uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Glen Cook - Cykl-Imperium grozy (2) Październikowe dziecko

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Glen Cook - Cykl-Imperium grozy (2) Październikowe dziecko.pdf

uzavrano EBooki G Glen Cook
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 205 stron)

Glen Cook Październikowe dziecko Jan Karłowski

1 Lata 994-995 OUI Na świat przychodzi dziecko I. Sprawił, że osłoniła go ciemność Skrzydlaty człowiek niczym szepczący duch opadł z bezksiężycowego nieboskłonu zimowej nocy – tylko cień na tle gwiazd – a kiedy zatrzymywał się, lądując na parapecie wysokiego, pozbawionego szyb okna wieży zamku Krief, jego wielkie skrzydła załopotały, wydając krótki ostry trzask! Złożył je, zwinnym, ledwie dostrzegalnym ruchem, otulając się w nie niczym w ciemny żywy płaszcz. Kiedy wpatrywał się w ciemność wnętrza wieży oczy płonęły mu zimnym szkarłatem. Nasłuchując, przekrzywiał z boku na bok głowę podobną do psiego łba. Nie wychwycił jednak najlżejszego odgłosu, nie wypatrzył nawet drgnienia i wcale mu się to nie spodobało, oznaczało bowiem, że trzeba będzie podjąć dalsze kroki. Ostrożnie, pełen obaw – miejsca zamieszkane przez ludzi zawsze budziły w nim trwogę – opadł na zimną posadzkę. Panujące w środku ciemności, nieprzeniknione nawet dla jego przystosowanych do widzenia w mroku oczu stanowiły znakomitą pożywkę dla lęku przed ludźmi właściwego rasie, do której należał. Jakież człowiecze zło, otulone płaszczem nocy, może czyhać na niego w środku? A jednak zebrał się na odwagę i ruszył, drżącymi palcami wciąż muskając kryształowy sztylet u boku, a w drugiej dłoni ściskając maleńką sakiewkę. Niemy strach nabrzmiewał jękiem w gardle. Nie należał do istot cechujących się szczególną odwagą. Nigdy też nie znalazłby się w tym przerażającym miejscu, gdyby nie złożone z mieszaniny grozy i miłości uczucie, jakim darzył swego pana. Kierując się najlżejszymi echami szeptów, które tylko on był w stanie wychwycić, odnalazł wreszcie drzwi. Strach zaczął się już powoli rozwiewać, kiedy odkrył, że wszystko jest tak spokojne, jak obiecał jego pan, lecz nagle powrócił – dalszą drogę blokowało bowiem zaklęcie ostrzegawcze z gatunku tych, które potrafią podnieść wielkie larum, sprowadzając natychmiast uzbrojonych w stal ludzi. Jednak nie był zupełnie bezbronny. Wizyta w tym miejscu stanowiła główny manewr operacji, za którą stały niesamowicie drobiazgowe przygotowania. Z sakiewki wyjął purpurowy klejnot i cisnął nim w głąb korytarza. Klejnot potoczył się z głośnym stukotem. Wstrzymał oddech. Jego wyczulony słuch odebrał dźwięk niby łoskot grzmotu. Rozbłysło jaskrawe czerwone światło. Zaklęcie ostrzegawcze usunęło się z drogi, przenosząc na jedną z płaszczyzn przestrzeni, które tworzą kąt prosty z trzema wymiarami wyznaczającymi rzeczywistość. Zerknął przez szparę między długimi kościstymi palcami, za którymi skrył przerażone oczy. Wszystko w porządku. Podszedł do drzwi i bezgłośnie je otworzył. Pomieszczenie oświetlała pojedyncza świeca, właściwie już ogarek. Po przeciwnej stronie

komnaty, w szerokim łożu z czterema słupkami podtrzymującymi jedwabny baldachim, spał cel jego misji. Była młoda, śliczna i delikatna, jednak wszystkie te cechy nie miały dlań najmniejszego znaczenia. Należał do stworzeń pozbawionych płci. Nie dręczyły go żadne ludzkie tęsknoty – przynajmniej te z gatunku cielesnych. Tęsknił wyłącznie za poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawała rodzinna jaskinia i towarzystwo braci. Leżąca przed nim istota w jego oczach była tylko przedmiotem poszukiwań wzbudzającym strach i litość, jedynie naczyniem, które może się przydać. Kobieta (ledwie wyrosła z wieku dziecięcego – jej ciało dopiero zaczynało nabierać kobiecych krągłości) poruszyła się, wymamrotała coś przez sen. Serce skrzydlatego człowieka na moment zamarło. Dobrze wiedział, jaka jest moc snów. Pośpiesznie zaczął gmerać w sakiewce. Wyszperał owinięty w skórę kłębek wilgotnej bawełny i podsunął jej pod nos. Czekał, póki opary dekoktu znowu nie sprowadziły spokojnego snu. Zadowolony, ściągnął z niej pościel i rozwiązał tasiemki nocnej koszuli. Z sakiewki wydobył swój ostatni skarb. Magiczny przyrząd pokrywały zaklęcia, których celem było niedopuszczenie do tego, aby zawartość obumarła, co z kolei stanowiło gwarancję powodzenia nocnej misji. Gardził samym sobą za zimną krew, z jaką wykonywał zadanie, jednak doprowadził całą operację do końca. Przywrócił kobietę i łoże do poprzedniego stanu i cicho wyszedł z komnaty. Odzyskał purpurowy klejnot, rozdeptał go i skruszył na proch, aby ostrzegawcze zaklęcie mogło powrócić na swoje miejsce. Wszystko powinno wyglądać dokładnie tak jak przed jego wizytą. Zanim rozłożył skrzydła, delikatnie musnął dłonią rękojeść kryształowego sztyletu. Poczuł zadowolenie, gdy uświadomił sobie, że nie musiał go użyć. Nienawidził przemocy. II. Patrzy oczyma wroga Dziewięć miesięcy i kilka dni później. Październik – znakomity miesiąc na mroczne i dziwne czyny, kiedy czerwone i złote liście opadają, łudząc umysł barwnymi cudami. Kiedy chłodny wiatr o sosnowej woni niesie ze sobą z wysokich partii Kapenrungu obietnicę zimy, nocami świecą wielkie pomarańczowe księżyce, a na tle tego wszystkiego nabrzmiewają i dyszą rozmaite strachy. Miesiąc zaczął się wciąż jeszcze jasnym wspomnieniem wcale nie tak odległego lata, opóźnionym kęsem sierpnia, spychającym w niepamięć kobiecy, zmienny, wciśnięty pomiędzy dwie odsłony jasności wrzesień. Kolejne dni miesiąca stopniowo nabierały rozpędu, tocząc się ze wzgórza czasu, póki z końcowym pluskiem nie zatonęły wszystkie w czarnej studni, z której pozostała część roku wydawać się będzie tylko wysiłkiem mozolnego wspinania się ku szczytowi góry w pościgu za światłem gwiazd. Na jego koniec przypadała noc poświęcona wszystkiemu, co bezbożne – noc bluźnierczych czynów. Miasto Kriefa – Vorgreberg było niewielkie, co jednak nie było niezwykłe, biorąc pod uwagę to, że ma się do czynienia ze stolicą jednego z Pomniejszych Królestw. Jego ulic

praktycznie nikt nie sprzątał: bogaci nie mieli zamiaru trwonić swoich zysków na zamiataczy, a biednych nękały inne zmartwienia. Trzy czwarte stanowiły starożytne slumsy, a resztę – bogate rezydencje albo budowle przekazane na domy handlowe kupców, którzy przez przełęcz Savernake przybywali do miasta ze Wschodu. Rezydencje szlachty zaludniały się jedynie na czas trwania sesji Zgromadzenia. Pozostałą część roku ci ponurzy starzy krętacze spędzali w zamkach i posiadłościach wiejskich, batogami wydzierając dalsze bogactwa ze swoich niewolników. Przestępczość w mieście była właściwie niewielka, a podatki wysokie. Każdego dnia ludzie umierali z głodu albo od jednej z setek grasujących w nim chorób, korupcja w rządzie była powszechna, mniejszości etniczne zaś nienawidziły się wzajemnie z zajadłością, mogącą w każdej chwili wybuchnąć orgią gwałtów. A więc było to normalne miasto w sercu niewielkiej krainy zamieszkanej przez ludzi zazwyczaj słabych. O jego wyjątkowości stanowił tylko fakt, że król utrzymywał tutaj dwór, oraz to, iż było końcowym etapem karawan przybywających ze Wschodu. Z niego właśnie płynęły na Zachód orientalne bogactwa; a docierały do niego najlepsze towary produkowane w państwach wybrzeża. Jednak pewnego dnia w końcu października, kiedy przebudziło się zło, oto cóż można w nim było zobaczyć: Niedzielny poranek po deszczu i starego człowieka w obszarpanym grubym płaszczu, któremu bardzo przydałaby się kąpiel i golenie. Odchodził właśnie od tylnych drzwi domu bogacza, a na podniebieniu wciąż jeszcze czuł smak bekonu. Lekko zrobiło mu się na duszy, gdy pomyślał o miedziakach w sakiewce. Zachichotał. Potem jednak dobry humor rozwiał się, jakby go nigdy nie było. Przystanął, spojrzał w głąb uliczki i ruszył w przeciwnym kierunku. Za plecami usłyszał grzechoczące donośnie w ciszy poranka turkotanie stalowych obręczy po ceglanym bruku. Włóczęga zatrzymał się na moment, podrapał w kroku, wykonał dłonią znak mający odpędzić zły omen i ruszył biegiem. W ustach czuł kwaśny teraz smak niedawno spożytego śniadania. Człowiek z ręcznym wózkiem skręcił właśnie za róg i powoli wędrował w kierunku, w którym zniknął włóczęga. Drobny stary mężczyzna z posiwiałą postrzępioną brodą. Ociężały chód sprawiał wrażenie, jakby z najwyższym trudem pchał wózek po mokrym bruku. Oczy zaćmione błoną katarakty mrugały, gdy bacznie przyglądał się tylnym wejściom do domów. Po każdym spojrzeniu kręcił głową. Mamrocząc coś pod nosem, wyszedł z uliczki i ruszył w stronę terenów publicznych otaczających pałac Kriefa. Bezlistne drzewa posadzone rzędami majaczyły niczym szeregi ponurych szkieletów w mokrym, zalanym szarą poświatą poranku. Zamek wyglądał, jakby oblegały go zastępy szarych drewnianych strachów. Właściciel wózka zatrzymał się. – Pałac królewski. Wykrzywił się. Zamek Krief mógł przez sześć stuleci opierać się najeźdźcom i ulec jedynie Ilkazarowi, jednak nie był przecież niezdobyty. Działająca od wewnątrz moc była w stanie go

zniszczyć. Pomyślał o wygodach, o bogactwach kryjących się za tymi murami i o nędzy własnego życia. Przeklął oczekiwanie. Miał przed sobą pracę do wykonania. Przykrą pracę. Zamki i królestwa nie upadają od pstryknięcia palcami. Obszedł cały zamek, przyglądając się śpiącym wartownikom, wiekowemu bluszczowi na południowej ścianie, wielkim bramom wychodzącym na zachód, na wschód oraz licznym poternom. Chociaż drobnej szlachty wadzącej się z sobą było w Kavelinie tyle co pcheł na psie, żaden konflikt nigdy nie zagroził Vorgrebergowi. Wojny były dla baronów, którzy ścierali się ze sobą na lennych posiadłościach. Koronie z ich strony raczej nic nie zagrażało, bowiem zarezerwowała sobie pozycję bezinteresownego sędziego w ich sporach. Niekiedy jednak któreś z sąsiednich królestw zazdrosnych o zyskowny handel ze Wschodem próbowało podboju, co szybko jednoczyło zwaśnione domy. Poranek powoli tracił swą świeżość. Przy zachodniej bramie pałacu gromadzili się ludzie. Starzec otworzył wózek, rozpalił węgle i wkrótce sprzedawał już kiełbaski oraz ciepłe pierożki. Koło południa brama się otworzyła. Tłum zamilkł. Kompania królewskich wymaszerowała przy wtórze ryczących trąb, posłańcy na koniach wypadli z bramy z łoskotem kopyt, kierując się ku najdalszym krańcom Kavelina i cały czas wrzeszcząc: „Król ma syna!” Tłum zaczął wiwatować: całe lata czekano na tę wiadomość. Drobny starzec uśmiechnął się do kiełbasek. Królowi urodził się syn, który zapewni ciągłość dynastii tyrana, a ci idioci wiwatowali, jakby właśnie nastał dzień zbawienia. Biedne, głupie istoty. Nigdy się nie nauczą. Nadzieje na lepszą przyszłość nigdy nie zgasną w ich sercach. Dlaczegóż mieliby oczekiwać, że dzieciak będzie mniej okrutnym królem niż jego przodkowie? Opinia starca na temat własnego gatunku była raczej kiepska. Niektórzy w innym miejscu i w innym czasie słyszeli, jak powiadał, iż biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, wolałby raczej urodzić się kaczką. Ostatni królewscy wyszli wreszcie z bramy. Tłum ruszył naprzód, chcąc skorzystać z nastroju świątecznej chwili. Plebs rzadko miał okazję przekraczać te portale. Starzec ruszył razem z tłuszczą. Pozwolił, by duszę przepełniła mu ich żądza. Jednak nie w głowie były mu przysmaki z wystawionych na dziedzińcu stołów. Pragnął wiedzy. I to takiej, która uradowałaby włamywacza. Szedł więc, dokądkolwiek mu pozwolono wejść, zobaczył wszystko, co wolno było oglądać, i słuchał; szczególną uwagę zwracając na obrośniętą bluszczem ścianę i wieżę królowej. Wreszcie, usatysfakcjonowany, popróbował nawet królewskiej szczodrości – kilkoma pierożkami przegnał smak taniego wina – potem wrócił do swego wózka i zniknął z oczu w sieci uliczek. III. Wraca na miejsce swej zbrodni

I znowu skrzydlaty człowiek opuścił się z nocnego nieba niczym migotliwy cień mknący na promieniach październikowego księżyca. Przypadała właśnie Noc Allernmas, dziewięć miesięcy po jego pierwszej wizycie. Zanurkował w rozszeptanym powietrzu, przemknął obok wież, grzebiąc równocześnie w swej niemrawej pamięci. Znalazł właściwe okno, poszybował w jego stronę i zniknął w ciemnościach. Czerwonooki cień w płaszczu ze skrzydeł patrzył teraz na dziedziniec, który jeszcze niedawno był miejscem świątecznej zabawy. Czekał. Bał się – druga wizyta to już kuszenie Losu. Coś może pójść źle. Czarny kleks na chwilę wypełnił szczelinę w krenelażach blank. Ruszył wzdłuż muru, potem na dół, na dziedziniec. Skrzydlaty człowiek odwinął lekką linkę, którą przewiązany był w pasie. Jeden z jej końców przywiązał do belki ponad głową i w ten sposób wykonał swoje zadanie. Pierwotnie miał zaraz po tym wznieść się w powietrze, jednak postanowił zaczekać na przyjaciela. Burla, wyglądający niczym uosobienie wszystkich nieszczęść, karłowaty stwór z przytroczonym do pleców tobołkiem, wspiął się ku niemu zręcznie niczym małpa, do której w istocie był podobny. Skrzydlaty człowiek odwrócił się bokiem, aby przyjaciel mógł przecisnąć się obok niego. – Lecisz już? – zapytał Burla. – Nie. Patrzę. – Delikatnie dotknął jego ramienia, uronił zębaty uśmiech. On również się bał, w każdej chwili mogła spaść na nich śmierć. – Zaczynam. – Zakręcił się, wymamrotał coś i ściągnął plecak z grzbietu. Ruszyli korytarzem, z którego skrzydlaty człowiek korzystał poprzednim razem. Burla otrzymanymi instrumentami zlikwidował zaklęcia ochronne, potem sforsował nowy zamek w drzwiach królowej... Zadane sennym głosem pytanie. Burla i skrzydlaty człowiek wymienili spojrzenia – jak się okazało, ich obawy były usprawiedliwione, chociaż Mistrz zapewniał, że będzie inaczej. Jednak mimo to, uzbroił Burlę i na taką ewentualność. Karzeł podał skrzydlatemu tobołek, wyciągnął z sakiewki kruchą fiolkę, uchylił odrobinę drzwi i wrzucił ją do wnętrza. Następne pytanie – wyraźniejsze, głośniejsze, bardziej lękliwe. Burla wyciągnął z sakwy ciężką, nasączoną wodą materię, znowu wyjął tobołek z rąk skrzydlatego, podczas gdy tamten na skrzywionych ustach i nosie zawiązywał płótno. Jeszcze jedno pytanie za drzwiami. Kiedy Burla wszedł do środka, rozległ się krzyk, który rozbrzmiał echem w głębi korytarza. Skrzydlaty człowiek wyciągnął sztylet. – Szybciej! – powiedział. W ich kierunku zbliżały się echa podnieconych, przejętych głosów, którym towarzyszył szczęk metalu. Żołnierze. Z każdą chwilą ogarniało go coraz większe przerażenie, chciałby już odlecieć. Ale nie mógł przecież porzucić przyjaciela. Świadomie stanął tak, aby oznaczające

drogę ucieczki okno mieć za plecami. Ostrze sztyletu rozjarzyło się. Skrzydlaty człowiek trzymał go wysoko ponad głową, tak że w ciemności widać było tylko ostrze i odblask padający na jego odrażające oblicze. Ludzie również mieli swoje strachy. Trzej żołnierze weszli po schodach, zobaczyli go i zawahali się. Skrzydlaty człowiek przysunął klingę do twarzy, rozpostarł skrzydła. Sztylet kąpał go w swej poświacie i wyglądało, jakby wciąż rósł, całkowicie wypełniając sobą korytarz. Jeden z żołnierzy skrzeknął coś zdjęty trwogą, potem umknął w dół po schodach. Pozostali mruczeli zaklęcia. Burla wrócił z dzieckiem. – Idziemy już. W jednej chwili był za oknem, a zejście po linie zabrało mu dosłownie kilka sekund. Skrzydlaty człowiek pomknął za nimi i już w locie schwycił linę. Potem wzbił się, kierując się ku tarczy księżyca w nadziei, że odciągnie uwagę od karła. W dole wrzawa rozchodząca się niczym fale po powierzchni stawu dotarła już do najdalej położonych komnat pałacu. IV. Prowadza się ze stworami ciemności W lesie Gudbrandsdal, królewskim rezerwacie, tuż za granicami Siedliska Vorgrebergu, kilkanaście mil od zamku Krief, pokrzywiony starzec patrzył w niechętnie pełgające płomyki ogniska i chichotał. – Udało im się! Udało. Odtąd już tylko z górki. Odziana w ciężką szatę zakapturzona postać po przeciwnej stronie ognia lekko skinęła głową. Starzec, sprzedawca kiełbasek, był niegodziwy – w osobliwie czysty i bezosobowy, chciałoby się rzec, figlarny sposób – ale tamten drugi był złem – złośliwym, okrutnym czarnym złem. Skrzydlaty człowiek, Burla ani ich przyjaciele nie mieli pojęcia, że Mistrz wszedł z nim w konszachty. V. Śmiały w służbie swego Pana Eanred Tarlson, wessoński kapitan królewskich, był żołnierzem o wielkiej sławie. Jego dokonania podczas wojen El Murida stały się głośne wzdłuż i wszerz Pomniejszych Królestw. Los postawił wessońskiego chłopa, służącego w kompanii piechoty, tuż obok jego króla w momencie, gdy tamten otrzymał idiotyczną paskudną ranę od rykoszetującej strzały. Eanred przywdział zbroję swego pana i przez wiele dni powstrzymywał fanatyków. W wyniku tych działań zdobył sobie przyjaciela w koronie. Gdyby był nordmenem, pasowano by go na rycerza. Jednak w takiej sytuacji wszystkim, co król mógł dla niego zrobić, był awans. Ostrogi rycerskie przyszły wiele lat później. Był pierwszym wessończykiem, który zasilił stan rycerski od czasów Przesiedlenia.

Eanred był królewskim rycerzem, szanowanym nawet przez wrogów. Powszechnie znano jego uczciwość, lojalność i rozum. Cieszył się sławą człowieka, który nie potrzebuje uciekać się do zdrady i nawet w obecności króla nie zawaha się obstawać przy swoim. Niewzruszenie trzymał się swych zasad. Wśród ludu znany był ze zwycięstw w sądach bożych, które kończyły spory z sąsiednimi księstwami. Wessońskie chłopstwo widziało w nim rzecznika swoich praw. Chociaż Eanred zabijał dla swego króla, nie był bezwzględny ani okrutny. Był jedynie żołnierzem, bynajmniej nie wyniesionym ponad innych, którego jedyną ambicją była obrona swojego króla. Był to więc człowiek szlachetny, jakich niewielu w Pomniejszych Królestwach. Kiedy wybuchło zamieszanie, Tarlson przypadkowo znajdował się na dziedzińcu. Pod wieżę królowej dotarł akurat w porę, by na tle tarczy księżyca dostrzec cień skrzydlatego potwora ciągnącego za sobą cienką linkę, jakby łowił niewidzialne latające ryby. Bacznie obserwował tor lotu – stwór kierował się ku Gudbrandsdalowi. – Gjerdrum! – zagrzmiał na swojego syna i giermka, który mu towarzyszył. – Konia! Po kilku minutach galopował już przez Bramę Wschodnią. Zgodnie z wydanym rozkazem jego kompania miała natychmiast ruszać za nim. Być może tylko ścigam wiatr, pomyślał, ale przynajmniej coś robię. Pozostali mieszkańcy pałacu piszczeli jak stare baby przyłapane z zadartymi spódnicami. Ci nordmeńscy dworacy! Ich przodkowie może byli twardzi, jednak dzisiejsze pokolenia składały się wyłącznie ze skretyniałych dandysów. Dla galopującego konia droga do Gudbrandsdalu była krótka. Eanred zanurzył się w gąszcz, przywiązawszy najpierw wierzchowca w miejscu, gdzie inni bez trudu go odnajdą. Niemal natychmiast zobaczył ognisko. Wyciągnął miecz i zaczął podkradać się w kierunku pełzających płomieni. Po chwili obserwował ukryty w cieniu, skrzydlatego stwora rozmawiającego z otulonym w koce starcem. Nie dostrzegł żadnej broni bardziej niebezpiecznej niźli sztylet skrzydlatego. Sztylet... Jego ostrze delikatnie się jarzyło. Ruszył w kierunku ognia. – Gdzie jest książę? – Klinga miecza pomknęła do gardła starca. Jego pojawienie się najwyraźniej wcale nie zaskoczyło tamtych dwóch, chociaż trochę zrzedły im miny. Żaden nie odpowiedział. Skrzydlaty człowiek wyciągnął sztylet. Tak, naprawdę lśnił. Magia! Eanred zmienił ułożenie klingi, osłaniając się. Monstrualna czerwonawa istota z ostrzem białego ognia mogła być bardziej niebezpieczna, niźli się z pozoru wydawała. W ciemnościach za Tarlsonem coś się poruszyło. Okutane w czarną materię ramię sięgnęło w jego kierunku. Wyczuł grożące mu niebezpieczeństwo i odwrócił się z kocią zręcznością, równocześnie tnąc ostrzem z góry. Klinga przecięła powietrze... a potem ciało i kość. Dłoń upadła obok ognia, wzniecając małe obłoczki popiołu, a palce wciąż kurczowo zaciskały się i rozprostowywały niczym nogi umierającego pająka. Wrzask bólu i wściekłości poniósł się po lesie. Ale cios Eanreda był spóźniony – wcześniej palce musnęły jego gardło. Cały świat nagle

ogarnęło arktyczne zimno. Skłonił się powoli jak podcięte drzewo i poczuł, że traci zmysły. Padając, odwrócił się jeszcze; zobaczył najpierw ciemny zarys sylwetki istoty, która go powaliła, zaskoczone twarze tamtych, potem odciętą dłoń. Plastyczna, potworna, pełzła z powrotem ku swemu właścicielowi... Świat ogarnął mrok. Ale zatonął w ciemnościach, śmiejąc się bezgłośnie. Los nie poskąpił mu przynajmniej jednego drobnego triumfu – zdołał jeszcze przebić mieczem dłoń i wepchnąć ją w ogień. VI. Ciężko mu na sercu, ale nie ustaje Burla z dzieckiem w tobołku na plecach dotarł do ogniska swego Mistrza, gdy dogasały już ostatnie głownie i zdradziecki świt powoli wypełzał sponad gór Kapenrung. Przeklął światło, a jego ruchy stały się jeszcze ostrożniejsze. Od czasu, kiedy opuścił miasto, wszędzie galopowali jeźdźcy. By im umknąć, trzeba było wszystkich jego umiejętności poruszania się wśród nocy. Przy ognisku zobaczył żołnierzy. Wcześniej się bili. Ktoś został ranny. Koce Mistrza leżały rozrzucone, to był znak, że wszystko w porządku, ale musi uciekać. Bezmiar nieszczęścia Burli był obecnie niczym w porównaniu z lękiem, że nie uda mu się wypełnić nałożonego nań zadania. Jego dzieło, które powinno właśnie dobiec końca, w istocie dopiero się rozpoczynało. Zerknął w kierunku jutrzenki, która barwiła niebo. Tak wiele mil do przebycia z dzieckiem przez niespokojny kraj. Jak uniknąć mieczy dużych ludzi? Musi spróbować. Za dnia trochę sypiał, wędrował tylko wtedy, kiedy było całkowicie bezpiecznie. Nocami natomiast gnał na złamanie karku, poruszając się tak szybko, jak tylko nogi były zdolne go nieść, z rzadka zatrzymując przy jakiejś wessońskiej farmie, by ukraść coś do zjedzenia lub mleko dla dziecka. Spodziewał się, że maleństwo może mu w każdej chwili umrzeć, okazało się jednak nadnaturalnie wytrzymałe. Dużym ludziom nie udało się go złapać. Wiedzieli, że się gdzieś w pobliżu kręci i że musiał mieć coś wspólnego z napaścią na wieżę królowej. Przetrząsnęli cały kraj, płosząc tysiące rozmaitych stworzeń z ich kryjówek. Aż nadszedł wreszcie czas, kiedy śmiertelnie znużony wkroczył do jaskini wysoko w górach, w której zgodnie z poleceniem Mistrza mieli się spotkać, gdyby coś ich rozdzieliło. VII. Kiwają głowami, a ich usta wypluwają kłamstwa Godzinę po porwaniu komuś w końcu przyszło do głowy, by sprawdzić, czy z Jej Wysokością wszystko w porządku. Nordmeni najwyraźniej niezbyt dbali o swoją królową. Była obca, w wieku ledwie umożliwiającym macierzyństwo, i tak skromna, że właściwie nikt nie poświęcał jej większej uwagi. Królową i niańkę znaleziono pogrążone w głębokim, nienaturalnym śnie. A przy piersi kobiety spało dziecko. Po raz kolejny na zamku Krief zawrzało. To, co z początku wyglądało, krótko mówiąc, na

próbę przerwania sukcesji, najwyraźniej okazało się znacznie mniej – lub bardziej – złowieszczym przedsięwzięciem. Po przedyskutowaniu sprawy z samym królem, wydano wreszcie oświadczenie, iż książę spał dobrze, a całe podniecenie wywołane zostało igraszkami wyobraźni strażników. Niewielu uwierzyło. Nie było łatwo uznać, iż w istocie nic się nie stało. Szczególnie zainteresowane stronnictwa wszczęły poszukiwanie lekarza i akuszerki, którzy byli świadkami narodzin, jednak z początku nigdzie ich nie można było znaleźć – nastąpiło to dopiero znacznie później. W uliczce slumsów odkryto tak zmasakrowane ciała, że ledwie możliwe do rozpoznania. Wciąż szerzyły się plotki zadające kłam oświadczeniom króla, który spotykał się z doradcami, dociekając ewentualnego celu napaści, zastanawiając się nad krokami, jakie należało podjąć, oraz sposobami wyciszenia całej sprawy. Czas mijał, a tajemnica się pogłębiała. Oczywiste stało się dla wszystkich, że nie zdobędą żadnych wyjaśnień, póki nie złapią skrzydlatego człowieka albo karła, którego strażnicy widzieli wspinającego się niczym małpa po porośniętej bluszczem ścianie, albo jednego z obcych, którzy najwyraźniej obozowali w Gudbrandsdalu. Karzeł przedzierał się na wschód w kierunku gór. Po żadnym z pozostałych nie znaleziono śladu. Armia skoncentrowała się więc na poszukiwaniach karła. Podobnie uczynili ci, którzy by dobrze wiedzieli jak wykorzystać osobę księcia korony, gdyby wpadł im w ręce. Zbieg umknął pogoni, a potem już nie wydarzyło się nic osobliwego. Król potwierdził, że dziecko, które ma z królową, pozostaje jego potomkiem, przynajmniej jeśli chodzi o kwestię dziedzictwa. Baronowie przestali nękać dziwnych obcych i zajęli na powrót swoimi waśniami. Wessończycy powrócili do swych knowań, a kupcy do kantorów. Przez rok o całej sprawie najwyraźniej zapomniano, chociaż niezliczone oczy śledziły uważnie stan zdrowia króla.

2 Rok 1002 OUI Dom i serce I. Bragi Ragnarson i Elana Michone Elana Ragnarson cierpiała w milczeniu i czesząc miedziane włosy, wysłuchiwała narzekań męża. – Rachunki za fracht, faktury sprzedaży, konta debetowe, konta aktywów, ubezpieczenia, podatki! Co to za życie? Jestem żołnierzem, a nie cholernym kupcem. Nie zostałem stworzony na to, by liczyć monety... – Zawsze możesz wynająć księgowego. Zbyt dobrze go znała, żeby dodać, iż fachowiec lepiej by poprowadził księgi. W każdym razie i tak jego narzekania nie miały potrwać długo. Powodem była wiosna – doroczna choroba mężczyzny, który zdążył już zapomnieć o trudach awanturniczego życia. Wystarczy tydzień lub dwa, żeby sobie przypomniał ciosy miecza mijające cel o włos, samotne posłania w lodowatym błocie, głód i fizyczną udrękę forsownych marszów – z pewnością wtedy spokornieje. Nigdy jednak nie przezwycięży całkowicie nawyków wpojonych przez trolledyngjańską młodość. Po północnej stronie Gór Kracznodiańskich, gdy tylko lody puściły w zatokach, wszyscy mężczyźni wyruszali na wojnę. – Gdzie się podziała moja młodość? – skarżył się, równocześnie zaczynając ubierać. – Kiedy byłem jeszcze młodzikiem, świeżo z Trolledyngji, wiodłem żołnierzy przeciwko El Muridowi... Wynająć? Czy powiedziałaś: wynająć, kobieto? – Twarda twarz o grubych rysach, otoczona kudłatą blond czupryną i brodą, na moment pojawiła się w lustrze obok jej oblicza. – Ściągnąć na siebie jakiegoś złodzieja, który za plecami będzie mnie okradał za pomocą liczb na papierze? Kiedy z Szydercą i Harounem darliśmy skórę z itaskiańskich kupców, nawet mi się nie śniło, że sam obrosnę w tłuszcz, podobnie zresztą jak utyła moja sakiewka. To były czasy. Wciąż jeszcze nie jestem za stary. Co to jest trzydzieści jeden lat? Ojciec mojego ojca walczył pod Ringerike, kiedy miał osiemdziesiątkę... – I tam też został zabity. – No, tak. – Grzmiącym głosem dalej wychwalał czyny krewnych. Ale każdy z nich, czego Elana nie omieszkała mu wytknąć, zginął daleko od domu. Żaden nie umarł ze starości. – To wina Harouna. Gdzie on się podziewał przez ostatnie trzy lata? Jeśli się pokaże, będziemy jeszcze mogli wyruszyć na niezłą przygodę. Elana upuściła grzebień. Poczuła na grzbiecie skrobanie chłodnych mysich łapek strachu. To

już było niedobrze. Skoro zaczynał tęsknić za tym łotrem bin Yousifem, znaczy, że gorączka osiągnęła punkt krytyczny. Gdyby jakimś kaprysem losu tamten jednak się pokazał, Bragi mógłby dać się wciągnąć w jakiś kolejną szaleńczą, misterną intrygę. – Zapomnij o tym rzeźniku. Czy on coś kiedyś dla ciebie zrobił? Od czasu, jak się poznaliście, tylko pakował cię w kłopoty. – Odwróciła się. Bragi zamarł z naciągniętą jedną nogawką workowatych spodni, drugą stopę trzymał uniesioną nad podłogą. Powiedziała rzecz zupełnie niewłaściwą. Przeklęty Haroun! Jak udało mu się zapanować nad mężczyzną upartym niczym osioł i niezależnym? Podejrzewała, że stało się tak dlatego, iż bin Yousif miał swoją sprawę – trwającą już od dziesięcioleci wendetę przeciwko El Muridowi, która kładła się cieniem na każdej jego myśli i działaniu. Tego rodzaju poświęcenie zemście do głębi poruszało kogoś takiego jak Bragi. Na koniec, chrząknąwszy, Ragnarson dokończył ubierania się. – Pomyślałem sobie, że dzisiaj pojadę do Szydercy. Powspominać. Westchnęła. Przeszłość była najgorsza. Może dzień spędzony w lesie osłabi trochę jego pragnienie włóczęgi. Może następnym razem powinna zostać w domu, gdy on pojedzie do Itaskii. Samotna noc na Południowej Ulicy Nabrzeżnej mogła stanowić właściwe lekarstwo na jego chorobę. – Tato? Jesteś ubrany?! – zawołał przez otwarte drzwi sypialni ich najstarszy syn, Ragnar. – Tak. Czego chcesz? – Przyszedł jakiś człowiek. – Tak wcześnie? Włóczęga szuka jałmużny? Powiedz mu, że w następnym domu na północ mają miękkie serca. – Zachichotał. Następny dom na północ należał do jego przyjaciela Szydercy, a znajdował się w odległości dwudziestu mil. – Bragi! Jednego spojrzenie wystarczyło. Ostatni człowiek, którego odesłał na północ, był handlarzem drewna, mającym w kieszeni poważny kontrakt z marynarką. – Tak, moja droga? Ragnar? Powiedz mu, że za minutę do niego zejdę. – Pocałował żonę i wyszedł, zostawiając ją pogrążoną w niewesołych myślach. Przygody. Sama poznała ich smak. Ale już dosyć, zamieniła żywot najemnego żołnierza na dom i dzieci. Tylko głupiec porzuciłby to, co posiadali, aby w dalekim świecie krzyżować ostrza z żądnymi krwi młodzieńcami i magami wojownikami. Potem uśmiechnęła się. Jej również było odrobinę żal dawnych czasów. II. Dziwny gość Ragnarson zwlókł się po schodach do jadalni i rozejrzał po mrocznych kątach.

Pomieszczenie było doprawdy ogromne. Dom stanowił równocześnie schronienie i fortecę. W ciężkich czasach mieszkała w nim niekiedy i setka ludzi. Zadrżał. Nikt nie zadbał o rozpalenie porannego ognia. – Ragnar! Gdzie on się podział? Syn wyskoczył z wąskiego, łatwego do obrony korytarza wiodącego do frontowych drzwi. – Jest na zewnątrz. Nie chciał wejść do środka. – Co? Dlaczego? Chłopak wzruszył ramionami. – Cóż, nie chciał, to nie chciał. Idąc do drzwi, Ragnarson złapał ze stojaka na broń wysadzaną żelazem maczugę. Przed drzwiami w bladym mglistym świetle wczesnego poranka czekał stary, naprawdę stary człowiek. Opierał się na kosturze i z namysłem wpatrywał w ziemię u swych stóp. Nie była to postawa żebraka. Ragnarson rozejrzał się za koniem, lecz nie znalazł. Wiekowy starzec nie miał również żadnego bagażu ani choćby jucznego zwierzęcia. – No dobrze, cóż mogę dla ciebie zrobić? Po twarzy, która wydawała się stara jak świat, przemknął błysk uśmiechu. – Wysłuchać. – Hę? – Bragi zaczynał się robić niespokojny. Było coś w tym człowieku, w jego sposobie bycia... – Wysłuchaj mnie. Słuchaj, a potem działaj wedle tego, co usłyszysz. Bój się dziecięcia, co będzie zachowywać się jak kobieta. Strzeż się zewu kobiecych palców. Niecała magia spoczywa w dłoniach czarowników. Ragnarson chciał mu już przerwać, lecz przekonał się, że nie może wykrztusić słowa. – Nie pożądaj korony bez klejnotów. Niebezpiecznie nosić ją na głowie. Wiedzie do miejsca, gdzie z miecza nie ma żadnego pożytku. – Wygłosiwszy tę tajemniczą kwestię, starzec zawrócił na trakt wiodący ku Drodze Północnej, gościńcowi łączącemu Itaskię z Iwą Skołowdą. Ragnarson zmarszczył czoło. To nie był jakiś byle staruszek niespełna rozumu. Jednak nie przywykł do radzenia sobie ze starcami, którzy wygłaszali tajemnicze słowa, i to na dodatek o tak wczesnych, leniwych godzinach poranka. – Kim, u diabła, jesteś? – zagrzmiał. Spośród drzew nadeszła słaba odpowiedź: Stary niczym góra, Żyje na gwieździe, Głęboki jak prądy oceanu. Ragnarson przeczesał brodę. Zagadka. No, cóż, szaleniec, nie ma wątpliwości. Wzruszył ramionami, odpędzając te myśli. Należało jeszcze zjeść śniadanie, a potem odbyć podróż do Szydercy. Nie było czasu na jakieś wariactwa.

III. Rzeczy, które kocha i których się lęka Elana, która wszystko słyszała, nie potrafiła tak łatwo zapomnieć całego wydarzenia. Z lękiem dostrzegła w nim zapowiedź tego, że Bragi być może znowu opuści dom w pogoni za jakąś szaleńczą przygodą. Z wysokiego okna patrzyła na ziemie i lasy, które wspólnie dla siebie wywalczyli. Pamiętała, jak późną jesienią przybyli na nadaną im ziemię, tak odległą od wszystkich szlaków, że musieli wycinać ścieżkę w gąszczu. Pierwsza zima była ciężka i mroźna. Wiatry i śnieżyce walące znad Gór Kracznodiańskich zdawały się brać pomstę za katastrofę, jaką poprzedniej zimy, podczas ostatniej kampanii Bragiego, przynieśli ze sobą w te góry. Krew dzieci i wilków ochrzciła dziewiczą ziemię. Następnego roku na nowo wybuchł spór dotyczący starożytnej granicy między Kamieńcem Prost a Itaskią. Bandyci, szybko wyposażeni przez markiza Kamieńca Prost w uwierzytelniające listy, przeprawili się przez Srebrną Wstążkę. Wielu z nich nie wróciło do domów, ale ziemia napiła się także krwi swych obrońców. Trzeci rok był czasem niezmąconego szczęścia. Ich przyjaciele, Szyderca i Nepanthe, zdołali wreszcie załatwić swoje sprawy i przyjąć własną koncesję gruntową. Rzeczy znowu przybrały zły obrót późną jesienią czwartego roku, kiedy to susza na wschodnim brzegu Srebrnej Wstążki zmieniła ludzi z Kamieńca Prost w bandy rozbójników, które rząd całkowicie ignorował, póki grasowały tylko na jednym brzegu rzeki. Niedaleko tylnego wejścia do domu, pośród wypalonych ruin stał spichlerz. Pół mili dalej ludzie odbudowywali tartak. Mieli kontrakty na drewno do odbudowy stoczni i Itaskii. Tym należało zająć się najpierw. Licząc żony i dzieci, pionierów razem było dwudziestu dwóch. Większość obecnie nie żyła, spoczywali na zaszczytnych miejscach obok głównego budynku. Ona i Bragi mieli szczęście, stracili tylko córkę, która urodziła się martwa. Zbyt wiele grobów jest na cmentarzu. Razem pięćdziesiąt jeden. Przez całe lata dawni towarzysze Bragiego oraz jej przyjaciele napływali do posiadłości, niektórzy zostawali tylko dzień lub dwa, traktując to jako przerwę w podróży na następną wojnę, inni osiedlali się i umierali. Zboże kiełkowało, dzieci rosły, bydło obrastało tłuszczem. Posadziła drzewa, które jeszcze za jej życia mogły wydać owoce. Miała dom niemal tak przestronny i wygodny jak ten, który Bragi obiecywał jej przez te lata spędzone pod bronią. I wszystko to nagle znalazło się w niebezpieczeństwie. Czuła je w kościach. Coś się miało wydarzyć, coś strasznego. Spojrzeniem powędrowała ku cmentarzowi. Stary Jack Pochodnia leżał w rogu obok Dzikiego Willa, który zapłacił strzaskaniem czaszki za wyciąganie Ragnara spomiędzy ogiera i klaczy w rui. Co by sobie pomyśleli, gdyby Bragi teraz wszystko porzucił? Jorgen Miklassen, zabity przez odyńca. Gudrun Ormsdatter, zmarła w dzieciństwie. Rudy Lars, rozszarpany przez wilki. Jan i Mihr Krushka. Rafnir Dziurawe Trzewiki, Zezowaty Marjo, Tandy Kulawiec. Krew i łzy. Nic już ich nie wróci. Dlaczego więc pogrążać się w żałobnych myślach?

Rozklejasz się, kobieto. Czas płynie, a zawsze jest praca do wykonania. Co mężczyzna sprawił, kobieta musi znosić. Maksymy w niewielkim stopniu poprawiły jej nastrój. Cały dzień ciężko pracowała, dążąc do tego, by wyczerpanie przytłumiło jej obawy. Wieczorem, kiedy pastele zachodu rozpływały się w błękitach, ze wschodu nadleciała wielka sowa, trzykrotnie okrążyła dom w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, nurkując i igrając z sowami mieszkającymi pod okapem domu. Wkrótce pofrunęła w stronę posiadłości Szydercy. – Następny zły znak. – Westchnęła. IV. Szyderca i Nepanthe z Ravenkraku Siedziba Szydercy graniczyła bezpośrednio z posiadłością Ragnarsona. Status prawny obu regulowała Itaskiańska Karta Królewska. Każdy na swoim terenie cieszył się władzą i odpowiedzialnością barona – jednak bez jego przywilejów. Chociaż byli sąsiadami, obaj uznawali odległość dzielącą ich domy za nadzwyczaj dogodną. Przyjaźnili się od końcowego etapu wojen El Murida, jednak żaden z nich nie potrafił dłużej znieść towarzystwa drugiego. Odmienność wartości, jakimi kierowali się w życiu, utrzymywała stosunki między nimi na skraju wrzenia. Wizyta za dnia, czasem wieczór spędzony na wspomnieniach, jak to było kiedyś – dalej się nie posuwali. Żaden z nich nie odznaczał się szczególną cierpliwością ani tolerancją. Ragnarson przebył odległość jeszcze przed obiadem, udając przed samym sobą, że oto znowu ściga El Murida z Hellin Daimiel do Libiannina. Na jego widok, Szyderca nie okazał zaskoczenia. Zdziwienie, byłoby właściwszym określeniem stanu duszy starego grubego potępieńca. Ragnarson ściągnął wodze tuż obok niskiego smagłego człowieka klęczącego w błocie. Zmarszczki mimiczne znaczyły jego okrągłą jak księżyc w pełni śniadą twarz. – Hai! – zawołał. – Wielki człowiek-niedźwiedź! Pomocy! Mieszkańcy wysypali się z domu, chwytając po drodze broń. Grubas powstał i zakręcił się jak szaleniec, przewrócił dziko oczami. Chłopak w wieku Ragnara wybiegł z najbliższej wędzarni, dziecięcy łuk trzymał napięty. – Och, to tylko wujek Niedźwiedź. – Tylko? – warknął Bragi, zsiadając z konia. – Tylko? Może i tak, Ethrian, ale dość zły, by oberwać szczeniaczkowi uszy. – Chwycił chłopaka i wrzeszczącego podrzucił w powietrze. Z domu wyszła kobieta, wycierając dłonie w fartuch. Nepanthe zawsze wyglądała tak, jakby właśnie wycierała dłonie. Gdziekolwiek Szyderca postawił nogę, zostawiał po sobie mnóstwo pracy. – Bragi. Akurat w czas na obiad. Przyjechałeś sam? Nie widziałam Elany od... – Jej uśmiech zblakł.

Od czasu napaści bandytów zeszłej jesieni, kiedy ludzie Szydercy musieli się schronić w lepiej przygotowanym do obrony domu Ragnarsona. – Widzę, że śliczna jak zawsze – powiedział Ragnarson. Podał wodze Ethrianowi, który popatrzył spode łba, podejrzewając, że chcą się go pozbyć. Nepanthe zarumieniła się. W rzeczy samej była bardzo atrakcyjną kobietą, choć już nie tak śliczną jak niegdyś. Lata spędzone w lesie zatarły jej arystokratyczną subtelność, choć wciąż wyglądała na dużo młodszą niż na trzydziestoczteroletnią kobietę. – Nie, nie mogłem zabrać rodziny. – Interesy? – Prowadziła większość oficjalnych negocjacji Szydercy. On sam nigdy nie opanował języka Itaskii. Jego próżność była tak wielka, że kiedy tylko mógł, w ogóle unikał mówienia. Ragnarson nie był zresztą pewien, czy ta nieudolność nie jest symulowana. Zmieniała się bowiem wedle reguł znanych tylko samemu Szydercy. – Nie. Wybrałem się na przejażdżkę. Wiosenna gorączka. – Przeszedł na nekremneński, wschodni język, z którym Szyderca był znacznie lepiej obeznany, i ciągnął: – Dziwna rzecz zdarzyła się tego ranka. Jakby znikąd pojawił się jakiś starzec. Mamrotał jakieś głupoty o dziewczynkach, które zachowują się jak kobiety. Na żadne pytanie nie chciał odpowiedzieć wprost, tylko zagadkami. A najdziwniejsze ze wszystkiego jest to, że nie mogłem znaleźć jego śladów na drodze. Należało się spodziewać choćby świeżego łajna. Nepanthe zmarszczyła czoło. Nie rozumiała języka. – Będziesz jadł? – Rozdrażniona, odgarnęła z czoła kosmyk długich kruczoczarnych włosów. Wiatr z południa przyniósł ciepły podmuch. – Oczywiście. Po to właśnie przyjechałem. – Próbował rozbroić ją uśmiechem. – Sam człowiek – odparł Szyderca, dowodząc, że potrafi kaleczyć nawet język wyuczony w dzieciństwie – mnie zakłopotał. Zdjęty przemożnym pragnieniem porannego sikania, wstałżem wcześnie, by pozbyć się nadmiernych ilości piwa spożytych poprzedniego wieczoru, spotkałżem go przed świtem na schodach ganku. – Niemożliwe. Pokazał się u moich drzwi ledwie wzeszło słońce... – Dla niego jest to możliwe. Spotkałżem istnego przedtem, wiem. Może zrobić wszystko. – Starzec z gór? – Nie. – Varthlokkur? Stali już w drzwiach domu Szydercy. Kiedy Ragnarson wypowiedział to imię, Nepanthe obrzuciła go groźnym spojrzeniem. – Nie wchodzisz mu znowu w drogę, co? Szyderco... – Gołębiopiersia. Diamentowooka. Światłości życia znanego próżniaka, słynnego z lękliwości, czyż mógłbym, usatysfakcjonowany tytułem Najbardziej Leniwego Człowieka Świata, opiewany od południa, spoza samych krańców najdalej sięgającej mapy, po północ,

gdzie Trolledyngja, od zachodu we Freylandii na wschód, aż do Matayangi dla swego zajęczego serca i nieprzezwyciężonej tchórzliwości... – Tak, właśnie byś mógł. Jak to się niby stało, że znają cię w tych wszystkich miejscach? Szyderca ciągnął w nekremneńskim: – To był słynny Gwiezdny Jeździec. – Dlaczego? – zapytał Ragnarson. – Dlaczego co? – Och, nieważne. Dlatego, nie byłeś zaskoczony, widząc mnie? Grubas wzruszył ramionami. – Kiedy Gwiezdny Jeździec składa niespodziewaną wizytę staremu grubasowi ukrytemu w sercu nieprzebytych borów, nic już nie może mnie zaskoczyć. Teraz trzeba tylko spodziewać się, że z południa przybędzie Haroun z gotowym planem podboju świata w ręku. Planem jeszcze bardziej szaleńczym niż zawsze – oznajmił głosem nieco kwaśnym, jakby naprawdę dopuszczał tę możliwość. – Jeżeli wy dwaj jesteście w stanie choćby na minutę przerwać gdakanie, moglibyśmy zjeść – oznajmiła Nepanthe. – Przepraszam, Nepanthe – zmitygował się Ragnarson. – Są rzeczy... Westchnęła. – Póki nie chodzi o inną kobietę. – Nie, nie chodzi. Tylko maleńki sekret. V. Kolejny dziwny gość Tajemnica wkrótce stała się większa. Ethrian wrócił ze stajni i po tym, jak został skarcony, że jest powolny niczym mały chłopiec, powiedział: – Zbliża się człowiek. Śmieszny człowiek na koniku. Nie wydaje mi się, żebym go lubił. – Po oznajmieniu tego zabrał się do pochłaniania obiadu. Szyderca wstał od stołu, podszedł do frontowego okna i wrócił skonfundowany. – Marco. Chwilę zajęło, zanim Ragnarson przypomniał sobie, że w ogóle zna kogokolwiek o tym imieniu. – Uczeń Visigodreda? Visigodred był czarodziejem, ich starym współpracownikiem. – Ten sam. – Szyderca wyglądał na zmartwionego. Bragi zaniepokoił się. Usłyszeli stuk kopyt i skrzyp uprzęży u wejścia. – Już jest. – Mhm. – Obaj mężczyźni spojrzeli na Nepanthe. Przez chwilę patrzyła na nich bez słowa,

tylko zbladła nieco, potem poszła powitać gościa. – Akurat, cholera, na czas – usłyszeli z sąsiedniego pomieszczenia, a potem: – Och, wybacz mi, moja droga pani. Mąż w domu? Mam nadzieję, że nie. Hańbą byłoby, gdyby takie piękne przypadkowe spotkanie miało pójść na marne. – Z tyłu. Marco, karzeł o ego olbrzyma, dumnie wkroczył do kuchni, zupełnie nie speszony tym, że mogli go usłyszeć. – Czas dokładnie, jak widzę, odmierzyłem sobie. – Przyciągnął sobie krzesło, chwycił wielką pajdę chleba i posmarował grubo masłem. Póki się nie napchał, nie zwracał uwagi na badawcze spojrzenia. – Przypuszczam, że zastanawiacie się, co tutaj właściwie robię, oprócz napychania sobie buzi. Ja też się zastanawiam. Cóż, zawsze to samo... zastępuję staremu człowiekowi nogi. Mam dla was wiadomość. – O, żesz! – warknął Szyderca. – Nie mam czasu. Zajętym głębokimi skrupułami... sprawozdaniami? spekulacjami?... filozoficznej natury. Jak wsadzić soczewicę do ziemi, nie babrząc równocześnie w brudzie i błocie swojej potężnej chłopskiej postury. Nie dość, żem zbyt mądry, by wdawać się w problemy i spekulacje starego zapracowanego człowieka, który mógłby zechcieć przerwać moje rozważania. – Spojrzał na Nepanthe, jakby poszukując u niej aprobaty. Ragnarson zirytował się. Czy Nepanthe do tego stopnia wzięła Szydercę pod pantofel? Niegdyś był piekielnikiem o zdziczałych oczach, gotowym do realizacji każdego szaleńczego planu, jaki upichcił Haroun. Bragi popatrzył ponad stołem w oczy Nepanthe. Z czego tu się śmiać? Jednak w tej samej chwili zrozumiał, że ona wie, o czym pomyślał. – Szef kazał mi tylko powiedzieć wam, co następuje: „W krainie wielu królów nie ufaj żadnej dłoni prócz własnej ani nie pozwól, by nie wiedziała prawica, co robi lewica. Ludzie sojuszników zmieniają tam częściej niż bieliznę. Strzeżcie się wszystkich kobiet i trzymajcie się z dala od miejsca, imienia i płaszcza Mgły”. Co to wszystko miałoby, do cholery, znaczyć, nie mam pojęcia. Zazwyczaj nie tak trudno zrozumieć, o co mu chodzi. Ale tym razem chyba ma w tym własny interes. Myślę, że jego dziewczyna jest w to zaangażowana. Cóż, muszę już jechać. Dziękuję za pyszny posiłek, moja pani. – Czekaj – warknął Ragnarson. – Co, do diabła? Hej? Co się dzieje? – Ja tylko pracuję dla faceta, nie czytam jego myśli. Chcesz wiedzieć więcej, sam zapytaj. Tylko że on nie chce cię widzieć. Kazał, żebym ci to powiedział. Zapomniałem. Powiedział, że nie ma sposobu, żeby tym razem wam pomóc. Zrobił wszystko, co mógł, wysyłając mnie. Teraz, jeśli nie macie nic przeciwko temu, będę już ruszał w drogę. Są dwie, trzy małe ptaszyny w domu, które mogą mi umknąć, jeśli szybko do nich nie wrócę. – Stanowczo odmawiając odpowiedzi na wszystkie dalsze pytania, wrócił do kuca. Ostatni raz go widzieli, jak żwawym kłusem znikał pod osłoną drzew, w ślad za nim biegły słowa sprośnej piosenki.

– Pomyśleć by można, że człowiek taki jak Visigodred mógłby znaleźć sobie ucznia nieco bardziej subtelnego – oznajmił Ragnarson. – A więc co myślicie? – Jam czuję się wykiwany. Oszołomiony jałowizną sensu. – Wzrok Szydercy pomknął ku Nepanthe. Jedna z pulchnych śniadych dłoni wykonała znak w mowie głuchoniemych: „Bądź ostrożny”. Ragnarson uśmiechnął się z zadowoleniem, dostrzegając iskierkę buntu. Kiedy Szyderca go odwiedzał, nie przyszło mu do głowy, że u siebie w domu będzie się wydawał do tego stopnia zdominowany przez swoją kobietę. Ragnarson nie był szczególnie empatyczną osobą. – Słyszałem to i owo od jednego ze swoich informatorów, Andy’ego Włóczęgi – ciągnął Szyderca, wracając na nekremneński. – Wieści z Itaskii. Andy jest nieuleczalnym żebrakiem, siedzącym zawsze przy wejściu do Czerwonego Jelenia. Swoją inteligencję skrywał za zasłoną wszechobecnego brudu i pcheł. Czasami przypomina sobie o starym współpracowniku, znaczy się o mnie, i wysyła mi listy na temat tego, co się gada na Południowej Ulicy Nabrzeżnej. Szyderca mówił jak najprościej. Musiało to być coś ważnego. – W zeszłym miesiącu, może dalej, licząc czas potrzebny, by list pokonał morderczą drogę od nadawcy do odbiorcy, Haroun odwiedził Itaskię. Nepanthe zdołała wychwycić imię tamtego. – Haroun? Haroun bin Yousif? Szyderco trzymaj się z dala od tego łajdaka, mordercy... Ragnarson zmagał się z ogarniającym go gniewem. – To nieprzyzwoicie, Nepanthe. Jesteś coś winna temu człowiekowi. – Nie chcę, żeby Szyderca się z nim zadawał. Skończy się na tym, że wszyscy zostaniemy wciągnięci w jego intrygi. – Dzięki jednej z nich w ogóle się zeszliście się. – Elana... – Wiem, co myśli Elana. Ma swoje powody. Elana była pierwszą prawdziwą przyjaciółką Nepanthe, która starała się dbać o tę przyjaźń. Ale w żałosny, rozpaczliwy sposób czyniąc z siebie lustrzane odbicie tamtej. Nawet Szyderca nie miał na nią takiego wpływu jak małżonka Ragnarsona. Jego szorstkość rozdrażniła Nepanthe. Zazwyczaj zachowywał się wobec niej delikatnie ponad wszelkie wyobrażenie. W cichości ducha obawiał się kobiet. Nepanthe sposępniała. – A więc co z nim? – Pchał paluchy w najgorsze miejsca, wyciągał brudne. Rozmawiał z szumowinami z Południowej Ulicy Nabrzeżnej. Z Bradem Czerwoną Ręką, Kerthem Sztyletem, Derranem Jednookim, Borobą Thringiem. Z pomiotem znanym z tego, że każdemu chętnie wsadzi sztylet w plecy. Robił to w wielkiej tajemnicy. Odjechał, nie odwiedziwszy przyjaciół. Andy odkrył to

przypadkowo. Zaprzyjaźniona kurwa, będąca przyjaciółką Kertha, opowiedziała mu tę historię. – Ciekawe. Ludzie, których używał już wcześniej, kiedy chciał kogoś zamordować. Myślisz, że jednak coś planuje? – Hai! Zawsze. Kiedyż to Haroun, mistrz intrygi, czegoś nie knuł? To jest pytanie retoryczne. Czy niedźwiedź nie sra w lesie? – Tak. Pytanie jednak brzmi, czy Haroun w swoich planach przewidział jakąś rolę dla nas? Sam nie da sobie rady. Zastanawiam się dlaczego? Zawsze był tak bardzo samowystarczalny. – Mając możliwość zaspokojenia żądzy przygód, Ragnarsona zrezygnował. – Andy miał jeszcze coś do powiedzenia? – Mężczyzna, o którym mowa, zniknął, nie zostawił ani słowa do przyjaciół ani kochanek. Widziano go, jak nerwowo i w pośpiechu przekraczał Wielki Most. Oczekuję, że wkrótce nadejdą wiadomości od starego piaskowego diabła. Dlaczego? Haroun jest narodem złożonym z jednego człowieka, który musi jakoś usprawiedliwić przed samym sobą swą łotrowską działalność. Musi mieć wspólników, ludzi o szacownej moralności. Jakichś królów. Musi dostać mandat, licencję od ludzi wartościowych, zdolnych do wzbudzania szacunku i których on szanuje. Rozumiesz? Itaskiańscy nożownicy stanowią jedynie narzędzia, w jego oczach nie są to ludzie. Uważa ich za pył pod stopami, a na ich moralność może tylko napluć. Włochaty Trolledyngjanin i tłusty stary łotr ze Wschodu, mianowicie ja, nie są wcale wiele lepsi, lecz w oczach Harouna wyglądają na ludzi honorowych, ludzi godnych szacunku. Pojmujesz? – Jest w tym jakiś pokrętny sens. Myślę, że intuicja jest słuszna. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego nigdy nie nasłał na któregoś z nas jakiegoś nożownika. Tak... Szyderca zrobił rzecz najbardziej do niego niepodobną. Odsunął krzesło od stołu, mimo iż na blacie było jeszcze jedzenie. Ragnarson ruszył za nim na front domu. – Nie wdawaj się w nic z Harounem – powiedziała Nepanthe. – Proszę. Uważnie przyjrzał się jej. Była przestraszona. – Co mogę zrobić? Kiedy sobie coś postanowi, jest nie do powstrzymania, niczym lodowiec. – Wiem. – Zagryzła wargi. – Ale my niczego nie planujemy, naprawdę. Haroun będzie się musiał wznieść na wyżyny swej wymowy, żeby nas w coś wciągnąć. Nie jesteśmy już tak głodni, jak bywaliśmy niegdyś. – Może. A może nie. – Zaczęła sprzątać ze stołu. – Szyderca nie skarży się, ale nie do tego został stworzony. – Gestem objęła posiadłość. – Mieszka tutaj i próbuje się ustatkować ze względu na mnie, ale bardziej szczęśliwy był, siedząc bez grosza gdzieś na deszczu i próbując przekonać stare baby, że jest jasnowidzem. Dlatego też jest taki jak Haroun. Bezpieczeństwo nic dla niego nie znaczy. Pojedynek inteligencji jest wszystkim. Ragnarson wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia, co miałby powiedzieć. Jej opinia całkowicie zgadzała się z jego zdaniem.

– Przeze mnie staje się coraz bardziej godny pożałowania, Bragi. Ile już czasu minęło, od kiedy ostatni raz widziałeś go błaznującego jak zwykle? Jak dawno już nie pogonił nagle za jakąś dziką myślą i nie stwierdził, że świat jest okrągły albo że jest łodzią ciągniętą przez kaczki na morzu wina, czy też nie stworzył jakiejś ekscentrycznej koncepcji, którymi zwykle zadziwiał? Bragi, ja go zabijam. Kocham go, ale, bogowie pomóżcie! dławię go równocześnie. I nie mogę nic na to poradzić. – Jesteśmy, kim jesteśmy, będziemy, kim musimy się stać. Jeżeli wybierze dawny sposób życia, zachowaj cierpliwość. Jedna rzecz jest pewna. Jesteś jego boginią i wróci, aby zostać. Rzeczy nabierają romantycznej aury, kiedy osuwają się we wspomnienia. Dawka rzeczywistości może się okazać lekarstwem. – Tak też sądzę. Cóż, idźcie porozmawiać. Ja posprzątam. – Wyglądała, jakby miała ochotę porządnie sobie popłakać. VI. Sowa od Zindahjiry Zapadł zmrok, a Ragnarson i Szyderca wciąż siedzieli na frontowym stopniu. Obaj zatonęli w baryłce piwa. Niewiele się odzywali, gdyż nastrój, który ich opanował, nie zachęcał do wspomnień. Bragi wciąż myślał o posiadłości Szydercy. Ten człowiek naprawdę ciężko pracował, jednak wszystko wokół wyglądało na mocno zaniedbane. Brakowało cierpliwości i perfekcji budowniczego, który prawdziwie dba o swoje dzieło. Dom Szydercy być może przeżyje, ale z pewnością nie przetrwa stulecia, jak siedziba Ragnarsona. Bragi zerknął z ukosa. Przyjaciel wyglądał nędznie, postarzał się. Wysiłek zostania kimś, kim nie był, zabijał go. Nepanthe również szarpała się wewnętrznie. Jak kiepsko było już między nimi? Nepanthe łatwiej było się przystosować. Kiedy ich drogi skrzyżowały się pierwszy raz, była dwudziestoośmioletnim podlotkiem pełnym lęku przed mężczyznami. Obecnie nie miała nic wspólnego z introwertyczną romantyczką. Przypominała Bragiemu przyziemną, pragmatyczną, zabieganą chłopską żonę ze zdradzieckich, zalewanych powodzią równin Srebrnej Wstążki. Wyrwanie się z takiego życia jej również mogło wyjść na dobre. Szyderca zawsze był chimeryczny, wszędzie czuł się jak w domu. Jego wnętrze było jak skała, do której mógł się zakotwiczyć. Oczom innych ukazywał jedynie barwy ochronne. W każdym środowisku, w którym trzeba było być jedynie sobą, musiał czuć się strasznie słaby. Brak jakiegokolwiek bezpośredniego zagrożenia, po całym życiu spędzonym na przyzwyczajaniu się do jego nieustannej obecności, musiał doprowadzić na skraj załamania każdego mężczyznę. Ragnarson nie potrafił przenikać do wnętrza fasady ludzkich osobowości. W takiej sytuacji czuł się nadzwyczaj niewygodnie. Parsknął, wychylił pintę ciepłego piwa. Do diabła z tym. Co było, to było. Będzie, co będzie.

Nagły przeszywający krzyk sprawił, że zakrztusił się i opryskał piwem. Kiedy otarł już łzy z oczu, zobaczył przechadzającą się przed nim wielką sowę. Wcześniej już ją widział. Służyła jako posłaniec Zindahjiry Milczącego, czarodzieja znacznie mniej przyjemnego w obcowaniu niźli Visigodred, który zatrudniał Marca. – Rozpacz i zniszczenie – jęknął Szyderca. – Gratulacje ze Szczeliny Zagłady. Myślę, że wielki pierzasty rozmówca być może winien zostać zmieniony w sowi gulasz, a przyczepionych do łapek wieści można by użyć na rozpałkę. – Karzeł byłby teraz bardzo użyteczny – powiedział Ragnarson. Obaj zignorowali wiadomość. – Czemu niby? – Potrafi rozmawiać z sowami. W ich języku. – Brednie. – O szylinga? – Czyż winienem ja, skąpy aż do bólu, nadto biedny, że właściwie na skraju nędzy, przyjąć zakład, kiedy przyjaciel Niedźwiedź niesławny jest tym, iż zakłada się wówczas jedynie, gdy ma pewność wygranej? Odbierz wiadomość. – Dlaczego ty tego nie zrobisz? – Jam jest tylko delikatny farmer, zaprzysięgły analfabeta, i wycofałem się z awanturniczych gier, nie jestem zainteresowany. – Ja również nie. – Wobec tego zarżnijmy sowę. – Chyba nie jest to najlepszy pomysł. Zindahjira zrobiłby z nas gulasz, odmawiając nam przywileju wcześniejszego rżnięcia. – Co nieuchronne, nieuchronnie się staje... Na nią! – Ostatnie słowa Szyderca wykrzyczał. Sowa podskoczyła, ale nie miała zamiaru uciekać. – Daj jej piwa – powiedział Ragnarson. – Co? – Byłoby to grzecznie i gościnnie, nieprawdaż? – Sam wypił już za dużo. W takich okolicznościach budziło się w nim dziecinne poczucie humoru. Istniało stare powiedzenie: „Pijany jak pohukująca sowa”, którego sens znienacka bardzo go zaciekawił. Szyderca postawił swój kufel przed ptakiem. Sowa wypiła. – Dobra, lepiej zobaczymy, czego chce stary Czarny Pysk. – Bragi wziął wiadomość. – Ho! Ho! Czy uwierzysz? Napisane jest, że przebacza nam wszystkie długi i wykroczenia... jakby takowe w ogóle istniały... jeśli tylko zaraz złapiemy dla niego kobietę zwaną Mgła. Ten stary bękart nigdy się nie poddaje. Od jak dawna zasadza się na Visigodreda? To nie jest w porządku, próbować skrzywdzić mężczyznę poprzez jego kobietę.

Szyderca nachmurzył się. – Groźby? – Jak zwykle. Nic poważnego. Jakieś aluzje do czegoś, w co obawia się mieszać, tak samo jak u Visigodreda. Szyderca parsknął. – Tchórzliwy szczur w podziemnych grobowcach, troglodyczny miłośnik ciemności, dość! Niech biedny, stary, tłusty głupiec sczeźnie w spokoju. – Powoli zaczynał robić się coraz bardziej smutny, litował się nad samym sobą. Z jednego wielkiego ciemnego oka spłynęła łza. Sięgnął i położył dłoń na ramieniu Ragnarsona. – Matka ma, od wielu już lat nieboszczka, zwykła śpiewać piękną pieśń o motylach i babim lecie. Zaśpiewam ją dla ciebie. – Zaczął nucić, próbując przypomnieć sobie melodię. Ragnarson zmarszczył brwi. Szyderca był sierotą, nie znał ojca ani matki, tylko starego włóczęgę, z którym podróżował, aż podrósł na tyle, by uciec. Bragi słyszał tę opowieść setki razy. Jednak pijany, kłamał bardziej niż zwykle, głównie na tematy osobiste. Trzeba było go rozśmieszyć albo zaryzykować walkę. Sowa, której przypadła rola krytyka, wrzasnęła w tym momencie z obrzydzeniem, zatrzepotała, wzniosła się w powietrze i zataczając koła, pofrunęła na wschód. Szyderca wysłał w ślad za nią przekleństwo. Jakiś czas później Nepanthe wyszła z domu i zaprowadziła do łóżek dwóch markotnych dżentelmenów, którzy nie bardzo dbali i o to, co przyszłość przyniesie.

3 Rok 1002 OUI Długie zbrojne ramię Adepta I. Tajemniczy przyrząd, tajemniczy admirator Elana wstała z łóżka, zastanawiając się, czy Bragi bezpiecznie dotarł do Szydercy. Kiedy można się go spodziewać w domu? Las stanowił schronienie dla zbiegów z Itaskii. Kilka band krążyło po Drodze Północnej. Niektórzy mieli zadawnione urazy do Bragiego, który swoje nadanie traktował serio, zwalczając bandytów. Niektórzy z pewnością chętnie wezmą odwet. Podeszła do skrzyni z ubraniami i wyjęła hebanową szkatułkę rozmiarów bochna chleba. Jakiś skrupulatny rzemieślnik spędził całe miesiące, rzeźbiąc zawiłe wzory. Praca była tak delikatna, że właściwie można by jej nie zauważyć, gdyby nie srebrna inkrustacja. Nie wiedziała, co przedstawiają rzeźbienia. Nic w każdym razie, co poruszałoby jakąkolwiek strunę w jej pamięci, tylko wiry i kłęby czerni i srebra, które, jeśli się w nie dłużej wpatrywać, sprawiały, iż kręciło się w głowie. Jej imię i nazwisko rodowe osadzone zostały w wieku pochyłą literą inkrustacji z kości słoniowej. Nie pochodziły z żadnego alfabetu, który by znała. Szyderca podejrzewał, że może to być eskaloniański, język wschodniej krainy, tak odległej, że o jej istnieniu wnoszono jedynie z plotek. Nie miała pojęcia, skąd pochodzi szkatułka, wiedziała tylko tyle, że rok temu kurier królewski, wożący pocztę dyplomatyczną między Itaskią a Iwą Skołowdą, przywiózł ją ze stolicy. Otrzymał ją od przyjaciela, który z kolei dostarczał pocztę dyplomatyczną do Libiannina, tamten zaś dostał ją od kupca z Vorgrebergu w Pomniejszych Królestwach. Do jego rąk przesyłka dotarła wraz z karawaną ze Wschodu. Dołączony został do niej nie podpisany list z wyjaśnieniami. Nie potrafiła rozpoznać charakteru pisma. Nepanthe sądziła, że autorem mógł być jej brat, Turran, który raz wystawił cnotę Elany na próbę. Nigdy nie powiedziała o tym Bragiemu. Przesunęła po literach opuszkiem wskazującego palca. Wieczko odskoczyło. Wewnątrz, na wyściółce z lazurowego jedwabiu, spoczywała wielka kropla rubinu. Niekiedy, gdy którykolwiek z członków jej rodziny znajdował się w niebezpieczeństwie, klejnot stawał się mleczny, a w mętnej bieli igrały światła. Intensywność poświaty wskazywała na stopień grozy jego położenia. Często przyglądała się klejnotowi, szczególnie gdy Bragi wyjeżdżał. W samym sercu rubinowej łzy zawsze lśniła mała plamka. Z życia nie sposób było całkowicie wyeliminować niebezpieczeństwa. Dziś jednak mętna poświata wyraźnie stawała się coraz silniejsza. – Bragi! – Schwyciła swoje rzeczy. Bandyci? Powinna wysłać kogoś do Szydercy. Nie,

lepiej poczekać. Lepiej rozstawić wszędzie dookoła posterunki. Nie było żadnych plotek, jednak kłopoty potrafiły pokonać Srebrną Wstążkę równie szybko jak wiosenny tajfun. Albo przybyć zza mokradeł Driscoll czy też z zachodu. Zresztą mógł to być nawet prawdziwy tajfun. Pora roku była odpowiednia, klejnot zaś wskazywał wszystkie niebezpieczeństwa, nie tylko grożące ze strony ludzi. – Ragnar! – krzyknęła. – Chodź tutaj! – Mógł przecież coś sobie wykombinować, a potem wpakować się w sytuację bez wyjścia. Zawsze był pierwszy do sprawiania kłopotów. – Co, mamo? – Chodź tutaj! – Ubierała się w pośpiechu. – Co? – Biegnij do tartaku i powiedz Bevoldowi, że chcę go widzieć. I jak mówię biegiem, to biegiem. – Ale... – Zrób, co mówię! Zniknął. Ten ton nie pozwalał na jakiekolwiek dyskusje. Bevold Lif pochodził z Freylandii. Był rządcą Ragnarsona. Spał w tartaku, aby nie tracić czasu na pokonywanie pastwisk. Był gryrnaśnym, zrzędliwym człowieczkiem, całkowicie uzależnionym od swej pracy. Chociaż wcześniej przez całe lata służył jako żołnierz, w istocie zupełnie nie nadawał się do wojaczki. Był rzemieślnikiem, budowniczym, człowiekiem czynu, a we wszystkim, co robił, zawsze zachowywał mistrzowski poziom. Co Bragi sobie wymyślił, Bevold zamieniał w rzeczywistość. Niesamowity wręcz rozwój posiadłości był w równej mierze jego dziełem jak Ragnarsona. Elana nie lubiła Bevolda. Zbyt wiele sobie wyobrażał. Jednak nie mogła odmówić mu użyteczności. I szanowała jego trzeźwą ocenę i solidność. Lif przybył, gdy wychodziła z domu. – Pani? – Jedną chwilę, Bevold. Ragnar, zajmij się swoimi obowiązkami. – Och, mamo, ja... – Idź już. Odszedł. Nie tolerowała najdrobniejszego nieposłuszeństwa. Bragi pobłażał dzieciom w stopniu, który uznać można było za błąd wychowawczy. – Bevold, nadchodzą jakieś kłopoty. Każ ludziom się uzbroić i wystaw warty. Poślij kogoś do Szydercy. Reszta może pracować, ale niech się trzymają blisko domu. Kobiety i dzieci przyprowadź tu natychmiast. – Pani? Jesteś pewna? – Lif miał blade wąskie usta, które wiły się niczym robaki. – Tego ranka zaplanowałem sobie ustawienie koła w tartaku, a po południu otwarcie kanału wodnego.