uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Glen Cook - Cykl-Imperium grozy (4) Ogień w jego dłoniach

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Glen Cook - Cykl-Imperium grozy (4) Ogień w jego dłoniach.pdf

uzavrano EBooki G Glen Cook
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 47 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 203 stron)

Glen Cook Ogień w jego dłoniach Przełożył Jan Karłowski

Książkę tę dedykuję Jenny Menkinnen, bibliotekarce, której niezmordowanemu wysiłkowi zawdzięczam, że podczas wszystkich lat chłopięcej młodości moja łódź nigdy nie zboczyła z kursu. Być może to wszystko jest Twoją winą.

Rozdział pierwszy Narodziny mesjasza Karawana przepełzła przez kamieniste koryto wadi i zaczęła zakosami wspinać się między wzgórza. Znudzone wielbłądy wydeptywały szlak, wyzutymi z wdzięku krokami pokonując kolejne mile znaczące ich żywoty. Całość niewielkiej, znużonej karawany składała się z dwunastu umęczonych zwierząt i sześciu wyczerpanych ludzi. Zbliżali się już do kresu swej podróży. Odpoczną krótko w El Aquila i znowu podejmą przeprawę przez Sahel, udając się po kolejny ładunek soli. Obserwowało ich dziewięć par oczu. Teraz wielbłądy niosły na swych grzbietach słodkie daktyle, szmaragdy z Jebal al Alf Dhulquarneni i relikty epoki imperialnej cenione przez kupców z Hellin Daimiel. Zapłatą za towary będzie sól wydobyta z dalekiego zachodniego morza. Karawanie przewodził posunięty w latach kupiec Sidi al Rhami. To on kierował rodzinnym interesem. Towarzyszyli mu bracia, kuzyni i synowie. Najmłodszy chłopak, Micah, ledwie skończył dwanaście lat – była to jego pierwsza podróż rodzinną trasą. Tych, którzy obserwowali ich czujnie z ukrycia, nie obchodziło, kogo mają przed sobą. Ich wódz wyznaczył każdemu jego ofiarę. Poruszyli się niechętnie. Powietrze drżało od upału, słońce całą mocą swego blasku prażyło ich głowy. Był to najgorętszy dzień najgorętszego lata, jakie pamiętano. Wielbłądy, ciężko stąpając, weszły w śmiertelną pułapkę wąwozu. Bandyci wyskoczyli zza skał. Wyli niczym szakale. Trafiony w głowę, Micah padł jako pierwszy. W uszach aż mu zadzwoniło od siły ciosu. Ledwie starczyło mu czasu, by pojąć, co się dzieje. Wszędzie, dokądkolwiek podróżowała karawana, ludzie gadali, że jest to lato zła. Nigdy dotąd słońce nie było tak palące, a oazy tak suche. W rzeczy samej, musiało być to lato zła, skoro niektórzy upadli tak nisko, by rabować karawany z solą. Starożytne prawa i obyczaje chroniły je nawet przed łupieżczymi praktykami poborców podatkowych – tych bandytów, których usprawiedliwiał fakt, że kradli w imię króla. Micah odzyskał świadomość kilka godzin później. Niewiele potrzebował czasu, aby pożałować, że również nie zginął. Ból potrafił znieść. Był w końcu synem Hammad al Nakir. A dzieci Pustyni Śmierci szybko hartowały się w ognistym palenisku. Myśl o śmierci sprowadziła nań bezradność, jaką odczuwał. Nie potrafił odstraszyć padlinożerców. Był zbyt słaby. Usiadł i płakał, podczas gdy hieny szarpały ciała jego krewnych i wadziły się o smaczniejsze kąski.

Wokół spoczywały ciała dziewięciu ludzi i jednego wielbłąda. Chłopak sam był w bardzo kiepskim stanie. Przy każdym ruchu dzwoniło mu w uszach i dwoiło się w oczach. Chwilami wydawało mu się, że słyszy wołanie. Nie zwracał na nie uwagi, tylko uporczywie brnął w stronę El Aquila, wyczerpującymi, skromnymi Odysejami długości stu jardów. Co chwila tracił przytomność. Za piątym lub szóstym razem zbudził się w niskiej jaskini, którą wypełniała ciężka woń charakterystyczna dla lisa. Ból łupał to w jednej, to w drugiej skroni. Przez całe życie nękały go bóle głowy, jednak nigdy aż tak nieznośne jak ten. Jęknął. Z jego ust wydobył się żałosny pisk. – Ach. Obudziłeś się już. Dobrze. Masz, wypij to. W głębokim cieniu dostrzegł sylwetkę przykucniętego człowieka, niskiego i niezwykle starego. Pomarszczona dłoń podała mu blaszany kubek. Jego dno ledwie zwilżała jakaś ciemna, aromatyczna ciecz. Micah wypił wszystko. I znów pogrążył się w zapomnieniu. Jednak nie przestał słyszeć odległych głosów, które bez końca mówiły o wierze, Bogu i przeznaczeniu, jakie staje przed synami Hammad al Nakir. Anioł opiekował się nim przez całe tygodnie i karmił go nie milknącymi nawet na moment litaniami dżihad. Czasami, w bezksiężycowe noce, brał Micaha na grzbiet swego skrzydlatego konia, by pokazać mu wielki świat. Argon. Itaskię. Hellin Daimiel. Gog-Ahlan – obrócone w ruinę. Dunno Scuttari. Necremnos. Throyes. Freylandię. Samą Hammad al Nakir, Pomniejsze Królestwa i jeszcze tyle, tyle innych krain. I bez końca powtarzał mu anioł, że ziemie te należy zmusić, by ugięły swe kolana przed Bogiem, jak to uczyniły za dni Imperium. Bóg, wieczny przecież, był cierpliwy. Bóg był sprawiedliwy. Bóg wszystko rozumiał. Ale Boga niepokoiło odstępstwo jego Wybranych. Nie dbali już o to, by nieść Prawdę pośród ludy. Anioł nie chciał odpowiadać na żadne pytania. Karcił tylko synów Hammad al Nakir, którzy pozwolili, by pachołkowie Złego stępili ich wolę służenia Prawdzie. * * * Cztery wieki przed narodzinami Micaha al Rhami istniało miasto zwane Ilkazarem, którego władza objęła cały zachód. Jednak jego królowie byli okrutni i nazbyt często pozwalali, by kierowały nimi podszepty czarowników, myślących wyłącznie o własnej korzyści. A czarowników tych ścigało starożytne proroctwo. Głosiło ono, że przez kobietę Imperium spotka zagłada. Nic więc dziwnego, iż ci ponurzy nekromanci bez śladu litości gładzili wszystkie władające Mocą kobiety. Za rządów Yilisa, ostatniego Imperatora, spalono kobietę o imieniu Smyrena. Pozostawiła syna; istnienie dziecka umknęło uwagi jej katów. Syn ów wyemigrował do

Shinsan. Uczył się pod kierunkiem Tervola i Książąt Taumaturgów Imperium Grozy. A potem powrócił, zgorzkniały i przepełniony żądzą zemsty. Teraz był już potężnym czarownikiem. Pod jego sztandary ściągali wszyscy wrogowie Imperium. Rozpętał najokrutniejszą z wojen, jakie pamiętała ta ziemia. Czarownicy Ukazani także byli potężni, a oficerowie i prości żołnierze Imperium wierni i zaprawieni w bojach. Czary wędrowały pośród niekończących się nocy i pożerały całe narody. Za owych czasów Imperium było żyzne i bogate. Wojna uczyniła z niego rozległą, kamienistą równinę. Koryta wielkich rzek zamieniły się w kanały martwego piasku, a kraina zyskała sobie miano Hammad al Nakir, Pustyni Śmierci. Potomkowie królów – obróceni w drobnych watażków band obszarpańców – rzezali się w maleńkich krwawych waśniach o błotniste dziury nazywane oazami. Tak było, dopóki jedna z rodzin, mianowicie Quesani, nie zdobyła pozycji nominalnego przynajmniej suwerena na terytorium pustyni, zapewniając tym samym kruchy, często zrywany pokój. Dopiero wtedy na poły spacyfikowane plemiona zaczęły wznosić niewielkie osady i odnawiać stare świątynie. Synowie Hammad al Nakir byli ludem religijnym. Jedynie wiara w to, że trudy, jakie przeżywają, stanowią próbę zesłaną im przez Boga, pozwalała znieść upalną pogodę, pustynię i dzikość sąsiadów. Tylko niewzruszone przekonanie, że Bóg pewnego dnia zlituje się i przywróci im należne miejsce pośród narodów, dawało siły do dalszego borykania się z życiem. Ale religia ich imperialnych przodków stosowna była dla ludów osiadłych, rolników i mieszkańców miast. Hierarchie teologiczne nie upadły wraz z ziemskimi. W miarę jak pokolenia mijały, a Pan nie chciał się zlitować, zwykli ludzie oddalali się coraz bardziej od kapłanów, którzy niezdolni wyzbyć się historycznej inercji, nie potrafili zaadaptować dogmatów do warunków życia plemion koczowniczych, przyzwyczajonych ważyć wszystko na delikatnych szalach śmierci. * * * Lato było chyba najsroższe od czasu tych, które przyszły bezpośrednio po Upadku. Zbliżająca się jesień nie niosła żadnej obietnicy ulgi. Oazy wysychały. Gwarantowany przez władzę porządek powoli wymykał się z rąk Korony i kapłanów. Narastał chaos, w miarę jak zdesperowani ludzie powracali do trybu życia zamkniętego w błędnym kręgu wzajemnych napaści i mszczenia doznanych krzywd, młodsi kapłani zaś występowali przeciwko starszym w kwestii religijnego sensu suszy. Gniew, całkowicie wymykający się spod kontroli, wędrował po obnażonych wzgórzach i wydmach. Niezadowolenie czaiło się w każdym cieniu. Ziemia wsłuchiwała się w poszeptywania nowego wiatru.

A pewien stary człowiek usłyszał jakiś odgłos. Fakt, że nań zareagował, miał stać się jednocześnie jego przekleństwem i uświęceniem. Ridyah Imam al Assad najlepsze swoje dni miał już dawno za sobą. Przeżył pięćdziesiąt lat w kapłaństwie, obecnie był zupełnie ślepy. Niewiele więc mógł uczynić w służbie swego Pana. Teraz to Jego słudzy powinni troszczyć się o niego. Oni jednak dali mu miecz i ustawili, by strzegł tego stoku. Nigdy w życiu nie miał ani dość siły, ani woli, by nauczyć się władania bronią. Nawet gdyby ktoś z el Habib wybrał tę drogę, aby ukraść wodę ze źródeł czy zbiorników Al Ghabha, nie miał zamiaru nic w tej sprawie zrobić. Przed zwierzchnikami tłumaczyłby się słabym wzrokiem. Starzec żył prawdziwie wedle zasad swej wiary. Uważał siebie za bliźniego wszystkich ludzi na całej Ziemi Pokoju, nie miał więc nic przeciwko temu, by korzystny los, jaki przypadł mu w udziale, dzielić z tymi, których Pan kazał mu prowadzić. Świątynia Al Ghabha dysponowała wodą. El Aquila nie miała ani kropli. Nie rozumiał, dlaczego jego przełożeni byli zdolni posunąć się aż do obnażenia stali, by utrzymać tę przeciwną naturze nierównowagę. El Aquila leżała po jego lewej stronie, odległa o milę. Nędzna wioska stanowiła ośrodek życia plemienia el Habib. Masyw Świątyni i klasztoru, w którym mieszkał al Assad, wznosił Się ku niebu dwieście jardów za jego plecami. Klasztor stanowił miejsce, w którym u schyłku życia szukali schronienia kapłani zachodniej pustyni. Źródło odgłosu znajdowało się gdzieś w dole kamienistego stoku, którego kazano mu strzec. Al Assad pobiegł truchtem w tamtą stronę, kierując się w znacznie większej mierze słuchem niźli spojrzeniem pokrytych kataraktą oczu. Po chwili usłyszał znowu ten odgłos. Brzmiał niczym mamrotanie człowieka konającego na łożu tortur. Znalazł chłopca leżącego w cieniu głazu. Na pytania „Kim jesteś?” oraz „Potrzebujesz pomocy?” – nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Ukląkł. Bardziej z tego, co wyczuł dotykiem palców, niźli z tego, co zobaczył, wyrozumował, iż odnalazł ofiarę pustyni. Zadrżał, znajdując pod opuszkami popękaną, pokrytą strupami, spaloną słońcem skórę. – Dziecko – wymruczał. – I to nie z El Aquila. Doprawdy, niewiele już życia młodzieńcowi pozostało. Słońce wypaliło zeń prawie wszystkie siły, wysysając nie tylko ciało, lecz i ducha. – Chodź, mój synu. Wstań. Jesteś już bezpieczny. Dotarłeś do Al Ghabha. Młodzieniec nie odpowiedział. Al Assad spróbował go podnieść. Chłopiec ani mu przeszkadzał, ani pomagał. Imam nie był w stanie skłonić go do żadnej reakcji. Najwyraźniej stracił resztki woli życia, stać go było tylko na bezładne mamrotanie, które jednak zadziwiająco układało się w słowa:

– Wędrowałem z Aniołem Pańskim. Widziałem mury Raju. – Po chwili jednak zupełnie stracił świadomość. Al Assad nie potrafił podnieść go znowu. Starzec pokonał całą długą i bolesną drogę z powrotem do klasztoru, zatrzymując się co pięćdziesiąt jardów, aby zwrócić się do Pana z prośbą o oszczędzenie swego życia, przynajmniej do czasu, aż doniesie opatowi o znalezieniu potrzebującego pomocy dziecka. Jego serce znowu zaczęło gubić rytm. Doskonale zdawał sobie sprawę, że już niedługo Śmierć weźmie go w swe ramiona. Al Assad nie obawiał się już Mrocznej Pani. Nękany bólami i ślepotą, wręcz wypatrywał końca wszelkiej udręki, jaki znajdzie w jej objęciach. Błagał jednak o chwilę zwłoki, która pozwoli mu spełnić ostatni dobry uczynek. Doprowadziwszy tę ofiarę pustyni wprost do niego i na ziemię Świątyni, Pan złożył tym samym obowiązek na jego barkach i na barkach wszystkich pozostałych kapłanów. Śmierć usłyszała i wstrzymała swą dłoń. Być może przewidziała czekające na nią w przyszłości bogatsze żniwa. Opat z początku mu nie uwierzył i nawet skarcił za porzucenie wyznaczonego posterunku. – To sztuczka el Habib. W tej chwili z pewnością kradną nam wodę – stwierdził. Ale al Assad przekonał go, co bynajmniej nie napełniło opata zadowoleniem. – Ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba, jest kolejna gęba do wykarmienia. – „Mieliście chleb i nie nakarmiliście go? Mieliście wodę i nie napoiliście go? A więc powiadam wam...” – Oszczędź mi cytatów, bracie Ridyah. Zajmiemy się nim. – Opat pokręcił głową. Na myśl o Mrocznej Pani sięgającej po al Assada odczuwał delikatne dreszcze radosnego podniecenia. Starzec z całą swą szczerością stawał się już naprawdę zbyt uciążliwy. – Zobacz. Już go niosą. Bracia opuścili nosze na ziemię przed opatem, który zbadał udręczone dziecko. Nie potrafił ukryć odrazy. – To jest Micah, syn kupca solnego al Rhamiego. – I z tymi słowami zdjęła go groza. – Ale przecież minął już miesiąc od czasu, jak el Habib znaleźli karawanę! – protestował jeden z braci. – Nikt nie byłby w stanie tak długo przeżyć na pustyni. – Mówił, że opiekował się nim anioł – powiedział al Assad. – Mówił, że widział mury Raju. Opat spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi. – Stary ma rację – oznajmił jeden z braci. – Kiedy go tutaj nieśliśmy, również coś mamrotał. O tym, że widział złote sztandary powiewające z wieżyc Raju, że anioł pokazał mu szeroki świat, a także, że Pan nakazał mu, aby przywiódł Wybranych na powrót do Prawdy. Cień przemknął przez oblicze opata. Zaniepokoiły go te słowa. – Może rzeczywiście widział anioła – zasugerował któryś z mnichów. – Nie bądź głupi – zdenerwował się opat.

– On żyje – przypomniał mu al Assad. – Chociaż nie miał najmniejszych szans, by przeżyć. – Był z bandytami. – Bandyci uciekli przez Sahel. El Habib znaleźli ich ślady. – A więc z kimś innym. – Z aniołem. Nie wierzysz w anioły, bracie? – Oczywiście, że wierzę – pośpiesznie odparł opat. – Po prostu nie sądzę, że objawiają się synom kupców solnych. Przez niego przemawia pustynne szaleństwo. Zapomni o wszystkim, kiedy dojdzie do siebie. – Opat rozejrzał się dookoła. I nie był zadowolony z tego, co zobaczył. Wszyscy mieszkańcy Świątyni zebrali się wokół chłopca, a na zbyt wielu twarzach ujrzał pragnienie wiary. – Achmed, zawołaj do mnie Mustafa el Habiba. Nie. Czekaj. Ridyah, ty znalazłeś chłopca. Ty pójdziesz do wioski. – Ale dlaczego? Opatowi przyszło do głowy formalne zastrzeżenie. Wydawało się znakomitym sposobem wyjścia z kłopotów, których chłopak już zdążył przysporzyć. – Nie możemy się tutaj nim opiekować. Nie został wyświęcony. A zanim będziemy mogli go wyświęcić, musi poczuć się lepiej. Al Assad popatrzył złym okiem na swego przełożonego. Potem, przepełniony gniewem, który tłumił jego ból i znużenie, wyruszył do wioski El Aquila. Ataman plemienia el Habib był nie bardziej zadowolony z wieści, jakie przyniósł, niźli wcześniej opat. – A więc znalazłeś dzieciaka na pustyni? Co chcesz, żebym z nim zrobił? To nie moja sprawa. – Dotknięci nieszczęściem są naszą wspólną sprawą – pouczył go al Assad. – Na ten temat właśnie opat chciałby z tobą osobiście porozmawiać. Opat rozpoczął rozmowę od podobnej uwagi, stanowiącej replikę na identyczne zastrzeżenie. Potem zacytował jakieś pismo. Mustaf odpowiedział fragmentem, do którego wcześniej odwołał się al Assad. Opat z trudem utrzymał nerwy na wodzy. – Nie jest wyświęcony. – Wyświęćcie go. Na tym polega wasza rola. – Nie możemy tego zrobić, póki nie odzyska pełni władz umysłowych. – Dla mnie on nic nie znaczy. A wy jeszcze mniej. Dużo złych uczuć zalegało między nimi. Nie minęły jeszcze dwa dni, odkąd Mustaf zwrócił się do opata z prośbą o pozwolenie na zaczerpnięcie wody ze źródła Świątyni. Opat odmówił. Al Assad natomiast wcześniej chytrze poprowadził wodza drogą wiodącą przez ogrody Świątyni, gdzie bujne kwiecie na gazonach głosiło chwałę Boga. Mustaf nie był więc w szczególnie odpowiednim nastroju na okazywanie miłosierdzia.

Opat natomiast znalazł się w potrzasku. Zasada czynienia dobra stanowiła najwyższe prawo Świątyni. Nie ośmieliłby się zlekceważyć jej na oczach swych braci, zwłaszcza, jeśli chciał nadal piastować swój urząd. Z drugiej jednak strony, bynajmniej nie miał zamiaru pozwalać chłopcu na mamrotanie heretyckich szaleństw w miejscu, gdzie mogły wzburzyć myśli jego owieczek. – Mój drogi przyjacielu, wiele gorzkich słów padło między nami, kiedy dyskutowaliśmy ostatnio. Być może zbyt pochopnie podjąłem decyzję. Na obliczu Mustafa pojawił się drapieżny uśmiech. – Może. – Dwadzieścia beczek wody? – zaproponował opat. Mustaf ruszył w kierunku drzwi. Al Assad ze smutkiem pokręcił głową. Będą się targować jak kupcy, podczas gdy chłopak leży umierający. Z niesmakiem opuścił pomieszczenie, udając się do swojej celi. Nie minęła godzina, jak spoczął wreszcie w objęciach Mrocznej Pani. * * * Micah obudził się nagle, w pełni zmysłów, świadom, że minęło wiele czasu. Ostatnie w miarę jasne wspomnienia dotyczyły wędrówki u boku ojca, kiedy to karawana pokonywała ostatnią milę drogi do El Aquila. Krzyki... cios... ból... pamięć szaleństwa. Wpadli w zasadzkę. Gdzie był teraz? Dlaczego nie umarł? Anioł... Przypomniał sobie anioła. Powracały urywki wspomnień. Został zwrócony życiu, aby stać się misjonarzem Wybranych. Adeptem. Podniósł się z siennika. Od razu zawiodły go nogi. Leżał, ciężko dysząc, przez kilka minut, zanim odnalazł w sobie dość siły, by podczołgać się do klapy namiotu. El Habib zamknęli go w namiocie. Zdecydowali, że musi przejść kwarantannę. Wypowiadane w malignie słowa przyprawiały Mustafa o dreszcze. Wódz potrafił wyczuć krew i ból za zasłoną tak szaleńczych rojeń. Micah uniósł klapę. Promienie popołudniowego słońca uderzyły go w twarz. Zasłonił oczy przedramieniem, krzyknął. Ten diabelski glob znowu próbował go zamordować. – Ty idioto! – usłyszał warknięcie, a równocześnie ktoś wepchnął go na powrót do namiotu. – Chcesz oślepnąć? Uścisk dłoni wiodących go na posłanie stał się nieco bardziej delikatny. Po widoki powoli gasły przed oczyma. Okazało się, że ma przed sobą dziewczynę. Była mniej więcej w jego wieku. Nie nosiła zasłony. Szarpnął się. Co to ma znaczyć? Jakieś nowe kuszenie Złego? Jej ojciec go zabije...

– Coś się stało, Meryem? Słyszałem, jak krzyczał. – Młodzieniec, może szesnastoletni, wślizgnął się do namiotu. Micah próbował schować się w kącie. Wtedy przypomniał sobie, kim jest i w jakim charakterze się tu znalazł. Spoczęła na nim dłoń Pana. Stał się Adeptem. Nikomu nie wolno kwestionować jego prawości. – Nasz podrzutek napatrzył się na słońce. – Dziewczyna lekko musnęła ramię Micaha. Drgnął i odsunął się. – Przestań, Meryem. Zachowaj swoje gierki na chwilę, kiedy będzie w stanie sobie z nimi poradzić – skarcił ją młodzieniec, następnie zaś zwrócił się do Micaha: – Jest ulubienicą ojca. Najmłodsza. Rozpieszcza ją. Nawet morderstwo pewnie by się jej upiekło. Meryem, mogę cię prosić? Zasłona! – Gdzie ja jestem? – zapytał Micah. – W El Aquila – odparł młodzieniec. – W namiocie obok domu Mustafa abd-Racima ibn Farida el Habiba. Znaleźli cię kapłani z Al Ghabhy. Ledwie żyłeś. Przekazali cię mojemu ojcu. Jestem Nassef, a ten bachor to moja siostra Meryem. – Skrzyżowawszy nogi, usiadł na wprost Micaha. – Mamy się tobą opiekować. W jego głosie nie było słychać szczególnego entuzjazmu. – Dla nich stanowiłeś zbyt wielki kłopot – dodała dziewczyna. – Dlatego właśnie przekazali cię ojcu – zakończyła z goryczą. – Co? – Nasza oaza wysycha. Źródło w Świątyni wciąż bije, ale opat nie chce dopuścić nas do swego prawa wody. Święte ogrody rozkwitają, podczas gdy el Habib cierpią pragnienie. Żadne z nich nie zająknęło się nawet na temat pragmatycznego targu pana ojca. – Naprawdę widziałeś anioła? – zapytała Meryem. – Tak. Naprawdę. Uniósł mnie pomiędzy gwiazdy i ukazał kraje ziemi. Przyszedł do mnie w godzinie mej rozpaczy i ofiarował dwa bezcenne dary: życie oraz Prawdę. I złożył na mych barkach brzemię przekazania Wybranym Prawdy, która uwolni ich od więzów przeszłości i która sprawi, że z kolei oni sami będą mogli zanieść Słowo niewiernym. Nassef rzucił pełne sarkazmu spojrzenie w kierunku siostry. Micah dostrzegł je natychmiast. – Ty również poznasz Prawdę, przyjacielu Nassefie. Ty również zobaczysz rozkwit Królestwa Pokoju. Albowiem Pan przywrócił mnie do życia z misją stworzenia jego Królestwa na ziemi. W czasach, które miały dopiero nadejść, toczyć się będą niezliczone a zapalczywe spory nad sensem tych uwag El Murida o „przywróceniu do życia”. Czy miał na myśli tylko odrodzenie symboliczne, czy też dosłowne powstanie z grobu? Sam nigdy nie wyjaśni, o co mu wówczas chodziło. Nassef przymknął powieki. Był cztery lata starszy od tego naiwnego chłopca; te lata

stanowiły nieprzekraczalną przepaść zgromadzonych doświadczeń. Jednak był na tyle dobrze wychowany, by nie wybuchnąć śmiechem. – Uchyl odrobinę klapę namiotu, Meryem. Oswajajmy go po trochu z promieniami słońca, aby wreszcie mógł swobodnie popatrzeć na świat. Postąpiła, jak jej kazał, i powiedziała: – Powinniśmy przynieść mu coś do jedzenia. Dotąd jeszcze nie miał w ustach nic treściwego. – Ale żeby to nie było nic ciężkostrawnego. Jego żołądek nie da sobie jeszcze z tym rady. – Nassef widział już wcześniej ofiary pustyni. – Pomóż mi przynieść jedzenie. – W porządku. Odpoczywaj spokojnie, znajdo. Zaraz wracamy. Spróbuj wzbudzić w sobie apetyt. – Wyszedł z namiotu w ślad za siostrą. Meryem przystanęła po przejściu dwudziestu stóp. Ściszając głos, zapytała: – On naprawdę w to wierzy, nieprawdaż? – W anioła? Jest szalony. – Ja również wierzę, Nassef. Do pewnego stopnia. Ponieważ chcę uwierzyć. To, co on mówi... Wydaje mi się, że wielu ludzi chętnie go wysłucha... Myślę, że opat odesłał go do nas, ponieważ sam bał się jego słów. I dlatego też ojciec nie chce go trzymać w domu. – Meryem... – A jeśli wielu ludzi zacznie nadstawiać uszu i wierzyć, Nassef, co wtedy? Nassef przystanął, zamyślony. – To jest coś, nad czym trzeba się zastanowić, nieprawdaż? – Tak. Chodźmy. Przyniesiemy mu jedzenie. El Murid, który wciąż jeszcze w przeważającej części swej istoty był zwykłym chłopcem, Micahem al Rhami, leżał, patrząc w płachtę namiotu ponad głową. Pozwalał, by przesączające się przez nią promienie słońca pieściły mu oczy. Czuł, jak narasta w nim przymus, by już ruszyć swoją drogą, by zacząć kazać. Stłumił go w sobie. Wiedział, że zanim podejmie przeznaczone mu zadanie, musi całkowicie odzyskać siły. Ale targała nim taka niecierpliwość! W chwili kiedy anioł otworzył mu oczy, poznał grzeszne nawyki Wybranych. Jego misją było natchnienie ich Prawdą najszybciej jak to możliwe. Każde życie, które teraz padało pod kosą Mrocznej Pani, oznaczało kolejną duszę straconą na rzecz Złego. Zacznie od El Aquila i Al Ghabha. Kiedy oni zostaną już nawróceni, pośle ich, by nieśli światło swym sąsiadom. On sam będzie podróżował wśród plemion i wiosek leżących przy trasie karawany jego ojca. Jeśli uda mu się znaleźć jakiś sposób na to, by dostarczyć im sól... – Już jesteśmy – obwieściła Meryem. W jej głosie pobrzmiewały dźwięczne tony, które

Micah uznał za rzecz osobliwą u dziewczyny tak młodej. – Znowu zupa, ale tym razem przyniosłam ci trochę chleba. Będziesz mógł go w niej namoczyć. Usiądź. Odtąd będziesz już sam się karmił. Nie jedz zbyt szybko, bo się rozchorujesz. Ani zbyt dużo naraz. – Jesteś bardzo miła, Meryem. – Nie. Nassef ma rację. Jestem rozpieszczonym bachorem. – Pan kocha cię nawet taką. – Między kolejnymi kęsami zaczął mówić, cicho, przekonująco. Meryem słuchała, zdjęta nagłym uniesieniem. * * * Po raz pierwszy publicznie przemówił w cieniu palm otaczających oazę el Habib. Niewiele oprócz błota pozostało z tego ongiś niezawodnego źródła wody, a nawet i błoto zaczynało powoli wysychać i pękać. Uczynił więc oazę tematem przypowieści o wysychających wodach wiary w Pana. Słuchaczy było niewielu. Usiadł z nimi jak nauczyciel z uczniami, pokazywał im, jak należy myśleć, uczył wiary. Byli wśród nich mężczyźni liczący sobie po czterykroć tyle lat co on. Zdumiewała ich jego wiedza i jasność myśli. Próbując go przyłapać, zastawiali na drodze jego rozumowania pułapki subtelnych kwestii dogmatycznych. Roztrzaskał ich argumenty niby barbarzyńska horda niszcząca słabo bronione miasto. Został znacznie bardziej pieczołowicie wyedukowany, niźli sam podejrzewał. Nikogo nie nawrócił. Zresztą wcale tego nie oczekiwał. Chciał tylko, żeby zaczęli sami rozmawiać między sobą o tym, co powiedział, mimowolnie tworząc odpowiedni klimat dla przyszłych kazań, które dopiero przysporzą mu wiernych. Starsi mężczyźni odeszli przestraszeni. W jego słowach wyczuli bowiem pierwsze iskry płomienia zdolnego pochłonąć synów Hammad al Nakir. Po wszystkim El Murid odwiedził Mustafa. – Co stało się z karawaną mojego ojca? – zapytał wodza. Mustaf żachnął się, ponieważ przemówił doń jak do równego sobie, nie tak, jak przystało dziecku zwracającemu się do dorosłego. – Wpadła w zasadzkę. Wszystko przepadło. To doprawdy smutna godzina w dziejach Hammad al Nakir. Że też musiałem dożyć dnia, kiedy ludzie napadają na solne karawany! W sposobie, w jaki przemawiał Mustaf, było coś wymijającego. Nagle jego oczy zrobiły się rozbiegane. – Słyszałem, że ludzie el Habib znaleźli karawanę i że ścigali bandytów. – To prawda. Bandyci pokonali Sahel i dotarli do kraju niewiernych z zachodu.

Mustaf zaczynał się robić trochę nerwowy. Micah pomyślał, że chyba wie dlaczego. Ataman był zasadniczo człowiekiem honoru. Posłał swoich ludzi, aby dochodzili sprawiedliwości za życie rodziny al Rhami. Jednak w każdym z synów Hammad al Nakir tkwi coś z rozbójnika. – A przecież tam na zewnątrz jest wielbłąd, który reaguje na imię Wielki Jamal. I inny, który obraca łeb, gdy zawołać na niego Kaktus. Czy może być kwestią czystego zbiegu okoliczności, że zwierzaki te noszą imiona identyczne jak wielbłądy należące wcześniej do mego ojca? Czy za zbieg okoliczności uznać należy, że mają identyczne piętna? Przez niemalże minutę Mustaf nie odzywał się słowem. W tym czasie raz, na krótko, jego oczy rozgorzały gniewem. W końcu żaden mężczyzna nie byłby zadowolony, musząc tłumaczyć się przed dzieckiem. – Spostrzegawczy jesteś, synu al Rhamiego – odrzekł wreszcie. – To są zwierzęta twojego ojca. Kiedy dotarły do nas wieści o tym, co się zdarzyło, osiodłaliśmy najlepsze konie i pognaliśmy, szybko i nieustępliwie, tropem bandytów. Zbrodnia tak odrażająca nie powinna przecież ujść nikomu na sucho. A chociaż ludzie twojego ojca nie należeli do el Habib, pochodzili przecież z Wybranych. Byli kupcami handlującymi solą. Chroniące ich prawa są starsze niż Imperium. – I był jeszcze łup do wzięcia. – I był jeszcze łup, chociaż twój ojciec nie był człowiekiem bogatym. Cały jego majątek ledwie starczył na opłacenie kosztów pościgu: straconych koni i żywotów ludzkich. Micah uśmiechnął się. Mustaf zdradził wreszcie strategię, jaką przejmie podczas targu. – Pomściliście moją rodzinę? – Mimo iż pościg zawiódł nas aż poza Sahel. Złapaliśmy ich tuż pod samymi palisadami pogańskich handlarzy. Tylko dwóm udało się dostać za bramy niewiernych. Postąpiliśmy jak szlachetni mężowie – nie spaliliśmy ich drewnianych murów, nie zarżnęliśmy mężczyzn i nie zniewoliliśmy kobiet. Paktowaliśmy natomiast z radą faktorów, którzy z dawien dawna znali twoją rodzinę. Przedstawiliśmy dowody. Wzięli sobie nasze słowa do serca i wydali bandytów na naszą łaskę. Nie okazaliśmy litości. Wiele dni minęło, zanim umarli, stając się odstraszającym przykładem dla innych, którzy zechcieliby złamać prawa starsze niźli pustynia. Może hieny wciąż jeszcze włóczą ich kości. – Za to należą ci się moje podziękowania, Mustaf. A co z moją ojcowizną? – Układaliśmy się z faktorami. Być może nas oszukali. Kim wszak dla nich jesteśmy, jak nie głupimi piaskowymi diabłami? A może jednak postąpili uczciwie. Mieliśmy wszak w dłoniach szable, wciąż jeszcze ociekające krwią tych, którzy zło nam wyrządzili. – Wątpię, by was oszukali, Mustaf. Oni nie zachowują się w ten sposób. A ponadto, jak rzekłeś, musieli być przerażeni. – Została skromna suma w złocie i srebrze. Wielbłądy ich nie interesowały.

– Jakie były wasze straty? – Jeden człowiek. A mój syn, Nassef, odniósł ranę. Co za chłopak! Musiałbyś go widzieć! Walczył niczym lew! Mej dumy nic nie prześcignie. Że też takiego syna zrodziły moje lędźwie! Prawdziwy lew pustyni, ten mój Nassef. Będzie z niego kiedyś wielki wojownik, jeśli oczywiście uda mu się przeżyć porywczą młodość. Własnymi rękoma zarzezał trzech spośród tamtych. – Oczy wodza aż jaśniały dumą. – A konie? Wspominałeś coś o koniach. – Trzy. Trzy nasze wierzchowce padły. Jechaliśmy szybko i ostro. I jeszcze posłaniec, którego wysłaliśmy do ludu twego ojca, aby dowiedzieli się o wszystkim i mogli wystąpić z roszczeniami. Jak dotąd nie powrócił. – Miał przed sobą długą podróż. Jeśli chodzi o majątek, wszystko należy do ciebie, Mustaf. Wszystko jest twoje. Ja proszę tylko o konia i niewielką sumę pieniędzy, z którą mógłbym zacząć posługę wiary. Mustaf był najwyraźniej zaskoczony. – Micah... – Odtąd nazywam się El Murid. Micah al Rhami już nie istnieje. Był chłopcem, który umarł na pustyni. Z ognistej kuźni powróciłem jako Adept. – Mówisz zupełnie poważnie, nieprawdaż? El Murid był zaskoczony, że w ogóle mogą istnieć jakieś wątpliwości. – W imię przyjaźni, jaka łączyła mnie z twoim ojcem, wysłuchaj mnie teraz. Porzuć tę drogę. Nic z niej nie będzie, tylko smutek i łzy. – Muszę, Mustaf. Sam Pan mi nakazał. – Powinienem cię powstrzymać. Nie zrobię tego. Może duch twojego ojca mi wybaczy. Wybiorę ci konia. – Białego konia, jeśli takowy się znajdzie. – Mam takiego. Następnego ranka El Murid znowu nauczał pod palmami. Mówił z pasją o ledwie hamowanym gniewie Boga, który powoli traci cierpliwość, jaką miał jeszcze dla uchylających się przed pełnieniem swych obowiązków Wybranych. Argument z pustej oazy trudny był do odrzucenia. Żar lata wszystkim dawał się we znaki. Kilku spośród jego młodszych słuchaczy pozostało później, by uczestniczyć w bardziej zaawansowanej sesji pytań i odpowiedzi. Trzy dni później za klapą namiotu El Murida rozległ się szept Nassefa. – Micah? Mogę wejść? – Wejdź. Nassef, mogę cię prosić? El Murid, tak? – Przepraszam. Oczywiście. – Młodzieniec rozsiadł się naprzeciwko niego. – Pokłóciłem się z ojcem. O ciebie.

– Przykro mi to słyszeć. To niedobrze. – Kazał mi trzymać się od ciebie z daleka, Meryem również. Pozostali rodzice wkrótce zrobią to samo. Powoli narasta w nich wściekłość – zbyt wiele ugruntowanych idei kwestionujesz. Skłonni byli cię tolerować, póki sądzili, że to tylko gadanie szaleńca pustyni. Ale teraz nazywają cię heretykiem. El Murid poczuł się ogłuszony. – Mnie? Adepta? Oskarżają o herezję? Jak mogą? – Czy nie został wybrany przez Pana? – Stawiasz pod znakiem zapytania dawny sposób życia. Ich sposób. Ty ich oskarżasz. Oskarżasz kapłanów z Al Ghabhy. A oni przywiązali się do swej tradycji; nie możesz oczekiwać, że powiedzą teraz: „Tak, to nasza wina”. Nie przewidział, że Zły będzie do tego stopnia podstępny i chytry, aby zwrócić jego własne argumenty przeciwko niemu. Nie docenił swego Wroga. – Dziękuję, Nassef. Jesteś prawdziwym przyjacielem, wdzięczny ci jestem, że mnie ostrzegłeś. Nie zapomnę ci tego. Ale, Nassef... tego się nie spodziewałem. – Myślę, że nie. – Idź więc. Nie przysparzaj swemu ojcu powodów do zmartwień. Porozmawiam z tobą później. Nassef powstał i wyszedł. Delikatny, nieznaczny uśmiech igrał na jego ustach. El Murid modlił się przez wiele godzin. Wycofał się głęboko w toń swego młodego umysłu. W końcu zrozumiał, jaka jest wola Pana. * * * Popatrzył w górę długiego, kamienistego stoku, na którym wznosiła się Al Ghabha. Niskie wzgórze było całkowicie obnażone, jakby spowijająca je ciemność w każdej chwili mogła spłynąć w dół, by pożreć wszelkie otaczające je dobro. To właśnie tutaj musiał odnieść swe pierwsze i najważniejsze zwycięstwo. Jakiż sens miałoby zdobycie dusz el Habib, skoro kiedy tylko by odjechał, dawni duchowi pasterze z powrotem zagnaliby wszystkich na ścieżki zła? – Udaję się do Świątyni – oznajmił jednemu z mężczyzn z wioski, który przyszedł zobaczyć, co zamierza. – Wygłoszę tam kazanie. Muszę ukazać im Prawdę. Potem niech otwarcie zarzucą mi herezję i zaryzykują gniew Pana. – Czy to na pewno mądre? – Nie ma innego wyjścia. Muszą określić, czy stoją po stronie prawości, czy też stanowią narzędzia w rękach Złego. – Powiem pozostałym.

Religia pustyni nie znała żadnej poważniejszej personifikacji diabła, póki El Murid nie nazwał go z imienia. Zło stanowiło domenę zastępów demonów, widm i upadłych duchów. Natomiast patriarchalny Bóg Hammad al Nakir nie pełnił właściwie roli innej niż ojca rodziny bogów, podejrzanie przypominającej liczne rodziny Imperium i pustynnych plemion. Głównym utrapieniem Pana był jego brat, czarna owca rodu, który politykował wyłącznie dla samej przyjemności wprowadzania zamieszania. Nadto religia zachowała jeszcze ślady animizmu, wiary w reinkarnację i kultu przodków. Uczeni Uniwersytetu Rebsameńskiego w Hellin Daimiel w postaciach pustynnych bogów widzieli dalekie odbicia członków rodziny, która zjednoczyła pierwotnie żyjące na tych terenach Siedem Plemion, a potem wytyczyła kierunek ich migracji na ziemie mające pewnego dnia stać się terytorium Imperium, później zaś Hammad al Nakir. W swych kazaniach El Murid obłożył anatemą animizm, kult przodków i reinkarnację. W jego naukach ojciec rodziny wyniesiony został do roli Wszechmogącego, Jedynie Prawdziwego Boga. Jego bracia, żony i dzieci stali się zwykłymi aniołami. A kłopotliwy brat stał się Złym, panem dżinsów i ifrytów oraz patronem czarowników. El Murid sprzeciwiał się czarom z zaciekłością, której nie potrafili pojąć słuchacze. Wedle zasadniczej linii jego argumentacji, to właśnie czary sprowadziły zagładę na Imperium. Temat chwały Ukazani i nadzieja wskrzeszenia go z ruin przewijały się przez wszystkie jego kazania. Zasadniczym punktem wywodów w El Aquila był całkowity zakaz modlenia się do pomniejszych bogów. El Murid oskarżył swoich słuchaczy o zanoszenie błagalnych modłów do bóstw wyspecjalizowanych. Zwłaszcza do Muhraina, patrona regionu, któremu poświęcona była Świątynia Al Ghabha. Droga jednak zaprowadziła go nie do Al Ghabha, ale do miejsca, gdzie znalazł go imam Ridyah. Z początku nie miał pojęcia, co go tam ciągnie. Potem zrozumiał, że czegoś szuka. Zostawił tu bowiem coś, o czym dawno zdążył już zapomnieć. Podarunek od anioła, który ukrył w ostatniej chwili przytomności. Wizje niosące ze sobą wspomnienia amuletu powracały doń w strzępach. Potężny amulet w kształcie bransolety, z osadzonym w niej żywym kamieniem. Będzie stanowił dowód, powiedział mu anioł, który przekona niedowiarków. Ale nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie go schował. Grzebał w otoczeniu koryta wadi, przez które wcześniej nie zdołał o własnych siłach przedostać się do El Aquila. – Co ty tam u diaska robisz? – dobiegł go z góry głos Nassefa. – Przestraszyłeś mnie, Nassef. – Co ty tam robisz? – Szukam czegoś. Czegoś, co tu schowałem. Oni niczego nie znaleźli, nieprawdaż? Czy

może jednak? – Kto? Kapłani? Tylko wycieńczonego, nieomal już zabitego przez pustynię syna kupca solnego. Co tu schowałeś? – Teraz już sobie przypominam. Skała, która wygląda jak skorupa żółwia. – Jest taka niedaleko. Skała znajdowała się nie dalej jak jard od miejsca, gdzie znalazł go al Assad. Spróbował ją unieść, jednak nie miał dość siły. – Pomóż mi – poprosił Nassefa. Ten delikatnie odsunął go na bok. Równocześnie jednak rozdarł rękaw na cierniu wyschniętego pustynnego krzewu. – Och, matka przetrzepie mi skórę. – Pomóż mi. – Ojciec również, jeśli się dowie, że tu byłem. – Nassef! – W porządku! Już – wsparł dłonie o kamień. – Jak ci się udało poruszyć go wcześniej? – Nie mam pojęcia. Razem przewrócili głaz. Nassef zapytał: – Och, a cóż to jest? El Murid delikatnie wydobył amulet z kamienistej gleby, potem usunął piasek z bransolety. Kamień lśnił nawet na tle nieba zalanego blaskiem jaskrawego porannego słońca. – Anioł mi go dał. Aby stanowił dowód mogący przekonać wątpiących. Na Nassefie najwyraźniej wywarło to stosowne wrażenie, chociaż zdradzał więcej chyba zakłopotania niźli uniesienia. Po chwili nerwowo zaproponował: – Lepiej już chodźmy. Cała wioska zbiera się w Świątyni. – Spodziewają się zabawy? Nassef bez przekonania odparł: – Sądzą, że to może być interesujące. El Murid już wcześniej dostrzegł jego wahanie. Nassef nie miał zamiaru dać się przyszpilić. W żadnej sprawie. Ruszyli w stronę Al Ghabha. Nassef trochę się ociągał, El Murid potrafił mu jednak to wybaczyć, ponieważ go rozumiał. Nassef musiał dalej żyć z Mustafem. Wszyscy zgromadzili się już na miejscu, i ci z El Aquila, i ci z Al Ghabha. Atmosfera ogrodów Świątyni była świąteczna, ale on zobaczył nieliczne tylko życzliwe uśmiechy. Pod powierzchownym rozbawieniem krążyły ciemne nurty złości. Przyszli tu, by zobaczyć, jak komuś stanie się krzywda. Początkowo sądził, że potrafi ich nauczać, że wyzwie opata na debatę i ujawni szaleństwo ukryte w starych dogmatach oraz tradycyjnym sposobie życia. Ale teraz wyczuwał wyraźnie

wezbrane do granic możliwości uczucia zebranych, domagające się namiętnego wyzwania, emocjonalnego dowodu. Podjął decyzję błyskawicznie. Przez następnych kilka minut równie dobrze mógłby być kolejnym widzem przyglądającym się wystąpieniu El Murida. Wyrzucił ramiona w górę i zawołał: – Moc Pana jest ze mną! Duch Boży przeze mnie przemawia! Słuchajcie, wy bałwochwalcy, wy niegodziwcy pełni grzechu i słabej wiary! Godziny nieprzyjaciół Pana są policzone! Jest tylko jeden Bóg, a ja jestem jego Adeptem! Chodźcie za mną albo będziecie na wieki smażyć się w Piekle! Wykonał taki ruch dłonią, jakby rzucał coś na ziemię. Kamień jego amuletu rozgorzał wściekłym blaskiem. Grom uderzył z jasnego nieba, które od miesięcy nie widziało chmur. Błyskawica wypaliła poszarpaną bliznę w zieleni ogrodów Świątyni. Zwęglone płatki kwiatów zawirowały w powietrzu. Grzmot przetoczył się po niebie. Kobiety wrzeszczały, mężczyźni zatykali uszy. Kolejnych sześć błyskawic runęło w dół niczym szybkie pchnięcia krótkiej włóczni. Urocze kwietniki zostały co do jednego spalone i zniszczone. W całkowitej ciszy El Murid opuścił teren Świątyni równym odmierzonym krokiem. W tym momencie nie był już dzieckiem, nie był mężczyzną, lecz siłą równie przerażającą jak tornado. Odszedł do El Aquila. Tłum popłynął za nim, zdjęty strachem, równocześnie jednak nie mogąc się oprzeć fascynacji. Bracia ze Świątyni poszli także, a oni przecież niezwykle rzadko opuszczali Al Ghabha. El Murid szedł w stronę wyschniętej oazy. Zatrzymał się w miejscu, gdzie kiedyś tryskały słodkie wody, pieszcząc pnie daktylowych palm. – Jam jest Adept! – krzyknął. – Ja jestem Narzędziem Pana! Ja jestem Chwałą i Mocą Wcieloną! – Schwycił kamień, który musiał ważyć dobrze ponad sto funtów, i bez wysiłku uniósł go nad głową, a potem cisnął w wyschniętą glinę. Bezchmurne niebo znowu rozdarły łomoty gromów. Błyskawice dźgały pustynię, kobiety krzyczały, mężczyźni zakryli oczy, a spieczona glina poczęła ciemnieć od wilgoci. El Murid odwrócił się do Mustafa i opata. – A więc nazywacie mnie głupcem i heretykiem? Przemówcie, raby Piekła. Pokażcie mi moc, którą w sobie macie. Garstka nawróconych, których serca zdobył wcześniej, zebrała się po jednej stronie. Ich oblicza jaśniały lękiem i czymś w rodzaju nabożnej czci. Nassef wahał się w opustoszałej przestrzeni między dwoma grupami. Nie zdecydował jeszcze, po czyjej stronie naprawdę chce się opowiedzieć. Opat jednak najwyraźniej nie miał zamiaru przyjąć do wiadomości tego, co się stało. Jego wyzywająca postawa wskazywała jednoznacznie, że nie przemówi doń żaden tego rodzaju dowód. Warknął:

– To wszystko oszukańcze sztuczki, moc tego Złego, o którym tyle głosisz... nie dokonałeś niczego, czego nie potrafiłby zrobić zdolny czarownik. Zakazane słowo ciśnięte zostało w twarz El Murida niczym rękawica. Wszystkie wcześniejsze nauki młodzieńca przepełniała irracjonalna nienawiść do czarowników. To właśnie ta część jego doktryny wprawiała słuchaczy w największe zmieszanie, ponieważ trudno było się w niej doszukać związków z pozostałymi naukami. El Murid zatrząsł się ze wściekłości. – Jak śmiesz? – Niewierny! – krzyknął ktoś. Reszta podchwyciła: – Heretyk! El Murid odwrócił się na pięcie. Z niego szydzili? Jego wyznawcy krzyczeli na opata. Jeden z nich cisnął kamień. Trafiony w czoło, opat osunął się na kolana, na jego twarzy, pojawiła się krew. Za tym pierwszym poleciał grad następnych kamieni. Większość mieszkańców wioski uciekła, członkowie osobistego orszaku opata – dwaj opóźnieni umysłowo bracia, młodsi znacznie od pozostałych – pochwycili go za ramiona i odciągnęli na bok. Wierni El Murida pognali za nimi, wciąż ciskając kamienie. Mustaf zebrał garstkę ludzi i zagrodził im drogę. W powietrzu skrzyżowały się gniewne słowa. Pięści poszły w ruch. Noże błysnęły w kierowanych złością dłoniach. – Stać! – krzyknął El Murid. Były to pierwsze z całej fali niepokojów, która przez całe lata szła za nim niczym posiew zarazy. Tylko jego interwencja powstrzymała rozlew krwi. – Stać! – zagrzmiał, unosząc zaciśniętą pięść ku niebu. Amulet rozbłysnął, kłując oczy złotą poświatą. – Odłóżcie broń i udajcie się do domów – nakazał swym wyznawcom. Wciąż czuł przepełniającą go moc. Nie był już dzieckiem. Rozkazującemu tonowi jego głosu nie sposób było się oprzeć. Wyznawcy wsunęli więc noże do pochew i wycofali się. Przyjrzał się im przelotnie: wszyscy byli młodzi, niektórzy nawet młodsi od niego. – Nie przyszedłem między was, żebyście z mego powodu rozlewali krew – odwrócił się do wodza el Habib. – Mustaf, przyjmij moje przeprosiny. Nie chciałem, żeby to się tak skończyło. – Głosisz wojnę. Świętą wojnę. – Przeciwko niewiernym. Przeciwko pogańskim narodom, które zdradziły Imperium. Nie chcę, by brat walczył z bratem, ani Wybrani przeciwko Wybranym – zerknął w stronę młodych ludzi. Zaskoczyło go, że spostrzegł wśród nich kilka dziewcząt. – Ani siostra przeciw bratu, ani syn przeciwko ojcu. Przyszedłem, aby mocą Pana zjednoczyć na powrót Święte Imperium, aby Wybrani znów mogli cieszyć się zasłużonym miejscem pośród narodów, bezpieczni w swej miłości do jedynego prawdziwego Boga, którego będą czcić tak, jak przystało. Mustaf pokręcił głową.

– Myślę, że może chcesz dobrze. Ale niepokoje i niezgoda będą szły za tobą, dokądkolwiek się udasz, Micahu al Rhami. – Jestem El Murid. Jestem Adeptem. – Waśń będzie ci towarzyszem podróży, Micahu. A twoja podróż właśnie się zaczęła. Nie ścierpię czegoś takiego wśród el Habib. Nie podejmę też żadnego bardziej zdecydowanego działania, niźli wygnanie cię na wieczność z naszych ziem, ponieważ szanuję twoją rodzinę i wiem, co musiałeś przejść na pustyni. – Były też zapewne i inne powody, ale nie zostały powiedziane głośno; El Murid nadal trzymał w dłoni amulet. – Jestem El Murid! – Nie dbam o to. Ani kim, ani czym jesteś. Nie pozwolę, byś szerzył przemoc na moich ziemiach. Dam ci konia i pieniądze, o które prosiłeś, oraz wszystko, czego będziesz potrzebować w podróży. Jeszcze tego popołudnia opuścisz El Aquila. Ja, Mustaf abd-Racim Farid el Habib, rzekłem. Nie próbuj mi się sprzeciwiać. – Ojcze, nie możesz... – Bądź cicho, Meryem. Co ty robisz z tym motłochem? Dlaczego nie jesteś z matką? Dziewczyna próbowała się wykłócać. Mustaf uciął krótko: – Byłem głupcem. Zaczynasz już sobie chyba wyobrażać, że jesteś mężczyzną. To się musi skończyć, Meryem. Od tej chwili będziesz pozostawała wyłącznie z kobietami oraz wykonywała pracę kobiet. – Ojcze! – Słyszałeś mnie, Micah. Ty też mnie słyszałaś. Ruszajcie. Jego wyznawcy gotowi byli już na nowo podjąć bójkę. Rozczarował ich. – Nie – powiedział. – Nie nadszedł jeszcze czas, aby Królestwo Pokoju rzuciło wyzwanie tym, którzy piastują ziemską władzę, niezależnie od tego, jak bardzo są zepsuci. Ale wytrwajcie. Nasza godzina wybije. Mustaf poczerwieniał. – Chłopcze, nie prowokuj mnie... El Murid odwrócił się do niego. Spojrzał prosto w oczy wodzowi el Habib, splótł dłonie przed sobą, prawą kładąc na lewą, tak że kamień w jego amulecie błysnął przed oczami Mustafa. Potem w całkowitym milczeniu patrzył mu długo w oczy, nawet nie mrugnąwszy. Mustaf poddał się pierwszy, jego spojrzenie pomknęło do amuletu. Z wysiłkiem przełknął ślinę i ruszył w kierunku wioski. El Murid poszedł za nim powoli. Jego akolici kręcili się wokół, ich usta przepełniały pocieszające obietnice. Większość z nich całkowicie ignorował. Uwagę bez reszty skupił na Nassefie, który nadal niepewnie krążył między grupkami, niezdolny dokonać wyboru. Intuicja podpowiedziała mu, że potrzebuje Nassefa. Młodzieniec mógł stać się kamieniem węgielnym całej jego przyszłości. Musiał zdobyć jego duszę, zanim stąd odjedzie. El Murid

żywił wobec Nassefa równie ambiwalentne uczucia, co syn Mustafa wobec niego. Nassef był bystry, nieustraszony, twardy i zdolny, ale nosił w sobie jakiś mrok, który przerażał Adepta. W synu Mustafa tkwiły takież same możliwości zwrócenia się ku złu, jak ku dobru. – Nie, nie sprzeciwię się Mustafowi – oznajmił błagającym go towarzyszom. – Odzyskałem już siły po chorobie. Pora, abym ruszał w drogę. Wrócę, kiedy nastanie czas; prowadźcie dalej moje dzieło, gdy mnie nie będzie. Powróciwszy, chcę zobaczyć idealną wioskę. A potem rozpoczęła się jedna z jego łagodnych katechez, w czasie których próbował wyposażyć ich w narzędzia nieodzowne dla skutecznych misjonarzy. * * * Wyjeżdżając z El Aquila, ani razu nie obejrzał się za siebie. Jednego tylko żałował: nie znalazł sposobności, by skusić Nassefa kolejnymi argumentami. Niemniej, El Aquila to był dopiero początek. Nie tak dobry początek wszak, na jaki miał nadzieję. Nie udało mu się poruszyć nikogo spośród tych, którzy się liczyli. Kapłani i ludzie władzy zwyczajnie go lekceważyli. Będzie musiał znaleźć jakiś sposób, by otworzyć ich uszy i serca. Wybrał szlak, którym wędrował po raz pierwszy i ostatni z karawaną ojca. Chciał jeszcze na chwilę przystanąć w miejscu, gdzie zginęła jego rodzina. Anioł uprzedzał, że jego trud będzie wielki, że napotka opór tych, którzy nie będą chcieli porzucić dawnego sposobu życia. Nie uwierzył. Jak mogliby oprzeć się Prawdzie? Była tak oczywista i piękna, że winna zniewalać każdego. Znajdował się dwie mile na wschód od El Aquila, kiedy usłyszał tętent koni. Zerknął za siebie – doganiali go dwaj jeźdźcy. Nie od razu ich rozpoznał; wcześniej widział ich tylko przelotnie, kiedy pomagali kamienowanemu opatowi uciec z oazy. Czego chcieli? Postanowił ich zignorować, zwrócił spojrzenie znowu na wschód, jednak niepokój go nie opuścił. Szybko stało się jasne, że podążają za nim. Kiedy spojrzał znowu w ich stronę, stwierdził, iż są już w odległości kilkunastu jardów. W ich dłoniach błysnęła obnażona stal. Wbił pięty w boki konia. Biały ogier skoczył naprzód, niemalże strącając go na ziemię. Pochylił się i przylgnął do szyi zwierzęcia, nie próbując nawet odzyskać nad nim panowania. Jeźdźcy pognali za nim. Teraz wreszcie poznał strach, którego nie miał czasu przeżyć podczas napaści na karawanę ojca. Nie potrafił uwierzyć, że poplecznicy Złego tak szybko poczują się zagrożeni. Droga ucieczki zawiodła go do wąwozu, w którym zginęła jego rodzina. Wjechał do środka, okrążył formację jakichś dziwacznie ukształtowanych głazów. Jeźdźcy już na niego czekali. Koń przysiadł na zadzie, chcąc uniknąć zderzenia. El Murid zsunął się z jego grzbietu. Potoczył się po zbitej ziemi, a potem gramolił w poszukiwaniu kryjówki. Nie miał broni. Zaufał ochronie, jaką dał mu Pan... Zaczął się modlić.

W wąwozie zadudniły końskie kopyta, rozległy się krzyki mężczyzn, stal uderzyła o stal. Ktoś przeciągle jęknął, a potem wszystko się skończyło. – Chodź, Micah – krzyknął ktoś w zapadłej z nagła ciszy. Zerknął przez szczelinę między głazami. Zobaczył dwa konie bez jeźdźców i dwa ciała leżące na ziemi. Nad nimi majaczyła sylwetka Nassefa siedzącego na wielkim, czarnym rumaku. W prawej dłoni ściskał ociekające krwią ostrze. Za nim zobaczył jeszcze trzech młodzieńców z El Aquila, Meryem oraz jeszcze jedną dziewczynę. Wypełzł z kryjówki. – Skąd się tu wzięliście? – Postanowiliśmy pojechać z tobą. – Nassef zeskoczył z konia. Z pogardą wytarł klingę o kaftan na piersi jednego z mężczyzn. – Kapłani. Wysłali półgłówków, żeby cię zamordowali. Braciszkowie sami nie byli kapłanami, tylko strażnikami Świątyni, którymi opat opiekował się w zamian za oporządzanie osłów i drobne prace przy klasztorze. – Ale jak za mną trafiliście? – dopytywał się wciąż El Murid. – Meryem zobaczyła, jak wyruszyli za tobą w pościg. Wcześniej niektórzy z nas zastanawiali się, co robić dalej, ale dzięki temu decyzja zapadła ostatecznie. Znam ścieżkę antylop, która biegnie prosto przez wzgórza, zamiast je okrążać. Ruszyłem ścieżką, narzucając ostre tempo. Jasne było, że pozwolą ci odjechać dość daleko, a potem urządzą wszystko tak, by wyglądało, że znowu napadli cię bandyci. El Murid stał nad ciałami martwych braci. Łzy napłynęły mu do oczu; byli przecież tylko narzędziami w rękach Złego, biedne istoty. Ukląkł i odmówił modlitwę za ich dusze, chociaż niewielką miał nadzieję, by Pan zechciał okazać bodaj odrobinę miłosierdzia. Jego Bóg był zazdrosny i mściwy. Kiedy skończył, zapytał: – Zamierzacie wrócić i donieść o wszystkim swemu ojcu? – Nie. Jedziemy z tobą. – Ale... – Potrzebujesz kogoś, Micah. Czyż właśnie nie przekonałeś się o tym? El Murid przystanął i zamyślił się, po chwili otoczył ramionami Nassefa. – Cieszę się, że zdążyłeś, Nassef. Martwiłem się o ciebie. Nassef poczerwieniał. Synowie Hammad al Nakir często nie hamowali bynajmniej swoich uczuć, rzadko jednak zdradzali subtelniejsze emocje. – Ruszajmy – powiedział. – Mamy długą drogę do przebycia, jeśli nie chcemy spędzić nocy na pustyni. El Murid uściskał go ponownie. – Dziękuję ci, Nassef. Chciałbym, żebyś wiedział, ile to dla mnie znaczy. – Potem obszedł

wszystkich wokoło, podając im dłonie i całując ręce dziewcząt. – A ja co, nie zasłużyłam na uścisk? – docięła mu Meryem. – Bardziej kochasz Nassefa? Zmieszał się. Meryem nigdy chyba nie zaprzestanie tych swoich gierek. Postanowił ją sprawdzić. – Chodź tutaj. Podeszła i wtedy ją przytulił. To rozzłościło Nassefa i całkowicie skonfundowało dziewczynę. El Murid zaśmiał się w głos. Jeden z młodszych chłopców przyprowadził jego konia; podziękował mu. Tak więc było ich siedmioro, siedmioro ludzi, którzy wstąpili na długą drogę, drogę trwającą całe lata. El Murid uważał siódemkę za liczbę pomyślną, im jednak nie przyniosła szczęścia. Miał niezliczone noce cierpieć zawiedziony i pogrążony w rozpaczy, nim jego posłannictwo zrodziło pierwsze owoce. Zbyt wielu synów Hammad al Nakir odrzucało go albo zwyczajnie okazywało się ślepych na Prawdę. Jednak trwał przy swoim. A za każdym razem, gdy wygłaszał kazanie, zdobywał serce lub dwa. Szeregi wyznawców rosły powoli i oni dalej nieśli jego nowinę.

Rozdział drugi Ziarna nienawiści, korzenie wojny Haroun miał sześć lat, kiedy po raz pierwszy spotkał El Murida. Jego brat Ali znalazł jakąś szczelinę w starym murze otaczającym ogród. – Na brodę Boga! – pisnął Ali. – Khedah, Mustaf, Haroun! Chodźcie i popatrzcie na to! Ich nauczyciel, Megelin Radetic, zmarszczył czoło. – Ali, złaź zaraz na dół. Chłopak nie zwrócił uwagi na jego słowa. – Jakim to niby sposobem mam wbić cokolwiek do głowy tym małym dzikusom? – wymruczał Radetic. – Może coś zrobisz? – zapytał ich wuja Fuada. Surowy grymas ust Fuada zmienił się w nieznaczny, nieprzyjemny uśmieszek. „Mógłbym, ale nie chcę” – tak należało go odczytać. Uważał, że jego brat Yousif zachowuje się jak głupiec, wyrzucając pieniądze na jakiegoś ciotowatego nauczyciela z obcych stron. – To Disharhun. Czego się spodziewałeś? Radetic pokręcił głową. Ostatnimi czasy Fuad tym zdaniem zwyczajowo kończył wszystkie odpowiedzi, jakich mu udzielał. Te barbarzyńskie święta. Znowu kolejne stracone tygodnie w, i tak już z góry skazanym na porażkę, zadaniu kształcenia bachorów waliego. Musieli przebyć chyba trzysta przeklętych mil, z samego el Aswad aż do Al Rhemish, na święto i modlitwy. Głupota. Ale, rzecz jasna, za kulisami oficjalnych uroczystości można będzie załatwić różne polityczne interesy. Uczeni z Hellin Daimiel byli niepoprawnymi sceptykami. Wszelka wiara w ich oczach stanowiła wyłącznie farsę lub szalbierstwo. Megelin Radetic zaś był jeszcze bardziej nieprzejednanym sceptykiem niż większość jego kolegów. Dzięki tej postawie wywołał już kilka zapalczywych kłótni ze swoim pracodawcą, Yousifem, walim el Aswad. W ich wyniku na scenie pojawił się Fuad; młodszy brat Yousifa i główny zbir w rodzinie miał być pod ręką i zadbać o to, żeby dzieci nie ucierpiały zanadto od co groźniejszych herezji Hellin Daimiel. – Pośpieszcie się! – nalegał Ali. – Inaczej nic nie zobaczycie. Cały ruch uliczny przechodzący przez tereny Królewskiej Posiadłości od obozów pielgrzymów do Najświętszej Świątyni Mrazkin przebiegał tą jedyną zakurzoną ulicą tuż za murem zaimprowizowanej na dziedzińcu klasy Radetica. Tego roku po raz pierwszy któremukolwiek z jego uczniów nadarzyła się okazja towarzyszenia ojcu podczas Disharhun. Nigdy przedtem żaden z nich nie widział Al Rhemish ani jego świątecznych pokazów. – Wielki Święty Tydzień – wymruczał kwaśno Radetic. – Wiosenna Komunia. Komu to potrzebne?

Jednak dla niego była to również pierwsza wizyta. Na swój cichy sposób był podekscytowany tak samo jak dzieci. Posadę nauczyciela przyjął po to, aby móc bezpośrednio obserwować procesy polityczne zachodzące w głębi Sahel. Bezprecedensowe wyzwanie, jakie dla istniejących struktur władzy stanowiła mesjanistyczna postać El Murida, stwarzało interesującą sposobność badania kultury poddanej poważnym napięciom. Radetic specjalizował się bowiem w ewolucyjnej historii idei rządzenia, szczególnie zaś upodobał sobie tematykę etatystycznego państwa, które próbuje przetrwać w obliczu szerzących się wśród jego poddanych przekonań, iż zostali politycznie wydziedziczeni. Było to bardzo subtelne i ryzykowne pole dociekań, a wszelkie formułowane dotychczas teorie nieodmiennie stawały się obiektem czyjejś krytyki. Przez jego kolegów Rebsameńczyków umowa z Yousifem została uznana za wielki sukces. Tajemnicze ludy z Hammad al Nakir stanowiły dziewicze terytorium badań akademickich. Radetic wszakże zaczynał już wątpić, czy owa rzekomo wspaniała sposobność warta była ponoszonych cierpień. Tylko mały Haroun zachował skupienie. Pozostali pobiegli za Alim, przepychając się w poszukiwaniu najlepszego miejsca do obserwacji. – Och, idź też – powiedział Radetic do swego najpilniejszego ucznia. Haroun stanowił jedyny jaśniejszy – w sensie intelektualnym – punkt, jaki Radetic odkrył na pogrążonym w mrokach barbarzyństwa pustkowiu. Tylko osoba Harouna powstrzymywała go przed oświadczeniem Yousifowi, aby zabrał swoje przesądy i tyłek prosto do Piekła. Dzieciak był niesamowicie obiecujący. A reszta? Bracia i kuzyni Harouna oraz dzieci faworyzowanych zwolenników Yousifa? Skazani. Zmienią się w kopie swoich ojców. Ignoranckie, przesądne, krwiożercze dzikusy. Nowi miecznicy w niekończącej się kawalkadzie najazdów i potyczek, które ci dzicy ludzie uważali za sens życia. Radetic nie przyznałby się do tego przed nikim, a już na pewno nie przed sobą, ale kochał to małe diablę o imieniu Haroun. Poszedł za chłopcem, po raz tysięczny zastanawiając się nad tajemnicą waliego. Pozycja Yousifa odpowiadała mniej więcej pozycji księcia. Był kuzynem króla Abouda. Miał wszelkie powody, żeby bronić status quo, bowiem każda zmiana mogła przynieść tylko pogorszenie jego sytuacji. Jednak śnił o położeniu kresu nieustannemu zabijaniu, starym sposobom życia na pustyni – przynajmniej w granicach własnych dóbr. Na swój cichy, znacznie mniej agresywny sposób był w równym stopniu rewolucjonistą co El Murid. Jeden ze starszych chłopców podsadził Harouna na szczyt muru. Ten zapatrzył się, jakby porażony przecudnym widokiem. Ulubieniec Radetica był szczupły, smagły, ciemnooki, na jego obliczu wyraźnie zaznaczał się już kształt jastrzębiego nosa – był dziecięcym wizerunkiem