Niewidzialna Ofensywa
(Hop Hook)
Przekład Wojciech Pusłowski
Część I
Zdrada
1
Wenecja
Ulice były rzekami kolorów płynącymi w ciemnościach, jedwabie i
cekiny wirowały wokół nagich ciał. Peleryny i maski chroniły przed atakami
deszczu i morską wodą bryzgającą spod stóp. Kostiumy sunęły w stronę
placu Świętego Marka, a wody Adriatyku cofały się w odpływie,
pozostawiając słone kałuże, w których odbijały się światła karnawału.
Głośna muzyka dochodząca z pałaców i szaleńcza wrzawa głosów
mówiących, krzyczących i śpiewających po włosku i we wszystkich innych
językach świata ogłuszały Annę. Biegła tak szybko, jak mogła. Jej męski
kostium uratował ją w tych paru sekundach, kiedy się okazało, że spotkanie
przebiega zupełnie inaczej, niż oczekiwała, a teraz dawał jej większą
swobodę ruchów, pozwalał szybciej przeciskać się przez tłum. Wisząca u jej
boku szpada uderzała o nogi przechodniów, odpięła ją więc i chwyciła w
lewą dłoń.
Przystanęła i przywarła plecami do ściany jakiegoś starego sklepiku.
Płuca bolały ją od wysiłku. Kamienie pulsowały dochodzącą z wnętrza
budynku muzyką. Wychyliła się zza rogu i spojrzała na łuk wąskiego mostu.
Przy kamiennej barierze tuliła się do siebie jakaś młoda para. Hulaka w
czarnej pelerynie i Pantalone w białej masce minęli ją i poszli w tamtą
stronę. Na szczycie łuku mostu stał Serb, jeden z tych, którzy próbowali ją
zabić. Rozmawiał właśnie przez telefon komórkowy. Żaden z Serbów nie
zadał sobie trudu, by postarać się o kostium lub choćby o maskę, wszyscy
mieli wąsy i czarne skórzane kurtki. Napędzana adrenaliną wyciągnęła
szpadę z pochwy i zerwała pelerynę jednym nieświadomie dramatycznym
ruchem. Zebrała wiotką materię lewą dłonią i zaryzykowała jeszcze jedno
spojrzenie w gęsty tłum za sobą. Potem wyprostowała się i wybiegła za róg,
w stronę mostu.
Serb, zajęty rozmową, nie był zbyt szybki. Skryła się za wenecjaninem w
białej masce, jego dostojny chód i peleryna dały jej dodatkową sekundę.
Rzuciła swoją pelerynę i Serb instynktownie strzelił w stronę lecącej
płachty. Druga kula świsnęła jej koło ucha. Kiedy zrobiła ostatni krok,
pochyliła się do przodu, skoczyła i całą siłą swojego ciężaru wbiła szpadę w
jego szyję. Ostrze zatrzymało się na kręgach karku, przekręciła nadgarstek i
wykorzystując nabrany rozpęd, uwolniła je jednym ruchem. Minęła swoją
ofiarę, potknęła się, chwyciła za poręcz mostu i wskoczyła na balustradę.
Wenecjanin w białej masce odwrócił się i utkwił w niej spojrzenie
czarnych oczu. Któreś z dwojga młodych trafiła wystrzelona w jej stronę
kula, a z rozerwanego gardła Serba na szare kamienie mostu lała się
ciemnoczerwona struga. Przez moment, stojąc na poręczy, starała się
odzyskać utraconą równowagę, jej umysł zarejestrował połysk i zapach
rozlanej krwi i czyjeś krzyki. Skoczyła w dół.
Pod wodą nie słyszała już tych krzyków. Płynęła z zamkniętymi oczami i
ustami. Płuca bolały japo długim biegu, ale pozostała pod wodą i wynurzyła
się dopiero wtedy, gdy jej dłonie odnalazły przejście. Przecisnęła się przez
nie i znalazła w ciemnym wnętrzu częściowo zatopionej, pogrążonej w ciszy
kaplicy. Przez długą chwilę nie była w stanie nic robić, mogła tylko
oddychać, oparta o kamień stanowiący podstawę ołtarza.
Włączyła małą latarkę; światło odbiło się od złotych liści i kamieni
mozaiki.
Anna wturlała się do swojego canoe, wypełniając je do połowy wodą, i
usiadła. W prawej dłoni wciąż ściskała szpadę. Wsunęła ją pod leżącą na
dziobie łodzi torbę i potoczyła dokoła wąziutką strużką światła. Osiem
wieków temu ta kaplica stanowiła budowlę obronną; nie zauważyła tego,
kiedy wchodziła tu podczas odpływu. Teraz, gdy fala przypływu podnosiła
się coraz bardziej, Anna przyglądała się freskom na suficie. Już niedługo
będzie mogła stąd wypłynąć. Bizantyjski święty Michał groził szatanowi
świetlistym mieczem, stojąca z boku postać w zbroi wyglądała jak święty
Maurycy – a może to był święty Jerzy?
Zadrżała. Nigdy dotąd nikogo nie zabiła. Zabijanie nie spodobało się jej.
Wyjęła ze swojej torby podróżny notes i otworzyła go na ostatniej
stronie.
Miała tam wypisane arabskim pismem cztery nazwiska – staroperski był
lepszy od wszelkich kodów. Przyglądała się im w wąskim strumieniu
światła.
Jej usta zacisnęły się i pokręciła głową, kiedy przeczytała pierwsze
nazwisko: George Shreed.
Wirginia
George Shreed siedział samotnie w swoim domu, patrzył na ekran
wyłączonego komputera i słuchał ciszy nieobecności swojej żony. Umierała
w hospicjum, a dom umierał razem z nią, pozbawiony brzmienia jej głosu,
zapachów dobiegających z kuchni, nuconych przez nią nieco fałszywie
piosenek. W ciągu trzydziestu łat małżeństwa tworzy się mnóstwo
dźwięków. A teraz to wszystko ucichło, zniknęło i pozostał sam.
Włączył jeden ze swoich komputerów. W małym gabinecie na stołach
stały aż trzy monitory. Mógł się komunikować bezpośrednio z dyżurującym
oficerem w Centralnej Agencji Wywiadowczej albo z paroma odległymi
komputerami typu Mainframe, w których trzymał zakodowane tajne
dokumenty, albo z ogromnym światem elektronicznej magii, światem, który
jeszcze parę lat temu dopiero zaczynał istnieć.
– Janey – szepnął. Nie tyle chciał przywołać ją znad krawędzi śmierci,
ile po prostu co jakiś czas musiał powtarzać jej imię, żeby i ono,
niewypowiadane, nie rozpłynęło się w nicości. Wtedy nie miałby już nic.
– O Boże! – westchnął cicho.
Shreed bał się, naprawdę się bał. Nieszczęścia zawsze chodzą parami;
najpierw rak żony, teraz ta kobieta w Wenecji. Właśnie się dowiedział, że
wymknęła się jego ludziom. Więc wciąż gdzieś tam była i miała w rękach
dowody, na których podstawie mógł zostać skazany na dożywotnie
więzienie.
Po raz pierwszy skontaktowała się z nim dwa tygodnie temu: przysłała
mu e-mailem zakodowaną fotografię; dwa lata temu sam wysłał tę fotografię
na internetowy adres, z którego można ją było ściągnąć z Pekinu. Shreed
doznał wstrząsu, gdy dostał ją z powrotem – jakby z przeszłości wynurzyła
się ręka, która miała go udusić.
Dziesięć dni temu ta kobieta przesłała mu tajne dokumenty na temat
projektu „Peacemaker” – te same dokumenty Shreed przekazał swoim
chińskim szefom w 1997 roku. Agencja oskarżyłaby go o zdradę stanu,
gdyby dowiedziała się, że sprzedał takie informacje. Do przesyłki
nadawczyni dołączyła krótką wiadomość: Wenecja – pomnik Starego Getta
– szesnastego marca – milion dolarów.
Wtedy wysłał swoich ludzi, by ją odszukali, ale im uciekła.
I przesłała mu drugą krótką wiadomość: Teraz cena wynosi dwa miliony
dolarów.
Ekran komputera świecił już jasnym światłem. Wszedł do
cyberprzestrzeni, odnalazł sieć komputerów typu Mainframe w oddalonym o
trzy tysiące kilometrów kampusie uniwersyteckim i otworzy! dokument,
który pojaw ił się na ekranie w postaci rzadko używanych znaków i symboli.
Wpisał jedno hasło, potem drugie, a następne uruchomił algorytm, który
pracował w tandemie z innym, umieszczonym wewnątrz dokumentu, i
symbole natychmiast zmieniły się w słowa.
Projekt „Peacemaker”.
Janey nie wiedziała nic o tej części jego życia. Właściwie nikt o niej nie
wiedział. Nieprawda – wiedziało o niej trochę ludzi w Chinach. Ale Janey i
jego koledzy z CIA nie wiedzieli. Koledzy, szczerze mówiąc, nie liczyli się
dla niego w ogóle, miał jednak głębokie poczucie winy, że zataił część
swojego życia przed Janey, która przez tyle lat była jego żoną. Powinien jej
powiedzieć. Wyznać to tak, jak się mówi księdzu na spowiedzi, powiedzieć
jej to tam, w dręczącej ciszy jej pokoju w hospicjum, powiedzieć to jej,
nafaszerowanej środkami przeciwbólowymi, z igłami sterczącymi z żył,
powiedzieć jej to, jakby była ścianą z małym okienkiem konfesjonału.
Powinien ją poprosić: „Wybacz mi, Janey – wybacz mi, zanim odejdziesz”.
Powinien to zrobić, nawet licząc się z tym, że najprawdopodobniej go nie
usłyszy.
Shreed przeglądał akta projektu. Potrzebował kozła ofiarnego, a
przynajmniej kogoś, kto skupiłby na sobie uwagę prowadzących śledztwo,
jeśli ta cholerna baba z Wenecji zdecyduje się pójść z tym do Agencji.
Potrzebował czasu.
Prace nad projektem „Peacemaker” wstrzymano dwa lata temu; ten
bardzo obiecujący projekt w końcu zawiódł jednak oczekiwania jego
twórców. Shreed ocenił go jako broń o dużych walorach i możliwościach i
przekazał dane na jego temat do Pekinu. Chińczycy narobili wokół tego zbyt
dużo hałasu i Biały Dom nakazał zaniechanie prac nad projektem, który
okazał się, jak to określono, „zbyt destabilizujący”. Od tej chwili Agencja
próbowała wywęszyć, w jaki sposób nastąpi! przeciek informacji. Jeśliby w
pewnym momencie zainteresowano się jego osobą, byłaby to katastrofa.
Potrzebny był mu kozioł ofiarny.
Musiał znaleźć kogoś, kto by tu pasował. On sam na przykład nie
pasował – to stanowiło okoliczność korzystną, był w sposób zbyt oczywisty
związany z pracami nad projektem, był też jednym z jego głównych
sponsorów. Musiał znaleźć kogoś, kto nie rzucał się tak bardzo w oczy,
kogoś, o kim można by potem powiedzieć: „Ach, no jasne, teraz widzę, co
ten gość robił przez cały czas – on był tą chińską wtyczką”. To powinien być
ktoś, kogo wskazanie wymagałoby trochę wysiłku, nie zwykły szarak ani
nikt z samej góry. Zaczął przeglądać listę nazwisk. Nie, nie, nie – być może
– nie. Uśmiechnął się do siebie, jego szczupła twarz miała teraz w sobie coś
wilczego. Doszedł właśnie do nazwiska swojego asystenta, Raya Sutera.
Mógłby wziąć sobie nowego asystenta, przecież Suter to prawdziwa świnia.
Ale był zbyt blisko związany z nim samym. Podejrzenie, jak smoła,
przywiera do wszystkiego, co jest w pobliżu.
Więc kto?
Nazwisko po nazwisku. Nie bardzo. Na pewno nie. Niemożliwe. Być
może…
I naraz Shreed uśmiechnął się z zadowoleniem.
Rose Siciliano.
W projekcie zajmowała się odpalaniem z powierzchni morza. Nie znała
wszystkich tajników projektu, ale świetnie orientowała się w jego
oprogramowaniu, znała wszystkie dane tyczące trajektorii i namierzania
celu. Jeśli rzeczywiście byłaby szpiegiem, mogłaby, poświęciwszy trochę
wolnego czasu, zaryzykować, wykraść potrzebne dane i przesłać je do
Pekinu. Miała nawet swojego speca od komputerów, faceta o nazwisku
Valdez (w tej chwili nie pamiętał jego imienia), którego zawsze cytowała,
kiedy była mowa o strumieniu danych albo o rzeczach, do których nie miała
dostępu. Jak na szpiega, to doskonały sposób zachowania.
A przynajmniej śledczy CIA mogą tak to ocenić.
A poza tym była żoną Alana Craika. A Shreed był temu zasrańcowi coś
winien. O tak… Nienawidzili się nawzajem od wielu lat. Uśmiechnął się
jeszcze szerzej, kiedy pomyślał, że jeśli żona zostanie oskarżona o
przekazywanie obcemu wywiadowi danych dotyczących projektu, mąż także
stanie się podejrzany. Smoła przywiera.
Spojrzał na zegarek. Musi iść do hospicjum i posiedzieć z Janey.
Nacisnął przycisk i podświetlił nazwisko.
Rose Siciliano.
Newport, Rhode Island
Cessna 189 leciała na stałej wysokości tysiąca sześciuset metrów. Za
sterami siedziała Rose Siciliano – prowadziła maszynę z nieświadomą
łatwością doświadczonego pilota – wybierała się przecież wkrótce na
szkolenie astronautyczne. Obok siedział jej mąż; spoglądał na tarcze
wskaźników i słuchał komunikatów z wieży lotniska Ouonset. Zwykle tak to
się właśnie odbywało: ona pilotowała, a on jej kibicował i obsługiwał radio.
Teraz położył dłoń na jej kolanie. Rose przykryła ją swoją dłonią i
uśmiechnęła się do niego.
– To były wspaniałe lata – powiedział.
Przytaknęła skinieniem głowy i wyjrzała na zewnątrz. Pod nimi
rozciągało się zalane słonecznym światłem wybrzeże Rhode Island. Przed
sobą widzieli bazę lotniczą marynarki wojennej w Quonset, do której
właśnie wracali. Spędzili tu całe dwa lata i teraz mieli opuścić to miejsce –
oboje w stopniu komandora porucznika, oboje właśnie ukończyli College
Marynarki Wojennej, oboje mieli po służbie na morzu przejść do
spokojniejszych zajęć. Za dwa tygodnie już ich tu nie będzie.
– Będę za tym tęsknił – powiedział.
– Myślisz, że ja nie? – Jej lekko chrapliwy głos teraz zabrzmiał wręcz
ochryple. Urodziła tutaj ich drugie dziecko. Byli tu szczęśliwi. – Jak
prawdziwi ludzie – szepnęła, co oznaczało Jak cywile”. Teraz on wybierał
się na „Rancho” CIA, a ona miała rozpocząć trening astronautyczny. Były to
odpowiednie dla nich miejsca, dokładnie to, czego chcieli, ale… Ścisnęła go
za rękę i powiedziała:
– Możemy tego żałować.
– Hej! – poklepał jej nogę i roześmiał się. – Daj spokój! Wszystko będzie
dobrze. Co się może nie udać? Przecież mamy siebie.
Uśmiechnęła się znowu i przechyliła, żeby pocałować go w policzek.
Rzeczywiście, co się mogło nie udać? On, komandor porucznik Alan
Craik, znajdzie się wkrótce na „Rancho”, w elitarnej szkole dla agentów
CIA; ona, komandor porucznik Rose Siciliano, rozpocznie lada moment
swoją drogę do podboju gwiazd. Więc co właściwie mogło im w tym
przeszkodzić?
Alan skupił się na radiu, a ona przechyliła samolot i zaczęła podchodzić
do lądowania. Potem oboje zajęli się rutynowymi pomiarami kierunków i
wysokości. Schodzili coraz niżej i niżej, aż w końcu Rose sprowadziła
maszynę na środek pasa startowego i koła uderzyły z piskiem o
powierzchnię ziemi. Szara betonowa powierzchnia sunęła szybko pod nimi.
Rose była szczęśliwa.
Ledwo wrócili do domu, Rose przekonała się, jak szybko wszystko może
się popsuć. Alan pierwszy wszedł do środka. Ona wprowadziła samochód do
garażu, zebrała ich rzeczy i teraz, zatrzymawszy się w drzwiach
wejściowych, patrzyła przez długi główny korytarz na męża, który był już w
swoim gabinecie. Stał zwrócony do niej plecami, ze słuchawką telefonu przy
uchu. Znała tę sztywną pozę, to wyciągnięcie szyi i wiedziała, co one
oznaczają: wściekłość.
Mikey, ich siedmioletni syn, także to wiedział. Znal też już zwyczaje
marynarki.
– Jego oficer dyspozycyjny – powiedział. Dziecko, dorastające wśród
ludzi służących w marynarce, zdobywa określoną wiedzę. Opiekunka, której
rodzice także służyli w marynarce, przytaknęła.
Rose ruszyła szybko w głąb korytarza. Rozmowy z oficerem
dyspozycyjnym mogły zmienić całe twoje życie: on pomagał planować
twoją karierę, starał się o przydzielenie ci właściwych zadań.
Alan nie powiedział jeszcze ani słowa. Była już prawie przy nim, kiedy
usłyszała, jak powiedział: „zrozumiałem”, po czym rozłączył się i rzucił
bezprzewodowym telefonem w kąt gabinetu. Telefon roztrzaskał się o
przeciwległą ścianę; kawałki plastiku opadły na podłogę, Rose wzdrygnęła
się mimo woli.
– Dranie! – krzyknął z twarzą wykrzywioną gniewem. – Zmienili mi
rozkazy!
Dostanie się na „Rancho” to była duża sprawa. Pomógł mu w tym ich
przyjaciel Harry O’Neill. „To logiczny krok dla takiego zawodnika, jak ty –
mówił – przejść do tajnego świata, czyli tam, gdzie możesz znaleźć
prawdziwą akcję”.
– Dlaczego? – zapytała.
– Skąd, cholera, mam wiedzieć, dlaczego? Nie powiedzieli mi, dlaczego!
– Ale… kochanie…
Po chwili trochę się uspokoił, jego gniew nigdy nie trwał zbyt długo.
– Przydzielili mnie do jakiegoś nędznego projektu. Miesiąc na morzu, a
co potem, tego już dyspozycyjny nie wiedział.
– Powiedz im, że nie zaakceptujesz ich rozkazów.
Alan parsknął z irytacją.
– Dyspozycyjny uważa, że lepiej tego nie robić. – Schylił się, żeby
podnieść rozbity telefon, i próbował dopasować do siebie dwa połamane
kawałki plastiku. – Nie idę na „Rancho”, Rose. Jakby nagle, nie wiadomo
czemu, przestali mi ufać. – Trzymał przed sobą te dwa kawałki plastiku jak
symbol własnej bezsilności. – Nagle, w jednej chwili stałem się pariasem. –
Spojrzał na nią i w jego oczach dostrzegła autentyczny ból. – Ale dlaczego?
Smoła się lepi.
– O cholera. – Usiadł na schodach. – Za cztery dni mam być w Trieście,
we Włoszech. To znaczy, że nie będę mógł odebrać swojego własnego
dyplomu.
Wenecja
Jefremow nie żył.
Annę obudził chłód jego ciała – sypiali w jednym łóżku od pięciu lat.
Sprawdziła, czy oddycha, poszukała pulsu, ale był to ostatni akt łączącej ich
przyjaźni, akt zupełnie pozbawiony nadziei. Nie żył. Opuściła Teheran
jeszcze tego samego dnia.
Teraz o jego śmierci wiedziano już pewnie wszędzie na świecie.
Przygotował ją i na to, tak jak przygotował ją na tyle innych rzeczy.
Zostawił jej swoje rady i instrukcje, zamkniętą kasetkę, paszporty – i
komputerowe dyskietki. Gdy tylko umknęła z Iranu, nawiązała kontakt z
jego byłymi agentami.
Zamelinowała się w młodzieżowym hotelu w Istambule. Była piękna,
miała dwadzieścia sześć lat, ale wyglądała młodziej; kupiła więc izraelski
paszport i legitymację studencką, według których miała o sześć lat mniej niż
w rzeczywistości. W Istambule, kontaktując się z człowiekiem, będącym dla
niej jedynie nazwiskiem z tajnych dokumentów – nazywał się George
Shreed – korzystała z położonych w pobliżu świątyni Hagia Sophia kafejek
internetowych. George Shreed. To on wynajął Serbów, którzy mieli zabić ją
w Wenecji.
A teraz jeden z nich stał pod jej oknem. Odnaleźli ją.
Dzieliła pokój, bardzo drogi pokój, ze stewardesą z Lufthansy. Greta
była na wakacjach i unikała lotnisk i samolotów. Spotkały się w sklepie
Hermesa, w pobliżu Pałacu Dożów, niezupełnie przez przypadek – Anna
szukała przykrywki. Greta szukała przygód, małego romansu, szukała
mężczyzny na parę dni. Anna musiała stać się doskonałą kompanką dla niej,
a to oznaczało wysłuchiwanie narzekań Grety na mężczyzn, których
udawało się jej poderwać.
– Amerykanin?
– Australijczyk, ma cherie. Nieokrzesany i trochę niedomyty.
Ostatecznie zbyt nieokrzesany.
– Mój nawet nie stawił się na spotkanie.
– Tchórze, wszyscy mężczyźni to tchórze.
Greta wyszła spod prysznica – cały jej strój stanowił owinięty wokół
głowy ręcznik. Anna nie ukrywała swojego podziwu; dziewczyna nie miała
takich nóg i bioder jak ona, ale była naprawdę śliczna, a jej piersi mogły
wzbudzić zazdrość każdej niemal kobiety. Greta, udając, że nie dostrzega jej
spojrzenia, rzuciła się teatralnym ruchem na swoje łóżko.
– Zakupy poprawią mi nastrój. I chcę też iść na Rialto.
– Czy Gap w Wenecji w ogóle różni się od tego w Londynie? – Anna
nigdy nie była w Londynie, choć z jej paszportu wynikało co innego.
Greta zaśmiała się niemądrym, dziewczęcym śmiechem.
– Wiem, gdzie tutaj robić zakupy – powiedziała.
– Wpędzisz mnie w kłopoty.
– Chyba tak.
Teraz zaśmiały się obie. Greta bardzo łatwo daje się lubić, pomyślała
Anna. Odchyliła ciężką zieloną zasłonę, wyjrzała przez okno i podeszła ze
swoim laptopem do biurka. Greta szukała czegoś w torebce i wyrzuciła
paszport i portfel na łóżko. Oba te przedmioty przyciągnęły natychmiast
uwagę Anny. Po chwili znowu wyjrzała przez okno.
– Masz może laptopa? W moim jest coś nie tak z klawiaturą. – Tak
naprawdę działał zupełnie dobrze. Anna po prostu nie chciała, żeby ją
namierzono.
– Oczywiście, ma cherie. Jest tam, obok telewizora. Ale to
prawdopodobnie sprawa linii telefonicznych. To prawdziwe antyki, jak
wszystko w Wenecji.
Anna znalazła zgrabną walizeczkę, usiadła na stojącym przy telewizorze
krześle i podłączyła się do sieci. Ten laptop bardzo się różnił od tych, które
Jefremow zawsze kupował dla nich – miał głęboki, błękitny kolor i był
naprawdę elegancki.
– Jest wspaniały! – zawołała.
– Prawda? Dostałam go od chłopaka – w głosie Grety pobrzmiewał ton
głębokiej satysfakcji. Czy chodziło o laptopa, czy o chłopaka?
Prawdopodobnie i o komputer, i o tego, kto jej go podarował.
Wszystkie komendy były po niemiecku, ale znała ten język na tyle, że
nie stanowiło to dla niej problemu. Greta mówiła po angielsku jak gwiazda
filmowa, lecz to właśnie dzięki sztywnej niemczyźnie Anny nawiązały
znajomość; zresztą przedstawiła się jako córka austriackich Żydów.
Szukaj. Drugie nazwisko z listy Jefremowa. Alan Craik. Parę pozycji.
Adres internetowy marynarki. Anna spojrzała szybko za okno, na ulicę;
stojący na straży mężczyzna trzymał w ręku telefon komórkowy. Przeczytała
dwa krótkie życiorysy Alana Craika – przebieg służby, medale, małżeństwo.
College Marynarki Wojennej.
Jeszcze raz przejrzała nazwy okrętów wojennych; z dokumentów
wynikało, że najbliższy przydział Alana Craika będzie związany z
lotnictwem. Spróbowała „Ombudsman” i USS „Thomas Jefferson”. Siedem
pozycji. Amerykanie wciąż udawali, że ruchy ich okrętów wojennych nie są
jawne, gdy tymczasem ich żony podawały listę portów kontaktowych w
Internecie. Przejrzała wszystkie siedem pozycji.
Właśnie. Porty z przepustkami.
Coś zmieniło się na ulicy. Pojawił się drugi mężczyzna, zapalił
papierosa. Anna wzięła dokumenty Grety z końca jej łóżka i bez wahania
włożyła je do własnej torebki. Potem wyjęła swoje drogocenne fałszywki i,
nie odrywając wzroku od ulicy, rzuciła je na stolik obok telefonu. Greta
wciąż paplała, a Anna, żeby się do niej dostosować, rzucała od czasu do
czasu jakieś „tak”, „nie” albo „to ciekawe”. Greta nie wiedziała w ogóle o
stojących pod oknem mężczyznach ani o tym, że właśnie utraciła swoją
tożsamość.
Ostatnia porcja informacji z laptopa: Alan Craik za dwa dni powinien
być we Włoszech, w Trieście.
Anna zamknęła laptop, schowała go z powrotem do walizeczki i
przesunęła pieszczotliwe palcami po aksamitnym błękicie. Anna kochała
rzeczy najwyższej jakości, tak jak i Greta. Pod tym względem doskonale się
dobrały. Greta właśnie robiła sobie makijaż, ich oczy spotkały się w lustrze.
– Muszę wyskoczyć, Greta. – Anna pomachała swoją torebką. – Wrócę
za chwilę.
Greta skinęła głową. Anna przygryzła usta w odruchu żalu. Greta nie
zasługiwała na to, co miało się stać. Ale, prawdę mówiąc, nikt na to nie
zasługiwał. Anna ruszyła w stronę windy.
Na niższe piętra można było się dostać tylko tą staromodną windą.
Nawet w Iranie były schody pożarowe, ale nie tutaj, nie w Wenecji.
Nacisnęła przycisk. Nie miała broni i bała się, czy któryś z nich nie wyjdzie
z tej windy.
Nagle, kiedy wciąż jeszcze myślała o tym, w jaki sposób mogłaby stawić
opór uzbrojonym mężczyznom, drzwi windy otworzyły się i wyszła z nich
jakaś starsza kobieta. Anna miała całą windę dla siebie. Wzięła głęboki
oddech i nacisnęła przycisk pierwszego piętra.
Serbowie mogli już być w głównym holu.
Winda minęła trzy kolejne piętra. Serce biło jej jak młot, stare urządzenie
kołysało się delikatnie i zatrzymało się z artretyczną powolnością. Drzwi
otworzyły się ze zgrzytem, który chyba słyszano w całym budynku. Oni też
usłyszeli. Wiedzą już, że ktoś zjechał windą na pierwsze piętro. Anna
walczyła z paniką. Nie mogli przecież wiedzieć, że to właśnie ona. Jeszcze
nie. Dopóki nie znajdą Grety. Jeśli zorientują się, że Greta jest kimś innym,
będzie po niej. Miała nadzieję, że dysponują tylko jej opisem. Z
doświadczenia wiedziała, że dla większości mężczyzn wszystkie atrakcyjne
kobiety wyglądają podobnie.
Podeszła do drzwi pokoju, który położony był tak samo, jak jej pokój na
piątym piętrze. Nie umiałaby powiedzieć, co ją do tego skłoniło, kierowała
się czystą intuicją. Wzięła głęboki oddech i zapukała.
Drzwi otworzył ubrany w szlafrok mężczyzna w średnim wieku. Anna
uśmiechnęła się. Odczuła ulgę zupełnie fizycznie, jak ciepłą falę
przenikającą całe ciało.
– Czy mogę wejść? – zapytała. Mężczyzna w szlafroku znieruchomiał,
zamurowało go zupełnie. Poruszył ustami, ale nie powiedział ani słowa.
Anna słyszała, jak winda mija pierwsze piętro. Pojechała wyżej. Pojechała
na piąte piętro?
Weszła za mężczyzną do pokoju. Był urządzony identycznie jak jej, dwa
łóżka, łazienka. Podeszła do okna i uchyliła zasłonę. Pusto. Otworzyła
szeroko okno. Mężczyzna powiedział coś po angielsku z
północnoamerykańskim akcentem, z góry dobiegła ostra riposta serii z
pistoletu maszynowego. Pozwoliła fali adrenaliny wynieść się na parapet i
za okno. Zwiesiła się z zewnętrznego parapetu i rozwarła uchwyt. Złamał się
jeden z jej głupich obcasów, ale kostka wytrzymała upadek. Zdjęła buty i
wyrzuciła je do kanału. Biegnąc boso w stronę rogu, zaczęła się zastanawiać
nad swymi dalszymi ruchami.
Triest… Alan Craik…
Triest
Alan dołączył do swojej nowej jednostki, oddziału, który miał za zadanie
przetestowanie nowego systemu obrazowania o nazwie MARi, w momencie,
gdy ów oddział wyruszał z Pax River, aby przez bazę lotniczą marynarki
wojennej w Norfolk i Aviano we Włoszech dotrzeć do Triestu i zaokrętować
się na lotniskowiec USS „Thomas Jefferson*’. Początkowo czuł się tak,
jakby leciał z obcymi ludźmi cywilnym samolotem; był dowódcą tylko
nominalnie, wszystko zostało już zorganizowane przez pełniącego
obowiązki oficera dowodzącego, komandora porucznika Stevensa. Wciąż
wściekły na zmianę swoich rozkazów, nie był w zbyt pobłażliwym nastroju i
wygłosił na temat oddziału parę ostrych uwag. Uważał, że przewóz
zaplanowano fatalnie, wszystko działało tylko dlatego, że młodsi
podoficerowie uwijali się jak mrówki. Oficerów właściwie nie poznał –
zobaczył ich twarze i uścisnął im dłonie w Pax River, to właściwie wszystko
– zresztą większość z nich poleciała dwoma samolotami oddziału i miała
czekać na „Jeffersonie”.
Zanim dotarli do Aviano, odzyskał w końcu kontrolę nad swymi
emocjami i rozpoznawał już wiele twarzy, nawet jeśli nie znał jeszcze
nazwisk. Uzgodnił ze starszym bosmanem, jak przewieźć ludzi i sprzęt na
statek. Ustalili, że on opuści Aviano ostatni; dzięki temu będzie wiedział, że
wszystko jest już w drodze i że bosman otrzyma całe wyposażenie zgodnie z
planem.
Wykąpał się po raz pierwszy od dwóch dni w kwaterze oficerów NATO,
przebrał się w cywilne ubranie, wynajął samochód i odrobinę za szybko
pojechał do Triestu, a potem pieszo ruszył dalej. „Jefferson” stał na kotwicy
niedaleko głównego wyjścia z portu, skąpany w blasku słońca zasnutego tą
samą śródziemnomorską mgiełką, która łagodziła szorstką brzydotę
nowoczesnych nabrzeży i sprawiała, że cały port wyglądał jakoś przyjaźnie.
Udobruchany widokiem okrętu, który znał i darzył wielką sympatią,
prawie już się pogodził ze zmianą rozkazów. Jego nastrój poprawił się
jeszcze bardziej, kiedy zobaczył znajomą twarz: Chris Donitz, pilot F-14,
służył z nim razem w czasie ostatniego rejsu.
– Cześć, stary!
Uśmiechnął się, ponieważ Donitz wyraźnie ucieszył się na jego widok.
Natychmiast poczuł atmosferę okrętowego koleżeństwa i z rozjaśnionym
obliczem słuchał Donitza, który opowiadał mu, że wybiera się na
dwudniową przepustkę i zamierza spotkać się z żoną. Donitz właśnie
rozmarzył się na temat długiej randki w Wenecji, kiedy Alan usłyszał za
plecami czyjś głos.
– Przepraszam, że przeszkadzam. Pan komandor porucznik Craik? W
biurze straży przybrzeżnej jest dla pana wiadomość.
Pomyślał, że muszą być jakieś kłopoty z jego oddziałem. Uścisnął rękę
Donitza.
– Nie spóźnij się na pociąg. I pozdrów ode mnie Reginę.
– Pozdrowię. Ale Al, posłuchaj…
Alan zatrzymał się dosłownie w pół kroku.
– Patrz uważnie pod nogi, okay?
Te słowa zaskoczyły Alana. Odwrócił się i zapytał:
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Donitz rzucił okiem na zegarek i przestąpił z nogi na nogę.
– Ludzie trochę gadają na temat tego, dlaczego tutaj jesteś.
– Chodzi o to, że koleś z wywiadu będzie dowodził lotnikami? Jakoś
sobie z tym poradzę.
– No… jasne. No to trzymaj się.
Gdyby Alan nie spieszył się tak bardzo, przekonałby się, że Donitz miał
mu więcej do powiedzenia. Ale spieszył się rzeczywiście. Donitz wykonał
szybki gest ręką, w połowie machnięcie, w połowie salut, i oddalił się
nabrzeżem w stronę stacji kolejowej.
Alan poszedł do biura straży przybrzeżnej. W pokoju stał młody oficer w
lśniącym, starannie wyprasowanym mundurze; nie rozpoznał go w
cywilnym ubraniu. Dopiero kiedy Alan przedstawił się, młodzieniec stanął
na baczność.
– Poprzedni oficer dyżurny zostawił dla pana wiadomość. Pańska żona
była tu jakąś godzinę temu i powiedziała, że będzie na pana czekać w hm…
Lettieri. – Miał kłopoty z wymówieniem tej nazwy, w jego ustach
zabrzmiała jak Lettyuri.
– Moja żona? – Rose powinna być teraz w Newport i szykować się do
odebrania dyplomu.
– Tak brzmi wiadomość dla pana. „Pani Craik czeka na męża w
Lettyuri”.
– Lettieri? – zapytał Alan. Rose nie wspominała, że przyjedzie go
odwiedzić. Może chciała mu zrobić niespodziankę. Może, wiedząc, że on
nie będzie na uroczystości wręczenia dyplomów, sama z niej zrezygnowała,
żeby mogli ten czas spędzić we dwoje? Pewnie załatwiła sobie szybki
przelot u jakiegoś przyjaciela z transportu. Na myśl o tym, że ją zobaczy,
uśmiechnął się bezwiednie.
– Poruczniku, może pan połączyć się z moim okrętem?
– Tak jest.
– Proszę im powiedzieć, że komandor porucznik Craik nie będzie obecny
na odprawie o siedemnastej, okay? I poprosić mego bosmana, żeby
sprawdził, czy wszystkie moje rzeczy dotarły do kajuty.
– lak jest.
– A teraz, gdzie jest to Lettieri? – Uświadomił sobie, że bardzo pragnie
zobaczyć swoją żonę; o wiele bardziej niż swój nowy oddział.
To, że tak mocno pragnął zobaczyć Rose, uratowało Alanowi życie.
Zgodnie z otrzymanymi wskazówkami doszedł do Riva Del Mandrachio,
która biegła wzdłuż nabrzeża. Kiedy się tam znalazł, nie bardzo wiedział,
jak iść dalej. Dwóch żołnierzy patrolu straży przybrzeżnej długo spierało się
co do punktu orientacyjnego, przy którym ma skręcić z Riva Del
Mandrachio – jeden twierdził, że obok małego kościoła, drugi, że przy
jakimś barze – jako mapę dali mu ulotkę rockowego klubu, na której obaj
postawili jakieś znaczki. Alan minął parę barów, ale nie zobaczył ani
jednego kościoła. W końcu skręcił na południowy wschód i ruszył po prostu
w głąb miasta, posługując się miniaturową mapką i pytając o drogę
napotykanych przechodniów; mówił po włosku z neapolitańskim akcentem,
co budziło rozbawienie triesteńczyków.
Pierwszy, którego zagadnął, bez słowa wskazał wzgórze i gestem dłoni
polecił mu iść w tamtą stronę. Drugi, jakby chcąc zrównoważyć oschłość
pierwszego, zaproponował Alanowi, że zaprowadzi go do innej, dużo lepszej
kawiarni, w której obsługuje piękna kelnerka i do której sam się właśnie
wybiera.
Alan odmówił uprzejmie i triesteńczyk wzruszył ramionami. Wyjaśnił
mu szybko, jak ma dotrzeć do celu, i oświadczył, że Caffe Lettieri znajduje
się na Via San Giorgio. Alan poszedł dalej, starając się trzymać ściśle jego
wskazówek.
Po dziesięciu minutach był już w głębi starej części miasta. Minął dwa
najsłynniejsze rzymskie zabytki i przystanął. Gniew spowodowany zmianą
rozkazów znowu kipiał w nim pod powierzchnią pozornego spokoju, grożąc
wybuchem przy pierwszej okazji. Wziął głęboki oddech, spojrzał na mapę i
zaczął wątpić, czy którykolwiek z dwóch żołnierzy straży przybrzeżnej
dotarł kiedykolwiek tak daleko od portu. Po chwili trochę się uspokoił,
ruszy! naprzód wolnym krokiem. Doszedłszy do skrzyżowania z ulicą, która
była zaznaczona na jego mapie, skręcił na południe, w stronę Via San
Giorgio. W tym momencie chmury zasnuły słoneczne do lej pory niebo,
zaczął padać drobny, adriatycki deszczyk i Alan przyspieszył, obawiając się,
że może przyjść na miejsce zbyt późno i nie spotkać sie z Rose.
Żeby dotrzeć do San Giorgio. musiał maszerować dobre pięć minut;
kiedy tam wreszcie doszedł, zdał sobie sprawę, że jest teraz dokładnie nad
portem wojennym. Biuro straży przybrzeżnej znajdowało się niemal tuż pod
jego stopami. Od Caffe Lettieri dzieliło go paręnaście metrów, widział już
wyraźnie złote litery, którymi wypisano nazwę na fasad/ie. Teraz zrozumiał,
dlaczego Rose wybrała to miejsce na spotkanie. Przyspieszył kroku, chciał
jak najszybciej ją zobaczyć, i skręcił, chcąc wyminąć kogoś, kogo wziął za
jakiegoś triesteńczyka rozmawiającego przez telefon komórkowy.
I wtedy coś niezwykłego w tym miejscu przyciągnęło jego uwagę. Tuż
przed nim zatrzymało się duże, czarne audi 5000. Z jego wnętrza wynurzyły
się nogi, ręce i głowy kilku mężczyzn; ich palce zacisnęły się na framugach
drzwi, w oczach, które patrzyły na niego i na człowieka z telefonem
komórkowym, dostrzegł charakterystyczne napięcie. Znał te oczy, a te
zaciskające się dłonie zapowiadały akt przemocy. Jego reakcja na to, co
zobaczył była irracjonalna, atawistyczna; odezwały się wspomnienia z Bośni
i Afyki – tak wyglądali ludzie wyruszający na akcję, pobudzeni i czujni.
A człowiek stojący przed nim nie mówił po włosku, tylko po serbsko-
chorwacku.
Mężczyzna złożył telefon z głośnym trzaskiem i wyjął z plecaka pistolet.
Patrzył teraz wprost na Caffe Lettieri.
Wyglądał podobnie, jak mężczyźni wysiadający z audi. Prawie tańczył z
podniecenia przed akcją.
Zamierzali uderzyć na kawiarnię.
Kawiarnię, gdzie czekała jego żona.
Alan wydłużył krok, stanął za mężczyzną, który przed chwilą rozmawiał
przez telefon komórkowy, i jeszcze raz uważnie spojrzał na ulicę i na czarny
samochód. Próbował zrozumieć to, co widzi, jego umysł rozciągał każdą
milisekundę. Spod czarnych skórzanych kurtek zaczęła wyłaniać się broń.
Jeden z mężczyzn sprawdzał swoją muszkę, robił to już po raz drugi. Kiedy
widziałem, jak robił to po raz pierwszy? Jak w ogóle mogłem to zauważyć?
– przeleciało przez głowę Alanowi. Któryś z jego towarzyszy oblizał usta.
Spojrzał na lewo, na prawo – miał oczy drapieżnika…
Alan wciągnął głęboko powietrze. Gniew i frustracja zapłonęły w nim
jednym płomieniem, rzucił się na mężczyznę z plecakiem i unieruchomił
jego ręce, przyciskając je do boków. Całym swym ciężarem powalił go na
ziemię; głowa mężczyzny uderzyła o chodnik z głuchym dźwiękiem,
przypominającym odgłos, jaki wydaje uderzona tasakiem tykwa. Alan
przycisnął go do ziemi, poderwał jego głowę do góry, obezwładnił obie ręce
i nogi i odebrał mu pistolet – chwyt zapaśniczy, którego użył niemal
bezwiednie. Odturlał się w bok i skierował broń ku jednemu z mężczyzn w
czarnych kurtkach, który właśnie zaczynał strzelać w stronę kawiarni.
Alan wymierzył w klatkę piersiową napastnika, tuż nad jego pistoletem
maszynowym, i wystrzelił dwa razy. Tamten upadł tyłem na maskę
samochodu. Jeden z jego towarzyszy odpowiedział ogniem i oddał serię,
która przeszła przez ciało powalonego mężczyzny. Alan poczuł uderzenie w
nogę i strzelił w stronę tamtego, nawet nie próbując celować. Podniósł
głowę i odruchowo strzelił raz jeszcze, ale mężczyzna wskoczy! do
samochodu.
Teraz Alan myślał tylko o jednym: jeśli to był atak terrorystyczny, to
mieli jeszcze czas, żeby rzucić bombę, co znaczyło, że Rose wciąż była w
niebezpieczeństwie. Samochód odjechał z piskiem opon, odrywając lusterko
boczne z zaparkowanej obok furgonetki.
Na ziemi leżało dwóch napastników.
Alan rzucił się do przodu, jakoś dziwnie stawiając lewą nogę. Kiedy
dotarł do rogu, zobaczył, że cała frontowa ściana kawiarni była
podziurawiona kulami. Rzucił się naprzód i wpadł do wnętrza kawiarni,
rycząc:
– Rose!!!
Dwaj młodzi ludzie pochylali się nad jakimś ciałem. Alan zajrzał między
nich, zobaczył, że było to ciało mężczyzny, i dopiero teraz zdał sobie
sprawę, że wciąż trzyma w ręku pistolet. Wsunął broń za pasek i podszedł
do następnego ciała leżącego w kałuży krwi, bez wątpienia martwego. Jakaś
starsza kobieta. To nie Rose. Trzy pozostałe ofiary odniosły rany. Jedna z
tych osób oglądała swoje zakrwawione ramię, druga kobieta krzyczała bez
ustanku, trzecia osunęła się powoli na podłogę, zostawiając na ścianie
krwawy ślad. W powietrzu unosił się zapach prochu, krwi i ekstrementów.
Po chwili jego zmysły odzyskały pełną wrażliwość. Usłyszał wycie
policyjnych syren i krzyki innych ludzi.
– Alan Craik? – zapytał kobiecy głos za jego plecami.
– Rose? – Odwrócił się i zobaczył kobietę, która stanowczo nie była
Rose. Wysoką blondynkę o prostym nosie i wystających, azjatyckich
kościach policzkowych.
– Pan się nazywa Alan Craik, prawda?
Poczuł, że noga mu zdrętwiała; spojrzał na nią. Podeszwa i obcas lewego
buta zostały odstrzelone. Usiadł ciężko na pokrytej odłamkami szkła
podłodze. Ogarnęło go nagle zmęczenie. Syreny policyjnych samochodów
były coraz bliżej. Szkło pocięło mu odsłoniętą stopę, poza tym nie został
nawet draśnięty, ale dolna część lewej nogi była nadal zdrętwiała. Spojrzał
na stojącą przed nim kobietę. Wyglądała jak dzikie zwierzę rozdarte między
koniecznością zaspokojenia głodu a impulsem nakazującym ucieczkę. Jego
mózg sprawiał także wrażenie zdrętwiałego.
– Jest pani przyjaciółką Rose? – zapytał i natychmiast uświadomił sobie,
jak głupie było to pytanie.
– Powiedziałam im, że jestem pana żoną, żeby przyszedł pan na
spotkanie. – Alan szybko odwróci! ku niej głowę, a jego prawa dłoń
powędrowała w stronę kolby zatkniętego za pasek pistoletu. Pułapka? Ale
tamci już odjechali. Co ona chciała mu powiedzieć?
– Musimy się spotkać.
Alan spojrzał na nią. Nie dostrzegł śladu krwi, nawet jednego okruchu
szkła, na jej sukni i ciele, wyglądała, jakby zeskoczyła z okładki
wytwornego magazynu, ale w jej oczach czaił się strach. Wydawało się, że
krzyki, wycie syren ani krew dokoła nie robią na niej żadnego wrażenia i
tylko te oczy… Uchwycił się blatu zalanego kawą stolika i wstał. Jego mózg
wciąż nie działał jak należy.
– Kim pani jest?
Syreny zawyły na zewnątrz budynku.
– Najbliższą przepustkę może pan mieć w Neapolu. Spotkajmy się tam.
– Po co?
Ale ona już szła w stronę otaczającego kawiarnię tłumu. Po raz pierwszy
widać było, że dręczą ją jakieś wątpliwości. Kiedy znalazła się na skraju
zbiegowiska, zatrzymała się jednak i odwróciła.
– Bonner! – zawołała w jego stronę. A potem znikła w tłumie.
Bonner? Musiał się skupić. Tak nazywał się ten zdrajca, który
spowodował śmierć jego ojca. Bonner siedział teraz w amerykańskim
więzieniu. Co ona miała na myśli, rzucając to nazwisko?
Policjanci wbiegli do zrujnowanej kawiarni. Nie pojmował zupełnie o co
jej chodziło, ale jego umysł pracował już dość sprawnie. Rozumiał, że to, co
powiedziała ta kobieta, każe mu się cofnąć w przeszłość, do dochodzenia,
które od dawna uważał za zamknięte. Zdawał sobie też sprawę z tego, że
pod żadnym pozorem nie może wspomnieć o tym choćby słowem włoskim
glinom.
2
Gordon Kent
Niewidzialna Ofensywa (Hop Hook) Przekład Wojciech Pusłowski Część I
Zdrada 1
Wenecja Ulice były rzekami kolorów płynącymi w ciemnościach, jedwabie i cekiny wirowały wokół nagich ciał. Peleryny i maski chroniły przed atakami deszczu i morską wodą bryzgającą spod stóp. Kostiumy sunęły w stronę placu Świętego Marka, a wody Adriatyku cofały się w odpływie, pozostawiając słone kałuże, w których odbijały się światła karnawału. Głośna muzyka dochodząca z pałaców i szaleńcza wrzawa głosów mówiących, krzyczących i śpiewających po włosku i we wszystkich innych językach świata ogłuszały Annę. Biegła tak szybko, jak mogła. Jej męski kostium uratował ją w tych paru sekundach, kiedy się okazało, że spotkanie przebiega zupełnie inaczej, niż oczekiwała, a teraz dawał jej większą swobodę ruchów, pozwalał szybciej przeciskać się przez tłum. Wisząca u jej boku szpada uderzała o nogi przechodniów, odpięła ją więc i chwyciła w lewą dłoń. Przystanęła i przywarła plecami do ściany jakiegoś starego sklepiku. Płuca bolały ją od wysiłku. Kamienie pulsowały dochodzącą z wnętrza budynku muzyką. Wychyliła się zza rogu i spojrzała na łuk wąskiego mostu. Przy kamiennej barierze tuliła się do siebie jakaś młoda para. Hulaka w czarnej pelerynie i Pantalone w białej masce minęli ją i poszli w tamtą stronę. Na szczycie łuku mostu stał Serb, jeden z tych, którzy próbowali ją zabić. Rozmawiał właśnie przez telefon komórkowy. Żaden z Serbów nie zadał sobie trudu, by postarać się o kostium lub choćby o maskę, wszyscy mieli wąsy i czarne skórzane kurtki. Napędzana adrenaliną wyciągnęła szpadę z pochwy i zerwała pelerynę jednym nieświadomie dramatycznym ruchem. Zebrała wiotką materię lewą dłonią i zaryzykowała jeszcze jedno spojrzenie w gęsty tłum za sobą. Potem wyprostowała się i wybiegła za róg, w stronę mostu. Serb, zajęty rozmową, nie był zbyt szybki. Skryła się za wenecjaninem w białej masce, jego dostojny chód i peleryna dały jej dodatkową sekundę. Rzuciła swoją pelerynę i Serb instynktownie strzelił w stronę lecącej płachty. Druga kula świsnęła jej koło ucha. Kiedy zrobiła ostatni krok,
pochyliła się do przodu, skoczyła i całą siłą swojego ciężaru wbiła szpadę w jego szyję. Ostrze zatrzymało się na kręgach karku, przekręciła nadgarstek i wykorzystując nabrany rozpęd, uwolniła je jednym ruchem. Minęła swoją ofiarę, potknęła się, chwyciła za poręcz mostu i wskoczyła na balustradę. Wenecjanin w białej masce odwrócił się i utkwił w niej spojrzenie czarnych oczu. Któreś z dwojga młodych trafiła wystrzelona w jej stronę kula, a z rozerwanego gardła Serba na szare kamienie mostu lała się ciemnoczerwona struga. Przez moment, stojąc na poręczy, starała się odzyskać utraconą równowagę, jej umysł zarejestrował połysk i zapach rozlanej krwi i czyjeś krzyki. Skoczyła w dół. Pod wodą nie słyszała już tych krzyków. Płynęła z zamkniętymi oczami i ustami. Płuca bolały japo długim biegu, ale pozostała pod wodą i wynurzyła się dopiero wtedy, gdy jej dłonie odnalazły przejście. Przecisnęła się przez nie i znalazła w ciemnym wnętrzu częściowo zatopionej, pogrążonej w ciszy kaplicy. Przez długą chwilę nie była w stanie nic robić, mogła tylko oddychać, oparta o kamień stanowiący podstawę ołtarza. Włączyła małą latarkę; światło odbiło się od złotych liści i kamieni mozaiki. Anna wturlała się do swojego canoe, wypełniając je do połowy wodą, i usiadła. W prawej dłoni wciąż ściskała szpadę. Wsunęła ją pod leżącą na dziobie łodzi torbę i potoczyła dokoła wąziutką strużką światła. Osiem wieków temu ta kaplica stanowiła budowlę obronną; nie zauważyła tego, kiedy wchodziła tu podczas odpływu. Teraz, gdy fala przypływu podnosiła się coraz bardziej, Anna przyglądała się freskom na suficie. Już niedługo będzie mogła stąd wypłynąć. Bizantyjski święty Michał groził szatanowi świetlistym mieczem, stojąca z boku postać w zbroi wyglądała jak święty Maurycy – a może to był święty Jerzy? Zadrżała. Nigdy dotąd nikogo nie zabiła. Zabijanie nie spodobało się jej. Wyjęła ze swojej torby podróżny notes i otworzyła go na ostatniej stronie. Miała tam wypisane arabskim pismem cztery nazwiska – staroperski był lepszy od wszelkich kodów. Przyglądała się im w wąskim strumieniu
światła. Jej usta zacisnęły się i pokręciła głową, kiedy przeczytała pierwsze nazwisko: George Shreed.
Wirginia George Shreed siedział samotnie w swoim domu, patrzył na ekran wyłączonego komputera i słuchał ciszy nieobecności swojej żony. Umierała w hospicjum, a dom umierał razem z nią, pozbawiony brzmienia jej głosu, zapachów dobiegających z kuchni, nuconych przez nią nieco fałszywie piosenek. W ciągu trzydziestu łat małżeństwa tworzy się mnóstwo dźwięków. A teraz to wszystko ucichło, zniknęło i pozostał sam. Włączył jeden ze swoich komputerów. W małym gabinecie na stołach stały aż trzy monitory. Mógł się komunikować bezpośrednio z dyżurującym oficerem w Centralnej Agencji Wywiadowczej albo z paroma odległymi komputerami typu Mainframe, w których trzymał zakodowane tajne dokumenty, albo z ogromnym światem elektronicznej magii, światem, który jeszcze parę lat temu dopiero zaczynał istnieć. – Janey – szepnął. Nie tyle chciał przywołać ją znad krawędzi śmierci, ile po prostu co jakiś czas musiał powtarzać jej imię, żeby i ono, niewypowiadane, nie rozpłynęło się w nicości. Wtedy nie miałby już nic. – O Boże! – westchnął cicho. Shreed bał się, naprawdę się bał. Nieszczęścia zawsze chodzą parami; najpierw rak żony, teraz ta kobieta w Wenecji. Właśnie się dowiedział, że wymknęła się jego ludziom. Więc wciąż gdzieś tam była i miała w rękach dowody, na których podstawie mógł zostać skazany na dożywotnie więzienie. Po raz pierwszy skontaktowała się z nim dwa tygodnie temu: przysłała mu e-mailem zakodowaną fotografię; dwa lata temu sam wysłał tę fotografię na internetowy adres, z którego można ją było ściągnąć z Pekinu. Shreed doznał wstrząsu, gdy dostał ją z powrotem – jakby z przeszłości wynurzyła się ręka, która miała go udusić. Dziesięć dni temu ta kobieta przesłała mu tajne dokumenty na temat projektu „Peacemaker” – te same dokumenty Shreed przekazał swoim chińskim szefom w 1997 roku. Agencja oskarżyłaby go o zdradę stanu, gdyby dowiedziała się, że sprzedał takie informacje. Do przesyłki
nadawczyni dołączyła krótką wiadomość: Wenecja – pomnik Starego Getta – szesnastego marca – milion dolarów. Wtedy wysłał swoich ludzi, by ją odszukali, ale im uciekła. I przesłała mu drugą krótką wiadomość: Teraz cena wynosi dwa miliony dolarów. Ekran komputera świecił już jasnym światłem. Wszedł do cyberprzestrzeni, odnalazł sieć komputerów typu Mainframe w oddalonym o trzy tysiące kilometrów kampusie uniwersyteckim i otworzy! dokument, który pojaw ił się na ekranie w postaci rzadko używanych znaków i symboli. Wpisał jedno hasło, potem drugie, a następne uruchomił algorytm, który pracował w tandemie z innym, umieszczonym wewnątrz dokumentu, i symbole natychmiast zmieniły się w słowa. Projekt „Peacemaker”. Janey nie wiedziała nic o tej części jego życia. Właściwie nikt o niej nie wiedział. Nieprawda – wiedziało o niej trochę ludzi w Chinach. Ale Janey i jego koledzy z CIA nie wiedzieli. Koledzy, szczerze mówiąc, nie liczyli się dla niego w ogóle, miał jednak głębokie poczucie winy, że zataił część swojego życia przed Janey, która przez tyle lat była jego żoną. Powinien jej powiedzieć. Wyznać to tak, jak się mówi księdzu na spowiedzi, powiedzieć jej to tam, w dręczącej ciszy jej pokoju w hospicjum, powiedzieć to jej, nafaszerowanej środkami przeciwbólowymi, z igłami sterczącymi z żył, powiedzieć jej to, jakby była ścianą z małym okienkiem konfesjonału. Powinien ją poprosić: „Wybacz mi, Janey – wybacz mi, zanim odejdziesz”. Powinien to zrobić, nawet licząc się z tym, że najprawdopodobniej go nie usłyszy. Shreed przeglądał akta projektu. Potrzebował kozła ofiarnego, a przynajmniej kogoś, kto skupiłby na sobie uwagę prowadzących śledztwo, jeśli ta cholerna baba z Wenecji zdecyduje się pójść z tym do Agencji. Potrzebował czasu. Prace nad projektem „Peacemaker” wstrzymano dwa lata temu; ten bardzo obiecujący projekt w końcu zawiódł jednak oczekiwania jego twórców. Shreed ocenił go jako broń o dużych walorach i możliwościach i
przekazał dane na jego temat do Pekinu. Chińczycy narobili wokół tego zbyt dużo hałasu i Biały Dom nakazał zaniechanie prac nad projektem, który okazał się, jak to określono, „zbyt destabilizujący”. Od tej chwili Agencja próbowała wywęszyć, w jaki sposób nastąpi! przeciek informacji. Jeśliby w pewnym momencie zainteresowano się jego osobą, byłaby to katastrofa. Potrzebny był mu kozioł ofiarny. Musiał znaleźć kogoś, kto by tu pasował. On sam na przykład nie pasował – to stanowiło okoliczność korzystną, był w sposób zbyt oczywisty związany z pracami nad projektem, był też jednym z jego głównych sponsorów. Musiał znaleźć kogoś, kto nie rzucał się tak bardzo w oczy, kogoś, o kim można by potem powiedzieć: „Ach, no jasne, teraz widzę, co ten gość robił przez cały czas – on był tą chińską wtyczką”. To powinien być ktoś, kogo wskazanie wymagałoby trochę wysiłku, nie zwykły szarak ani nikt z samej góry. Zaczął przeglądać listę nazwisk. Nie, nie, nie – być może – nie. Uśmiechnął się do siebie, jego szczupła twarz miała teraz w sobie coś wilczego. Doszedł właśnie do nazwiska swojego asystenta, Raya Sutera. Mógłby wziąć sobie nowego asystenta, przecież Suter to prawdziwa świnia. Ale był zbyt blisko związany z nim samym. Podejrzenie, jak smoła, przywiera do wszystkiego, co jest w pobliżu. Więc kto? Nazwisko po nazwisku. Nie bardzo. Na pewno nie. Niemożliwe. Być może… I naraz Shreed uśmiechnął się z zadowoleniem. Rose Siciliano. W projekcie zajmowała się odpalaniem z powierzchni morza. Nie znała wszystkich tajników projektu, ale świetnie orientowała się w jego oprogramowaniu, znała wszystkie dane tyczące trajektorii i namierzania celu. Jeśli rzeczywiście byłaby szpiegiem, mogłaby, poświęciwszy trochę wolnego czasu, zaryzykować, wykraść potrzebne dane i przesłać je do Pekinu. Miała nawet swojego speca od komputerów, faceta o nazwisku Valdez (w tej chwili nie pamiętał jego imienia), którego zawsze cytowała, kiedy była mowa o strumieniu danych albo o rzeczach, do których nie miała
dostępu. Jak na szpiega, to doskonały sposób zachowania. A przynajmniej śledczy CIA mogą tak to ocenić. A poza tym była żoną Alana Craika. A Shreed był temu zasrańcowi coś winien. O tak… Nienawidzili się nawzajem od wielu lat. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, kiedy pomyślał, że jeśli żona zostanie oskarżona o przekazywanie obcemu wywiadowi danych dotyczących projektu, mąż także stanie się podejrzany. Smoła przywiera. Spojrzał na zegarek. Musi iść do hospicjum i posiedzieć z Janey. Nacisnął przycisk i podświetlił nazwisko. Rose Siciliano. Newport, Rhode Island Cessna 189 leciała na stałej wysokości tysiąca sześciuset metrów. Za sterami siedziała Rose Siciliano – prowadziła maszynę z nieświadomą łatwością doświadczonego pilota – wybierała się przecież wkrótce na szkolenie astronautyczne. Obok siedział jej mąż; spoglądał na tarcze wskaźników i słuchał komunikatów z wieży lotniska Ouonset. Zwykle tak to się właśnie odbywało: ona pilotowała, a on jej kibicował i obsługiwał radio. Teraz położył dłoń na jej kolanie. Rose przykryła ją swoją dłonią i uśmiechnęła się do niego. – To były wspaniałe lata – powiedział. Przytaknęła skinieniem głowy i wyjrzała na zewnątrz. Pod nimi rozciągało się zalane słonecznym światłem wybrzeże Rhode Island. Przed sobą widzieli bazę lotniczą marynarki wojennej w Quonset, do której właśnie wracali. Spędzili tu całe dwa lata i teraz mieli opuścić to miejsce – oboje w stopniu komandora porucznika, oboje właśnie ukończyli College Marynarki Wojennej, oboje mieli po służbie na morzu przejść do spokojniejszych zajęć. Za dwa tygodnie już ich tu nie będzie. – Będę za tym tęsknił – powiedział. – Myślisz, że ja nie? – Jej lekko chrapliwy głos teraz zabrzmiał wręcz ochryple. Urodziła tutaj ich drugie dziecko. Byli tu szczęśliwi. – Jak prawdziwi ludzie – szepnęła, co oznaczało Jak cywile”. Teraz on wybierał się na „Rancho” CIA, a ona miała rozpocząć trening astronautyczny. Były to
odpowiednie dla nich miejsca, dokładnie to, czego chcieli, ale… Ścisnęła go za rękę i powiedziała: – Możemy tego żałować. – Hej! – poklepał jej nogę i roześmiał się. – Daj spokój! Wszystko będzie dobrze. Co się może nie udać? Przecież mamy siebie. Uśmiechnęła się znowu i przechyliła, żeby pocałować go w policzek. Rzeczywiście, co się mogło nie udać? On, komandor porucznik Alan Craik, znajdzie się wkrótce na „Rancho”, w elitarnej szkole dla agentów CIA; ona, komandor porucznik Rose Siciliano, rozpocznie lada moment swoją drogę do podboju gwiazd. Więc co właściwie mogło im w tym przeszkodzić? Alan skupił się na radiu, a ona przechyliła samolot i zaczęła podchodzić do lądowania. Potem oboje zajęli się rutynowymi pomiarami kierunków i wysokości. Schodzili coraz niżej i niżej, aż w końcu Rose sprowadziła maszynę na środek pasa startowego i koła uderzyły z piskiem o powierzchnię ziemi. Szara betonowa powierzchnia sunęła szybko pod nimi. Rose była szczęśliwa. Ledwo wrócili do domu, Rose przekonała się, jak szybko wszystko może się popsuć. Alan pierwszy wszedł do środka. Ona wprowadziła samochód do garażu, zebrała ich rzeczy i teraz, zatrzymawszy się w drzwiach wejściowych, patrzyła przez długi główny korytarz na męża, który był już w swoim gabinecie. Stał zwrócony do niej plecami, ze słuchawką telefonu przy uchu. Znała tę sztywną pozę, to wyciągnięcie szyi i wiedziała, co one oznaczają: wściekłość. Mikey, ich siedmioletni syn, także to wiedział. Znal też już zwyczaje marynarki. – Jego oficer dyspozycyjny – powiedział. Dziecko, dorastające wśród ludzi służących w marynarce, zdobywa określoną wiedzę. Opiekunka, której rodzice także służyli w marynarce, przytaknęła. Rose ruszyła szybko w głąb korytarza. Rozmowy z oficerem dyspozycyjnym mogły zmienić całe twoje życie: on pomagał planować twoją karierę, starał się o przydzielenie ci właściwych zadań.
Alan nie powiedział jeszcze ani słowa. Była już prawie przy nim, kiedy usłyszała, jak powiedział: „zrozumiałem”, po czym rozłączył się i rzucił bezprzewodowym telefonem w kąt gabinetu. Telefon roztrzaskał się o przeciwległą ścianę; kawałki plastiku opadły na podłogę, Rose wzdrygnęła się mimo woli. – Dranie! – krzyknął z twarzą wykrzywioną gniewem. – Zmienili mi rozkazy! Dostanie się na „Rancho” to była duża sprawa. Pomógł mu w tym ich przyjaciel Harry O’Neill. „To logiczny krok dla takiego zawodnika, jak ty – mówił – przejść do tajnego świata, czyli tam, gdzie możesz znaleźć prawdziwą akcję”. – Dlaczego? – zapytała. – Skąd, cholera, mam wiedzieć, dlaczego? Nie powiedzieli mi, dlaczego! – Ale… kochanie… Po chwili trochę się uspokoił, jego gniew nigdy nie trwał zbyt długo. – Przydzielili mnie do jakiegoś nędznego projektu. Miesiąc na morzu, a co potem, tego już dyspozycyjny nie wiedział. – Powiedz im, że nie zaakceptujesz ich rozkazów. Alan parsknął z irytacją. – Dyspozycyjny uważa, że lepiej tego nie robić. – Schylił się, żeby podnieść rozbity telefon, i próbował dopasować do siebie dwa połamane kawałki plastiku. – Nie idę na „Rancho”, Rose. Jakby nagle, nie wiadomo czemu, przestali mi ufać. – Trzymał przed sobą te dwa kawałki plastiku jak symbol własnej bezsilności. – Nagle, w jednej chwili stałem się pariasem. – Spojrzał na nią i w jego oczach dostrzegła autentyczny ból. – Ale dlaczego? Smoła się lepi. – O cholera. – Usiadł na schodach. – Za cztery dni mam być w Trieście, we Włoszech. To znaczy, że nie będę mógł odebrać swojego własnego dyplomu.
Wenecja Jefremow nie żył. Annę obudził chłód jego ciała – sypiali w jednym łóżku od pięciu lat. Sprawdziła, czy oddycha, poszukała pulsu, ale był to ostatni akt łączącej ich przyjaźni, akt zupełnie pozbawiony nadziei. Nie żył. Opuściła Teheran jeszcze tego samego dnia. Teraz o jego śmierci wiedziano już pewnie wszędzie na świecie. Przygotował ją i na to, tak jak przygotował ją na tyle innych rzeczy. Zostawił jej swoje rady i instrukcje, zamkniętą kasetkę, paszporty – i komputerowe dyskietki. Gdy tylko umknęła z Iranu, nawiązała kontakt z jego byłymi agentami. Zamelinowała się w młodzieżowym hotelu w Istambule. Była piękna, miała dwadzieścia sześć lat, ale wyglądała młodziej; kupiła więc izraelski paszport i legitymację studencką, według których miała o sześć lat mniej niż w rzeczywistości. W Istambule, kontaktując się z człowiekiem, będącym dla niej jedynie nazwiskiem z tajnych dokumentów – nazywał się George Shreed – korzystała z położonych w pobliżu świątyni Hagia Sophia kafejek internetowych. George Shreed. To on wynajął Serbów, którzy mieli zabić ją w Wenecji. A teraz jeden z nich stał pod jej oknem. Odnaleźli ją. Dzieliła pokój, bardzo drogi pokój, ze stewardesą z Lufthansy. Greta była na wakacjach i unikała lotnisk i samolotów. Spotkały się w sklepie Hermesa, w pobliżu Pałacu Dożów, niezupełnie przez przypadek – Anna szukała przykrywki. Greta szukała przygód, małego romansu, szukała mężczyzny na parę dni. Anna musiała stać się doskonałą kompanką dla niej, a to oznaczało wysłuchiwanie narzekań Grety na mężczyzn, których udawało się jej poderwać. – Amerykanin? – Australijczyk, ma cherie. Nieokrzesany i trochę niedomyty. Ostatecznie zbyt nieokrzesany. – Mój nawet nie stawił się na spotkanie.
– Tchórze, wszyscy mężczyźni to tchórze. Greta wyszła spod prysznica – cały jej strój stanowił owinięty wokół głowy ręcznik. Anna nie ukrywała swojego podziwu; dziewczyna nie miała takich nóg i bioder jak ona, ale była naprawdę śliczna, a jej piersi mogły wzbudzić zazdrość każdej niemal kobiety. Greta, udając, że nie dostrzega jej spojrzenia, rzuciła się teatralnym ruchem na swoje łóżko. – Zakupy poprawią mi nastrój. I chcę też iść na Rialto. – Czy Gap w Wenecji w ogóle różni się od tego w Londynie? – Anna nigdy nie była w Londynie, choć z jej paszportu wynikało co innego. Greta zaśmiała się niemądrym, dziewczęcym śmiechem. – Wiem, gdzie tutaj robić zakupy – powiedziała. – Wpędzisz mnie w kłopoty. – Chyba tak. Teraz zaśmiały się obie. Greta bardzo łatwo daje się lubić, pomyślała Anna. Odchyliła ciężką zieloną zasłonę, wyjrzała przez okno i podeszła ze swoim laptopem do biurka. Greta szukała czegoś w torebce i wyrzuciła paszport i portfel na łóżko. Oba te przedmioty przyciągnęły natychmiast uwagę Anny. Po chwili znowu wyjrzała przez okno. – Masz może laptopa? W moim jest coś nie tak z klawiaturą. – Tak naprawdę działał zupełnie dobrze. Anna po prostu nie chciała, żeby ją namierzono. – Oczywiście, ma cherie. Jest tam, obok telewizora. Ale to prawdopodobnie sprawa linii telefonicznych. To prawdziwe antyki, jak wszystko w Wenecji. Anna znalazła zgrabną walizeczkę, usiadła na stojącym przy telewizorze krześle i podłączyła się do sieci. Ten laptop bardzo się różnił od tych, które Jefremow zawsze kupował dla nich – miał głęboki, błękitny kolor i był naprawdę elegancki. – Jest wspaniały! – zawołała. – Prawda? Dostałam go od chłopaka – w głosie Grety pobrzmiewał ton głębokiej satysfakcji. Czy chodziło o laptopa, czy o chłopaka? Prawdopodobnie i o komputer, i o tego, kto jej go podarował.
Wszystkie komendy były po niemiecku, ale znała ten język na tyle, że nie stanowiło to dla niej problemu. Greta mówiła po angielsku jak gwiazda filmowa, lecz to właśnie dzięki sztywnej niemczyźnie Anny nawiązały znajomość; zresztą przedstawiła się jako córka austriackich Żydów. Szukaj. Drugie nazwisko z listy Jefremowa. Alan Craik. Parę pozycji. Adres internetowy marynarki. Anna spojrzała szybko za okno, na ulicę; stojący na straży mężczyzna trzymał w ręku telefon komórkowy. Przeczytała dwa krótkie życiorysy Alana Craika – przebieg służby, medale, małżeństwo. College Marynarki Wojennej. Jeszcze raz przejrzała nazwy okrętów wojennych; z dokumentów wynikało, że najbliższy przydział Alana Craika będzie związany z lotnictwem. Spróbowała „Ombudsman” i USS „Thomas Jefferson”. Siedem pozycji. Amerykanie wciąż udawali, że ruchy ich okrętów wojennych nie są jawne, gdy tymczasem ich żony podawały listę portów kontaktowych w Internecie. Przejrzała wszystkie siedem pozycji. Właśnie. Porty z przepustkami. Coś zmieniło się na ulicy. Pojawił się drugi mężczyzna, zapalił papierosa. Anna wzięła dokumenty Grety z końca jej łóżka i bez wahania włożyła je do własnej torebki. Potem wyjęła swoje drogocenne fałszywki i, nie odrywając wzroku od ulicy, rzuciła je na stolik obok telefonu. Greta wciąż paplała, a Anna, żeby się do niej dostosować, rzucała od czasu do czasu jakieś „tak”, „nie” albo „to ciekawe”. Greta nie wiedziała w ogóle o stojących pod oknem mężczyznach ani o tym, że właśnie utraciła swoją tożsamość. Ostatnia porcja informacji z laptopa: Alan Craik za dwa dni powinien być we Włoszech, w Trieście. Anna zamknęła laptop, schowała go z powrotem do walizeczki i przesunęła pieszczotliwe palcami po aksamitnym błękicie. Anna kochała rzeczy najwyższej jakości, tak jak i Greta. Pod tym względem doskonale się dobrały. Greta właśnie robiła sobie makijaż, ich oczy spotkały się w lustrze. – Muszę wyskoczyć, Greta. – Anna pomachała swoją torebką. – Wrócę za chwilę.
Greta skinęła głową. Anna przygryzła usta w odruchu żalu. Greta nie zasługiwała na to, co miało się stać. Ale, prawdę mówiąc, nikt na to nie zasługiwał. Anna ruszyła w stronę windy. Na niższe piętra można było się dostać tylko tą staromodną windą. Nawet w Iranie były schody pożarowe, ale nie tutaj, nie w Wenecji. Nacisnęła przycisk. Nie miała broni i bała się, czy któryś z nich nie wyjdzie z tej windy. Nagle, kiedy wciąż jeszcze myślała o tym, w jaki sposób mogłaby stawić opór uzbrojonym mężczyznom, drzwi windy otworzyły się i wyszła z nich jakaś starsza kobieta. Anna miała całą windę dla siebie. Wzięła głęboki oddech i nacisnęła przycisk pierwszego piętra. Serbowie mogli już być w głównym holu. Winda minęła trzy kolejne piętra. Serce biło jej jak młot, stare urządzenie kołysało się delikatnie i zatrzymało się z artretyczną powolnością. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem, który chyba słyszano w całym budynku. Oni też usłyszeli. Wiedzą już, że ktoś zjechał windą na pierwsze piętro. Anna walczyła z paniką. Nie mogli przecież wiedzieć, że to właśnie ona. Jeszcze nie. Dopóki nie znajdą Grety. Jeśli zorientują się, że Greta jest kimś innym, będzie po niej. Miała nadzieję, że dysponują tylko jej opisem. Z doświadczenia wiedziała, że dla większości mężczyzn wszystkie atrakcyjne kobiety wyglądają podobnie. Podeszła do drzwi pokoju, który położony był tak samo, jak jej pokój na piątym piętrze. Nie umiałaby powiedzieć, co ją do tego skłoniło, kierowała się czystą intuicją. Wzięła głęboki oddech i zapukała. Drzwi otworzył ubrany w szlafrok mężczyzna w średnim wieku. Anna uśmiechnęła się. Odczuła ulgę zupełnie fizycznie, jak ciepłą falę przenikającą całe ciało. – Czy mogę wejść? – zapytała. Mężczyzna w szlafroku znieruchomiał, zamurowało go zupełnie. Poruszył ustami, ale nie powiedział ani słowa. Anna słyszała, jak winda mija pierwsze piętro. Pojechała wyżej. Pojechała na piąte piętro? Weszła za mężczyzną do pokoju. Był urządzony identycznie jak jej, dwa
łóżka, łazienka. Podeszła do okna i uchyliła zasłonę. Pusto. Otworzyła szeroko okno. Mężczyzna powiedział coś po angielsku z północnoamerykańskim akcentem, z góry dobiegła ostra riposta serii z pistoletu maszynowego. Pozwoliła fali adrenaliny wynieść się na parapet i za okno. Zwiesiła się z zewnętrznego parapetu i rozwarła uchwyt. Złamał się jeden z jej głupich obcasów, ale kostka wytrzymała upadek. Zdjęła buty i wyrzuciła je do kanału. Biegnąc boso w stronę rogu, zaczęła się zastanawiać nad swymi dalszymi ruchami. Triest… Alan Craik…
Triest Alan dołączył do swojej nowej jednostki, oddziału, który miał za zadanie przetestowanie nowego systemu obrazowania o nazwie MARi, w momencie, gdy ów oddział wyruszał z Pax River, aby przez bazę lotniczą marynarki wojennej w Norfolk i Aviano we Włoszech dotrzeć do Triestu i zaokrętować się na lotniskowiec USS „Thomas Jefferson*’. Początkowo czuł się tak, jakby leciał z obcymi ludźmi cywilnym samolotem; był dowódcą tylko nominalnie, wszystko zostało już zorganizowane przez pełniącego obowiązki oficera dowodzącego, komandora porucznika Stevensa. Wciąż wściekły na zmianę swoich rozkazów, nie był w zbyt pobłażliwym nastroju i wygłosił na temat oddziału parę ostrych uwag. Uważał, że przewóz zaplanowano fatalnie, wszystko działało tylko dlatego, że młodsi podoficerowie uwijali się jak mrówki. Oficerów właściwie nie poznał – zobaczył ich twarze i uścisnął im dłonie w Pax River, to właściwie wszystko – zresztą większość z nich poleciała dwoma samolotami oddziału i miała czekać na „Jeffersonie”. Zanim dotarli do Aviano, odzyskał w końcu kontrolę nad swymi emocjami i rozpoznawał już wiele twarzy, nawet jeśli nie znał jeszcze nazwisk. Uzgodnił ze starszym bosmanem, jak przewieźć ludzi i sprzęt na statek. Ustalili, że on opuści Aviano ostatni; dzięki temu będzie wiedział, że wszystko jest już w drodze i że bosman otrzyma całe wyposażenie zgodnie z planem. Wykąpał się po raz pierwszy od dwóch dni w kwaterze oficerów NATO, przebrał się w cywilne ubranie, wynajął samochód i odrobinę za szybko pojechał do Triestu, a potem pieszo ruszył dalej. „Jefferson” stał na kotwicy niedaleko głównego wyjścia z portu, skąpany w blasku słońca zasnutego tą samą śródziemnomorską mgiełką, która łagodziła szorstką brzydotę nowoczesnych nabrzeży i sprawiała, że cały port wyglądał jakoś przyjaźnie. Udobruchany widokiem okrętu, który znał i darzył wielką sympatią, prawie już się pogodził ze zmianą rozkazów. Jego nastrój poprawił się jeszcze bardziej, kiedy zobaczył znajomą twarz: Chris Donitz, pilot F-14,
służył z nim razem w czasie ostatniego rejsu. – Cześć, stary! Uśmiechnął się, ponieważ Donitz wyraźnie ucieszył się na jego widok. Natychmiast poczuł atmosferę okrętowego koleżeństwa i z rozjaśnionym obliczem słuchał Donitza, który opowiadał mu, że wybiera się na dwudniową przepustkę i zamierza spotkać się z żoną. Donitz właśnie rozmarzył się na temat długiej randki w Wenecji, kiedy Alan usłyszał za plecami czyjś głos. – Przepraszam, że przeszkadzam. Pan komandor porucznik Craik? W biurze straży przybrzeżnej jest dla pana wiadomość. Pomyślał, że muszą być jakieś kłopoty z jego oddziałem. Uścisnął rękę Donitza. – Nie spóźnij się na pociąg. I pozdrów ode mnie Reginę. – Pozdrowię. Ale Al, posłuchaj… Alan zatrzymał się dosłownie w pół kroku. – Patrz uważnie pod nogi, okay? Te słowa zaskoczyły Alana. Odwrócił się i zapytał: – Co chcesz przez to powiedzieć? Donitz rzucił okiem na zegarek i przestąpił z nogi na nogę. – Ludzie trochę gadają na temat tego, dlaczego tutaj jesteś. – Chodzi o to, że koleś z wywiadu będzie dowodził lotnikami? Jakoś sobie z tym poradzę. – No… jasne. No to trzymaj się. Gdyby Alan nie spieszył się tak bardzo, przekonałby się, że Donitz miał mu więcej do powiedzenia. Ale spieszył się rzeczywiście. Donitz wykonał szybki gest ręką, w połowie machnięcie, w połowie salut, i oddalił się nabrzeżem w stronę stacji kolejowej. Alan poszedł do biura straży przybrzeżnej. W pokoju stał młody oficer w lśniącym, starannie wyprasowanym mundurze; nie rozpoznał go w cywilnym ubraniu. Dopiero kiedy Alan przedstawił się, młodzieniec stanął na baczność. – Poprzedni oficer dyżurny zostawił dla pana wiadomość. Pańska żona
była tu jakąś godzinę temu i powiedziała, że będzie na pana czekać w hm… Lettieri. – Miał kłopoty z wymówieniem tej nazwy, w jego ustach zabrzmiała jak Lettyuri. – Moja żona? – Rose powinna być teraz w Newport i szykować się do odebrania dyplomu. – Tak brzmi wiadomość dla pana. „Pani Craik czeka na męża w Lettyuri”. – Lettieri? – zapytał Alan. Rose nie wspominała, że przyjedzie go odwiedzić. Może chciała mu zrobić niespodziankę. Może, wiedząc, że on nie będzie na uroczystości wręczenia dyplomów, sama z niej zrezygnowała, żeby mogli ten czas spędzić we dwoje? Pewnie załatwiła sobie szybki przelot u jakiegoś przyjaciela z transportu. Na myśl o tym, że ją zobaczy, uśmiechnął się bezwiednie. – Poruczniku, może pan połączyć się z moim okrętem? – Tak jest. – Proszę im powiedzieć, że komandor porucznik Craik nie będzie obecny na odprawie o siedemnastej, okay? I poprosić mego bosmana, żeby sprawdził, czy wszystkie moje rzeczy dotarły do kajuty. – lak jest. – A teraz, gdzie jest to Lettieri? – Uświadomił sobie, że bardzo pragnie zobaczyć swoją żonę; o wiele bardziej niż swój nowy oddział. To, że tak mocno pragnął zobaczyć Rose, uratowało Alanowi życie. Zgodnie z otrzymanymi wskazówkami doszedł do Riva Del Mandrachio, która biegła wzdłuż nabrzeża. Kiedy się tam znalazł, nie bardzo wiedział, jak iść dalej. Dwóch żołnierzy patrolu straży przybrzeżnej długo spierało się co do punktu orientacyjnego, przy którym ma skręcić z Riva Del Mandrachio – jeden twierdził, że obok małego kościoła, drugi, że przy jakimś barze – jako mapę dali mu ulotkę rockowego klubu, na której obaj postawili jakieś znaczki. Alan minął parę barów, ale nie zobaczył ani jednego kościoła. W końcu skręcił na południowy wschód i ruszył po prostu w głąb miasta, posługując się miniaturową mapką i pytając o drogę napotykanych przechodniów; mówił po włosku z neapolitańskim akcentem,
co budziło rozbawienie triesteńczyków. Pierwszy, którego zagadnął, bez słowa wskazał wzgórze i gestem dłoni polecił mu iść w tamtą stronę. Drugi, jakby chcąc zrównoważyć oschłość pierwszego, zaproponował Alanowi, że zaprowadzi go do innej, dużo lepszej kawiarni, w której obsługuje piękna kelnerka i do której sam się właśnie wybiera. Alan odmówił uprzejmie i triesteńczyk wzruszył ramionami. Wyjaśnił mu szybko, jak ma dotrzeć do celu, i oświadczył, że Caffe Lettieri znajduje się na Via San Giorgio. Alan poszedł dalej, starając się trzymać ściśle jego wskazówek. Po dziesięciu minutach był już w głębi starej części miasta. Minął dwa najsłynniejsze rzymskie zabytki i przystanął. Gniew spowodowany zmianą rozkazów znowu kipiał w nim pod powierzchnią pozornego spokoju, grożąc wybuchem przy pierwszej okazji. Wziął głęboki oddech, spojrzał na mapę i zaczął wątpić, czy którykolwiek z dwóch żołnierzy straży przybrzeżnej dotarł kiedykolwiek tak daleko od portu. Po chwili trochę się uspokoił, ruszy! naprzód wolnym krokiem. Doszedłszy do skrzyżowania z ulicą, która była zaznaczona na jego mapie, skręcił na południe, w stronę Via San Giorgio. W tym momencie chmury zasnuły słoneczne do lej pory niebo, zaczął padać drobny, adriatycki deszczyk i Alan przyspieszył, obawiając się, że może przyjść na miejsce zbyt późno i nie spotkać sie z Rose. Żeby dotrzeć do San Giorgio. musiał maszerować dobre pięć minut; kiedy tam wreszcie doszedł, zdał sobie sprawę, że jest teraz dokładnie nad portem wojennym. Biuro straży przybrzeżnej znajdowało się niemal tuż pod jego stopami. Od Caffe Lettieri dzieliło go paręnaście metrów, widział już wyraźnie złote litery, którymi wypisano nazwę na fasad/ie. Teraz zrozumiał, dlaczego Rose wybrała to miejsce na spotkanie. Przyspieszył kroku, chciał jak najszybciej ją zobaczyć, i skręcił, chcąc wyminąć kogoś, kogo wziął za jakiegoś triesteńczyka rozmawiającego przez telefon komórkowy. I wtedy coś niezwykłego w tym miejscu przyciągnęło jego uwagę. Tuż przed nim zatrzymało się duże, czarne audi 5000. Z jego wnętrza wynurzyły się nogi, ręce i głowy kilku mężczyzn; ich palce zacisnęły się na framugach
drzwi, w oczach, które patrzyły na niego i na człowieka z telefonem komórkowym, dostrzegł charakterystyczne napięcie. Znał te oczy, a te zaciskające się dłonie zapowiadały akt przemocy. Jego reakcja na to, co zobaczył była irracjonalna, atawistyczna; odezwały się wspomnienia z Bośni i Afyki – tak wyglądali ludzie wyruszający na akcję, pobudzeni i czujni. A człowiek stojący przed nim nie mówił po włosku, tylko po serbsko- chorwacku. Mężczyzna złożył telefon z głośnym trzaskiem i wyjął z plecaka pistolet. Patrzył teraz wprost na Caffe Lettieri. Wyglądał podobnie, jak mężczyźni wysiadający z audi. Prawie tańczył z podniecenia przed akcją. Zamierzali uderzyć na kawiarnię. Kawiarnię, gdzie czekała jego żona. Alan wydłużył krok, stanął za mężczyzną, który przed chwilą rozmawiał przez telefon komórkowy, i jeszcze raz uważnie spojrzał na ulicę i na czarny samochód. Próbował zrozumieć to, co widzi, jego umysł rozciągał każdą milisekundę. Spod czarnych skórzanych kurtek zaczęła wyłaniać się broń. Jeden z mężczyzn sprawdzał swoją muszkę, robił to już po raz drugi. Kiedy widziałem, jak robił to po raz pierwszy? Jak w ogóle mogłem to zauważyć? – przeleciało przez głowę Alanowi. Któryś z jego towarzyszy oblizał usta. Spojrzał na lewo, na prawo – miał oczy drapieżnika… Alan wciągnął głęboko powietrze. Gniew i frustracja zapłonęły w nim jednym płomieniem, rzucił się na mężczyznę z plecakiem i unieruchomił jego ręce, przyciskając je do boków. Całym swym ciężarem powalił go na ziemię; głowa mężczyzny uderzyła o chodnik z głuchym dźwiękiem, przypominającym odgłos, jaki wydaje uderzona tasakiem tykwa. Alan przycisnął go do ziemi, poderwał jego głowę do góry, obezwładnił obie ręce i nogi i odebrał mu pistolet – chwyt zapaśniczy, którego użył niemal bezwiednie. Odturlał się w bok i skierował broń ku jednemu z mężczyzn w czarnych kurtkach, który właśnie zaczynał strzelać w stronę kawiarni. Alan wymierzył w klatkę piersiową napastnika, tuż nad jego pistoletem maszynowym, i wystrzelił dwa razy. Tamten upadł tyłem na maskę
samochodu. Jeden z jego towarzyszy odpowiedział ogniem i oddał serię, która przeszła przez ciało powalonego mężczyzny. Alan poczuł uderzenie w nogę i strzelił w stronę tamtego, nawet nie próbując celować. Podniósł głowę i odruchowo strzelił raz jeszcze, ale mężczyzna wskoczy! do samochodu. Teraz Alan myślał tylko o jednym: jeśli to był atak terrorystyczny, to mieli jeszcze czas, żeby rzucić bombę, co znaczyło, że Rose wciąż była w niebezpieczeństwie. Samochód odjechał z piskiem opon, odrywając lusterko boczne z zaparkowanej obok furgonetki. Na ziemi leżało dwóch napastników. Alan rzucił się do przodu, jakoś dziwnie stawiając lewą nogę. Kiedy dotarł do rogu, zobaczył, że cała frontowa ściana kawiarni była podziurawiona kulami. Rzucił się naprzód i wpadł do wnętrza kawiarni, rycząc: – Rose!!! Dwaj młodzi ludzie pochylali się nad jakimś ciałem. Alan zajrzał między nich, zobaczył, że było to ciało mężczyzny, i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma w ręku pistolet. Wsunął broń za pasek i podszedł do następnego ciała leżącego w kałuży krwi, bez wątpienia martwego. Jakaś starsza kobieta. To nie Rose. Trzy pozostałe ofiary odniosły rany. Jedna z tych osób oglądała swoje zakrwawione ramię, druga kobieta krzyczała bez ustanku, trzecia osunęła się powoli na podłogę, zostawiając na ścianie krwawy ślad. W powietrzu unosił się zapach prochu, krwi i ekstrementów. Po chwili jego zmysły odzyskały pełną wrażliwość. Usłyszał wycie policyjnych syren i krzyki innych ludzi. – Alan Craik? – zapytał kobiecy głos za jego plecami. – Rose? – Odwrócił się i zobaczył kobietę, która stanowczo nie była Rose. Wysoką blondynkę o prostym nosie i wystających, azjatyckich kościach policzkowych. – Pan się nazywa Alan Craik, prawda? Poczuł, że noga mu zdrętwiała; spojrzał na nią. Podeszwa i obcas lewego buta zostały odstrzelone. Usiadł ciężko na pokrytej odłamkami szkła
podłodze. Ogarnęło go nagle zmęczenie. Syreny policyjnych samochodów były coraz bliżej. Szkło pocięło mu odsłoniętą stopę, poza tym nie został nawet draśnięty, ale dolna część lewej nogi była nadal zdrętwiała. Spojrzał na stojącą przed nim kobietę. Wyglądała jak dzikie zwierzę rozdarte między koniecznością zaspokojenia głodu a impulsem nakazującym ucieczkę. Jego mózg sprawiał także wrażenie zdrętwiałego. – Jest pani przyjaciółką Rose? – zapytał i natychmiast uświadomił sobie, jak głupie było to pytanie. – Powiedziałam im, że jestem pana żoną, żeby przyszedł pan na spotkanie. – Alan szybko odwróci! ku niej głowę, a jego prawa dłoń powędrowała w stronę kolby zatkniętego za pasek pistoletu. Pułapka? Ale tamci już odjechali. Co ona chciała mu powiedzieć? – Musimy się spotkać. Alan spojrzał na nią. Nie dostrzegł śladu krwi, nawet jednego okruchu szkła, na jej sukni i ciele, wyglądała, jakby zeskoczyła z okładki wytwornego magazynu, ale w jej oczach czaił się strach. Wydawało się, że krzyki, wycie syren ani krew dokoła nie robią na niej żadnego wrażenia i tylko te oczy… Uchwycił się blatu zalanego kawą stolika i wstał. Jego mózg wciąż nie działał jak należy. – Kim pani jest? Syreny zawyły na zewnątrz budynku. – Najbliższą przepustkę może pan mieć w Neapolu. Spotkajmy się tam. – Po co? Ale ona już szła w stronę otaczającego kawiarnię tłumu. Po raz pierwszy widać było, że dręczą ją jakieś wątpliwości. Kiedy znalazła się na skraju zbiegowiska, zatrzymała się jednak i odwróciła. – Bonner! – zawołała w jego stronę. A potem znikła w tłumie. Bonner? Musiał się skupić. Tak nazywał się ten zdrajca, który spowodował śmierć jego ojca. Bonner siedział teraz w amerykańskim więzieniu. Co ona miała na myśli, rzucając to nazwisko? Policjanci wbiegli do zrujnowanej kawiarni. Nie pojmował zupełnie o co jej chodziło, ale jego umysł pracował już dość sprawnie. Rozumiał, że to, co
powiedziała ta kobieta, każe mu się cofnąć w przeszłość, do dochodzenia, które od dawna uważał za zamknięte. Zdawał sobie też sprawę z tego, że pod żadnym pozorem nie może wspomnieć o tym choćby słowem włoskim glinom. 2