uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Gordon Kent - Tajna wojna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Gordon Kent - Tajna wojna.pdf

uzavrano EBooki G Gordon Kent
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 364 stron)

GORDON KENT

TAJNA WOJNA Przekład MACIEJ PINTARA AMBER

Tytuł oryginału Force Protection Redakcja stylistyczna Eugeniusz Melech Redakcja techniczna Andrzej Witkowski Korekta Renata Kuk Małgorzata Lazurek Ilustracja na okładce Copyright © GeorgeHall/Corbis/ZEFA Copyright © David Zimmerman/Corbis/ZEFA Opracowanie graficzne okładki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber Skład Wydawnictwo Amber Druk Finidr. s.r.o., Ćesky TeSin Originally published in English by HarperCołlinsPublishers Ltd under the title: Force Protection. Copyright © Gordon Kent 2004. The Author asserts the moral right to be identified as the Author of this Work. All rights reserved. For the Polish edition

Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-2491-8 Warszawa 2006. Wydanie I WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Analitykom wywiadu, którzy oddzielają prawdę od kłamstw. Prolog Stary słoń tupnął. Słonica zignorowała nagą gałąź akacji, która upadła u jej stóp, i odwróciła lekko głowę. Słoń znów tupnął i parsknął. Słonica zrobiła krok w jego stronę, potem spojrzała niepewnie w dół na słoniątko. Słoń tupnął jeszcze raz. Całe stado podniosło głowy. Stary słoń nastawił uszu. Tupnął głośniej i zatrąbił. Rozlegał się dźwięk, który znały wszystkie słonie. W powietrzu unosił się obcy zapach metalu. Zbyt blisko. Słonica ze słoniątkiem u boku ruszyła wzdłuż niemal suchego strumienia.

Stado poszło w jej ślady. Poruszała się szybko i lekko, przeciskając swoje cielsko między drzewami lub po prostu powalając spróchniałe pnie. Chciała dotrzeć w bezpieczne miejsce, gdy słoń osłaniał ich od tyłu. Tuż obok niej rozległ się odgłos, jakby ktoś wyrywał drzewo z korzeniami. Odwróciła się. Czuła zapach strachu, własnego i sióstr wokół niej. Słoniątko klęczało pod drzewem, osuwając się wolno na ziemię. Wiedziała, że już po nim. Tamten odgłos się powtórzył. Coś uderzyło ją w głowę i ukłuło w ucho. Zaryczała z bólu. Jedna z jej sióstr potknęła się, przewróciła i już nie wstała. Wokół rozlegały się głośne grzmoty. Widziała, jak młody słoń upada ciężko, wierzga nogami, ryje nimi suchą ziemię, wydając okrzyk śmierci. Krzyki stada świdrowały powietrze, niosły się kilometrami, stanowiąc ostrzeżenie dla innych słoni. Strach i śmierć. Wściekła i przerażona kręciła się w kółko, szukała napastników, bestii zabijających jej rodzinę. Wołała z dziką nienawiścią stojąc nad martwym słoniątkiem, dopóki kolejny huk nie zakończył jej życia. Był wielkim, pewnym siebie białym mężczyzną. Uśmiechał się szyderczo. Jego czarni żołnierze bali się go. Szedł między ofiarami rzezi. Jego „chłopcy” już odcinali słoniom kły, z dwóch zwierząt ściągali skórę. Młodsi brali ogony na bransolety. Pokręcił głową nad dwoma martwymi słoniami. - To strata amunicji - powiedział z wyraźnym afrykanerskim akcentem do młodego czarnego mężczyzny. - Nie ma sensu ich zabijać. Nie opłaca się. Chłopak skinął głową. Wciąż miał wytrzeszczone oczy po masakrze słoni. Afrykaner uważał, że strzelanie do tych zwierząt to doskonały trening dla jego ludzi. Wrócił do dużej ciężarówki, którą przyjechali tutaj kilka godzin temu, by zrobić zasadzkę. Napił się wody, żeby spłukać z gardła czerwony pył, i sięgnął po telefon komórkowy. Sto kilometrów w dół kenijskiego wybrzeża, w małym mieście Malindi, inny mężczyzna też sięgnął po swoją komórkę. Miał skórę ciemną od słońca, ale nie był Afrykaninem. Wyglądał raczej na Maltańczyka, może na Hiszpana. Mówił amerykańskim angielskim z lekkim obcym akcentem. Był niski, muskularny, w średnim wieku. Siedział w kabinie dziesięciometrowej motorówki, przycumowanej w porcie jachtowym w Malindi, popijał byrrh - aperitif z czerwonego wina z dodatkiem kory drzewa chinowego - i patrzył na ładną czarną kobietę w skąpym bikini. - Tak? - powiedział do telefonu.

- Tu kuzyn Eddie. Znał ten głos i afrykanerski akcent. Uważał, że jego rozmówca to kutas, ale był mu potrzebny. - Tak? - powtórzył. Na pokładzie sąsiedniej łodzi leżała kobieta w stroju topless. Pomyślał, że jej sutki celują w niebo jak lufy działek przeciwlotniczych. Znał się na tej broni. - Mamy jedenaście ładnych pianin. „Pianina” oznaczały słonie; z kości słoniowej robiono klawisze do pianin. - Przyślij je. Wszystko gra? Dzieciaki w porządku? „Dzieciakami” było pięćdziesięciu najemników, głównie ruandyjskich Hutu. - W porządku. Codziennie się bawią. - Gotowe do uroczystości? - Nie mogą się doczekać! Wszystko idzie gładko. - Wysłałem ci tam trójkę nowych dzieciaków z łódkami do zabawy. - Przyjechały ostatniej nocy. Pełne zapału. Mężczyzna w Malindi pomyślał, że za tyle, ile płaci, powinny być pełne zapału, ale pominął to milczeniem. Powiedział, żeby dzieciaki się zajęły swoimi łódkami, bo nie chce, żeby coś poszło źle w czasie uroczystości. Czy to jasne? Afrykaner na drugim końcu linii przytaknął. Jego ton wskazywał wyraźnie, że ma dość tej rozmowy. Mężczyzna w Malindi chrząknął i się wyłączył. Popatrzył, jak kobieta z sąsiedniej łodzi smaruje się olejkiem do opalania, potem zadzwonił z komórki przez Indonezję na Sycylię. Carmine Santangelo-Fugosi był synem drobnego przemytnika. Urodził się w górskiej wiosce i mieszkał teraz w osiemnastowiecznym pałacu zbudowanym przez rodzinę, która kiedyś rządziła tą częścią Sycylii. Do głowy tej rodziny zwracano się „panie hrabio”; ten zwyczaj przetrwał prawie do czasów, gdy ojciec Carminego był młodym człowiekiem. Teraz mieszkał tu Carmine. Ludzie okazywali mu jeszcze więcej szacunku niż hrabiom i tytułowali go „don”. Był wysoki jak na Sycylijczyka, lekko przygarbiony i dobrze zbudowany. Miał pięćdziesiąt lat, grube rysy i siwe włosy. Nie strzygł ich, bo próbował ukryć łysinę. Nosił białą koszulę bez kołnierzyka, spodnie z zaszewkami i filcowe kapcie. Od czasu do czasu spluwał na podłogę własnego tarasu, żeby pokazać, że jest chłopem i pochodzi ze wsi. - Ładnie tutaj - powiedział po francusku drobny Libańczyk, ignorując splunięcie.

Siedział w cieniu pod parasolem, który wystawał ze szklanego blatu żelaznego stolika o przesadnie ozdobnych nogach w wiejskim guście Carminego. Wokół stały krzesła w tym samym stylu. Libańczyk nosił okulary przeciwsłoneczne i stary bawełniany garnitur w kolorze błotnistej wody. Towarzyszył mu przystojny mężczyzna, który tłumaczył jego słowa z francuskiego na włoski, żeby rozumiał je Carmine Santangelo-Fugosi. Carmine rozejrzał się po tarasie swojego osiemnastowiecznego pałacu. Popatrzył na kwiaty, drzwi balkonowe i terakotę na podłodze. Jasne, że ładnie. Jest przecież miliarderem, czego, do cholery, tamten się spodziewał? - Nie chcę mieć żadnych problemów z Hezbollahem - uprzedził. Libańczyk wykonał gest, który wskazywał, że absolutnie nie ma się czego obawiać. Dodał po francusku, że treść tej rozmowy nigdy nie trafi do nikogo z Hezbollahu, a gdyby tak się stało, to przysięga na grób swojej matki - był chrześcijaninem - że odbierze sobie życie. Carmine spojrzał na niego. - Powiedz mu - zwrócił się do tłumacza - że jeśli Hezbollah się dowie, facet będzie żałował, że nie zabił się dzisiaj. Zadźwięczała jego komórka. Carmine odwrócił się z telefonem przy uchu i podszedł do balustrady tarasu. Dwadzieścia metrów niżej leżało miasto - ulica, restauracja, dachy, a dalej port nad iskrzącym się w słońcu Morzem Śródziemnym, które ciągnęło się w kierunku Afryki. - No i co? - zapytał, kiedy mężczyzna w Malindi skończył składać raport. Carmine mówił przyciszonym głosem i stał tyłem do stolika, choć na rozległym tarasie nikt nie mógł go usłyszeć. Poza tym Libańczyk podobno nie znał włoskiego, ale Carmine nie całkiem w to wierzył. Ludzie cały czas kłamią. Oparty o balustradę mówił monosylabami, zerkając na taras. Dwóch wejść pilnowali dwaj uzbrojeni ochroniarze. Stali nieruchomo z założonymi rękami. Byli synami krewnych jego ojca. - Więc? - odezwał się Carmine. Zasłonił telefon wolną ręką, żeby móc obserwować Libańczyka. Miał mu zapłacić masę pieniędzy za wykonanie zadania, ale nie był pewien, czy może na nim polegać. Zastanowił się, czy nie powinien się go pozbyć i zacząć od początku. Nie, nie ma czasu. - Nie obchodzi mnie to - powiedział do telefonu, kiedy rozmówca zaczął mu przedstawiać szczegóły. - Chcę mieć tylko twoje zapewnienie, że wszystko będzie gotowe na uroczystość. Możesz mi to zagwarantować? Gdy usłyszał odpowiedź, chrząknął z aprobatą. Potem się rozłączył. Ufał człowiekowi w Malindi.

Splunął z takim odgłosem, jakby wymiotował. Wrócił do stolika i przywołał gestem jednego z ochroniarzy. Mężczyzna dolał mu kawy i się wycofał. Carmine wziął prawą ręką biszkopt. Trzymał go między kciukiem i środkowym palcem. - Chcę, żeby to wyglądało na robotę muzułmanów, rozumiesz?-zwrócił się do Libańczy ka. Carmine pochodził z wioski, gdzie jeszcze teraz od czasu do czasu zjawiały się teatry lalkowe, które dawały przedstawienia oparte na powieściach o Saracenach i chrześcijańskich rycerzach. Do tego sprowadzała się jego wiedza o islamie. - Tak ma to widzieć świat. Właśnie od tego jest Jean-Marc. Wskazał biszkoptem przystojnego tłumacza, który w rzeczywistości był niezależnym dziennikarzem telewizyjnym i uśmiechał się teraz do nich jak do kamery. - Ty załatwisz Mombasę - powiedział Carmine do Libańczyka. Umoczył biszkopt w kawie i possał. - Tylko żadnych błędów, bo nie będziesz miał drugiej szansy. - Oczywiście, oczywiście... - odrzekł Libańczyk. Nie krył strachu przed Carminem, który lubił, kiedy ludzie się go bali. Postukał w szklany blat stolika. - Wszystko zorganizowałem... - zaczął i urwał, bo tłumacz pokręcił głową. Carmine odchrząknął, splunął i machnął ręką. - Nie interesują mnie szczegóły. Podasz je Carlowi albo komuś innemu. Zjeżdżaj. - Spojrzał w kierunku drzwi. - Carlo! Libańczyka wyprowadzono, zanim zdążył zamknąć usta i cofnąć rękę wyciągniętą na pożegnanie. Przed północą będzie z powrotem w chrześcijańskiej wiosce w Libanie. Wiedział, że nawet tam musi się bać Sycylijczyka. Carmine usiadł przy stoliku i wytarł usta lnianą serwetką. - Co o tym myślisz? - zapytał tłumacza. - Nie rozumiem, co jest grane - mruknął Francuz. Carmine pochylił głowę jak byk. - Nie potrzebujesz rozumieć! Masz robić to, za co ci płacę. Gładko gadać, ładnie wyglądać przed kamerą i mówić to, co ci każę. Nic nie słyszałeś, nic nie wiesz, nie było cię dziś tutaj i nie znasz tego dupka Libańczyka. Tak? - Tak, tak, oczywiście, don Carmine. Carmine wyprostował się na krześle. Po omacku wyjął papierosa z paczki na stoliku. Jeśli chce utrzymać coś w tajemnicy, każdemu ze swoich ludzi ujawnia tylko niewielką część sprawy. Kiedy nikt nie zna całości, tajemnica nie wyjdzie na jaw.

Zapalił papierosa, odwrócił się i popatrzył z tarasu na morze. Rozstawił nogi, oparł łokcie na kolanach, splótł dłonie i kącikiem ust wypuścił dym. Morze było puste, ale odezwał się tak, jakby coś tam widział. - Obawiam się tej cholernej amerykańskiej marynarki wojennej.

DZIEŃ PIERWSZY 16 sierpnia 1999 1. Nairobi, Kenia Międzynarodowy Port Lotniczy im. Jomo Kenyatty Zrobiła z siebie taką laskę, że wszyscy musieli się na nią gapić, pomyślał, obserwując, jak Laura zbliża się z ukrytą kontrabandą do kontroli paszportowej. Szła nie swoim, sprężystym krokiem, z wypiętym biustem, w żółtych obcisłych szortach, które uwydatniały pośladki i ledwo sięgały bioder. Miała odsłonięty brzuch, w jej pępku lśnił kolczyk z brylantem. Patrzył na nią każdy mężczyzna w pawilonie przylotów. To, że nie była ładna, nie miało znaczenia.

Alan Craik uśmiechnął się wbrew sobie. Jak ją to bawi! W przeciwieństwie do niej, on był spięty. Denerwował się za nią i za siebie. Zamarł, kiedy podeszła do kontroli paszportowej i zaczęła gawędzić z agentem bezpieczeństwa. Pomyślał, że jest lepsza od niego. On musiał przemycić tylko pistolet kaliber 9 milimetrów; ona coś o wiele bardziej niebezpiecznego. Doznał dziwnego uczucia w lewej ręce, gdzie brakowało dwóch palców. Pozostały po nich tylko czerwone kikuty. Spojrzał na nie z niedowierzaniem i lekką odrazą. Palce urwał mu pocisk. Siedem tygodni temu. Chyba będzie musiał odejść z marynarki wojennej. Zacisnął pięść i zmusił się do koncentracji. Do roboty. Położył przed czarnym urzędnikiem swój amerykański paszport. Ze środka wystawało dwadzieścia dolarów. Ten mężczyzna też gapił się wcześniej na Laurę. Alan wyszczerzył zęby. - Maridadi - powiedział. - Ładna. Urzędnik znów zerknął ponad jego ramieniem na Laurę. Była piętnaście metrów od nich. Zaklął w suahili „kurwa”. Myślał, że Alan nie zrozumie. Ostemplował paszport i przepuścił go. Dwudziestka zniknęła. Alan oddalił się na trzy kroki od kontroli paszportowej i poszukał Laury wzrokiem. Przez chwilę nie mógł jej znaleźć, potem zobaczył pośladki w jaskrawożółtych szortach wspinające się po schodach na galerię. Domyślił się, że Laura zauważyła na górze damską toaletę i próbuje ominąć cło. Ale dalej na galerii stał kenijski żołnierz z bronią automatyczną. Zajmował strategiczną pozycję między schodami i wyjściem, które prowadziło prosto do terminalu. Był tam po to, żeby zawrócić każdego, kto próbowałby tamtędy przejść. Żółte szorty zniknęły za drzwiami toalety. Alan odwrócił się i odszedł. Czekał na nią w hali terminalu. Tętno wróciło mu do normy i przestał się pocić. Jego rola była skończona: przeniósł broń i pięćdziesiąt nabojów przez ochronę lotniska. Teraz, jeśli Laury nie aresztują za przemyt narkotyków... Drewniany dau płynął wzdłuż kenijskiego wybrzeża na południe. Zbliżał się do Mombasy. Poruszał się wolno na silniku. Ożaglowanie było bezużyteczne w wilgotnej bryzie wiejącej od lądu. Ludzie na pokładzie czuli zapach ziemi, ostry, przesycony dymem, zmieszany z odorem zgnilizny namorzynowych bagien na styku Afryki z oceanem. U podstawy masztu siedział ciemny mężczyzna. Wypatrywał miasta. Na razie widział tylko niebieskozieloną mgiełkę tam, gdzie znajdował się ląd, i od czasu do czasu ciemniejszy

zarys jakiegoś cypla. Na szyi miał lornetkę, ale jej nie używał. Dużo wyraźniej widział oczami duszy. Sięgał nimi poza mgłę, nawet poza Afrykę. W swoją przyszłość. Za cztery godziny będzie w raju. Wierzył w to bezgranicznie; bardziej niż w fakt, że siedzi na pokładzie arabskiego żaglowca, który płynie przez ocean na powierzchni kuli obracającej się w kosmosie. Nie bał się fizycznego unicestwienia, dzięki któremu tam trafi. Zapewniono go, że nic nie poczuje: błysk, ciemność i obudzi się w raju. Podszedł do niego inny mężczyzna. W jednej ręce trzymał torbę narzędziową, w drugiej czarny plastikowy nadajnik sygnału do zapalnika. - Już czas - powiedział. Ciemny mężczyzna pokręcił głową. - Jeszcze nie - odrzekł. Wrócił do rozmyślań o raju. - Hej - usłyszał za sobą jej głos. - Mój Boże, udało ci się! - Bułka z masłem! - Wzruszyła ramionami. Wyszczerzyła zęby. Uniosła rękę, żeby mógł zobaczyć, że drżą jej palce. - Lekka reakcja po fakcie. - Roześmiała się. Rozpraszała go. Alan Craik, wiemy mąż, ojciec, człowiek moralny, zacisnął wargi i pomyślał, że muszą minąć długie trzy dni i trzy noce, zanim Laura zajmie się innymi obowiązkami. - Jak ominęłaś faceta z bronią? - Przeszłam obok. - Przysunęła się trochę bliżej. - Chcesz zobaczyć, jak? Nie miała stanika. Wiedział, bo mu wcześniej powiedziała. A jej T-shirt był na nią zdecydowanie za mały. - Chyba powinniśmy spłodzić raport. - Jesteś superpartnerem, Craik. - Westchnęła. Laura Sweigert, agentka specjalna NCIS, Służby Śledczej Marynarki Wojennej. Była dobra w swojej robocie i twarda, ale lubiła uprawiać w wolnym czasie „sporty kontaktowe”, jak to nazywała. - Właśnie odwaliłam doskonałą robotę, a ty myślisz, że chce mi się pisać jakiś pieprzony raport? Przypomniał sobie pewną gwiazdę tenisa, która po wielkim zwycięstwie oświadczyła mediom, że chce po prostu o wszystkim zapomnieć. Trzy długie noce.

Uratował go głos wołający jego nazwisko. Na prawo za nimi było wyjście dla pasażerów. Po obu stronach czekały tłumy witających - rodziny, różnego rodzaju naciągacze, przedstawiciele biur podróży, kobiety w sari, mężczyźni z tablicami z odręcznymi napisami „Adamson” i „Klient spółki Simba”. Głos wołający „Panie Craik! Panie Craik!” dochodził stamtąd. Alan przyjrzał się tym dwóm tłumom, czując dłoń Laury na swoim nagim ramieniu. Wydawało mu się, że rozpoznaje głos i szukał białej twarzy wśród niemal samych czarnych. Zobaczył czapkę baseballową marynarki wojennej i zorientował się, że to jego człowiek. Pomachał do niego. - Craw! Hej, Craw! Starszy bosman sztabowy Martin Craw był jednym z instruktorów, którzy go szkolili, kiedy miał stopień chorążego. Craw uczył go latać samolotem S-3. Pokazywał mu, jak korzystać ze starych kaset wideo i jeszcze starszych komputerów, żeby znaleźć cele w elektronicznym gąszczu danych. Dawał mu przykład, jak powinni wyglądać ludzie z marynarki wojennej. Martin Craw podszedł do Alana i Laury z lekkim uśmiechem i wyciągniętą ręką. - Laura, przedstawiam ci najlepszego instruktora w Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych. Martin, to jest Laura Sweigert, która właśnie przeniosła przez kontrolę kilo białego proszku. Craw zaledwie przekroczył czterdziestkę, ale miał taki autorytet, że wydawał się Alanowi dużo starszy. Uśmiechnął się do Laury i patrzył na nią z zaciekawieniem. - Jak pani to zrobiła? Laura odchyliła się do tyłu i odwzajemniła uśmiech. - Chyba pomógł mi ten T-shirt. Craw zaczerwienił się lekko. - To niebezpieczne. Nie sprecyzował, czy ma na myśli T-shirt, czy biały proszek. Pochodził z Maine. Laura parsknęła lekceważąco. - To głupstwo. Craik przemycił spluwę! - Nie tak głośno... - I amunicję! - Laura, do cholery... Uniosła otwarte dłonie. - Dobra, dobra... - Paznokcie rąk, podobnie jak nóg, pomalowała lśniącym czerwonym lakierem. Na ustach miała różową szminkę, wokół oczu fioletowe cienie. Jej kasztanowe

nażelowane włosy wyglądały jak mokre. - To całkowicie legalne. Sprawdzamy zabezpieczenie lotniska dla NCIS. Craw wyszczerzył zęby. - Domyśliłem się. - Wskazał głową Alana. - On zawsze działa legalnie. Laura się skrzywiła. - Więc zostałam rozszyfrowana. - Wzięła Crawa pod rękę. - Jakie masz plany na kilka najbliższych dni. marynarzu? Alan nagle zdał sobie sprawę z tego, że starszy bosman sztabowy to cholernie przystojny facet. Craw zauważył wzrok Alana i zaczerwienił się. - Będę pracował z panem Craikiem. Alan schylił się i wziął swoją torbę z hełmem lotniczym. Był w niej pistolet H&K. - Może mi wyjaśnicie, o co chodzi, bosmanie? Co tu robicie? Widział Crawa tydzień temu na pokładzie USS „Thomas Jefferson”, kiedy musiał polecieć z powrotem do Stanów, żeby złożyć zeznania w sprawie dotyczącej bezpieczeństwa narodowego. Craw, o którego opierała się Laura, wytłumaczył, że poprzedniego wieczoru poleciał z lotniskowca do Mombasy, żeby zorganizować w amerykańskim hangarze bazę na czas ich służby lądowej. - Rozkazy szefa operacji lotniczych. Uniósł do góry czarny neseser. - Tak, wiem, ja też je dostałem. Ale nie spodziewałem się spotkania w Nairobi. - Pomyślałem, że mógłbym pana we wszystko wprowadzić w czasie lotu do Mombasy. - Znów wykonał gest ręką z neseserem. - Mam trochę papierków... - Co jest, do cholery? Dopiero przylecieliśmy! - Stary robi inspekcję. Dziś na jakimś okręcie, jutro u nas. To zmieniało sytuację. Zadanie dla NCIS, które on i Laura właśnie wykonali - przeniesienie zakazanych rzeczy przez lotnisko - miało na celu sprawdzenie miejscowych warunków. Traktował to jak grę. Ale powrót do realiów służby w marynarce wojennej przyćmił urok tej zabawy. Zastąpiła ją szara codzienność. Zaczęli się oddalać od hali przylotów. - Jak wygląda nasza nowa kwatera? - Kiepsko. To jeden ze starych hangarów sił powietrznych na lotnisku w Mombasie. Przez jakiś czas nie był używany. Wszędzie kurz, brakuje sprzętu. Pewnie rozkradli.

Zagoniłem wszystkich do sprzątania, ale to duża przestrzeń. W razie potrzeby zmieści się tam parę P-3 i jeszcze zostanie miejsce. Szli teraz w kierunku stanowiska Air Kenya, żeby odlecieć do Mombasy. - Ile mamy personelu? - Załogę jednego samolotu plus siedemnastu ludzi. Druga maszyna doleci za kilka dni. - Gdzie mieszkają? - W Nyali International. - Amerykańskich wojskowych, podobnie jak przedstawicieli rządu, lokowano w dużych międzynarodowych hotelach przy plaży, bo uważano je za bezpieczniejsze od hoteli w samej Mombasie. - Ale powiedziałem im: „Przygotujcie się na to, że będziecie w tym hangarze non stop, aż do końca wizyty kontradmirała. Potem dam wam trochę pokimać”. To porządne chłopaki. Jasne, pomyślał Alan. Teraz to porządne chłopaki. Ale kiedy on i Craw poznali ich kilka miesięcy temu, tamci wcale nie byli porządni. Jednostkę 424 sformowano do testowania systemu trójwymiarowego obrazu radarowego o nazwie MAR1. Oficer dowodzący omal nie doprowadził do rozpadu oddziału. Dopiero Alan, Craw i kilku innych nadali jednostce właściwy kształt. Oddział wysłany z „Jeffersonem” na Ocean Indyjski przerzucono teraz drogą powietrzną na dwa tygodnie do Mombasy w celu przygotowania wizyty całej grupy bojowej lotniskowca. - Mów. Mężczyźni na pokładzie dau poczuli Mombasę. zanim ją zobaczyli - zapylone powietrze, spaliny samochodowe, śmiecie, ludzkie zapachy. Ciemny mężczyzna uniósł lornetkę, ale nie mógł przeniknąć wzrokiem lekkiej mgły. Mombasa to niskie miasto, większość dzielnicy portowej zasłaniają drzewa, a dau był jeszcze daleko, choć na farwaterze, żeby nie wyróżniać się na tle normalnego ruchu statków. Mijały go inne dau i zardzewiałe frachtowce, płynące w przeciwnym kierunku. Raz zbliżył się do niego lśniący biały kuter patrolowy Kenijskiej Straży Przybrzeżnej, ale nie zostali zatrzymani. Ciemny mężczyzna wskazał gestem zamgloną Mombasę. - Miniemy miasto. Port Kilindini jest dalej. Powiedz Simoumowi, że on i załoga będą mogli przesiąść się do łodzi ratunkowych, kiedy wpłyniemy do portu. Drugi mężczyzna, blady i nerwowy, przykucnął przed nim. Wyciągnął przed siebie skrzynkę narzędziową. - Hadżi, wstyd mi, ale... tracę... tracę odwagę. Chcę popłynąć z nimi. Ciemny mężczyzna pokręcił głową. Miał surową minę, ale łagodny głos.

- Módl się. Razem trafimy do raju. Bóg jest wielki. Drugi mężczyzna zaczął płakać. Rozmawiali o sprawach służbowych, potem o prywatnych, trochę plotkowali. Laura śmiała się razem z nimi. Kiedy zaczęli obgadywać członków jednostki, Craw wybuchnął głośnym śmiechem, który brzmiał jak serie wystrzałów. - Wie pan, co zrobił Soleck? Podporucznik Soleck był w ich oddziale etatowym głupolem. Kiedyś nie zdążył na ich odlot ze Stanów i gonił jednostkę przez trzy dni, żeby do niej dołączyć. Później wyznał szczerze, że musiał pójść do księgami. - Kto to jest Soleck? - zapytała Laura. - Moje utrapienie - jęknął Alan. - Dobry chłopak, genialny, ale kompletny nieudacznik... - Oryginał - dodał Craw. - Więc co on zrobił? - Alan wyobraził sobie rozbity samolot. - Łowił ryby na błyszczkę z rufy lotniskowca. - Z pokładu?! - Nie, z podstawy baterii działek przeciwlotniczych. Ktoś go zobaczył i powiedział mi o tym. Nie uwierzyłem i zszedłem na dół. Stał tam ze swoją cholerną wędką, jakby łowił okonie. A okręt płynął z szybkością ponad dwudziestu węzłów! Alan spojrzał na Laurę. - Soleck jest trochę... hm... ekscentryczny. Chyba nie zrobił nic naprawdę głupiego? - Przyszła mu do głowy straszna myśl. - Nie wypadł za burtę? - Nie, złowił rybę! Cholernie wielką! Zaniósł do kuchni, żeby przyrządzili ją na kolację. - Uśmiech Crawa stał się złowrogi. - Nie tylko dla niego. - O nie! - Tak. - Nie wierzę. - Tak było. Ryba trafiła prosto na stół dowództwa. Od podporucznika Solecka i jednostki 424. Laura parsknęła śmiechem. Pili piwo w zatłoczonym barze przy hali odlotów. Odchyliła się ze śmiechem do tyłu i rozmowa w barze ucichła. - Była... jadalna?

- Cholernie smaczna! Nigdy takiej nie widziałem. Była czerwona i miała na grzbiecie kolce jak kaktus, ale dawała się kroić jak stek i smakowała jak tuńczyk. Kontradmirał powiedział, że w życiu nie jadł lepszej ryby! Alan odetchnął z ulgą. - Więc wszystko dobrze się skończyło. - Niezupełnie. Następnego dnia łowiło tam dwudziestu facetów, a dzień później czterdziestu, więc kapitan okrętu zakazał tego i wysłał do Solecka pismo, żeby przestał mieć takie świetne pomysły. Alan westchnął. - Chyba dostałem kopię. - Tak. Kapitan chce zamienić z panem słowo po pańskim powrocie na pokład. Alan skinął głową. Jasne. Zerknął na dwa kikuty na dłoni. Witamy w Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych. Zeszli po pochylni do samolotu odlatującego do Mombasy. - Bez obaw - powiedział cicho Craw. - Wszystko będzie dobrze. - Jasne. - Przygotujemy się do wizyty kontradmirała, a potem przez dwa tygodnie będziemy leżeli na plaży. - Jasne. Alan nie zdradził Crawowi, że ma rozkazy, których wykonanie zajmie im więcej niż dwa tygodnie, ani tego, że dostał tajne zadanie oceny konsekwencji ewentualnego powrotu Amerykanów i sił Narodów Zjednoczonych do Somalii. Wysłano go z powrotem nie tylko po to, żeby ocenił Mombasę jako port, ale również po to, by zebrał informacje na wypadek wojny. Dau zarzucił kotwicę w Kilindini Roads. Dziesięć minut po zatrzymaniu statku zwodowano szalupę motorową i sześciu ludzi popłynęło do odległego brzegu. Na pokładzie dau ciemny mężczyzna stał przy burcie od strony lądu i patrzył przez lornetkę. Szary okręt w porcie był ledwo widoczny przez mgłę. Potem odwrócił się do dwóch ludzi, którzy z nim zostali. - Teraz - powiedział. - Przynieście nadajnik zapalnika. Nad Oceanem Indyjskim

Podporucznik Soleck miał problem. Samolot S-3, którym leciał, był dużo starszy od niego, ale nie to go niepokoiło. Znajdowali się na wysokości siedmiu tysięcy metrów, w odległości dwustu mil morskich od lotniskowca, i nie działał wskaźnik paliwa prawego zbiornika, ale nie tym się martwił. Komandor porucznik, siedzący obok, nie cierpiał go, lecz to też nie przeszkadzało Soleckowi. Gnębiło go to, że za trzy dni zostanie porucznikiem, a nie wie jeszcze, jak ma świętować ten awans. Tradycja nakazywała, żeby urządzić imprezę dla kolegów. Nie było innego wyjścia. Soleck słyszał o pewnym podporuczniku, nikt nie ujawnił jego personaliów, ale wszyscy przysięgali, że to prawda, który nie chciał urządzić imprezy. Dowódca przez miesiące wysyłał go co weekend w podróż jako kuriera z gównianymi wiadomościami do rąk własnych, dopóki chłopak się nie złamał i nie zaprosił wszystkich na oblewanie. Ale nikt nie przyszedł. Soleck nie potrafił sobie wyobrazić takiej izolacji. Byłby skończony w eskadrze. Nie przeżyłby tego. Zastrzeliłby się. Więc trzeba urządzić imprezę. Musi to być coś naprawdę ekstra. Oblewanie, o którym będą krążyły opowieści jeszcze długo po jego awansie na komandora, może nawet na dowódcę eskadry. Chciał, żeby w przyszłości młodzi patrzyli na niego, szturchali się i mówili: „Stary urządził kiedyś taką imprezę, że...” No właśnie. Że co? W tym problem. - Ogarniasz to? - zapytał siedzący obok niego mężczyzna. Soleck się ocknął. - Tak jest! - wypalił. Komandor porucznik Paul Stevens był trudnym typem. Soleck wiedział, że Stevens go nie lubi. Soleck czcił jak bohatera ich dowódcę, Alana Craika, a Stevens i Craik nie zgadzali się ze sobą. Zresztą Stevens i tak by go nie lubił. Był wiecznie niezadowolonym ponurakiem, podczas gdy Soleck tryskał optymizmem. - Nie śpisz? - Nie, panie komandorze. Stevens chrząknął. Obaj dostali odznaczenie lotnicze Air Medal za to, że siedem tygodni temu polecieli do strefy wojennej po Craika, agenta NCIS i złapanego przez nich szpiega. W drodze powrotnej ostrzeliwały ich rakietami dwa chińskie samoloty, jednak uciekli i przeżyli. Ale czy Stevens był zadowolony? Nie. Spisał się wspaniale. Lecąc na oparach paliwa ciężkim S-3, po mistrzowsku robił uniki przed pociskami i dostarczył dwóch rannych na pokład lotniskowca w samą porę, żeby dostali krew, której potrzebowali. Ale czy był zadowolony? Nie. Powiedział tylko: „Za ten lot dali mi awans i medal, ale niech mnie szlag trafi, jeśli jeszcze kiedykolwiek zrobię takie głupstwo”. Przedtem mówiono, że Stevens nie zostanie

komandorem i będzie musiał odejść z marynarki wojennej, ale teraz dostał awans i medal. Mimo to nadal był skwaszony, co psuło atmosferę w oddziale. - Muszę się odlać - powiedział. - Trzymaj maszynę równo na kursie 270, jeśli potrafisz. Już masz trzy stopnie odchyłki. Soleck chciał protestować, ale dał temu spokój. - Tak jest. Stevens wszedł do tunelu, a Soleck został sam w kabinie. Wrócił na kurs, myśląc o tym, co mógłby powiedzieć. Wiedział, co gryzie Stevensa: kiedy kilka miesięcy temu Craik przejął dowodzoną przez niego jednostkę, była w rozsypce. Craik postawił oddział na nogi. Potem wziął urlop zdrowotny po szaleńczej ucieczce z Pakistanu, a Stevens wrócił na poprzednie stanowisko. Szef operacji lotniczych, komodor Rafehausen, cały czas siedział mu na karku i pilnował porządku. Rafehausen był osobistym przyjacielem Craika. „Jego kumpel dupek” - drwił Stevens. „Tak, podziwiam ich obu o wiele bardziej niż ciebie, Stevens - powiedział bezgłośnie Soleck. - Ty nie masz żadnego przyjaciela! Craik dał ci szansę, dzięki której dostałeś medal i pieprzony awans, a nawet nie jesteś za to wdzięczny! Problem z tobą polega na tym, Stevens, że jesteś...” Kim? Soleck był za młody i za mało doświadczony, by wiedzieć, że są ludzie niezdolni do odczuwania szczęścia. Uważał, że Stevens jest leniwy, ale może w rzeczywistości bał się porażki? Lepiej nie próbować niż przegrać... Wrócił myślami do oblewania awansu: czy będzie musiał zaprosić Stevensa? Może wynająć gdzieś salę bankietową, postawić szampana... Szampana? Czy lotnicy w ogóle to piją? Lepsza będzie gorzała. I dziewczyny. Nie wiedział, jakie dziewczyny, skąd je weźmie, ale pamiętał jakąś imprezę z dziewczynami. Będzie też potrzebna muzyka. Może jakiś zespól grający marynarskie kawałki... - Nie do wiary, jesteś na kursie. - Stevens opadł z powrotem na lewy fotel. - Ten wskaźnik paliwa coś pokazuje? - Nie, panie komandorze. Lecieli w tandemie z drugim samolotem S-3 ich jednostki i robili aparaturą MAR1 zdjęcia statków i okrętów nawodnych na szlaku morskim Aden-Indie. Tworzyli komputerową bazę danych, która pewnego dnia miała umożliwić identyfikację nieznanych kontaktów. Wspaniała sprawa, ale ta część programu była nudna. - Panie komandorze... - zaczął Soleck. Stevens pochylił głowę, jakby chciał go walnąć bykiem. - Tak?

Soleck przełknął ślinę. - Jeśli wolno spytać, jak pan zorganizował oblewanie swojego awansu na porucznika? Stevens wpatrywał się w niego. Opuścił ramiona, wsunął się trochę głębiej w fotel i położył ręce na konsoli. - Normalnie. - Potem odwrócił wzrok, popatrzył na wskaźniki i wyjrzał przez okno. Był najlepszym pilotem w jednostce, może nawet na całym lotniskowcu. Soleck musiał to przyznać. Tylko dlaczego jest takim kutasem? - Postawiłem wszystkim piwo w klubie oficerskim. Każdy tak robi. Zaczął coś mówić na inny temat a potem urwał. Pierwszy raz zachował się tak uprzejmie. Soleck chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Szansa przepadła, i kiedy Stevens znów na niego spojrzał, miał swoją zwykłą kwaśną minę. - Czterdzieści minut do rozpoczęcia powrotu. Zawiadom kontrolę i powiedz im, że prawy zbiornik jest niepewny, ale powinno nam wystarczyć paliwa. - Tak jest Soleck postanowił zapytać o to samo Craika. Nie zobaczy go przez kilka dni - chodziły słuchy, że w tym tygodniu polecą do Mombasy - ale potem, kiedy będą sami. zagadnie go. Craik będzie wiedział, czy powinna być muzyka, dziewczyny i fajerwerki. Może wystarczy postawić wszystkim piwo i na tym koniec? Ale czy ktoś zapamięta takie oblewanie? USS „Franklin D. Roosevelt”, Cieśnina Gibraltarska - Znasz Ala Craika? - zapytał komandor porucznik. Miał na sobie starą skórzaną kurtkę lotniczą dla ochrony przed wiatrem, który wiał w cieśninie z szybkością czterdziestu węzłów. Był niski i szczupły, o pociągłej twarzy. Na kieszeni jego kombinezonu lotniczego widniało nazwisko Narc, wyhaftowane złotą i niebieską nicią. Kolory oznaczały eskadrę samolotów, VS-53.

- Nigdy go nie spotkałem, ale służyłem w Centrum Operacji Lotniczych z jego żoną, Rose Siciliano. Twarda sztuka. I doskonała pilotka. Schodzili po drabince z poziomu O-3 na pokład hangarowy. Towarzysz Narca też był w kombinezonie lotniczym i kurtce, ale z wyhaftowanym czarną i białą nicią - w barwach eskadry śmigłowców, HS-9 - nazwiskiem Van Sluyt. Obaj byli oficerami w tej samej grupie operacji lotniczych CAG 14. Znajdowali się sześć dni rejsu od Kanału Sueskiego, gdzie mieli zluzować USS „Thomas Jefferson”, patrolujący wybrzeża Afryki. Narc skinął głową. - Jest teraz w NASA. Ma pilotować prom kosmiczny. - Żartujesz? No cóż, dobra robota, jeśli ktoś to lubi. - Van Sluyt znów spojrzał w dół drabinki. - On zawsze lubił rozgłos. Dostał Air Medal, z którego był bardzo dumny. - Zgadza się. Ma też wszędzie znajomości... Van Sluyt odwrócił głowę, zastanawiając się, czy jego krytyka NASA podziała odpowiednio na Narca, yuppiego marynarki wojennej. W tym momencie lotniskowiec zderzył się z poprzecznym prądem u wejścia na Morze Śródziemne. Niełatwo jest przesunąć kolosa o wadze dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy ton, ale stały przepływ wody między Morzem Śródziemnym i Atlantykiem tworzy coś w rodzaju ściany. Wielki okręt zatrząsł się, Van Sluyt stracił równowagę i spadł z drabinki. Na przedostatnim szczeblu złamał sobie kość ogonową, na dole obojczyk. Później tak to skomentował w rozmowie z żoną: - Lepiej nigdy nie mówić niczego złego o NASA. Mombasa Z murów Fortu Jesus od strony lądu widział muzułmańskie dzielnice na Starym Mieście. Rozpościerały się u jego stóp jak mapa, choć wąskie uliczki wiły się niczym plątanina starych gumek recepturek. W pobliżu fortu, który przyciągał turystów, były dobrze prosperujące sklepy bogatych Kikuju i Hindusów. Plastikowe masajskie dzidy i wisiorki produkowane w Chinach zwracały uwagę Niemców i Amerykanów. Sklepów strzegli wysocy i ponurzy potomkowie Masajów, uzbrojeni w ciężkie włócznie. Dalej w kierunku portu znajdowały się sklepy muzułmanów. Miały głębokie framugi drzwi i okna zdolne wytrzymać oblężenie.

Zapach kardamonu i curry docierał aż na szczyt murów. Na północy widać było łagodne wzniesienie, tworzące naturalny amfiteatr w parku na wprost dawnych urzędów kolonialnych. Mężczyzna na szczycie murów przykucnął w ruinach małej strażnicy od strony lądu i ostrożnie rozwinął jutowy pakunek pod pachą. Dwadzieścia metrów nad uliczkami Starego Miasta wyciągnął AK-74 i włożył do niego magazynek. Alan Craik uwielbiał Afrykę. Znał „złe” rejony - Ruandę, Zair, Somalię. Widział też tereny w Tanzanii i RPA. które wyglądały jak w programach przyrodniczych na Discovery Channel. Ale jego miłość do Afryki narodziła się tutaj, na szczycie tej wąskiej ulicy w Mombasie, która biegła w dół od Hard Rock Cafe do piętnastowiecznego meczetu i Starego Miasta. Uśmiechnął się szeroko, patrząc na mury Fortu Jesus, gdzie po raz pierwszy mógł się popisać swoją ograniczoną znajomością suahili, i na lśniącą wodę w porcie poniżej. Było to jak ponowny przyjazd do ulubionej miejscowości wakacyjnej. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że zaczął schodzić w kierunku Starego Miasta, dopóki Martin Craw nie złapał go za ramię. - Nie tędy, dowódco. Za niecałą godzinę mamy być w jednostce. Alan uśmiechnął się do niego. Chciał powiedzieć „Jestem w Afryce!”, ale ugryzł się w język. - Sam powiedziałeś, żeby zostawić ich w spokoju, dopóki nie skończą przygotowań. Martin. Dlatego jeszcze to dźwigam. - Wskazał ciężką torbę z hełmem w swojej okaleczonej lewej ręce. Dwa zielone ucha miał owinięte wokół nadgarstka, żeby nie nadwerężać kikutów palców. - Myślałem, że odstawienie Laury na „Harkera” potrwa dłużej. USNS „Jonathan Harker” był okrętem zaopatrzeniowym grupy bojowej lotniskowca. Stał w porcie od trzech dni. Laura miała się dowiedzieć od kapitana i załogi, czy według ich doświadczeń można w Mombasie bezpiecznie wyjść na przepustkę. W porcie okazało się, że okręt wizytuje kontradmirał z grupy bojowej, i Laurę włączono do jego świty. Nie była tym zachwycona. Jako śledcza sprawdzająca bezpieczeństwo sił morskich miała inne obowiązki. Craw uśmiechnął się i znów spojrzał na zegarek. - Gdybym dał panu wolną rękę w tym afrykańskim mieście, zniknąłby pan na wiele godzin. - Coś mi mówi, że chętnie napiłbyś się piwa, Martin. - Piwo? W lokalu z klimatyzacją? Jasna sprawa. - Wypijemy tu po jednym, a potem pokręcę się pół godziny po Starym Mieście.

- Tak jest! - odpowiedział Craw z celowo przesadnym zapałem. Potrafił być sarkastyczny w taki sposób, że z trudem dawało się to wyczuć. Zatrzymał się na zatłoczonym chodniku, przyglądając się przechodzącej kobiecie w europejsko-afrykańskim stroju. Wnętrze Hard Rock było chłodne, przyjemne, całkowicie amerykańskie. Poza budową ciała i kształtem twarzy goście nie różnili się od Afroamerykanów w Stanach. Większość mówiła po angielsku. W przeciwieństwie do podobnego lokalu w Bahrajnie, Hard Rock miał autentyczną koncesję. Zamach bombowy na ambasadę w Nairobi zepsuł interes, ale nadal były tu hamburgery, koktajle mleczne i piwo - magnes przyciągający marynarzy. Na ścianie wisiały plakietki z amerykańskich, brytyjskich i kanadyjskich okrętów wojennych. Jedna pochodziła z australijskiego niszczyciela. Usiedli przy stoliku i zamówili piwo. Alan wybrał kenijskie White Cap, Craw wziął Rolling Rock, z radością, że je tu znalazł. Alan obserwował przez wielkie okno ruchliwe miasto. Na lewo widział park przed dawnym brytyjskim urzędem kolonialnym i otaczające go banki - nadal duchowe centrum miasta, choć od czasu jego ostatniej wizyty prawdziwe centrum ekonomiczne przeniosło się w górę Moi Avenue. - Znam tu wspaniałą restaurację, naprawdę światowej klasy - powiedział, wciąż podniecony tym, że jest w Mombasie. - Nazywa się Tamarind Dhow. Może skoczymy tam coś zjeść po wizycie w jednostce? Ja stawiam. Craw uśmiechnął się lekko, nie podnosząc wzroku znad menu. - Przepraszam, szefie, ale mam plany na wieczór. Możemy to przełożyć? Spojrzał na Alana i nagle wybuchnął śmiechem. - Macie randkę, bosmanie? - Naprawdę musi pan wiedzieć? - zapytał z uśmiechem Craw. Wyglądał na szczęśliwego. - Nie - odrzekł Alan. Chciał powiedzieć: „Nie zrób sobie krzywdy”, ale ugryzł się w język. - Jeśli jednak zamierzasz tu siedzieć i gadać o swoim farcie, idę na zakupy. Craw znów się uśmiechnął. Alan nie przypominał sobie, żeby starszy bosman sztabowy kiedykolwiek tak się uśmiechał. - To tylko Mombasa, szefie. Dogonię pana za dziesięć minut. Jeśli nie będzie pana na Starym Mieście, pokręcę się koło Fortu Jesus. Niech pan zostawi torbę z hełmem. Popilnuję jej. - Jestem do niej przypisany - odparł Alan i owinął ucha torby wokół nadgarstka.

Pomachał do Crawa, rzucił na stolik banknot dziesięciodolarowy, wyszedł na ulicę i spojrzał na zegarek. Czas sprawdzić, czy tamten stary jubiler jeszcze działa w branży. Ciemne i chłodne wnętrze sklepu kontrastowało z rozgrzaną do białości ulicą. Na zapleczu pracowali trzej chłopcy. Dwaj szlifowali srebrny drut, przeciągając go przez coraz mniejsze otwory w stalowej płycie. Alan widział to na pokazie rzemiosła kolonialnego w Williamsburgu. ale ci chłopcy robili to naprawdę. Trzeci polerował srebro popiołem, co wymagało wiele wysiłku. Alan uśmiechnął się i zawołał coś na powitanie; później nie mógł sobie przypomnieć, w jakim języku, ale pamiętał, że zamarli na jego widok. Wiedział, że sklep jest na uboczu, ale nie sądził, żeby mieli coś przeciwko turystom. W niszy za ladą stał wspaniały stary miecz, który przykuł jego wzrok. Alan zignorował kolczyki i bransolety. Rose nigdy nie interesowały takie rzeczy. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział ją w czymś takim. Kiedy jednak oparł się o ladę, tuż pod swoimi dłońmi zobaczył ciężki łańcuch na szyję, zrobiony z solidnych ogniw. Piękna robota! Alan się uśmiechnął. Zwykle trudno było znaleźć coś dla Rose. - Mógłbym obejrzeć ten srebrny naszyjnik? - Oczywiście. Jeden z chłopców zerwał się z miejsca przy warsztacie i wysunął szufladę pod ladą Alan wyczuł, że coś jest nie tak. Ten młody człowiek powinien być dużo bardziej rozmowny. Naszyjnik wyglądał z bliska równie zachęcająco jak w szufladzie. Alan spojrzał na chłopca. - Bei gani? - zapytał i pokazał banknot dwudziestodolarowy. Kiedy był tu przed laty, przekonał się, że łatwiej jest kupić wszystko za dolary. I taniej. Młody człowiek uniósł dłoń i powiedział coś szybko bez uśmiechu. Alan nie zdołał wszystkiego zrozumieć. Wydawało mu się, że usłyszał „Mia moja na thelathini na sita”, co oznaczałoby sto z kawałkiem. Dziwne. Srebro nie było aż tak drogie. - Ghali sana. Pudunza bei kidogo, rafik. Chłopiec za ladą patrzył ponad jego ramieniem na ulicę. Alan chciał się odwrócić, ale dwaj pozostali młodzi ludzie też wydawali się zainteresowani tym, co się dzieje na zewnątrz. Przerwali pracę i nasłuchiwali w milczeniu. Chłopiec po drugiej stronie lady mruknął coś o swoim ojcu. Być może należało się targować z kimś dorosłym, choć niemal w całej Afryce ci trzej chłopcy byliby uważani za mężczyzn. W Somalii walczyliby od lat. Jeden z nich wyglądał nawet na Somalijczyka. Całkiem możliwe, że nim był.