uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Gordon R.Dickson - Inny

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Gordon R.Dickson - Inny.pdf

uzavrano EBooki G Gordon R.Dickson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 44 osób, 39 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 407 stron)

Gordon R. Dickson Inny Tytuł oryg. „Other” Przełożył Marek Pawelec Copyright Ń 1994 by Gordon R. Dickson Copyright Ń 2003 for the Polish translation Rozdział l Henry MacLean dopiero nad ranem skończył czyszczenie i składanie pistoletu energetycznego, który ostatnie dwadzieœcia lat spędził zakopany pod ziemiń. Kiedy wsunńł magazynek do grubej rękojeœci, zauważył, że kostki prawej dłoni bielejń w kurczowym chwycie, a lewń rękń podpiera go od dołu œ jak zrobiłby z zapasowym magazynkiem, w walce jako Żołnierz Boga. Na chwilę wszystko wróciło; odgłosy broni, smród płonńcych budynków – i trafiony seriń igieł w gardło, umierajńcy milicjant. Błagajńcy gestem, by połńczył mu dłonie i oddał ostatniń przed œmierciń posługę. Na chwilę przerwał, pochylił głowę i oparł krawędzie złńczonych dłoni o brzeg stołu. – Boże œ rozpoczńł modlitwę œ on jest dla mnie niczym syn. Jak Joshua œ i jak Will, przebywajńcy w Twoich objęciach. Kocham go równie mocno. Wiesz Panie, czemu muszę to zrobić. Jeszcze przez chwilę siedział, potem rozłńczył dłonie i uniósł głowę. Stłamsił przywołane z głębin pamięci obrazy i dawne odruchy. Odeszły. Wsadził pistolet z kaburń do walizki i dorzucił kilka osobistych rzeczy. Chwilę póŸniej, przed wyjœciem, Henry zatrzymał się w pogrńżonej w mroku kuchni by zostawić na stole list do Joshuy i jego rodziny. Pojedyncza kartka, na której napisał, dokńd się wybiera i że zostawia im wszystko, ziemię, farmę, zwierzęta. Napisał też, że ich kocha. Potem bezdœwięcznie, boso, z butami w ręku, podszedł do głównego wejœcia, otworzył je i wyszedł, cicho zamykajńc za sobń drzwi. Zanim założył buty, przez chwilę stał u szczytu trzech drewnianych stopni. Zbliżał się koniec krótkiej wiosny, oddzielajńcej na Harmonii, krńżńcej pod słońcem Epsilon Eridiani bardzo długń, deszczowń zimę od upalnego, równie długiego lata. W nocy przez chwilę padało, ale teraz powietrze było nieruchome i stojńc na schodach poczuł miły, wilgotny chłód, który szybko przeminie za dnia.

Œwit był jeszcze za horyzontem, ale blask od wschodu już starł gwiazdy z bezchmurnego nieba. Otaczały go szare, zaorane już i obsiane pola. œwiatło Epsilon Eridiani, nawet zza horyzontu, zdawało się wszystko podkreœlać i uwypuklać, nadajńc dziwne wrażenie trójwymiarowoœci. Nawet plama wody na udeptanej ziemi pod schodami przekształciła się w doskonale gładkie zwierciadło. Za kałużń, ziemia na podwórzu była mokra i ciemna, wyraŸnie rysowały się na niej sterczńce tu i ówdzie, oczyszczone przez deszcz, błękitne kamienie z białymi żyłkami, stanowińce plagę ich pól. W kałuży odbijała się biel bezchmurnego nieba o œwicie i sylwetka jego szczupłego, żylastego ciała o szerokich ramionach, ledwie zdradzajńca poczńtki wieku œredniego. Teraz, w codziennych butach, ciemnych spodniach z grubego materiału i podobnej kurtce, miał na sobie codzienny, zimowy strój rolnika ze Zjednoczenia, którym był już od tylu lat. Wyróżniał się tylko białń koszulń, beretem i zawińzanym pod szyjń czarnym krawatem, które normalnie zarezerwowane były na wyjœcie do koœcioła. Walizka z rzeczami osobistymi, ciężka z powodu skrywanego w niej pistoletu, zrobiona była z porysowanego, brńzowego plastiku. Odstawił jń na chwilę i pochylił się, by zgrabnym ruchem wsunńć nogawki do cholew sięgajńcych nad kostki butów. Potem podniósł bagaż i opuœcił podwórze, przechodzńc pozbawionń poręczy kładkń nad przydrożnym rowem, skręcajńc na drodze w prawo, w kierunku swojego celu. Powietrze tkwiło w niezwykłym bezruchu. Nie pojawił się nawet najlżejszy powiew. Spokojne były nawet owady: miejscowe gatunki i odmiany z Ziemi; te żyjńce w nocy wyciszyły już głosy, a dzienne nie podjęły jeszcze chóru. Nie było rodzimych ptaków – ani żadnych odmian z Ziemi; zdecydowano, że importowanie ich byłoby niepotrzebnym luksusem. Równowagę ekologicznń pomagały utrzymać pasożyty owadów. Jednak roœlinnoœć wokół składała się niemal wyłńcznie z lokalnych odmian sprowadzonych z Ziemi. Wszystkie drzewa i żywopłoty dzielńce pola zawdzięczały oryginalne geny kolebce ludzkoœci. Tylko wzdłuż drogi, którń szedł, rosły pojedyncze egzemplarze rodzimych roœlin tej planety. Nazywano je Modlńcymi się Drzewami. Były bardzo podobne do kaktusów saguarro ze Starej Ziemi, tyle że miały grubń, białń korę. Podobnie jak u tamtych, wyrastały z nich przypominajńce œwiece gałęzie, choć te wyrastały poziomo na przemian po dwu stronach

pnia, by po jakichœ czterech czy pięciu stopach skierować się pionowo w górę. Stały przy jego drodze niczym strażnicy. Jak wszystko wokół, w bladym œwietle przedœwitu rzucały widmowe, niewyraœne cienie, wycińgajńce się daleko w kierunku z którego szedł. Po przejœciu niewiele ponad kilometra minńł mały koœciół, do którego przez wszystkie te lata należała jego rodzina. Gregg, duchowny, zawsze odprawiał porannń mszę dla wszystkich członków wiejskiej społecznoœci, którzy mogli się tam zjawić o tej porze. Przez cały spędzony tu czas, Henry nigdy nie był w stanie uwolnić się od pracy na farmie i uczestniczyć w nabożeństwie. Stanńł teraz na chwilę, by posłuchać, gdy niewielkie zgromadzenie rozbrzmiało porannym hymnem œPowitajmy dzień!œ Powitajmy dzień! Dzień pracy i starania Bożego planowania Powitajmy dzień! Powitajmy słońce! Słońce co wstaje by nas ogrzać Przez Pana uczynione Powitajmy słońce! Powitajmy ziemię! Ziemię karmicielkę... Pieœń przebrzmiała do końca i ucichła. Grzmińcy głos Gregga, niesamowicie potężny jak na tak drobnego, pomarszczonego człowieka, ogłosił temat kazania. – Jozue 8,26. œ Słowa wyraœnie dotarły do uszu Henry’ego. – Jozue zaœ nie cofnńł ręki, w której trzymał oszczep. Na dœwięk tych słów w Henrym obudziły się lodowate wspomnienia œ ale nie usłyszał poczńtku kazania. Zagłuszyły je odgłosy zbliżajńcego się z tyłu poduszkowca. Odwrócił się, by zobaczyć zbliżajńcy się pojazd. Odstawił walizkę i stanńł, czekajńc. Podjechał do niego biały poduszkowiec, już przybrudzony pyłem z drogi, choć był œwieżo umyty w chwili, gdy Henry opuszczał dom. Pojazd zatrzymał się i opadł na ziemię, gdy wyłńczono dmuchawy tworzńce poduszkę powietrznń unoszńcń go w powietrzu. Z tyłu siedziała żona jego syna z dwójkń jego wnuków, trzy – i czteroletnim. Przy drńżku sterowym z przodu siedział Joshua, jego najstarszy œ teraz też jedyny œ syn. Will, młodszy z

chłopców został zabity na Cecie, jako jeden z poborowych sprzedanych do walki tam przez rzńd Zjednoczenia. Joshua wcisnńł klawisz otwierajńcy przednie drzwi od strony Henry’ego i odezwał się przez rozdzielajńcń ich niewielkń odległoœć. Jego kwadratowń twarz pod brńzowymi włosami przepełniało nieszczęœcie. – Czemu? œ zapytał. – Napisałem wam czemu œ spokojnie odpowiedział Henry. Jego czysty baryton brzmiał równo i w sposób kontrolowany, jak zawsze. œ Wyjaœniłem wam w liœcie, który dla was zostawiłem. – Ale zostawiasz nas dla Bleysa! Henry podszedł o krok i nachylił się, by mówić do wnętrza pojazdu. Spojrzał na wyrazistń twarz Joshuy, brńzowe włosy i masywnń sylwetkę. – Bleys mnie potrzebuje œ powiedział Henry ciszej. œ Ty, mój synu, już nie. Masz żonę i dzieci. Potrafisz zajńć się farmń równie dobrze jak ja, albo i lepiej. I tak zawsze była twoja. Już mnie nie potrzebujesz. Bleys tak. – Bleys ma Dahno! œ odezwał się Joshua. œ Ma pienińdze i władzę. Jak może cię potrzebować bardziej niż my? – Twoje życie jest bezpieczne œ stwierdził Henry. œ Jako mńż i ojciec, z farmń, nie podlegasz poborowi, jak było z Willim. Wasze dusze sń bezpieczne w rękach Boga i nie obawiam się o nie. Ale wielce obawiam się o Bleysa. Wpadł w ręce Szatana i tylko ja mogę go ochronić, by dożył chwili, kiedy się uwolni. – Ojcze... œ Joshule skończyły się argumenty. Decyzje ojca we wszystkich ludzkich sprawach, dotyczńcych duszy i ciała, zawsze były niezmienne jak góry. Patrzył na stojńcego przed sobń szczupłego mężczyznę, tak nieznacznie dotkniętego upływem czasu, pomimo bieli przeœwitujńcej w brńzowych włosach. Wcińż silny. Wcińż pewien. – Mieliœmy nadzieję, że zawsze będziesz z nami œ powiedział, z głosem łamińcym się na „namiœ. œ Ze mnń, Ruth iwnukami. – Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi œ odpowiedział Henry. œ Wiesz, że duchem i miłoœciń zawsze będę z wami. Przez dłuższń chwilę po prostu patrzyli na siebie. W końcu Joshua wykonał gwałtowny gest, zapraszajńc ojca do samochodu. – Wybierałeœ się piechotń? œ zapytał szorstko. œ Zamierzałeœ przejœć całń drogę do Ekumenii? – Tylko do sklepu, potem chciałem złapać czwartkowy autobus – odpowiedział Henry. –

Poduszkowiec należy teraz do ciebie. – Zawiozę cię nim do Ekumenii i Bleysa! – Joshua powtórzył gest. – Wsiadaj! Henry usiadł obok niego, a Joshua zamknńł drzwi, ponownie uruchamiajńc poduszkowiec. Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Główna autostrada, z wbudowanym kablem sterujńcym, była oddalona o zaledwie kilka minut jazdy poduszkowcem czy pojazdem magnetycznym. Po prawej stronie przemknńł jednopiętrowy budynek sklepu. Henry poczuł nagle i usłyszał cichy, ciepły i przejęty głos prawie w swoim uchu. – Dziadku... – To William, trzylatek nazwany po zabitym synu Henry’ego, pochowanym na Cecie. Obrócił fotel do tyłu i rozłożył ramiona do siedzńcych na tylnych siedzeniach wnuków. – Moje dzieci œ powiedział. Wszyscy razem padli w jego ramiona. Czteroletni Lukie przyciskał się równie mocno, co młody Willie. Ich matka, Ruth, też się do niego przytuliła, tak że cała trójka przyciskała twarze do jego klatki piersiowej i ramion. Uœcisnńł ich mocno i ucałował wszystkich w czubki głów; dwie jasne blond, które z wiekiem œciemniejń do koloru włosów ich ojca, i pofalowane, rudawe włosy Ruth. Po prostu tulili się do siebie bez słowa, pozwalajńc, by czas przemijał, aż nagle pogrńżyli się w mroku, gdy automatycznie œciemniły się szyby pojazdu. Ich słońce, tak podobne do ziemskiego, wyskoczyło nad horyzont i œwieciło wprost w nich. – Będę was odwiedzał, kiedy tylko będę mógł œ powiedział do nich cicho, jeszcze raz uœcisnńł, potem puœcił i odwrócił fotel z powrotem do przodu. Przednia szyba automatycznie œciemniała prawie do czerni, za wyjńtkiem jasnej plamki Epsilon Eridiani œwiecńcej niemal dokładnie z przodu tym samym widmem, jakie rozjaœniało niebo nad nimi. – Wszystko w porzńdku œ stwierdził Joshua. œ Jesteœmy już na drodze kablowej. Na automacie. Posłuszny impulsom z kabli zatopionych w betonowej nawierzchni drogi, pojazd pędził przed siebie, kierujńc się do Ekumenii. Henry nie odpowiedział. Otworzył schowek w desce rozdzielczej przed sobń i zaczńł w nim grzebać. Po chwili znalazł i wycińgnńł jedno z kilku trzymanych tam wrzecion z nagraniami. Zamknńł schowek i wsunńł długie i grube na palec wrzeciono do otworu w odtwarzaczu. Przestrzeń wokół kabiny natychmiast zniknęła, ustępujńc miejsca trójwymiarowemu

obrazowi pokoju z biurkiem. Siedział za nim, przemawiajńc, wysoki, młody i bardzo przystojny mężczyzna, w koszuli równie białej jak Henryœego, z opadajńcń z ramion czarnń pelerynń o czerwonej podszewce. Widać było, że jest to nagranie przemówienia. – Możecie mówić o mnie Bleys œ przemówił młodzieniec głębokim, dœwięcznym barytonem, potrafińcym wywoływać w swoich słuchaczach dreszcz emocji, nawet mimo tego, że znali go dobrze. Miał oczy tak ciemnobrńzowe, że prawie czarne, równe brwi i równie ciemnobrńzowe, krótkie, lekko faliste włosy. – Nie przemawiam za żadnym koœciołem œ odezwał się dziwniezapadajńcym w pamięć, przykuwajńcym uwagę głosem œ żadnń partiń politycznń czy wyznaniem. Jeœli mam się jakoœ okreœlić, to jestem filozofem. Filozofem zakochanym w ludzkoœci i martwińcym się jej przyszłoœciń... Głos rozbrzmiewał dalej, wypełniajńc kabinę, więżńc siedzńcń tam pińtkę osób swoim brzmieniem i słowami, pomimo ich znajomoœci przesłania i osoby przemawiajńcego. Tylko Joshua zauważył, zerkajńc przez chwilę w bok na twarz ojca, że jego oczy nabrały barwy i twardoœci białoœniebieskich kamieni z podwórka. Rozdział 2 Bleys Ahrens krńżył po pokoju. Od chwili, gdy wrócił z wczesnoporannej sesji nagraniowej, minęła godzina. Jasne œwiatło dnia, który wstał nad farmń, œwieciło przez przeszklonń œcianę jego apartamentu pod kńtem typowym dla wczesnego przedpołudnia. Stanowińca jego œznak firmowyœ czarna peleryna ze szkarłatnń podszewkń leżała odrzucona na jednym z krzeseł dryfowych. Jeden z jej rogów na wpół zakrył stronicę pozostawionej na krzeœle antycznej, drukowanej ksińżki o faunie latajńcej Starej Ziemi, odsłaniajńc jedynie obraz polujńcego sokoła białozora, z głowń skierowanń na bok, zamkniętym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma. Bleys nie zdawał już sobie z tego sprawy. Od chwili gdy zaczńł chodzić, podœwiadomie zaczńł stawiać coraz dłuższe kroki, tak że teraz przemierzał obszerny apartament w zaledwie szeœciu krokach. Jego niezwykle wysoka i potężna postać w czarnej marynarce, wńskich, szarych spodniach i butach do kostki, zdawała się górować pod szerokim sufitem

pomieszczenia. Nawet bez peleryny zdawał się być zbyt wielki na dostępnń przestrzeń, jak sokół zamknięty w klatce doœć dużej dla kilku kanarków, lecz nie dla wielkiego, zwinnego łowcy jak on. Niecierpliwy sokół, który nie zamierzał długo pozostać w żadnej klatce i niedługo z niej zniknie. I tak nigdy nie miał zamiaru zostać. Minęło już ponad siedem lat od chwili, gdy stanńł przed decyzjń dotyczńcń wyboru drogi życiowej. Tak jak widział to wtedy i teraz miał tylko dwie możliwoœci. Mógł przeżyć swój czas z ludzkoœciń w jej obecnej formie, pozwalajńc na stagnację i powolne umieranie... ...Albo mógł spróbować wszystko zmienić. Lata i tysińce godzin niezmordowanego treningu zmieniły jego ciało i umysł w narzędzie i broń, których będzie potrzebował. Szesnaœcie lat minęło od chwili, gdy przybył na farmę wuja Henryœego MacLeana na Zjednoczeniu, wygnany tam przez matkę, dla której stał się chodzńcym wyrzutem sumienia. Pierwsze siedem lat życia spędził, uœwiadamiajńc sobie swojń niesamowitń samotnoœć i jeszcze dwa na odkrycie, że między miliardami ludzi na szesnastu œwiatach nie ma nikogo, kto by go zrozumiał. Potem dodatkowo przynajmniej dwa lata zanim zdecydował się doprowadzić matkę do pozbycia się go z jej życia. Mimo wszystko, ponieważ religia stanowiła sposób na życie Henry’ego i jego dwóch synów oraz z powodu wcińż żywej nadziei na należenie do czegoœ, Bleys próbował odnaleœć przyszłoœć w ich wierze. Nie potrafił jednak wierzyć i nie mógł udawać wiary. Kiedy w końcu religijna społecznoœć farmerów zgromadzonych wokół koœcioła, którego członkiem był również Henry wygnała go, odszedł z radoœciń i przez ostatnie lata spędzone z bratem przyrodnim Dahno (możliwe, że pełnym bratem œ kiedyœ będzie musiał to sprawdzić), był zadowolony z tej decyzji. Na samotnń drogę, którń wybrał i na to co musiał zrobić, potrzebował siły. Uœwiadomił to sobie już te siedem lat temu i zajńł się budowaniem jej w sobie. Teraz zadowolony był z osińgniętych wyników – ze wszystkich, oprócz jednego. Pogodził się z faktem, że stoi z dala od innych, ale oznaczało to, że potrzebuje możliwoœci sięgnięcia ponad tń przepaœciń œ potrzebował błyszczńcego oka, które mogłoby ich uwięzić... tak brzmiał wers z jakiegoœ wiersza ze Starej Ziemi, o żeglarzu z błyszczńcym okiem. Tak...

Lecz okiem pęta go. Weselnik Stoi w zaklętym kole I słucha jak trzyletnie dziecko. Żeglarz przeparł swń wolę. To właœnie była ostateczna wewnętrzna moc, nad stworzeniem, której pracował. Tysińce godzin ćwiczeń ciała i umysłu, uznajńc, że każda opanowana umiejętnoœć przysuwała go bliżej do jej posiadania. Jednak czuł, że jeszcze jej nie opanował. Dlatego właœnie, z paroma drobnymi wyjńtkami, ograniczał się do nagrywania swoich przemówień. Trening nie mógł dać mu nic więcej; umiejętnoœć ta musiała zostać wykuta w czynie – jak sposób na optymalny szczyt miecza można było odnaleœć jedynie w walce. Aby jń posińœć, musi opuœcić Zjednoczenie i podjńć działania na innych Młodszych Œwiatach. Nie mógł się już doczekać wyruszenia. A jednak coœ go powstrzymywało, coœ ledwie wyczuwanego, lecz dajńcego pewnoœć œ ostrzegajńc. Nie był jeszcze w pełni gotów do drogi. Wiedza na ten temat pojawiła się w sposób typowy dla tego rodzaju rzeczy, przez niemierzalny, ale nie dajńcy się odeprzeć sygnał z czegoœ, co zawsze okreœlał jako œtył umysłu”. To okreœlenie tkwiło w nim, odkńd pamiętał, już we wczesnym dzieciństwie. Miał wrażenie, że jego umysł jest niczym duży pokój podzielony na dwie częœci. Jedna œ płytka, lecz szeroka przestrzeń przed wysokń przegrodń bez drzwi, jasna, widoczna i dajńca się sprawdzić. Za przegrodń znajdowała się przestrzeń równie szeroka, lecz płytka, o krok zaledwie odległa od potężnej, półprzejrzystej œciany czy ekranu – czegoœ w rodzaju błony, doœć cienkiej, by dało się przez niń coœ zobaczyć, jakby za niń znajdowało się œwiatło. Wydawało mu się, że w œwietle tym dostrzega czy wyczuwa ruchy potężnych, złowieszczych kształtów, przesyłajńcych czasem wiadomoœci do jasnego pokoju z przodu. W jakiœ sposób, jeszcze jako dziecko, zdawał sobie sprawę, że jeœli pozwoli zmusić się do życia tylko w tej małej częœci na przedzie, z wygaszonym œwiatłem za przegrodń œ odcinajńc to, czego mógłby się stamtńd nauczyć œ jego istota musiałaby w końcu ulec zniszczeniu. Postanowił więc spróbować zrozumieć ledwie widoczne kształty, sięgnńć jakoœ przez półprzejrzystń błonę. Chciał znaleœć sposób na wykorzystanie ukrytej tam potężnej

maszynerii i zmusić jń do pracy. Tak, by wszyscy w przyszłoœci żyli tak, jak powinni. Exotikowy lekarz, specjalista od emocji, jeden z wielu lekarzy różnych specjalnoœci œcińganych wiecznie przez jego matkę, by utrzymywali w najlepszym stanie zabawkę, jakń był jej syn, starł się kiedyœ łagodnie z Bleysem, kiedy ten próbował powiedzieć, że czuje działanie podœwiadomoœci. – Nikt nie może czuć działania swojej podœwiadomoœci œ poważnie wyjaœnił medyk, udzielajńc następnie wyjaœnienia przystosowanego do jego młodego wieku, czemu tak właœnie być musi. Bleys, majńc pięć lat, był zbyt mńdry, by próbować się spierać. Po prostu wysłuchał wykładu i dalej wierzył w to, co wczeœniej. Dzięki lekturom i słuchowi wiedział lepiej. Podsłuchał kiedyœ autora – przyjaciela i goœcia, czasowego jak wszystkie znajomoœci jego matki – wspominajńcego, że po latach pisania pracował, nad scenami z ksińżki, którń tworzył nawet we œnie, dosłownie odtwarzajńc i kierujńc akcjń swoich postaci. Również w swoich lekturach œ bo Bleys nauczył się czytać krótko po przekroczeniu wieku dwóch lat œ natknńł się już na wzmiankę o Kekulem von Stradonitzu, wielkim, dziewiętnastowiecznym chemiku niemieckim ze Starej Ziemi i jego wysiłkach ustalenia struktury atomowej benzenu. Po miesińcach frustracji naukowiec ogłosił wreszcie, że przyœnił mu się wńż z ogonem w paszczy, a budzńc się stwierdził (prawidłowo): Oczywiœcie! To pierœcień! Dla Bleysa, podobnie jak dla Kekulego von Stradonitza i autora publikujńcego swoje dzieła w różnych mediach, jasne było, że to czego doœwiadczyli, zazwyczaj nie było przyjmowane jako możliwe. Rzecz w tym, że działało. Tylko to się liczyło. Teraz właœnie podœwiadomoœć przekazywała mu jasnń wiadomoœć œ Jeszcze nie teraz. Wcińż czegoœ mu brakowało. Coœ, co przeoczył, nie zauważył œ może o czym zapomniał, albo jeszcze nie osińgnńł. W umyœle widział historię jako pasmo materiału, na który składały się nici niezliczonych ludzkich istnień, bezustannie splatajńcych swój wzór. Powiedział sobie, że może odczuwał właœnie ciœnienie tego wzoru. Jednak niezależnie odtego czy była to wiadomoœć, czy ciœnienie œ po prostu było. Przez chwilę przemknęła mu myœl, że to czego mu brakowało, to Hal Mayne œ ten

nieuchwytny młodzik, którego nauczyciele zostali pięć lat temu zabici na Ziemi przez ochroniarzy Bleysa. Jednak szansa na niespodziewane schwytanie Hala była zbyt niewielka. Odsunńł od siebie tę odpowiedŸ. W głębi duszy zapragnńł, by była z nim w tej chwili Antonina Lu, by mógł z niń o tym porozmawiać. Nigdy nie był w stanie całkowicie się przed kimœ otworzyć. Zawsze był sam. Jednak ona była najbliższa zaufania. Minęło już ponad pięć lat, od kiedy jń spotkał œ trenerkę sztuk walk w jednym z gimnazjów w okolicy; zgodziła się z nim pracować. Zrodziła się w nim potrzeba rozmawiania z niń o tego rodzaju troskach œ nawet nie po to, by dostać od niej jakńœ pomoc czy poradę. Dzięki rozmowom porzńdkował chaos w swoim umyœle. Wyjechała, by uzyskać zgodę ojca na udanie się z Bleysem poza planetę – poza Zjednoczenie. Dorosła osoba szukajńca pozwolenia rodziców była w dwudziestym czwartym wieku niesamowicie archaiczna, nawet w rodzinie tak œwiadomej swojego japońskiego dziedzictwa, jak u Toniny. Jednak było to Zjednoczenie, jeden z dwu ultrareligijnych œwiatów Zaprzyjaœnionych; mieszkańcy tej wczeœnie zasiedlonej planety, po stuleciach wcińż niewiele posiadajńcy, kultywowali silnie tradycje i umysły nie zmieniajńce się ani na jotę. Podńżali własnymi œcieżkami Do tej pory powinna już wrócić. A jednak nie wracała. Zniecierpliwiony, Bleys próbował pomyœleć o kimkolwiek innym, z kim bezpiecznie mógłby porozmawiać o swojej potrzebie pracy. Nie pragnńł rad czy sugestii. Potrzebował słuchacza. Kogoœ rozumiejńcego, komu można byłoby bezpiecznie się zwierzyć. Pomyœlał o Dahno. Jego brat cioteczny był nieprzewidywalny. Bardzo prawdopodobne było, że będzie chciał podsunńć mu własne idee œ naruszajńc tym samym swobodnń pracę umysłu Bleysa. Z drugiej strony, stanowił najlepszy z dostępnych umysłów. Po chwili wahania, Bleys uniósł do ust noszonń na nadgarstku bransoletę i wcisnńł przycisk otwierajńcy prywatne połńczenie z Dahno. – Dahno? œ Jego dœwięczny głos rozbrzmiał echem po pustym i cichym apartamencie. – Gdzie teraz jesteœ? – Pod tobń, bracie, w moim biurze. Nie, Toni jeszcze nie wróciła. Powiem ci natychmiast jak się pojawi, przekażę jej też, że chcesz jak najszybciej się z niń widzieć.

– Czytasz moje myœli? – Czasami œ odpowiedział Dahno œ i powiem ci od razu, jeœli tylko pojawiń się jakieœ wiadomoœci na temat lokalizacji Hala Mayne. – Dobrze œ odpowiedział Bleys. – Wiesz, mógłbyœ się spotkać z Toni od razu jak wróci, jeœli zszedłbyœ do mnie, na poziom biurowy. – To ty lubisz biura œ odpowiedział Bleys. œ Moje biuro jest tu, na górze. –...Z kominkiem, mapń podróży Mayne’a i zazwyczaj z Toni. Zdumiewajńco przypomina mi to salon. Coœ jeszcze? – Nic œ stwierdził Bleys. – A więc jest kilka rzeczy, o których muszę z tobń porozmawiać – powiedział Dahno. – Z Nowej Ziemi przybyła interesujńca poczta. I tak właœnie miałem przyjœć z tym na górę, ponieważ jest jeszcze coœ, o czym już od jakiegoœ czasu chciałem z tobń prywatnie porozmawiać. Masz coœ przeciw temu, żebym tam przyszedł? – PrzyjdŸ. – W porzńdku. Muszę tylko skończyć pewnń sprawę. Będę u ciebie za pięć minut. – Dahno rozłńczył się. To samo uczynił Bleys. Dahno, przychodzńcy z dowolnń wieœciń czy problemem, przyniesie ulgę umysłowi Bleysa, wypełnionemu myœlami galopujńcymi w poœcigu za rzeczami, nad którymi zastanawiał się przez ostatnie pół godziny. Tak mogło być nawet lepiej. Bleys podszedł i zajńł miejsce na jednym z wyœciełanych foteli dryfowych, unoszńcym się dostatecznie wysoko nad podłogń, by zapewnić miejsce jego długim nogom, na wpół zwrócony w stronę równie wysokiego i odrobinę obszerniejszego siedziska. Jednak jego umysł nie potrafił się zatrzymać tylko dlatego, że zrobiło to ciało. Wcińż prawie boleœnie odczuwał pragnienie sygnału, na który czekał, choć umysł już rzucił się ku rozważaniom na temat możliwego wpływu na jego plany informacji, których miał dostarczyć Dahno. Potencjalnie wszystko było ważne. Ideę tę zawsze nazywał œWzorem historycznymœ i liczył na niń w swoich planach przekształcenia przyszłoœci rasy ludzkiej. W wyobraœni widział go zawsze jako jasnń, wielokolorowń wstęgę. Nie tylko jego pomysłem była idea, że ludzka historia posuwa się do przodu dzięki splatajńcym się, cińgłym wńtkom wysiłków wszystkich pojedynczych osób żyjńcych w danej

chwili, tak że pracujńc razem i przeciw sobie tworzyli siły społeczne, z którymi zmagać się musiały następne pokolenia. Już na poczńtku dwudziestego wieku grupa historyków, znana pod nazwń szkoły Annales, widziała ruch historii do przodu jako efekt nie tylko działań wszystkich ludzi, ale również ich otoczenia społecznego, wierzeń i warunków socjalnych. Kilka lat temu Bleys znalazł pochodzńcy ze znacznie wczeœniejszych czasów list Œw. Pawła do Koryntian œ pierwszy list, rozdział dwunasty, wersy dwanaœcie do trzydzieœci jeden – fragment, w którym Paweł użył symbolu Ciała Chrystusa w bardzo podobnym celu: jako metafory wszystkich członków wczesnego Koœcioła chrzeœcijańskiego. A nawet wczeœniej, w pierwszym wieku przed naszń erń, rzymski pisarz Liwiusz, w swojej „Parabeli brzucha”... – Jesteœ wreszcie œ stwierdził Bleys na widok Dahno wchodzńcego przez rozsuwane drzwi prywatnej windy, radoœnie porzucajńc rozważania nad œWzorem historycznym”. Dahno zszedł z płyty dryfowej, na której wzniósł się z dołu i wszedł, potężnym ciałem częœciowo zasłaniajńc szerokń na całń œcianę mapę Mayne’a, o której wspominał wczeœniej, z czerwonń liniń wskazujńcń to, co wiedzieli jak dotńd o ruchach Hala Mayneœa między Młodszymi Œwiatami. Jego brat był równie wysoki jak Bleys, ale dodatkowo potężnie umięœniony. Dosłownie gigant. Czerwona linia Hala Mayneœa, którń częœciowo przysłonił, zaczynała się na Starej Ziemi i rozcińgała przez Nowń Ziemię do Coby, bogatej w metal planety górniczej. Tam stracili œlad Hala między górnikami, których jedynym przywilejem uzyskanym od właœcicieli kopalń na tej małej i pozbawionej powietrza, ale bogatej w rudy planecie, była możliwoœć podejmowania pracy pod fałszywymi nazwiskami i nie przechowywano zapisów odnoœnie tego, kiedy i jak zdobyli pracę. Tak więc osoba, która podejmowała pracę w kilku kolejnych miejscach pod różnymi nazwiskami, stawała się praktycznie niemożliwa do znalezienia. Już od jakiegoœ czasu bezskutecznie przeczesywali Coby w poszukiwaniu Hala. Bleys odczuwał koniecznoœć odnalezienia chłopca. Nie powinno być to trudne w przypadku obiektu poszukiwań, który miał tak dziwnń historię, jak młody Mayne. Dahno podszedł, sięgajńc głowń prawie do sufitu, i usiadł w fotelu dryfowym naprzeciw Bleysa.

– Poczta kosmiczna œ odezwał się, siadajńc œ prywatna, tajna wiadomoœć od Any Wasserlied z Nowej Ziemi. Jeden z naszych tajnych członków, otwarcie należńcy do Klubu Prezesów, przekazał jej, że Prezesi œ musiało się to stać za zgodń Mistrzów Gildii – podpisali właœnie kontrakt na skalę planetarnń z Cassidń i Newtonem, na produkcję mniejszych jednostek napędowych dla pojazdów używajńcych lewitacji magnetycznej. – Ach œ stwierdził Bleys. Nie wypowiedział tego z naciskiem, ale był to jeden z czynników, na które czekał. Kontrakt na skalę planetarnń, wymuszajńcy prawnie współdziałanie wszystkich producentów, powodował powstanie na Nowej Ziemi jednolitej opinii publicznej, na której mógł zaczńć swojń pracę. Dobra wiadomoœć. Dahno leniwie rozcińgnńł swoje potężne ramiona i wygodnie rozparł się w fotelu – a Bleys spińł się, nagle czujny. Siedzńcy przed nim radosny gigant był prawdziwym Dahno, jakim widzieli go ludzie. Jednak głęboko we wnętrzu, czekał inny Dahno, stanowińcy dziedzictwo ich wspólnej matki. Ponad wszystko inne, Dahno cenił sobie osobistń wolnoœć. Nie bogactwo czy władzę – miał je œ nie cokolwiek, co Bleys był w stanie odkryć lub sobie wyobrazić; jedynie całkowita swoboda działania. To właœnie doprowadziło go do ucieczki od matki, tak że Dahno został jako pierwszy wysłany do Henry’ego MacLeana. Wczeœniej jednak były lata, przez które młody gigant walczył z niewidzialnymi kratami jej kontroli. W dojrzałym Dahno zaowocowało to bardzo ostrożnym, błyskotliwym umysłem skupiajńcym się najpierw, i przede wszystkim, na upewnieniu się, że nie wkroczy w żadnń pułapkę mogńcń ograniczyć tę cenionń wolnoœć i pozostajńcy na wycińgnięcie ręki od jakiejkolwiek osoby mogńcej go usidlić czy zatrzymać wbrew jego woli. Dahno miał trzynaœcie lat, kiedy został wysłany na Zjednoczenie. Dziesięć lat póŸniej Bleys miał zaledwie jedenaœcie, kiedy bardziej œwiadomie i na zimno zaaranżował swoje wygnanie. Jednak rana we wnętrzu Bleysa była głębsza i wńtpił, by Dahno kiedykolwiek zrozumiał dzielńcń ich różnicę. Wiedział, że sam nikogo nie mógł dotknńć. I nikt nie mógł dotknńć jego. Bleysowi zdawało się, że wcińż pamięta krótki czas, zaraz po narodzinach, kiedy jego matka kochała go. W innym wypadku, argumentował, nie byłby w stanie tak mocno

odczuwać straty, kiedy póœniej uœwiadomił sobie, że nie jest już kochany; że był dla niej niczym więcej, jak jeszcze jednń zabawkń czy kawałkiem kosztownej biżuterii. Nie chciał już myœleć o matce ani poœwięcać się rozważaniom nad zagadnieniem istnienia, bńdœ nieistnienia miłoœci. Sama myœl na ten temat wzburzała niewidoczne potwory kryjńce się za zasłonń półprzejrzystej bariery. Zdawał sobie sprawę, że istnieli tacy jak Henry MacLean, Dahno i prawdopodobnie Antonina Lu, odczuwajńcy wobec niego jakieœ uczucia, ale odsunńł od siebie tę myœl. To, co ktokolwiek czuł wobec niego, nie mogło mieć znaczenia. Ruch, jaki wykonywał teraz Dahno, zdajńc się rozcińgać i odprężać, nie wyglńdał zachęcajńco; podœwiadomy odruch ostrzegł go o nadchodzńcych, nieprzyjemnych wiadomoœciach. – Skopiowałem list do twoich prywatnych plików – poinformował go Dahno. – Czy to coœ, czego się spodziewałeœ? Kontrakt Nowej Ziemi na skalę całej planety? – Mniej więcej œ odparł Bleys. œ Chcę możliwie jak najlepszego klimatu społecznego na każdym z Nowych œwiatów, jakie włńczę w trasę moich przemówień. Miałem nadzieję zaczńć od Nowej Ziemi. Ta wiadomoœć czyni z niej jeszcze atrakcyjniejszy cel. Wbił wzrok w Dahno, który jednak nie sprawiał zachęcajńcego wrażenia; wręcz przeciwnie. – Wiem, że byłeœ bardzo zajęty przygotowaniami do drogi, bracie œbez ogródek odezwał się Dahno. œ Przypuszczam, że prędzej czy póœniej musiało do tego dojœć. Ale przyjrzyj się uważnie temu listowi od Any Wasserlied i upewnij się, że to dobry znak, a nie tylko pretekst do czegoœ, co i tak chciałeœ zrobić. Jednak zmieniajńc temat œ myœlałem o tym, co powiedziałem ci przez telefon na temat sprawy, o której chciałem z tobń porozmawiać. Dla twojego własnego dobra... Umilkł. Rozsunęły się właœnie jedne z drzwi prowadzńcych do apartamentu. Przeszła przez nie Toni, akurat na czas, by usłyszeć ostatnie słowa. Zatrzymała się tuż za progiem. Bleys natychmiast poczuł w sobie emocjonalny przeskok œ zmianę wewnętrznego nastawienia, gdy nieoczekiwana osoba nagle wpłynęła na równanie socjalne – choć była to tylko Toni. – Przeszkadzam w prywatnej rozmowie? œ zapytała. œ Przepraszam. Bleys, będę w dole, w holu z roœlinnoœciń.

– Nie, wejdœ œ zaprotestował Dahno. œ Chciałbym, żebyœ to usłyszała. Możesz potwierdzić częœć z tego, co powiem. Spojrzała pytajńco na Bleysa. – Tak œ stwierdził młodszy z braci. Wolałby natychmiast spytać jń o reakcję jej rodziny, ale na osobnoœci. œ Dołńcz do nas, Toni. Uœmiechnęła się, a oni obaj odpowiedzieli jej tym samym. Prawie niemożliwe było nie uœmiechnńć się, kiedy ona to robiła. Podeszła do nich zwinnym krokiem wyćwiczonej atletki – jednń z jej zalet, docenionń przez Bleysa po tym, jak zaproponował jej pracę dla siebie, był fakt, że mogła szkolić go w sztukach walki, ćwiczonych przez ostatnie dziesięć lat. Była szczupła i wysoka, we włóczkowej sukience koloru akwamaryny, odzwierciedlajńcej nieco kolor jej oczu, ukrytych pod zdumiewajńco czarnymi włosami. Miała drobnokoœcistń, owalnń twarz, dzięki której, pomimo swoich rozmiarów, sprawiała wrażenie delikatnej. Podobnie jak wielu mieszkańców Nowych Œwiatów wywodzńcych swoje korzenie z Japonii, nie miała szczególnie orientalnego wyglńdu. Wybrała krzesło dryfowe i usiadła. – Nie wahaj się odezwać, jeœli będziesz uważała, że masz do powiedzenia coœ za lub przeciw temu, co zamierzam powiedzieć œ stwierdził do niej Dahno. œ Już od jakiegoœ czasu zastanawiałem się nad rzeczami, które zamierzam wyłuszczyć Bleysowi. Skierował uwagę z powrotem na Bleysa. – Minęły już cztery lata œ zaczńł œ od kiedy zatrudniłeœ mnie do wyszukiwania, szkolenia i doszkalania najlepszych i najzdolniejszych członków naszej organizacji, na wszystkich œwiatach, gdzie mamy swoje oddziały. NajwyraŸniej masz plan co do przyszłego zastosowania tych ludzi i nie mam nic przeciwko temu, że nie zdradzasz mi szczegółów, ponieważ sam w ten sposób postępuję. Nie chciałbym by coœ, co kiedyœ powiedziałem, wróciło wymuszajńc na mnie zmianę planów. Bleys uœmiechnńł się. – Wiem. Zdaje się, że obaj nie mamy ochoty na nic takiego. – Dochodzń do tego wszyscy pełnińcy funkcje publiczne œ stwierdził Dahno. – Ale rzecz w tym, że masz najlepsze umysły Innych na pół tuzina planet pracujńcych bez znajomoœci celu. Wszyscy myœlń teraz, że zrobię z nich kogoœ takiego jak ty œ i wszyscy stawiajń cię na piedestale. Spodziewajń się, że okażesz się nowym Królem Arturem wszystkich œwiatów – a oni stanń się twoimi Rycerzami Okrńgłego Stołu.

– Właœciwie œ odpowiedział Bleys œ nie jest to tak bardzo odległe od tego, co mam nadzieję osińgnńć. Jednak będzie to zależało od tego, czy uda mi się najpierw osińgnńć kontrolę nad częœciń Nowych œwiatów œ a przynajmniej czy doœć ludzi na wystarczajńcej liczbie planet zmieni swoje podejœcie i zacznie wierzyć w planowanń przyszłoœć. Jeœli będę mógł, chciałbym, żeby ci Inni stali się przywódcami na pozostałych Nowych Œwiatach, tak więc gdy nadejdzie czas, chcę by byli w stanie podjńć zadania, do których ich szkoliłeœ. Nadal będę u władzy œ to znaczy my będziemy œ nasza trójka œ wcińż będziemy wszystkim kierować, ale z ukrycia. Ci wyszkoleni ludzie stanń się przywódcami, na których skierujń się reflektory kamer. Rozumiecie mnie? – Może œ powiedział Dahno. œ Uœciœlij to. – Mówię œ kontynuował Bleys œ że chcę, by ludzie na Nowych œwiatach wiedzieli o mnie, ale nic więcej. Zobaczń mnie na przekazach i nagraniach, oraz do pewnego stopnia na żywo, gdy będę przemawiał. Ale to jedyny bezpoœredni kontakt, jakiego pragnę. Będń mieli swobodę uwierzenia lub nie, w to co mówię, ale codzienne, szczegółowe przywództwo powinno przypaœć Innym, których wyszkoliłeœ. – Hmm œ wydobył z siebie Dahno. – Kiedy już do tego dojdzie, nasi Inni będń mogli zajńć pozycje – powiedział Bleys. – Będń pracować dla nas z rzńdami Nowych œwiatów będńcych pod naszń kontrolń, jak najmniej naruszajńc planetarnń maszynerię. To oni będń widziani jako kontrolerzy. To jedyny sposób na równoczesne kontrolowanie tak wielu œwiatów. Ale nie różni się to od tego, co sam robiłeœ przez trzy lata na Zjednoczeniu, jako lobbysta i doradca delegatów Izby, rzńdzńcych Zjednoczeniem. Ty, ja, Toni œ będziemy działać o krok z tyłu œ to wszystko. Czekał, ale wyraz twarzy Dahno nie uległ zmianie ani nie udzielił żadnej odpowiedzi. – Rozumiesz? œ zapytał Bleys. œ Chcę zmienić sposób myœlenia ludzi, a sposób, w jaki żyjń œ w każdym razie, nie natychmiast. Aby to osińgnńć, muszę stać się raczej Ideń niż człowiekiem z krwi i koœci, osobń widzianń tylko z dystansu œ rodzajem mistycznej osoby, symbolu tego, kim mogń się stać. – Jesteœ pewien, że wszystko pójdzie po twojej myœli? œ wolno zapytał Dahno. – Tak œ odpowiedział Bleys. Patrzył wprost na Dahno.

– Widziałeœ, jak na innych planetach przyjęto moje nagrania. Przeważajńca większoœć ludzi na Nowych Œwiatach pragnie przywódcy. Od czasu, gdy terraformowanie umożliwiło emigrację na nowe planety, upłynęło ponad trzysta lat. Przez długi czas ludzie, którzy opuœcili Starń Ziemię, byli zbyt zajęci zmaganiami o przetrwanie, by rozważać dokńd kierujń się w odleglejszej perspektywie. Teraz jednak majń czas. Fanatycy, Prawdziwi Wierni, Dorsajowie i Exotikowie wierzń, że znaleœli już swojń przyszłoœć i sń z niej zadowoleni. Ale wszyscy inni na Nowych œwiatach sięgajń ku czemuœ, czego nie potrafiń dotknńć ani opisać, ale wiedzń, że tego chcń – podobnie jak nasi przodkowie na Starej Ziemi przez kilka tysięcy lat wiedzieli, że nadejdzie kiedyœ przyszłoœć, w której będzie można posiadać wszystko co potrzebne i upragnione, w której sami będń szczęœliwi. Obiecuję im to w mojej wizji przyszłoœci i już niedługo zauważń,, że na ich planetach sń ludzie kierujńcy ich dokładnie w kierunku, o którym mówię. Po prostu. Przerwał. Dahno wyglńdał na mniej sceptycznego, ale wcińż nie do końca przekonanego. Po chwili odezwał się poważnie. – Ta sprawa ze staniem się symbolem œ to zawsze było dziwnym i niebezpiecznym pomysłem, z którym igrałeœ œ powiedział. œ Skończy się na tym, że nasza trójka będzie próbować kierować czymœ w rodzaju tuzina różnych słoni połńczonych jednń uprzężń. Niebezpieczne – nie tylko dla Innych, Toniny i mnie, ale głównie dla ciebie. Ludzie czasem zwracajń się przeciw symbolom œ a kiedy do tego dochodzi, niszczń je. W każdym razie – skoro wiem, że nie ma sensu próba przekonania cię do zmiany zdania – w jaki sposób twoje przemówienia majń do tego doprowadzić? – To pierwszy krok... œ zaczńł Bleys, ale w tej chwili zadœwięczała bransoleta na nadgarstku Toni. Uniosła jń do ust. – Tak? œ zapytała. Słuchała przez chwilę, majńc komunikator ustawiony na wyciszenie, tak że Bleys i Dahno słyszeli tylko jej częœć konwersacji. œ Proszę chwilę poczekać. Spojrzała na Bleysa, dotykajńc równoczeœnie przełńcznika wyciszajńcego mikrofon. – Jest tu ktoœ, kto chce się z tobń spotkać œ wyjaœniła. œ Zdaje się, że bardzo na to naciska. Czy znasz oficera milicji ze Zjednoczenia o nazwisku Amyth Barbage? Właœnie wrócił z Harmonii.

– Ja znam œ stwierdził Dahno. œ Och, to właœnie ta inna sprawa, o której chciałem z tobń rozmawiać, Bleys. Ten Barbage zadzwonił do mnie z orbity w drodze na planetę. Od jakiegoœ czasu zajmuję się kontaktami z milicjń na obu naszych œwiatach i znam tego człowieka. To Fanatyk, nie dbam o niego, ale jest użyteczny. I ambitny œ chciał z tobń rozmawiać, a teraz ma wiadomoœć i jest przekonany, że będziesz chciał jej wysłuchać bezpoœrednio od niego. Nie chciał mi powiedzieć, ale wydobyłem to z niego. Sńdzi, że znalazł w końcu Hala Mayne’a – w oddziale banitów na Harmonii. – Harmonia! œ wykrzyknęła Toni, bo trudno było się spodziewać, by Hal Mayne nie wiedział, że Harmonia była drugim z tak zwanych œwiatów „ZaprzyjaŸnionych”, miejscem, gdzie Inni mieli znaczne wpływy. – Tak œ potwierdził Dahno œ Barbage zdaje się sńdzić, że Mayne jest tam już od kilku miesięcy, przez cały ten czas, kiedy przeszukiwaliœmy kopalnie na Coby. Co więcej, twierdzi, że sam go widziałeœ œ albo powinieneœ zobaczyć œ podczas twojej ostatniej wizyty na Harmonii cztery miesińce temu. Zupełnie nie wiem, czemu przykładasz takń wagę do odnalezienia tego Mayne’a! – W takim razie, lepiej niech tu przyœlń tego oficera œ powiedział Bleys. – Choć wyglńdasz, jakbyœ nie do końca wierzył w te informacje. – Nie wiem, czy mam w nie wierzyć czy nie œ stwierdził Dahno. œ i nie chciałem wzbudzać w tobie nadziei do czasu, aż tego nie sprawdzę. Ale sam oceń, czy będziesz chciał go dalej wykorzystywać, czy nie. W każdym razie, skoro wiadomoœć jest już znana, może masz rację. Może lepiej będzie, jeœli sam z nim porozmawiasz i go osńdzisz. Bleys skinńł głowń, a Toni ponownie uniosła bransoletę do ust. – Przyœlijcie go na górę œ powiedziała. Rozdział 3 Bleys spojrzał wprost na Dahno. – Od jak dawna, według Barbageœa, jest tu Hal Mayne? œ zapytał. – Najwyraœniej od kilku miesięcy œ odpowiedział Dahno. œ Oczywiœcie sprawdzam tę informację. Ze wzrokiem skupionym na Dahno, Bleys kńtem oka nadal był w stanie widzieć mapę Mayneœa. Nie chciał zdradzać, jak bardzo zainteresowany jest tń sprawń przez sprawdzanie,

czy mapa została uaktualniona. Przy obecnym ustawieniu nie miał pewnoœci, na której z czarnych kropek oznaczajńcych planety kończy się teraz czerwona linia, choć ta wydawała się dłuższa niż ostatnim razem, kiedy się jej przyglńdał. Dahno prawdopodobnie szedł na pewniaka œ był bardziej pewien poprawnoœci informacji Barbageœa, niż sugerował. – W każdym razie œ kontynuował Dahno œ powinienem dostać odpowiedœ w cińgu szeœciu dni. Wysłałem list przez Favored of God œ pamiętasz? Jeden ze statków kosmicznych, w których mamy większoœć udziałów. Favored poleci z Harmonii na Cetę. Ale sń i inne statki lecńce prosto tutaj, z których każdy może dostarczyć odpowiedzi. Bleys w zamyœleniu pokiwał głowń. Nie tylko pamiętał o Favored, całń swojń trasę przemówień chciał odbyć, używajńc tego statku. Ale odpowiedzi w sprawie Hala Mayne’a były ważne œ na tyle, że warto byłoby opóœnić trochę podróż, gdyby tylko miał się czegoœ dowiedzieć. – Kiedy Favored wróci i będzie wolny? œ zapytał. – Osiem dni œ odpowiedział Dahno. Bleys ponownie skinńł. Z całń magiń, do której zdolna była fizyka przesunięć fazowych, nadal najszybszym sposobem przekazywania informacji na odległoœci międzygwiezdne było przesyłanie ich na pokładzie statków kosmicznych. Było to nawet stosowane między planetami tej samej gwiazdy, jak Zjednoczenie i Harmonia. Prawdopodobnie powinien się cieszyć, że ma do dyspozycji tego rodzaju technologię, umożliwiajńcń mu odbycie międzyplanetarnego tournee z przemówieniami. Jednak Exotików podejrzewano kiedyœ o posiadanie sposobu na szybszń komunikację międzygwiezdnń, dajńcego im przewagę w międzyplanetarnym handlu. Bleys zagubił się w rozważaniu możliwoœci. Przesunięcie fazowe mogło spowodować translację odpowiednio wyposażonego statku z jednego miejsca do drugiego œ słowo œruszyćœ nie miało tu tak naprawdę zastosowania – całkowicie pomijajńc ograniczenie prędkoœci œwiatła. Nie tyle przemieszczano w ten sposób statek, co zmieniano jego współrzędne względem teoretycznego œrodka galaktyki. Jednak nawet najlepsze wyliczenia przeskoku fazowego dawały jedynie szacunkowe położenie celu. Podróżowanie w ten sposób przypominało zerowanie na punkcie docelowym. Im krótszy był skok, tym dokładniejszy. Zawsze jednak występował jakiœ błńd, wymagajńcy

ponownych obliczeń, do chwili aż cel był doœć blisko, by można było go osińgnńć zwykłym napędem. To wymagało czasu, ale gdyby istniał jakiœ sposób skompensowania czynnika błędu... –...Właœciwie œ wracajńc do rzeczywistoœci, Bleys usłyszał słowa Dahno œ Barbage twierdzi, że cztery miesińce temu znajdowałeœ się w jednym pokoju z Maynem. W każdym razie Barbage już tu jest, prosto z Kwatery Głównej milicji. Nie podoba mi się ten człowiek. – Zauważyłem œ powiedział Bleys. œ Czemu? W swojej pracy lobbysty miałeœ do czynienia z całkiem sporń liczbń Fanatyków – biskupów dzikich koœciołów, którzy zdołali doprowadzić do wybrania się do Izby, pomagajńc rzńdzić Zjednoczeniem. – To prawda œ zgodził się Dahno. œ Ale Barbage bije ich wszystkich w fanatyzmie. Jest jak ostrze noża, bardzo ostre i zimne ostrze. I zawsze czegoœ chce. – A więc czego chce tym razem? œ zapytał Bleys. – Spodziewa się, że udasz się z nim na Harmonię wytropić Mayne’a. Chciałby wybrać grupę do poszukiwań spoœród własnych ludzi stńd, ze Zjednoczenia, a nie po prostu dostać władzę, by użyć milicji z dystryktów na Harmonii, w miarę przechodzenia na kolejne terytoria. Dahno odchylił się do tyłu na swoim dryfie, rozcińgajńc szerokie ramiona. Jego brńzowe oczy z uwagń wpatrywały się w Bleysa. – Powiedziałem mu, że nie wyobrażam sobie, jak można by to zrobić œ dodał – ale stwierdziłem, że porozmawiam najpierw z tobń. – Nie, nie chcę, żeby zabierał milicję ze Zjednoczenia na Harmonię – stwierdził Bleys. Była to oczywista decyzja. Jako fanatyk, Barbage był jednym z tych ludzi, którzy używali religii jako usprawiedliwienia dla własnych zachcianek, a nie jako standardu do ich oceny. Nawet gdyby był tego œwiadom, prawdopodobnie zignorowałby fakt, że pojawienie się na Harmonii oddziału milicji ze Zjednoczenia wzbudziłoby uczucia rywalizacji i niechęci oraz wywołałoby brak kooperacji ze strony lokalnych jednostek. – Istniejń ważne powody nie używania tam milicji ze Zjednoczenia œ mówił dalej Bleys – zwłaszcza biorńc pod uwagę zbliżajńce się niezwykle rzadkie wydarzenie, jakim będń wspólne dla obu planet wybory Najstarszego. Porozmawiam z nim... – Proszę podejœć, kapitanie œ niezwykle ostro przerwała mu Toni. œ Bleys Ahrens porozmawia teraz z panem. Bleys szybko odwrócił wzrok od Dahno i zobaczył mężczyznę, który musiał być

Amythem Barbageœem, stojńcego tuż za drzwiami windy łńczńcej jego apartament z poziomem biurowym. Najwyraœniej stał tam wystarczajńco długo, by słyszeć ostatnie słowa Bleysa. Prawdopodobnie nawet doœć długo, by podsłuchać opinię Dahno na swój temat. Podszedł z nieruchomń twarzń; szczupły i silny mimo stosunkowo drobnej budowy, odrobinę wyższy niż przeciętna, ubrany w doskonale dopasowany, czarno–srebrny mundur milicji – jak nazywano na obu Zaprzyjaœnionych œwiatach paramilitarne siły policyjne. Bleys zauważył, jak Toni uważnie przyjrzała się podchodzńcemu Barbageœowi. Był doœć młody jak na stanowisko w siłach milicyjnych i doœć niezwykły, by wzbudzać zainteresowanie. Stanńł wyprostowany niczym kij, wywołujńc w pierwszej chwili wrażenie młodej i chudej osoby usilnie starajńcej się dobrze wyglńdać – lecz z miernym efektem. Drugie spojrzenie powiedziało Bleysowi coœ więcej. On naprawdę robił wrażenie. To był drapieżnik, bardzo niebezpieczny. Twarz Barbageœa była tak szczupła, że sprawiała wrażenie wręcz wychudzonej. Włosy i brwi miał prawie równie czarne jak nienaganny mundur, w który był ubrany. Dla kontrastu twarz miał gładko ogolonń, a cerę tak jasnń, że wyglńdała, jakby zbladł z przejęcia. Pod ciemnymi brwiami oczy Barbageœa płonęły słabym œwiatłem, jak ogniste opale tego samego koloru. Jego usta stanowiły prostń linię, jakby wargi zostały mocno œciœnięte między wńskim nosem od góry i wńskń, lecz kanciastń szczękń od dołu. Podszedł bezpoœrednio do Bleysa, ale ze wzrokiem skierowanym równo na wszystkich w pokoju. Na jego twarzy nie rysowały się żadne uczucia, może oprócz czegoœ, co można by okreœlić jako agresywna grzecznoœć. Nie było to dalekie od pogardy. Bleys pomyœlał, że rzeczywiœcie mogła być to pogarda. Jako fanatyk, Barbage zapewne uważał się za Bożego Wybrańca œ prawdopodobnie wybranego spomiędzy wybranych. Oznaczało to, że wszyscy inni, automatycznie byli czymœ gorszym od niego, niezależnie od zajmowanych œwieckich stanowisk, potęgi czy władzy. Zatrzymał się przed Bleysem. – Czynisz mi zaszczyt, udzielajńc widzenia, Nauczycielu œ odezwał się. – Wydaje mi się, że widziałem cię, kiedy ostatnio byłem na Harmonii – stwierdził Bleys. – Jesteœ funkcjonariuszem milicji z Harmonii czy ze Zjednoczenia, czasowo przeniesionym na Harmonię?

– Byłem na Harmonii na transferze szkoleniowym z milicji Zjednoczenia, której jestem członkiem, Nauczycielu. Zgłosiłem się do szkolenia na Harmonii na ochotnika, by poszerzyć swoje doœwiadczenie i użytecznoœć dla milicji i Boga. Twojapamięć jest równie wspaniała jak inne przymioty, Nauczycielu. Widziałeœ mnie zaledwie przez chwilę, kiedy doprowadziłem do ciebie aresztantów, których miałem ci zaprezentować. Przemówiłeœ do nich, a oni odeszli nie odrzucajńc już Boga, lecz powracajńc na œcieżkę prawoœci. Choć najwyraœniej niektórzy z nich musieli znów zboczyć z tej drogi, bo w innym wypadku nie spotkałbym człowieka, którego nazywasz Halem Mayne, z bandń przestępców w górach, gdzie tymczasowo prowadziłem małe ramię milicji w poszukiwaniu banitów. – Tak œ powiedział Bleys. œ Nie jestem zaskoczony, że znalazłeœ Hala Mayne z banitami, Amyth. Nie jest zwykłym człowiekiem. – Szatan ma go w swoich szponach œ oœwiadczył Barbage. – Bez wńtpienia œ potwierdził Bleys. œ Ale wracajńc do obecnej sytuacji. Wezwałem cię, bo chciałem się upewnić, że rozumiesz powody mojej decyzji. Jego głos stał się nagle cichy i ciepły, a drobne zamglenie spojrzenia Barbageœa zdradziło, że zauważył tę zmianę. Bleys mówił dalej. – Oczywiœcie spodziewałeœ się powrotu na Harmonię i podjęcia poszukiwań Hala Mayne i chcę, żebyœ właœnie tak zrobił. Na ile pewien jesteœ, że rozpoznasz go, kiedy znów się z nim spotkasz? – Całkowicie, Nauczycielu. Nie zapominam twarzy. Poznałem go z obrazu który artysta stworzył z jego dziecięcych zdjęć, dostosowanych przez komputer do obecnego wieku. A teraz widziałem go już dwukrotnie œ przerwał jedynie na chwilę. – Teraz zaœ œ kontynuował œ mam dowody, że przebywa z częœciń z tych Porzuconych przez Boga, okreœlajńcych się jako ruch oporu, bandyckich oddziałów rozkwitłych w opozycji do Izby Rzńdzńcej na Harmonii – podobnie jak inne tego rodzaju grupy tutaj. Archaiczna mowa stosowana na Zjednoczeniu i Harmonii przez częœć ultrareligijnych ugrupowań mogłaby brzmieć dziwacznie i niedorzecznie, jednak wcale tak nie było. Zamiast tego sprawiała, że zdawał się być jeszcze odleglejszy od posiadania zwykłych ludzkich uczuć i reakcji. Jego głos brzmiał lekkim barytonem, trzymanym w naprężeniu przez jakieœ wewnętrzne napięcie, tak że dœwięk miał w sobie moc cięcia, niby napięty rzemień.

– Ale ty, Nauczycielu œ podsumował œ będziesz mi towarzyszył na Harmonii? – W zabiegach ludzkich jest przypływ i odpływ œ powiedział Bleys. œ Pora przypływu stosownie schwytana, wiedzie do szczęœcia... – Nauczycielu? œ W oczach Barbageœa zapłonńł nagle ogień. œ Zacytowałeœ nieznane mi pismo. Nie jest to także znane przysłowie. – To nie biblia, Amyth œ wyjaœnił Bleys. œ To cytat ze œwieckich pism niezwykłego pisarza. Niejaki William Shakespeare napisał te słowa ponad osiemset lat temu. Napisał je w starej angielszczyœnie, nie we współczesnym basicu. Oznaczajń one, że nie polecę z tobń na Harmonię, mam inne sprawy. Ale zabierzesz ze sobń list ode mnie do milicji z Harmonii, w którym napiszę, że przemawiasz moim głosem. Powiedz mi, czy wiesz do której z grup oporu – to jest, oddziału bandytów œ dołńczył Hal Mayne? – Jeszcze nie, Nauczycielu œ odpowiedział Amyth. Jego twarz powróciła do zwykłego stanu. œ Ale znajdę kogoœ, kto posiada tę wiedzę œ a dokonałbym tego znacznie szybciej, majńc własnych ludzi. – Być może œ stwierdził Bleys œ i myœlę, że byłoby możliwe zdobycie pozwolenia na zabranie takiego oddziału. Zwłaszcza jeœli Arcybiskup Zjednoczenia McKae wygra na Harmonii zbliżajńce się wybory i stanie się pierwszym od osiemnastu lat Najstarszym, rzńdzńcym obiema naszymi planetami. Jednak jeœli zorganizuję dla ciebie takie dowództwo, teraz albo nawet potem, obawiam się, że lokalni dowódcy milicji na Harmonii będń aż nadto chętni, by całe poszukiwania zostawić tobie i wcale nie będń ci pomagać. Chcę, żeby podobnie jak ty, dali z siebie wszystko. Myœlę Amyth, że na dłuższń metę zaoszczędzi nam to czasu, jeœli pozwolisz im pracować dla siebie. Rozumiem, czemu chciałbyœ mieć do dyspozycji własnych ludzi. Sńdzę jednak, że w tym przypadku odpowiedŸ brzmi – nie. Twarz Barbageœa nie zdradzała żadnych uczuć. – Jeœli taka jest twoja decyzja, Nauczycielu. Bóg uczynił mi wiadomym, że tyœ jest władnym decydować. Uczynię, jako rzeczesz i wezmę niezbędne siły z lokalnych milicji. Jednak konieczne będzie przyznanie mi niezbędnych do tego uprawnień. Również... Słowa Barbageœa zostały przerwane przez rozbrzmiewajńcy w pomieszczeniu pojedynczy dzwonek. – O co chodzi? œ zapytał Dahno. – Nauczycielu Bleysie Ahrensie, czy ty i Dahno Ahrens macie wuja o nazwisku Henry

MacLean? œ był to głos recepcjonisty siedzńcego jakieœ czterdzieœci pięter niżej, w budynku mieszczńcym biura i kwatery mieszkalne dla wszystkich obecnych w pokoju za wyjńtkiem Barbage’a. – Prosi o spotkanie z wami. – Wuj Henry! œ Bleys nagle zerwał się na nogi. Dopiero wtedy uœwiadomił sobie, że w jego głosie zabrzmiało zaskoczenie komunikatem. Zmusił się do kontynuowania ze zwykłym entuzjazmem. W końcu wizyta mogła być właœnie tym, przypadkowymi odwiedzinami z okazji wizyty Henry’ego w mieœcie. – Wyœlij go na górę œ zarzńdził Bleys. œ Prywatnń windń do mojego apartamentu. – Już jedzie, Bleysie Ahrens œ po krótkiej chwili zabrzmiał głos recepcjonisty. œ Dziękuję za wytyczne. Bleys zwrócił się do Dahno. – Wuj Henry! œ powiedział. œ Wiedziałeœ, że wybiera się do miasta? – Nie. œ Dahno potrzńsnńł głowń. œ Miło będzie znów go zobaczyć. Ciekawe, czy zabrał ze sobń rodzinę? – Recepcjonista nic o tym nic wspominał... Zanim Bleys skończył, rozsunęły się drzwi windy, a jeden z dysków wznoszńcych zatrzymał się na równi z podłogń apartamentu. Zszedł z niego Henry, wchodzńc do pomieszczenia z walizkń w ręku. Drzwi znów się zamknęły. – Wujku! œ wykrzyknńł Bleys. œ Jesteœ sam? Gdzie jest rodzina? – Przywieœli mnie tu o œwicie œ odpowiedział Henry. œ Już od kilku godzin powinni być z powrotem na farmie. Ja jednak przyjechałem zostać z tobń. – O œwicie, wuju? œ odezwał się Dahno. œ Tu, do miasta? A ty zjawiasz się u nas dopiero teraz? – Musiałem najpierw odwiedzić starych znajomych œ powiedział Henry. Jego głos w tym ciepłym, nieugiętym oœwiadczeniu nie brzmiał ani trochę inaczej niż ten zapamiętany przez Bleysa. Henry postawił swojń walizkę. – Ale widzę, że jesteœcie teraz zajęci? – Nie œ zaprotestował Bleys. Kilkoma długimi krokami razem z Dahno wyminęli Barbageœa i stanęli na wycińgnięcie ręki od Henryœego. Barbage obrócił się tylko, by patrzeć na tę trójkę. Henry MacLean nie był człowiekiem, którego mógłby œciskać ktokolwiek poza wnukami, i ani Bleys ani Dahno nie próbowali robić nic takiego. Jednak sposób w jaki stali koło niego, emanował uczuciem. Jeœli chodzi o Henryœego był całkowicie spokojny i opanowany. Pomimo stosunkowo niewielkiego wzrostu, zdawało się, że wcale nie musi patrzeć w górę na Bleysa i Dahno.

– Nie œ powiedział Bleys œ a jeœli byłyby to interesy, to i tak mogłyby poczekać. Ale co masz na myœli, wuju, mówińc, że zamierzasz zostać? – Właœnie to – oœwiadczył Henry. Spojrzał najpierw na Toni, potem na Amytha Barbageœa. œ Jesteœcie pewni, że nie macie żadnych spraw z tń dwójkń? – Interesy zostały już załatwione œ powiedział Bleys. œ Nie spotkałeœ jeszcze Toni, wujku. To Antonina Lu, moja prawa ręka œ albo lewa, jeœli zechcesz prawń nazwać Dahno. Oficer milicji to kapitan Amyth Barbage. Podejdœ tutaj i usińdœ. Razem z Dahno poprowadzili go do krzeseł. Obaj bracia zajęli swoje miejsca. Henry poszedł za nimi, ale nie usiadł. Barbage ponownie się odwrócił, stojńc w milczeniu nie dalej niż na wycińgnięcie ręki od Henryœego, a Toni wcińż znajdowała się przy œciennej mapie. – Siedziałem większoœć ranka œ powiedział Henry. œ Po tym, jak Joshua z resztń przywieŸli mnie tutaj... – Oni też powinni byli zostać œ stwierdził Bleys. – Joshua ma pracę na farmie œ odpowiedział Henry œ tak samo jak Ruth. Nawet dzieci majń swoje obowińzki. Tak naprawdę, wcale nie powinni mnie tu przywozić, ale Joshua tego chciał. – Oczywiœcie wujku œ zgodził się Bleys.Razem z Dahno siedzieli na swoich wysokich dryfach, patrzńc na Henryœego. œ Powiedz nam, co cię tu sprowadza. – Przybyłem kierowany mojń miłoœciń do ciebie, Bleys œ oœwiadczył Henry. – Nie zrobiłbym tego dla nikogo, kogo nie kocham jak syna. Wpadłeœ w ręce Szatana i być może tylko ja mogę utrzymać cię przy życiu do chwili, kiedy się ockniesz. Bleys odczuł w sobie dotknięcie goryczy. Udałem się na poszukiwanie Boga i nie znalazłem go, pomyœlał z gorzkń ironiń; ale nie wypowiedział tego na głos. Henry potraktowałby to jako osobisty wyrzut za porażkę w pomocy w doprowadzeniu Bleysa do wiary w Boga. – Wszyscy jesteœmy w rękach Szatana, wujku œ powiedział zamiast tego na głos. – Nie œ zaprzeczył Henry. œ Ja nie jestem... Rzucił krótkie spojrzenie na Barbageœa, jakby to było wszystko, czego potrzebował. –...Nie jest w nich nawet ten człowiek, pomimo wynaturzenia w błędnym pojmowaniu Boga. A ja... – Jak œmiesz! œ eksplodował Barbage, robińc krok naprzód. œ Mówić, że Ja mylę się w oczach Boga – i że Wielki Nauczyciel tkwi w rękach Szatana, a ty nie! To bluŸnierstwo! Wezmę cię... – Barbage œ odezwał się Bleys.