Greene Graham
DOKTOR FISCHER Z GENEWY
Sądzę, że nie było na świecie człowieka, którego bym nienawidził bardziej niż doktora
Fischera; nie było też kobiety, którą bym kochał bardziej niż jego córkę. Uważam za dziwne,
że w ogóle się spotkaliśmy, nie mówiąc już o małżeństwie. Anna Luiza mieszkała z ojcem
milionerem w wielkim białym klasycystycz- nym domu nad brzegiem jeziora, niedaleko
Genewy, a ja pracowałem jako tłumacz i korespondent w ogromnej przeszklonej fabryce
czekolady w Vevey. Dzielił nas właściwie cały świat, a nie zaledwie jeden kanton. Kiedy ja
zaczynałem pracę o ósmej trzydzieści rano, ona jeszcze spała w swojej białoróżowej sypialni,
podobnej — jak to kiedyś określiła — do tortu weselnego. Gdy ja wychodziłem, żeby zjeść
śpiesznie kanapkę w przerwie na lunch, ona siedziała zapewne przed lustrem czesząc się. Z
dochodów za czekoladę moi pracodawcy płacili mi trzy tysiące franków miesięcznie —
zapewne równowartość kwoty, jaka od wielu lat co pół godziny (bez żadnego wysiłku z jego
strony) zasilała konto bankowe doktora Fischera, wynalazcy pasty do zębów Dentophill
Bouauet. Miała jakoby zapobiegać próchnicy wywołanej nadmiernym spożyciem naszych
7
wyrobów, a słowo Bouquet podkreślało piękny zapach pasty. Jej pierwsza reklama
przedstawiała kolorowy bukiet z napisem: „Jaki jest twój ulubiony kwiat?”, pod nim zaś
widniało przymglone zdjęcie kilku ślicznych dziewcząt, z których każda trzymała w zębach
inną kwitnącą gałązkę.
Jednak nie z powodu pieniędzy nienawidziłem doktora Fischera. Nienawidziłem go dla
jego pychy i pogardy wobec całego świata. Ten człowiek nie kochał nikogo, nawet własnej
córki. Nie zadał sobie trudu, żeby oponować przeciw naszemu małżeństwu, ponieważ nie
gardził mną bardziej niż swoimi tak zwanymi przyjaciółmi, którzy zjawiali się u niego na
każde skinienie. Anna Luiza nazywała ich „ropuchami”. Jej angielski nie był doskonały:
miała na myśli oczywiście pieczeniarzy *, ale ja szybko przyswoiłem sobie nazwę, jaką ich
obdarzyła. Do „ropuch” zaliczał się aktor filmowy nazwiskiem Richard Deane, alkoholik,
pewien brygadier (bardzo wysoki stopień w armii szwajcarskiej, która generałów miała tylko
w czasie wojny) nazwiskiem Krueger, spec od prawa międzynarodowego Kips, doradca
podatkowy monsieur Belmont i podstarzała Amerykanka o niebieskich włosach, pani Mont-
gomery. Generał, jak go nazywali niektórzy z gości, był na emeryturze, pani Montgomery
taktownie owdowiała. Wszyscy oni osiedlili się w pobliżu Genewy dla tych samych
przyczyn: żeby umknąć płacenia podatków w swoich krajach, albo by wykorzystać łagodne
przepisy kantonalne. Kiedy poznałem „ropuchy”, doktor Fischer i brygadier byli w tej grupie
jedynymi Szwajcarami, przy czym Fischer był z nich najbogatszy, i to znacznie. Rządził nimi
jak przysłowiowy woźnica osłem, w jednej ręce trzymając bat, w drugiej
marchewkę. Oni sami, choć też zamożni, bardzo marchewkę lubili. Przecież to właśnie dla
niej przybywali na te słynne przyjęcia, gdzie najpierw zawsze doznawali upokorzeń (zanim
przywykli, doktor pewno ich pytał: „Czy wy wcale nie macie poczucia humoru?”), a potem
otrzymywali nagrodę. W końcu nauczyli się wybuchać śmiechem, nim zażartował. Czuli się
wybrańcami losu; w pobliżu Genewy mieszkało przecież mnóstwo ludzi, którzy im
zazdrościli przyjaźni z doktorem Fischerem. Jakiej specjalności był doktorem, nie wiem do
dziś. Może wymyślili ten tytuł, żeby mu zrobić przyjemność, dla tej samej przyczyny, dla
której brygadiera nazywali generałem.
Jak doszło do tego, że pokochałem córkę Fischera? Sądzę, że nie trzeba wyjaśnień. Była
młoda i ładna, miła, inteligentna, i kiedy teraz myślę o niej, łzy napływają mi do oczu. Za jej
miłością do mnie musiała się jednak kryć jakaś tajemnica. Anna Luiza była młodsza ode
mnie o przeszło trzydzieści lat i kiedy się spotkaliśmy, z pewnością nie istniało we mnie nic,
co mogłoby zainteresować dziewczynę w jej wieku. Jako młody człowiek straciłem lewą rękę
pełniąc w grudniu 1940 roku służbę strażaka podczas nalotu — tej nocy, kiedy płonęło
londyńskie City. Niewielka renta, jaką dostałem po wojnie, umożliwiła mi osiedlenie się w
Szwajcarii. Dzięki wyniesionej z domu rodzicielskiego znajomości języków mogłem zarabiać
na życie. W dzieciństwie mieszkałem we Francji, Turcji i Paragwaju, gdzie poznałem kolejno
języki tych krajów. Mój ólciec był niewysokiej rangi dyplomatą. Dziwnym zbiegiem
okoliczności rodzice zginęli tej samej nocy, kiedy ja straciłem rękę: przywaliły ich ffruzy
domu w zachodniej części Kensingtonu, a moja ręka została edzieś na Le*łdenh^l1 1 j^fg w
oohliżu B=inku Angielskiego.
Jak wszyscy dyplomaci, mój ojciec zakończył karierę z tytułem szlacheckim jako sir
Frederick Jones, a
jego nazwiska z tym szacownym dodatkiem nikt w Anglii nie uważał za komiczne ani
niezwykłe, chociaż przekonałem się, że zwykły mister Jones był w oczach doktora Fischera
śmieszny. Na moje nieszczęście ojciec łączył służbę dyplomatyczną ze studiowaniem historii
anglosaskiej i — oczywiście za zgodą mojej matki — dał mi imię Alfred, które nosił jeden z
jego ulubionych bohaterów (zdaje się, że matka wahała się, czy nie lepiej nazwać mnie
Aelfredem). To imię, dla jakiejś niewytłumaczonej przyczyny uchodzące w oczach naszej
klasy średniej za synonim zepsucia, z rzadka nosili obecnie tylko robotnicy, a i to zwykle w
skrócie Alf. Może dlatego doktor Fischer, wynalazca Dentophil Bouquet, nigdy nie zwracał
się do mnie inaczej jak per Jones, nawet wtedy, kiedy ożeniłem się z jego córką.
Co jednak mogło zafrapować Annę Luizę w pięć- dziesięcioparoletnim mężczyźnie?
Może szukała ojca milszego niż doktor Fischer, podobnie jak ja byłem nieświadomie
zaabsorbowany dążeniem, by zdobyć raczej córkę niż żonę. Moja żona umarła dwadzieścia
lat temu w czasie porodu, zabierając z sobą dziecko, które, jak mnie poinformowali lekarze,
byłoby dziewczynką. Byłem zakochany w mojej żonie, ale nie osiągnąłem wówczas wieku,
kiedy mężczyzna naprawdę kocha, a może nie nadeszła jeszcze na to pora. Wątpię, czy w
ogóle kiedykolwiek przestaje się kochać, ale można przestać być zakochanym równie łatwo,
jak się wyrasta z autora uwielbianego w czasach chłopięcych. Wspomnienie zmarłej szybko
zblakło i nie stałość uczuć powstrzymywała mnie od szukania drugiej żony, po prostu
znalezienie kobiety, która by zaakceptowała mnie jako kochanka mimo plastykowej protezy
ręki i niezbyt atrakcyjnego dochodu, zakrawało na cud i nie mogłem oczekiwać, te podobny
cud się powtórzy. Kiedy czułem, że muszę mieć kobietę, zawsze mogłem sobie kupić
Hfek —
stosunek, stać mnie było na to nawet w Szwajcarii, gdy ■znalazłem pracę w fabryce
czekolady, a poza tym mia*- łem rentę inwalidzką i niewielki spadek po rodzicach {było tego
doprawdy niewiele, ale ponieważ kapitalik został ulokowany w pożyczce wojennej, wedle
przepisów angielskich nie podlegał opodatkowaniu).
Po raz pierwszy spotkaliśmy się z Anną Luizą przy sandwiczach, które jadłem zwykle
zamiast lunchu, a ona wpadła, żeby coś przekąsić przed wyjazdem do Vevey, gdzie miała
odwiedzić starą kobietę, swą dawną piastunkę. Czekając na sandwicze wstałem od stolika i
poszedłem do umywalni; żeby zająć miejsce, na krześle zostawiłem gazetę. Anna Luiza
usiadła naprzeciw, ponieważ nie zauważyła gazety. Kiedy wróciłem, mimo rękawiczki, jaką
noszę na plastykowej protezie, spostrzegła chyba, że nie mam ręki — pewnie dlatego nie
przeprosiła i nie odeszła. (Już pisałem, że była bardzo miła. Nie miała w sobie nic z ojca.
Żałuję, że nie znałem jej matki.)
Nasze sandwicze podano jednocześnie — jej był z szynką, mój z serem, ona zamówiła
kawę, a ja piwo, przy czym wynikło chwilowe nieporozumienie, ponieważ kelnerka sądziła,
że jesteśmy razem... I nagle poczuliśmy się jak dwoje przyjaciół, którzy się spotkali po latach
rozłąki. Anna Luiza miała lśniące długie włosy koloru mahoniu, które ściągała ciasno i
spinała muszlą nanizaną na patyczek na sposób zdaje się chiński. W momencie, kiedy
powiedziałem jej uprzejmie dzień dobry, wyobraziłem sobie, że wyciągam ten patyczek,
muszla spada na ziemię, a włosy jej spływają luźno na plecy. Była tak niepodobna do
szwajcarskich dziewcząt, które codziennie widywałem na ulicach, o ładnych świeżych jak
krew z mlekiem buziach i oczach pustych, niewrażliwych, pozbawionych jakichkolwiek
przeżyć. Ona mieszkając po śmierci matki sam na sam z doktorem Fischerem miała ich
nadmiar.
Nim skończyliśmy jeść kanapki, przedstawiliśmy się sobie, a kiedy powiedziała:
„Nazywam się Fischer”, zawołałem:
— Ale chyba nie z rodziny tego Fischera!
— Nie wiem, jakiego Fischera ma pan na myśli.
— Doktora Fischera, słynnego ze swych proszonych obiadów — wyjaśniłem.
Przytaknęła i spostrzegłem, że sprawiłem jej przykrość.
— Nie bywam na tych obiadach — powiedziała, a ja spiesznie dodałem, że zazwyczaj
plotki są przesadne.
— W tym wypadku nie — odparła — bo te obiady są okropne.
Może po to, by zmienić temat, spytała mnie wprost
o moją plastykową rękę, na której zawsze noszę rękawiczkę, żeby ukryć jej szpetotę. Na ogół
ludzie udają, że jej nie widzą, chociaż czasem patrzą na nią ukradkiem, kiedy sądzą, że moja
uwaga zajęta jest czymś innym. Opowiedziałem Annie Luizie o nocnym nalocie na
londyńskie City i o tym, jak płomienie rozjaśniły niebo aż po West End, tak że o pierwszej
nad ranem można byłoby czytać książkę. Mój posterunek znajdował się w pobliżu Tottenham
Court Road, ale później zostaliśmy wezwani na pomoc do wschodniej części miasta.
— Było to przeszło trzydzieści lat temu — powiedziałem — ale nadal wydaje mi się, że
upłynęło zaledwie kilka miesięcy.
— Właśnie w.tym roku ożenił się mój ojciec. Matka opowiadała mi, że gdy wrócili po
uroczystości ślubnej, wydał prawdziwą ucztę. Widzi pan — dodała — Den- tophil Bou^uet
iuż wtedy przyniósł mu fortunę; był wystarczająco niezależny, by nie podlegać racjonowa-
niu żywności. Sądzę, że można to przyjęcie uważać za pierwszy z jego słynnych obiadów.
Wszystkie kobiety dostały francuskie perfumy, a mężczyźni złote pałeczki
do mieszania koktajli. W owych czasach lubił gościć przy swoim stole kobiety. Ucztowali do
piątej nad ranem. Mnie by się nie podobało takie wesele.
— Bombowce odleciały o wpół do szóstej rano — ciągnąłem. — Byłem już wtedy w
szpitalu i odwołanie alarmu słyszałem w łóżku.
Oboje zamówiliśmy po jeszcze jednym sandwiczu. Nie pozwoliła jednak, żebym za nią
zapłacił.
— Innym razem — powiedziała, a słowa te zabrzmiały jak obietnica co najmniej jeszcze
jednego spotkania. Nocny nalot i te kanapki zamiast lunchu — to najbliższe mi i
najwyraźniejsze wspomnienia, wyraźniejsze nawet niż pamięć szczegółów dnia, kiedy
umarła Anna Luiza.
Zjedliśmy kanapki, a ja patrzyłem za nią, dopóki nie zniknęła mi z oczu, dopiero wtedy
wróciłem do urzędu, gdzie na moim biurku oczekiwało pięć listów hiszpańskich i trzy
tureckie, na temat nowej odmiany czekolady mlecznej z dodatkiem whisky. Dentophil
Bouquet z pewnością sprawi, że będzie nieszkodliwa dla dziąseł.
2
Tak się to z nami zaczęło; trzeba było całego miesiąca spotkań w Vevey i oglądania
klasycznych filmów w małym lozańskim kinie, leżącym na połowie drogi między naszymi
domami, żebym sobie uświadomił, że się kochamy i że ona gotowa jest „kochać się ze mną”.
Cóż za absurdalny zwrot, zważywszy, iż prawdziwa miłość nawiązała się między nami
znacznie wcześniej, nad
S
'A,'
»f ft
ł
jŁylV~i*(
."'-■* '.o
swffiia
kanapkami z serem i szynką. Doprawdy byliśmy bardzo stroświecką parą. Małżeństwo
zaproponowałem jej bez większej nadziei tego pierwszego popołudnia — była to niedziela —
kiedy z nią spałem. Nie przyszło mi do głowy, by zrobić to rano, ponieważ nie przy-
puszczałem, że zgodzi się pójść do mnie po randce w tej samej herbaciarni, w której
spotkaliśmy się po raz pierwszy. Sformułowałem to tak:
— Chciałbym, żebyśmy się pobrali.
— Ale czemuż nie? — odpowiedziała pytaniem leżąc na plecach i wpatrując się w sufit.
Muszla, którą Szwajcarzy nazywają barette, leżała na podłodze, a włosy Anny Luizy
rozsypały się po całej poduszce.
— Doktor Fischer — powiedziałem tylko. Nienawidziłem go. nim poznałem, a
Dowiedzieć o nim „twój ojciec” było dla mnie odrażające po tym, jak przyznała, że
wszystkie plotki o jego przyjęciach były prawdą.
— Wcale nie potrzebujemy go pytać o zdanie — odparła. — Zresztą nie sądzę, żeby go
to cokolwiek obchodziło.
— Mówiłem ci, ile zarabiam. Wedle szwajcarskich pojęć na dwoje nie jest to wiele.
— Jakoś damy sobie radę. Moja matka zostawiła mi coś niecoś.
— No i mój wiek... Jestem na tyle stary, że mógłbym być twoim ojcem — dodałem
myśląc, że chyba tym właśnie dla niej byłem: namiastką ojca, którego nie kochała, i że swój
sukces zawdzięczałem właśnie doktorowi Fischerowi. — Mógłbym nawet być twoim
dziadkiem, gdybym odpowiednio wcześnie zaczął.
— Czemu nie? — spytała znowu. — Jesteś moim kochankiem i moim ojcem, moim
dzieckiem i moją matką, jesteś cała rodziną, jedyną rodziną, jakiej pragnę. — Przycisnęła
swoje usta do moich, tak że nie
k ś
mogłem nic odpowiedzieć, i tak mocno mnie przygniotła do łóżka, że jej krew splamiła moje
nogi i brzuch i w ten sposób wzięliśmy ślub na dobre i na złe bez zgody doktora Fischera czy
księdza. W małżeństwie zawartym w ten sposób nie było cienia legalności i dlatego nie
mogło być rozwodu. Wzięliśmy siebie raz na zawsze, koniec, kropka.
Anna Luiza wróciła do klasycystycznego białego domu nad jeziorem, spakowała walizkę
(to zdumiewające, ile kobieta może zmieścić w jednej walizce) i odeszła nic nikomu nie
mówiąc. Po jakichś trzech dniach, kiedy kupiliśmy już szafę na ubranie, trochę nowych
rzeczy do kuchni (nie miałem nawet patelni) oraz wygodniejszy materac na łóżko,
powiedziałem:
— On się będzie niepokoił, co się z tobą dzieje. — „On”, nie „twój ojciec”.
Układała właśnie włosy na sposób chiński, co tak bardzo lubiłem.
— On może nawet tego nie zauważyć — odparła.
— Nie jadacie razem?
— Och, bardzo często przebywa poza domem.
— Powinienem się z nim zobaczyć.
— Po co?
— Może zawiadomić policię, żeby cię szukała.
— Nie będą się specialnie wysilać. Jeśli idzie o uwiedzenie, jestem już pełnoletnia. Nie
popełniliśmy przestępstwa.
Mimo wszystko nie byłem taki pewien, czvśmv ĘO nie popełnili: mężczyzna bez reki,
dobrze po pięćdziesiątce, całymi dniami piszący listv o czekoladzie, skłonił dziewczynę,
która nie skończvła jeszcze dwudziestu jeden lat, żebv z nim zamierała: z punktu widzenia
prawa nie było to przestępstwo, ale z punktu widzenia ojca tak.
— Jeśli koniecznie chcesz do niego iść — powie
działa — idź, ale bądź ostrożny. Proszę cię, bądź ostrożny.
— Taki jest niebezpieczny?
— Piekielnie — odparła.
3
Zwolniłem się z pracy i pojechałem nad jezioro. Ledwie skręciłem w boczną drogę,
przekonałem się, jak rozległa to była posiadłość. Zobaczyłem srebrzyste brzozy, płaczące
wierzby, wielki zielony trawnik, jak kaskada opadający przed frontonem domu z kolumnami,
i — niby heraldyczny symbol — śpiącego charta. Nagle uświadomiłem sobie, że powinienem
był skorzystać z wejścia dla służby.
Kiedy nacisnąłem dzwonek, otworzył mi mężczyzna w białej kurtce.
— Czy zastałem doktora Fischera? — spytałem.
— Jak nazwisko? — spytał ostro. Był z pewnością Anglikiem.
— Jones.
Poprowadził mnie po schodach do ni to hallu, ni to saloniku, gdzie stały dwie kanapy,
kilka foteli i wielki świecznik. Na jednej z kanap siedziała starsza kobieta z niebieskimi
włosami, w niebieskiej sukni i z wielką ilością złotych pierścionków. Mężczyzna w białej
kurtce zniknął.
Spojrzeliśmy na siebie, a potem ja obejrzałem sobie pokój i pomyślałem o źródle tego
wszystkiego — o Dentophil Bouąuet. Hall mógł być poczekalnią bardzo
wziętego dentysty, a my jego pacjentami. Po chwili kobieta odezwała się po angielsku z
lekkim akcentem amerykańskim:
— On jest tak bardzo zajęty. Nieprawdaż? Nawet jego przyjaciele muszą na niego
czekać. Nazywam się Montgomery.
— Moje nazwisko Jones — odparłem.
— Czy widzieliśmy się na którymś z jego przyjęć?
— Nie.
— Oczywiście nie bywam na wszystkich. Nie zawsze można być obecnym. To
niemożliwe, prawda? Nie zawsze.
— Oczywiście.
— Zapewne zna pan Richarda Dean.
— Nie spotkałem go nigdy, ale czytałem o nim w gazetach.
Zachichotała.
— Złośliwiec z pana, widać to. Zna pan generała Kruegera?
— Nie.
— No, ale musi pan znać pana Kipsa — stwierdziła z niedowierzaniem.
— Słyszałem o nim — odparłem. — O ile mi wiadomo, jest doradcą podatkowym.
— Nie, nie. To monsieur Belmont. Jakie dziwne, że nie zna pan Kipsa.
Konieczne było jakieś wyjaśnienie.
— Jestem przyjacielem jego córki — powiedziałem.
— Przecież pan Kips nie jest żonaty.
— Miałem na myśli córkę doktora Fischera.
— Ach, tak. Nie znam jej. Trzyma się bardzo na uboczu. Nie bierze udziału w
proszonych obiadach doktora Fischera. To wielka szkoda. Wszyscy bardzo chcielibyśmy
poznać ją bliżej.
Mężczyzna w białej kurtce wrócił i powiedział do pani Montgomery bezczelnym — jak
mi się zdawało — tonem:
— Doktor Fischer, proszę pani, żałuje, że nie może pani przyjąć, ale ma trochę gorączki.
— Proszę go spytać, czy mu czegoś nie trzeba... Pójdę i zaraz to kupię. Może piękne
muszkatelowe winogrona?
— Doktor Fischer ma winogrona muszkatelowe.
— Wymieniłam je dla przykładu. Proszę spytać, czy nie mogę czegoś dla niego załatwić.
Zrobię, co zechce.
Rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych i służący, nie zadając sobie trudu, żeby
odpowiedzieć, poszedł otworzyć. Wrócił po chwili, a za nim szczupły stary człowiek w
ciemnym garniturze, zgięty prawie we dwoje. Głowę miał wysuniętą do przodu i
przypominał moim zdaniem cyfrę siedem, tym bardziej, że lewą rękę miał zagiętą i
przyciśniętą do boku.
— Zaziębił się — poinformowała pani Montgomery przybyłego — nie zobaczy się z
nami.
— Pan Kips ma wyznaczone spotkanie — wtrącił się służący i nie zwracając na nas
uwagi, poprowadził pana Kipsa w górę marmurowych schodów.
— Proszę powiedzieć doktorowi Fischerowi — zawołałem za nim — że mam dla niego
wiadomość od jego córki!
— Niech pan nie wierzy w te „trochę gorączki” — zwróciła się do mnie pani
Montgomery. — Tędy się nie idzie do jego sypialni, tylko do gabinetu. Ale oczywiście pan
zna dom.
— Jestem tutaj po raz pierwszy.
— Ach tak, to tłumaczy wiele. Pan nie należy do naszego grona.
— Mieszkam z jego córką.
— Oo! — powiedziała. — Jakież to interesujące i
jakie szczere. Słyszałam, że to ładna dziewczyna, ale nigdy jej nie widziałam. Jak już
wspomniałam, nie lubi przyjęć. — Uniosła ręce do włosów, zadźwięczała przy tym jej złota
bransoletka. — Widzi pan, spoczywa na mnie wielka odpowiedzialność — ciągnęła. —
Ilekroć doktor Fischer wydaje przyjęcie, ja występuję w roli gospodyni. Jestem jedyną
kobietą, jaką obecnie zaprasza. To dla mnie wielki zaszczyt, ale równocześnie..., wina
dobiera zwykle generał Krueger... jeśli są potrzebne — dodała tajemniczo. — Generał to
wielki koneser.
— Wino na tych przyjęciach nie zawsze bywa podawane? — spytałem.
Spojrzała na mnie w milczeniu, jakby podobne pytanie było impertynencją.
— Doktor Fischer — powiedziała za chwilę już łagodniej — ma wielkie poczucie
humoru. Dziwię się, że nie zaprosił pana na któryś ze swoich obiadów, ale może zważywszy
na okoliczności nie byłoby to właściwe. Nasze grono jest bardzo małe — dodała. — Znamy
się dobrze i tak lubimy, tak bardzo lubimy doktora Fischera. Z pewnością jednak zna pan
chociaż monsieur Belmonta, monsieur Henri Belmonta? To człowiek, który potrafi rozwiązać
każdy problem podatkowy.
— Kiedy ja nie mam problemów podatkowych — wyznałem.
Siedząc na drugiej kanapie pod wielkim kryształowym świecznikiem uświadomiłem
sobie, że zabrzmiało to tak, jakbym powiedział coś bardzo prostackiego. Pani Montgomery
odwróciła ode mnie wzrok z widomym zaambarasowaniem.
Mimo skromnego tytułu mego ojca, który w swoim czasie zapewnił mi skromne miejsce
w „Who’s Who”, poczułem się kimś niestosownym w towarzystwie pani Montgomery. W
tym samym momencie, żeby mnie już zawstydzić ostatecznie, służący przechylił się przez
balustradę i nie patrząc na mnie oświadczył:
— Doktor Fischer chce się widzieć z panem Jonesem w czwartek o piątej po południu.
Zniknął w przepastnych głębinach wielkiego domu, który — cóż za dziwna rzecz! — tak
niedawno jeszcze był domem Anny Luizy.
— A więc, panie Jones... Czy tak brzmi pańskie nazwisko? Miło mi, że poznałam pana.
Zostanę tu nieco dłużej, gdyż chcę się dowiedzieć od pana Kipsa, jak się czuje nasz
przyjaciel. Musimy dbać o tego kochanego człowieka.
Dopiero później zorientowałem się, że spotkałem wtedy dwie pierwsze „ropuchy”.
4
— Daj spokój — nalegała Anna Luiza. — Nie masz wobec niego żadnych zobowiązań.
Nie należysz do „ropuch”. Teraz on już dobrze wie, gdzie jestem.
— Wie tylko, że mieszkasz z kimś o nazwisku Jones, to wszystko.
— Gdyby zechciał, dowie się twego imienia i jaki jest twój zawód, gdzie pracujesz,
dowie się wszystkiego. Jesteś przecież cudzoziemcem, przebywającym tu czasowo. Policja
ma twoje nazwisko w kartotece. Wystarczy, żeby spytał.
— Kartoteka jest tajna.
— Nie wyobrażaj sobie, że dla mojego ojca coś może być tajne. Nawet w policji jest z
pewnością jakaś „ropucha”.
— Z twoich słów wynikałoby, że jest kimś w rodzaju
Boga Wszechmogącego i że można by o nim powiedzieć: „Bądź wola Twoja jako w niebie,
tak i na ziemi...”
— To dobrze do niego pasuje — stwierdziła.
— Budzisz moją ciekawość.
— Och, idź na to spotkanie, jeśli musisz. Ale bądź ostrożny. Proszę cię, bądź ostrożny —
powtórzyła. — I tym bardziej bądź ostrożny, kiedy będzie się uśmiechał.
— Dentophilowy uśmiech — zażartowałem, gdyż oboje używaliśmy tej pasty. Mój
dentysta ją polecał, może on również był „ropuchą”.
— Nigdy nie wspominaj przy nim o Dentophilu — ostrzegła. — Nie lubi, jak mu się
przypomina, skąd się wzięła jego fortuna.
— On sam tego nie używa?
— Nie. Używa czegoś, co się nazywa wykałaczką wodną. W ogóle nie poruszaj tematu
zębów, bo pomyśli, że kpisz z niego. On może szydzić z innych, ale z niego nikomu szydzić
nie wolno. Posiada monopol na szyderstwo.
Kiedy w czwartek wyszedłem nieco wcześniej z pracy, nie zostało we mnie śladu tej
odwagi, jaką czułem przy Annie Luizie. Byłem po prostu niejakim Alfredem Jones,
zarabiającym trzy tysiące franków miesięcznie, człowiekiem pięćdziesięcioparoletnim, który
pracuje w firmie produkującej czekoladę. Swojego Fiata zostawiłem Annie Luizie i udałem
się pociągiem do Genewy, a ze stacji na postój taksówek, w pobliżu którego znajdował się,
wedle określenia Szwajcarów, „pub Anglais” pod nazwą (co było łatwe do przewidzenia)
Winston Churchill; nad pubem wisiało niewyraźne godło (trudno zgadnąć, czemu widniały
na nim białe i czerwone róże hrabstw York i Lancaster), w oknach lśniły drobne szybki, a w
środku była drewniana bogi
azeria i angielski bar z porcelanowymi rączkami do pompowania piwa, chyba jedynymi tu
oryginalnymi przedmiotami, gdyż trudno byłoby tak nazwać rzeźbione ławy, plastikowe
beczułki, służące jako stoły, no i kiepskie piwo. Godziny otwarcia ku mojej radości nie były
typowo angielskie, postanowiłem więc, nim wsiądę do taksówki, napić się dla kurażu.
Ponieważ piwo beczkowe było równie drogie jak whisky, zamówiłem whisky. Chciałem
z kimś porozmawiać, żeby nie myśleć o tym, co mnie czeka, stanąłem więc przy barze i
zagadnąłem właściciela:
— Macie tutaj wielu klientów Anglików?
— Nie — odparł.
— Dlaczego? Myślałem, że...
— Nie mają pieniędzy. — Był Szwajcarem i nie zamierzał ułatwiać mi zadania.
Wypiłem jeszcze jedną whisky i wyszedłem.
— Czy zna pan dom doktora Fischera w Versoix?
— spytałem kierowcę taksówki.
Był to francuski Szwajcar, bardziej rozmowny niż barman.
— Jedzie pan odwiedzić doktora? — spytał.
— Tak.
— Niech pan będzie ostrożny.
— Czemu? Przecież chyba nie jest niebezpieczny.
— Un peu farfelu * — powiedział.
— Pod jakim względem?
— Nie słyszał pan o jego przyjęciach?
— Tylko plotki. Nikt nigdy nie opowiedział mi o tym dokładnie.
— Ach, bo przysięgli zachować tajemnicę.
— Kto?
— Ci, których on zaprasza.
• zwariowany, ekstrawagancki
— No to skąd wszyscy o nich wiedzą?
— Nikt nie wie.
Ten sam bezczelny służący otworzył mi drzwi.
— Czy jest pan umówiony?
— Tak.
— Nazwisko?
— Jones.
— Nie wiem, czy doktor Fischer będzie mógł przyjąć pana.
— Już mówiłem, że mam wyznaczone spotkanie.
— Och, spotkanie — powiedział lekceważąco. — Każdy mówi, że ma wyznaczone
spotkanie.
— Proszę zadzwonić i powiedzieć panu Fischerowi, że jestem.
Spojrzał na mnie wzgardliwie i odszedł, tym razem zostawiając mnie na progu. Nie było go
długo, podejrzewałem, że zwleka celowo. Już miałem zamiar wyjść, kiedy nareszcie wrócił.
— Zobaczy się z panem — burknął.
Poprowadził mnie przez salonik i marmurowymi
schodami na piętro. Wisiał tu portret kobiety w luźnej sukni, trzymającej z wyrazem wielkiej
czułości czaszkę; nie jestem znawcą, ale ten obraz sprawiał wrażenie prawdziwie
siedemnastowiecznego płótna, nie kopii.
— Pan Jones — zaanonsował mnie służący.
Spojrzałem na siedzącego w fotelu za wielkim biurkiem doktora Fischera i — po tylu
plotkach i ostrzeżeniach — zdumiałem się, że widzę człowieka niczym się nie różniącego od
innych, mniej więcej w moim wieku, o rudych wąsach i włosach, które zaczynały tracić
swoją płomienność (może wąsy farbował). Miał worki pod oczami i ociężałe powieki.
Wyglądał na kogoś, kto żle sypia w nocy.
— Niech t>an siada. Jones — powiedział nie podnosząc się ani nie wyciągając ręki.
Przypominało to
bardziej rozkaz niż zaproszenie, chociaż nie brzmiało oschle — mógłbym być podwładnym
przywykłym do stania w jego obecności, któremu okazywai życzliwość. Przysunąłem sobie
krzesło i zapadła cisza, którą on wreszcie przerwał:
— Chciał pan rozmawiać ze mną?
— Sądziłem, że raczej pan chce ze mną rozmawiać.
— A to niby dlaczego? — spytał. Uśmiechnął się i przypomniałem sobie ostrzeżenie
Anny Luizy. — Nie wiedziałem o pańskim istnieniu aż do dnia pańskiej tutaj wizyty. Przy
okazji — co ukrywa ta rękawiczka? Jakieś zniekształcenie?
— Straciłem rękę.
— Chyba nie przyszedł pan do mnie radzić się w tej sprawie. Nie jestem doktorem od
takich przypadków.
— Mieszkam z pańską córką. Zamierzamy się. pobrać.
— To zawsze bardzo trudna decyzja — powiedział.
— Musicie ją powziąć wspólnie. To nie moja sprawa. Czy pańskie kalectwo jest
dziedziczne? Sądzę, że zastanowiliście się nad tym ważnym problemem.
— Rękę straciłem podczas nalotu w Londynie — wyjaśniłem i dodałem kulawo: —
Uważaliśmy, że trzeba panu o tvm powiedzieć.
— Pańska ręka nic mnie nie obchodzi.
— Miałem na myśli nasze małżeństwo.
— Moim zdaniem tę wiadomość znacznie łatwiej byłoby przekazać listownie.
Oszczędziłoby to panu jazdy do Genewy.
Słuchając go można by pomyśleć, że Genewa znajdowała się równie daleko od naszego
mieszkania w Vevey jak Moskwa.
— Niezbyt interesuje się pan córką.
— Zapewne, Jones, zna ją pan lepiej niż ja, jeśli zna ją pan na tyle dobrze, że chce się z
nią żenić; a
poza tym zwolnił mnie pan od wszelkiej odpowiedzialności, jaką kiedykolwiek miałem.
— Nie chce pan zapisać jej adresu?
— Zapewne mieszka u pana?
— Tak.
— Sądzę, że jest pan w książce telefonicznej?
— Tak. W dziale Vevey.
— A więc nie ma potrzeby podawania mi adresu.
— Znowu obdarzył mnie swoim niebezpiecznym uśmieszkiem. — Cóż, Jones, bardzo to
miłe z pańskiej strony, że mnie pan odwiedził, choć w istocie niekonieczne. —
Najwidoczniej na tym chciał sprawę skończyć.
— Do widzenia, doktorze Fischer — powiedziałem i byłem już blisko drzwi, kiedy
znowu się odezwał.
— Panie Jones, czy wiadomo coś panu na temat płatków owsianych? — spytał. —
Prawdziwych, nie tych firmy Quaker Oats. Zapewne pan jako Walijczyk... Ma pan przecież
nazwisko walijskie.
— Płatki są potrawą szkocką — wyjaśni .1 — nie walijską.
— Ach, zostałem wobec tego źle poinformowany. Dziękuję panu, Jones, to chyba
wszystko.
Kiedy wróciłem do domu, Anna Luiza powitała mnie zaniepokojona.
— Jak ci poszło?
— Wcale mi nie poszło.
— Był dla ciebie okropny?
— Powiedziałbym, że absolutnie się nami dwojgiem nie interesuje.
— Czy się uśmiechał?
— Tak.
— Czy zaprosił cię na przyjęcie?
— Nie.
— Chwała Bogu.
— Chwała doktorowi Fischerowi — powiedziałem.
— A może to jest to samo?
W tydzień czy dwa później wzięliśmy ślub w me- rostwie. Świadkiem był urzędnik,
którego przyprowadziłem z biura. Doktor Fischer nie dał znaku życia, chociaż
zawiadomiliśmy go o dacie. Byliśmy bardzo szczęśliwi, tym szczęśliwsi, że mteńśmy oyć
zupełnie sami, oczywiście nie licząc świadka. Na pół godziny przed pójściem do merostwa
kochaliśmy się.
— Bez tortu — powiedziała Anna Luiza — druhen, księdza, rodziny — oto ideał.
Dopiero tak jest naprawdę uroczyście i człowiek czuje się naprawdę poślubiony. A ten inny
sposób kojarzy mi się z wielką pompą, z przyjęciem.
— Z którymś z przyjęć doktora Fischera?
— Prawie równe okropieństwo.
W końcu sali merostwa stał ktoś, kogo nie znałem. Obejrzałem się nerwowo przez ramię,
gdyż na poły oczekiwałem pojawienia się doktora Fischera, ale zobaczyłem bardzo
szczupłego wysokiego mężczyznę o zapadniętych policzkach i z opuszczoną lewą powieką,
wskutek czego przez chwilę myślałem, że mruga do mnie. Doszedłem do wniosku, że to
pomocnik mera. Ustawiono dla nas przed biurkiem dwa krzesła, a świadek nazwiskiem
Excoffier kręcił się nerwowo w pobliżu. Anna Luiza szepnęła coś, czego nie zrozumiałem.
— Co powiedziałaś?
— To jedna z „ropuch”.
— Monsieur Excoffier?l — krzyknąłem.
— Nie, nie, ten facet z tyłu.
Potem ceremonia się zaczęła i przez cały czas byłem zdenerwowany z powodu
jegomościa za naszymi plecami. Pamiętam to miejsce w tekście wedle obrząd
ku anglikańskiego, kiedy duchowny oznajmia, że ktokolwiek znałby jakąś przeszkodę, dla
której te dwie osoby nie mogłyby zostać związane świętym węzłem małżeńskim, powinien to
zgłosić; przez cały czas obawiałem się, czy „ropucha” nie została przysłana w tym celu przez
doktora Fischera. Jednak takie pytanie nie padło, nic się nie stało, wszystko przebiegło
gładko, na koniec mer — chyba to był sam mer — uścisnął nam ręce zycząc szczęścia i
zniknął szybKo w drzwiach znajdujących się za biurkiem.
— A teraz coś sobie wypijemy — powiedziałem do pana Excoffier; miał to być skromny
poczęstunek za milczącą przysługę, jaką nam oddał — butelkę szampana w Trois Couronnes.
Szczupły człowiek ciągle stał w tyle sali i jakby mrugał do nas.
— Czy jest stąd jakieś inne wyjście? — spytałem urzędnika merostwa i wskazałem drzwi
za biurkiem, ale powiedział, że nie, nie ma. My nie możemy tamtędy wyjść, te drzwi nie są
dla publiczności. Nie pozostało nam więc nic innego, jak stanąć twarzą w twarz z „ropuchą”.
Przy drzwiach nieznajomy zatrzymał mnie.
— Monsieur Jones? Nazywam się Belmont. Przyniosłem panu coś od doktora Fischera.
— Wyciągnął w moim kierunku kopertę.
— Nie bierz tego — powiedziała Anna Luiza. Oboje w swej ignorancji baliśmy się, że
może to jakiś pozew.
— Madame Jones, on przesyła pani najlepsze życzenia szczęścia.
— Jako doradca podatkowy — powiedziała — powinien pan wiedzieć, ile są warte jego
najlepsze życzenia. Czy mam je zadeklarować odpowiednim władzom?
Otworzyłem kopertę. W środku znajdował się tylko zadrukowany kartonik: „Doktor Fischer
ma zaszczyt
prosić... (nazwisko Jones zostało wypisane nawet bez. WP) na spotkanie ze swymi
przyjaciółmi i skromny obiad w dniu (wpisano tu „10 listopada”) o godz. 8 wieczorem”. Na
dole widniały literki R.S.V.P. *
— Czy to zaproszenie? — spytała Anna Luiza.
— Tak.
— Nie możesz tam iść.
— On będzie bardzo rozczarowany — wtrącił Bel- mont. — Liczy na to, że monsieur
Jones przyjdzie i weźmie udział w naszym spotkaniu. Będzie madame Montgomery i
oczywiście monsieur Kips, mamy też nadzieję, że brygadier...
— A więc spotkanie „ropuch” — podsumowała Anna Luiza.
— Ropuch? Jakich ropuch? Nie znam takiego określenia. Pani ojciec pragnąłby
przedstawić męża pani wszystkim swoim przyjaciołom.
— Ale z zaproszenia wynika, że moja żona nie została wzięta pod uwagę.
— Nasze żony nigdy nie bywają zapraszane. Żadnych pań. Stało się to regułą naszych
małych spotkań. Nie wiem co prawda, dlaczego. Kiedyś brała w nich udział... ale teraz
jedyny wyjątek to madame Montgomery. Można powiedzieć, że jest symbolem swojej płci.
— I dodał niezbyt fortunnie przytoczone określenie: — Fajna babka.
— Jeszcze dziś wieczór wyślę odpowiedź — obiecałem.
— Zapewniam, że wiele pan straci, jeśli pan nie przyjdzie. Przyjęcia doktora Fischera są
zawsze bardzo ciekawe. Ma on wielkie poczucie humoru. A jaki przy tym jest
wspaniałomyślny... Świetnie się bawimy.
Wypiliśmy butelką szampana z monsieur Excoffie- rem w Trois Couronnes i wróciliśmy
do domu. Szampan był wyśmienity, ale dzień stracił swój blask. Doktor Fischer wywołał
między nami konflikt, ponieważ zacząłem dowodzić, że nie mam nic przeciw niemu. Łatwo
mógłby się sprzeciwić naszemu małżeństwu lub choćby wyrazić dezaprobatę. Przysyłając mi
zaproszenie na jedno ze swych przyjęć, w jakimś sensie ofiarował prezent ślubny i byłoby
grubiaństwem z mojej strony odmówić.
— On chce, żebyś się przyłączył do „ropuch”.
— Ależ ja nie mam nic przeciwko „ropuchom”. Czy naprawdę są to ludzie tak źli, jak
mówisz? Poznałem ich troje. Muszę przyznać, że pani Montgomery niezbyt mnie zachwyciła.
— Pewno nie zawsze byli „ropuchami”. To on ich zepsuł.
— Człowieka tylko wtedy można zepsuć, jeśli się temu podda.
— A skąd ty wiesz, że się nie poddasz?
— Nie wiem. Może należałoby się przekonać.
— No, to pozwolisz mu się zaprowadzić na wysoką górę i pokazać wszystkie królestwa
świata.
— Ja nie jestem Chrystusem, a on nie jest szatanem i chyba ustaliliśmy, że przypomina
Boga Wszechmogącego, chociaż wydaje mi się, że ten cholerny bóg wszechmogący bardzo
podobny jest do szatana.
— Dobrze, już dobrze — powiedziała — idź i niech pię licho.
Ta sprzeczka przypominała zamierające ognisko: czasem żar zdawał się przygasać, gdy
nagle jakieś zapomniane iskierki rozjaśniały nadpaloną szczapę, aż na chwilę wybuchała
płomieniem. Koniec naszej sprzeczki nastąpił dopiero wtedy, kiedy Anna Luiza rozpłakała
się w poduszkę, a ja się poddałem.
— Masz rację — powiedziałem. — Nic mu nie je
Wbił*
stem winien. Tylko ten kartonik z zaproszeniem... Nie pójdę. Daję ci słowo, że nie pójdę.
— Nie — sprzeciwiła się — masz rację. To ja jej nie miałam. Wiem, że nie jesteś
„ropuchą”, ale ty o tym nie wiesz, dopóki nie pójdziesz na to obrzydliwe przyjęcie. Idź,
proszę, nie będę się więcej o to gniewać. Obiecuję. Chcę, żebyś tam poszedł. — I dodała:
— Ostatecznie to mój ojciec. Może w rezultacie nie jest taki strasznie zły. Może oszczędzi
ciebie. Mojej matki nie oszczędził.
Oboje byliśmy zmęczeni tą dyskusją. Zasnęła w moich ramionach tak szybko, że nawet
nie kochaliśmy się, i ja też zaraz zasnąłem.
Nazajutrz rano wysłałem oficjalną odpowiedź na to zaoroszenie: „A. Jones ma zaszczyt
przyjąć uprzejme zaproszenie pana doktora Fischera...” I odruchowo pomyślałem: Tyle
zamieszania o nic. Ale się myliłem, bardzo się myliłem.
6
Kłótnia nie odżyła. Oprócz wielu innych zalet Anna Luiza miała i tę, że nigdy nie wracała
do sprzeczki ani do powziętej decyzji. Kiedy postanowiła wyjść za mnie, wiedziałem, że dla
niej oznacza to związek na zawsze. Więcej już nie mówiła o przyjęciu i następne dziesięć dni
było najszczęśliwszymi dniami w moim życiu. Cóż to dla mnie za niezwykła odmiana —
wracać wieczorem z biura do mieszkania, które nie było puste, i do dźwięku głosu, który
kochałem.
Tylko raz to szczęście zdawało się nieco zagrożo-
ne, kiedy musiałem pojechać do Genewy na spotkanie z ważnym hiszpańskim cukiernikiem z
Madrytu, by omówić transakcję handlową z moją firmą. Postawi! mi znakomity lunch w
Beau Rivage, ale nie mogłem w pełni cieszyć się dobrym jedzeniem, gdyż od samego
aperitifu nie mówił o niczym, tylko o czekoladzie
— o ile pamiętam, zamówił koktajl Alexander usiany kuleczkami czekolady. Można by
sądzić, że temat czekolady jest raczej ograniczony, ale z pewnością nie dla prosperującego
cukiernika, mającego rewelacyjne pomysły. Lunch zakończył musem czekoladowym, który
ostro skrytykował, gdyż nie było w nim wiórków skórki pomarańczowej. Kiedyśmy się
rozstali, czułem ciężar na wątrobie, jakbym skosztował próbek wszystkich czekolad
wyprodukowanych przez moją firmę.
Dzień był ponury, wilgotny. Szedłem właśnie skulony w stronę placu, gdzie zostawiłem
samochód, starając się wchłonąć jak najmniej wilgoci znad jeziora i pozbyć się smaku
czekolady, która przywarła mi do języka, kiedy usłyszałem kobiecy głos:
— Panie Smith, jest pan człowiekiem, którego mi właśnie potrzeba.
Odwróciłem się i ujrzałem panią Montgomery w drzwiach wytwornego sklepu — czegoś
w rodzaju szwajcarskiego Aspreya.
— Jones — poprawiłem ją odruchowo.
— Och, bardzo przepraszam. Mam okropną pamięć. Nie wiem, czemu myślałam, że
nazywa się pan Smith. Ale to nie ma żadnego znaczenia. Potrzebny mi jest mężczyzna. Po
prostu mężczyzna. To wszystko.
— Czy to ma być propozycja? — spytałem, ale ona nie zrozumiała dowcipu.
— Chciałabym, żeby pan wszedł ze mną i wskazał cztery przedmioty, które chciałby pan
mieć na własność, gdyby panu przyszła nacie taka fantazia.
Chwyciła mnie za ramię i wciągnęła do sklepu, a
widok mnóstwa luksusowych przedmiotów zemdlił mnie jak czekolada podczas lunchu.
Wszystko tutaj sprawiało wrażenie, że jest ze złota (osiemnastokaratowego) albo z platyny,
choć dla biedniejszych klientów były wyroby ze srebra i skóry. Przypomniałem sobie po-
głoski, jakie krążyły wokół przyjęć doktora Fischera, i pomyślałem, że wiem, czego szuka
pani Montgomery. Wzięła do ręki czerwone safianowe pudełko z gilotyn- ką do cygar.
— Nie chciałby pan mieć czegoś takiego? — spytała. Za ten przyrząd z pewnością
zapłaciłbym całą moją miesięczną pensję.
— Nie palę cygar — odparłem i dodałem: — Nie powinna pani tego wybierać. Czyż
doktor Fischer nie dawał tego rodzaju prezentów na swoim weselu? Nie sądzę, żeby lubił się
powtarzać.
— Jest pan pewien?
— Nie. Wydaje mi się, że to jednak były pałeczki do mieszania koktajli.
— Ale nie jest pan pewien? — spytała z rozczarowaniem w głosie i odstawiła na miejsce
gilotnykę do cygar. — Nie ma pan pojęcia, jak bardzo trudno jest znaleźć coś, co
spodobałoby się wszystkim, zwłaszcza mężczyznom.
— Dlaczego nie dać im po prostu czeków?
— Nie można ludziom dawać czeków. To byłoby obraźliwe.
— Chyba nikt z państwa nie obraziłby się, gdyby czeki były odpowiednio wysokie.
Widziałem, że zastanawia się nad moimi słowami, i mam prawo przypuszczać na
podstawie tego, co wydarzyło się później, że musiała moją uwagę powtórzyć doktorowi
Fischerowi.
— Nie, to niemożliwe, absolutnie niemożliwe. Proszę sobie wyobrazić wręczenie czeku
generałowi, to wyglądałoby na łapówkę.
— Generałowie już nieraz brali łapówki. A zresztą on nie może być generałem, jeśli jest
Szwajcarem. Pewno jest tylko brygadierem.
— Albo pomysł, żeby dać czek panu Kipsowi. Przecież to nie do wyobrażenia. Niech
pan nikomu nie mówi, że to powiedziałam, ale pan Kips w rzeczywistości jest właścicielem
tego sklepu. — Zaczęła głośno myśleć:
— A co by pan powiedział na zegarek kwarcowy w złocie? Albo lepiej w platynie, tylko że
każdy z nich z pewnością ma już coś takiego.
— Ten nowy zawsze można odsprzedać.
— Jestem pewna, iż żaden z nich nawet nie pomyślałby o sprzedaniu prezentu. A już z
pewnością prezentu od doktora Fischera.
Tak więc moje przypuszczenia okazały się słuszne, sekret się wydał. Zobaczyłem, że pani
Montgomery przełyka, jak gdyby usiłowała połknąć swoje słowa z powrotem.
Wziąłem ramkę do fotografii ze świńskiej skóry. Jak gdyby ludzie kupujący w tym
sklepie nie byli dość bystrzy, by wiedzieć, do czego używa się takiej ramki — kierownictwo
włożyło w nią fotografię Richarda Deane, gwiazdora filmowego. Nawet ja czytałem dość
gazet, żeby poznać tę przystojną młodo-starą twarz i ten alkoholiczny uśmieszek.
— A co pani myśli o tym? — spytałem.
— Och, pan jest niemożliwy — jęknęła pani Montgomery, ale mimo to, jak się później
okazało, nawet tę żartobliwą propozycję musiała powtórzyć doktorowi Fischerowi.
Myślę, że ucieszyła się, kiedy sobie poszedłem. Nie okazałem się specjalnie pomocny.
#**•, ą,r*.k imiSF
'
Mr#IJ . ’»«*•;*• , * w* ■* •
r ^ :
. v '• % i' ‘'.i' * ''
— Czy ty nienawidzisz swego ojca? — spytałem Annę Luizę, opisawszy jej wszystkie
wydarzenia dnia, poczynając od lunchu z hiszpańskim cukiernikiem.
— Nie lubię go... — Potem jednak przyznała: — Tak, chyba go nienawidzę.
— Dlaczego?
— Unieszczęśliwił moją matkę.
— W jaki sposób?
— Przez swoją dumę, piekielną dumę. — I opowiedziała mi tę historię. Jej matka
kochała muzykę, której ojciec nienawidził — co do tej nienawiści nie było żadnych
wątpliwości. Dlaczego, nie miała pojęcia. Tak jakby muzyka urągała mu, że nie jest w stanie
jej zrozumieć, szydziła z jego głupoty. Głupi? Człowiek, który wymyślił Dentophil Bouquet i
zrobił wielomilionową fortunę — głupi? Jej matka zaczęła się wymykać sama na koncerty.
Na jednym z nich poznała mężczyznę, który kochał muzykę tak samo jak ona. Zaczęli razem
kupować płyty i słuchać ich potajemnie w jego mieszkaniu. Kiedy doktor Fischer mówił o
kociej muzyce strun, nie starała się go przekonać, że nie ma racji — wystarczyło jej przejść
kawałek ulicą, minąć rzeźnika, powiedzieć kilka słów do domofonu, pojechać windą na
trzecie piętro i przez godzinę słuchać w zachwycie Jaschy Heifetza. Nie było między nimi
seksu — Anna Luiza była tego pewna — zdrada nie wchodziła w grę. Seks to był doktor
Fischer i jej matka nigdy tego nie lubiła: seks to był ból porodu i uczucie wielkiej
samotności, kiedy doktor Fischer mruczał z zadowolenia. Lata całe ona też udawała zado-
wolenie: nie było trudno oszukać go, ponieważ jej mąż nie interesował się nigdy, czy
doznawała przy
jemności, czy nie. Mogła była oszczędzić sobie tego wysiłku. To wszystko wyznała kiedyś
córce w histerycznym wybuchu.
Wreszcie doktor Fischer odkrył, co się święci. Zapytał ją wprost, a ona powiedziała mu
prawdę. Nie uwierzył — albo może uwierzył, ale nie robiło mu to różnicy, czy zdradza go z
mężczyzną, czy z płytą Hei- fetza, płytą z tą okropną kocią muzyką, której nie potrafił
zrozumieć. Porzuciła go wkraczając w domenę, gdzie nie mógł jej towarzyszyć. Jego
chorobliwa zazdrość zrodziła w niej przekonanie, że on musi mieć po temu powód — czuła
się winna, choć nie bardzo wiedziała, dlaczego. Przepraszała, poniżała się, wyznała mu
wszystko, nawet to, która płyta Heifetza podobała się jej najbardziej, i odtąd już zawsze
czuła, że on bierze ją z nienawiścią. Nie potrafiła wytłumaczyć tego córce, ale mogę sobie
wyobrazić. jak to się odbywało — jak wdzierał się w nią, jakby chciał zasztyletować wroga.
Nie umiał znaleźć satysfakcji w jednym ostatecznym pchnięciu. Miała to być śmierć tysiąca
ciosów. Powiedział jej, że wybacza, co tylko zwiększyło jej poczucie winy: z pewnością było
jednak coś do wybaczenia — ale powiedział jej też, że nigdy nie zapomni jej zdrady. Jakiej
zdrady? Budził ją po nocach, żeby wbijać w nią znowu swój oścień. Dowiedziała się, że
odkrył nazwisko jej przyjaciela — tego małego człowieczka, nieszkodliwego wielbiciela
muzyki — poszedł do jego pracodawcy i zaproponował mu pięćdziesiąt tysięcy franków,
żeby ten wyrzucił go z miejsca.
— To był pan Kips — wyjaśniła Anna Luiza. Przyjaciel matki był tylko urzędnikiem,
nikim ważnym, po prostu pionkiem, którego w każdej chwili można było zastąpić innym
pionkiem. Jego jedyną cechą wyróżniającą było umiłowanie muzyki, ale pan Kios wcale
o tym nie wiedział. Dodatkowe upokorzenie dla doktora Fischera stanowił jeszcze fakt, że ten
człowiek za-
rabiał tak mało. Nie przejąłby się specjalnie, gdyby go I zdradziła z innym milionerem — tak
przynajmniej zda- ; wało się jej matce. Z pewnością pogardzałby Chrystu- I sem, dlatego że
był synem cieśli, gdyby Nowy Testa- I ment nie odniósł z czasem tak wielkiego sukcesu han-
I dlowego.
— Co się stało z tym człowiekiem?
— Moja matka nigdy się nie dowiedziała. Po pro- 1 stu zniknął. Ona zniknęła również po
paru latach. My- I ślę, że tak jak niektórzy Afrykańczycy, siłą woli zmusiła się do tego, żeby
umrzeć. Tylko raz mówiła ze mną o swoim osobistym życiu, i to ci właśnie opowie- j
działam. Tak jak zapamiętałam.
— A ty? Jak on traktował ciebie?
— Nigdy nie był dla mnie zły. Na tyle się mną nie interesował. Ale wiesz, wydaje mi się,
że ten mały I urzędnik pana Kipsa zadał mu cios w serce, z którego j nigdy się nie wyleczył.
Może wtedy właśnie nauczył j się nienawidzić ludzi i pogardzać nimi. I tak „ropuchy”
zostały wezwane, żeby go pocieszyć po śmierci ! matki. Pan Kips oczywiście jako pierwszy.
Ojciec nie mógł lubić pana Kipsa. Przecież w jakiś sposób obna- i żył się przed nim. A więc
musiał go upokorzyć, tak jak upokorzył moją matkę, ponieważ pan Kips znał prawdę. Zrobił
z niego swego doradcę prawnego i w ten sposób zamknął mu usta.
— Ale co zrobił Kipsowi?
— Oczywiście nie wiesz, jak wygląda Kips?
— Wiem. Widziałem go tego dnia, kiedy po raz pierwszy usiłowałem zobaczyć się z
twoim ojcem.
— No to wiesz, że jest zgięty prawie we dwoje. Choruje na kręgosłup.
— Tak, pomyślałem wtedy, że przypomina cyfrę siedem.
— Mój ojciec wynajął znanego pisarza dla dzieci i bardzo dobrego rysownika. Zrobili
obrazkową ksią
żeczkę pod tytułem Przygody pana Kipsa w poszukiwaniu dolara. Ofiarował mi nawet
próbny egzemplarz. Nie wiedziałam wtedy, że istnieje prawdziwy pan Kips, i byłam zdania,
że książeczka jest bardzo zabawna, a przy tym bardzo okrutna. Pan Kips z książeczki zawsze
był mocno zgarbiony i zawsze szukał monet, które innym ludziom upadły na chodnik.
Książka ukazała się w okresie Bożego Narodzenia i mój ojciec — za pieniądze oczywiście —
w każdej księgarni urządził jej wielką wystawę. Wystawa była zrobiona na odpowiedniej
wysokości, tak, by zgięty pan Kips mógł ją widzieć, gdyby akurat tamtędy przechodził.
Nazwisko adwokata — zwłaszcza specjalisty od prawa międzynarodowego, który nie
zajmuje się tak głośnymi sprawami jak zbrodnia — nigdy nie jest specjalnie znane, nawet w
mieście, w którym mieszka, i wydaje mi się, że tvlko jedna księgarnia odmówiła w obawie,
że zostanie oskarżona o zniesławienie. Mój ojciec po prostu zagwarantował, że zapłaci
wszelkie koszty. Książka — przypuszczam, że większość dzieci jest okrutna — odniosła
wielki sukces. Było potem wiele wznowień. Drukowano ją też w odcinkach w gazecie.
Jestem przekonana, że mój ojciec zrobił na niej sporo pieniędzy, co tym bardziej zwiększyło
jego zadowolenie.
— A pan Kips?
— Dowiedział się o tym na pierwszym specjalnym obiedzie mego ojca. Każdy miał
niewielki, ale wspaniały prezent — coś ze złota albo platyny — przy swoim nakryciu, i
wyjątkiem Kipsa, który otrzymał dużą paczkę w brązowym papierze, zawierającą egzemplarz
książki oprawiony w czerwony safian. Musiał być wściekły, ale wobec innych gości udawał
rozbawienie; ponieważ mój ojciec płacił mu za to, że nic nie robił, bardzo wysoką pensję,
którą straciłby przecież, gdyby wynikła kłótnia. Kto wie, może właśnie on wykupił tyle
egzemplarzy, że książka odniosła tak wielki sukces. Rozba-
............. 37
BI»«!!!
ppiipl
'O;-'
IM
an
i,
■ ;■ ■■ : llpl
}*i* i'Ip .
r f> YT fliT
l rsił W «SE
-Ar
~ '*V'. ' ' li iSirirfŃw
' ' "■ > »►»'»i» | nnSg| ił»'"*'*«’ #> % • > •Z \ ~ ' "
wiony ojciec opowiadał mi to wszystko. „Ale co z biednym panem Kipsem?” — spytałam.
Oczywiście nie podał mi prawdziwej przyczyny. „Och, w swoim czasie każdy z nich
dostarczy mi zabawy.” „A więc w swoim czasie stracisz wszystkich przyjaciół”,
powiedziałam. „Nie wierz w to — odparł. — Wszyscy moi przyjaciele są bogaci, a bogacze
są najbardziej chciwi. Bogaci są dumni wyłącznie z tego, co posiadają. Ostrożnym trzeba być
tylko z biednymi.”
— Wobec tego jesteśmy bezpieczni — powiedziałem. — Nie jesteśmy bogaci.
— Tak, ale może nie jesteśmy wystarczająco biedni dla niego.
Obdarzona była mądrością, której ja nie mogłem dorównać. Może był to jeszcze jeden
powód,- że tak bardzo ją kochałem.
8
Teraz, kiedy jestem sam w tym mieszkaniu, próbuję przypomnieć sobie szczęście, jakie
było naszym udziałem, nim wziąłem udział w pierwszym przyjęciu z „ropuchami”. Ale jak
można przekazać szczęście? Nieszczęście tak łatwo jest opisać. „Byłem nieszczęśliwy —
powiadamy — ponieważ...” Wspominamy to i tamto, uzasadniamy. Ale szczęście jest jak
jedna z odległych wysp na Pacyfiku, które niekiedy — wedle doniesień marynarzy —
wyłaniają się z mgieł w miejscu, gdzie nie zaznaczył ich żaden kartograf. Wyspa taka znika
ponownie na całe pokolenia, ale żaden nawigator nie może być całkowicie pewien, że istniała
tylko
^mfysfjBWtIV»*****/%*fc jfiiijwiji'*' '
t®I I * t Zplffiłi '*4
*'*'>■'' k
*
■ ' ^*'■'■>'"■ £$Afi?C i <► <*
. -V:f""”'.v*-.\
' - ■* 1 :I
■ - ’
t! ■ V* %■ iïy%^fókŚ
w wyobraźni dawno zmarłego obserwatora. Ciągle sobie powtarzam, jak byłem szczęśliwy w
owe tygodnie, ale kiedy szukam w myśli argumentów, nie potrafię znaleźć przyczyny, która
by należycie uzasadniała moje szczęście.
Czy szczęście to miłosny uścisk? Z pewnością nie. To podniecenie, rodzaj ekstazy, a
czasem coś zbliżonego do bólu. Czy szczęście to po prostu cichy oddech na poduszce obok
mnie, czy odgłosy krzątaniny w kuchni, kiedy wieczorem wracam z pracy i czytam „Journal
de Genève” siedząc w naszym jedynym fotelu? Oczywiście stać nas było na kupno drugiego
fotela, ale jakoś nigdy nie mieliśmy czasu w owych tygodniach, a kiedy wreszcie kupiliśmy
go w Vevey — a także automatyczną zmywarkę, której hałaśliwy motor zastąpił miły brzęk
normalnego zmywania — wyspa wielkiej szczęśliwości prawie zniknęła we mgle.
Groźba przyjęcia u doktora Fischera zbliżała się i weszła między nas wypełniając
wspólne chwile milczenia. Cień mroczniejszy niż anioł zła przeleciał nad naszymi głowami.
Kiedyś na zakończenie takiej długiej ciszy wyraziłem głośno nurtującą mnie myśl:
— Napiszę jednak do niego, że nie przyjdę. Powiem...
— Co?
— Że wyjeżdżamy na urlop i że to jedyny termin, na jaki zgadza się moja firma.
— Ludzie nie wyjeżdżają na urlopy w listopadzie.
— No to napiszę, że nie czujesz się dobrze i że nie mogę ciebie zostawić samej.
— On wie, że jestem mocna jak koń.
W jaldmś sensie było to prawdą, ale ten koń z pewnością był pełnej krwi, a takie, o ile
wiadomo, wymagają troskliwej opieki. Była smukła i drobnokości- sta. Lubiłem dotykać jej
kości policzkowych i sklepienia czaszki. Jej siła objawiała się głównie w małych
napięstkach, mocnych jak bicz: potrafiła otworzyć każdy słoik, który mi się opierał.
— Daj spokój — powiedziała. — Miałeś rację, że przyjąłeś zaproszenie. To ja się
myliłam. Jeśli teraz odwołasz swój udział, będziesz uważał siebie za tchórza i nigdy sobie
tego nie wybaczysz. Ostatecznie chodzi tylko o jedno przyjęcie. On nie może nas zranić. Nie
jesteś panem Kipsem i nie jesteś bogaty, nie zależymy też od niego. Nie musisz iść na
następne.
— Oczywiście, że nie pójdę — powiedziałem i wierzyłem w to.
Termin przyjęcia zbliżał się szybko. Wielka chmura wisiała ciężko nad morzem, wyspa
zniknęła z pola widzenia i nigdy nie poznam długości geograficznej i szerokości, pod którą
mógłbym zaznaczyć ją na mapie. Wkrótce miał nadejść czas, kiedy zwątpiłem, że kiedy-
kolwiek widziałem tę wyspę.
Coś jeszcze kupiliśmy wędrując po sklepach: była to para nart. Matka nauczyła jeździć na
nartach Annę Luizę jako dziewczynkę czteroletnią, więc było to dla mojej żony naturalne jak
chodzenie, a śnieżna zima wkrótce miała nadejść. Kiedy sprowadziła się do mnie w Vevey,
zapomniała wziąć narty z domu i nic nie było w stanie zmusić jej, by po nie wróciła. Trzeba
też było dobrać buty. Zakupy trwały długo, ale nadal, jak przypuszczam, byliśmy całkiem
szczęśliwi: tak zajęci, nie mieliśmy czasu wypatrywać nad sobą chmur. Z przyjemnością
patrzyłem, jak Anna Luiza fachowo wybiera narty, a jej stopy nigdy nie wydawały mi się
ładniejsze niż wtedy, kiedy mierzyła ciężkie buciska.
Doświadczenie życiowe uczy nas, że zbiegi okoliczności rzadko bywają szczęśliwe. Z
jaką hipokryzją mawiamy: „Co za szczęśliwy zbieg okoliczności!”, spotykając znajomego w
obcym hotelu, gdzie bardzo chcemy być sami. Wracając do domu minęliśmy księgarnię. Z
nawyku oglądam każdą wystawę z książkami. W tej 40
jedno okno poświęcone było dzieciom, gdyż w listopadzie sklepy szykują się już do zakupów
gwiazdkowych. Spojrzałem odruchowo i w środku wystawy zobaczyłem Przygody pana
Kipsa w poszukiwaniu dolara.
— Spójrz tylko.
— Tak — powiedziała Anna Luiza — przed Bożym Narodzeniem zawsze jest nowe
wydanie. Może to mój ojciec płaci wydawcy, albo może wciąż nowe dzieci chcą tę książkę
czytać.
— Pan Kips chyba życzyłby sobie, żeby pigułka antykoncepcyjna była w powszechnym
użyciu.
— Kiedy się skończą narty — powiedziała Anna Luiza — przestanę brać pigułki. I tak
może pojawi się nowy czytelnik Przygód pana Kipsa.
— Dlaczego chcesz czekać aż do tego momentu?
— Jestem dobrą narciarką, ale zawsze zdarzają się wypadki. Przykro być w ciąży i w
gipsie.
Myśli o przyjęciu u doktora Fischera nie mogliśmy dłużej unikać. „Jutro” prawie już
nadeszło i nękało nas oboje. Zupełnie jakby paszcza rekina pokazała się w pobliżu naszej
małej łódeczki, z której kiedyś dostrzegliśmy wyspę. Tej nocy leżeliśmy bezsennie w łóżku,
dotykając się ramionami, ale oddzieleni zmartwieniem jak nieskończoną przestrzenią.
— Jacyśmy niemądrzy — mówiła Anna Luiza. — Co on, na Boga, nam może zrobić? Ty
nie jesteś panem Kipsem. Może sobie wypełniać twoimi karykaturami wszystkie sklepy,
wcale się tym nie przejmiemy. Kto by ciebie rozpoznał? A twoja firma nie wyrzuci ciebie,
żeby otrzymać od niego pięćdziesiąt tysięcy franków. To nie jest nawet ich półgodzinny
zarobek. W niczym od niego nie zależymy. Jesteśmy wolni, wolni. Powtórz za mną głośno:
wolni.
— Może on nienawidzi wolności tak samo jak ludzi.
«
— Nie ma sposobu, żeby zamienić ciebie w „ropuchę”.
— Czemu więc zabiega o to, żebym przyszedł?
— Chce dowieść tamtym, że może cię do tego skłonić. Może starać się upokorzyć ciebie
wobec nich — to do niego podobne. Wytrzymaj godzinę, dwie, a jeśli posunie się za daleko,
chluśnij mu winem w twarz i wyjdź. Pamiętaj zawsze, że jesteśmy wolni. Wolni, kochany.
Nie może zranić ciebie ani mnie. Jesteśmy zbyt mali, żeby mógł nas upokorzyć. To tak jakby
ktoś próbując upokorzyć kelnera upokarzał sam siebie.
— Oczywiście masz rację, ale mimo wszystko chciałbym wiedzieć, o co mu chodzi.
Zasnęliśmy wreszcie. Następny dzień posuwał się ku wieczorowi wolno jak paralityk, jak
pan Kips. Tajemniczość, w jakiej odbywały się obiady doktora Fischera, i mnóstwo
nieprawdopodobnych plotek sprawiały, że otaczała je złowieszcza atmosfera, jednak fakt, że
brała w nich udział zawsze ta sama grupa „ropuch”, świadczył, iż musiały one dostarczać
gospodarzowi jakiejś rozrywki. Dlaczego tak obrażony Kips nadal brał w nich udział? No
cóż, można to było wytłumaczyć, nie chciał utracić pensji. Ale przecież brygadier z
pewnością nie brałby udziału w podejrzanej imprezie? Niełatwo osiągnąć stopień brygadiera
w neutralnej Szwajcarii, a emerytowany brygadier ma estymę rzadkiego i chronionego ptaka.
Pamiętam każdy szczegół tego nieprzyjemnego dnia. Tost śniadaniowy spalił się — i to z
mojej winy; przysłano mi do tłumaczenia dwa listy portugalskie, choć nie znam
portugalskiego; musiałem pracować przez całą południową przerwę, bo hiszpański cukiernik,
zachęcony naszym wspólnym lunchem, przysłał do firmy dwadzieścia stron propozycji i
zażądał na nie odpowiedzi przed swoim powrotem do Madrytu (między inny
mi chciał zmian w produkcji jednego z naszych gatunków, tak, by odpowiadał narodowym
wymaganiom smakowym Basków — podobno nie wziąłem tego pod uwagę, zwłaszcza jeśli
idzie o nasze mleczne czekoladki z dodatkiem whisky). Do domu wróciłem bardzo późno,
zaciąłem się przy goleniu i omal nie włożyłem złej marynarki do jedynej pary ciemnych
spodni, jaką posiadam. W drodze do Genewy musiałem zatrzymać się przy stacji benzynowej
i zapłacić gotówką, ponieważ zapomniałem przełożyć kartę kredytową z jednego ubrania do
drugiego. Wszystkie te przeciwności uważałem za zły omen.
9
Niemiły służący, którego miałem nadzieję nigdy więcej nie oglądać, otworzył mi drzwi.
Na podjeździe stało już pięć kosztownych wozów, dwa z nich z szoferami, i zdawało mi się,
że lokaj spojrzał z pogardą na mego małego Fiata 500. Potem zlustrował uważnym
spojrzeniem moje ubranie i wysoko uniósł brwi.
— Jak nazwisko — spytał, chociaż byłem pewien, że je dobrze zapamiętał. Jego nosowa
angielszczyzna zatrącała cockneyem. A więc wiedział, jakiej jestem narodowości.
— Jones — odparłem.
— Doktor Fischer jest zajęty.
— Oczekuje mnie — powiedziałem.
— Doktor Fischer je obiad z przyjaciółmi.
— Tak się składa, że mam ten obiad jeść razem z nim.
— Czy ma pan zaproszenie?
— Oczywiście, że mam zaproszenie.
— Proszę mi je pokazać.
— Nie mogę, zostawiłem je w domu.
Spojrzał na mnie groźnie, ale nie był już tak pewny siebie — widziałem to wyraźnie.
Stwierdziłem więc;
— Nie sądzę, żeby doktor Fischer był zadowolony, gdyby zostało puste miejsce przy
jego stole. Proszę iść i spytać go.
— Jakie nazwisko pan podał?
— Jones.
— Proszę iść za mną.
Poszedłem za jego białą kurtką przez hall i po schodach na górę. Na podeście odwrócił się do
mnie
i powiedział:
— Jeśli pan skłamał... Jeśli nie jest pan zaproszony...— Zrobił gest pięściami jak bokser
podczas spar- ringu.
— Jak się nazywasz? — spytałem teraz ja z kolei.
— A co tofcana obchodzi?
— Po prostu chcę powiedzieć doktorowi, jak witasz jego przyjaciół.
— Przyjaciół... — powiedział. — On nie ma przyjaciół. Powiadam panu, że jeśli nie
został pan zaproszony...
— Jestem zaproszony.
Poszliśmy nie w kierunku gabinetu, w którym poprzednio rozmawiałem z doktorem
Fischerem, lecz w stronę przeciwną i służący otworzył przede mną drzwi.
— Pan Jones — mruknął, a ja wszedłem i oto mia- t°m pr?ed sobą wpatrzone we mnie
wszystkie „ropuchy”. Mężczyźni byli w smokingach, a pani Montgomery w długiej sukni.
— Wejdź, Jones — powiedział doktor Fischer. — Możesz podawać obiad, Albercie, jak
tylko będzie gotowy.
Na stole stały kryształowe kieliszki, w których odbijało się światło wiszącego świecznika.
Nawet metalowe miseczki, w jakich podaje się na ogół zimną zupę, były wytworne.
Zdziwiłem się trochę: pora nie była odpowiednia na takie danie.
— To Jones, mój zięć — wyjaśnił doktor Fischer.
—Wybaczcie mu tę rękawiczkę, ukrywa kalectwo. Pani Montgomery, pan Kips, monsieur
Belmont, pan Richard Deane, brygadier Krueger (on nie podwyższał tytułu Kruegera, o, nie).
— Fale ich wrogości otaczały mnie niby gaz łzawiący. Dlaczego? Może z powodu mego
ciemnego garnituru. Zszedłem z czegoś, co dekorator wnętrz nazwałby chyba podestem.
— Ja już poznałem monsieur Jonesa — powiedział Belmont jak świadek prokuratora
identyfikujący oskarżonego.
— Ja również — powiedziała pani Montgomery — orzelotnie.
— Jones jest znakomitym lingwistą — stwierdził doktor Fischer. — Tłumaczy listy
dotyczące czekolady. —■ Gdy to powiedział, zdałem sobie sprawę, że musiał zasięgnąć
informacji o mnie u moich pracodawców. — Tutaj, Jones, na tych naszych małych
przyjęciach, używamy języka angielskiego, ponieważ Richard Deane, mimo że jest wielkim
gwiazdorem, nie zna innego, chociaż czasem próbuje czegoś w rodzaju francuskiego, kiedy
sobie popije — zwłaszcza po trzecim kieliszku. Na ekranie jego francuszczyzna to dubbing.
Wszystkich to rozbawiło jak udany dowcip, tylko Deane uśmiechnął się niewesoło.
— Po paru kieliszkach ma on wszelkie dane, żeby grać Falstaffa — brak mu tylko
poczucia humoru i odpowiedniej wagi. Temu ostatniemu w miarę możności postaramy się
dzisiaj zaradzić. Uzupełnienie poczucia humoru, obawiam się, przekracza nasze możliwości.
Moglibyśmy spytać, co mu zostało. Tylko szybko nik
nąca reputacja wśród kobiet i nastolatków. Kips, nie bawisz się? Czy coś ci dokucza? Może
brak ci naszych zwykłych aperitifów? Ale dzisiaj nie chciałem psuć wam podniebienia przed
tym, co zostanie podane.
— Skądże, doktorze, wszystko w porządku. Nic takiego.
— Bardzo mi zależy — powiedział doktor Fischer — żeby na tych moich małych przyjęciach
każdy dobrze się bawił.
—• Zawsze bawimy się świetnie — przytaknęła pani Montgomery. — Świetnie.
— Zawsze też doktor Fischer jest znakomitym gospodarzem — poinformował mnie
brygadier Krueger protekcjonalnie.
— A jaki wspaniałomyślny! — dodała pani Montgomery. — Ten mój naszyjnik to
prezent z ostatniego przyjęcia. — Był to ciężki naszyjnik ze złotych krążków, z daleka
wydawało mi się, że są to krugerrandy.
— Każdy dostaje tu jakąś nagrodę — szepnął brygadier. Był stary, siwy i jakby senny.
Spodobał mi się najbardziej, chyba też zaakceptował mnie łatwiej niż pozostali.
— Dziś też będą nagrody — wyjaśniła pani Montgomery. — Pomagałam doktorowi je
wybierać. — Podeszła do bocznego stołu, gdzie, jak teraz dopiero zauważyłem, leżał stos
paczuszek zawiniętych w kolorowe papiery. Dotknęła jednej czubkiem palca jak dziecko
badające gwiazdkową pończochę, żeby z chrzęstu wywnioskować, co jest w środku.
— Za co te nagrody? — spytałem.
— Z pewnością nie za inteligencję — powiedział doktor Fischer. — W takim wypadku
brygadier nigdy nic by nie dostał.
Wszyscy z uwagą przyglądali się stosowi prezentów.
— Po prostu musimy zadowolić małe kaprysy dok-
tora — wyjaśniła pani Montgomery — a potem on rozdziela nagrody. Pewnego wieczoru —
uwierzy pan w to? — podał żywe homary i garnki z kipiącą wodą. Każdy musiał złapać
homara i osobiście ugotować. Jeden homar uszczypnął generała w palec.
—I Do dziś mam bliznę — poskarżył się Krueger.
— Jedyna rana, jaką odniósł w walce — zauważył doktor Fischer.
— Zabawa była świetna! — wyjaśniła pani Montgomery, jakbym nie rozumiał, na czym
to polegało.
— W każdym razie wtedy zmienił się jej kolor włosów na niebieski — powiedział doktor
Fischer. — Przed tamtym wieczorem były takie jakieś siwe, poplamione nikotyną.
— Nie siwe, naturalne blond, i nigdy nie były poplamione nikotyną.
— Proszę pamiętać o regułach, pani Montgomery
— skarcił ją Fischer. — Jeśli sprzeciwi mi się pani jeszcze raz, straci pani swoją nagrodę.
— To właśnie przydarzyło się panu Kipsowi na którymś z naszych przyjęć — odezwał
się monsieur Belmont. — Stracił osiemnastokaratową złotą zapalniczkę. Taką jak ta. —
Wyjął z kieszeni zapalniczkę w skórzanym pokrowcu.
— Niewielka to była dla mnie strata — powiedział Kips — ponieważ nie palę.
— Uważaj, Kips. Nie obniżaj wartości moich prezentów, bo dziś wieczór możesz stracić
swój po raz drugi.
Pomyślałem: Przecież to dom wariatów, gdzie rządzi zwariowany doktor. Trzymała mnie
tu wyłącznie ciekawość, a nie chęć otrzymania prezentu.
— Może zanim usiądziemy do obiadu — powiedział doktor Fischer — który, mam
nadzieję, sprawi wam dużą przyjemność i który ocenicie w pełni, gdyż po-
święciłem wiele uwagi menu, wyjaśnimy naszemu nowemu gościowi zasady etykiety, jakich
przestrzegamy podczas tych obiadów
— Oczywiście jesi, to konieczne — przytaknął mon- sieur Belmont. — Myślę, jeśli
wybaczy mi to pan, doktorze, że powinniśmy jego kandydaturę poddać głosowaniu.
Ostatecznie jesteśmy czymś w rodzaju klubu.
— Zgadzam się z Belmontem — powiedział Kips.
— Wszyscy wiemy, o co chodzi, w imię prawdziwej zabawy przyjęliśmy określone warunki.
Ktoś obcy mógłby tego nie zrozumieć.
— Pan Kips w poszukiwaniu dolara — powiedział doktor Fischer — boi się, że wartość
prezentów może być obniżona wskutek obecności jeszcze jednego gościa, tak samo jak wy
mieliście nadzieję, że po śmierci dwóch osób z naszego grona ich wartość wzrośnie.
Zapanowała cisza. Sądząc z wyrazu oczu pana Kip- sa, miałem wrażenie, że wybuchnie
gniewem, ale nic takiego nie nastąniło, wvbakał tylko:
— Pan mnie żle zrozumiał.
Gdyby to przeczytał ktoś nie biorący udziału w przyjęciu, mógłby sądzić, że było to
wesołe przekomarzanie się członków klubu, którzy nazwajem obrażają się rubasznie, nim
zasiądą do smacznego obiadu i dobrze sobie popiją w miłej koleżeńskiej atmosferze. Ale
obserwując ich twarze widziałem, że dokuczanie osiągnęło granicę przyzwoitości, że w
żartobliwej szermierce słownej kryje się fałsz i hipokryzja, a nienawiść jak chmura gradowa
wisi nad jadalnią — nienawiść gospodarza wobec gości i gości wobec gospodarza. Ja czułem
się całkowicie poza nawiasem tej sytuacji, bo choć nikogo z nich nie lubiłem, moje uczucia
były jeszcze zbyt słabe, żeby je nazwać nienawiścią.
— 'Wobec tego chodźmy do stołu — zaproponował doktor Fischer — a ja, nim Albert
poda obiad, wyjaś
nię naszemu nowemu gościowi, jaki jest cel moich skromnych przyjęć.
Zająłem miejsce koło pani Montgomery, która siedziała po prawej stronie naszego
gospodarza, z prawej miałem Belmonta, a naprzeciw Richarda Deane. Przy każdym nakryciu
stała butelka dobrego Yvorne — z wyjątkiem nakrycia gospodarza, który, jak zauważyłem,
wolał polską wódkę. __
— Po pierwsze — powiedział doktor Fischer — chciałbym, żebyśmy wznieśli toast dla
upamiętnienia naszych dwojga przyjaciół — czy mogę ich tak nazwać przy tej okazji? — w
drugą rocznicę ich śmierci. Co za dziwny zbieg okoliczności! Specjalnie wybrałem ten
właśnie dzień. Madame Faverjon sama odebrała sobie życie. Przypuszczam, że nie była w
stanie dłużej z sobą wytrzymać, nawet ja z trudnością ją znosiłem, choć z początku wydawała
mi się interesująca. Ze wszystkich osób zebranych przy ¡¡¡gra stole była najbardziej chciwa
— a to już mówi wiele. Była również najbogatsza z was wszystkich. Nieraz zdarzały się
chwile, gdy któreś z was buntowało się słysząc moje uwagi krytyczne, aż byłem zmuszony
przypomnieć o groźbie utraty prezentu na zakończenie obiadu. Z madame Faverjon nigdy nic
takiego nie miało miejsca. Godziła się zawsze i na wszystko, żeby tylko zasłużyć na prezent,
choć bez wątpienia stać ją było na kupienie sobie czegoś o tej samej wartości. Była kobietą
odrażającą ponad wszelkie wyobrażenie, a jednak muszę przyznać, że pod koniec wykazała
pewną odwagę. Wątpię, czy któreś z was wykazałoby jej tyle co ona, nawet nasz dzielny
brygadier. Wątpię również, czy któreś z was zastanawiało się nad uwolnieniem świata od
swej zbędnej obecności. Tak więc wznoszę toast za ducha madame Faverjon.
Wraz z gośćmi poszedłem za jego przykładem.
Wkroczył Albert wnosząc srebrną tacę, na której stała duża salaterka kawioru i małe
półmiseczki z jajkiem, cebulą i plasterkami cytryny.
— Wybaczcie, że Albert mnie pierwszego obsłuży
—powiedział doktor Fischer.
— Ubóstwiam kawior — odezwała się pani Montgomery. — Mogłabym jeść wyłącznie
kawior.
— Stać byłoby panią na to, gdyby pani zechciała wydawać własne pieniądze.
— Aż tak bogata nie jestem.
— Dlaczego zadaje sobie pani tyle trudu, żeby kłamać? Gdyby nie była pani tak bogata,
jak pani jest, nie siedziałaby pani przy tym stole. Zapraszam tylko ludzi bardzo bogatych.
— A co z panem Jonesem?
— Jest tutaj w roli obserwatora raczej niż gościa, ale oczywiście, ponieważ jest moim
zięciem, może oczekuje na coś z mojej strony. Oczekiwania, nadzieje są również jakąś formą
bogactwa. Jestem pewien, że pan Kips mógłby mu załatwić znaczne kredyty, a nadzieje nie
podlegają opodatkowaniu — nie musiałby więc szukać porady monsieur Bełmonta. Albercie,
ślimaki.
Dopiero teraz zauważyłem, że przy naszych nakryciach nie ma serwetek. Albert wiązał
właśnie śli- niak wokół szyi pani Montgomery, która zaczęła wydawać radosne piski:
— Écrevisses! Uwielbiam écrevisses! *
— Jeszcze nie wznieśliśmy toastu ku czci nieodżałowanego monsieur Groseli —
powiedział brygadier poprawiając śliniak. — Co prawda nie mam zamiaru udawać, że go
kiedykolwiek lubiłem.
— Spieszmy się więc, nim Albert poda wam obiad.
* raki
■ - ■ .'■.■■■•■ ;
■ - -.., ,-.j
fpk*:^. ,*,U - £*&*!»Vft u
ac-- Ss!«, aigagsr rr^itt^aPyg r?f
Za monsieur Groseli. Wziął udział tylko w dwóch naszych przyjęciach, nim umarł na raka,
nie zdążyłem więc przestudiować jego charakteru. Gdybym wiedział, że jest nieuleczalnie
chory, nigdy bym go nie zaprosił. Spodziewam się, że moi goście będą mnie bawić przez
znacznie dłuższy czas. Ach, oto i wasz obiad, mogę więc zaczynać swój.
Pani Montgomery krzyknęła przeraźliwie:
— Ale to jest owsianka, zimna owsianka!
— Prawdziwa szkocka owsianka. Pani, obdarzona szkockim nazwiskiem, powinna ją w
pełni docenić. — Doktor Fischer nałożył sobie porządną porcję kawioru
i nalał kieliszek wódki.
— To nam zepsuje cały apetyt — jęknął Deane.
— Proszę się nie obawiać, nic więcej nie będzie.
— To już przesada, doktorze Fischer — powiedziała pani Montgomery. — Zimna
owsianka. Przecież to absolutnie niejadalne.
— Proszę więc niejesc^&itga^pani, proszę nie jeść, zgodnie z regulaminem straci pani
tylko swój mały prezent. Prawdę mówiąc kazałem podać owsiankę specjalnie ze względu na
Jonesa. Zastanawiałem się nad kuropatwami, ale jak by sobie poradził mając tylko jedną
rękę?
Ku memu zdumieniu zobaczyłem, że brygadier i Deane zaczynają jeść, a pan Kips
dziobie łyżką.
— Gdybyśmy mieli trochę cukru — powiedział Belmont — może by to noorawiło smak.
— O ile wiem, Walijczycy... nie, nie, pamiętam, Jones... chciałem powiedzieć: Szkoci
uważają za świętokradztwo psucie owsianki cukrem. Jak słyszałem, jedzą ją z solą. Sól
możecie dostać. Albercie, podaj panom sól. Pani Montgomery postanowiła głodować.
— Och, nie, nie zepsuję panu tego żarciku, doktorze. Proszę mi podać sól. Nie może
pogorszyć smaku tej owsianki.
m v*w
’ + j - '' ‘ *' * !'
tsilS
W przeciągu paru minut ku memu zdumieniu wszyscy jedli z ponurą zapalczywością, w
milczeniu. Może owsianka oblepiła im języki.
— A pan, Jones, nie spróbuje? — spytał mnie doktor Fischer i jeszcze dołożył sobie
nieco kawioru.
— Dziękuję, nie jestem na tyle głodny.
— Na tyle bogaty — poprawił mnie doktor Fischer.
— Od wielu lat studiuję chciwość bogatych. Tym, którzy mają, będzie dane — tę obietnicę
Chrystusa oni biorą dosłownie. Dane, a nie zarobione, proszę zwrócić uwagę. Prezenty, jakie
im daję po zakończeniu obiadu, łatwo mogliby sami sobie ofiarować, ale wtedy by je
„zarobili”, choćby przez to, że podpisaliby czek. Ale bogaci nie znoszą podpisywania
czeków, stąd takie powodzenie kart kredytowych. Jedna karta zastępuje sto czeków.
Zrobiliby wszystko, żeby dostać prezenty za darmo. Oto jeden z najtrudniejszych
sprawdzianów, jakim icli dotychczas poddałem, i proszę patrzeć, jak sjsppolzjadają swoją
zimną owsiankę, żeby przyspieszyć chwilę wręczenia prezentów. Obawiam się, Jones, że
jeśli pan nie zje, nic pan nie dostanie.
— Czeka na mnie w domu coś znacznie cenniejszego niż pański prezent.
— Wytwornie powiedziane — wyraził swą aprobatę doktor Fischer — ale niech pan nie
będzie zbyt pewny siebie. Kobiety nie zawsze czekają. Wątpię, czy brak ręki sprzyja
romantyzmowi. Albercie, pan Deane ma ochotę na drugą porcję.
—Och, nie — jęknęła pani Montgomery — tylko bez dokładek.
—Chodzi mi o dob^o pana Deane. Chcę go utuczyć tak, żeby mógł grać rolę Falstaffa.
Deane spojrzał na niego z wściekłością, ale zgodził się na drugą porcję.
— Żartują oczywiście. Deane tak samo nie może grać Falstaffa jak Britt Ekland
Kleopatry. Deane nie jest aktorem: on jest narzędziem seksu. Wiesz, Jones, nastolatki go
uwielbiają. Jak bardzo rozczarowałyby się, gdyby go zobaczyły bez ubrania. Mam podstawy
przypuszczać, że cierpi na przedwczesną ejakulację. Może owsianka wpłynie na ciebie
hamująco, Deane, mój biedaku. Albercie, proszę jeszcze nałożyć panu Kipsowi. Widzę też,
że pani Montgomery prawie już skończyła. Proszę się pospieszyć, brygadierze, szybciej,
Belmont. Nie ma prezentów, dopóki wszyscy nie skończą.
Przypominał mi nadzorcę sfory, który w czsie polowania na lisa panuje nad psami
trzaskając z bata.
— Przyjrzyj im się, Jones. Tak bardzo chcą z tym skończyć, że zapomnieli nawet o piciu.
— Nie sądzę, żeby Yvome pasowało do owsianki.
— Możesz się z nich śmiać, Jones. Wcale się tym nie przejmą.
— Nie uważam ich za śmiesznych.
— Oczywiście zgadzam się, że takie przyjęcie jak to ma i swoją poważną stronę, ale
mimo wszystko... Czy oni nie przypominają trochę świń jedzących z koryta? Można by
nawet sądzić, że są z tego zadowoleni. Pan Kips splamił sobie owsianką koszulę. Oczyść go,
Albercie.
— Pan budzi we mnie sprzeciw, doktorze Fischer.
Obrócił na mnie wzrok — jego oczy przypominały
wypolerowane okruchy jasnoniebieskiego kamienia. Szarawe kuleczki kawioru tkwiły w jego
rudych wą- sach.
— Tak, doskonale mogę zrozumieć pańskie uczucia. Ja też nieraz czuję tak samo, ale
moje badania muszą iść swoim torem aż do końca. Nie wyrzeknę się ich teraz. Wspaniale,
brygadierze, dogonił ich pan. Na
bierasz czubate łyżki, Deane, mój chłopcze, chciałbym, żeby twoje wielbicielki widziały
ciebie w tej chwili, kiedy tak się obżerasz.
— Dlaczego pan to robi? — spytałem.
— Dlaczego miałbym to panu wyjaśniać? Pan nie należy do nas. I nigdy nie będzie pan
należał. Proszę na nic nie liczyć w związku z moją osobą.
— Na nic nie liczę.
— Jak widzę, ma pan diunę biednego człowieka. Zresztą dlaczego nie miałbym panu
wszystkiego powiedzieć? Jest pan dla mnie czymś w rodzaju syna. Chciałbym się przekonać,
Jones, czy chciwość bogatych przyjaciół ma granice. Czy jest jakieś „dotąd i ani kroku
dalej”. Czy przyjdzie taki dzień, że nie będą chcieli zasłużyć na swoje prezenty. Ich chciwość
z pewnością nie jest ograniczona dumą. Widział to pan sam na własne oczy dziś wieczór.
Kips jak Herr Krupp licząc na przywileje usiadłby z zadowoleniem do stołu z Hitlerem,
cokolwiek by przed nim postawiono. Brygadier poplamił s>e owsianką mimo śliniaka.
Proszę mu dać czysty, Albercie. Dzisiejszy wieczór zakończy pewien eksperyment.
Rozważam nowy pomysł.
— Pan też jest bogatym człowiekiem. Czy istnieją granice pańskiej chciwości?
— Może pewnego dnia znajdę taką granicę. Ale moja chciwość jest innego rodzaju niż
ich. Nie jestem chciwy na błahostki, Jones.
— Błahostki są nieszkodliwe.
— Czasem wydaje mi się, że moja chciwość przypomina chciwość Boga.
— Chciwość Boga?
— Och, niech pan ani przez chwilę nie przypuszcza, że ja wierzę w Niego bardziej niż
wierzę w diabła, ale zawsze uważałem, że teologia jest zabawną rozrywką intelektualną.
Albercie, pani Montgomery skoń
czyła swoją owsiankę. Możesz zabrać jej talerz. Co to ja mówiłem?
— Że Bóg jest chciwy.
—Ludzie wierzący i sentymentalni powiadają, że jest chciwy naszej miłości. Ja jestem
skłonny myśleć, iż sądząc po świecie, który podobno stworzył, może być chciwy tylko
naszego upokorzenia; ta Jego chciwość nigdy nie może się wyczerpać. Jest bezdenna. Świat
cierpi coraz więcej, a On przykręca bez końca śrubę, zarazem dając nam prezenty, ponieważ
wszechświatowe samobójstwo zniszczyłoby jego zamysł, chce złagodzić upokorzenia, jakie
znosimy. Rak odbytnicy, niepowstrzymany zimny strumień odchodów. Na przykład pan jest
biednym człowiekiem, a więc daje panu mały prezent, moją córkę, żeby na jakiś czas pana
zadowolić.
— Ona jest wielkim ukojeniem — powiedziałem.
— I jeśli to Bóg mi ją dał, jestem Mu wdzięczny.
— A jednak może naszyjnik pani Montgomery przetrwa dłużej niż tak zwana pańska
miłość.
— Dlaczego On chce nas upokarzać?
— A czy ja chcę upokarzać? Powiadają, że stworzył nas na swój obraz i podobieństwo.
Może stwierdził, że był kiepskim rzemieślnikiem, rezultaty Go rozczarowały. Wadliwy
przedmiot wyrzucamy na śmietnik. Spójrz na nich i śmiej się, Jones. Nie masz do tego
nastroju? Wszyscy mają puste talerze z wyjątkiem pana Kipsa, a jacy są teraz niecierpliwi.
Proszę, Belmont nawet skończył jego porcję. Nie wiem, czy to jest zgodne z moimi
zasadami, ale niech będzie. Dotrzymajcie mi jeszcze przez chwilę towarzystwa, przyjaciele,
dopóki nie skończę kawioru. Albercie, rozwiąż śliniak i.
— To było odrażające — powiedziałem Annie Luizie. — Twój ojciec jest chyba
wariatem.
— Byłoby mniej odrażające, gdyby nim był — odparła.
— Gdybyś wiedziała, jak rzucili się po te swoje prezenty — wszyscy z wyjątkiem Kipsa,
który musiał najpierw pójść do klozetu i zwymiotować. Zimna owsianka nie odpowiadała
mu. Muszę przyznać, że w porównaniu z „ropuchami” twój ojciec zachował się z pewnego
rodzaju godnością, diabelską godnością. Oni wszyscy byli na mnie wściekli, ponieważ nie
brałem udziału w ich grze. Byłem dla nich wrogim audytorium Jakbym trzymał przed nimi
lustro — uświadomili sobie, jak okropnie się zachowywali. Pani Montgomery oświadczyła,
że należało mnie odesłać od stołu już w momencie, kiedy odmówiłem zjedzenia owsianki.
„Każdy z was mógł to zrobić” — powiedział twój ojciec. „Ale co by pan zrobił z tymi
wszystkimi prezentami?”
— spytała. „Może podwoiłbym stawkę za następnym razem” — odparł.
— Stawkę? Co miał na myśli?
— On pewno obstawia chciwość przeciwko upokorzeniu.
— Jakie były te prezenty?
— Pani Montgomery dostała piękny szmaragdowy komplet w platynie z czymś w
rodzaju diamentowej korony, o ile dobrze widziałem.
— A mężczyżni?
— Osiemnastokaratowe złote zegarki, kwarcowe zegarki z komputerami i różnymi
takimi urządzeniami. Wszyscy z wyjątkiem biednego Richarda Deane. On dostał własną
fotografię w ramce ze świńskiej skó
ry, którą widziałem w sklepie. „Wystarczy ci ją podpisać — poradził mu twój ojciec — a
zdobędziesz każdą nastolatkę, jaką zechcesz.” Deane wyszedł wściekły, a ja za nim.
Powiedział mi, że nigdy tam nie wróci, i dodał: „Nie potrzeba mi fotografii, żeby mieć każdą
dziewczynę, jaką zechcę”. Wsiadł do swego sportowego Mercedesa i odjechał.
— Wróci — powiedziała Anna Luiza. — Ten wóz to także prezent. Ale ty... ty tam nigdy
nie wrócisz, prawda?
— Nigdy.
— Słowo?
— Słowo.
Lecz śmierć, jak się dowiedziałem później, przekreśla obietnice. Obietnicę składa się
osobie żyjącej. Osoba, która nie żyje, nie jest tą samą, która żyła. Nawet miłość zmienia
charakter. Miłość przestaje być szczęściem, staje się świadomością klęski nie do zniesienia.
— Ale nie śmiałeś się z nich?
— Nie było z czego się śmiać.
— To musiało go rozczarować.
Następne zaproszenie nie nadeszło, zostawiono nas w spokoju, a był to spokój niezwykły
tej zimy, głęboki jak wczesny śnieg tegoroczny i prawie równie cichy. Pierwszy śnieg (było
to przy końcu listopada) spadł, kiedy pracowałem nad tłumaczeniem listów z Hiszpanii i
Ameryki Łacińskiej. Cisza, jaka zapanowała wraz ze śniegiem na zewnątrz tego wielkiego
gmachu z kolorowego szkła, była tą samą szczęśliwą ciszą naszego domu, i zdawało mi się,
że Anna Luiza siedzi naprzeciw mnie po drugiej stronie biurka, tak samo jak będzie siedzieć
późnym wieczorem przy stole, na którym rozegramy ostatnią partię remi, nim pójdziemy
spać.
W czasie weekendu na początku grudnia zawiozłem ją w góry do Les Diablerets na parę
godzin jazdy na nartach. Zbyt stary, żeby się tego nauczyć, siedziałem w kiwiarni i czytaiem
1 Journal de Genève", rad, że ona, jak jaskółka zataczając kręgi na lodowatych białych
zboczach, jest szczęśliwa. Hotele zaczęły się otwierać na śnieg niby kwiaty wczesną wiosną.
Zapowiadał się dla nich świetny sezon na Boże Narodzenie. Lubiłem patrzeć, jak Anna Luiza
wchodzi do kawiarni, żeby spotkać się ze mną, ze śniegiem na butach i rumianymi
policzkami, które zimno rozjaśniało jak świeczki.
Powiedziałem jej kiedyś:
— Jeszcze nigdy nie byłem tak szczęśliwy.
— Dlaczego to mówisz? — spytała. — Byłeś przecież żonaty. Byłeś szczęśliwy z Mary.
— Byłem w niej zakochany, nigdy jednak nie czułem się bezpieczny. Kiedyśmy się
pobrali, byliśmy w tym samym wieku, a ja zawsze się bałem, że ona umrze pierwsza, i tak się
stało. Ale ciebie mam na całe życie, chyba że mnie porzucisz. Jeśli to zrobisz, ja będę winien.
— A co ze mną? Możesz żyć tak długo, że odejdziemy razem, gdziekolwiek się
odchodzi.
— Spróbuję.
— O tej samej godzinie?
— O tej samej godzinie — roześmiałem się, a ona mi zawtórowała. Dla żadnego z nas
śmierć nie była tematem poważnym. Mieliśmy być razem zawsze i jeszcze jeden dzień — le
jour le plus long, jak mówiliśmy.
Chociaż doktor Fischer nie dawał nam znaku ży
cia, sądzę, że gdzieś tam pokutował w otchłaniach mojej podświadomości, gdyż pewnej nocy
śnił mi się bardzo wyraźnie. Ubrany w ciemny garnitur, stał obok otwartego grobu. Patrząc
na niego z przeciwległego brzegu jamy zawołałem żartobliwym tonem: „Kogo pan chowa,
doktorze? Czy to pański Dental Bouquet jest tego przyczyną?" Podniósł wzrok i spojrzał na
mnie. Płakał, a ja poczułem wielkie wyrzuty z powodu tych łez. Obudziłem siebie i Annę
Luizę krzykiem.
Dziwne, jak przez cały dzień można być pod wrażeniem snu. Doktor Fischer towarzyszył
mi w pracy, wypełniał chwile bezczynności między tłumaczeniami
—wciąż ten sam smutny doktor Fischer z mego snu, I nie arogancki doktor Fischer, który
przewodził swemu zwariowanemu przyjęciu, szydził z ludzi, skłaniając ich do ukazywania
wstydliwych głębi chciwości.
Tego wieczoru powiedziałem Annie Luizie:
— Jak myślisz, czy nie byliśmy zbyt surowi dla twego ojca?
— Co masz na myśli?
— On musi był bardzo samotny w tym wielkim domu rad jeziorem.
— Ma przyjaciół — odparła. — Poznałeś ich.
— To nie są jego przyjaciele.
— 9a tacv. iaHmi ich zrobił.
Wtedy opowiedziałem jej sen, a ona rzekła cicho:
— Może to był grób mojej matki.
— Był na pogrzebie?
— O. tak. bvł. ale "ie widziałam, żeby płakał.
— Grób był otwarty. W moim śnie nie bvło ani trumny, ani duchownego, ani żałobników
— tylko on i ja.
— Nad grobem matki zebrało się mnóstwo ludzi
—powiedziała. — Lubiano ją powszechnie. Cała służba była.
— Nawet Albert?
— W owym czasie Albert nie istniał. Pracował wtedy u nas stary lokaj... nie mogę sobie
przypomnieć jego nazwiska. Odszedł po śmierci matki, tak jak i reszta służby. Mój ojciec
zaczął nowe życie wraz z mnóstwem dziwnych twarzy. Proszę cię, nie mówmy więcej o
Greene Graham DOKTOR FISCHER Z GENEWY Sądzę, że nie było na świecie człowieka, którego bym nienawidził bardziej niż doktora Fischera; nie było też kobiety, którą bym kochał bardziej niż jego córkę. Uważam za dziwne, że w ogóle się spotkaliśmy, nie mówiąc już o małżeństwie. Anna Luiza mieszkała z ojcem milionerem w wielkim białym klasycystycz- nym domu nad brzegiem jeziora, niedaleko Genewy, a ja pracowałem jako tłumacz i korespondent w ogromnej przeszklonej fabryce czekolady w Vevey. Dzielił nas właściwie cały świat, a nie zaledwie jeden kanton. Kiedy ja zaczynałem pracę o ósmej trzydzieści rano, ona jeszcze spała w swojej białoróżowej sypialni, podobnej — jak to kiedyś określiła — do tortu weselnego. Gdy ja wychodziłem, żeby zjeść śpiesznie kanapkę w przerwie na lunch, ona siedziała zapewne przed lustrem czesząc się. Z dochodów za czekoladę moi pracodawcy płacili mi trzy tysiące franków miesięcznie — zapewne równowartość kwoty, jaka od wielu lat co pół godziny (bez żadnego wysiłku z jego strony) zasilała konto bankowe doktora Fischera, wynalazcy pasty do zębów Dentophill Bouauet. Miała jakoby zapobiegać próchnicy wywołanej nadmiernym spożyciem naszych 7 wyrobów, a słowo Bouquet podkreślało piękny zapach pasty. Jej pierwsza reklama przedstawiała kolorowy bukiet z napisem: „Jaki jest twój ulubiony kwiat?”, pod nim zaś widniało przymglone zdjęcie kilku ślicznych dziewcząt, z których każda trzymała w zębach inną kwitnącą gałązkę. Jednak nie z powodu pieniędzy nienawidziłem doktora Fischera. Nienawidziłem go dla jego pychy i pogardy wobec całego świata. Ten człowiek nie kochał nikogo, nawet własnej córki. Nie zadał sobie trudu, żeby oponować przeciw naszemu małżeństwu, ponieważ nie gardził mną bardziej niż swoimi tak zwanymi przyjaciółmi, którzy zjawiali się u niego na każde skinienie. Anna Luiza nazywała ich „ropuchami”. Jej angielski nie był doskonały: miała na myśli oczywiście pieczeniarzy *, ale ja szybko przyswoiłem sobie nazwę, jaką ich obdarzyła. Do „ropuch” zaliczał się aktor filmowy nazwiskiem Richard Deane, alkoholik, pewien brygadier (bardzo wysoki stopień w armii szwajcarskiej, która generałów miała tylko w czasie wojny) nazwiskiem Krueger, spec od prawa międzynarodowego Kips, doradca podatkowy monsieur Belmont i podstarzała Amerykanka o niebieskich włosach, pani Mont- gomery. Generał, jak go nazywali niektórzy z gości, był na emeryturze, pani Montgomery taktownie owdowiała. Wszyscy oni osiedlili się w pobliżu Genewy dla tych samych przyczyn: żeby umknąć płacenia podatków w swoich krajach, albo by wykorzystać łagodne przepisy kantonalne. Kiedy poznałem „ropuchy”, doktor Fischer i brygadier byli w tej grupie jedynymi Szwajcarami, przy czym Fischer był z nich najbogatszy, i to znacznie. Rządził nimi jak przysłowiowy woźnica osłem, w jednej ręce trzymając bat, w drugiej marchewkę. Oni sami, choć też zamożni, bardzo marchewkę lubili. Przecież to właśnie dla niej przybywali na te słynne przyjęcia, gdzie najpierw zawsze doznawali upokorzeń (zanim przywykli, doktor pewno ich pytał: „Czy wy wcale nie macie poczucia humoru?”), a potem otrzymywali nagrodę. W końcu nauczyli się wybuchać śmiechem, nim zażartował. Czuli się wybrańcami losu; w pobliżu Genewy mieszkało przecież mnóstwo ludzi, którzy im zazdrościli przyjaźni z doktorem Fischerem. Jakiej specjalności był doktorem, nie wiem do dziś. Może wymyślili ten tytuł, żeby mu zrobić przyjemność, dla tej samej przyczyny, dla której brygadiera nazywali generałem. Jak doszło do tego, że pokochałem córkę Fischera? Sądzę, że nie trzeba wyjaśnień. Była młoda i ładna, miła, inteligentna, i kiedy teraz myślę o niej, łzy napływają mi do oczu. Za jej
miłością do mnie musiała się jednak kryć jakaś tajemnica. Anna Luiza była młodsza ode mnie o przeszło trzydzieści lat i kiedy się spotkaliśmy, z pewnością nie istniało we mnie nic, co mogłoby zainteresować dziewczynę w jej wieku. Jako młody człowiek straciłem lewą rękę pełniąc w grudniu 1940 roku służbę strażaka podczas nalotu — tej nocy, kiedy płonęło londyńskie City. Niewielka renta, jaką dostałem po wojnie, umożliwiła mi osiedlenie się w Szwajcarii. Dzięki wyniesionej z domu rodzicielskiego znajomości języków mogłem zarabiać na życie. W dzieciństwie mieszkałem we Francji, Turcji i Paragwaju, gdzie poznałem kolejno języki tych krajów. Mój ólciec był niewysokiej rangi dyplomatą. Dziwnym zbiegiem okoliczności rodzice zginęli tej samej nocy, kiedy ja straciłem rękę: przywaliły ich ffruzy domu w zachodniej części Kensingtonu, a moja ręka została edzieś na Le*łdenh^l1 1 j^fg w oohliżu B=inku Angielskiego. Jak wszyscy dyplomaci, mój ojciec zakończył karierę z tytułem szlacheckim jako sir Frederick Jones, a jego nazwiska z tym szacownym dodatkiem nikt w Anglii nie uważał za komiczne ani niezwykłe, chociaż przekonałem się, że zwykły mister Jones był w oczach doktora Fischera śmieszny. Na moje nieszczęście ojciec łączył służbę dyplomatyczną ze studiowaniem historii anglosaskiej i — oczywiście za zgodą mojej matki — dał mi imię Alfred, które nosił jeden z jego ulubionych bohaterów (zdaje się, że matka wahała się, czy nie lepiej nazwać mnie Aelfredem). To imię, dla jakiejś niewytłumaczonej przyczyny uchodzące w oczach naszej klasy średniej za synonim zepsucia, z rzadka nosili obecnie tylko robotnicy, a i to zwykle w skrócie Alf. Może dlatego doktor Fischer, wynalazca Dentophil Bouquet, nigdy nie zwracał się do mnie inaczej jak per Jones, nawet wtedy, kiedy ożeniłem się z jego córką. Co jednak mogło zafrapować Annę Luizę w pięć- dziesięcioparoletnim mężczyźnie? Może szukała ojca milszego niż doktor Fischer, podobnie jak ja byłem nieświadomie zaabsorbowany dążeniem, by zdobyć raczej córkę niż żonę. Moja żona umarła dwadzieścia lat temu w czasie porodu, zabierając z sobą dziecko, które, jak mnie poinformowali lekarze, byłoby dziewczynką. Byłem zakochany w mojej żonie, ale nie osiągnąłem wówczas wieku, kiedy mężczyzna naprawdę kocha, a może nie nadeszła jeszcze na to pora. Wątpię, czy w ogóle kiedykolwiek przestaje się kochać, ale można przestać być zakochanym równie łatwo, jak się wyrasta z autora uwielbianego w czasach chłopięcych. Wspomnienie zmarłej szybko zblakło i nie stałość uczuć powstrzymywała mnie od szukania drugiej żony, po prostu znalezienie kobiety, która by zaakceptowała mnie jako kochanka mimo plastykowej protezy ręki i niezbyt atrakcyjnego dochodu, zakrawało na cud i nie mogłem oczekiwać, te podobny cud się powtórzy. Kiedy czułem, że muszę mieć kobietę, zawsze mogłem sobie kupić Hfek — stosunek, stać mnie było na to nawet w Szwajcarii, gdy ■znalazłem pracę w fabryce czekolady, a poza tym mia*- łem rentę inwalidzką i niewielki spadek po rodzicach {było tego doprawdy niewiele, ale ponieważ kapitalik został ulokowany w pożyczce wojennej, wedle przepisów angielskich nie podlegał opodatkowaniu). Po raz pierwszy spotkaliśmy się z Anną Luizą przy sandwiczach, które jadłem zwykle zamiast lunchu, a ona wpadła, żeby coś przekąsić przed wyjazdem do Vevey, gdzie miała odwiedzić starą kobietę, swą dawną piastunkę. Czekając na sandwicze wstałem od stolika i poszedłem do umywalni; żeby zająć miejsce, na krześle zostawiłem gazetę. Anna Luiza usiadła naprzeciw, ponieważ nie zauważyła gazety. Kiedy wróciłem, mimo rękawiczki, jaką noszę na plastykowej protezie, spostrzegła chyba, że nie mam ręki — pewnie dlatego nie przeprosiła i nie odeszła. (Już pisałem, że była bardzo miła. Nie miała w sobie nic z ojca. Żałuję, że nie znałem jej matki.) Nasze sandwicze podano jednocześnie — jej był z szynką, mój z serem, ona zamówiła kawę, a ja piwo, przy czym wynikło chwilowe nieporozumienie, ponieważ kelnerka sądziła, że jesteśmy razem... I nagle poczuliśmy się jak dwoje przyjaciół, którzy się spotkali po latach
rozłąki. Anna Luiza miała lśniące długie włosy koloru mahoniu, które ściągała ciasno i spinała muszlą nanizaną na patyczek na sposób zdaje się chiński. W momencie, kiedy powiedziałem jej uprzejmie dzień dobry, wyobraziłem sobie, że wyciągam ten patyczek, muszla spada na ziemię, a włosy jej spływają luźno na plecy. Była tak niepodobna do szwajcarskich dziewcząt, które codziennie widywałem na ulicach, o ładnych świeżych jak krew z mlekiem buziach i oczach pustych, niewrażliwych, pozbawionych jakichkolwiek przeżyć. Ona mieszkając po śmierci matki sam na sam z doktorem Fischerem miała ich nadmiar. Nim skończyliśmy jeść kanapki, przedstawiliśmy się sobie, a kiedy powiedziała: „Nazywam się Fischer”, zawołałem: — Ale chyba nie z rodziny tego Fischera! — Nie wiem, jakiego Fischera ma pan na myśli. — Doktora Fischera, słynnego ze swych proszonych obiadów — wyjaśniłem. Przytaknęła i spostrzegłem, że sprawiłem jej przykrość. — Nie bywam na tych obiadach — powiedziała, a ja spiesznie dodałem, że zazwyczaj plotki są przesadne. — W tym wypadku nie — odparła — bo te obiady są okropne. Może po to, by zmienić temat, spytała mnie wprost o moją plastykową rękę, na której zawsze noszę rękawiczkę, żeby ukryć jej szpetotę. Na ogół ludzie udają, że jej nie widzą, chociaż czasem patrzą na nią ukradkiem, kiedy sądzą, że moja uwaga zajęta jest czymś innym. Opowiedziałem Annie Luizie o nocnym nalocie na londyńskie City i o tym, jak płomienie rozjaśniły niebo aż po West End, tak że o pierwszej nad ranem można byłoby czytać książkę. Mój posterunek znajdował się w pobliżu Tottenham Court Road, ale później zostaliśmy wezwani na pomoc do wschodniej części miasta. — Było to przeszło trzydzieści lat temu — powiedziałem — ale nadal wydaje mi się, że upłynęło zaledwie kilka miesięcy. — Właśnie w.tym roku ożenił się mój ojciec. Matka opowiadała mi, że gdy wrócili po uroczystości ślubnej, wydał prawdziwą ucztę. Widzi pan — dodała — Den- tophil Bou^uet iuż wtedy przyniósł mu fortunę; był wystarczająco niezależny, by nie podlegać racjonowa- niu żywności. Sądzę, że można to przyjęcie uważać za pierwszy z jego słynnych obiadów. Wszystkie kobiety dostały francuskie perfumy, a mężczyźni złote pałeczki do mieszania koktajli. W owych czasach lubił gościć przy swoim stole kobiety. Ucztowali do piątej nad ranem. Mnie by się nie podobało takie wesele. — Bombowce odleciały o wpół do szóstej rano — ciągnąłem. — Byłem już wtedy w szpitalu i odwołanie alarmu słyszałem w łóżku. Oboje zamówiliśmy po jeszcze jednym sandwiczu. Nie pozwoliła jednak, żebym za nią zapłacił. — Innym razem — powiedziała, a słowa te zabrzmiały jak obietnica co najmniej jeszcze jednego spotkania. Nocny nalot i te kanapki zamiast lunchu — to najbliższe mi i najwyraźniejsze wspomnienia, wyraźniejsze nawet niż pamięć szczegółów dnia, kiedy umarła Anna Luiza. Zjedliśmy kanapki, a ja patrzyłem za nią, dopóki nie zniknęła mi z oczu, dopiero wtedy wróciłem do urzędu, gdzie na moim biurku oczekiwało pięć listów hiszpańskich i trzy tureckie, na temat nowej odmiany czekolady mlecznej z dodatkiem whisky. Dentophil Bouquet z pewnością sprawi, że będzie nieszkodliwa dla dziąseł. 2 Tak się to z nami zaczęło; trzeba było całego miesiąca spotkań w Vevey i oglądania klasycznych filmów w małym lozańskim kinie, leżącym na połowie drogi między naszymi domami, żebym sobie uświadomił, że się kochamy i że ona gotowa jest „kochać się ze mną”. Cóż za absurdalny zwrot, zważywszy, iż prawdziwa miłość nawiązała się między nami
znacznie wcześniej, nad S 'A,' »f ft ł jŁylV~i*( ."'-■* '.o swffiia kanapkami z serem i szynką. Doprawdy byliśmy bardzo stroświecką parą. Małżeństwo zaproponowałem jej bez większej nadziei tego pierwszego popołudnia — była to niedziela — kiedy z nią spałem. Nie przyszło mi do głowy, by zrobić to rano, ponieważ nie przy- puszczałem, że zgodzi się pójść do mnie po randce w tej samej herbaciarni, w której spotkaliśmy się po raz pierwszy. Sformułowałem to tak: — Chciałbym, żebyśmy się pobrali. — Ale czemuż nie? — odpowiedziała pytaniem leżąc na plecach i wpatrując się w sufit. Muszla, którą Szwajcarzy nazywają barette, leżała na podłodze, a włosy Anny Luizy rozsypały się po całej poduszce. — Doktor Fischer — powiedziałem tylko. Nienawidziłem go. nim poznałem, a Dowiedzieć o nim „twój ojciec” było dla mnie odrażające po tym, jak przyznała, że wszystkie plotki o jego przyjęciach były prawdą. — Wcale nie potrzebujemy go pytać o zdanie — odparła. — Zresztą nie sądzę, żeby go to cokolwiek obchodziło. — Mówiłem ci, ile zarabiam. Wedle szwajcarskich pojęć na dwoje nie jest to wiele. — Jakoś damy sobie radę. Moja matka zostawiła mi coś niecoś. — No i mój wiek... Jestem na tyle stary, że mógłbym być twoim ojcem — dodałem myśląc, że chyba tym właśnie dla niej byłem: namiastką ojca, którego nie kochała, i że swój sukces zawdzięczałem właśnie doktorowi Fischerowi. — Mógłbym nawet być twoim dziadkiem, gdybym odpowiednio wcześnie zaczął. — Czemu nie? — spytała znowu. — Jesteś moim kochankiem i moim ojcem, moim dzieckiem i moją matką, jesteś cała rodziną, jedyną rodziną, jakiej pragnę. — Przycisnęła swoje usta do moich, tak że nie k ś mogłem nic odpowiedzieć, i tak mocno mnie przygniotła do łóżka, że jej krew splamiła moje nogi i brzuch i w ten sposób wzięliśmy ślub na dobre i na złe bez zgody doktora Fischera czy księdza. W małżeństwie zawartym w ten sposób nie było cienia legalności i dlatego nie mogło być rozwodu. Wzięliśmy siebie raz na zawsze, koniec, kropka. Anna Luiza wróciła do klasycystycznego białego domu nad jeziorem, spakowała walizkę (to zdumiewające, ile kobieta może zmieścić w jednej walizce) i odeszła nic nikomu nie mówiąc. Po jakichś trzech dniach, kiedy kupiliśmy już szafę na ubranie, trochę nowych rzeczy do kuchni (nie miałem nawet patelni) oraz wygodniejszy materac na łóżko, powiedziałem: — On się będzie niepokoił, co się z tobą dzieje. — „On”, nie „twój ojciec”. Układała właśnie włosy na sposób chiński, co tak bardzo lubiłem. — On może nawet tego nie zauważyć — odparła. — Nie jadacie razem? — Och, bardzo często przebywa poza domem. — Powinienem się z nim zobaczyć. — Po co? — Może zawiadomić policię, żeby cię szukała. — Nie będą się specialnie wysilać. Jeśli idzie o uwiedzenie, jestem już pełnoletnia. Nie popełniliśmy przestępstwa. Mimo wszystko nie byłem taki pewien, czvśmv ĘO nie popełnili: mężczyzna bez reki,
dobrze po pięćdziesiątce, całymi dniami piszący listv o czekoladzie, skłonił dziewczynę, która nie skończvła jeszcze dwudziestu jeden lat, żebv z nim zamierała: z punktu widzenia prawa nie było to przestępstwo, ale z punktu widzenia ojca tak. — Jeśli koniecznie chcesz do niego iść — powie działa — idź, ale bądź ostrożny. Proszę cię, bądź ostrożny. — Taki jest niebezpieczny? — Piekielnie — odparła. 3 Zwolniłem się z pracy i pojechałem nad jezioro. Ledwie skręciłem w boczną drogę, przekonałem się, jak rozległa to była posiadłość. Zobaczyłem srebrzyste brzozy, płaczące wierzby, wielki zielony trawnik, jak kaskada opadający przed frontonem domu z kolumnami, i — niby heraldyczny symbol — śpiącego charta. Nagle uświadomiłem sobie, że powinienem był skorzystać z wejścia dla służby. Kiedy nacisnąłem dzwonek, otworzył mi mężczyzna w białej kurtce. — Czy zastałem doktora Fischera? — spytałem. — Jak nazwisko? — spytał ostro. Był z pewnością Anglikiem. — Jones. Poprowadził mnie po schodach do ni to hallu, ni to saloniku, gdzie stały dwie kanapy, kilka foteli i wielki świecznik. Na jednej z kanap siedziała starsza kobieta z niebieskimi włosami, w niebieskiej sukni i z wielką ilością złotych pierścionków. Mężczyzna w białej kurtce zniknął. Spojrzeliśmy na siebie, a potem ja obejrzałem sobie pokój i pomyślałem o źródle tego wszystkiego — o Dentophil Bouąuet. Hall mógł być poczekalnią bardzo wziętego dentysty, a my jego pacjentami. Po chwili kobieta odezwała się po angielsku z lekkim akcentem amerykańskim: — On jest tak bardzo zajęty. Nieprawdaż? Nawet jego przyjaciele muszą na niego czekać. Nazywam się Montgomery. — Moje nazwisko Jones — odparłem. — Czy widzieliśmy się na którymś z jego przyjęć? — Nie. — Oczywiście nie bywam na wszystkich. Nie zawsze można być obecnym. To niemożliwe, prawda? Nie zawsze. — Oczywiście. — Zapewne zna pan Richarda Dean. — Nie spotkałem go nigdy, ale czytałem o nim w gazetach. Zachichotała. — Złośliwiec z pana, widać to. Zna pan generała Kruegera? — Nie. — No, ale musi pan znać pana Kipsa — stwierdziła z niedowierzaniem. — Słyszałem o nim — odparłem. — O ile mi wiadomo, jest doradcą podatkowym. — Nie, nie. To monsieur Belmont. Jakie dziwne, że nie zna pan Kipsa. Konieczne było jakieś wyjaśnienie. — Jestem przyjacielem jego córki — powiedziałem. — Przecież pan Kips nie jest żonaty. — Miałem na myśli córkę doktora Fischera. — Ach, tak. Nie znam jej. Trzyma się bardzo na uboczu. Nie bierze udziału w proszonych obiadach doktora Fischera. To wielka szkoda. Wszyscy bardzo chcielibyśmy poznać ją bliżej. Mężczyzna w białej kurtce wrócił i powiedział do pani Montgomery bezczelnym — jak mi się zdawało — tonem:
— Doktor Fischer, proszę pani, żałuje, że nie może pani przyjąć, ale ma trochę gorączki. — Proszę go spytać, czy mu czegoś nie trzeba... Pójdę i zaraz to kupię. Może piękne muszkatelowe winogrona? — Doktor Fischer ma winogrona muszkatelowe. — Wymieniłam je dla przykładu. Proszę spytać, czy nie mogę czegoś dla niego załatwić. Zrobię, co zechce. Rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych i służący, nie zadając sobie trudu, żeby odpowiedzieć, poszedł otworzyć. Wrócił po chwili, a za nim szczupły stary człowiek w ciemnym garniturze, zgięty prawie we dwoje. Głowę miał wysuniętą do przodu i przypominał moim zdaniem cyfrę siedem, tym bardziej, że lewą rękę miał zagiętą i przyciśniętą do boku. — Zaziębił się — poinformowała pani Montgomery przybyłego — nie zobaczy się z nami. — Pan Kips ma wyznaczone spotkanie — wtrącił się służący i nie zwracając na nas uwagi, poprowadził pana Kipsa w górę marmurowych schodów. — Proszę powiedzieć doktorowi Fischerowi — zawołałem za nim — że mam dla niego wiadomość od jego córki! — Niech pan nie wierzy w te „trochę gorączki” — zwróciła się do mnie pani Montgomery. — Tędy się nie idzie do jego sypialni, tylko do gabinetu. Ale oczywiście pan zna dom. — Jestem tutaj po raz pierwszy. — Ach tak, to tłumaczy wiele. Pan nie należy do naszego grona. — Mieszkam z jego córką. — Oo! — powiedziała. — Jakież to interesujące i jakie szczere. Słyszałam, że to ładna dziewczyna, ale nigdy jej nie widziałam. Jak już wspomniałam, nie lubi przyjęć. — Uniosła ręce do włosów, zadźwięczała przy tym jej złota bransoletka. — Widzi pan, spoczywa na mnie wielka odpowiedzialność — ciągnęła. — Ilekroć doktor Fischer wydaje przyjęcie, ja występuję w roli gospodyni. Jestem jedyną kobietą, jaką obecnie zaprasza. To dla mnie wielki zaszczyt, ale równocześnie..., wina dobiera zwykle generał Krueger... jeśli są potrzebne — dodała tajemniczo. — Generał to wielki koneser. — Wino na tych przyjęciach nie zawsze bywa podawane? — spytałem. Spojrzała na mnie w milczeniu, jakby podobne pytanie było impertynencją. — Doktor Fischer — powiedziała za chwilę już łagodniej — ma wielkie poczucie humoru. Dziwię się, że nie zaprosił pana na któryś ze swoich obiadów, ale może zważywszy na okoliczności nie byłoby to właściwe. Nasze grono jest bardzo małe — dodała. — Znamy się dobrze i tak lubimy, tak bardzo lubimy doktora Fischera. Z pewnością jednak zna pan chociaż monsieur Belmonta, monsieur Henri Belmonta? To człowiek, który potrafi rozwiązać każdy problem podatkowy. — Kiedy ja nie mam problemów podatkowych — wyznałem. Siedząc na drugiej kanapie pod wielkim kryształowym świecznikiem uświadomiłem sobie, że zabrzmiało to tak, jakbym powiedział coś bardzo prostackiego. Pani Montgomery odwróciła ode mnie wzrok z widomym zaambarasowaniem. Mimo skromnego tytułu mego ojca, który w swoim czasie zapewnił mi skromne miejsce w „Who’s Who”, poczułem się kimś niestosownym w towarzystwie pani Montgomery. W tym samym momencie, żeby mnie już zawstydzić ostatecznie, służący przechylił się przez balustradę i nie patrząc na mnie oświadczył: — Doktor Fischer chce się widzieć z panem Jonesem w czwartek o piątej po południu. Zniknął w przepastnych głębinach wielkiego domu, który — cóż za dziwna rzecz! — tak niedawno jeszcze był domem Anny Luizy.
— A więc, panie Jones... Czy tak brzmi pańskie nazwisko? Miło mi, że poznałam pana. Zostanę tu nieco dłużej, gdyż chcę się dowiedzieć od pana Kipsa, jak się czuje nasz przyjaciel. Musimy dbać o tego kochanego człowieka. Dopiero później zorientowałem się, że spotkałem wtedy dwie pierwsze „ropuchy”. 4 — Daj spokój — nalegała Anna Luiza. — Nie masz wobec niego żadnych zobowiązań. Nie należysz do „ropuch”. Teraz on już dobrze wie, gdzie jestem. — Wie tylko, że mieszkasz z kimś o nazwisku Jones, to wszystko. — Gdyby zechciał, dowie się twego imienia i jaki jest twój zawód, gdzie pracujesz, dowie się wszystkiego. Jesteś przecież cudzoziemcem, przebywającym tu czasowo. Policja ma twoje nazwisko w kartotece. Wystarczy, żeby spytał. — Kartoteka jest tajna. — Nie wyobrażaj sobie, że dla mojego ojca coś może być tajne. Nawet w policji jest z pewnością jakaś „ropucha”. — Z twoich słów wynikałoby, że jest kimś w rodzaju Boga Wszechmogącego i że można by o nim powiedzieć: „Bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi...” — To dobrze do niego pasuje — stwierdziła. — Budzisz moją ciekawość. — Och, idź na to spotkanie, jeśli musisz. Ale bądź ostrożny. Proszę cię, bądź ostrożny — powtórzyła. — I tym bardziej bądź ostrożny, kiedy będzie się uśmiechał. — Dentophilowy uśmiech — zażartowałem, gdyż oboje używaliśmy tej pasty. Mój dentysta ją polecał, może on również był „ropuchą”. — Nigdy nie wspominaj przy nim o Dentophilu — ostrzegła. — Nie lubi, jak mu się przypomina, skąd się wzięła jego fortuna. — On sam tego nie używa? — Nie. Używa czegoś, co się nazywa wykałaczką wodną. W ogóle nie poruszaj tematu zębów, bo pomyśli, że kpisz z niego. On może szydzić z innych, ale z niego nikomu szydzić nie wolno. Posiada monopol na szyderstwo. Kiedy w czwartek wyszedłem nieco wcześniej z pracy, nie zostało we mnie śladu tej odwagi, jaką czułem przy Annie Luizie. Byłem po prostu niejakim Alfredem Jones, zarabiającym trzy tysiące franków miesięcznie, człowiekiem pięćdziesięcioparoletnim, który pracuje w firmie produkującej czekoladę. Swojego Fiata zostawiłem Annie Luizie i udałem się pociągiem do Genewy, a ze stacji na postój taksówek, w pobliżu którego znajdował się, wedle określenia Szwajcarów, „pub Anglais” pod nazwą (co było łatwe do przewidzenia) Winston Churchill; nad pubem wisiało niewyraźne godło (trudno zgadnąć, czemu widniały na nim białe i czerwone róże hrabstw York i Lancaster), w oknach lśniły drobne szybki, a w środku była drewniana bogi azeria i angielski bar z porcelanowymi rączkami do pompowania piwa, chyba jedynymi tu oryginalnymi przedmiotami, gdyż trudno byłoby tak nazwać rzeźbione ławy, plastikowe beczułki, służące jako stoły, no i kiepskie piwo. Godziny otwarcia ku mojej radości nie były typowo angielskie, postanowiłem więc, nim wsiądę do taksówki, napić się dla kurażu. Ponieważ piwo beczkowe było równie drogie jak whisky, zamówiłem whisky. Chciałem z kimś porozmawiać, żeby nie myśleć o tym, co mnie czeka, stanąłem więc przy barze i zagadnąłem właściciela: — Macie tutaj wielu klientów Anglików? — Nie — odparł. — Dlaczego? Myślałem, że... — Nie mają pieniędzy. — Był Szwajcarem i nie zamierzał ułatwiać mi zadania. Wypiłem jeszcze jedną whisky i wyszedłem.
— Czy zna pan dom doktora Fischera w Versoix? — spytałem kierowcę taksówki. Był to francuski Szwajcar, bardziej rozmowny niż barman. — Jedzie pan odwiedzić doktora? — spytał. — Tak. — Niech pan będzie ostrożny. — Czemu? Przecież chyba nie jest niebezpieczny. — Un peu farfelu * — powiedział. — Pod jakim względem? — Nie słyszał pan o jego przyjęciach? — Tylko plotki. Nikt nigdy nie opowiedział mi o tym dokładnie. — Ach, bo przysięgli zachować tajemnicę. — Kto? — Ci, których on zaprasza. • zwariowany, ekstrawagancki — No to skąd wszyscy o nich wiedzą? — Nikt nie wie. Ten sam bezczelny służący otworzył mi drzwi. — Czy jest pan umówiony? — Tak. — Nazwisko? — Jones. — Nie wiem, czy doktor Fischer będzie mógł przyjąć pana. — Już mówiłem, że mam wyznaczone spotkanie. — Och, spotkanie — powiedział lekceważąco. — Każdy mówi, że ma wyznaczone spotkanie. — Proszę zadzwonić i powiedzieć panu Fischerowi, że jestem. Spojrzał na mnie wzgardliwie i odszedł, tym razem zostawiając mnie na progu. Nie było go długo, podejrzewałem, że zwleka celowo. Już miałem zamiar wyjść, kiedy nareszcie wrócił. — Zobaczy się z panem — burknął. Poprowadził mnie przez salonik i marmurowymi schodami na piętro. Wisiał tu portret kobiety w luźnej sukni, trzymającej z wyrazem wielkiej czułości czaszkę; nie jestem znawcą, ale ten obraz sprawiał wrażenie prawdziwie siedemnastowiecznego płótna, nie kopii. — Pan Jones — zaanonsował mnie służący. Spojrzałem na siedzącego w fotelu za wielkim biurkiem doktora Fischera i — po tylu plotkach i ostrzeżeniach — zdumiałem się, że widzę człowieka niczym się nie różniącego od innych, mniej więcej w moim wieku, o rudych wąsach i włosach, które zaczynały tracić swoją płomienność (może wąsy farbował). Miał worki pod oczami i ociężałe powieki. Wyglądał na kogoś, kto żle sypia w nocy. — Niech t>an siada. Jones — powiedział nie podnosząc się ani nie wyciągając ręki. Przypominało to bardziej rozkaz niż zaproszenie, chociaż nie brzmiało oschle — mógłbym być podwładnym przywykłym do stania w jego obecności, któremu okazywai życzliwość. Przysunąłem sobie krzesło i zapadła cisza, którą on wreszcie przerwał: — Chciał pan rozmawiać ze mną? — Sądziłem, że raczej pan chce ze mną rozmawiać. — A to niby dlaczego? — spytał. Uśmiechnął się i przypomniałem sobie ostrzeżenie Anny Luizy. — Nie wiedziałem o pańskim istnieniu aż do dnia pańskiej tutaj wizyty. Przy okazji — co ukrywa ta rękawiczka? Jakieś zniekształcenie?
— Straciłem rękę. — Chyba nie przyszedł pan do mnie radzić się w tej sprawie. Nie jestem doktorem od takich przypadków. — Mieszkam z pańską córką. Zamierzamy się. pobrać. — To zawsze bardzo trudna decyzja — powiedział. — Musicie ją powziąć wspólnie. To nie moja sprawa. Czy pańskie kalectwo jest dziedziczne? Sądzę, że zastanowiliście się nad tym ważnym problemem. — Rękę straciłem podczas nalotu w Londynie — wyjaśniłem i dodałem kulawo: — Uważaliśmy, że trzeba panu o tvm powiedzieć. — Pańska ręka nic mnie nie obchodzi. — Miałem na myśli nasze małżeństwo. — Moim zdaniem tę wiadomość znacznie łatwiej byłoby przekazać listownie. Oszczędziłoby to panu jazdy do Genewy. Słuchając go można by pomyśleć, że Genewa znajdowała się równie daleko od naszego mieszkania w Vevey jak Moskwa. — Niezbyt interesuje się pan córką. — Zapewne, Jones, zna ją pan lepiej niż ja, jeśli zna ją pan na tyle dobrze, że chce się z nią żenić; a poza tym zwolnił mnie pan od wszelkiej odpowiedzialności, jaką kiedykolwiek miałem. — Nie chce pan zapisać jej adresu? — Zapewne mieszka u pana? — Tak. — Sądzę, że jest pan w książce telefonicznej? — Tak. W dziale Vevey. — A więc nie ma potrzeby podawania mi adresu. — Znowu obdarzył mnie swoim niebezpiecznym uśmieszkiem. — Cóż, Jones, bardzo to miłe z pańskiej strony, że mnie pan odwiedził, choć w istocie niekonieczne. — Najwidoczniej na tym chciał sprawę skończyć. — Do widzenia, doktorze Fischer — powiedziałem i byłem już blisko drzwi, kiedy znowu się odezwał. — Panie Jones, czy wiadomo coś panu na temat płatków owsianych? — spytał. — Prawdziwych, nie tych firmy Quaker Oats. Zapewne pan jako Walijczyk... Ma pan przecież nazwisko walijskie. — Płatki są potrawą szkocką — wyjaśni .1 — nie walijską. — Ach, zostałem wobec tego źle poinformowany. Dziękuję panu, Jones, to chyba wszystko. Kiedy wróciłem do domu, Anna Luiza powitała mnie zaniepokojona. — Jak ci poszło? — Wcale mi nie poszło. — Był dla ciebie okropny? — Powiedziałbym, że absolutnie się nami dwojgiem nie interesuje. — Czy się uśmiechał? — Tak. — Czy zaprosił cię na przyjęcie? — Nie. — Chwała Bogu. — Chwała doktorowi Fischerowi — powiedziałem. — A może to jest to samo? W tydzień czy dwa później wzięliśmy ślub w me- rostwie. Świadkiem był urzędnik, którego przyprowadziłem z biura. Doktor Fischer nie dał znaku życia, chociaż
zawiadomiliśmy go o dacie. Byliśmy bardzo szczęśliwi, tym szczęśliwsi, że mteńśmy oyć zupełnie sami, oczywiście nie licząc świadka. Na pół godziny przed pójściem do merostwa kochaliśmy się. — Bez tortu — powiedziała Anna Luiza — druhen, księdza, rodziny — oto ideał. Dopiero tak jest naprawdę uroczyście i człowiek czuje się naprawdę poślubiony. A ten inny sposób kojarzy mi się z wielką pompą, z przyjęciem. — Z którymś z przyjęć doktora Fischera? — Prawie równe okropieństwo. W końcu sali merostwa stał ktoś, kogo nie znałem. Obejrzałem się nerwowo przez ramię, gdyż na poły oczekiwałem pojawienia się doktora Fischera, ale zobaczyłem bardzo szczupłego wysokiego mężczyznę o zapadniętych policzkach i z opuszczoną lewą powieką, wskutek czego przez chwilę myślałem, że mruga do mnie. Doszedłem do wniosku, że to pomocnik mera. Ustawiono dla nas przed biurkiem dwa krzesła, a świadek nazwiskiem Excoffier kręcił się nerwowo w pobliżu. Anna Luiza szepnęła coś, czego nie zrozumiałem. — Co powiedziałaś? — To jedna z „ropuch”. — Monsieur Excoffier?l — krzyknąłem. — Nie, nie, ten facet z tyłu. Potem ceremonia się zaczęła i przez cały czas byłem zdenerwowany z powodu jegomościa za naszymi plecami. Pamiętam to miejsce w tekście wedle obrząd ku anglikańskiego, kiedy duchowny oznajmia, że ktokolwiek znałby jakąś przeszkodę, dla której te dwie osoby nie mogłyby zostać związane świętym węzłem małżeńskim, powinien to zgłosić; przez cały czas obawiałem się, czy „ropucha” nie została przysłana w tym celu przez doktora Fischera. Jednak takie pytanie nie padło, nic się nie stało, wszystko przebiegło gładko, na koniec mer — chyba to był sam mer — uścisnął nam ręce zycząc szczęścia i zniknął szybKo w drzwiach znajdujących się za biurkiem. — A teraz coś sobie wypijemy — powiedziałem do pana Excoffier; miał to być skromny poczęstunek za milczącą przysługę, jaką nam oddał — butelkę szampana w Trois Couronnes. Szczupły człowiek ciągle stał w tyle sali i jakby mrugał do nas. — Czy jest stąd jakieś inne wyjście? — spytałem urzędnika merostwa i wskazałem drzwi za biurkiem, ale powiedział, że nie, nie ma. My nie możemy tamtędy wyjść, te drzwi nie są dla publiczności. Nie pozostało nam więc nic innego, jak stanąć twarzą w twarz z „ropuchą”. Przy drzwiach nieznajomy zatrzymał mnie. — Monsieur Jones? Nazywam się Belmont. Przyniosłem panu coś od doktora Fischera. — Wyciągnął w moim kierunku kopertę. — Nie bierz tego — powiedziała Anna Luiza. Oboje w swej ignorancji baliśmy się, że może to jakiś pozew. — Madame Jones, on przesyła pani najlepsze życzenia szczęścia. — Jako doradca podatkowy — powiedziała — powinien pan wiedzieć, ile są warte jego najlepsze życzenia. Czy mam je zadeklarować odpowiednim władzom? Otworzyłem kopertę. W środku znajdował się tylko zadrukowany kartonik: „Doktor Fischer ma zaszczyt prosić... (nazwisko Jones zostało wypisane nawet bez. WP) na spotkanie ze swymi przyjaciółmi i skromny obiad w dniu (wpisano tu „10 listopada”) o godz. 8 wieczorem”. Na dole widniały literki R.S.V.P. * — Czy to zaproszenie? — spytała Anna Luiza. — Tak. — Nie możesz tam iść. — On będzie bardzo rozczarowany — wtrącił Bel- mont. — Liczy na to, że monsieur Jones przyjdzie i weźmie udział w naszym spotkaniu. Będzie madame Montgomery i
oczywiście monsieur Kips, mamy też nadzieję, że brygadier... — A więc spotkanie „ropuch” — podsumowała Anna Luiza. — Ropuch? Jakich ropuch? Nie znam takiego określenia. Pani ojciec pragnąłby przedstawić męża pani wszystkim swoim przyjaciołom. — Ale z zaproszenia wynika, że moja żona nie została wzięta pod uwagę. — Nasze żony nigdy nie bywają zapraszane. Żadnych pań. Stało się to regułą naszych małych spotkań. Nie wiem co prawda, dlaczego. Kiedyś brała w nich udział... ale teraz jedyny wyjątek to madame Montgomery. Można powiedzieć, że jest symbolem swojej płci. — I dodał niezbyt fortunnie przytoczone określenie: — Fajna babka. — Jeszcze dziś wieczór wyślę odpowiedź — obiecałem. — Zapewniam, że wiele pan straci, jeśli pan nie przyjdzie. Przyjęcia doktora Fischera są zawsze bardzo ciekawe. Ma on wielkie poczucie humoru. A jaki przy tym jest wspaniałomyślny... Świetnie się bawimy. Wypiliśmy butelką szampana z monsieur Excoffie- rem w Trois Couronnes i wróciliśmy do domu. Szampan był wyśmienity, ale dzień stracił swój blask. Doktor Fischer wywołał między nami konflikt, ponieważ zacząłem dowodzić, że nie mam nic przeciw niemu. Łatwo mógłby się sprzeciwić naszemu małżeństwu lub choćby wyrazić dezaprobatę. Przysyłając mi zaproszenie na jedno ze swych przyjęć, w jakimś sensie ofiarował prezent ślubny i byłoby grubiaństwem z mojej strony odmówić. — On chce, żebyś się przyłączył do „ropuch”. — Ależ ja nie mam nic przeciwko „ropuchom”. Czy naprawdę są to ludzie tak źli, jak mówisz? Poznałem ich troje. Muszę przyznać, że pani Montgomery niezbyt mnie zachwyciła. — Pewno nie zawsze byli „ropuchami”. To on ich zepsuł. — Człowieka tylko wtedy można zepsuć, jeśli się temu podda. — A skąd ty wiesz, że się nie poddasz? — Nie wiem. Może należałoby się przekonać. — No, to pozwolisz mu się zaprowadzić na wysoką górę i pokazać wszystkie królestwa świata. — Ja nie jestem Chrystusem, a on nie jest szatanem i chyba ustaliliśmy, że przypomina Boga Wszechmogącego, chociaż wydaje mi się, że ten cholerny bóg wszechmogący bardzo podobny jest do szatana. — Dobrze, już dobrze — powiedziała — idź i niech pię licho. Ta sprzeczka przypominała zamierające ognisko: czasem żar zdawał się przygasać, gdy nagle jakieś zapomniane iskierki rozjaśniały nadpaloną szczapę, aż na chwilę wybuchała płomieniem. Koniec naszej sprzeczki nastąpił dopiero wtedy, kiedy Anna Luiza rozpłakała się w poduszkę, a ja się poddałem. — Masz rację — powiedziałem. — Nic mu nie je Wbił* stem winien. Tylko ten kartonik z zaproszeniem... Nie pójdę. Daję ci słowo, że nie pójdę. — Nie — sprzeciwiła się — masz rację. To ja jej nie miałam. Wiem, że nie jesteś „ropuchą”, ale ty o tym nie wiesz, dopóki nie pójdziesz na to obrzydliwe przyjęcie. Idź, proszę, nie będę się więcej o to gniewać. Obiecuję. Chcę, żebyś tam poszedł. — I dodała: — Ostatecznie to mój ojciec. Może w rezultacie nie jest taki strasznie zły. Może oszczędzi ciebie. Mojej matki nie oszczędził. Oboje byliśmy zmęczeni tą dyskusją. Zasnęła w moich ramionach tak szybko, że nawet nie kochaliśmy się, i ja też zaraz zasnąłem. Nazajutrz rano wysłałem oficjalną odpowiedź na to zaoroszenie: „A. Jones ma zaszczyt przyjąć uprzejme zaproszenie pana doktora Fischera...” I odruchowo pomyślałem: Tyle zamieszania o nic. Ale się myliłem, bardzo się myliłem. 6
Kłótnia nie odżyła. Oprócz wielu innych zalet Anna Luiza miała i tę, że nigdy nie wracała do sprzeczki ani do powziętej decyzji. Kiedy postanowiła wyjść za mnie, wiedziałem, że dla niej oznacza to związek na zawsze. Więcej już nie mówiła o przyjęciu i następne dziesięć dni było najszczęśliwszymi dniami w moim życiu. Cóż to dla mnie za niezwykła odmiana — wracać wieczorem z biura do mieszkania, które nie było puste, i do dźwięku głosu, który kochałem. Tylko raz to szczęście zdawało się nieco zagrożo- ne, kiedy musiałem pojechać do Genewy na spotkanie z ważnym hiszpańskim cukiernikiem z Madrytu, by omówić transakcję handlową z moją firmą. Postawi! mi znakomity lunch w Beau Rivage, ale nie mogłem w pełni cieszyć się dobrym jedzeniem, gdyż od samego aperitifu nie mówił o niczym, tylko o czekoladzie — o ile pamiętam, zamówił koktajl Alexander usiany kuleczkami czekolady. Można by sądzić, że temat czekolady jest raczej ograniczony, ale z pewnością nie dla prosperującego cukiernika, mającego rewelacyjne pomysły. Lunch zakończył musem czekoladowym, który ostro skrytykował, gdyż nie było w nim wiórków skórki pomarańczowej. Kiedyśmy się rozstali, czułem ciężar na wątrobie, jakbym skosztował próbek wszystkich czekolad wyprodukowanych przez moją firmę. Dzień był ponury, wilgotny. Szedłem właśnie skulony w stronę placu, gdzie zostawiłem samochód, starając się wchłonąć jak najmniej wilgoci znad jeziora i pozbyć się smaku czekolady, która przywarła mi do języka, kiedy usłyszałem kobiecy głos: — Panie Smith, jest pan człowiekiem, którego mi właśnie potrzeba. Odwróciłem się i ujrzałem panią Montgomery w drzwiach wytwornego sklepu — czegoś w rodzaju szwajcarskiego Aspreya. — Jones — poprawiłem ją odruchowo. — Och, bardzo przepraszam. Mam okropną pamięć. Nie wiem, czemu myślałam, że nazywa się pan Smith. Ale to nie ma żadnego znaczenia. Potrzebny mi jest mężczyzna. Po prostu mężczyzna. To wszystko. — Czy to ma być propozycja? — spytałem, ale ona nie zrozumiała dowcipu. — Chciałabym, żeby pan wszedł ze mną i wskazał cztery przedmioty, które chciałby pan mieć na własność, gdyby panu przyszła nacie taka fantazia. Chwyciła mnie za ramię i wciągnęła do sklepu, a widok mnóstwa luksusowych przedmiotów zemdlił mnie jak czekolada podczas lunchu. Wszystko tutaj sprawiało wrażenie, że jest ze złota (osiemnastokaratowego) albo z platyny, choć dla biedniejszych klientów były wyroby ze srebra i skóry. Przypomniałem sobie po- głoski, jakie krążyły wokół przyjęć doktora Fischera, i pomyślałem, że wiem, czego szuka pani Montgomery. Wzięła do ręki czerwone safianowe pudełko z gilotyn- ką do cygar. — Nie chciałby pan mieć czegoś takiego? — spytała. Za ten przyrząd z pewnością zapłaciłbym całą moją miesięczną pensję. — Nie palę cygar — odparłem i dodałem: — Nie powinna pani tego wybierać. Czyż doktor Fischer nie dawał tego rodzaju prezentów na swoim weselu? Nie sądzę, żeby lubił się powtarzać. — Jest pan pewien? — Nie. Wydaje mi się, że to jednak były pałeczki do mieszania koktajli. — Ale nie jest pan pewien? — spytała z rozczarowaniem w głosie i odstawiła na miejsce gilotnykę do cygar. — Nie ma pan pojęcia, jak bardzo trudno jest znaleźć coś, co spodobałoby się wszystkim, zwłaszcza mężczyznom. — Dlaczego nie dać im po prostu czeków? — Nie można ludziom dawać czeków. To byłoby obraźliwe. — Chyba nikt z państwa nie obraziłby się, gdyby czeki były odpowiednio wysokie. Widziałem, że zastanawia się nad moimi słowami, i mam prawo przypuszczać na
podstawie tego, co wydarzyło się później, że musiała moją uwagę powtórzyć doktorowi Fischerowi. — Nie, to niemożliwe, absolutnie niemożliwe. Proszę sobie wyobrazić wręczenie czeku generałowi, to wyglądałoby na łapówkę. — Generałowie już nieraz brali łapówki. A zresztą on nie może być generałem, jeśli jest Szwajcarem. Pewno jest tylko brygadierem. — Albo pomysł, żeby dać czek panu Kipsowi. Przecież to nie do wyobrażenia. Niech pan nikomu nie mówi, że to powiedziałam, ale pan Kips w rzeczywistości jest właścicielem tego sklepu. — Zaczęła głośno myśleć: — A co by pan powiedział na zegarek kwarcowy w złocie? Albo lepiej w platynie, tylko że każdy z nich z pewnością ma już coś takiego. — Ten nowy zawsze można odsprzedać. — Jestem pewna, iż żaden z nich nawet nie pomyślałby o sprzedaniu prezentu. A już z pewnością prezentu od doktora Fischera. Tak więc moje przypuszczenia okazały się słuszne, sekret się wydał. Zobaczyłem, że pani Montgomery przełyka, jak gdyby usiłowała połknąć swoje słowa z powrotem. Wziąłem ramkę do fotografii ze świńskiej skóry. Jak gdyby ludzie kupujący w tym sklepie nie byli dość bystrzy, by wiedzieć, do czego używa się takiej ramki — kierownictwo włożyło w nią fotografię Richarda Deane, gwiazdora filmowego. Nawet ja czytałem dość gazet, żeby poznać tę przystojną młodo-starą twarz i ten alkoholiczny uśmieszek. — A co pani myśli o tym? — spytałem. — Och, pan jest niemożliwy — jęknęła pani Montgomery, ale mimo to, jak się później okazało, nawet tę żartobliwą propozycję musiała powtórzyć doktorowi Fischerowi. Myślę, że ucieszyła się, kiedy sobie poszedłem. Nie okazałem się specjalnie pomocny. #**•, ą,r*.k imiSF ' Mr#IJ . ’»«*•;*• , * w* ■* • r ^ : . v '• % i' ‘'.i' * '' — Czy ty nienawidzisz swego ojca? — spytałem Annę Luizę, opisawszy jej wszystkie wydarzenia dnia, poczynając od lunchu z hiszpańskim cukiernikiem. — Nie lubię go... — Potem jednak przyznała: — Tak, chyba go nienawidzę. — Dlaczego? — Unieszczęśliwił moją matkę. — W jaki sposób? — Przez swoją dumę, piekielną dumę. — I opowiedziała mi tę historię. Jej matka kochała muzykę, której ojciec nienawidził — co do tej nienawiści nie było żadnych wątpliwości. Dlaczego, nie miała pojęcia. Tak jakby muzyka urągała mu, że nie jest w stanie jej zrozumieć, szydziła z jego głupoty. Głupi? Człowiek, który wymyślił Dentophil Bouquet i zrobił wielomilionową fortunę — głupi? Jej matka zaczęła się wymykać sama na koncerty. Na jednym z nich poznała mężczyznę, który kochał muzykę tak samo jak ona. Zaczęli razem kupować płyty i słuchać ich potajemnie w jego mieszkaniu. Kiedy doktor Fischer mówił o kociej muzyce strun, nie starała się go przekonać, że nie ma racji — wystarczyło jej przejść kawałek ulicą, minąć rzeźnika, powiedzieć kilka słów do domofonu, pojechać windą na trzecie piętro i przez godzinę słuchać w zachwycie Jaschy Heifetza. Nie było między nimi seksu — Anna Luiza była tego pewna — zdrada nie wchodziła w grę. Seks to był doktor Fischer i jej matka nigdy tego nie lubiła: seks to był ból porodu i uczucie wielkiej samotności, kiedy doktor Fischer mruczał z zadowolenia. Lata całe ona też udawała zado- wolenie: nie było trudno oszukać go, ponieważ jej mąż nie interesował się nigdy, czy doznawała przy jemności, czy nie. Mogła była oszczędzić sobie tego wysiłku. To wszystko wyznała kiedyś
córce w histerycznym wybuchu. Wreszcie doktor Fischer odkrył, co się święci. Zapytał ją wprost, a ona powiedziała mu prawdę. Nie uwierzył — albo może uwierzył, ale nie robiło mu to różnicy, czy zdradza go z mężczyzną, czy z płytą Hei- fetza, płytą z tą okropną kocią muzyką, której nie potrafił zrozumieć. Porzuciła go wkraczając w domenę, gdzie nie mógł jej towarzyszyć. Jego chorobliwa zazdrość zrodziła w niej przekonanie, że on musi mieć po temu powód — czuła się winna, choć nie bardzo wiedziała, dlaczego. Przepraszała, poniżała się, wyznała mu wszystko, nawet to, która płyta Heifetza podobała się jej najbardziej, i odtąd już zawsze czuła, że on bierze ją z nienawiścią. Nie potrafiła wytłumaczyć tego córce, ale mogę sobie wyobrazić. jak to się odbywało — jak wdzierał się w nią, jakby chciał zasztyletować wroga. Nie umiał znaleźć satysfakcji w jednym ostatecznym pchnięciu. Miała to być śmierć tysiąca ciosów. Powiedział jej, że wybacza, co tylko zwiększyło jej poczucie winy: z pewnością było jednak coś do wybaczenia — ale powiedział jej też, że nigdy nie zapomni jej zdrady. Jakiej zdrady? Budził ją po nocach, żeby wbijać w nią znowu swój oścień. Dowiedziała się, że odkrył nazwisko jej przyjaciela — tego małego człowieczka, nieszkodliwego wielbiciela muzyki — poszedł do jego pracodawcy i zaproponował mu pięćdziesiąt tysięcy franków, żeby ten wyrzucił go z miejsca. — To był pan Kips — wyjaśniła Anna Luiza. Przyjaciel matki był tylko urzędnikiem, nikim ważnym, po prostu pionkiem, którego w każdej chwili można było zastąpić innym pionkiem. Jego jedyną cechą wyróżniającą było umiłowanie muzyki, ale pan Kios wcale o tym nie wiedział. Dodatkowe upokorzenie dla doktora Fischera stanowił jeszcze fakt, że ten człowiek za- rabiał tak mało. Nie przejąłby się specjalnie, gdyby go I zdradziła z innym milionerem — tak przynajmniej zda- ; wało się jej matce. Z pewnością pogardzałby Chrystu- I sem, dlatego że był synem cieśli, gdyby Nowy Testa- I ment nie odniósł z czasem tak wielkiego sukcesu han- I dlowego. — Co się stało z tym człowiekiem? — Moja matka nigdy się nie dowiedziała. Po pro- 1 stu zniknął. Ona zniknęła również po paru latach. My- I ślę, że tak jak niektórzy Afrykańczycy, siłą woli zmusiła się do tego, żeby umrzeć. Tylko raz mówiła ze mną o swoim osobistym życiu, i to ci właśnie opowie- j działam. Tak jak zapamiętałam. — A ty? Jak on traktował ciebie? — Nigdy nie był dla mnie zły. Na tyle się mną nie interesował. Ale wiesz, wydaje mi się, że ten mały I urzędnik pana Kipsa zadał mu cios w serce, z którego j nigdy się nie wyleczył. Może wtedy właśnie nauczył j się nienawidzić ludzi i pogardzać nimi. I tak „ropuchy” zostały wezwane, żeby go pocieszyć po śmierci ! matki. Pan Kips oczywiście jako pierwszy. Ojciec nie mógł lubić pana Kipsa. Przecież w jakiś sposób obna- i żył się przed nim. A więc musiał go upokorzyć, tak jak upokorzył moją matkę, ponieważ pan Kips znał prawdę. Zrobił z niego swego doradcę prawnego i w ten sposób zamknął mu usta. — Ale co zrobił Kipsowi? — Oczywiście nie wiesz, jak wygląda Kips? — Wiem. Widziałem go tego dnia, kiedy po raz pierwszy usiłowałem zobaczyć się z twoim ojcem. — No to wiesz, że jest zgięty prawie we dwoje. Choruje na kręgosłup. — Tak, pomyślałem wtedy, że przypomina cyfrę siedem. — Mój ojciec wynajął znanego pisarza dla dzieci i bardzo dobrego rysownika. Zrobili obrazkową ksią żeczkę pod tytułem Przygody pana Kipsa w poszukiwaniu dolara. Ofiarował mi nawet próbny egzemplarz. Nie wiedziałam wtedy, że istnieje prawdziwy pan Kips, i byłam zdania, że książeczka jest bardzo zabawna, a przy tym bardzo okrutna. Pan Kips z książeczki zawsze
był mocno zgarbiony i zawsze szukał monet, które innym ludziom upadły na chodnik. Książka ukazała się w okresie Bożego Narodzenia i mój ojciec — za pieniądze oczywiście — w każdej księgarni urządził jej wielką wystawę. Wystawa była zrobiona na odpowiedniej wysokości, tak, by zgięty pan Kips mógł ją widzieć, gdyby akurat tamtędy przechodził. Nazwisko adwokata — zwłaszcza specjalisty od prawa międzynarodowego, który nie zajmuje się tak głośnymi sprawami jak zbrodnia — nigdy nie jest specjalnie znane, nawet w mieście, w którym mieszka, i wydaje mi się, że tvlko jedna księgarnia odmówiła w obawie, że zostanie oskarżona o zniesławienie. Mój ojciec po prostu zagwarantował, że zapłaci wszelkie koszty. Książka — przypuszczam, że większość dzieci jest okrutna — odniosła wielki sukces. Było potem wiele wznowień. Drukowano ją też w odcinkach w gazecie. Jestem przekonana, że mój ojciec zrobił na niej sporo pieniędzy, co tym bardziej zwiększyło jego zadowolenie. — A pan Kips? — Dowiedział się o tym na pierwszym specjalnym obiedzie mego ojca. Każdy miał niewielki, ale wspaniały prezent — coś ze złota albo platyny — przy swoim nakryciu, i wyjątkiem Kipsa, który otrzymał dużą paczkę w brązowym papierze, zawierającą egzemplarz książki oprawiony w czerwony safian. Musiał być wściekły, ale wobec innych gości udawał rozbawienie; ponieważ mój ojciec płacił mu za to, że nic nie robił, bardzo wysoką pensję, którą straciłby przecież, gdyby wynikła kłótnia. Kto wie, może właśnie on wykupił tyle egzemplarzy, że książka odniosła tak wielki sukces. Rozba- ............. 37 BI»«!!! ppiipl 'O;-' IM an i, ■ ;■ ■■ : llpl }*i* i'Ip . r f> YT fliT l rsił W «SE -Ar ~ '*V'. ' ' li iSirirfŃw ' ' "■ > »►»'»i» | nnSg| ił»'"*'*«’ #> % • > •Z \ ~ ' " wiony ojciec opowiadał mi to wszystko. „Ale co z biednym panem Kipsem?” — spytałam. Oczywiście nie podał mi prawdziwej przyczyny. „Och, w swoim czasie każdy z nich dostarczy mi zabawy.” „A więc w swoim czasie stracisz wszystkich przyjaciół”, powiedziałam. „Nie wierz w to — odparł. — Wszyscy moi przyjaciele są bogaci, a bogacze są najbardziej chciwi. Bogaci są dumni wyłącznie z tego, co posiadają. Ostrożnym trzeba być tylko z biednymi.” — Wobec tego jesteśmy bezpieczni — powiedziałem. — Nie jesteśmy bogaci. — Tak, ale może nie jesteśmy wystarczająco biedni dla niego. Obdarzona była mądrością, której ja nie mogłem dorównać. Może był to jeszcze jeden powód,- że tak bardzo ją kochałem. 8 Teraz, kiedy jestem sam w tym mieszkaniu, próbuję przypomnieć sobie szczęście, jakie było naszym udziałem, nim wziąłem udział w pierwszym przyjęciu z „ropuchami”. Ale jak można przekazać szczęście? Nieszczęście tak łatwo jest opisać. „Byłem nieszczęśliwy — powiadamy — ponieważ...” Wspominamy to i tamto, uzasadniamy. Ale szczęście jest jak jedna z odległych wysp na Pacyfiku, które niekiedy — wedle doniesień marynarzy — wyłaniają się z mgieł w miejscu, gdzie nie zaznaczył ich żaden kartograf. Wyspa taka znika
ponownie na całe pokolenia, ale żaden nawigator nie może być całkowicie pewien, że istniała tylko ^mfysfjBWtIV»*****/%*fc jfiiijwiji'*' ' t®I I * t Zplffiłi '*4 *'*'>■'' k * ■ ' ^*'■'■>'"■ £$Afi?C i <► <* . -V:f""”'.v*-.\ ' - ■* 1 :I ■ - ’ t! ■ V* %■ iïy%^fókŚ w wyobraźni dawno zmarłego obserwatora. Ciągle sobie powtarzam, jak byłem szczęśliwy w owe tygodnie, ale kiedy szukam w myśli argumentów, nie potrafię znaleźć przyczyny, która by należycie uzasadniała moje szczęście. Czy szczęście to miłosny uścisk? Z pewnością nie. To podniecenie, rodzaj ekstazy, a czasem coś zbliżonego do bólu. Czy szczęście to po prostu cichy oddech na poduszce obok mnie, czy odgłosy krzątaniny w kuchni, kiedy wieczorem wracam z pracy i czytam „Journal de Genève” siedząc w naszym jedynym fotelu? Oczywiście stać nas było na kupno drugiego fotela, ale jakoś nigdy nie mieliśmy czasu w owych tygodniach, a kiedy wreszcie kupiliśmy go w Vevey — a także automatyczną zmywarkę, której hałaśliwy motor zastąpił miły brzęk normalnego zmywania — wyspa wielkiej szczęśliwości prawie zniknęła we mgle. Groźba przyjęcia u doktora Fischera zbliżała się i weszła między nas wypełniając wspólne chwile milczenia. Cień mroczniejszy niż anioł zła przeleciał nad naszymi głowami. Kiedyś na zakończenie takiej długiej ciszy wyraziłem głośno nurtującą mnie myśl: — Napiszę jednak do niego, że nie przyjdę. Powiem... — Co? — Że wyjeżdżamy na urlop i że to jedyny termin, na jaki zgadza się moja firma. — Ludzie nie wyjeżdżają na urlopy w listopadzie. — No to napiszę, że nie czujesz się dobrze i że nie mogę ciebie zostawić samej. — On wie, że jestem mocna jak koń. W jaldmś sensie było to prawdą, ale ten koń z pewnością był pełnej krwi, a takie, o ile wiadomo, wymagają troskliwej opieki. Była smukła i drobnokości- sta. Lubiłem dotykać jej kości policzkowych i sklepienia czaszki. Jej siła objawiała się głównie w małych napięstkach, mocnych jak bicz: potrafiła otworzyć każdy słoik, który mi się opierał. — Daj spokój — powiedziała. — Miałeś rację, że przyjąłeś zaproszenie. To ja się myliłam. Jeśli teraz odwołasz swój udział, będziesz uważał siebie za tchórza i nigdy sobie tego nie wybaczysz. Ostatecznie chodzi tylko o jedno przyjęcie. On nie może nas zranić. Nie jesteś panem Kipsem i nie jesteś bogaty, nie zależymy też od niego. Nie musisz iść na następne. — Oczywiście, że nie pójdę — powiedziałem i wierzyłem w to. Termin przyjęcia zbliżał się szybko. Wielka chmura wisiała ciężko nad morzem, wyspa zniknęła z pola widzenia i nigdy nie poznam długości geograficznej i szerokości, pod którą mógłbym zaznaczyć ją na mapie. Wkrótce miał nadejść czas, kiedy zwątpiłem, że kiedy- kolwiek widziałem tę wyspę. Coś jeszcze kupiliśmy wędrując po sklepach: była to para nart. Matka nauczyła jeździć na nartach Annę Luizę jako dziewczynkę czteroletnią, więc było to dla mojej żony naturalne jak chodzenie, a śnieżna zima wkrótce miała nadejść. Kiedy sprowadziła się do mnie w Vevey, zapomniała wziąć narty z domu i nic nie było w stanie zmusić jej, by po nie wróciła. Trzeba też było dobrać buty. Zakupy trwały długo, ale nadal, jak przypuszczam, byliśmy całkiem szczęśliwi: tak zajęci, nie mieliśmy czasu wypatrywać nad sobą chmur. Z przyjemnością patrzyłem, jak Anna Luiza fachowo wybiera narty, a jej stopy nigdy nie wydawały mi się ładniejsze niż wtedy, kiedy mierzyła ciężkie buciska. Doświadczenie życiowe uczy nas, że zbiegi okoliczności rzadko bywają szczęśliwe. Z
jaką hipokryzją mawiamy: „Co za szczęśliwy zbieg okoliczności!”, spotykając znajomego w obcym hotelu, gdzie bardzo chcemy być sami. Wracając do domu minęliśmy księgarnię. Z nawyku oglądam każdą wystawę z książkami. W tej 40 jedno okno poświęcone było dzieciom, gdyż w listopadzie sklepy szykują się już do zakupów gwiazdkowych. Spojrzałem odruchowo i w środku wystawy zobaczyłem Przygody pana Kipsa w poszukiwaniu dolara. — Spójrz tylko. — Tak — powiedziała Anna Luiza — przed Bożym Narodzeniem zawsze jest nowe wydanie. Może to mój ojciec płaci wydawcy, albo może wciąż nowe dzieci chcą tę książkę czytać. — Pan Kips chyba życzyłby sobie, żeby pigułka antykoncepcyjna była w powszechnym użyciu. — Kiedy się skończą narty — powiedziała Anna Luiza — przestanę brać pigułki. I tak może pojawi się nowy czytelnik Przygód pana Kipsa. — Dlaczego chcesz czekać aż do tego momentu? — Jestem dobrą narciarką, ale zawsze zdarzają się wypadki. Przykro być w ciąży i w gipsie. Myśli o przyjęciu u doktora Fischera nie mogliśmy dłużej unikać. „Jutro” prawie już nadeszło i nękało nas oboje. Zupełnie jakby paszcza rekina pokazała się w pobliżu naszej małej łódeczki, z której kiedyś dostrzegliśmy wyspę. Tej nocy leżeliśmy bezsennie w łóżku, dotykając się ramionami, ale oddzieleni zmartwieniem jak nieskończoną przestrzenią. — Jacyśmy niemądrzy — mówiła Anna Luiza. — Co on, na Boga, nam może zrobić? Ty nie jesteś panem Kipsem. Może sobie wypełniać twoimi karykaturami wszystkie sklepy, wcale się tym nie przejmiemy. Kto by ciebie rozpoznał? A twoja firma nie wyrzuci ciebie, żeby otrzymać od niego pięćdziesiąt tysięcy franków. To nie jest nawet ich półgodzinny zarobek. W niczym od niego nie zależymy. Jesteśmy wolni, wolni. Powtórz za mną głośno: wolni. — Może on nienawidzi wolności tak samo jak ludzi. « — Nie ma sposobu, żeby zamienić ciebie w „ropuchę”. — Czemu więc zabiega o to, żebym przyszedł? — Chce dowieść tamtym, że może cię do tego skłonić. Może starać się upokorzyć ciebie wobec nich — to do niego podobne. Wytrzymaj godzinę, dwie, a jeśli posunie się za daleko, chluśnij mu winem w twarz i wyjdź. Pamiętaj zawsze, że jesteśmy wolni. Wolni, kochany. Nie może zranić ciebie ani mnie. Jesteśmy zbyt mali, żeby mógł nas upokorzyć. To tak jakby ktoś próbując upokorzyć kelnera upokarzał sam siebie. — Oczywiście masz rację, ale mimo wszystko chciałbym wiedzieć, o co mu chodzi. Zasnęliśmy wreszcie. Następny dzień posuwał się ku wieczorowi wolno jak paralityk, jak pan Kips. Tajemniczość, w jakiej odbywały się obiady doktora Fischera, i mnóstwo nieprawdopodobnych plotek sprawiały, że otaczała je złowieszcza atmosfera, jednak fakt, że brała w nich udział zawsze ta sama grupa „ropuch”, świadczył, iż musiały one dostarczać gospodarzowi jakiejś rozrywki. Dlaczego tak obrażony Kips nadal brał w nich udział? No cóż, można to było wytłumaczyć, nie chciał utracić pensji. Ale przecież brygadier z pewnością nie brałby udziału w podejrzanej imprezie? Niełatwo osiągnąć stopień brygadiera w neutralnej Szwajcarii, a emerytowany brygadier ma estymę rzadkiego i chronionego ptaka. Pamiętam każdy szczegół tego nieprzyjemnego dnia. Tost śniadaniowy spalił się — i to z mojej winy; przysłano mi do tłumaczenia dwa listy portugalskie, choć nie znam portugalskiego; musiałem pracować przez całą południową przerwę, bo hiszpański cukiernik, zachęcony naszym wspólnym lunchem, przysłał do firmy dwadzieścia stron propozycji i zażądał na nie odpowiedzi przed swoim powrotem do Madrytu (między inny
mi chciał zmian w produkcji jednego z naszych gatunków, tak, by odpowiadał narodowym wymaganiom smakowym Basków — podobno nie wziąłem tego pod uwagę, zwłaszcza jeśli idzie o nasze mleczne czekoladki z dodatkiem whisky). Do domu wróciłem bardzo późno, zaciąłem się przy goleniu i omal nie włożyłem złej marynarki do jedynej pary ciemnych spodni, jaką posiadam. W drodze do Genewy musiałem zatrzymać się przy stacji benzynowej i zapłacić gotówką, ponieważ zapomniałem przełożyć kartę kredytową z jednego ubrania do drugiego. Wszystkie te przeciwności uważałem za zły omen. 9 Niemiły służący, którego miałem nadzieję nigdy więcej nie oglądać, otworzył mi drzwi. Na podjeździe stało już pięć kosztownych wozów, dwa z nich z szoferami, i zdawało mi się, że lokaj spojrzał z pogardą na mego małego Fiata 500. Potem zlustrował uważnym spojrzeniem moje ubranie i wysoko uniósł brwi. — Jak nazwisko — spytał, chociaż byłem pewien, że je dobrze zapamiętał. Jego nosowa angielszczyzna zatrącała cockneyem. A więc wiedział, jakiej jestem narodowości. — Jones — odparłem. — Doktor Fischer jest zajęty. — Oczekuje mnie — powiedziałem. — Doktor Fischer je obiad z przyjaciółmi. — Tak się składa, że mam ten obiad jeść razem z nim. — Czy ma pan zaproszenie? — Oczywiście, że mam zaproszenie. — Proszę mi je pokazać. — Nie mogę, zostawiłem je w domu. Spojrzał na mnie groźnie, ale nie był już tak pewny siebie — widziałem to wyraźnie. Stwierdziłem więc; — Nie sądzę, żeby doktor Fischer był zadowolony, gdyby zostało puste miejsce przy jego stole. Proszę iść i spytać go. — Jakie nazwisko pan podał? — Jones. — Proszę iść za mną. Poszedłem za jego białą kurtką przez hall i po schodach na górę. Na podeście odwrócił się do mnie i powiedział: — Jeśli pan skłamał... Jeśli nie jest pan zaproszony...— Zrobił gest pięściami jak bokser podczas spar- ringu. — Jak się nazywasz? — spytałem teraz ja z kolei. — A co tofcana obchodzi? — Po prostu chcę powiedzieć doktorowi, jak witasz jego przyjaciół. — Przyjaciół... — powiedział. — On nie ma przyjaciół. Powiadam panu, że jeśli nie został pan zaproszony... — Jestem zaproszony. Poszliśmy nie w kierunku gabinetu, w którym poprzednio rozmawiałem z doktorem Fischerem, lecz w stronę przeciwną i służący otworzył przede mną drzwi. — Pan Jones — mruknął, a ja wszedłem i oto mia- t°m pr?ed sobą wpatrzone we mnie wszystkie „ropuchy”. Mężczyźni byli w smokingach, a pani Montgomery w długiej sukni. — Wejdź, Jones — powiedział doktor Fischer. — Możesz podawać obiad, Albercie, jak tylko będzie gotowy. Na stole stały kryształowe kieliszki, w których odbijało się światło wiszącego świecznika. Nawet metalowe miseczki, w jakich podaje się na ogół zimną zupę, były wytworne. Zdziwiłem się trochę: pora nie była odpowiednia na takie danie.
— To Jones, mój zięć — wyjaśnił doktor Fischer. —Wybaczcie mu tę rękawiczkę, ukrywa kalectwo. Pani Montgomery, pan Kips, monsieur Belmont, pan Richard Deane, brygadier Krueger (on nie podwyższał tytułu Kruegera, o, nie). — Fale ich wrogości otaczały mnie niby gaz łzawiący. Dlaczego? Może z powodu mego ciemnego garnituru. Zszedłem z czegoś, co dekorator wnętrz nazwałby chyba podestem. — Ja już poznałem monsieur Jonesa — powiedział Belmont jak świadek prokuratora identyfikujący oskarżonego. — Ja również — powiedziała pani Montgomery — orzelotnie. — Jones jest znakomitym lingwistą — stwierdził doktor Fischer. — Tłumaczy listy dotyczące czekolady. —■ Gdy to powiedział, zdałem sobie sprawę, że musiał zasięgnąć informacji o mnie u moich pracodawców. — Tutaj, Jones, na tych naszych małych przyjęciach, używamy języka angielskiego, ponieważ Richard Deane, mimo że jest wielkim gwiazdorem, nie zna innego, chociaż czasem próbuje czegoś w rodzaju francuskiego, kiedy sobie popije — zwłaszcza po trzecim kieliszku. Na ekranie jego francuszczyzna to dubbing. Wszystkich to rozbawiło jak udany dowcip, tylko Deane uśmiechnął się niewesoło. — Po paru kieliszkach ma on wszelkie dane, żeby grać Falstaffa — brak mu tylko poczucia humoru i odpowiedniej wagi. Temu ostatniemu w miarę możności postaramy się dzisiaj zaradzić. Uzupełnienie poczucia humoru, obawiam się, przekracza nasze możliwości. Moglibyśmy spytać, co mu zostało. Tylko szybko nik nąca reputacja wśród kobiet i nastolatków. Kips, nie bawisz się? Czy coś ci dokucza? Może brak ci naszych zwykłych aperitifów? Ale dzisiaj nie chciałem psuć wam podniebienia przed tym, co zostanie podane. — Skądże, doktorze, wszystko w porządku. Nic takiego. — Bardzo mi zależy — powiedział doktor Fischer — żeby na tych moich małych przyjęciach każdy dobrze się bawił. —• Zawsze bawimy się świetnie — przytaknęła pani Montgomery. — Świetnie. — Zawsze też doktor Fischer jest znakomitym gospodarzem — poinformował mnie brygadier Krueger protekcjonalnie. — A jaki wspaniałomyślny! — dodała pani Montgomery. — Ten mój naszyjnik to prezent z ostatniego przyjęcia. — Był to ciężki naszyjnik ze złotych krążków, z daleka wydawało mi się, że są to krugerrandy. — Każdy dostaje tu jakąś nagrodę — szepnął brygadier. Był stary, siwy i jakby senny. Spodobał mi się najbardziej, chyba też zaakceptował mnie łatwiej niż pozostali. — Dziś też będą nagrody — wyjaśniła pani Montgomery. — Pomagałam doktorowi je wybierać. — Podeszła do bocznego stołu, gdzie, jak teraz dopiero zauważyłem, leżał stos paczuszek zawiniętych w kolorowe papiery. Dotknęła jednej czubkiem palca jak dziecko badające gwiazdkową pończochę, żeby z chrzęstu wywnioskować, co jest w środku. — Za co te nagrody? — spytałem. — Z pewnością nie za inteligencję — powiedział doktor Fischer. — W takim wypadku brygadier nigdy nic by nie dostał. Wszyscy z uwagą przyglądali się stosowi prezentów. — Po prostu musimy zadowolić małe kaprysy dok- tora — wyjaśniła pani Montgomery — a potem on rozdziela nagrody. Pewnego wieczoru — uwierzy pan w to? — podał żywe homary i garnki z kipiącą wodą. Każdy musiał złapać homara i osobiście ugotować. Jeden homar uszczypnął generała w palec. —I Do dziś mam bliznę — poskarżył się Krueger. — Jedyna rana, jaką odniósł w walce — zauważył doktor Fischer. — Zabawa była świetna! — wyjaśniła pani Montgomery, jakbym nie rozumiał, na czym to polegało. — W każdym razie wtedy zmienił się jej kolor włosów na niebieski — powiedział doktor
Fischer. — Przed tamtym wieczorem były takie jakieś siwe, poplamione nikotyną. — Nie siwe, naturalne blond, i nigdy nie były poplamione nikotyną. — Proszę pamiętać o regułach, pani Montgomery — skarcił ją Fischer. — Jeśli sprzeciwi mi się pani jeszcze raz, straci pani swoją nagrodę. — To właśnie przydarzyło się panu Kipsowi na którymś z naszych przyjęć — odezwał się monsieur Belmont. — Stracił osiemnastokaratową złotą zapalniczkę. Taką jak ta. — Wyjął z kieszeni zapalniczkę w skórzanym pokrowcu. — Niewielka to była dla mnie strata — powiedział Kips — ponieważ nie palę. — Uważaj, Kips. Nie obniżaj wartości moich prezentów, bo dziś wieczór możesz stracić swój po raz drugi. Pomyślałem: Przecież to dom wariatów, gdzie rządzi zwariowany doktor. Trzymała mnie tu wyłącznie ciekawość, a nie chęć otrzymania prezentu. — Może zanim usiądziemy do obiadu — powiedział doktor Fischer — który, mam nadzieję, sprawi wam dużą przyjemność i który ocenicie w pełni, gdyż po- święciłem wiele uwagi menu, wyjaśnimy naszemu nowemu gościowi zasady etykiety, jakich przestrzegamy podczas tych obiadów — Oczywiście jesi, to konieczne — przytaknął mon- sieur Belmont. — Myślę, jeśli wybaczy mi to pan, doktorze, że powinniśmy jego kandydaturę poddać głosowaniu. Ostatecznie jesteśmy czymś w rodzaju klubu. — Zgadzam się z Belmontem — powiedział Kips. — Wszyscy wiemy, o co chodzi, w imię prawdziwej zabawy przyjęliśmy określone warunki. Ktoś obcy mógłby tego nie zrozumieć. — Pan Kips w poszukiwaniu dolara — powiedział doktor Fischer — boi się, że wartość prezentów może być obniżona wskutek obecności jeszcze jednego gościa, tak samo jak wy mieliście nadzieję, że po śmierci dwóch osób z naszego grona ich wartość wzrośnie. Zapanowała cisza. Sądząc z wyrazu oczu pana Kip- sa, miałem wrażenie, że wybuchnie gniewem, ale nic takiego nie nastąniło, wvbakał tylko: — Pan mnie żle zrozumiał. Gdyby to przeczytał ktoś nie biorący udziału w przyjęciu, mógłby sądzić, że było to wesołe przekomarzanie się członków klubu, którzy nazwajem obrażają się rubasznie, nim zasiądą do smacznego obiadu i dobrze sobie popiją w miłej koleżeńskiej atmosferze. Ale obserwując ich twarze widziałem, że dokuczanie osiągnęło granicę przyzwoitości, że w żartobliwej szermierce słownej kryje się fałsz i hipokryzja, a nienawiść jak chmura gradowa wisi nad jadalnią — nienawiść gospodarza wobec gości i gości wobec gospodarza. Ja czułem się całkowicie poza nawiasem tej sytuacji, bo choć nikogo z nich nie lubiłem, moje uczucia były jeszcze zbyt słabe, żeby je nazwać nienawiścią. — 'Wobec tego chodźmy do stołu — zaproponował doktor Fischer — a ja, nim Albert poda obiad, wyjaś nię naszemu nowemu gościowi, jaki jest cel moich skromnych przyjęć. Zająłem miejsce koło pani Montgomery, która siedziała po prawej stronie naszego gospodarza, z prawej miałem Belmonta, a naprzeciw Richarda Deane. Przy każdym nakryciu stała butelka dobrego Yvorne — z wyjątkiem nakrycia gospodarza, który, jak zauważyłem, wolał polską wódkę. __ — Po pierwsze — powiedział doktor Fischer — chciałbym, żebyśmy wznieśli toast dla upamiętnienia naszych dwojga przyjaciół — czy mogę ich tak nazwać przy tej okazji? — w drugą rocznicę ich śmierci. Co za dziwny zbieg okoliczności! Specjalnie wybrałem ten właśnie dzień. Madame Faverjon sama odebrała sobie życie. Przypuszczam, że nie była w stanie dłużej z sobą wytrzymać, nawet ja z trudnością ją znosiłem, choć z początku wydawała mi się interesująca. Ze wszystkich osób zebranych przy ¡¡¡gra stole była najbardziej chciwa — a to już mówi wiele. Była również najbogatsza z was wszystkich. Nieraz zdarzały się
chwile, gdy któreś z was buntowało się słysząc moje uwagi krytyczne, aż byłem zmuszony przypomnieć o groźbie utraty prezentu na zakończenie obiadu. Z madame Faverjon nigdy nic takiego nie miało miejsca. Godziła się zawsze i na wszystko, żeby tylko zasłużyć na prezent, choć bez wątpienia stać ją było na kupienie sobie czegoś o tej samej wartości. Była kobietą odrażającą ponad wszelkie wyobrażenie, a jednak muszę przyznać, że pod koniec wykazała pewną odwagę. Wątpię, czy któreś z was wykazałoby jej tyle co ona, nawet nasz dzielny brygadier. Wątpię również, czy któreś z was zastanawiało się nad uwolnieniem świata od swej zbędnej obecności. Tak więc wznoszę toast za ducha madame Faverjon. Wraz z gośćmi poszedłem za jego przykładem. Wkroczył Albert wnosząc srebrną tacę, na której stała duża salaterka kawioru i małe półmiseczki z jajkiem, cebulą i plasterkami cytryny. — Wybaczcie, że Albert mnie pierwszego obsłuży —powiedział doktor Fischer. — Ubóstwiam kawior — odezwała się pani Montgomery. — Mogłabym jeść wyłącznie kawior. — Stać byłoby panią na to, gdyby pani zechciała wydawać własne pieniądze. — Aż tak bogata nie jestem. — Dlaczego zadaje sobie pani tyle trudu, żeby kłamać? Gdyby nie była pani tak bogata, jak pani jest, nie siedziałaby pani przy tym stole. Zapraszam tylko ludzi bardzo bogatych. — A co z panem Jonesem? — Jest tutaj w roli obserwatora raczej niż gościa, ale oczywiście, ponieważ jest moim zięciem, może oczekuje na coś z mojej strony. Oczekiwania, nadzieje są również jakąś formą bogactwa. Jestem pewien, że pan Kips mógłby mu załatwić znaczne kredyty, a nadzieje nie podlegają opodatkowaniu — nie musiałby więc szukać porady monsieur Bełmonta. Albercie, ślimaki. Dopiero teraz zauważyłem, że przy naszych nakryciach nie ma serwetek. Albert wiązał właśnie śli- niak wokół szyi pani Montgomery, która zaczęła wydawać radosne piski: — Écrevisses! Uwielbiam écrevisses! * — Jeszcze nie wznieśliśmy toastu ku czci nieodżałowanego monsieur Groseli — powiedział brygadier poprawiając śliniak. — Co prawda nie mam zamiaru udawać, że go kiedykolwiek lubiłem. — Spieszmy się więc, nim Albert poda wam obiad. * raki ■ - ■ .'■.■■■•■ ; ■ - -.., ,-.j fpk*:^. ,*,U - £*&*!»Vft u ac-- Ss!«, aigagsr rr^itt^aPyg r?f Za monsieur Groseli. Wziął udział tylko w dwóch naszych przyjęciach, nim umarł na raka, nie zdążyłem więc przestudiować jego charakteru. Gdybym wiedział, że jest nieuleczalnie chory, nigdy bym go nie zaprosił. Spodziewam się, że moi goście będą mnie bawić przez znacznie dłuższy czas. Ach, oto i wasz obiad, mogę więc zaczynać swój. Pani Montgomery krzyknęła przeraźliwie: — Ale to jest owsianka, zimna owsianka! — Prawdziwa szkocka owsianka. Pani, obdarzona szkockim nazwiskiem, powinna ją w pełni docenić. — Doktor Fischer nałożył sobie porządną porcję kawioru i nalał kieliszek wódki. — To nam zepsuje cały apetyt — jęknął Deane. — Proszę się nie obawiać, nic więcej nie będzie. — To już przesada, doktorze Fischer — powiedziała pani Montgomery. — Zimna owsianka. Przecież to absolutnie niejadalne. — Proszę więc niejesc^&itga^pani, proszę nie jeść, zgodnie z regulaminem straci pani tylko swój mały prezent. Prawdę mówiąc kazałem podać owsiankę specjalnie ze względu na
Jonesa. Zastanawiałem się nad kuropatwami, ale jak by sobie poradził mając tylko jedną rękę? Ku memu zdumieniu zobaczyłem, że brygadier i Deane zaczynają jeść, a pan Kips dziobie łyżką. — Gdybyśmy mieli trochę cukru — powiedział Belmont — może by to noorawiło smak. — O ile wiem, Walijczycy... nie, nie, pamiętam, Jones... chciałem powiedzieć: Szkoci uważają za świętokradztwo psucie owsianki cukrem. Jak słyszałem, jedzą ją z solą. Sól możecie dostać. Albercie, podaj panom sól. Pani Montgomery postanowiła głodować. — Och, nie, nie zepsuję panu tego żarciku, doktorze. Proszę mi podać sól. Nie może pogorszyć smaku tej owsianki. m v*w ’ + j - '' ‘ *' * !' tsilS W przeciągu paru minut ku memu zdumieniu wszyscy jedli z ponurą zapalczywością, w milczeniu. Może owsianka oblepiła im języki. — A pan, Jones, nie spróbuje? — spytał mnie doktor Fischer i jeszcze dołożył sobie nieco kawioru. — Dziękuję, nie jestem na tyle głodny. — Na tyle bogaty — poprawił mnie doktor Fischer. — Od wielu lat studiuję chciwość bogatych. Tym, którzy mają, będzie dane — tę obietnicę Chrystusa oni biorą dosłownie. Dane, a nie zarobione, proszę zwrócić uwagę. Prezenty, jakie im daję po zakończeniu obiadu, łatwo mogliby sami sobie ofiarować, ale wtedy by je „zarobili”, choćby przez to, że podpisaliby czek. Ale bogaci nie znoszą podpisywania czeków, stąd takie powodzenie kart kredytowych. Jedna karta zastępuje sto czeków. Zrobiliby wszystko, żeby dostać prezenty za darmo. Oto jeden z najtrudniejszych sprawdzianów, jakim icli dotychczas poddałem, i proszę patrzeć, jak sjsppolzjadają swoją zimną owsiankę, żeby przyspieszyć chwilę wręczenia prezentów. Obawiam się, Jones, że jeśli pan nie zje, nic pan nie dostanie. — Czeka na mnie w domu coś znacznie cenniejszego niż pański prezent. — Wytwornie powiedziane — wyraził swą aprobatę doktor Fischer — ale niech pan nie będzie zbyt pewny siebie. Kobiety nie zawsze czekają. Wątpię, czy brak ręki sprzyja romantyzmowi. Albercie, pan Deane ma ochotę na drugą porcję. —Och, nie — jęknęła pani Montgomery — tylko bez dokładek. —Chodzi mi o dob^o pana Deane. Chcę go utuczyć tak, żeby mógł grać rolę Falstaffa. Deane spojrzał na niego z wściekłością, ale zgodził się na drugą porcję. — Żartują oczywiście. Deane tak samo nie może grać Falstaffa jak Britt Ekland Kleopatry. Deane nie jest aktorem: on jest narzędziem seksu. Wiesz, Jones, nastolatki go uwielbiają. Jak bardzo rozczarowałyby się, gdyby go zobaczyły bez ubrania. Mam podstawy przypuszczać, że cierpi na przedwczesną ejakulację. Może owsianka wpłynie na ciebie hamująco, Deane, mój biedaku. Albercie, proszę jeszcze nałożyć panu Kipsowi. Widzę też, że pani Montgomery prawie już skończyła. Proszę się pospieszyć, brygadierze, szybciej, Belmont. Nie ma prezentów, dopóki wszyscy nie skończą. Przypominał mi nadzorcę sfory, który w czsie polowania na lisa panuje nad psami trzaskając z bata. — Przyjrzyj im się, Jones. Tak bardzo chcą z tym skończyć, że zapomnieli nawet o piciu. — Nie sądzę, żeby Yvome pasowało do owsianki. — Możesz się z nich śmiać, Jones. Wcale się tym nie przejmą. — Nie uważam ich za śmiesznych. — Oczywiście zgadzam się, że takie przyjęcie jak to ma i swoją poważną stronę, ale mimo wszystko... Czy oni nie przypominają trochę świń jedzących z koryta? Można by nawet sądzić, że są z tego zadowoleni. Pan Kips splamił sobie owsianką koszulę. Oczyść go,
Albercie. — Pan budzi we mnie sprzeciw, doktorze Fischer. Obrócił na mnie wzrok — jego oczy przypominały wypolerowane okruchy jasnoniebieskiego kamienia. Szarawe kuleczki kawioru tkwiły w jego rudych wą- sach. — Tak, doskonale mogę zrozumieć pańskie uczucia. Ja też nieraz czuję tak samo, ale moje badania muszą iść swoim torem aż do końca. Nie wyrzeknę się ich teraz. Wspaniale, brygadierze, dogonił ich pan. Na bierasz czubate łyżki, Deane, mój chłopcze, chciałbym, żeby twoje wielbicielki widziały ciebie w tej chwili, kiedy tak się obżerasz. — Dlaczego pan to robi? — spytałem. — Dlaczego miałbym to panu wyjaśniać? Pan nie należy do nas. I nigdy nie będzie pan należał. Proszę na nic nie liczyć w związku z moją osobą. — Na nic nie liczę. — Jak widzę, ma pan diunę biednego człowieka. Zresztą dlaczego nie miałbym panu wszystkiego powiedzieć? Jest pan dla mnie czymś w rodzaju syna. Chciałbym się przekonać, Jones, czy chciwość bogatych przyjaciół ma granice. Czy jest jakieś „dotąd i ani kroku dalej”. Czy przyjdzie taki dzień, że nie będą chcieli zasłużyć na swoje prezenty. Ich chciwość z pewnością nie jest ograniczona dumą. Widział to pan sam na własne oczy dziś wieczór. Kips jak Herr Krupp licząc na przywileje usiadłby z zadowoleniem do stołu z Hitlerem, cokolwiek by przed nim postawiono. Brygadier poplamił s>e owsianką mimo śliniaka. Proszę mu dać czysty, Albercie. Dzisiejszy wieczór zakończy pewien eksperyment. Rozważam nowy pomysł. — Pan też jest bogatym człowiekiem. Czy istnieją granice pańskiej chciwości? — Może pewnego dnia znajdę taką granicę. Ale moja chciwość jest innego rodzaju niż ich. Nie jestem chciwy na błahostki, Jones. — Błahostki są nieszkodliwe. — Czasem wydaje mi się, że moja chciwość przypomina chciwość Boga. — Chciwość Boga? — Och, niech pan ani przez chwilę nie przypuszcza, że ja wierzę w Niego bardziej niż wierzę w diabła, ale zawsze uważałem, że teologia jest zabawną rozrywką intelektualną. Albercie, pani Montgomery skoń czyła swoją owsiankę. Możesz zabrać jej talerz. Co to ja mówiłem? — Że Bóg jest chciwy. —Ludzie wierzący i sentymentalni powiadają, że jest chciwy naszej miłości. Ja jestem skłonny myśleć, iż sądząc po świecie, który podobno stworzył, może być chciwy tylko naszego upokorzenia; ta Jego chciwość nigdy nie może się wyczerpać. Jest bezdenna. Świat cierpi coraz więcej, a On przykręca bez końca śrubę, zarazem dając nam prezenty, ponieważ wszechświatowe samobójstwo zniszczyłoby jego zamysł, chce złagodzić upokorzenia, jakie znosimy. Rak odbytnicy, niepowstrzymany zimny strumień odchodów. Na przykład pan jest biednym człowiekiem, a więc daje panu mały prezent, moją córkę, żeby na jakiś czas pana zadowolić. — Ona jest wielkim ukojeniem — powiedziałem. — I jeśli to Bóg mi ją dał, jestem Mu wdzięczny. — A jednak może naszyjnik pani Montgomery przetrwa dłużej niż tak zwana pańska miłość. — Dlaczego On chce nas upokarzać? — A czy ja chcę upokarzać? Powiadają, że stworzył nas na swój obraz i podobieństwo. Może stwierdził, że był kiepskim rzemieślnikiem, rezultaty Go rozczarowały. Wadliwy przedmiot wyrzucamy na śmietnik. Spójrz na nich i śmiej się, Jones. Nie masz do tego
nastroju? Wszyscy mają puste talerze z wyjątkiem pana Kipsa, a jacy są teraz niecierpliwi. Proszę, Belmont nawet skończył jego porcję. Nie wiem, czy to jest zgodne z moimi zasadami, ale niech będzie. Dotrzymajcie mi jeszcze przez chwilę towarzystwa, przyjaciele, dopóki nie skończę kawioru. Albercie, rozwiąż śliniak i. — To było odrażające — powiedziałem Annie Luizie. — Twój ojciec jest chyba wariatem. — Byłoby mniej odrażające, gdyby nim był — odparła. — Gdybyś wiedziała, jak rzucili się po te swoje prezenty — wszyscy z wyjątkiem Kipsa, który musiał najpierw pójść do klozetu i zwymiotować. Zimna owsianka nie odpowiadała mu. Muszę przyznać, że w porównaniu z „ropuchami” twój ojciec zachował się z pewnego rodzaju godnością, diabelską godnością. Oni wszyscy byli na mnie wściekli, ponieważ nie brałem udziału w ich grze. Byłem dla nich wrogim audytorium Jakbym trzymał przed nimi lustro — uświadomili sobie, jak okropnie się zachowywali. Pani Montgomery oświadczyła, że należało mnie odesłać od stołu już w momencie, kiedy odmówiłem zjedzenia owsianki. „Każdy z was mógł to zrobić” — powiedział twój ojciec. „Ale co by pan zrobił z tymi wszystkimi prezentami?” — spytała. „Może podwoiłbym stawkę za następnym razem” — odparł. — Stawkę? Co miał na myśli? — On pewno obstawia chciwość przeciwko upokorzeniu. — Jakie były te prezenty? — Pani Montgomery dostała piękny szmaragdowy komplet w platynie z czymś w rodzaju diamentowej korony, o ile dobrze widziałem. — A mężczyżni? — Osiemnastokaratowe złote zegarki, kwarcowe zegarki z komputerami i różnymi takimi urządzeniami. Wszyscy z wyjątkiem biednego Richarda Deane. On dostał własną fotografię w ramce ze świńskiej skó ry, którą widziałem w sklepie. „Wystarczy ci ją podpisać — poradził mu twój ojciec — a zdobędziesz każdą nastolatkę, jaką zechcesz.” Deane wyszedł wściekły, a ja za nim. Powiedział mi, że nigdy tam nie wróci, i dodał: „Nie potrzeba mi fotografii, żeby mieć każdą dziewczynę, jaką zechcę”. Wsiadł do swego sportowego Mercedesa i odjechał. — Wróci — powiedziała Anna Luiza. — Ten wóz to także prezent. Ale ty... ty tam nigdy nie wrócisz, prawda? — Nigdy. — Słowo? — Słowo. Lecz śmierć, jak się dowiedziałem później, przekreśla obietnice. Obietnicę składa się osobie żyjącej. Osoba, która nie żyje, nie jest tą samą, która żyła. Nawet miłość zmienia charakter. Miłość przestaje być szczęściem, staje się świadomością klęski nie do zniesienia. — Ale nie śmiałeś się z nich? — Nie było z czego się śmiać. — To musiało go rozczarować. Następne zaproszenie nie nadeszło, zostawiono nas w spokoju, a był to spokój niezwykły tej zimy, głęboki jak wczesny śnieg tegoroczny i prawie równie cichy. Pierwszy śnieg (było to przy końcu listopada) spadł, kiedy pracowałem nad tłumaczeniem listów z Hiszpanii i Ameryki Łacińskiej. Cisza, jaka zapanowała wraz ze śniegiem na zewnątrz tego wielkiego gmachu z kolorowego szkła, była tą samą szczęśliwą ciszą naszego domu, i zdawało mi się, że Anna Luiza siedzi naprzeciw mnie po drugiej stronie biurka, tak samo jak będzie siedzieć późnym wieczorem przy stole, na którym rozegramy ostatnią partię remi, nim pójdziemy spać. W czasie weekendu na początku grudnia zawiozłem ją w góry do Les Diablerets na parę
godzin jazdy na nartach. Zbyt stary, żeby się tego nauczyć, siedziałem w kiwiarni i czytaiem 1 Journal de Genève", rad, że ona, jak jaskółka zataczając kręgi na lodowatych białych zboczach, jest szczęśliwa. Hotele zaczęły się otwierać na śnieg niby kwiaty wczesną wiosną. Zapowiadał się dla nich świetny sezon na Boże Narodzenie. Lubiłem patrzeć, jak Anna Luiza wchodzi do kawiarni, żeby spotkać się ze mną, ze śniegiem na butach i rumianymi policzkami, które zimno rozjaśniało jak świeczki. Powiedziałem jej kiedyś: — Jeszcze nigdy nie byłem tak szczęśliwy. — Dlaczego to mówisz? — spytała. — Byłeś przecież żonaty. Byłeś szczęśliwy z Mary. — Byłem w niej zakochany, nigdy jednak nie czułem się bezpieczny. Kiedyśmy się pobrali, byliśmy w tym samym wieku, a ja zawsze się bałem, że ona umrze pierwsza, i tak się stało. Ale ciebie mam na całe życie, chyba że mnie porzucisz. Jeśli to zrobisz, ja będę winien. — A co ze mną? Możesz żyć tak długo, że odejdziemy razem, gdziekolwiek się odchodzi. — Spróbuję. — O tej samej godzinie? — O tej samej godzinie — roześmiałem się, a ona mi zawtórowała. Dla żadnego z nas śmierć nie była tematem poważnym. Mieliśmy być razem zawsze i jeszcze jeden dzień — le jour le plus long, jak mówiliśmy. Chociaż doktor Fischer nie dawał nam znaku ży cia, sądzę, że gdzieś tam pokutował w otchłaniach mojej podświadomości, gdyż pewnej nocy śnił mi się bardzo wyraźnie. Ubrany w ciemny garnitur, stał obok otwartego grobu. Patrząc na niego z przeciwległego brzegu jamy zawołałem żartobliwym tonem: „Kogo pan chowa, doktorze? Czy to pański Dental Bouquet jest tego przyczyną?" Podniósł wzrok i spojrzał na mnie. Płakał, a ja poczułem wielkie wyrzuty z powodu tych łez. Obudziłem siebie i Annę Luizę krzykiem. Dziwne, jak przez cały dzień można być pod wrażeniem snu. Doktor Fischer towarzyszył mi w pracy, wypełniał chwile bezczynności między tłumaczeniami —wciąż ten sam smutny doktor Fischer z mego snu, I nie arogancki doktor Fischer, który przewodził swemu zwariowanemu przyjęciu, szydził z ludzi, skłaniając ich do ukazywania wstydliwych głębi chciwości. Tego wieczoru powiedziałem Annie Luizie: — Jak myślisz, czy nie byliśmy zbyt surowi dla twego ojca? — Co masz na myśli? — On musi był bardzo samotny w tym wielkim domu rad jeziorem. — Ma przyjaciół — odparła. — Poznałeś ich. — To nie są jego przyjaciele. — 9a tacv. iaHmi ich zrobił. Wtedy opowiedziałem jej sen, a ona rzekła cicho: — Może to był grób mojej matki. — Był na pogrzebie? — O. tak. bvł. ale "ie widziałam, żeby płakał. — Grób był otwarty. W moim śnie nie bvło ani trumny, ani duchownego, ani żałobników — tylko on i ja. — Nad grobem matki zebrało się mnóstwo ludzi —powiedziała. — Lubiano ją powszechnie. Cała służba była. — Nawet Albert? — W owym czasie Albert nie istniał. Pracował wtedy u nas stary lokaj... nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska. Odszedł po śmierci matki, tak jak i reszta służby. Mój ojciec zaczął nowe życie wraz z mnóstwem dziwnych twarzy. Proszę cię, nie mówmy więcej o