GREENE
DZIESIĄTY
CZŁOWIEK
WSTĘP
W roku 1948, kiedy pracowałem nad Trzecim człowiekiem, zapomniałem całkowicie o
opowiadaniu, które zatytułowałem Dziesiąty człowieki a które tykało jak bomba zegarowa
gdzieś tam w archiwach Metro-Goldwyn-Mayer w Ameryce.
W roku 1983 otrzymałem list ze Stanów Zjednoczonych od kogoś zupełnie nieznanego,
kto poinformował mnie, że MGM zaproponowało kupno Dziesiątego człowieka pewnemu
amerykańskiemu wydawcy. Nie wziąłem sprawy na serio. Pamiętałem — jak się później
okazało niezgodnie z prawdą — że był to szkic, który napisałem pod koniec wojny zgodnie z
umową zawartą z moim przyjacielem Benem Goetzem, londyńskim przedstawicielem MGM.
Był to krótki, jak mi się zdawało, szkic, dwie strony rnaszynopisu, a więc nie należało się
liczyć z wydaniem tego, tym bardziej że opowiadanie to nigdy nie zostało sfilmowane.
Umowę tę podpisałem w obawie, że kiedy wojna się skończy, skończy się również moja
praca dla rządu brytyjskiego, a więc brak stałych dochodów pogorszy sytuację finansową
mojej rodziny. Już przed wojną nie byłem w stanie utrzymać jej tylko z pisania powieści. Aż
do roku 1938 byłem zadłużony u mego wydawcy, kiedy to W Brighton, osiągnąwszy nakład
ośmiu tysięcy egzemplarzy na pewien czas wyrównało moje rachunki. Moc i chwała, która w
nakładzie trzech tysięcy pięciuset egzemplarzy wyszła drukiem mniej więcej w czasie inwazji
hitlerowskiej na Zachód, nieznacznie tylko poprawiła moją sytuację. Nie żywiłem wielkich
nadziei co do mojej przyszłości jako powieściopisarza i dlatego w roku 1944 z radością
podpisałem umowę z MGM, która okazała się wręcz niewolnicza, ale to przynajmniej
zapewniło nam wszystkim utrzymanie przez najbliższe dwa lata w zamian za pomysł
Dziesiątego człowieka.
Potem nadeszła zaskakująca i niepokojąca wiadomość, że pan Anthony Blond kupił
wszystkie prawa na książkę i serial na podstawie tego tajemniczego opowiadania za dużą
sumę, przy czym rzecz jasna dywidendy autorskie miały być płacone MGM. Pan Blond
uprzejmie przysłał mi maszynopis do ewentualnego poprą-
wienia i wtedy okazało się, że nie jest to dwustronicowy szkic, ale tworząca całość krótka
powieść licząca około trzydzieści tysięcy słów. Ale najwięcej zdumiał mnie i zasmucił fakt,
że tę zapomnianą historię bardzo dobrze się czytało, co więcej, pod wieloma względami
wolałem ją od Trzeciego człowieka, tak że nie miałem już żadnych osobistych wymówek,
żeby się sprzeciwiać jej wydaniu, nawet gdybym miał do tego prawo, co zresztą było wysoce
wątpliwe. Pan Blond jednak bardzo wielkodusznie zgodził się wydać to opowiadanie
wspólnie z moim stałym wydawcą The Bodley Head.
Po tej przyjacielsko załatwionej sprawie wyłoniła się jeszcze jedna tajemnica. W szafie
mego paryskiego mieszkania całkiem przypadkowo znalazłem stare tekturowe pudło
zawierające dwa rękopisy; był to mój dziennik oraz zbiór myśli i cytatów, które naj-
widoczniej prowadziłem w latach 1937, 1938. Pod datą 26 grudnia 1937 natrafiłem na taki
passus: „Rozmowa, o filmie z Menzie- sem [amerykański reżyser]. Dwa pomysły przyszłych
filmów. Jeden: sytuacja polityczna podobna do tej w Hiszpanii. Rozkaz zdziesiątkowania.
Dziesięciu ludzi w więzieniu ciągnie losy — zapałki. Bogaty człowiek wyciąga najdłuższą
zapałkę. Oddaje pieniądze, wszystko, co posiada, temu, kto zajmie jego miejsce. Jeden z
więźniów ze względu na rodzinę zgadza się na to. Potem, kiedy były bogacz, teraz nie
mający nic oprócz życia, wychodzi na wolność, anonimowo odwiedza rodzinę, która weszła
w posiadanie jego majątku...”
Oto wstępny zarys akcji. Trzy kropki, które kończą ten zapis, teraz wydają się
symbolizować lata wojny, gdy cały ten nikły pomysł utonął w podświadomości. Kiedy w
1944 roku podjąłem temat Chavela i Janviera. byłem pewien, że ten właśnie pomysł wpadł
mi do głowy, ale teraz mogę tylko przypuszczać, że te dwie postacie istniały w odległych
zakamarkach mojej podświadomości, kiedy płonął świat.
Nieoczekiwane wychynięcie Dziesiątego człowieka z archiwów MGM spowodowało, że
zacząłem grzebać w moich własnych zasobach, gdzie znalazłem dwa dalsze pomysły filmów,
które być może zainteresują czytelników tej książki. Pomysł pierwszy (ja
k mi się zdaje
obecnie, całkiem niezły, choć nic z niego nie wynikło) nosił tytuł Jim Braddon i zbrodniarz
wojenny.
Oto szkic tego opowiadania dość aktualnego, zwłaszcza teraz, kiedy Barbie czeka na
proces*.
?ą ■* W fffj T ' 4 a iflfW 'Ł J1
141^ 1 %i '> >fll’
tego nie dostrzega, ponieważ pan prowadził zupełnie inny tryb życia. To nie może zmienić
kształtu uszu. ale przecież ludzie patrzą na wyraz oczu.
I
Jwii » §NAa .Mlira
•;* ĘĘ wĄwmit& % ¿W .% 9 wS$n &j A%) x % y* £%V iw W 1
■,v *.■* yf(ii ’
Sto «1 jfsrt -* rf i
On jeden oprócz dziecka Braddona, które napomknęło o tym żartem, zauważył owo
podobieństwo. Szczęściem dla Braddona — i niego samego — nieznajomy wysiadł z
samolotu podczas następnego postoju. W połowie drogi do stolicy Meksyku samolot rozbił
się i z katastrofy ocalał tylko Braddon.
Braddon zostaje po prostu wyrzucony na zewnątrz, lewą rękę ma złamaną, rozcięty
policzek i wskutek uderzenia stracił pamięć. Wypadek ten miał miejsce w nocy, a on
powodowany ostrożnością — gdyż zawsze był bardzo dokładnym człowiekiem — opróżnił
kieszenie i schował papiery w teczce, która oczywiście zaginęła. Kiedy odzyskał
przytomność, nie miał żadnych dowodów tożsamości, tylko rysy twarzy, które dzielił ze
zmarłym człowiekiem. Sprawdza kieszenie, pragnąc znaleźć jakiś ślad, ale są przecież puste,
nic mu to więc nie daje; znajduje tylko trochę drobnych monet i w każdej kieszeni marynarki
książkę. Jedna to obłożony w papier tomik Heinego, druga — jakaś taniutka amerykańska
powieść. Stwierdza wtedy, że może czytać w obu językach. Przeszukując raz jeszcze bardzo
starannie marynarkę natrafia na plik nowych dziesięciodolarowych banknotów wszytych pod
podszewkę.
Nie warto w tym krótkim resume szczegółowo opowiadać o jego dalszych przygodach;
jakoś udaje mu się dobrnąć do linii kolejowej i wsiąść do pociągu jadącego do stolicy
Meksyku. Chce jak najprędzej dotrzeć do szpitala, ale w toalecie na dworcu obok lustra widzi
plakat policyjny ze zdjęciem Schreibera i jego dokładny rysopis po hiszpańsku i angielsku.
Zapewne ciężkie przeżycia kilku ostatnich dni tak zaostrzyły rysy jego twarzy, że dostrzega
w sobie podobieństwo do zbrodniarza wojennego. Jego twarz przybrała teraz całkiem inny
wyraz — wyraz człowieka ściganego.
Nie wie, gdzie się udać i co robić, boi się każdego policjanta, zwraca uwagę swoją
lękliwością i wkrótce w gazetach ukazuje się wiadomość, że Schreibera widziano w mieście
Meksyk. Uciekinier zapuszcza brodę i wkrótce traci wszelkie podobieństwo do dawnego
Jima Braddona.
Chwilowo opieki udzielają mu przyjaciele Schreibera, grupa faszystów, do których miał on
listy polecające i którzy go oczekiwali. Wśród nich jest dwoje ludzi — rodzeństwo, brat i
siostra — mały o wyłupiastych oczach Meksykanin, którego nazwiemy Peter z racji jego
podobieństwa do Petera Lorre, i jego sprytna piękna siostra, którą nazwiemy Laureen dla
zachowania konsekwencji w imionach obsady. Laureen postanawia przywrócić Jimowi pa-
mięć, tę pamięć, którą jej zdaniem Schreiber powinien był posia-
J
dać. Zakochują się w sobie — ona bez żadnych zastrzeżeń, ponieważ jest przekonana, że wie
już wszystko najgorsze o tym człowieku, on zaś z pewnym ociąganiem, czego sam nie potrafi
zrozumieć.
Peter jest z natury bardzo nieuważny. Poza tym jego skłonność do zadawania cierpień,
gwałtowne usposobienie dominują nad ostrożnością i w rezultacie dochodzi do sytuacji (to
należałc by szczegółowo opracować), w której Jim zostaje schwytany przez policję
meksykańską, podczas gdy jego towarzyszom udaje się uciec.
Schreiber nie mógłby skarżyć się na złe traktowanie. Również Jim się nie skarży. Nie
pamięta swoich zbrodni, ale uznaje za pewnik, że je popełnił. Policja każe mu obejrzeć film o
Buchen- waldzie, a on z przerażeniem i wstydem ogląda nagie, wyniszczone ofiary
Schreibera. Nie chce już dłużej uciekać, chce umrzeć.
Zostaje wysłany na północ do władz amerykańskich i rozpoczyna się wstępne śledztwo.
Nowa brodata twarz Schreibera staje się sensacją w prasie. Jego rodzina również widzi to
zdjęcie, ale nikomu arii przez chwilę nie przychodzi na myśl, że to jest Jim.
Na procesie obecny jest również ów mały, w okularach psycho- log-amator, który wraz z
Jimem leciał samolotem. Nie rozpoznaje Jima, ale zdumiewa go oskarżony, który nie
zachowuje się tak, jak powinien zachowywać się prawdziwy Schreiber. Przypomina sobie, co
powiedział swemu sąsiadowi w samolocie: że podobieństwo nie jest kwestią wymiarów
czaszki, ale wyrazu twarzy. Dlatego nigdy by się nie spodziewał dostrzec w oczach
Schreibera wyrazu przerażenia i wyrzutów sumienia. Ten człowiek twierdzi, że stracił
pamięć, a mimo to niczemu nie zaprzecza. Przypuśćmy, że schwytano człowieka, który
podobny jest do Schreibera tylko z racji swej struktury kostnej...
Tymczasem Peter i Laureen po ucieczce z zastawionej przez policję pułapki, w którą
wpadł Jim. jadą na północ. Planują odbicie więźnia. Jaki był ich plan, już dziś nie pamiętam.
Jedynie desperacja i przemoc stwarzają jedną na sto szansę powodzenia. I udaje się. Porywają
Jima z sądu i znowu zaczyna się pościg. Ale tym razem to nie jest Meksyk, pościg więc trwa
krótko. Zostają osaczeni w pewnej podmiejskiej willi.
Peter bierze zakładników znajdujących się w domu, do którego wtargnęli. Jest to kobieta
z dzieckiem. Nie ma nawel czasu, żeby uwolnić więźnia z kajdanek. Jim słucha swych
towarzyszy jak automat, ale gdy widzi faszystowskie metody postępowania Petera, jego
umysł nagle się budzi. Atakuje swoich przyjaciół, kobietę, którą kocha. Obezwładnia Petera
uderzając go kajdankami
HM
AW
W* A
MK&
WĘP
i zabiera mu pistolet. Laureen też ma pistolet. Jak para pojedynkujących się stoją na wprost
siebie, w przeciwległych końcach pokoju.
— Kochany, nie strzelisz do mnie! — woła Laureen. Ale Jim strzela, ona w sekundę
później, lecz nie do niego, tylko do brata, który zerwał się i miał właśnie rzucić się na Jima.
Przed śmiercią mówi:
— Ty nie jesteś Schreiberem, nie możesz nim być. Jesteś przyzwoitym człowiekiem.
Kim, u diabła, jesteś?
Braddon poddaje się i w całej chwale objawia się prawda teorii owego psychologa-
amatora. Podobieństwo do Schreibera było wyłącznie fizyczne. Wyobrażam sobie, jak w tym
momencie mały człowieczek przypomina sobie sąsiada, z którym rozmawiał w samolocie,
zeznaje to, przyprowadza rodzinę Braddona jako świadków. Należy opracować happy end,
ale dziwne koleje losu Jima Braddona naprawdę zakończyły się strzałami w podmiejskiej
willi. Potem należy już tylko zbierać się do wyjścia, bo i tak wiadomo, co nastąpi.
Drugi szkic scenariusza, zatytułowany Nikogo nie można winić. został napisany w tym
samym czasie dla mego przyjaciela Caval- cantiego. Pomysł mój podobał mu się, ale nigdy
nie doszło do naszej współpracy. Kiedy przedstawił szkic Komisji Cenzorów Filmowych,
otrzymał odpowiedź, że nie dostanie zezwolenia na wyświetlanie filmu, w którym szydzi się
z wywiadu brytyjskiego. Tak więc i ta historia na pewien czas wraz z innymi zapadła w pod-
świadomość, żeby w wiele lat później wyłonić się jako powieść — uproszczona, ale wcale
moim zdaniem nie lepsza — pod tytułem Nasz człowiek w Hawanie.
Nie ma cenzury dla powieści, ale jak się później dowiedziałem, M15 zaproponował M16
wszczęcie kroków prawnych przeciw książce, która jest zdradą tajemnic państwowych. Jakąż
to ja tajemnicę zdradziłem? Czyżby tę, że używano odchodów ptasich jako atramentu
sympatycznego? Na szczęście C, kierownik M16, miał większe poczucie humoru niż jego
kolega z M15 i odradził mu wszczęcie jakichkolwiek kroków.
NIKOGO NIE MOŻNA WINIĆ
1
Richard Tripp jest przedstawicielem firmy „Maszyny do Szycia Singera” w stolicy
pewnego państwa bałtyckiego przypominającej Tallin. Jest to niski, cichy, raczej nieśmiały
człowiek, który uwielbia znaczki pocztowe, muzykę Gilberta i Sullivana i swoją żonę. firmę
zaś „Maszyny do Szycia Singera” darzy pełną oddania lojalnością. Nieoficjalnie jest agentem
B.720 wywiadu brytyjskiego. Mamy rok 1938/39.
Gloria Tripp jest znacznie młodsza od swego męża. który tylko po to dał się skaptować
do służby wywiadowczej, żeby jej zapewnić dostatnie życie. Pan Tripp jest przekonany, że
musi wydawać na nią znacznie więcej pieniędzy, niż zarabia u Singera. chociaż ona darzy
swego niepozornego męża prawdziwym przywiązaniem, rzecz jasna nic nie wiedząc o jego
potajemnej działalności.
Londyńska centrala uważa Trippa za jednego z najbardziej rzetelnych agentów —
pozbawionego wybujałej wyobraźni, dokładnego, zrównoważonego, mającego siatkę
współpracowników w całych Niemczech. Z Centralą utrzymuje on kontakt za pomocą spra-
wozdań, które wysyła do firmy Singer. Centrala jednak nie wie, że Tripp sam wymyśla
wszystkie raporty, że nie ma żadnych współpracowników, a kiedy Londyn wyraża
niezadowolenie ż powodu pracy któregoś z nich, Tripp po prostu dymisjonuje swego wyima-
ginowanego informatora i angażuje następnego, równie wyimaginowanego. Oczywiście
pobiera wynagrodzenie dla wszystkich łych nie istniejących agentów oraz dodatkowe
pieniądze na ich wydatki.
Jego twórcza wyobraźnia, która na przykład podsunęła mu szczegóły wielkiej podziemnej
fabryki pod Lipskiem, mającej produkować nieznany materiał wybuchowy, spowodowała
pewnego razu kłopoty z miejscową policją. Z niezależnego źródła Londyn dowiaduje się, że
B.720 jest śledzony, wysyła mu więc pilne ostrzeżenie, ale przychodzi ono za późno. Pod
koniec wieczoru operowego Gilberta i Suilivana, zorganizowanego przez amatorski zespół
Towarzystwa Przyjaźni Anglo-Latestańskiej, w którym Tripp gra główną rolę, siedzący w
pierwszym rzędzie komendant policji podaje mu bukiet kwiatów z karteczką, w której pisze,
że zaraz po przedstawieniu chciałby wypić drinka z Trippem w jego
garderobie. I tutaj ostrzega Trippa, że ambasada niemiecka wniosła skargę na jego
działalność. Tripp przyznaje się do swych oszustw.
Komendant policji jest rozbawiony, a zarazem rad, że dzięki Trippowi nie będzie miał
kłopotów z prawdziwymi agentami, i zgadza się przyjąć maszynę do szycia jako prezent dla
swojej żony. Zapewnia, że meldunki Trippa będą bezpiecznie wysyłane z kraju, a po to, żeby
uspokoić pracowników ambasady niemieckiej, pozwoli im je przeglądać. Natychmiast po
tym spotkaniu przychodzi z Londynu wspomniane ostrzeżenie i Tripp w następnym
meldunku zawiadamia, że skaptował na swego agenta komendanta miejscowej policji,
dołączając jako jego pierwszy raport charakterystykę głównych polityków latestańskich.
Tripp prosi równocześnie, by komendant, który jest zapalonym filatelistą, jako pierwsze
wynagrodzenie, a zarazem premię, otrzymał rzadki okaz trójkątnego Przylądka Dobrej
Nadziei, a kiedy znaczek ten mu przysyłają, oczywiście umieszcza go we własnym klaserze.
Pomysł ten eksploatuje dalej, tak że wreszcie szef wywiadu powiada kiedyś do kierownika
sekcji zajmującego się komórką Trippa:
— Ten wasz Tripp ma wielu filatelistów wśród swoich agentów. .
— Mogłoby być gorzej. Czy pamięta pan agentów starego Scotta? Oni wszyscy prosili o
zdjęcia pornograficzne z Paryża.
— Scott jest teraz wolny, prawda?
— Tak.
— Proszę go wysłać, żeby się przyjrzał komórce Trippa. Mógłby mu udzielić pewnych
rad. Zawsze jestem zdania, że co dwie mądre głowy to nie jedna.
2
Scott jest człowiekiem znacznie starszym niż Tripp. Ma wielki pożyłkowany, mięsisty
nos, wydatny brzuch i rozbiegane oczy. Naturalnie Tripp obawia się jego odwiedzin i w
każdej chwili oczekuje zdemaskowania, ale ku swej uldze stwierdza, że Scott bardziej
interesuje się jedzeniem, winem latestańskim oraz życiem nocnym niż szczegółami siatki
Trippa. Czasami nawet Tripp zastanawia się, czy przypadkiem Scott również nie prowadził
swojej komórki na zasadzie sfingowanych agentów, ale rzecz jasna myśl taka nie może się
długo ostać.
Podczas pierwszego wspólnie spędzonego wieczoru Scott mówi:
— A jak tutaj z burdelami, stary? Z pewnością masz tam dobre kontakty.
Tripp nigdy w życiu nie był w burdelu. Musi więc wyznać, że
o tym nie pomyślał.
— Wiesz, stary, to jest najważniejsze, każdy businessman, który przyjeżdża do jakiegoś
dużego miasta, najpierw idzie do burdelu. Musisz się tym zająć.
Towarzyszy więc Scottowi podczas nocnego obchodu stolicy: oczywiście powrót do
domu o drugiej nad ranem jest powodem sprzeczki z żoną. Scott wkrótce wyjeżdża do
Berlina, ale zasiał ziarno w umyśle Trippa. Jego wyimaginowani agenci w przyszłości
postępują zgodnie z przewidywaniami Scotta. Londyn kolejno proszony jest o wyrażenie
zgody na zatrudnienie: madame prowadzącej wysokiej klasy dom publiczny, śpiewaczki
kawiarnianej i (jak dotychczas jest to najśmielszy pomysł Trippa) znanej latestańskiej aktorki
filmowej, którą określa jako kochankę agenta B.720 (a więc jego, Trippa). Oczywiście nigdy
w życiu nie zamienił z nią nawet jednego słowa i nie ma pojęcia, że jest ona agentką
niemiecką.
3
Wkrótce jednak powstaje następna groźna sytuacja, wymagająca znacznie większej
ostrożności niż przyjazd Scotta. Groźba wybuchu wojny europejskiej staje się bardziej realna,
dlatego Londyn uważa pozycję Trippa w Latestii za kluczową. Musi on mieć odpowiedni
sztab ludzi; firma Singer pod wpływem nacisku zgadza się dla dobra Wielkiej Brytanii na
rozbudowanie przedstawicielstwa w Latestii i powiadamia Trippa, że wysyła mu urzędnika
oraz sekretarkę biegle piszącą na maszynie. W swej naiwności Tripp jest zachwycony, że
jego praca dla Singera przyniosła tak wspaniałe rezultaty i że firma tak dobrze prosperuje.
Jednak jest mniej zadowolony, kiedy po przybyciu urzędnika i maszynistki okazuje się, że
pracują oni dla wywiadu, a zostali przysłani, żeby mu pomóc w kierowaniu bardzo
rozwiniętą teraz siatką agentów.
Urzędnik, młody człowiek z wyraźnym cockneyowskim akcentem, uwielbia wszelkie
przejawy bohaterstwa, zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Dlatego jego entuzjazm
podsycają nie tylko wielkie jego zdaniem doświadczenie i odwaga Trippa, ale rów-
nież nogi i piersi żony szefa. Nazywa się Cobb i ma męczący nawyk zadawania pytań. Często
powiada: „Szefie, pan wcale nie musi wyjaśniać mi wszystkiego. Proszę mi pozwolić działać
samemu. pytać, a dojdę do właściwych wniosków”.
Maszynistka — miss Jixon — wysuszona czterdziestoczterolet- nia stara panna —
podejrzewa wszystko i wszystkich. Jest zdania, że każdy, nawet najzupełniej niewinny
robotnik, jest na usługach tajnej policji, i oburza się brakiem odpowiednich urządzeń
zabezpieczających w biurze Trippa. Panna Jixon domaga się, by co wieczór zamykać w kasie
pancernej wszystkie przebitki i notatki i wyjmować taśmy z maszyn do pisania. Zwłaszcza to
ostatnie jest bardzo niewygodne, ponieważ nikt nie potrafi zmieniać taśm. Któregoś dnia w
koszu na śmieci znajduje ona zużytą taśmę, którą należało spalić w piecu, i chcąc dowieść,
jak groźne mogą być odciski liter na niej, próbuje odcyfrować je, ale może odczytać tylko
słowa: „Wszak nigdy dotąd twe wargi nie były tak czerwone ni oczy tak przeczyste...", które,
jak się okazuje, są wersem z sonetu napisanego przez Cobba zapewne dla pani Tripp, która
stwierdza:
— Jaki to miły chłopak!
Głównym problemem Trippa jest, jak ukryć przed nimi fakt, że nie ma żadnych
informatorów. Nieoczekiwanie wpada na świetny pomysł. Wychodzi niby po zakupy i wraca
z kopertami, które — jak twierdzi — zostały mu podane ukradkiem; z wielkim
namaszczeniem w obecności nowych współpracowników sprawdza absolutnie niewinne listy
dotyczące zamówień na maszyny do szycia, czy nie są one pisane atramentem
sympatycznym; od czasu do czasu zabiera też ze sobą Cobba na miasto i w jednej czy drugiej
restauracji pokazuje mu swoich agentów.
— To bardzo dyskretny człowiek, przekona się pan; nawet mrugnięciem oka nie zdradzi,
że mnie poznaje.
Również comiesięczna wypłata agentom staje się problemem, ponieważ panna Jixon
sprzeciwia się temu, żeby Tripp płacił im osobiście.
— To niezgodne z zasadami, niebezpieczne, góra nigdy się na to nie zgodzi.
W tym też czasie ze względu na pomocników sporządził imponujący wykres siatki swoich
informatorów, na których czele stoją najważniejsi agenci, kierujący daną grupą. Panna Jixon
twierdzi, że powinien teraz uciąć wszystkie kontakty osobiste z wyjątkiem tych
najważniejszych (do których zalicza się aktorka filmowa) i że za każdym razem powinien
spotykać się z nimi w innym przebraniu.
Te przebrania stają się zmorą życiową Trippa. Sprawę pogarsza jeszcze fakt, że jego żona
o niczym nie wie. Panna Jixon wpada na fatalny pomysł: konfiskuje kasetę Trippa z
przyborami do charakteryzacji, których używa podczas wieczorów operowych Towarzystwa
Przyjaźni Anglo-Latestańskiej. Tripp musi więc wymykać się tylnymi drzwiami w rudej
peruce, a wracać frontowymi w czarnej. Panna Jixon zmusza go też do noszenia co najmniej
dwóch pilśniowych miękkich kapeluszy w kieszeniach płaszcza, tak by mógł często zmieniać
nakrycia głowy. Okulary w rogowej i drucianej oprawie wypełniają mu kieszenie na piersi.
Żyje w coraz większym napięciu. Jest stale rozdrażniony, wskutek czego pani Tripp
często płacze. Cobb zaś miota się między uczuciem podziwu dla szefa i uwielbienia dla jego
żony.
4
Znowu groźna sytuacja: wróg zaczyna poważnie traktować Trippa. Zdaje on sobie
sprawę, że wszędzie jest śledzony — nawet na anglo-latestańskim wieczorze muzycznym —
„wieczorze z Edwardem Germanem i Vaughanem Williamsem”. Środki bezpieczeństwa
podjęte przez pannę Jixon okazały się aż za dobre i Niemcy nie są w stanie kontrolować
raportów, jakie Tripp wysyła.
Panna Jixon sprzeciwiła się korzystaniu z pomocy komendanta policji jako przekaziciela i
opracowała skomplikowaną metodę wysyłania meldunków pisanych atramentem
sympatycznym na znaczkach pocztowych. (W pewnym momencie zażenowana wspomina o
możliwości stosowania odchodów ptasich jako atramentu sympatycznego.) Niestety atrament
często zawodzi, poszczególne słowa to ukazują się, to nikną ze zdumiewającą szybkością.
Tripp po to, by na sfałszowanej liście rozchodów uzasadnić wydawanie wielkich sum na
rozrywki, co najmniej trzy razy tygodniowo musi wieczorem jadać obiad na mieście.
Nienawidzi jedzenia restauracyjnego, a poza tym byłoby fatalnie, gdyby któreś z jego
współpracowników zobaczyło go siedzącego samotnie w restauracji. Dlatego wynajmuje
mały pokoik na peryferiach miasta i tam się chroni, żeby sobie spokojnie poczytać (je
g°
ulubionymi autorami są Charles Lamb i Newbolt) albo napisać fałszywy raport, zabierając
przy tym ze spiżarni trochę jedzenia. (W jego księdze wydatków zapisane to jest jako:
„Kolacja dla trzech ważnych osobistości politycznych plus wino, cygara itd., 5 funtów 10
szyi.”)
w dawnych czasach, nim przyjechali współpracownicy, to ustawiczne jadanie na mieście nie
było konieczne i pani Tripp bardzo jest z tego niezadowolona.
Kryzys domowy osiąga punkt kulminacyjny, kiedy w dniu wypłaty Tripp oświadcza, że
udaje się do domu aktorki filmowej, by jej wręczyć pieniądze dla współpracujących z nią
informatorów. Cobb stoi jako czujka na ulicy, a Tripp z przylepionymi wą- sami idzie do
mieszkania aktorki, naciska guzik i pyta o jakąś nie istniejącą osobę. Odwraca się od
zamykanych właśnie drzwi, w momencie gdy pani Tripp schodzi z górnego piętra, gdzie od-
wiedzała przyjaciółkę mieszkającą nad aktorką. Mętne tłumaczenie, że chciał aktorce
sprzedać maszynę do szycia, zważywszy na fałszywe wąsy, nie wydaje się pani Tripp
przekonujące.
Harmonia domowa ulega dalszemu zakłóceniu, kiedy Cobb, pragnąc doprowadzić do
zawarcia pokoju między swoim uwielbianym bohaterem a uwielbianą bohaterką, opowiada
wszystko pani Tripp — albo to, co on uważa za „wszystko”.
— Czyni to dla ojczyzny, proszę pani — mówi na zakończenie.
Pani Tripp postanawia, że ona także zostanie patriotką. Zaczyna więc bywać w
restauracjach, a Tripp. choć rzecz jasna zaniepokojony tym faktem, korzysta z okazji, by ze
swej żony także zrobić agentkę, mającą wyimaginowanego kochanka w ministerstwie spraw
zagranicznych.
— Ten Tripp — powiadają w Londynie — doprawdy zasługuje na odznaczenie. Służba
jest dla niego ważniejsza niż żona. Świetnie się spisuje!
Wyimaginowana kochanka i wyimaginowany kochanek żony są jego najlepszymi
informatorami. Niestety pani Tripp nie wierzy, że kochanka męża jest wyimaginowana, a jej
towarzyszem w restauracjach nie jest wyimaginowany urzędnik ministerstwa spraw
zagranicznych, lecz bardzo prawdziwy młodzieniec pracujący w ministerstwie rolnictwa i
rybołówstwa.
Pani Tripp dowiaduje się o kryjówce męża i postanawia go wyśledzić. Jest pewna, że
przyłapie go wraz z aktorką i że wcale nie będzie on zajęty doniosłą pracą dla kraju.
O kryjówce Trippa wiedzą również jego wrogowie.
Tripp oparł wygodnie nogi o żelazny piecyk, w kieszeni ma bułki z kiełbasą i czyta wiersze
swego ulubionego poety Henry Newbolta półgłosem, monotonnie, jak ma we zwyczaju.
Nagle zdumiony słyszy pukanie do drzwi, otwiera je i zdumiewa się jeszcze bardziej widząc
przed sobą swoją wyimaginowaną agentkę, aktorkę filmową, która mówi, że jej samochód
zepsuł się przed tym domem i pyta, czy mógłby jej pomóc. Na dworze w samochodzie dwa
zbiry czekają, żeby powalić Trippa uderzeniem w głowę. Trzeci — wysoki, głupi,
sentymentalnie wyglądający Niemiec o atletycznej budowie — trzyma straż na rogu ulicy.
Tripp mówi, że nie zna się na samochodach, co innego, gdyby chodziło
o maszynę do szycia...
Ulicą nadchodzi pani Tripp. najwyraźniej zgubiła się. Tripp właśnie w tym momencie
wylicza zalety maszyny do szycia Singe- ra... Pani Tripp zmarzła, jest nieszczęśliwa. Opiera
się o mur i wybucha płaczem. Stojący niezbyt daleko od niej Niemiec obserwuje ją. Toczy
się w nim walka pomiędzy litością a obowiązkiem. Podchodzi bliżej.
Pan Tripp opowiada aktorce filmowej o poezji...
Pani Tripp płacze w ramię Niemca i zwierza mu się, że właśnie w tym momencie mąż ją
zdradza, ale ona nie może sobie przypomnieć numeru domu...
Niemcy czekający w samochodzie bardzo zmarzli, wysiadają więc i chodzą tam i z
powrotem... Tripp czyta Newbolta aktorce: „Kapitan cios mu w ramię zadaje..." Pani Tripp i
Niemiec zaglądają przez okno. Niemiec dotąd nie zdawał sobie sprawy, że ten zdradzający
mąż ma coś wspólnego z jego zadaniem. Pani Tripp jęczy:
— Niech mnie pan stąd zabierze.
On natychmiast postanawia to uczynić, ale potrzebny mu jest do tego samochód jego
kolegów. Ktoś — zbyt jest przejęty, żeby zwracać uwagę, kto — próbuje mu w tym
przeszkodzić, wobec tego jednym ciosem obala go na ziemię. Odwozi potem panią Tripp i
zostawia na progu jej domu.
Tripp ciągle jeszcze czyta poezje, kiedy daje się słyszeć ponowne pukanie do drzwi. Jeden z
Niemców wciąga do pokoju swego towarzysza, który jest nieprzytomny. Słychać szwargot
niemieckich wyjaśnień.
— On próbował zreperować mój samochód — tłumaczy Trip-
powi aktorka — ale ktoś nim sprzed nosa nieoczekiwanie odjechał.
-Zaraz zadzwonię do warsztatu — proponuje Tripp. Idzie do alkowy, gdzie znajduje się
telefon, którego nikt dotąd nie spostrzegł.
Aktorka i Niemiec szykują się. by go powalić na ziemię.
— To pomyłka — powiada z gniewem Tripp. — Połączyłem się z policją.
Kiedy odkłada słuchawkę na widełki, zadają mu cios, pada nieprzytomny na ziemię.
6
Tripp przez kilka dni nie wraca do domu. Cobb i panna Jixon bardzo są zaniepokojeni,
pani Tripp jest wściekła, ale znajduje pocieszenie.
Tripp odzyskuje przytomność w niemieckiej ambasadzie. Zostaje poddany wielkiej presji,
żeby wydał swoją siatkę, ale on przecież nie ma żadnej siatki. Wreszcie groźby przybierają
konkretny kształt: albo Tripp pozostanie uwięziony w ambasadzie aż do wybuchu wojny, a
kiedy to nastąpi, będzie przekazany Gestapo jako szpieg, albo do swojej centrali prześle
meldunek z fałszywymi informacjami kompromitującymi go w oczach Londynu i wtedy w
odpowiednim czasie będzie uwolniony. Żeby go zmiękczyć. pokazują mu filmy z obozów
koncentracyjnych, nie pozwalają spać; wraz z nim w celi zamknięty jest ów sentymentalny
Niemiec, teraz w niełasce, który budzi go za każdym razem, kiedy Tripp chce zasnąć, i czyni
mu gorzkie wyrzuty, że zdradził swoją żonę.
Ambasador niemiecki przy współudziale attache wojskowego pisze meldunek, który
Tripp ma wysłać. Na jednej kartce attache wojskowy zapisuje ściśle tajne fakty: dokładną
datę i godzinę inwazji, liczbę dywizji itd. Na drugiej zostają spisane kłamstwa, które będą
przekazane Londynowi. Nagle przez okno wpada gwałtowny podmuch wiatru i miesza
wszystkie papiery. Niewłaściwe dane (to znaczy te prawdziwe) dostaje Tripp i musi je
przepisać atramentem sympatycznym. Tripp się poddaje, jeszcze jeden fałszywy meldunek i
tak będzie niską ceną do zapłacenia.
Zeby raz na zawsze mieć pewność, iż nikt nigdy nie będzie wierzył meldunkom Trippa,
Niemcy każą komendantowi policji pójść
I Z. t ~*;"i i #*■ i * • *. ą 'i t f- K * ■- **■ ^4 1 - ■’ .****'*•*
. . $'x
'.*■ *» ? r
** *. " " " '* ■$$,
S i » Tfcir ?rPi i *mwIBbB
’ ^ •■■ ■ '■*> -' "<■ ,1
y( 'r
jjpł^f'- ' yt
^ ■'" ■ niwf Vf£$** ■ ' ' fit*|
■&k,'*f
^%*'- J
Z'^¡i W1
j} *lł
‘,
*v
Ęzi.1 ' <#%,*> t ^ ~)r* ♦■• v ił
w > *%•# AiWW
fef
>i€S@k<
tN%wtk ^ % Ł » MMttffrfCwMl
do ambasadora brytyjskiego i wyznać mu, że współpracował z Trip- pem i że pokazywał
Niemcom jego sfingowane meldunki przed wysłaniem ich za granicę. Musi też dać do
zrozumienia, że Tripp
o tym wiedział. Zaraz po wyjściu z ambasady niemieckiej Tripp zostaje pod strażą
odwieziony do domu. gdzie wolno mu tylko spakować walizkę. Pani Tripp nie ma w domu.
Cobb pokazuje mu rozszyfrowaną depeszę z Londynu: „Wymówić agentowi XY27 (jego
żonie). Z przejętego listu do przyjaciółki szkolnej i rybołówstwa, a nie z... urzędnikiem
ministerstwa spraw zagranicznych. Osoba niegodna zaufania”.
Tripp żegna się ze swoim domem, z Cobbem i panną Jixon. ze swoją kasetą
charakteryzatorską, którą otrzymał w prezencie od Towarzystwa Przyjaźni Anglo-
Latestańskiej. z utworami zebranymi Gilberta i Sullivana. Z kieszeni wyjmuje fałszywe wąsy,
pilśniowe kapelusze, okulary.
— To one narobiły kłopotów — powiada ze smutkiem do panny Jixon.
Potem zostaje zawieziony na lotnisko i wsadzony do samolotu lecącego do Anglii.
W Centrali czeka Trippa oficjalne przesłuchanie. Otrzymano już raport jego ambasadora, ale
zdania sędziów są podzielone. Kłopot w tym, że jego meldunki cieszyły się bardzo dobrą opi-
nią w siłach zbrojnych. Cały wywiad zostanie skompromitowany, jeśli trzeba będzie odwołać
setki raportów z ubiegłych dwóch lat, z których wiele uważano za „niezwykle cenne".
Przewodniczący, który prowadzi przesłuchanie, dowodzi, że to by zdyskredytowało całą
służbę wywiadowczą. Każdy agent mógł byl zrobić coś takiego. Nikt w przyszłości nie
będzie im wierzyć.
W tym momencie zostają powiadomieni, że Tripp czeka w pokoju obok. Najmłodszy
członek ekipy przesłuchującej — elegancki, poważny młodzieniec, rasowy emeszetowiec —
wychodzi, żeby go wezwać. Idąc z nim szepcze mu do ucha:
— Wszystko będzie w porządku. Niech pan wszystkiemu zaprzecza.
— Gdyby on tylko nie wysłał tego ostatniego meldunku — mówi z żalem
przewodniczący. — Poprzednie to kwestia interpretacji. Czy pamiętacie panowie te wielkie
podziemne prace w Lipsku? W końcu są tajne — nie mamy pewności, że je wymyślił.
Zwłaszcza ten raport podobał się generałowi Haysowi. Twierdził, że był wzorowy.
Posługiwaliśmy się nim podczas naszych kursów szkoleniowych. Ale ten ostatni, w którym
podana jest data godziny zero, a do tego Tripp twierdzi w nim. że źródłem informacji
jhtar A* * >1ŁJ
491 V-
tu, rzecz jasna,
o ten ostatni meldunek... — W tym momencie rozlega się dzwonek telefonu,
przewodniczący podnosi słuchawkę. — Tak, tak, tak jest. Dobry Boże! — Odkłada
słuchawkę i mówi do zebranych: — Panowie, dziś rano Niemcy przekroczyli granicę polską.
W tych okolicznościach sądzę, że winniśmy pogratulować panu Trippowi jego ostatniego
meldunku z Latestii. Jest godne ubolewania, że w wyniku bałaganu panującego w
ambasadzie brytyjskiej, wiadomość ta nie została należycie wykorzystana, ale tak to już bywa
w naszej służbie. My jednak możemy sobie z dumą powiedzieć, że nasz wywiad był
poinformowany o dacie i godzinie wybuchu wojny.
Tripp dostaje Order Imperium Brytyjskiego, otrzymuje również nominację na głównego
wykładowcę dla adeptów pracy w wywiadzie. Po raz ostatni widzimy go, jak z pałeczką w
ręku podchodzi do czarnej szkolnej tablicy, a potem, jak zostaje przedstawiony nowym
kandydatom jako „jeden z naszych najstarszych i najbardziej godnych zaufania
pracowników, człowiek, który zdobył informację o dokładnej dacie i godzinie ataku
niemieckiego na Polskę — Richard Tripp. Wygłosi on prelekcję pt. «Jak prowadzić agenturę
wywiadu za granicą»".
DZIESIĄTY CZŁOWIEK
Część I
1
Większość z nich orientowała się w przybliżeniu, która godzi na, na podstawie posiłków
otrzymywanych bardzo niepunktual- nie i nieregularnie. Przez ca"iy więc dzień bawili się w
dziecinne gry, a kiedy zapadał zmrok, zasypiali na zasadzie milczącej zgody, nie czekając na
jakąś określoną chwilę ciemności, ponieważ nie potrafili sprecyzować czasu, i można
powiedzieć, że było tyle czasów, ilu więźniów. Kiedy zostali aresztowani, na trzydziestu
dwóch mieli trzy dobre zegarki i stary, zawodny, jak twierdzili właściciele zegarków, budzik.
Na pierwszy ogień poszły dwa zegarki ręczne; ich właściciele wyszli o siódmej
pewnego_ranka — właściwie dziesięć po siódmej, jak wskazywał budzik — a potem, w kilka
godzin później, zegarki te ujrzeli znowu, tym razem na przegubach rąk dwóch strażników.
I tak został tylko budzik i duży stary zegarek kieszonkowy z dewizką należący do mera
miasta Bourge. Budzik byl własnością maszynisty kolejowego imieniem Pierre i wkrótce
między tymi mężczyznami zrodziło się współzawodnictwo. Czas — uważali — należał do
nich, a nie do dwudziestu ośmiu pozostałych więźniów. Były jednak dwa czasy i każdy bronił
swojego z rozpaczliwą zaciekłością. Była to zaciekłość, która oddzielając ich od towarzyszy
niedoli spowodowała, że o każdej porze dnia można ich było znaleźć w tym samym kącie
wielkiego betonowego baraku: nawet posiłki jedli razem.
Któregoś dnia burmistrz zapomniał nakręcić swój zegarek; był to dzień bardzo
niespokojny, rozplotkowany. ponieważ w nocy od strony miasta usłyszeli strzelaninę,
podobnie jak słyszeli ją poprzednio, przed wyprowadzeniem tych dwóch mężczyzn mających
ręczne zegarki, i słowo „zakładnik" przytłaczało mózg każde-
go z nich jak ciężka chmura przez kapryśny wiatr formowana w li-| tery. W każdym
więzieniu rodzą się dziwne pomysły i dlatego mer |
i maszynista kolejowy jeszcze bardziej się do siebie zbliżyli, jakby w obawie, że Niemcy
celowo wybrali właścicieli zegarków, by obrabować więźniów z czasu. Mer nawet zaczął
mówić, że należy pozostałe dwa zegarki ukryć, żeby wszyscy inni nie zostali pozbawieni
informacji o czasie. Ledwie jednak zaczął tę myśl formułować w słowach, zabrzmiało to jak
tchórzostwo, urwał więc w pół zdania.
Nie bardzo wiadomo, z jakiego powodu mer zapomniał nakręcić swój zegarek. Kiedy
obudził się rano i było dość światła, od razu nań spojrzał.
— Hej, Pierre. która godzina? — spytał. — Co wskazuje ten twój rozklekotany antyk?
— Na jego zegarku wskazówki stały jak czarne zapomniane ruiny na za kwadrans pierwsza.
Mer pomyślał, że to najgorszy moment w jego życiu, gorszy, o wiele gorszy niż dzień, kiedy
go aresztowali Niemcy. Więzienie atakuje każdy zmysł, a zmysł proporcji zanika pierwszy.
Przesunął wzrokiem kolejno po wszystkich twarzach, jak gdyby popełnił zdradę: podał je-
dyny prawdziwy czas. Podziękował Bogu, że nie siedzi tu nikt z Bourge. Był co prawda
fryzjer z Etain, trzech urzędników, kierowca ciężarówki, właściciel sklepu warzywnego i
właściciel sklepu tytoniowego; wszyscy tu, z wyjątkiem jednego więźnia, byli niższego
pochodzenia społecznego niż on i choć czuł tym większą za nich odpowiedzialność, zdawał
też sobie sprawę, jak łatwo ich oszukać, i doszedł do wniosku, że będzie lepiej, jeśli nadal
będą przekonani, że ma prawdziwy czas, niż gdyby snuli domysły i wierzyli staremu
zużytemu budzikowi.
Szybko dokonał obliczeń na podstawie szarej poświaty sączącej się przez kraty.
— Jest dwadzieścia po piątej — powiedział stanowczo i napotkał wzrok tego, kto mógł z
łatwością przeniknąć jego oszustwo — trzymającego się na uboczu paryskiego adwokata
nazwiskiem Chavel, który od czasu do czasu czynił niezręczne próby, by dowieść, że też jest
istotą ludzką. Większość uwięzionych patrzyła na niego jak na jakiegoś dziwoląga, postać
wręcz humorystyczną; przecież adwokat nie jest człowiekiem, z którym się przestaje na co
dzień, to coś w rodzaju wielkiej kukły, którą się wyjmuje na światło dzienne przy specjalnej
okazji, a tutaj nawet nie miał swojej czarnej togi.
— Nieprawda — odparł Pierre. — A co mówi mój antyk? Jest dokładnie za piętnaście
szósta.
— Taki tandetny budzik zawsze się spieszy.
|pwT łpM»Ttf%mÉHfmAŁhhM^ÍÉ 4¿¿ ♦ 4** fcfc^fc M
^t-yŁŁAfy anihMw 0 **>jp lí'f -i •‘.-i,j’'»/ - i ..■ ¿ijLgM¡¡
**^* 1
' » vl .V;
, */ •■■/;£:;•■■•■:. '
Tutaj nawet natura nie mogła stworzyć sprzyjającej okazji. Zamiast ustępów postawiono na
podwórzu rząd kubłów i strażnicy, żeby ułatwić sobie sprawę, nie pozwalali nikomu chodzić
pojedynczo za swoją potrzebą, tylko wyprowadzali więźniów w grupach co najmniej po
sześciu. Nie mógł też mer czekać do wieczora, gdyż w celi nie pozwalano zapalać światła,
byłoby
I więc za ciemno, żeby dostrzec wskazówki. Przez cały dzień musiał też śledzić upływ czasu,
żeby gdy tylko nadarzy się odpowied- 1 nia okazja, natychmiast z niej skorzystać, nie
zastanawiając się |nad dokładnym sprecyzowaniem godziny.
Wreszcie niedługo przed zmierzchem kilku więźniów posprze-
fifí í*ÍV'jK
W1
*#’
czuło się z powodu jakiejś prymitywnej gry w karty — były one własnej roboty — czegoś w
rodzaju durnia, czym niektórzy zabijali czas. Przez chwilę oczy wszystkich były wpatrzone w
graczy. Wtedy mer wyjął zegarek i szybko ustawił wskazówki.
— Która godzina? — spytał adwokat. Mer drgnął jak świadek w sądzie zaskoczony
nieoczekiwanym pytaniem. Adwokat obserwował go z właściwym sobie wyrazem napięcia i
smutku, jak ktoś, kto nie ma przy sobie nic z przeszłości, co mogłoby go wesprzeć w
tragicznej teraźniejszości.
— Dwadzieścia pięć po piątej.
— Wydawało mi się, że jest później.
— Nic nie poradzę. Taka jest u mnie godzina — odparł stanowczo mer. Istotnie była to
jego godzina, od tej chwili nie mógł się przyznać do najmniejszej pomyłki; jego czas nie
mógł być zły, ponieważ to on go wymyślił.
2
Louis Chavel nie potrafił nigdy pojąć, dlaczego mer tak go znienawidził; co do jego
nienawiści nie miał wątpliwości: widział ten wyraz nazbyt często na twarzach świadków i
więźniów. Teraz, sam będąc więźniem, nie potrafił przystosować się do nowego punktu
widzenia. Próby zbliżenia się do współtowarzyszy niedoli, stale ponawiane, zawodziły.
Innych ludzi uważał zawsze za potencjalnych przestępców, którzy prędzej czy później znajdą
się w więzieniu z powodu popełnienia kradzieży, jakiegoś zaniedbania lub zbrodni pod
wpływem namiętności, podczas gdy on sam stał się więźniem na skutek omyłki. W tej
sytuacji mer był dla niego jedynym równorzędnym partnerem: uważał, że mer nie jest
potencjalnym więźniem — chociaż pamiętał dokładnie sprawę defraudacji na prowincji, w
którą wmieszany był również pewien mer — i ponawiając niezręczne próby zyskania sobie
życzliwości starszego człowieka, był zdumiony i zaskoczony jego jawną niechęcią.
Pozostali towarzysze zachowywali się względem niego uprzejmie, przyjacielsko, zapytani
odpowiadali, ale z ich strony rozpoczęcie rozmowy ograniczało się do zdawkowego
powitania. Wkrótce uważał za straszne, że w więzieniu można było powiedzieć „dzień
dobry” i „dobranoc”, jak gdyby spotkano go na ulicy, gdy szedł do sądu czy z niego wracał.
Przecież byli zamknięci w betonowym baraku jedenaście metrów długim i pięć szerokim!
^ łł® |fc% VSKJMA ftarfli/r ' 5X'cSVvmMt'SwV^Kv
]£$MS¡LÉL ■Æ&SÆm?''.'■ i:' .. ■■ '
', ^?:’-
MPfefcl
• #Jr# %
IABMI
1
4Êbr/
*L
Ponad tydzień starał się usilnie zachowywać jak zwykły więzień, zaczął nawet grać w
karty, choć wyznaczone stawki zupełnie go nie interesowały. Nie miałby pretensji o
przegrywanie do nich pieniędzy, choć jego zasoby — kilka banknotów, które miał przy sobie
w chwili aresztowania i które mu pozwolono zatrzymać — przerastały znacznie możliwości
jego towarzyszy. Jednak stawki, o które oni chcieli grać. absolutnie mu nie odpowiadały.
Chcieli grać o takie rzeczy jak para skarpetek i przegrywający, który gołe stopy wsuwał do
butów, czekał cierpliwie na rewanż. Z drugiej strony adwokat nie chciał utracić nic. co
świadczyłoby
o jego statusie dżentelmena, człowieka zamożnego, zajmującego określoną pozycję w
społeczeństwie. Zrezygnował więc z gry w karty, chociaż szczęście mu dopisało: wygrał
kamizelkę z kilkoma oberwanymi guzikami. O zmierzchu oddał ją właścicielowi, co w
oczach pozostałych mężczyzn na zawsze go napiętnowało jako człowieka, który nie ma w
sobie ducha sportowego. Inna sprawa, że nie potępiali go za to: czegóż innego można się spo-
dziewać po adwokacie?
Ich cela była równie ludna jak miasto i gdy tak mijał tydzień po tygodniu, Chavel nauczył
się. że w mieście można być nie do zniesienia samotnym. Powtarzał sobie co prawda, że z
każdym dniem koniec wojny jest bliższy, że ktoś musi wreszcie zwyciężyć: przestało go
obchodzić, kto będzie zwycięzcą, byle to wszystko się wreszcie skończyło. Był
zakładnikiem, ale rzadko zastanawiał się nad tym, że czasem zakładnicy bywają
rozstrzeliwani. Śmiercią tamtych dwóch długo się nie przejmował. Zagubiony i opuszczony
nie myślał o tym, że on też może być wywołany z zatłoczonej celi. Tłum daje poczucie nie
tylko samotności, ale i bezpieczeństwa.
Pewnego razu chęć, by wspominać, by przekonać siebie, że gdzieś tam istnieje dawne
jego życie, od którego został oderwany i do którego kiedyś wróci, stała się tak dojmująca, że
nie mógł już znieść milczenia. Zmienił swoje miejsce w celi. podszedł do jednego z
urzędników, szczupłego milczącego młodego człowieka, którego nie wiedzieć czemu
przezwano śmiesznie Janvier — Styczeń. Czyżby któryś ze współwięźniów objawił
przebłysk wyobraźni, widząc w nim kogoś młodego, niedojrzałego jeszcze, a już zwa-
rzonego mrozem?
— Janvier, powiedz mi — spytał go Chavel — czy podróżowałeś kiedy... mam na myśli
po Francji? — Było to dla niego typowe, że jako adwokat nawet wtedy, gdy próbował
nawiązać kontakt Iz innym człowiekiem, czynił to tak, jakby zadawał pytania świad- Ikowi w
sądzie.
Bk «i \9
¡W SÉnljHA '*'■
J«
U jnt t *
»fjtW ł * Mi| > ł'*
prf% •» T/* ,a'*4irr
i §v**«¿vïwwnj w i i
¡tl ^ 1 Vk'f*
iŁSwj* Sto# A
S? 1'41fí
VI MM f ■0*4 f h
\ % < %, % V* m j ^ ||j
V4Sv* M||i
Æ
-íiíí"í
lÉE?
imRft
Ouf 74 vi
W4
¡ié»
íjwfú
— Nigdy nie wyjeżdżałem daleko poza Paryż — odparł Janvier i po chwili dodał jakby
wspominając: — Kiedyś byłem w Fontainebleau. pojechałem tam któregoś lata.
— Nie znasz Brinac? To jest przy głównej linii kolejowej, jak się wyjeżdża z Gare de
1’Ouest.
— Nigdy nie słyszałem o takiej miejscowości— odparł ponuro Janvier, jakby go o coś
oskarżano, i zakaszlał sucho, co przypominało potrząsanie suchym grochem na patelni.
— No. to nie znasz mojej ulubionej wsi, St Jean. Znajduje się o jakieś trzy kilometry na
wschód od miasteczka Brinac. Tam jest właśnie mój dom.
— Myślałem, że pan pochodzi z Paryża.
— Pracuję w Paryżu — wyjaśnił adwokat. — A kiedy przejdę na emeryturę, będę stale
mieszkać w St Jean. Odziedziczyłem tam po ojcu dom, który on z kolei odziedziczył po
swoim ojcu.
— Kim był pański ojciec? — spytał Janvier ze zdawkową ciekawością.
— Adwokatem.
— Ach. tak. Wobec tego nie może pan znać St Jean... — stwierdził zrezygnowany
Chavel i usiadł z dala od wszystkich, opierając się o betonową ścianę.
Tej nocy po raz trzeci słychać było strzelaninę: krótkie serie broni maszynowej,
pojedyncze strzały karabinowe, a raz nawet jakby wybuch granatu. Więźniowie leżeli na
podłodze, oczekiwali w milczeniu, bezsennie. I nie można było powiedzieć, czy w więk-
szości przypadków przeżywali oni strach ludzi, którym grozi niebezpieczeństwo, czy też
radość tych. którzy czuwając przy łóżku chorego, śledzą pierwsze oznaki zdrowia
powracającego do nazbyt spokojnego ciała. Chavel tak samo jak inni leżał w ciszy, nic czuł
lęku. był tu zbyt głęboko ukryty, by ktoś mógł go odszukać. Mer przycisnął rękami do siebie
swój zegarek, na próżno usiłując ściszyć uparte staroświeckie tik-tak. tik-tak.
— Też adwokatem.
— Niektórym ludziom odpowiada ten zawód — powiedział Janvier — ale dla mnie jest
taki jakiś nieciekawy.
— Gdybym miał kawałek papieru — ciągnął Chavel — narysowałbym plan domu i
ogrodu.
— Nie mam papieru — powiedział Janvier. — Ale to nieważne, przecież to pański dom.
nie mój. — Znowu zakaszlał, chudymi rękami otaczając kolana. Wyglądało to tak. jakby
kończył rozmowę z nieproszonym gościem, dla którego nic nie może zrobić. Absolutnie nic.
Chavel podszedł więc do Pierre'a i spytał:
— Która u pana godzina?
— Za pięć dwunasta.
Znajdujący się w pobliżu mer mruknął złośliwie:
— Znowu się późni.
— Przy pańskim zawodzie — powiedział Chavel — z pewnością zwiedza pan świat. —
Zabrzmiało to jak fałszywa dobrodusz- ność adwokata, który w krzyżowym ogniu pytań chce
przyłapać świadka na kłamstwie.
— 1 tak. i nic — odparł Pierre.
— Czy nic zna pan przypadkiem Brinac? To niewielka stacja, około godziny jazdy z Gare
de l’Oucst.
— Nigdy nie jeździłem tą trasą — odparł Pierre. — Moja stacja macierzysta to Gare du
Nord.
Następnego dnia o trzeciej po południu (godzinę tę wskazywał budzik Pierre’a) do celi
wszedł niemiecki oficer — pierwszy oficer, jakiego zobaczyli od wielu tygodni, tak młody,
że jego brak doświadczenia widać było nawet w linii wąsików, które podgolił zbyt mocno po
lewej stronie. Zażenowany jak uczeń, który po raz pierwszy wchodzi na podium, żeby
otrzymać nagrodę, mówił szorstko, urywanie, może w ten sposób chcąc sprawić wrażenie
siły. której nie posiadał.
Powiedział: — Dzisiaj w noc popełniono w mieście kilka morderstw. Zabito adiutanta
komisarza wojskowego, sierżanta oraz dziewczynę na rowerze. — I dodał: — Dziewczyna
nas nie obchodzi. Pozwalamy Francuzom zabijać Francuzki. — Najwidoczniej przemowę tę
obmyślił przedtem z góry. ale jego ironia była przesadna. a wysłowienie w stylu kiepskiego
amatora: cala ta scena zdawała się nierealna jak żywy obraz. Oficer ciągnął: — Dobrze
wiecie, po co znaleźliście się tutaj. Żyjecie sobie wygodnie, dostajecie dobre jedzenie, gdy
nasi żołnierze pracują i walczą. Ale teraz przyszła dla was pora zapłacenia rachunku
hotelowego. Nie nas o to wińcie, lecz swoich rodaków, morderców. Wydałem rozkaz, żeby w
tym obozie został rozstrzelany co dziesiąty więzień. Ilu was tu jest? — I krzyknął głośno: —
Odliczyć!
Ponuro wykonali rozkaz:
14 M? SnMt
— ...Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści.
Wiedzieli, że on wie bez liczenia. Była to kwestia w jego roli, której oficer nie mógł się
wyrzec.
Powiedział: — Zatem wasz przydział to trzech ludzi. Nam jest obojętne, kto to będzie. Sami
wybierzecie tych trzech. Obrzędy pogrzebowe rozpoczną się jutro rano o siódmej.
Żywy obraz się skończył, usłyszeli oddalający się głośny stukot . jego butów na asfalcie.
Chavel przez chwilę zastanawiał się, jakie słowo odegrał oficer: „noc”, „dziewczyna”, a
może „trzydzieści”? Ale oczywiście chodziło o cały świat — o słowo „zakładnik”
Cisza trwała bardzo długo, przerwał ją Alzatczyk nazwiskiem Krogh:
— No cóż, czy mamy się zgłaszać na ochotnika?
— Bzdura — sprzeciwił się jeden z urzędników, starszy, chudy człowiek w binoklach.
— Dobrowolnie nikt się nie zgłosi. Musimy ciągnąć losy. — I dodał: — Chyba że będziemy
się zgłaszać wedle wieku, najpierw ci najstarsi.
— Nie, nie — zaprotestował ktoś — to byłoby niesprawiedliwe.
— Ale takie jest prawo natury.
— To wcale nie jest prawo natury — stwierdził jeszcze inny. — Moja córeczka miała
pięć lat, kiedy umarła...
— Musimy ciągnąć losy — powiedział stanowczo mer. — To jedyna uczciwa metoda.
— Nadal siedział rękoma przyciskając brzuch, żeby ukryć zegarek, mimo to w celi słychać
było wyraźnie jego tykanie. — I dodał: — Z wyjątkiem żonatych. Tych należy wykluczyć.
Oni mają obowiązki rodzinne...
— Ha, ha, ha — zaśmiał się ponuro Pierre — dobre sobie.
A dlaczegóż to żonaci mieliby się wywinąć? Wykonali już swe zadanie. Pan oczywiście jest
żonaty?
— Straciłem żonę — odparł spokojnie mer. — I nie ożeniłem się ponownie. A ty?
— Żonaty — odparł Pierre.
Mer zaczął odczepiać swój zegarek: odkrycie, że jego rywal jest bezpieczny, zdawało się
potwierdzać jego przekonanie, że jako właściciel zegarka będzie z pewnością następną ofiarą.
Kolejno przyjrzał się każdemu więźniowi, wreszcie zatrzymał wzrok na Chavelu, może
dlatego, że był on jedynym mężczyzną w takiej kamizelce, do której można było przyczepić
dewizkę zegarka.
— Monsieur Chavel — zaczął — pragnę, by pan wziął mój zegarek. w razie gdyby...
— Lepiej niech pan wybierze kogoś innego — poradził mu Cha- vel. — Jestem
nieżonaty.
Znowu odezwał się starszawy urzędnik.
— Ja jestem żonaty, a więc mam prawo zabrać głos. Źle podchodzimy do całej tej
sprawy. Wszyscy musimy ciągnąć losy. Nie jest to ostatnie losowanie, jakie nas czeka, i
wyobraźmy sobie tylko, co by się działo w tej celi, gdybyśmy mieli grupę uprzywile-
jowanych, takich, którzy by spokojnie doczekali wyjścia. Pozostali wkrótce zaczęliby nas
nienawidzić. Nie dzielilibyśmy przecież waszego strachu...
— On ma rację — powiedział Pierre.
Mer znowu przyczepił swój zegarek mówiąc:
— Róbcie, jak chcecie, ale gdyby równie łatwo ściągało się podatki... — Bezradnie
rozłożył ręce.
— Jak będziemy losować? — spytał Krogh.
— Najszybciej byłoby — powiedział Chavel — wyciągać zaznaczone papierki z
czyjegoś buta...
— Po co nam najszybszy sposób — rzekł Krogh pogardliwie. — Dla kilku z nas to
ostatnia hazardowa gra. Nie musimy się spieszyć. Rzucajmy monetę.
—r To niedobry pomysł — zaprotestował urzędnik. — Przy rzucaniu monety nie ma
równych szans.
— Najlepiej ciągnąć losy — powiedział mer.
Urzędnik przygotował losy. poświęcając na to jeden z listów od rodziny. Szybko
przeczytał go po raz ostatni, a potem podarł na trzydzieści kawałków. Na trzech skrawkach
zrobił ołówkiem krzyżyk, a potem wszystkie kawałki papieru starannie złożył.
— Krogh ma największe buty — stwierdził.
Zmieszali wszystkie losy na podłodze i wrzucili je do buta.
— Będziemy ciągnąć alfabetycznie — powiedział mer.
— Zacznijmy od Z — odezwał się Chavel. Jego poczucie bezpieczeństwa zostało
zachwiane. Nagle poczuł gwałtowną chęć. by napić się alkoholu. Zerwał z wargi wyschły
kawałek naskórka.
— Jak chcecie — zgodził się kierowca ciężarówki nazwiskiem Voisin. — Czy jest ktoś
przede mną? A więc zaczynam. — Wsunął rękę do buta i powoli w nim grzebał, jakby chciał
koniecznie znaleźć określony los. Wreszcie wyciągnął złożoną starannie kartkę, rozwinął ją i
spojrzał zdumiony. — A więc na mnie wypadło. — Usiadł, szukając automatycznie
papierosa, ale kiedy go znalazł, trzymał w ustach nie zapalony.
Chavela przeniknęła wielka bezwstydna radość. Miał uczucie, że już jest ocalony: będzie
ciągnąć dwudziestu dziewięciu ludzi, a zostały tylko dwa znaczone papierki. Szanse na jego
korzyść wzrosły z dziesięciu do jednego na czternastu do jednego: teraz kupiec warzywny
wyciągnął los i bez specjalnej radości, od niechcenia pokazał, że mu się udało. Od pierwszej
chwili ciągnięcia
losów okazywanie swoich uczuć było tabu, nikt nie mógł szydzić ze skazańca, okazując ulgę.
Na piersi Chavela ponownie legł tępy niepokój, którego nie można było nazwać
strachem, raczej skurczem; zarejestrował, że ziewa, kiedy szósty więzień wyciągnął pustą
kartkę, i obawa zaczęła go znowu nękać, kiedy wylosował dziesiąty więzień — ten. którego
nazwano Janvier — i szanse były takie same jak na początku. Niektórzy więźniowie
wyciągali pierwszą kartkę, jakiej dotknęli, inni, jakby podejrzewając, że los zmusi ich do
wzięcia tego a nie innego losu. stojąc nieco oddaleni od buta wrzucali złożoną kartkę z
powrotem i wyciągali następną. Czas wlókł się niezmiernie powoli, a mężczyzna nazwiskiem
Voisin siedział oparty
o ścianę z nie zapalonym papierosem w ustach, nie zwracając na nikogo uwagi.
Szanse skurczyły się, były jak jeden do ośmiu, kiedy ten star- szawy urzędnik — nazywał
się Lenótre — wyciągnął drugi fatalny los. Głośno odchrząknął i nałożył na nos binokle,
jakby się chciał upewnić, że nie popełnił omyłki.
— Monsieur Voisin — powiedział ze słabym, niepewnym uśmiechem — czy mogę
usiąść koło pana?
Tym razem Chavel nie poczuł radości, chociaż kapryśna szansa była znowu w znacznym
stopniu korzystna dla niego, jak jeden do piętnastu. Zdumiała go odwaga tych zwykłych
ludzi. Chciał, żeby to całe losowanie skończyło się jak najszybciej, jak gra w karty. która
wlecze się za długo, chciał, żeby ktoś zrobił następny decydujący ruch i było po wszystkim.
Lenótre siedząc na ziemi obok Voisina obracał w palcach karteczkę — na jej zewnętrznej
stronie coś było napisane.
— Od żony? — spytał Voisin.
— Od córki — odparł Lenótre. — Przepraszam. — Wstał i podszedł do swojej
zrolowanej pościeli, skąd wyciągnął blok listowy. Usiadł koło Voisina i zaczął pisać,
starannie, powoli, czytelnie. Szansa była znowu dziesięć do jednego.
W tej chwili szanse z jakąś przeraźliwą nieuchronnością zdawały się osaczać Chavela:
dziewięć do jednego, osiem do jednego, jakby wskazywały na niego palcem. Pozostali
więźniowie wyciągali teraz kartki szybciej i bardziej niedbale, zdaniem Chavela powodowani
jakimś wewnętrznym przeczuciem, że to będzie on. Kiedy przyszła jego kolej, były już tylko
trzy karteczki i Chavel odczuł jako monstrualną niesprawiedliwość, że został mu tak mały
wybór. Wyciągnął z buta złożony świstek i natychmiast ogarnęła go pewność, że ta kartka
została mu narzucona przez jego towa
rzyszy i że zawiera postawiony ołówkiem krzyżyk, odrzucił ją i wziął następną.
— Hej, adwokacie, zajrzałeś! — zawołał jeden z więźniów, ale uciszył go sąsiad.
— Daj spokój, wcale nie zajrzał, bo teraz wyciągnął tę z krzyżykiem.
Lenótre powiedział: — Prosimy, monsieur Chavel. usiąść z nami — jak gdyby podczas
wielkiego przyjęcia zapraszał Chavela do zajęcia najlepszego miejsca przy stole.
— Nie — powiedział Chavel — nie. — Rzucił kartkę na ziemię i krzyknął: — Ja się nie
godziłem na ciągnięcie losów! Nie możecie mnie zmusić, żebym umierał za was...
Patrzyli na niego ze zdumieniem, ale bez wrogości. Był dżentelmenem. Nie osądzali go
wedle własnych norm: należał przecież do klasy ludzi niepojętych i z początku nawet nie
posądzali go
o tchórzostwo.
Krogh powiedział: — Usiądź i odpocznij. O nic więcej nie musisz się przynajmniej martwić.
— Nie możecie mnie zmusić — powtórzył Chavel. — To nonsens. Niemcy się nigdy na
mnie nie zgodzą. Jestem człowiekiem bogatym.
— Niech się pan nie przejmuje, monsieur Chavel — powiedział Lenótre. — Wcześniej
czy później...
— Nie możecie mnie zmusić — powtórzył Chavel.
— To nie my pana zmusimy — powiedział Krogh.
— Posłuchajcie — odezwał się błagalnym tonem Chavel. W wyciągniętej ręce trzymał
fatalną kartkę, a oni patrzyli na niego z pełnym współczucia zaciekawieniem. — Dam sto
tysięcy franków temu z was, kto ją ode mnie weźmie.
Nie panował nad sobą, dosłownie nie panował nad sobą. Miał uczucie rozdwojenia, jak
gdyby jego drugie spokojne ja stało z boku, słyszało jego absurdalną propozycję i
obserwowało, jak on się płaszczy, błaga, obiecuje. Zupełnie jakby ten opanowany Chavel
mówił z ironicznym rozbawieniem: „Cóż za wspaniałe przedstawienie. Więcej werwy.
Powinieneś być aktorem, stary. Zresztą nic straconego. Masz teraz szansę”.
Niby pomocnik licytatora szybkimi małymi kroczkami podcho-
$à 4 .. ,***i»*
^r':
’inBi
ŁŁjj Łi(|ff|P|r»yyM» > %Tj Ł *1 fPJ* f J ^ J’LlLFlf JQ* * Ijs'i
» " ^ ÎfËÉIRti»
ł ł-> 3 yfeM
mm 9*i%
dził kolejno do współwięźniów, pokazując każdemu z nich skrawek papieru.
— Sto tysięcy franków — powtarzał błagalnie, a oni patrzyli na niego z czymś w rodzaju
zdumionej litości. Był wśród nich jedynym bogatym człowiekiem, brali więc udział w
unikalnej sytuacji. Nie mieli żadnej możliwości porównywania, uważali, że jest to typowe
postępowanie przedstawiciela jego klasy społecznej. Podobnie turysta, który w obcym porcie
schodzi z pasażerskiego statku na ląd, żeby zjeść lunch, cechy danego narodu raz na zawsze
określa na podstawie rozmowy z kupcem spryciarzem, z którym usiadł przy stoliku.
— Sto tysięcy franków — zachęcał, a spokojny bezwstydny Chavel stojąc u jego boku
szeptał: „Stajesz się nudny, mój drogi. Dlaczego się targujesz? Dlaczego nie oferujesz
wszystkiego, co posiadasz?”
— Niech się pan uspokoi, monsieur Chavel — powiedział Le- nôtre — i przez chwilę
zastanowi. Nikt przecież nie poświęci swego życia dla pieniędzy, z których nigdy nie
skorzysta.
— Dam wam wszystko, co mam! — krzyknął Chavel, a jego zrozpaczony głos się załamał.
— Pieniądze, ziemię, wszystko, St Jean...
— Nikt z nas nie chce umierać, monsieur Chavel — powiedział niecierpliwie Voisin, a
Lenótre powtórzył to, co rozhisteryzowa- nemu Chavelowi wydało się bezczelną obłudą:
— Niech się pan uspokoi, monsieur Chavel.
Chavelowi nagle zabrakło głosu.
— Oddam wszystko — powtórzył cicho.
Wreszcie zaczął ich niecierpliwić. Tolerancja jest kwestią cierpliwości, cierpliwość kwestią
nerwów, ich nerwy zaś były napięte.
— Siadaj pan — wrzasnął na niego Krogh — i zamknij się!
A Lenótre, nawet wtedy przyjacielski, posunął się i klepnął ręką podłogę obok siebie.
„Koniec — szepnął ten spokojny Chavel — koniec. Niezbyt dobrze zagrałeś. Musisz
wymyśleć coś innego...”
Nagle rozległ się czyjś głos:
— Niech mi pan powie coś więcej. Może ja kupię tę kartkę.
To był Janvier.
Bogiem a prawdą wcale nie oczekiwał żadnej oferty, to histeria. a nie nadzieja kierowały
jego postępowaniem, a teraz dłuższą chwilę trwało, nim zdał sobie sprawę, że to nie są żarty.
Powtórzył: — Wszystko, co mam. — Histeria odpadła jak strup, zostało tylko dojmujące
poczucie wstydu.
— Nic śmiej się z niego — powiedział Lenótre.
— Wcale się nie śmieję. Powtarzam: kupuję.
Nastąpiła długa chwila ciszy, jakby nikt nie wiedział. Co począć dalej. Czyż można oddać
komuś wszystko, co się ma? Patrzyli na niego jakby oczekując, że zaraz opróżni swoje
kieszenie.
Chavel spytał: — Zajmiesz moje miejsce?
— Zajmę pańskie miejsce.
— I co ci przyjdzie wtedy z tych pieniędzy? — wtrącił się niecierpliwie Krogh.
— Mogę przecież spisać testament, prawda?
Voisin nagle wyjął i ust nie zapalonego papierosa i rzucił go na ziemię, wołając:
— Nic podoba mi się to wszystko. Dlaczego cała ta sprawa nie może odbyć się
normalnie? My. Lenótre i ja. nie możemy kupić naszego życia. Dlaczego on miałby je kupić?
— Niech się pan uspokoi, monsieur Voisin — powiedział Lenótre.
— To nieuczciwe — powiedział Voisin.
Uczucia Voisina podzielała najwyraźniej większość więźniów w celi: cierpliwie znosili
histerię Chavelu, ostatecznie to nie żartv być skazanym na śmierć i trudno się spodziewać, iż
dżentelmen zachowa się w takiej sytuacji jak każdy inny człowiek. Cala klasa społeczna, do
której należał, gdyby ją dokładnie przeanalizować, była raczej słaba. Ale to. co działo się
teraz, było czymś całkiem odmiennym. Jak słusznie powiedział Voisin, to było nieuczciwe.
Tylko Lenótre zachował spokój: całe życie miał do czynienia z interesami i ze swego stołka
widział wiele transakcji handlowych, które wcale nie kończyły się wygraną tego najlepszego.
Janvier przerwał: — Nieuczciwe? — spytał. — Czemu ma być nieuczciwe, że zrobię to.
co chcę? Wszyscy bylibyście bogaci, gdybyście mogli, ale wy nie macie ikry. Ja swoją
szansę wykorzystam. To jest uczciwe, całkowicie uczciwe, llmrę jako bogaty człowiek, a
jeśli ktoś uważa, że to jest nieuczciwe, niech go szlag trafi. — Zakaszlał i znowu na patelni
potoczył się suchy groch. Uciszył wszelką opozycję, od razu nabrał manier kogoś, do kogo
naleźv
SBC
połowa świata, ich mierniki przesunęły się jak wielkie ciężary — człowiek bogaty był
oddalony od nich o pół drogi, a głowę Jan- viera spowijały już mgła i ciemność bogactwa. —
Niech pan tu przyjdzie i usiądzie — wydał ostro polecenie. Chavel posłuchał i bez słowa
ruszył przygarbiony hańbą swego sukcesu. — Pan jest adwokatem — ciągnął Janvier. —
Musi pan wszystko spisać we właściwej formie. Ile jest tych pieniędzy?
— Chyba ze trzysta tysięcy franków. Nic wiem dokładnie.
— A ta posiadłość, o której pan mówił? St Jean...
— Sześć akrów i dom.
— Wszystko to bez obciążeń hipotecznych?
— Tak.
— A gdzie pan mieszka w Paryżu? Czy tam również ma pan dom?
— Tylko mieszkanie. Ale nie na własność.
— Umeblowane?
— Tak, ale tylko książki należą do mnie.
— Niech pan siada — polecił Janvier. — Zrobi pan na moje nazwisko... jak to się nazywa?
Akt darowizny.
— Tak, ale potrzebny mi jest papier.
— Mogę panu dać mój blok — zaproponował Lenótre.
Chavel usiadł obok Janviera i zaczął pisać: ..Ja, Jean-Louis
Chavel, adwokat, zamieszkały w Paryżu, rué Miromesnil 119. i w St Jean de Brinac...
wszystkie akcje i udziały, pieniądze na moim rachunku czekowym w... całe umeblowanie,
ruchomości... moją posiadłość bez obciążeń hipotecznych w St Jean de Brinac...”
— Potrzeba mi dwóch świadków — powiedział i Lenótre pod wpływem nawyku od razu
się zgłosił, wychodząc naprzód, jak gdyby pracodawca dzwonkiem wezwał go do siebie.
— Nie pan — powiedział niegrzecznie Janvier. — Na świadków potrzeba mi żywych
ludzi.
— Może pan? — spytał mera Chavel uniżonym tonem podwładnego urzędnika.
— To bardzo dziwny dokument — odparł mer. — Nic wiem. czy ktoś na moim stanowisku
powinien podpisać...
— No, to ja podpiszę — zgłosił się Pierre i złożył zamaszysty podpis pod podpisem
Chavela.
Mer powiedział: — Lepiej mieć za świadka kogoś rzetelnego. Ten człowiek zrobiłby
wszystko za kieliszek alkoholu — i wcisnął swój podpis w wąziutkie miejsce nad
nazwiskiem Pierre’a. Kiedy się pochylił, wszyscy mogli usłyszeć tykanie wielkiego
cebulaste- go zegarka w jego kieszeni, odmierzającego krótki czas. jaki im został do zmroku.
yfêW%fÊUÊUmanwkjy*É éyhfw';*.'
śjffn > 1 > kÎ'Â'':j%# ' èf è&é
w>-
IHUMpIlwwVltfÎK< m j
— A teraz mój testament — polecił Janvier. — Musi pan w nim wszystko spisać, co
dostałem, i podzielić równo między moją matkę i siostrę.
Chavel powiedział: — To bardzo proste, wystarczy kilka Uni» jek...
— Nie — sprzeciwił się Janvier. — Pan spisze to dokładnie raz jeszcze tutaj... Akcje,
udziały, pieniądze na koncie w ban ku. własność ziemską... Będą chciały w domu pokazać
sąsiadom, jaki ze mnie człowiek. — Kiedy to zostało zakończone, Krogh i właściciel sklepu
warzywnego podpisali papier.
— A pan weźmie te oba dokumenty — polecił Janvier merowi. — Może Niemcy pozwolą
panu je wysłać, kiedy mnie wykończą. Jeśli nie, to ma pan je trzymać u siebie aż do końca
wojny... — Zakaszlał, oparł się o ścianę, wyraźnie wyczerpany. — Jestem bogatym
człowiekiem — powiedział. — Zawsze wiedziałem, że będę bogaty.
Światła w celi powoli ubywało, jak zwijany dywan cofało się z jednego końca w drugi.
Zmrok ogarnął Janviera, podczas gdy siedzący obok Voisina Lenôtre miał jeszcze dość
światła, żeby pisać. Zapanował ponury spokój, histeria minęła bezpowrotnie i nic więcej nie
było już do powiedzenia. Zegarek i budzik maszerowały każde w innym rytmie w kierunku
nocy. Janvier od czasu do czasu kaszlał. Kiedy było już całkiem ciemno. Janvier powiedział:
— Chavel — tak jakby wzywał służącego i Chavel posłuchał. — Opowiedz mi o moim
domu.
— Znajduje się o jakieś trzy kilometry od wsi.
— Ile pokoi?
— Salon, mój gabinet, bawialnia, pięć sypialni, kantor, gdzie załatwiam z ludźmi różne
sprawy, no i oczywiście łazienka, kuchnia... pokój dla służby.
— Opowiedz mi o kuchni.
— Niewiele wiem o kuchni. Jest duża, ma kamienną podłogę.
Moja gospodyni zawsze ją chwaliła.
— Czy ona tam jest?
— Teraz tam nie mieszka. Kiedy wybuchła wojna, zamknąłem dom. Miałem szczęście.
Niemcy go nie zajęli.
— A jaki jest ogród?
— Nad trawnikiem jest niewielki taras, potem zbocze, skąd widać drogę do rzeki, a za nią
St Jean...
— Czy dużo się tam uprawia warzyw?
___ Tak. oczywiście, są też drzewa owocowe: jabłonie, śliwy,
orzechy włoskie. No i szklarnia. Teraz mówił raczej do siebie
niż do Janvier*: — Kiedy się wejdzie do ogrodu, nie widać domu. Najpierw jest drewniana
brama i długi zakręcający żwirowany podjazd, obrośnięty drzewami i krzewami, który nagle
wychodzi przed taras i dzieli się na dwie części: lewa prowadzi do pomieszczeń
gospodarczych, a prawa do drzwi frontowych. Matka zawsze wyglądała. kto nadjeżdża, żeby
uniknąć nieproszonych gości. Nikt nie mógł nas odwiedzić, nim go nie zobaczyła. Dziadek,
kiedy był młody, tak samo jak matka lubił być na straży...
— He lat ma ten dom? — przerwał mu Janvier.
— Dwieście dwadzieścia trzy lata — odparł Chavel.
— Bardzo wiekowy — powiedział Janvier. —
Wolałbym coś nowocześniejszego. Moja stara pani cierpi na reumatyzm.
Ciemność już od dawna ogarnęła ich obu i teraz resztka światła ześliznęła się z sufitu celi.
Więźniowie zgodnie z nawykiem układali się do snu. przedtem klepiąc, podrzucając i
obejmując poduszki jak dzieci. Filozofowie twierdzą, że przeszłość, teraźniejszość i
przyszłość istnieją równocześnie; w tych ciemnościach z pewnością niejedna przeszłość
ożyła: ciężarówka jechała Bulwarem Montparnasse, dziewczyna podawała usta cfo
pocałunku, rada miejska wybierała mera. a w pamięci trzech ludzi przyszłość jawiła się tak
niezmienna jak narodziny: pięćdziesiąt metrów wysypanego żużlem szlaku i ceglany mur
pokanccrowany dziurami i odpryskami od kul.
Chavelowi wydawało się teraz, żc choć jego histeria minęła raz na zawsze, ten żużlowy
prosty szlak był nieskończenie bardziej godny pożądania niż długa ciemna droga, na jaką
wkroczył.
Część II
1
Człowiek, który twierdził, że nazywa się Jcan-Louis Charlot, szedł podjazdem domu w St
Jean dc Brinac.
Wszystko tu było takie samo, jak pamiętał, a jednak nieco zmienione. jak gdyby to
miejsce i on sam starzały się w odmiennym tempie. Cztery lata temu zamknął dom i podczas
gdy dla niego
! * 5 ?■ %¥ *•- *.!' «.'i1
# # # #4 % ą 'i i *.,' f- ■ ^ * 5 *> 61 i 1 *-v
'!*' / ' ;f v
. 4^r!H'"L
'4#*^ *#V/
- •■•• r >- i'f ¿. -.-4 ; ••■:. > '*’
twarz we właściwym momencie: teraz w przeciągu czterech lat cała ta praca poszła na marne:
ostre linie ukazały się spod obła- żącej larby.
Żwir na podjeździe był zarośnięty chwastami, jakieś drzewo upadło w poprzek i choć
ktoś obciął gałęzie na opał, pień leżał nadal świadcząc o tym, że przez wiele pór roku żaden
samochód ani wóz konny nie podjechał pod dom. Każdy krok. każdy zakręt był dobrze znany
brodatemu mężczyźnie, który jednak stąpał ostrożnie jak obcy. Tutaj się urodził, tu jako
dziecko bawił się w chowanego w krzakach, tu jako dorastający chłopiec nosił w sobie
melancholię i słodycz pierwszej miłości, spacerując po tym zacienionym podjeździe.
Dziesięć metrów dalej będzie mała furtka i ścieżka prowadząca wzdłuż gęstych drzew
laurowych do warzywnego ogrodu. Furtka zniknęła, tylko słupki świadczyły
o tym, że pamięć go nie zawiodła. Nawet gwoździe, które przytrzymywały zawiasy,
zostały pracowicie wyrwane i użyte gdzie indziej w jakimś bardziej pilnym celu. Zawrócił z
podjazdu, nie chciał na razie spojrzeć na dom. jak przestępca, który wraca na miejsce swojej
zbrodni, albo jak kochanek, który wraca, by nawiedzić miejsce pożegnania: zaczął więc
zataczać przecinające się koła, w obawie, by zbyt wcześnie nie zakończyć swej pielgrzymki,
ponieważ wtedy nic miałby już żadnego celu przed sobą.
Szklarni najwyraźniej nie używano od lat. chociaż pamiętał dobrze, że polecił staremu
ogrodnikowi, który tu dawniej pracował, żeby nadal uprawiał warzywa i sprzedawał je w
Brinac, za ile się da. Może stary umarł i nikt we wsi nie przejawił inicjatywy, żeby się
mianować jego następcą? A może nikogo we wsi nie ma? Ze zdeptanego, nic uprawianego
miejsca koło szklarni mógł dostrzec brzydki kościół z czerwonej cegły wskazujący na niebo
jak wykrzyknik zamykający zdanie, którego stąd nie był w stanie odczytać.
Zobaczył wreszcie, że jednak ktoś coś posadził: oczyszczono z chwastów spory kawałek
pod kartofle, kapustę zwykłą i włoską. Był to ogródek taki, jaki wyznacza się dzieciom do
zabawy: przestrzeń nieco większa niż dywan. Wszystko dookoła nosiło znamię opuszczenia.
Pamiętał dobrze, co tu za dawnych dni było: zagony truskawek, porzeczki i maliny, pamiętał
też słodko-gorzki zapach różnych ziół. Stary mur, który oddzielał ogród od pól, w jednym
miejscu się zawalił, a może jakiś złodziejaszek utorował sobie drogę przez tę kamienną
przeszkodę, żeby się dostać do ogrodu. Zdarzyło się to z pewnością dawno, ponieważ bujne
pokrzywy gęsto porosły obalone kamienie. Stanął w wyrwie i długo patrzył na to. czego nie
był w stanie zmienić czas: na trawiastą
titewF4
% »Mi I
mm
pochyłość schodzącą łagodnie do wiązów i do rzeki. Pomyślał, ż.e dom to coś. co się posiada,
ale że nad rzeczami, które się posiada. ciąży przekleństwo zmiany; tylko to. czego nie
posiadał, powitało go nie zmienione. Ten krajobraz nie był jego ani niczyim domem: po
prostu był domem.
Teraz nie pozostało mu nic więcej do zrobienia, tylko odejść. A jeśli odejdzie, nie
pozostanie mu nic innego, tylko utopić się w i-ze'ce: Pieniędzy już właściwie nie miał. a w
niecały tydzień po wyjściu na wolność przekonał się. że znalezienie pracy jest dla niego
wprost niemożliwością.
O siódmej rano (pięć po siódmej według zegarka mera i za dwie minuty siódma wedle
budzika Pierre’a) Niemcy przyszli po Voisina. Lenôtre’a i Janviera. Do dziś dnia uważał za
swoją największą hańbę życiową chwile, które potem nastąpiły, kiedy siedział pod ścianą i
obserwował twarze współtowarzyszy oczekujących na suchy grzechot strzałów. Byl jednym
z nich, człowiekiem bez pieniędzy, bez pozycji społecznej, a oni podświadomie go
zaakceptowali, zaczęli sądzić i potępiać wedle własnych kryteriów. Wstyd, jaki teraz,
odczuwał, człapiąc ciężko jak żebrak w stronę drzwi wejściowych domu. był prawie równie
głęboki, gdyż uświadomił sobie, że nawet po swej śmierci Janvier mógł mu się przydać.
Puste okna obserwowały go jak oczy ludzi siedzących wokół ścian celi. Spojrzał tylko raz
i natychmiast zobaczył wszystko; nie pomalowane framugi, stłuczoną szybę w oknie pokoju,
który kiedyś był jego gabinetem, rozwaloną w dwóch miejscach balustradę tarasu. Potem
znowu spuścił wzrok wpatrzony w swoje nogi, które wlókł po żwirze. Nagle pomyślał, że
przecież dom mógł być nadal pusty. Ale kiedy skręcił za narożnik tarasu i powoli wszedł na
schody prowadzące do drzwi, spostrzegł te same drobne oznaki zamieszkania, które
zauważył w ogrodzie warzywnym. Schody były nieskazitelnie czyste. Kiedy podniósł rękę i
pociągnął za j dzwonek, był to właściwie gest rozpaczy. Zrobił wszystko, co tyl- j ko w jego
mocy, żeby tu nie wrócić, ale mu się nie udało.
Radosne powitalne flagi postarzały się już o miesiąc, kiedy Jean-Louis Chariot wrócił do
Paryża. Wierzchy jego półbutów były nadal dobre, ale zelówki cienkie prawie jak papier, a
ciemny
elegancki garnitur nosił wyraźnie ślady wielomiesięcznego przebywania w więzieniu.
Podczas pobytu w celi sądził, żc udało mu się zachować dobrą prezencję, ale teraz bezlitosne
słońce obmacało jego ubranie jak handlarz starzyzną, pokazując wyświecone łokcie,
brakujące guziki, brudne miejsca. Jedyną pociechą był fakt. żc Paryż także był brudny.
W kieszeni miał Charlot brzytwę zawiniętą w kawałek gazety oraz kawałeczek mydła,
ponadto trzysta franków, nie posiadał żadnych osobistych dokumentów, ale za to coś. co było
znacznie lepsze, mianowicie kartkę od komendanta więzienia, na której Niemcy starannie
wypisali rok. a następnie te niezgodne z prawdą szczegóły, jakie im podał, łącznic z
nazwiskiem Charlot. W tym momencie wc Francji taki dokument był o wiele więcej wart niż
prawdziwe papiery, gdyż żaden kolaborant nic miał swego dossier w niemieckim więzieniu
poświadczonego fotografią z profilu i en lace. Twarz Charlota zmieniła się nieco, od kiedy
zapuścił brodę. ale po uważnym przyjrzeniu się widać było. że jest to ta sama twarz. Niemcy
aż do ostatniej chwili byli pedantycznymi archiwistami: na każdym dokumencie łatwo jest
zmienić fotografię. można również dokonać operacji plastycznej albo wyeliminować blizny,
ale nic można zmienić wymiarów czaszki, a te Niemcy podawali z niezwykłą dokładnością.
Inna sprawa, iż żaden kolaborant nie czuł się bardziej ścigany niż Charlot. bowiem jego
przeszłość była równie haniebna: nie mógł przecież nikomu wytłumaczyć, w jaki sposób
stracił wszystko. co posiadał, o ile zresztą nie było to już powszechnie wiadome. Na rogach
ulic prześladowały do spojrzenia ludzi, którzy wydawali mu się znajomi, a z autobusów
wyskakiwał, ilekroć spostrzegł zarys czyjejś, jak sobie wyobraził, znajomej sylwetki, choć
świadomie udał się do tego Paryża, który był mu obcy. Jego Paryż był zawsze małym
Paryżem: poruszał się na terenie jakby ograniczonym napiętym lukiem pomiędzy swoim
mieszkaniem, sądami. Operą. Gare de 1’Ouest i kilkoma restauracjami, a między tymi
punktami znał tylko najkrótszą drogę. Teraz wystarczało tylko zboczyć, by znaleźć się na
całkiem nieznanym terenie, pod jego stopami jak dżungla rozciągało się metro. Combat zaś
oraz przedmieścia były pustynią, przez którą mógł bezpiecznie wędrować.
Ale musiał też zrobić coś więcej niż wędrować: zdobyć pracę.
Po pierwszym kieliszku wina wypitym na wolności był moment, kiedy czuł. że jest w stanie
wszystko zacząć od nowa. odzyskać pieniądze, których się zrzekł: potem szybko w marzeniu
odkupił swój dom w St Jean de Brinac i właśnie rozradowany wędrował
/S
po pokojuch. gdy spostrzegł w dzbanku z wodą odbicie swojej twarzy — brodatej twarzy
Charlota, człowieka, który poniósł klęskę. To dziwne, pomyślał, że jedno załamanie nerwowe
naznaczyło tę twarz tak głęboko jak twarz włóczęgi. Ale oczywiście
powiedział sobie z całym obiektywizmem :— nie ta jedna klęska przygotowała go do tego
zdarzenia, lecz całe życie. Malarz nie tworzy swego obrazu w ciągu paru godzin, ale przez
całe lata doświadczeń, zanim weźmie do ręki pędzel, i to samo jest z klęską. Miał szczęście,
że był wziętym adwokatem, że odziedziczył więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek zarobił;
gdyby to zależało wyłącznie od niego, nigdy, był teraz tego pewien, nic osiągnąłby wyżyn, na
jakie się wspiął.
Mimo to czynił teraz wiele prób. żeby zarobić na życie w jakiś rozsądny sposób. Złożył
podanie do jednego z niezliczonych paryskich instytutów nauki języków obcych, żeby tam
pracować jako nauczyciel. Chociaż wojna nadal jeszcze toczyła się poza granicami Francji,
szkoły Berlitza i pokrewne kursy robiły teraz znakomite interesy; w mieście w zastępstwie
turystów było mnóstwo zagranicznych żołnierzy, którzy bardzo chcieli się nauczyć
francuskiego.
Rozmowę z nim przeprowadził elegancki szczupły pan w surducie lekko pachnącym
naftaliną.
— Niestety, obawiam się — powiedział wreszcie — że akcent pański nie jest
wystarczająco dobry.
— Nie jest wystarczająco dobry?! — wykrzyknął zdumiony j Charlot.
— Nic jest wystarczająco dobry dla naszego instytutu. U nas I wymagane są najlepsze
wzorce. Nasi nauczyciele muszą mieć najlepszy z najlepszych paryski akcent. Bardzo mi
przykro, mon- sieur. — Wypowiedział się z przeraźliwą jasnością, może przywykł tylko do
rozmawiania z obcokrajowcami, bo używał wy- j łącznie najprostszych zdań „metody
bezpośredniej”. W zamyśleniu dokładnie obejrzał też wykoślawione półbuty Charlota. Char-
lot wyszedł.
Zapewne coś w tym człowieku przypomniało mu Lcnotre’a, gdyż ledwie opuścił instytut
języków obcych, pomyślał, iż mógłby przecież całkiem nieźle zarabiać jako urzędnik; jego
znajomość prawa byłaby przydatna, tłumaczyłby ją tym, że kiedyś chciał zostać adwokatem,
ale zabrakło mu pieniędzy...
Odpowiedział na ogłoszenie w „Figaro", podany adres mieścił sitf na trzecim piętrze
wysokiego szarego budynku na Boulevard Haussmann. Biuro, które wreszcie odnalazł,
sprawiało wrażenie, że właśnie zostało oczyszczone po okupacji nieprzyjaciela, kurz
MEMifew
im;
V« 1%'
i słomę podmieciono pod ścianę, a umeblowanie wyglądało tak. jakby niedawno zostało
wyjęte ze skrzyń, w których przebywało ; wieki całe. Kiedy wojna się kończy, zapominamy,
jak bardzo postarzeliśmy się my sami i świat wokół nas, dopiero jakiś sprzęt czy damski
kapelusz budzą w nas poczucie czasu. Umeblowanie ze stalowych rur przywodziło na myśl
maszynownię na statku, przy czym statek wyciągnięto na ląd chyba przed wielu laty. bowiem
rury zmatowiały. Meble, niemodne już w roku 1939. w 1944 miały wygląd zabytkowy.
Charlota powitał stary człowiek. Kiedy umeblowanie było nowe. musiał być na tyle młody,
że lubił rzeczy modne, eleganckie, dbał o wygląd. Usiadł na którymś z licznych metalowych
krzeseł, jak gdyby znajdował się w poczekalni, i spytał ze smutkiem;
— Zapewne, jak obecnie każdy z nas, wszystko pan zapomniał?
— Och, nie — odparł Charlot. — Pamiętam wystarczająco wiele.
—Nie możemy teraz płacić zbyt dużo — powiedział stary człowiek — ale kiedy życie
wróci do normy... zawsze nasze wyroby cieszyły się wielkim wzięciem...
—Na początek — powiedział Charlot — wystarczyłaby mi skromna pensja.
— Najwspanialszą rzeczą — powiedział stary człowiek — jest entuzjazm, wiara w to, co
sprzedajemy. Ostatecznie nasz produkt sprawdził się. Przed wojną nasze zyski były dobre,
doprawdy, bardzo dobre. Oczywiście zależało to od sezonu, ale w Paryżu zawsze przebywało
tylu zagranicznych gości. Nawet na prowincji mieliśmy duże powodzenie. Pokazałbym panu
nasze księgi buchalte- ryjne, niestety, wszystkie zaginęły. — Ze sposobu jego bycia można
by sądzić, że raczej chciał skaptować inwestora, niż przeprowadzał rozmowę z potencjalnym
pracownikiem.
—Tak — powiedział Charlot — no tak.
— Musimy teraz znowu zareklamować nasz wyrób. Kiedy się wszyscy dowiedzą, że
znowu jest na rynku, będzie z pewnością tak samo poszukiwany jak dawniej. Jakość mówi
sama za siebie.
— Bez wątpienia ma pan rację.
— Tak więc — ciągnął stary człowiek — wszyscy musimy przyczynić się do tego...
musi to być wspólne przedsięwzięcie... poczucie lojalności... Pańskie pieniądze będą całkiem
bezpieczne. — Pomachał ręką przed pustynią krzeseł ze stalowych rur. — Obiecuję to panu.
Charlot nigdy nie dowiedział się, co to był za wyrób, ale na niższym podeście schodów
stała otwarta drewniana skrzynia, a wśród słomy widać było bardzo brzydką stalową lampę
na stół, wysokości około dziewięćdziesięciu centymetrów, w kształcie wieży Eiffla.
7 'V
Przewód elektryczny umieszczono w niej jak linę nośną w szybie staroświeckiej hotelowej
windy, a żarówka była wkręcona w najwyższe piętro. Może to była jedyna lampa, jaką
staremu człowiekowi udało się znaleźć w Paryżu, kto wic, zapewne to właśnie był ów
„wyrób”...
Trzysta franków na niedługo mogło starczyć w Paryżu. Charlot zgłosił się na jeszcze
jedno ogłoszenie, ale pracodawca żądał wiarygodnych papierów. Nie wystarczyło mu
więzienne dossier.
— Za sto franków można tego kupić, ile się chce — powiedział i nie uległ argumentom,
jak bardzo dokładne były pomiary dokonywane w więzieniu przez Niemców. — Nie do mnie
należy mierzyć pańską czaszkę — ciągnął — ani badać jej kształt. Niech pan pójdzie do
zarządu miasta i tam wyrobi sobie odpowiednie papiery. Sprawia pan wrażenie człowieka
zdolnego, zatrzymam dla pana tę posadę jutro do godziny dwunastej... — Ale Charlot nie
zgłosił się ponownie.
Przez trzydzieści sześć godzin zjadł dwie bułki i nagle pomyślał, że znalazł się w punkcie
wyjściowym. Oparł się o jakiś mur skąpany w późnym popołudniowym słońcu i wyobraził
sobie, że słyszy tykanie zegarka mera. Przebył długą drogę i wiele się natrudził, a teraz
znalazł się na końcu żużlowego szlaku, plecami oparty o mur. Wkrótce umrze, a przecież
równic dobrze mógł umrzeć bogaty i tak wielu kłopotów zaoszczędzić innym ludziom. Za-
czął iść w stronę Sekwany.
Teraz już nie słyszał zegarka mera. Zamiast tego towarzyszyło mu bezustannie ciężkie
stąpanie, wręcz człapanie. Słyszał je tak jak przedtem zegarek mera i pomyślał, że może to
również złudzenie. Na końcu długiej pustej ulicy błyszczała rzeka. Zabrakło mu tchu, oparł
się więc o pisuar i czekał chwilę z głową opuszczoną. gdyż blask bijący od rzeki oślepił go.
Za plecami usłyszał ciche człapiące kroki, które nagle się urwały. Ale zegarek też przestał
GREENE DZIESIĄTY CZŁOWIEK WSTĘP W roku 1948, kiedy pracowałem nad Trzecim człowiekiem, zapomniałem całkowicie o opowiadaniu, które zatytułowałem Dziesiąty człowieki a które tykało jak bomba zegarowa gdzieś tam w archiwach Metro-Goldwyn-Mayer w Ameryce. W roku 1983 otrzymałem list ze Stanów Zjednoczonych od kogoś zupełnie nieznanego, kto poinformował mnie, że MGM zaproponowało kupno Dziesiątego człowieka pewnemu amerykańskiemu wydawcy. Nie wziąłem sprawy na serio. Pamiętałem — jak się później okazało niezgodnie z prawdą — że był to szkic, który napisałem pod koniec wojny zgodnie z umową zawartą z moim przyjacielem Benem Goetzem, londyńskim przedstawicielem MGM. Był to krótki, jak mi się zdawało, szkic, dwie strony rnaszynopisu, a więc nie należało się liczyć z wydaniem tego, tym bardziej że opowiadanie to nigdy nie zostało sfilmowane. Umowę tę podpisałem w obawie, że kiedy wojna się skończy, skończy się również moja praca dla rządu brytyjskiego, a więc brak stałych dochodów pogorszy sytuację finansową mojej rodziny. Już przed wojną nie byłem w stanie utrzymać jej tylko z pisania powieści. Aż do roku 1938 byłem zadłużony u mego wydawcy, kiedy to W Brighton, osiągnąwszy nakład ośmiu tysięcy egzemplarzy na pewien czas wyrównało moje rachunki. Moc i chwała, która w nakładzie trzech tysięcy pięciuset egzemplarzy wyszła drukiem mniej więcej w czasie inwazji hitlerowskiej na Zachód, nieznacznie tylko poprawiła moją sytuację. Nie żywiłem wielkich nadziei co do mojej przyszłości jako powieściopisarza i dlatego w roku 1944 z radością podpisałem umowę z MGM, która okazała się wręcz niewolnicza, ale to przynajmniej zapewniło nam wszystkim utrzymanie przez najbliższe dwa lata w zamian za pomysł Dziesiątego człowieka. Potem nadeszła zaskakująca i niepokojąca wiadomość, że pan Anthony Blond kupił wszystkie prawa na książkę i serial na podstawie tego tajemniczego opowiadania za dużą sumę, przy czym rzecz jasna dywidendy autorskie miały być płacone MGM. Pan Blond uprzejmie przysłał mi maszynopis do ewentualnego poprą- wienia i wtedy okazało się, że nie jest to dwustronicowy szkic, ale tworząca całość krótka powieść licząca około trzydzieści tysięcy słów. Ale najwięcej zdumiał mnie i zasmucił fakt, że tę zapomnianą historię bardzo dobrze się czytało, co więcej, pod wieloma względami wolałem ją od Trzeciego człowieka, tak że nie miałem już żadnych osobistych wymówek, żeby się sprzeciwiać jej wydaniu, nawet gdybym miał do tego prawo, co zresztą było wysoce wątpliwe. Pan Blond jednak bardzo wielkodusznie zgodził się wydać to opowiadanie wspólnie z moim stałym wydawcą The Bodley Head. Po tej przyjacielsko załatwionej sprawie wyłoniła się jeszcze jedna tajemnica. W szafie mego paryskiego mieszkania całkiem przypadkowo znalazłem stare tekturowe pudło zawierające dwa rękopisy; był to mój dziennik oraz zbiór myśli i cytatów, które naj- widoczniej prowadziłem w latach 1937, 1938. Pod datą 26 grudnia 1937 natrafiłem na taki passus: „Rozmowa, o filmie z Menzie- sem [amerykański reżyser]. Dwa pomysły przyszłych filmów. Jeden: sytuacja polityczna podobna do tej w Hiszpanii. Rozkaz zdziesiątkowania.
Dziesięciu ludzi w więzieniu ciągnie losy — zapałki. Bogaty człowiek wyciąga najdłuższą zapałkę. Oddaje pieniądze, wszystko, co posiada, temu, kto zajmie jego miejsce. Jeden z więźniów ze względu na rodzinę zgadza się na to. Potem, kiedy były bogacz, teraz nie mający nic oprócz życia, wychodzi na wolność, anonimowo odwiedza rodzinę, która weszła w posiadanie jego majątku...” Oto wstępny zarys akcji. Trzy kropki, które kończą ten zapis, teraz wydają się symbolizować lata wojny, gdy cały ten nikły pomysł utonął w podświadomości. Kiedy w 1944 roku podjąłem temat Chavela i Janviera. byłem pewien, że ten właśnie pomysł wpadł mi do głowy, ale teraz mogę tylko przypuszczać, że te dwie postacie istniały w odległych zakamarkach mojej podświadomości, kiedy płonął świat. Nieoczekiwane wychynięcie Dziesiątego człowieka z archiwów MGM spowodowało, że zacząłem grzebać w moich własnych zasobach, gdzie znalazłem dwa dalsze pomysły filmów, które być może zainteresują czytelników tej książki. Pomysł pierwszy (ja k mi się zdaje obecnie, całkiem niezły, choć nic z niego nie wynikło) nosił tytuł Jim Braddon i zbrodniarz wojenny. Oto szkic tego opowiadania dość aktualnego, zwłaszcza teraz, kiedy Barbie czeka na proces*. ?ą ■* W fffj T ' 4 a iflfW 'Ł J1 141^ 1 %i '> >fll’
tego nie dostrzega, ponieważ pan prowadził zupełnie inny tryb życia. To nie może zmienić kształtu uszu. ale przecież ludzie patrzą na wyraz oczu. I Jwii » §NAa .Mlira •;* ĘĘ wĄwmit& % ¿W .% 9 wS$n &j A%) x % y* £%V iw W 1 ■,v *.■* yf(ii ’ Sto «1 jfsrt -* rf i On jeden oprócz dziecka Braddona, które napomknęło o tym żartem, zauważył owo podobieństwo. Szczęściem dla Braddona — i niego samego — nieznajomy wysiadł z samolotu podczas następnego postoju. W połowie drogi do stolicy Meksyku samolot rozbił się i z katastrofy ocalał tylko Braddon. Braddon zostaje po prostu wyrzucony na zewnątrz, lewą rękę ma złamaną, rozcięty policzek i wskutek uderzenia stracił pamięć. Wypadek ten miał miejsce w nocy, a on powodowany ostrożnością — gdyż zawsze był bardzo dokładnym człowiekiem — opróżnił kieszenie i schował papiery w teczce, która oczywiście zaginęła. Kiedy odzyskał przytomność, nie miał żadnych dowodów tożsamości, tylko rysy twarzy, które dzielił ze zmarłym człowiekiem. Sprawdza kieszenie, pragnąc znaleźć jakiś ślad, ale są przecież puste, nic mu to więc nie daje; znajduje tylko trochę drobnych monet i w każdej kieszeni marynarki książkę. Jedna to obłożony w papier tomik Heinego, druga — jakaś taniutka amerykańska powieść. Stwierdza wtedy, że może czytać w obu językach. Przeszukując raz jeszcze bardzo starannie marynarkę natrafia na plik nowych dziesięciodolarowych banknotów wszytych pod podszewkę. Nie warto w tym krótkim resume szczegółowo opowiadać o jego dalszych przygodach; jakoś udaje mu się dobrnąć do linii kolejowej i wsiąść do pociągu jadącego do stolicy Meksyku. Chce jak najprędzej dotrzeć do szpitala, ale w toalecie na dworcu obok lustra widzi plakat policyjny ze zdjęciem Schreibera i jego dokładny rysopis po hiszpańsku i angielsku. Zapewne ciężkie przeżycia kilku ostatnich dni tak zaostrzyły rysy jego twarzy, że dostrzega w sobie podobieństwo do zbrodniarza wojennego. Jego twarz przybrała teraz całkiem inny wyraz — wyraz człowieka ściganego. Nie wie, gdzie się udać i co robić, boi się każdego policjanta, zwraca uwagę swoją lękliwością i wkrótce w gazetach ukazuje się wiadomość, że Schreibera widziano w mieście Meksyk. Uciekinier zapuszcza brodę i wkrótce traci wszelkie podobieństwo do dawnego Jima Braddona. Chwilowo opieki udzielają mu przyjaciele Schreibera, grupa faszystów, do których miał on listy polecające i którzy go oczekiwali. Wśród nich jest dwoje ludzi — rodzeństwo, brat i siostra — mały o wyłupiastych oczach Meksykanin, którego nazwiemy Peter z racji jego podobieństwa do Petera Lorre, i jego sprytna piękna siostra, którą nazwiemy Laureen dla zachowania konsekwencji w imionach obsady. Laureen postanawia przywrócić Jimowi pa- mięć, tę pamięć, którą jej zdaniem Schreiber powinien był posia- J dać. Zakochują się w sobie — ona bez żadnych zastrzeżeń, ponieważ jest przekonana, że wie już wszystko najgorsze o tym człowieku, on zaś z pewnym ociąganiem, czego sam nie potrafi zrozumieć. Peter jest z natury bardzo nieuważny. Poza tym jego skłonność do zadawania cierpień, gwałtowne usposobienie dominują nad ostrożnością i w rezultacie dochodzi do sytuacji (to należałc by szczegółowo opracować), w której Jim zostaje schwytany przez policję meksykańską, podczas gdy jego towarzyszom udaje się uciec. Schreiber nie mógłby skarżyć się na złe traktowanie. Również Jim się nie skarży. Nie pamięta swoich zbrodni, ale uznaje za pewnik, że je popełnił. Policja każe mu obejrzeć film o Buchen- waldzie, a on z przerażeniem i wstydem ogląda nagie, wyniszczone ofiary
Schreibera. Nie chce już dłużej uciekać, chce umrzeć. Zostaje wysłany na północ do władz amerykańskich i rozpoczyna się wstępne śledztwo. Nowa brodata twarz Schreibera staje się sensacją w prasie. Jego rodzina również widzi to zdjęcie, ale nikomu arii przez chwilę nie przychodzi na myśl, że to jest Jim. Na procesie obecny jest również ów mały, w okularach psycho- log-amator, który wraz z Jimem leciał samolotem. Nie rozpoznaje Jima, ale zdumiewa go oskarżony, który nie zachowuje się tak, jak powinien zachowywać się prawdziwy Schreiber. Przypomina sobie, co powiedział swemu sąsiadowi w samolocie: że podobieństwo nie jest kwestią wymiarów czaszki, ale wyrazu twarzy. Dlatego nigdy by się nie spodziewał dostrzec w oczach Schreibera wyrazu przerażenia i wyrzutów sumienia. Ten człowiek twierdzi, że stracił pamięć, a mimo to niczemu nie zaprzecza. Przypuśćmy, że schwytano człowieka, który podobny jest do Schreibera tylko z racji swej struktury kostnej... Tymczasem Peter i Laureen po ucieczce z zastawionej przez policję pułapki, w którą wpadł Jim. jadą na północ. Planują odbicie więźnia. Jaki był ich plan, już dziś nie pamiętam. Jedynie desperacja i przemoc stwarzają jedną na sto szansę powodzenia. I udaje się. Porywają Jima z sądu i znowu zaczyna się pościg. Ale tym razem to nie jest Meksyk, pościg więc trwa krótko. Zostają osaczeni w pewnej podmiejskiej willi. Peter bierze zakładników znajdujących się w domu, do którego wtargnęli. Jest to kobieta z dzieckiem. Nie ma nawel czasu, żeby uwolnić więźnia z kajdanek. Jim słucha swych towarzyszy jak automat, ale gdy widzi faszystowskie metody postępowania Petera, jego umysł nagle się budzi. Atakuje swoich przyjaciół, kobietę, którą kocha. Obezwładnia Petera uderzając go kajdankami HM AW W* A MK& WĘP i zabiera mu pistolet. Laureen też ma pistolet. Jak para pojedynkujących się stoją na wprost siebie, w przeciwległych końcach pokoju. — Kochany, nie strzelisz do mnie! — woła Laureen. Ale Jim strzela, ona w sekundę później, lecz nie do niego, tylko do brata, który zerwał się i miał właśnie rzucić się na Jima. Przed śmiercią mówi: — Ty nie jesteś Schreiberem, nie możesz nim być. Jesteś przyzwoitym człowiekiem. Kim, u diabła, jesteś? Braddon poddaje się i w całej chwale objawia się prawda teorii owego psychologa- amatora. Podobieństwo do Schreibera było wyłącznie fizyczne. Wyobrażam sobie, jak w tym momencie mały człowieczek przypomina sobie sąsiada, z którym rozmawiał w samolocie, zeznaje to, przyprowadza rodzinę Braddona jako świadków. Należy opracować happy end, ale dziwne koleje losu Jima Braddona naprawdę zakończyły się strzałami w podmiejskiej willi. Potem należy już tylko zbierać się do wyjścia, bo i tak wiadomo, co nastąpi. Drugi szkic scenariusza, zatytułowany Nikogo nie można winić. został napisany w tym samym czasie dla mego przyjaciela Caval- cantiego. Pomysł mój podobał mu się, ale nigdy nie doszło do naszej współpracy. Kiedy przedstawił szkic Komisji Cenzorów Filmowych, otrzymał odpowiedź, że nie dostanie zezwolenia na wyświetlanie filmu, w którym szydzi się z wywiadu brytyjskiego. Tak więc i ta historia na pewien czas wraz z innymi zapadła w pod- świadomość, żeby w wiele lat później wyłonić się jako powieść — uproszczona, ale wcale moim zdaniem nie lepsza — pod tytułem Nasz człowiek w Hawanie. Nie ma cenzury dla powieści, ale jak się później dowiedziałem, M15 zaproponował M16
wszczęcie kroków prawnych przeciw książce, która jest zdradą tajemnic państwowych. Jakąż to ja tajemnicę zdradziłem? Czyżby tę, że używano odchodów ptasich jako atramentu sympatycznego? Na szczęście C, kierownik M16, miał większe poczucie humoru niż jego kolega z M15 i odradził mu wszczęcie jakichkolwiek kroków. NIKOGO NIE MOŻNA WINIĆ 1 Richard Tripp jest przedstawicielem firmy „Maszyny do Szycia Singera” w stolicy pewnego państwa bałtyckiego przypominającej Tallin. Jest to niski, cichy, raczej nieśmiały człowiek, który uwielbia znaczki pocztowe, muzykę Gilberta i Sullivana i swoją żonę. firmę zaś „Maszyny do Szycia Singera” darzy pełną oddania lojalnością. Nieoficjalnie jest agentem B.720 wywiadu brytyjskiego. Mamy rok 1938/39. Gloria Tripp jest znacznie młodsza od swego męża. który tylko po to dał się skaptować do służby wywiadowczej, żeby jej zapewnić dostatnie życie. Pan Tripp jest przekonany, że musi wydawać na nią znacznie więcej pieniędzy, niż zarabia u Singera. chociaż ona darzy swego niepozornego męża prawdziwym przywiązaniem, rzecz jasna nic nie wiedząc o jego potajemnej działalności. Londyńska centrala uważa Trippa za jednego z najbardziej rzetelnych agentów — pozbawionego wybujałej wyobraźni, dokładnego, zrównoważonego, mającego siatkę współpracowników w całych Niemczech. Z Centralą utrzymuje on kontakt za pomocą spra- wozdań, które wysyła do firmy Singer. Centrala jednak nie wie, że Tripp sam wymyśla wszystkie raporty, że nie ma żadnych współpracowników, a kiedy Londyn wyraża niezadowolenie ż powodu pracy któregoś z nich, Tripp po prostu dymisjonuje swego wyima- ginowanego informatora i angażuje następnego, równie wyimaginowanego. Oczywiście pobiera wynagrodzenie dla wszystkich łych nie istniejących agentów oraz dodatkowe pieniądze na ich wydatki. Jego twórcza wyobraźnia, która na przykład podsunęła mu szczegóły wielkiej podziemnej fabryki pod Lipskiem, mającej produkować nieznany materiał wybuchowy, spowodowała pewnego razu kłopoty z miejscową policją. Z niezależnego źródła Londyn dowiaduje się, że B.720 jest śledzony, wysyła mu więc pilne ostrzeżenie, ale przychodzi ono za późno. Pod koniec wieczoru operowego Gilberta i Suilivana, zorganizowanego przez amatorski zespół Towarzystwa Przyjaźni Anglo-Latestańskiej, w którym Tripp gra główną rolę, siedzący w pierwszym rzędzie komendant policji podaje mu bukiet kwiatów z karteczką, w której pisze, że zaraz po przedstawieniu chciałby wypić drinka z Trippem w jego garderobie. I tutaj ostrzega Trippa, że ambasada niemiecka wniosła skargę na jego działalność. Tripp przyznaje się do swych oszustw. Komendant policji jest rozbawiony, a zarazem rad, że dzięki Trippowi nie będzie miał kłopotów z prawdziwymi agentami, i zgadza się przyjąć maszynę do szycia jako prezent dla swojej żony. Zapewnia, że meldunki Trippa będą bezpiecznie wysyłane z kraju, a po to, żeby uspokoić pracowników ambasady niemieckiej, pozwoli im je przeglądać. Natychmiast po tym spotkaniu przychodzi z Londynu wspomniane ostrzeżenie i Tripp w następnym meldunku zawiadamia, że skaptował na swego agenta komendanta miejscowej policji, dołączając jako jego pierwszy raport charakterystykę głównych polityków latestańskich. Tripp prosi równocześnie, by komendant, który jest zapalonym filatelistą, jako pierwsze wynagrodzenie, a zarazem premię, otrzymał rzadki okaz trójkątnego Przylądka Dobrej Nadziei, a kiedy znaczek ten mu przysyłają, oczywiście umieszcza go we własnym klaserze. Pomysł ten eksploatuje dalej, tak że wreszcie szef wywiadu powiada kiedyś do kierownika sekcji zajmującego się komórką Trippa: — Ten wasz Tripp ma wielu filatelistów wśród swoich agentów. . — Mogłoby być gorzej. Czy pamięta pan agentów starego Scotta? Oni wszyscy prosili o zdjęcia pornograficzne z Paryża.
— Scott jest teraz wolny, prawda? — Tak. — Proszę go wysłać, żeby się przyjrzał komórce Trippa. Mógłby mu udzielić pewnych rad. Zawsze jestem zdania, że co dwie mądre głowy to nie jedna. 2 Scott jest człowiekiem znacznie starszym niż Tripp. Ma wielki pożyłkowany, mięsisty nos, wydatny brzuch i rozbiegane oczy. Naturalnie Tripp obawia się jego odwiedzin i w każdej chwili oczekuje zdemaskowania, ale ku swej uldze stwierdza, że Scott bardziej interesuje się jedzeniem, winem latestańskim oraz życiem nocnym niż szczegółami siatki Trippa. Czasami nawet Tripp zastanawia się, czy przypadkiem Scott również nie prowadził swojej komórki na zasadzie sfingowanych agentów, ale rzecz jasna myśl taka nie może się długo ostać. Podczas pierwszego wspólnie spędzonego wieczoru Scott mówi: — A jak tutaj z burdelami, stary? Z pewnością masz tam dobre kontakty. Tripp nigdy w życiu nie był w burdelu. Musi więc wyznać, że o tym nie pomyślał. — Wiesz, stary, to jest najważniejsze, każdy businessman, który przyjeżdża do jakiegoś dużego miasta, najpierw idzie do burdelu. Musisz się tym zająć. Towarzyszy więc Scottowi podczas nocnego obchodu stolicy: oczywiście powrót do domu o drugiej nad ranem jest powodem sprzeczki z żoną. Scott wkrótce wyjeżdża do Berlina, ale zasiał ziarno w umyśle Trippa. Jego wyimaginowani agenci w przyszłości postępują zgodnie z przewidywaniami Scotta. Londyn kolejno proszony jest o wyrażenie zgody na zatrudnienie: madame prowadzącej wysokiej klasy dom publiczny, śpiewaczki kawiarnianej i (jak dotychczas jest to najśmielszy pomysł Trippa) znanej latestańskiej aktorki filmowej, którą określa jako kochankę agenta B.720 (a więc jego, Trippa). Oczywiście nigdy w życiu nie zamienił z nią nawet jednego słowa i nie ma pojęcia, że jest ona agentką niemiecką. 3 Wkrótce jednak powstaje następna groźna sytuacja, wymagająca znacznie większej ostrożności niż przyjazd Scotta. Groźba wybuchu wojny europejskiej staje się bardziej realna, dlatego Londyn uważa pozycję Trippa w Latestii za kluczową. Musi on mieć odpowiedni sztab ludzi; firma Singer pod wpływem nacisku zgadza się dla dobra Wielkiej Brytanii na rozbudowanie przedstawicielstwa w Latestii i powiadamia Trippa, że wysyła mu urzędnika oraz sekretarkę biegle piszącą na maszynie. W swej naiwności Tripp jest zachwycony, że jego praca dla Singera przyniosła tak wspaniałe rezultaty i że firma tak dobrze prosperuje. Jednak jest mniej zadowolony, kiedy po przybyciu urzędnika i maszynistki okazuje się, że pracują oni dla wywiadu, a zostali przysłani, żeby mu pomóc w kierowaniu bardzo rozwiniętą teraz siatką agentów. Urzędnik, młody człowiek z wyraźnym cockneyowskim akcentem, uwielbia wszelkie przejawy bohaterstwa, zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Dlatego jego entuzjazm podsycają nie tylko wielkie jego zdaniem doświadczenie i odwaga Trippa, ale rów- nież nogi i piersi żony szefa. Nazywa się Cobb i ma męczący nawyk zadawania pytań. Często powiada: „Szefie, pan wcale nie musi wyjaśniać mi wszystkiego. Proszę mi pozwolić działać samemu. pytać, a dojdę do właściwych wniosków”. Maszynistka — miss Jixon — wysuszona czterdziestoczterolet- nia stara panna — podejrzewa wszystko i wszystkich. Jest zdania, że każdy, nawet najzupełniej niewinny robotnik, jest na usługach tajnej policji, i oburza się brakiem odpowiednich urządzeń zabezpieczających w biurze Trippa. Panna Jixon domaga się, by co wieczór zamykać w kasie pancernej wszystkie przebitki i notatki i wyjmować taśmy z maszyn do pisania. Zwłaszcza to ostatnie jest bardzo niewygodne, ponieważ nikt nie potrafi zmieniać taśm. Któregoś dnia w
koszu na śmieci znajduje ona zużytą taśmę, którą należało spalić w piecu, i chcąc dowieść, jak groźne mogą być odciski liter na niej, próbuje odcyfrować je, ale może odczytać tylko słowa: „Wszak nigdy dotąd twe wargi nie były tak czerwone ni oczy tak przeczyste...", które, jak się okazuje, są wersem z sonetu napisanego przez Cobba zapewne dla pani Tripp, która stwierdza: — Jaki to miły chłopak! Głównym problemem Trippa jest, jak ukryć przed nimi fakt, że nie ma żadnych informatorów. Nieoczekiwanie wpada na świetny pomysł. Wychodzi niby po zakupy i wraca z kopertami, które — jak twierdzi — zostały mu podane ukradkiem; z wielkim namaszczeniem w obecności nowych współpracowników sprawdza absolutnie niewinne listy dotyczące zamówień na maszyny do szycia, czy nie są one pisane atramentem sympatycznym; od czasu do czasu zabiera też ze sobą Cobba na miasto i w jednej czy drugiej restauracji pokazuje mu swoich agentów. — To bardzo dyskretny człowiek, przekona się pan; nawet mrugnięciem oka nie zdradzi, że mnie poznaje. Również comiesięczna wypłata agentom staje się problemem, ponieważ panna Jixon sprzeciwia się temu, żeby Tripp płacił im osobiście. — To niezgodne z zasadami, niebezpieczne, góra nigdy się na to nie zgodzi. W tym też czasie ze względu na pomocników sporządził imponujący wykres siatki swoich informatorów, na których czele stoją najważniejsi agenci, kierujący daną grupą. Panna Jixon twierdzi, że powinien teraz uciąć wszystkie kontakty osobiste z wyjątkiem tych najważniejszych (do których zalicza się aktorka filmowa) i że za każdym razem powinien spotykać się z nimi w innym przebraniu. Te przebrania stają się zmorą życiową Trippa. Sprawę pogarsza jeszcze fakt, że jego żona o niczym nie wie. Panna Jixon wpada na fatalny pomysł: konfiskuje kasetę Trippa z przyborami do charakteryzacji, których używa podczas wieczorów operowych Towarzystwa Przyjaźni Anglo-Latestańskiej. Tripp musi więc wymykać się tylnymi drzwiami w rudej peruce, a wracać frontowymi w czarnej. Panna Jixon zmusza go też do noszenia co najmniej dwóch pilśniowych miękkich kapeluszy w kieszeniach płaszcza, tak by mógł często zmieniać nakrycia głowy. Okulary w rogowej i drucianej oprawie wypełniają mu kieszenie na piersi. Żyje w coraz większym napięciu. Jest stale rozdrażniony, wskutek czego pani Tripp często płacze. Cobb zaś miota się między uczuciem podziwu dla szefa i uwielbienia dla jego żony. 4 Znowu groźna sytuacja: wróg zaczyna poważnie traktować Trippa. Zdaje on sobie sprawę, że wszędzie jest śledzony — nawet na anglo-latestańskim wieczorze muzycznym — „wieczorze z Edwardem Germanem i Vaughanem Williamsem”. Środki bezpieczeństwa podjęte przez pannę Jixon okazały się aż za dobre i Niemcy nie są w stanie kontrolować raportów, jakie Tripp wysyła. Panna Jixon sprzeciwiła się korzystaniu z pomocy komendanta policji jako przekaziciela i opracowała skomplikowaną metodę wysyłania meldunków pisanych atramentem sympatycznym na znaczkach pocztowych. (W pewnym momencie zażenowana wspomina o możliwości stosowania odchodów ptasich jako atramentu sympatycznego.) Niestety atrament często zawodzi, poszczególne słowa to ukazują się, to nikną ze zdumiewającą szybkością. Tripp po to, by na sfałszowanej liście rozchodów uzasadnić wydawanie wielkich sum na rozrywki, co najmniej trzy razy tygodniowo musi wieczorem jadać obiad na mieście. Nienawidzi jedzenia restauracyjnego, a poza tym byłoby fatalnie, gdyby któreś z jego współpracowników zobaczyło go siedzącego samotnie w restauracji. Dlatego wynajmuje mały pokoik na peryferiach miasta i tam się chroni, żeby sobie spokojnie poczytać (je g° ulubionymi autorami są Charles Lamb i Newbolt) albo napisać fałszywy raport, zabierając
przy tym ze spiżarni trochę jedzenia. (W jego księdze wydatków zapisane to jest jako: „Kolacja dla trzech ważnych osobistości politycznych plus wino, cygara itd., 5 funtów 10 szyi.”) w dawnych czasach, nim przyjechali współpracownicy, to ustawiczne jadanie na mieście nie było konieczne i pani Tripp bardzo jest z tego niezadowolona. Kryzys domowy osiąga punkt kulminacyjny, kiedy w dniu wypłaty Tripp oświadcza, że udaje się do domu aktorki filmowej, by jej wręczyć pieniądze dla współpracujących z nią informatorów. Cobb stoi jako czujka na ulicy, a Tripp z przylepionymi wą- sami idzie do mieszkania aktorki, naciska guzik i pyta o jakąś nie istniejącą osobę. Odwraca się od zamykanych właśnie drzwi, w momencie gdy pani Tripp schodzi z górnego piętra, gdzie od- wiedzała przyjaciółkę mieszkającą nad aktorką. Mętne tłumaczenie, że chciał aktorce sprzedać maszynę do szycia, zważywszy na fałszywe wąsy, nie wydaje się pani Tripp przekonujące. Harmonia domowa ulega dalszemu zakłóceniu, kiedy Cobb, pragnąc doprowadzić do zawarcia pokoju między swoim uwielbianym bohaterem a uwielbianą bohaterką, opowiada wszystko pani Tripp — albo to, co on uważa za „wszystko”. — Czyni to dla ojczyzny, proszę pani — mówi na zakończenie. Pani Tripp postanawia, że ona także zostanie patriotką. Zaczyna więc bywać w restauracjach, a Tripp. choć rzecz jasna zaniepokojony tym faktem, korzysta z okazji, by ze swej żony także zrobić agentkę, mającą wyimaginowanego kochanka w ministerstwie spraw zagranicznych. — Ten Tripp — powiadają w Londynie — doprawdy zasługuje na odznaczenie. Służba jest dla niego ważniejsza niż żona. Świetnie się spisuje! Wyimaginowana kochanka i wyimaginowany kochanek żony są jego najlepszymi informatorami. Niestety pani Tripp nie wierzy, że kochanka męża jest wyimaginowana, a jej towarzyszem w restauracjach nie jest wyimaginowany urzędnik ministerstwa spraw zagranicznych, lecz bardzo prawdziwy młodzieniec pracujący w ministerstwie rolnictwa i rybołówstwa. Pani Tripp dowiaduje się o kryjówce męża i postanawia go wyśledzić. Jest pewna, że przyłapie go wraz z aktorką i że wcale nie będzie on zajęty doniosłą pracą dla kraju. O kryjówce Trippa wiedzą również jego wrogowie. Tripp oparł wygodnie nogi o żelazny piecyk, w kieszeni ma bułki z kiełbasą i czyta wiersze swego ulubionego poety Henry Newbolta półgłosem, monotonnie, jak ma we zwyczaju. Nagle zdumiony słyszy pukanie do drzwi, otwiera je i zdumiewa się jeszcze bardziej widząc przed sobą swoją wyimaginowaną agentkę, aktorkę filmową, która mówi, że jej samochód zepsuł się przed tym domem i pyta, czy mógłby jej pomóc. Na dworze w samochodzie dwa zbiry czekają, żeby powalić Trippa uderzeniem w głowę. Trzeci — wysoki, głupi, sentymentalnie wyglądający Niemiec o atletycznej budowie — trzyma straż na rogu ulicy. Tripp mówi, że nie zna się na samochodach, co innego, gdyby chodziło o maszynę do szycia... Ulicą nadchodzi pani Tripp. najwyraźniej zgubiła się. Tripp właśnie w tym momencie wylicza zalety maszyny do szycia Singe- ra... Pani Tripp zmarzła, jest nieszczęśliwa. Opiera się o mur i wybucha płaczem. Stojący niezbyt daleko od niej Niemiec obserwuje ją. Toczy się w nim walka pomiędzy litością a obowiązkiem. Podchodzi bliżej. Pan Tripp opowiada aktorce filmowej o poezji... Pani Tripp płacze w ramię Niemca i zwierza mu się, że właśnie w tym momencie mąż ją zdradza, ale ona nie może sobie przypomnieć numeru domu... Niemcy czekający w samochodzie bardzo zmarzli, wysiadają więc i chodzą tam i z powrotem... Tripp czyta Newbolta aktorce: „Kapitan cios mu w ramię zadaje..." Pani Tripp i Niemiec zaglądają przez okno. Niemiec dotąd nie zdawał sobie sprawy, że ten zdradzający
mąż ma coś wspólnego z jego zadaniem. Pani Tripp jęczy: — Niech mnie pan stąd zabierze. On natychmiast postanawia to uczynić, ale potrzebny mu jest do tego samochód jego kolegów. Ktoś — zbyt jest przejęty, żeby zwracać uwagę, kto — próbuje mu w tym przeszkodzić, wobec tego jednym ciosem obala go na ziemię. Odwozi potem panią Tripp i zostawia na progu jej domu. Tripp ciągle jeszcze czyta poezje, kiedy daje się słyszeć ponowne pukanie do drzwi. Jeden z Niemców wciąga do pokoju swego towarzysza, który jest nieprzytomny. Słychać szwargot niemieckich wyjaśnień. — On próbował zreperować mój samochód — tłumaczy Trip- powi aktorka — ale ktoś nim sprzed nosa nieoczekiwanie odjechał. -Zaraz zadzwonię do warsztatu — proponuje Tripp. Idzie do alkowy, gdzie znajduje się telefon, którego nikt dotąd nie spostrzegł. Aktorka i Niemiec szykują się. by go powalić na ziemię. — To pomyłka — powiada z gniewem Tripp. — Połączyłem się z policją. Kiedy odkłada słuchawkę na widełki, zadają mu cios, pada nieprzytomny na ziemię. 6 Tripp przez kilka dni nie wraca do domu. Cobb i panna Jixon bardzo są zaniepokojeni, pani Tripp jest wściekła, ale znajduje pocieszenie. Tripp odzyskuje przytomność w niemieckiej ambasadzie. Zostaje poddany wielkiej presji, żeby wydał swoją siatkę, ale on przecież nie ma żadnej siatki. Wreszcie groźby przybierają konkretny kształt: albo Tripp pozostanie uwięziony w ambasadzie aż do wybuchu wojny, a kiedy to nastąpi, będzie przekazany Gestapo jako szpieg, albo do swojej centrali prześle meldunek z fałszywymi informacjami kompromitującymi go w oczach Londynu i wtedy w odpowiednim czasie będzie uwolniony. Żeby go zmiękczyć. pokazują mu filmy z obozów koncentracyjnych, nie pozwalają spać; wraz z nim w celi zamknięty jest ów sentymentalny Niemiec, teraz w niełasce, który budzi go za każdym razem, kiedy Tripp chce zasnąć, i czyni mu gorzkie wyrzuty, że zdradził swoją żonę. Ambasador niemiecki przy współudziale attache wojskowego pisze meldunek, który Tripp ma wysłać. Na jednej kartce attache wojskowy zapisuje ściśle tajne fakty: dokładną datę i godzinę inwazji, liczbę dywizji itd. Na drugiej zostają spisane kłamstwa, które będą przekazane Londynowi. Nagle przez okno wpada gwałtowny podmuch wiatru i miesza wszystkie papiery. Niewłaściwe dane (to znaczy te prawdziwe) dostaje Tripp i musi je przepisać atramentem sympatycznym. Tripp się poddaje, jeszcze jeden fałszywy meldunek i tak będzie niską ceną do zapłacenia. Zeby raz na zawsze mieć pewność, iż nikt nigdy nie będzie wierzył meldunkom Trippa, Niemcy każą komendantowi policji pójść I Z. t ~*;"i i #*■ i * • *. ą 'i t f- K * ■- **■ ^4 1 - ■’ .****'*•* . . $'x '.*■ *» ? r ** *. " " " '* ■$$, S i » Tfcir ?rPi i *mwIBbB ’ ^ •■■ ■ '■*> -' "<■ ,1 y( 'r jjpł^f'- ' yt ^ ■'" ■ niwf Vf£$** ■ ' ' fit*| ■&k,'*f ^%*'- J Z'^¡i W1 j} *lł ‘, *v Ęzi.1 ' <#%,*> t ^ ~)r* ♦■• v ił w > *%•# AiWW fef >i€S@k< tN%wtk ^ % Ł » MMttffrfCwMl do ambasadora brytyjskiego i wyznać mu, że współpracował z Trip- pem i że pokazywał Niemcom jego sfingowane meldunki przed wysłaniem ich za granicę. Musi też dać do zrozumienia, że Tripp o tym wiedział. Zaraz po wyjściu z ambasady niemieckiej Tripp zostaje pod strażą
odwieziony do domu. gdzie wolno mu tylko spakować walizkę. Pani Tripp nie ma w domu. Cobb pokazuje mu rozszyfrowaną depeszę z Londynu: „Wymówić agentowi XY27 (jego żonie). Z przejętego listu do przyjaciółki szkolnej i rybołówstwa, a nie z... urzędnikiem ministerstwa spraw zagranicznych. Osoba niegodna zaufania”. Tripp żegna się ze swoim domem, z Cobbem i panną Jixon. ze swoją kasetą charakteryzatorską, którą otrzymał w prezencie od Towarzystwa Przyjaźni Anglo- Latestańskiej. z utworami zebranymi Gilberta i Sullivana. Z kieszeni wyjmuje fałszywe wąsy, pilśniowe kapelusze, okulary. — To one narobiły kłopotów — powiada ze smutkiem do panny Jixon. Potem zostaje zawieziony na lotnisko i wsadzony do samolotu lecącego do Anglii. W Centrali czeka Trippa oficjalne przesłuchanie. Otrzymano już raport jego ambasadora, ale zdania sędziów są podzielone. Kłopot w tym, że jego meldunki cieszyły się bardzo dobrą opi- nią w siłach zbrojnych. Cały wywiad zostanie skompromitowany, jeśli trzeba będzie odwołać setki raportów z ubiegłych dwóch lat, z których wiele uważano za „niezwykle cenne". Przewodniczący, który prowadzi przesłuchanie, dowodzi, że to by zdyskredytowało całą służbę wywiadowczą. Każdy agent mógł byl zrobić coś takiego. Nikt w przyszłości nie będzie im wierzyć. W tym momencie zostają powiadomieni, że Tripp czeka w pokoju obok. Najmłodszy członek ekipy przesłuchującej — elegancki, poważny młodzieniec, rasowy emeszetowiec — wychodzi, żeby go wezwać. Idąc z nim szepcze mu do ucha: — Wszystko będzie w porządku. Niech pan wszystkiemu zaprzecza. — Gdyby on tylko nie wysłał tego ostatniego meldunku — mówi z żalem przewodniczący. — Poprzednie to kwestia interpretacji. Czy pamiętacie panowie te wielkie podziemne prace w Lipsku? W końcu są tajne — nie mamy pewności, że je wymyślił. Zwłaszcza ten raport podobał się generałowi Haysowi. Twierdził, że był wzorowy. Posługiwaliśmy się nim podczas naszych kursów szkoleniowych. Ale ten ostatni, w którym podana jest data godziny zero, a do tego Tripp twierdzi w nim. że źródłem informacji jhtar A* * >1ŁJ 491 V-
tu, rzecz jasna, o ten ostatni meldunek... — W tym momencie rozlega się dzwonek telefonu, przewodniczący podnosi słuchawkę. — Tak, tak, tak jest. Dobry Boże! — Odkłada słuchawkę i mówi do zebranych: — Panowie, dziś rano Niemcy przekroczyli granicę polską. W tych okolicznościach sądzę, że winniśmy pogratulować panu Trippowi jego ostatniego meldunku z Latestii. Jest godne ubolewania, że w wyniku bałaganu panującego w ambasadzie brytyjskiej, wiadomość ta nie została należycie wykorzystana, ale tak to już bywa w naszej służbie. My jednak możemy sobie z dumą powiedzieć, że nasz wywiad był poinformowany o dacie i godzinie wybuchu wojny. Tripp dostaje Order Imperium Brytyjskiego, otrzymuje również nominację na głównego wykładowcę dla adeptów pracy w wywiadzie. Po raz ostatni widzimy go, jak z pałeczką w ręku podchodzi do czarnej szkolnej tablicy, a potem, jak zostaje przedstawiony nowym kandydatom jako „jeden z naszych najstarszych i najbardziej godnych zaufania pracowników, człowiek, który zdobył informację o dokładnej dacie i godzinie ataku niemieckiego na Polskę — Richard Tripp. Wygłosi on prelekcję pt. «Jak prowadzić agenturę wywiadu za granicą»". DZIESIĄTY CZŁOWIEK Część I 1 Większość z nich orientowała się w przybliżeniu, która godzi na, na podstawie posiłków otrzymywanych bardzo niepunktual- nie i nieregularnie. Przez ca"iy więc dzień bawili się w dziecinne gry, a kiedy zapadał zmrok, zasypiali na zasadzie milczącej zgody, nie czekając na jakąś określoną chwilę ciemności, ponieważ nie potrafili sprecyzować czasu, i można powiedzieć, że było tyle czasów, ilu więźniów. Kiedy zostali aresztowani, na trzydziestu dwóch mieli trzy dobre zegarki i stary, zawodny, jak twierdzili właściciele zegarków, budzik. Na pierwszy ogień poszły dwa zegarki ręczne; ich właściciele wyszli o siódmej pewnego_ranka — właściwie dziesięć po siódmej, jak wskazywał budzik — a potem, w kilka godzin później, zegarki te ujrzeli znowu, tym razem na przegubach rąk dwóch strażników. I tak został tylko budzik i duży stary zegarek kieszonkowy z dewizką należący do mera miasta Bourge. Budzik byl własnością maszynisty kolejowego imieniem Pierre i wkrótce między tymi mężczyznami zrodziło się współzawodnictwo. Czas — uważali — należał do nich, a nie do dwudziestu ośmiu pozostałych więźniów. Były jednak dwa czasy i każdy bronił swojego z rozpaczliwą zaciekłością. Była to zaciekłość, która oddzielając ich od towarzyszy niedoli spowodowała, że o każdej porze dnia można ich było znaleźć w tym samym kącie wielkiego betonowego baraku: nawet posiłki jedli razem. Któregoś dnia burmistrz zapomniał nakręcić swój zegarek; był to dzień bardzo niespokojny, rozplotkowany. ponieważ w nocy od strony miasta usłyszeli strzelaninę, podobnie jak słyszeli ją poprzednio, przed wyprowadzeniem tych dwóch mężczyzn mających ręczne zegarki, i słowo „zakładnik" przytłaczało mózg każde- go z nich jak ciężka chmura przez kapryśny wiatr formowana w li-| tery. W każdym więzieniu rodzą się dziwne pomysły i dlatego mer | i maszynista kolejowy jeszcze bardziej się do siebie zbliżyli, jakby w obawie, że Niemcy celowo wybrali właścicieli zegarków, by obrabować więźniów z czasu. Mer nawet zaczął mówić, że należy pozostałe dwa zegarki ukryć, żeby wszyscy inni nie zostali pozbawieni informacji o czasie. Ledwie jednak zaczął tę myśl formułować w słowach, zabrzmiało to jak tchórzostwo, urwał więc w pół zdania. Nie bardzo wiadomo, z jakiego powodu mer zapomniał nakręcić swój zegarek. Kiedy obudził się rano i było dość światła, od razu nań spojrzał. — Hej, Pierre. która godzina? — spytał. — Co wskazuje ten twój rozklekotany antyk? — Na jego zegarku wskazówki stały jak czarne zapomniane ruiny na za kwadrans pierwsza.
Mer pomyślał, że to najgorszy moment w jego życiu, gorszy, o wiele gorszy niż dzień, kiedy go aresztowali Niemcy. Więzienie atakuje każdy zmysł, a zmysł proporcji zanika pierwszy. Przesunął wzrokiem kolejno po wszystkich twarzach, jak gdyby popełnił zdradę: podał je- dyny prawdziwy czas. Podziękował Bogu, że nie siedzi tu nikt z Bourge. Był co prawda fryzjer z Etain, trzech urzędników, kierowca ciężarówki, właściciel sklepu warzywnego i właściciel sklepu tytoniowego; wszyscy tu, z wyjątkiem jednego więźnia, byli niższego pochodzenia społecznego niż on i choć czuł tym większą za nich odpowiedzialność, zdawał też sobie sprawę, jak łatwo ich oszukać, i doszedł do wniosku, że będzie lepiej, jeśli nadal będą przekonani, że ma prawdziwy czas, niż gdyby snuli domysły i wierzyli staremu zużytemu budzikowi. Szybko dokonał obliczeń na podstawie szarej poświaty sączącej się przez kraty. — Jest dwadzieścia po piątej — powiedział stanowczo i napotkał wzrok tego, kto mógł z łatwością przeniknąć jego oszustwo — trzymającego się na uboczu paryskiego adwokata nazwiskiem Chavel, który od czasu do czasu czynił niezręczne próby, by dowieść, że też jest istotą ludzką. Większość uwięzionych patrzyła na niego jak na jakiegoś dziwoląga, postać wręcz humorystyczną; przecież adwokat nie jest człowiekiem, z którym się przestaje na co dzień, to coś w rodzaju wielkiej kukły, którą się wyjmuje na światło dzienne przy specjalnej okazji, a tutaj nawet nie miał swojej czarnej togi. — Nieprawda — odparł Pierre. — A co mówi mój antyk? Jest dokładnie za piętnaście szósta. — Taki tandetny budzik zawsze się spieszy. |pwT łpM»Ttf%mÉHfmAŁhhM^ÍÉ 4¿¿ ♦ 4** fcfc^fc M ^t-yŁŁAfy anihMw 0 **>jp lí'f -i •‘.-i,j’'»/ - i ..■ ¿ijLgM¡¡ **^* 1 ' » vl.V;
, */ •■■/;£:;•■■•■:. '
Tutaj nawet natura nie mogła stworzyć sprzyjającej okazji. Zamiast ustępów postawiono na podwórzu rząd kubłów i strażnicy, żeby ułatwić sobie sprawę, nie pozwalali nikomu chodzić pojedynczo za swoją potrzebą, tylko wyprowadzali więźniów w grupach co najmniej po sześciu. Nie mógł też mer czekać do wieczora, gdyż w celi nie pozwalano zapalać światła, byłoby I więc za ciemno, żeby dostrzec wskazówki. Przez cały dzień musiał też śledzić upływ czasu, żeby gdy tylko nadarzy się odpowied- 1 nia okazja, natychmiast z niej skorzystać, nie zastanawiając się |nad dokładnym sprecyzowaniem godziny. Wreszcie niedługo przed zmierzchem kilku więźniów posprze- fifí í*ÍV'jK W1 *#’ czuło się z powodu jakiejś prymitywnej gry w karty — były one własnej roboty — czegoś w rodzaju durnia, czym niektórzy zabijali czas. Przez chwilę oczy wszystkich były wpatrzone w graczy. Wtedy mer wyjął zegarek i szybko ustawił wskazówki. — Która godzina? — spytał adwokat. Mer drgnął jak świadek w sądzie zaskoczony nieoczekiwanym pytaniem. Adwokat obserwował go z właściwym sobie wyrazem napięcia i smutku, jak ktoś, kto nie ma przy sobie nic z przeszłości, co mogłoby go wesprzeć w tragicznej teraźniejszości. — Dwadzieścia pięć po piątej. — Wydawało mi się, że jest później. — Nic nie poradzę. Taka jest u mnie godzina — odparł stanowczo mer. Istotnie była to jego godzina, od tej chwili nie mógł się przyznać do najmniejszej pomyłki; jego czas nie mógł być zły, ponieważ to on go wymyślił. 2 Louis Chavel nie potrafił nigdy pojąć, dlaczego mer tak go znienawidził; co do jego nienawiści nie miał wątpliwości: widział ten wyraz nazbyt często na twarzach świadków i więźniów. Teraz, sam będąc więźniem, nie potrafił przystosować się do nowego punktu widzenia. Próby zbliżenia się do współtowarzyszy niedoli, stale ponawiane, zawodziły. Innych ludzi uważał zawsze za potencjalnych przestępców, którzy prędzej czy później znajdą się w więzieniu z powodu popełnienia kradzieży, jakiegoś zaniedbania lub zbrodni pod wpływem namiętności, podczas gdy on sam stał się więźniem na skutek omyłki. W tej sytuacji mer był dla niego jedynym równorzędnym partnerem: uważał, że mer nie jest potencjalnym więźniem — chociaż pamiętał dokładnie sprawę defraudacji na prowincji, w którą wmieszany był również pewien mer — i ponawiając niezręczne próby zyskania sobie życzliwości starszego człowieka, był zdumiony i zaskoczony jego jawną niechęcią. Pozostali towarzysze zachowywali się względem niego uprzejmie, przyjacielsko, zapytani odpowiadali, ale z ich strony rozpoczęcie rozmowy ograniczało się do zdawkowego powitania. Wkrótce uważał za straszne, że w więzieniu można było powiedzieć „dzień dobry” i „dobranoc”, jak gdyby spotkano go na ulicy, gdy szedł do sądu czy z niego wracał. Przecież byli zamknięci w betonowym baraku jedenaście metrów długim i pięć szerokim! ^ łł® |fc% VSKJMA ftarfli/r ' 5X'cSVvmMt'SwV^Kv ]£$MS¡LÉL ■Æ&SÆm?''.'■ i:' .. ■■ ' ', ^?:’- MPfefcl • #Jr# % IABMI 1 4Êbr/ *L Ponad tydzień starał się usilnie zachowywać jak zwykły więzień, zaczął nawet grać w karty, choć wyznaczone stawki zupełnie go nie interesowały. Nie miałby pretensji o przegrywanie do nich pieniędzy, choć jego zasoby — kilka banknotów, które miał przy sobie
w chwili aresztowania i które mu pozwolono zatrzymać — przerastały znacznie możliwości jego towarzyszy. Jednak stawki, o które oni chcieli grać. absolutnie mu nie odpowiadały. Chcieli grać o takie rzeczy jak para skarpetek i przegrywający, który gołe stopy wsuwał do butów, czekał cierpliwie na rewanż. Z drugiej strony adwokat nie chciał utracić nic. co świadczyłoby o jego statusie dżentelmena, człowieka zamożnego, zajmującego określoną pozycję w społeczeństwie. Zrezygnował więc z gry w karty, chociaż szczęście mu dopisało: wygrał kamizelkę z kilkoma oberwanymi guzikami. O zmierzchu oddał ją właścicielowi, co w oczach pozostałych mężczyzn na zawsze go napiętnowało jako człowieka, który nie ma w sobie ducha sportowego. Inna sprawa, że nie potępiali go za to: czegóż innego można się spo- dziewać po adwokacie? Ich cela była równie ludna jak miasto i gdy tak mijał tydzień po tygodniu, Chavel nauczył się. że w mieście można być nie do zniesienia samotnym. Powtarzał sobie co prawda, że z każdym dniem koniec wojny jest bliższy, że ktoś musi wreszcie zwyciężyć: przestało go obchodzić, kto będzie zwycięzcą, byle to wszystko się wreszcie skończyło. Był zakładnikiem, ale rzadko zastanawiał się nad tym, że czasem zakładnicy bywają rozstrzeliwani. Śmiercią tamtych dwóch długo się nie przejmował. Zagubiony i opuszczony nie myślał o tym, że on też może być wywołany z zatłoczonej celi. Tłum daje poczucie nie tylko samotności, ale i bezpieczeństwa. Pewnego razu chęć, by wspominać, by przekonać siebie, że gdzieś tam istnieje dawne jego życie, od którego został oderwany i do którego kiedyś wróci, stała się tak dojmująca, że nie mógł już znieść milczenia. Zmienił swoje miejsce w celi. podszedł do jednego z urzędników, szczupłego milczącego młodego człowieka, którego nie wiedzieć czemu przezwano śmiesznie Janvier — Styczeń. Czyżby któryś ze współwięźniów objawił przebłysk wyobraźni, widząc w nim kogoś młodego, niedojrzałego jeszcze, a już zwa- rzonego mrozem? — Janvier, powiedz mi — spytał go Chavel — czy podróżowałeś kiedy... mam na myśli po Francji? — Było to dla niego typowe, że jako adwokat nawet wtedy, gdy próbował nawiązać kontakt Iz innym człowiekiem, czynił to tak, jakby zadawał pytania świad- Ikowi w sądzie. Bk «i \9 ¡W SÉnljHA '*'■ J« U jnt t * »fjtW ł * Mi| > ł'* prf% •» T/* ,a'*4irr i §v**«¿vïwwnj w i i ¡tl ^ 1 Vk'f* iŁSwj* Sto# A S? 1'41fí VI MM f ■0*4 f h \ % < %, % V* m j ^ ||j V4Sv* M||i Æ -íiíí"í lÉE? imRft Ouf 74 vi W4 ¡ié»
íjwfú — Nigdy nie wyjeżdżałem daleko poza Paryż — odparł Janvier i po chwili dodał jakby wspominając: — Kiedyś byłem w Fontainebleau. pojechałem tam któregoś lata. — Nie znasz Brinac? To jest przy głównej linii kolejowej, jak się wyjeżdża z Gare de 1’Ouest. — Nigdy nie słyszałem o takiej miejscowości— odparł ponuro Janvier, jakby go o coś oskarżano, i zakaszlał sucho, co przypominało potrząsanie suchym grochem na patelni. — No. to nie znasz mojej ulubionej wsi, St Jean. Znajduje się o jakieś trzy kilometry na wschód od miasteczka Brinac. Tam jest właśnie mój dom. — Myślałem, że pan pochodzi z Paryża. — Pracuję w Paryżu — wyjaśnił adwokat. — A kiedy przejdę na emeryturę, będę stale mieszkać w St Jean. Odziedziczyłem tam po ojcu dom, który on z kolei odziedziczył po swoim ojcu. — Kim był pański ojciec? — spytał Janvier ze zdawkową ciekawością. — Adwokatem. — Ach. tak. Wobec tego nie może pan znać St Jean... — stwierdził zrezygnowany Chavel i usiadł z dala od wszystkich, opierając się o betonową ścianę. Tej nocy po raz trzeci słychać było strzelaninę: krótkie serie broni maszynowej, pojedyncze strzały karabinowe, a raz nawet jakby wybuch granatu. Więźniowie leżeli na podłodze, oczekiwali w milczeniu, bezsennie. I nie można było powiedzieć, czy w więk- szości przypadków przeżywali oni strach ludzi, którym grozi niebezpieczeństwo, czy też radość tych. którzy czuwając przy łóżku chorego, śledzą pierwsze oznaki zdrowia powracającego do nazbyt spokojnego ciała. Chavel tak samo jak inni leżał w ciszy, nic czuł lęku. był tu zbyt głęboko ukryty, by ktoś mógł go odszukać. Mer przycisnął rękami do siebie swój zegarek, na próżno usiłując ściszyć uparte staroświeckie tik-tak. tik-tak. — Też adwokatem. — Niektórym ludziom odpowiada ten zawód — powiedział Janvier — ale dla mnie jest taki jakiś nieciekawy. — Gdybym miał kawałek papieru — ciągnął Chavel — narysowałbym plan domu i ogrodu. — Nie mam papieru — powiedział Janvier. — Ale to nieważne, przecież to pański dom. nie mój. — Znowu zakaszlał, chudymi rękami otaczając kolana. Wyglądało to tak. jakby kończył rozmowę z nieproszonym gościem, dla którego nic nie może zrobić. Absolutnie nic. Chavel podszedł więc do Pierre'a i spytał: — Która u pana godzina? — Za pięć dwunasta. Znajdujący się w pobliżu mer mruknął złośliwie: — Znowu się późni. — Przy pańskim zawodzie — powiedział Chavel — z pewnością zwiedza pan świat. — Zabrzmiało to jak fałszywa dobrodusz- ność adwokata, który w krzyżowym ogniu pytań chce przyłapać świadka na kłamstwie. — 1 tak. i nic — odparł Pierre. — Czy nic zna pan przypadkiem Brinac? To niewielka stacja, około godziny jazdy z Gare de l’Oucst. — Nigdy nie jeździłem tą trasą — odparł Pierre. — Moja stacja macierzysta to Gare du Nord. Następnego dnia o trzeciej po południu (godzinę tę wskazywał budzik Pierre’a) do celi wszedł niemiecki oficer — pierwszy oficer, jakiego zobaczyli od wielu tygodni, tak młody, że jego brak doświadczenia widać było nawet w linii wąsików, które podgolił zbyt mocno po lewej stronie. Zażenowany jak uczeń, który po raz pierwszy wchodzi na podium, żeby
otrzymać nagrodę, mówił szorstko, urywanie, może w ten sposób chcąc sprawić wrażenie siły. której nie posiadał. Powiedział: — Dzisiaj w noc popełniono w mieście kilka morderstw. Zabito adiutanta komisarza wojskowego, sierżanta oraz dziewczynę na rowerze. — I dodał: — Dziewczyna nas nie obchodzi. Pozwalamy Francuzom zabijać Francuzki. — Najwidoczniej przemowę tę obmyślił przedtem z góry. ale jego ironia była przesadna. a wysłowienie w stylu kiepskiego amatora: cala ta scena zdawała się nierealna jak żywy obraz. Oficer ciągnął: — Dobrze wiecie, po co znaleźliście się tutaj. Żyjecie sobie wygodnie, dostajecie dobre jedzenie, gdy nasi żołnierze pracują i walczą. Ale teraz przyszła dla was pora zapłacenia rachunku hotelowego. Nie nas o to wińcie, lecz swoich rodaków, morderców. Wydałem rozkaz, żeby w tym obozie został rozstrzelany co dziesiąty więzień. Ilu was tu jest? — I krzyknął głośno: — Odliczyć! Ponuro wykonali rozkaz: 14 M? SnMt — ...Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści. Wiedzieli, że on wie bez liczenia. Była to kwestia w jego roli, której oficer nie mógł się wyrzec. Powiedział: — Zatem wasz przydział to trzech ludzi. Nam jest obojętne, kto to będzie. Sami wybierzecie tych trzech. Obrzędy pogrzebowe rozpoczną się jutro rano o siódmej. Żywy obraz się skończył, usłyszeli oddalający się głośny stukot . jego butów na asfalcie. Chavel przez chwilę zastanawiał się, jakie słowo odegrał oficer: „noc”, „dziewczyna”, a może „trzydzieści”? Ale oczywiście chodziło o cały świat — o słowo „zakładnik” Cisza trwała bardzo długo, przerwał ją Alzatczyk nazwiskiem Krogh: — No cóż, czy mamy się zgłaszać na ochotnika? — Bzdura — sprzeciwił się jeden z urzędników, starszy, chudy człowiek w binoklach. — Dobrowolnie nikt się nie zgłosi. Musimy ciągnąć losy. — I dodał: — Chyba że będziemy się zgłaszać wedle wieku, najpierw ci najstarsi. — Nie, nie — zaprotestował ktoś — to byłoby niesprawiedliwe. — Ale takie jest prawo natury. — To wcale nie jest prawo natury — stwierdził jeszcze inny. — Moja córeczka miała pięć lat, kiedy umarła... — Musimy ciągnąć losy — powiedział stanowczo mer. — To jedyna uczciwa metoda. — Nadal siedział rękoma przyciskając brzuch, żeby ukryć zegarek, mimo to w celi słychać było wyraźnie jego tykanie. — I dodał: — Z wyjątkiem żonatych. Tych należy wykluczyć. Oni mają obowiązki rodzinne... — Ha, ha, ha — zaśmiał się ponuro Pierre — dobre sobie. A dlaczegóż to żonaci mieliby się wywinąć? Wykonali już swe zadanie. Pan oczywiście jest żonaty? — Straciłem żonę — odparł spokojnie mer. — I nie ożeniłem się ponownie. A ty? — Żonaty — odparł Pierre. Mer zaczął odczepiać swój zegarek: odkrycie, że jego rywal jest bezpieczny, zdawało się potwierdzać jego przekonanie, że jako właściciel zegarka będzie z pewnością następną ofiarą. Kolejno przyjrzał się każdemu więźniowi, wreszcie zatrzymał wzrok na Chavelu, może dlatego, że był on jedynym mężczyzną w takiej kamizelce, do której można było przyczepić dewizkę zegarka. — Monsieur Chavel — zaczął — pragnę, by pan wziął mój zegarek. w razie gdyby... — Lepiej niech pan wybierze kogoś innego — poradził mu Cha- vel. — Jestem nieżonaty. Znowu odezwał się starszawy urzędnik. — Ja jestem żonaty, a więc mam prawo zabrać głos. Źle podchodzimy do całej tej
sprawy. Wszyscy musimy ciągnąć losy. Nie jest to ostatnie losowanie, jakie nas czeka, i wyobraźmy sobie tylko, co by się działo w tej celi, gdybyśmy mieli grupę uprzywile- jowanych, takich, którzy by spokojnie doczekali wyjścia. Pozostali wkrótce zaczęliby nas nienawidzić. Nie dzielilibyśmy przecież waszego strachu... — On ma rację — powiedział Pierre. Mer znowu przyczepił swój zegarek mówiąc: — Róbcie, jak chcecie, ale gdyby równie łatwo ściągało się podatki... — Bezradnie rozłożył ręce. — Jak będziemy losować? — spytał Krogh. — Najszybciej byłoby — powiedział Chavel — wyciągać zaznaczone papierki z czyjegoś buta... — Po co nam najszybszy sposób — rzekł Krogh pogardliwie. — Dla kilku z nas to ostatnia hazardowa gra. Nie musimy się spieszyć. Rzucajmy monetę. —r To niedobry pomysł — zaprotestował urzędnik. — Przy rzucaniu monety nie ma równych szans. — Najlepiej ciągnąć losy — powiedział mer. Urzędnik przygotował losy. poświęcając na to jeden z listów od rodziny. Szybko przeczytał go po raz ostatni, a potem podarł na trzydzieści kawałków. Na trzech skrawkach zrobił ołówkiem krzyżyk, a potem wszystkie kawałki papieru starannie złożył. — Krogh ma największe buty — stwierdził. Zmieszali wszystkie losy na podłodze i wrzucili je do buta. — Będziemy ciągnąć alfabetycznie — powiedział mer. — Zacznijmy od Z — odezwał się Chavel. Jego poczucie bezpieczeństwa zostało zachwiane. Nagle poczuł gwałtowną chęć. by napić się alkoholu. Zerwał z wargi wyschły kawałek naskórka. — Jak chcecie — zgodził się kierowca ciężarówki nazwiskiem Voisin. — Czy jest ktoś przede mną? A więc zaczynam. — Wsunął rękę do buta i powoli w nim grzebał, jakby chciał koniecznie znaleźć określony los. Wreszcie wyciągnął złożoną starannie kartkę, rozwinął ją i spojrzał zdumiony. — A więc na mnie wypadło. — Usiadł, szukając automatycznie papierosa, ale kiedy go znalazł, trzymał w ustach nie zapalony. Chavela przeniknęła wielka bezwstydna radość. Miał uczucie, że już jest ocalony: będzie ciągnąć dwudziestu dziewięciu ludzi, a zostały tylko dwa znaczone papierki. Szanse na jego korzyść wzrosły z dziesięciu do jednego na czternastu do jednego: teraz kupiec warzywny wyciągnął los i bez specjalnej radości, od niechcenia pokazał, że mu się udało. Od pierwszej chwili ciągnięcia losów okazywanie swoich uczuć było tabu, nikt nie mógł szydzić ze skazańca, okazując ulgę. Na piersi Chavela ponownie legł tępy niepokój, którego nie można było nazwać strachem, raczej skurczem; zarejestrował, że ziewa, kiedy szósty więzień wyciągnął pustą kartkę, i obawa zaczęła go znowu nękać, kiedy wylosował dziesiąty więzień — ten. którego nazwano Janvier — i szanse były takie same jak na początku. Niektórzy więźniowie wyciągali pierwszą kartkę, jakiej dotknęli, inni, jakby podejrzewając, że los zmusi ich do wzięcia tego a nie innego losu. stojąc nieco oddaleni od buta wrzucali złożoną kartkę z powrotem i wyciągali następną. Czas wlókł się niezmiernie powoli, a mężczyzna nazwiskiem Voisin siedział oparty o ścianę z nie zapalonym papierosem w ustach, nie zwracając na nikogo uwagi. Szanse skurczyły się, były jak jeden do ośmiu, kiedy ten star- szawy urzędnik — nazywał się Lenótre — wyciągnął drugi fatalny los. Głośno odchrząknął i nałożył na nos binokle, jakby się chciał upewnić, że nie popełnił omyłki. — Monsieur Voisin — powiedział ze słabym, niepewnym uśmiechem — czy mogę usiąść koło pana?
Tym razem Chavel nie poczuł radości, chociaż kapryśna szansa była znowu w znacznym stopniu korzystna dla niego, jak jeden do piętnastu. Zdumiała go odwaga tych zwykłych ludzi. Chciał, żeby to całe losowanie skończyło się jak najszybciej, jak gra w karty. która wlecze się za długo, chciał, żeby ktoś zrobił następny decydujący ruch i było po wszystkim. Lenótre siedząc na ziemi obok Voisina obracał w palcach karteczkę — na jej zewnętrznej stronie coś było napisane. — Od żony? — spytał Voisin. — Od córki — odparł Lenótre. — Przepraszam. — Wstał i podszedł do swojej zrolowanej pościeli, skąd wyciągnął blok listowy. Usiadł koło Voisina i zaczął pisać, starannie, powoli, czytelnie. Szansa była znowu dziesięć do jednego. W tej chwili szanse z jakąś przeraźliwą nieuchronnością zdawały się osaczać Chavela: dziewięć do jednego, osiem do jednego, jakby wskazywały na niego palcem. Pozostali więźniowie wyciągali teraz kartki szybciej i bardziej niedbale, zdaniem Chavela powodowani jakimś wewnętrznym przeczuciem, że to będzie on. Kiedy przyszła jego kolej, były już tylko trzy karteczki i Chavel odczuł jako monstrualną niesprawiedliwość, że został mu tak mały wybór. Wyciągnął z buta złożony świstek i natychmiast ogarnęła go pewność, że ta kartka została mu narzucona przez jego towa rzyszy i że zawiera postawiony ołówkiem krzyżyk, odrzucił ją i wziął następną. — Hej, adwokacie, zajrzałeś! — zawołał jeden z więźniów, ale uciszył go sąsiad. — Daj spokój, wcale nie zajrzał, bo teraz wyciągnął tę z krzyżykiem. Lenótre powiedział: — Prosimy, monsieur Chavel. usiąść z nami — jak gdyby podczas wielkiego przyjęcia zapraszał Chavela do zajęcia najlepszego miejsca przy stole. — Nie — powiedział Chavel — nie. — Rzucił kartkę na ziemię i krzyknął: — Ja się nie godziłem na ciągnięcie losów! Nie możecie mnie zmusić, żebym umierał za was... Patrzyli na niego ze zdumieniem, ale bez wrogości. Był dżentelmenem. Nie osądzali go wedle własnych norm: należał przecież do klasy ludzi niepojętych i z początku nawet nie posądzali go o tchórzostwo. Krogh powiedział: — Usiądź i odpocznij. O nic więcej nie musisz się przynajmniej martwić. — Nie możecie mnie zmusić — powtórzył Chavel. — To nonsens. Niemcy się nigdy na mnie nie zgodzą. Jestem człowiekiem bogatym. — Niech się pan nie przejmuje, monsieur Chavel — powiedział Lenótre. — Wcześniej czy później... — Nie możecie mnie zmusić — powtórzył Chavel. — To nie my pana zmusimy — powiedział Krogh. — Posłuchajcie — odezwał się błagalnym tonem Chavel. W wyciągniętej ręce trzymał fatalną kartkę, a oni patrzyli na niego z pełnym współczucia zaciekawieniem. — Dam sto tysięcy franków temu z was, kto ją ode mnie weźmie. Nie panował nad sobą, dosłownie nie panował nad sobą. Miał uczucie rozdwojenia, jak gdyby jego drugie spokojne ja stało z boku, słyszało jego absurdalną propozycję i obserwowało, jak on się płaszczy, błaga, obiecuje. Zupełnie jakby ten opanowany Chavel mówił z ironicznym rozbawieniem: „Cóż za wspaniałe przedstawienie. Więcej werwy. Powinieneś być aktorem, stary. Zresztą nic straconego. Masz teraz szansę”. Niby pomocnik licytatora szybkimi małymi kroczkami podcho- $à 4 .. ,***i»* ^r': ’inBi ŁŁjj Łi(|ff|P|r»yyM» > %Tj Ł *1 fPJ* f J ^ J’LlLFlf JQ* * Ijs'i » " ^ ÎfËÉIRti» ł ł-> 3 yfeM mm 9*i%
dził kolejno do współwięźniów, pokazując każdemu z nich skrawek papieru. — Sto tysięcy franków — powtarzał błagalnie, a oni patrzyli na niego z czymś w rodzaju zdumionej litości. Był wśród nich jedynym bogatym człowiekiem, brali więc udział w unikalnej sytuacji. Nie mieli żadnej możliwości porównywania, uważali, że jest to typowe postępowanie przedstawiciela jego klasy społecznej. Podobnie turysta, który w obcym porcie schodzi z pasażerskiego statku na ląd, żeby zjeść lunch, cechy danego narodu raz na zawsze określa na podstawie rozmowy z kupcem spryciarzem, z którym usiadł przy stoliku. — Sto tysięcy franków — zachęcał, a spokojny bezwstydny Chavel stojąc u jego boku szeptał: „Stajesz się nudny, mój drogi. Dlaczego się targujesz? Dlaczego nie oferujesz wszystkiego, co posiadasz?” — Niech się pan uspokoi, monsieur Chavel — powiedział Le- nôtre — i przez chwilę zastanowi. Nikt przecież nie poświęci swego życia dla pieniędzy, z których nigdy nie skorzysta. — Dam wam wszystko, co mam! — krzyknął Chavel, a jego zrozpaczony głos się załamał. — Pieniądze, ziemię, wszystko, St Jean... — Nikt z nas nie chce umierać, monsieur Chavel — powiedział niecierpliwie Voisin, a Lenótre powtórzył to, co rozhisteryzowa- nemu Chavelowi wydało się bezczelną obłudą: — Niech się pan uspokoi, monsieur Chavel. Chavelowi nagle zabrakło głosu. — Oddam wszystko — powtórzył cicho. Wreszcie zaczął ich niecierpliwić. Tolerancja jest kwestią cierpliwości, cierpliwość kwestią nerwów, ich nerwy zaś były napięte. — Siadaj pan — wrzasnął na niego Krogh — i zamknij się! A Lenótre, nawet wtedy przyjacielski, posunął się i klepnął ręką podłogę obok siebie. „Koniec — szepnął ten spokojny Chavel — koniec. Niezbyt dobrze zagrałeś. Musisz wymyśleć coś innego...” Nagle rozległ się czyjś głos: — Niech mi pan powie coś więcej. Może ja kupię tę kartkę. To był Janvier. Bogiem a prawdą wcale nie oczekiwał żadnej oferty, to histeria. a nie nadzieja kierowały jego postępowaniem, a teraz dłuższą chwilę trwało, nim zdał sobie sprawę, że to nie są żarty. Powtórzył: — Wszystko, co mam. — Histeria odpadła jak strup, zostało tylko dojmujące poczucie wstydu. — Nic śmiej się z niego — powiedział Lenótre. — Wcale się nie śmieję. Powtarzam: kupuję. Nastąpiła długa chwila ciszy, jakby nikt nie wiedział. Co począć dalej. Czyż można oddać komuś wszystko, co się ma? Patrzyli na niego jakby oczekując, że zaraz opróżni swoje kieszenie. Chavel spytał: — Zajmiesz moje miejsce? — Zajmę pańskie miejsce. — I co ci przyjdzie wtedy z tych pieniędzy? — wtrącił się niecierpliwie Krogh. — Mogę przecież spisać testament, prawda? Voisin nagle wyjął i ust nie zapalonego papierosa i rzucił go na ziemię, wołając: — Nic podoba mi się to wszystko. Dlaczego cała ta sprawa nie może odbyć się normalnie? My. Lenótre i ja. nie możemy kupić naszego życia. Dlaczego on miałby je kupić? — Niech się pan uspokoi, monsieur Voisin — powiedział Lenótre. — To nieuczciwe — powiedział Voisin. Uczucia Voisina podzielała najwyraźniej większość więźniów w celi: cierpliwie znosili histerię Chavelu, ostatecznie to nie żartv być skazanym na śmierć i trudno się spodziewać, iż dżentelmen zachowa się w takiej sytuacji jak każdy inny człowiek. Cala klasa społeczna, do
której należał, gdyby ją dokładnie przeanalizować, była raczej słaba. Ale to. co działo się teraz, było czymś całkiem odmiennym. Jak słusznie powiedział Voisin, to było nieuczciwe. Tylko Lenótre zachował spokój: całe życie miał do czynienia z interesami i ze swego stołka widział wiele transakcji handlowych, które wcale nie kończyły się wygraną tego najlepszego. Janvier przerwał: — Nieuczciwe? — spytał. — Czemu ma być nieuczciwe, że zrobię to. co chcę? Wszyscy bylibyście bogaci, gdybyście mogli, ale wy nie macie ikry. Ja swoją szansę wykorzystam. To jest uczciwe, całkowicie uczciwe, llmrę jako bogaty człowiek, a jeśli ktoś uważa, że to jest nieuczciwe, niech go szlag trafi. — Zakaszlał i znowu na patelni potoczył się suchy groch. Uciszył wszelką opozycję, od razu nabrał manier kogoś, do kogo naleźv SBC połowa świata, ich mierniki przesunęły się jak wielkie ciężary — człowiek bogaty był oddalony od nich o pół drogi, a głowę Jan- viera spowijały już mgła i ciemność bogactwa. — Niech pan tu przyjdzie i usiądzie — wydał ostro polecenie. Chavel posłuchał i bez słowa ruszył przygarbiony hańbą swego sukcesu. — Pan jest adwokatem — ciągnął Janvier. — Musi pan wszystko spisać we właściwej formie. Ile jest tych pieniędzy? — Chyba ze trzysta tysięcy franków. Nic wiem dokładnie. — A ta posiadłość, o której pan mówił? St Jean... — Sześć akrów i dom. — Wszystko to bez obciążeń hipotecznych? — Tak. — A gdzie pan mieszka w Paryżu? Czy tam również ma pan dom? — Tylko mieszkanie. Ale nie na własność. — Umeblowane? — Tak, ale tylko książki należą do mnie. — Niech pan siada — polecił Janvier. — Zrobi pan na moje nazwisko... jak to się nazywa? Akt darowizny. — Tak, ale potrzebny mi jest papier. — Mogę panu dać mój blok — zaproponował Lenótre. Chavel usiadł obok Janviera i zaczął pisać: ..Ja, Jean-Louis Chavel, adwokat, zamieszkały w Paryżu, rué Miromesnil 119. i w St Jean de Brinac... wszystkie akcje i udziały, pieniądze na moim rachunku czekowym w... całe umeblowanie, ruchomości... moją posiadłość bez obciążeń hipotecznych w St Jean de Brinac...” — Potrzeba mi dwóch świadków — powiedział i Lenótre pod wpływem nawyku od razu się zgłosił, wychodząc naprzód, jak gdyby pracodawca dzwonkiem wezwał go do siebie. — Nie pan — powiedział niegrzecznie Janvier. — Na świadków potrzeba mi żywych ludzi. — Może pan? — spytał mera Chavel uniżonym tonem podwładnego urzędnika. — To bardzo dziwny dokument — odparł mer. — Nic wiem. czy ktoś na moim stanowisku powinien podpisać... — No, to ja podpiszę — zgłosił się Pierre i złożył zamaszysty podpis pod podpisem Chavela. Mer powiedział: — Lepiej mieć za świadka kogoś rzetelnego. Ten człowiek zrobiłby wszystko za kieliszek alkoholu — i wcisnął swój podpis w wąziutkie miejsce nad nazwiskiem Pierre’a. Kiedy się pochylił, wszyscy mogli usłyszeć tykanie wielkiego cebulaste- go zegarka w jego kieszeni, odmierzającego krótki czas. jaki im został do zmroku. yfêW%fÊUÊUmanwkjy*É éyhfw';*.' śjffn > 1 > kÎ'Â'':j%# ' èf è&é w>- IHUMpIlwwVltfÎK< m j
— A teraz mój testament — polecił Janvier. — Musi pan w nim wszystko spisać, co dostałem, i podzielić równo między moją matkę i siostrę. Chavel powiedział: — To bardzo proste, wystarczy kilka Uni» jek... — Nie — sprzeciwił się Janvier. — Pan spisze to dokładnie raz jeszcze tutaj... Akcje, udziały, pieniądze na koncie w ban ku. własność ziemską... Będą chciały w domu pokazać sąsiadom, jaki ze mnie człowiek. — Kiedy to zostało zakończone, Krogh i właściciel sklepu warzywnego podpisali papier. — A pan weźmie te oba dokumenty — polecił Janvier merowi. — Może Niemcy pozwolą panu je wysłać, kiedy mnie wykończą. Jeśli nie, to ma pan je trzymać u siebie aż do końca wojny... — Zakaszlał, oparł się o ścianę, wyraźnie wyczerpany. — Jestem bogatym człowiekiem — powiedział. — Zawsze wiedziałem, że będę bogaty. Światła w celi powoli ubywało, jak zwijany dywan cofało się z jednego końca w drugi. Zmrok ogarnął Janviera, podczas gdy siedzący obok Voisina Lenôtre miał jeszcze dość światła, żeby pisać. Zapanował ponury spokój, histeria minęła bezpowrotnie i nic więcej nie było już do powiedzenia. Zegarek i budzik maszerowały każde w innym rytmie w kierunku nocy. Janvier od czasu do czasu kaszlał. Kiedy było już całkiem ciemno. Janvier powiedział: — Chavel — tak jakby wzywał służącego i Chavel posłuchał. — Opowiedz mi o moim domu. — Znajduje się o jakieś trzy kilometry od wsi. — Ile pokoi? — Salon, mój gabinet, bawialnia, pięć sypialni, kantor, gdzie załatwiam z ludźmi różne sprawy, no i oczywiście łazienka, kuchnia... pokój dla służby. — Opowiedz mi o kuchni. — Niewiele wiem o kuchni. Jest duża, ma kamienną podłogę. Moja gospodyni zawsze ją chwaliła. — Czy ona tam jest? — Teraz tam nie mieszka. Kiedy wybuchła wojna, zamknąłem dom. Miałem szczęście. Niemcy go nie zajęli. — A jaki jest ogród? — Nad trawnikiem jest niewielki taras, potem zbocze, skąd widać drogę do rzeki, a za nią St Jean... — Czy dużo się tam uprawia warzyw? ___ Tak. oczywiście, są też drzewa owocowe: jabłonie, śliwy, orzechy włoskie. No i szklarnia. Teraz mówił raczej do siebie niż do Janvier*: — Kiedy się wejdzie do ogrodu, nie widać domu. Najpierw jest drewniana brama i długi zakręcający żwirowany podjazd, obrośnięty drzewami i krzewami, który nagle wychodzi przed taras i dzieli się na dwie części: lewa prowadzi do pomieszczeń gospodarczych, a prawa do drzwi frontowych. Matka zawsze wyglądała. kto nadjeżdża, żeby uniknąć nieproszonych gości. Nikt nie mógł nas odwiedzić, nim go nie zobaczyła. Dziadek, kiedy był młody, tak samo jak matka lubił być na straży... — He lat ma ten dom? — przerwał mu Janvier. — Dwieście dwadzieścia trzy lata — odparł Chavel. — Bardzo wiekowy — powiedział Janvier. — Wolałbym coś nowocześniejszego. Moja stara pani cierpi na reumatyzm. Ciemność już od dawna ogarnęła ich obu i teraz resztka światła ześliznęła się z sufitu celi. Więźniowie zgodnie z nawykiem układali się do snu. przedtem klepiąc, podrzucając i obejmując poduszki jak dzieci. Filozofowie twierdzą, że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją równocześnie; w tych ciemnościach z pewnością niejedna przeszłość ożyła: ciężarówka jechała Bulwarem Montparnasse, dziewczyna podawała usta cfo pocałunku, rada miejska wybierała mera. a w pamięci trzech ludzi przyszłość jawiła się tak
niezmienna jak narodziny: pięćdziesiąt metrów wysypanego żużlem szlaku i ceglany mur pokanccrowany dziurami i odpryskami od kul. Chavelowi wydawało się teraz, żc choć jego histeria minęła raz na zawsze, ten żużlowy prosty szlak był nieskończenie bardziej godny pożądania niż długa ciemna droga, na jaką wkroczył. Część II 1 Człowiek, który twierdził, że nazywa się Jcan-Louis Charlot, szedł podjazdem domu w St Jean dc Brinac. Wszystko tu było takie samo, jak pamiętał, a jednak nieco zmienione. jak gdyby to miejsce i on sam starzały się w odmiennym tempie. Cztery lata temu zamknął dom i podczas gdy dla niego ! * 5 ?■ %¥ *•- *.!' «.'i1 # # # #4 % ą 'i i *.,' f- ■ ^ * 5 *> 61 i 1 *-v '!*' / ' ;f v . 4^r!H'"L '4#*^ *#V/ - •■•• r >- i'f ¿. -.-4 ; ••■:. > '*’ twarz we właściwym momencie: teraz w przeciągu czterech lat cała ta praca poszła na marne: ostre linie ukazały się spod obła- żącej larby. Żwir na podjeździe był zarośnięty chwastami, jakieś drzewo upadło w poprzek i choć ktoś obciął gałęzie na opał, pień leżał nadal świadcząc o tym, że przez wiele pór roku żaden samochód ani wóz konny nie podjechał pod dom. Każdy krok. każdy zakręt był dobrze znany brodatemu mężczyźnie, który jednak stąpał ostrożnie jak obcy. Tutaj się urodził, tu jako dziecko bawił się w chowanego w krzakach, tu jako dorastający chłopiec nosił w sobie melancholię i słodycz pierwszej miłości, spacerując po tym zacienionym podjeździe. Dziesięć metrów dalej będzie mała furtka i ścieżka prowadząca wzdłuż gęstych drzew laurowych do warzywnego ogrodu. Furtka zniknęła, tylko słupki świadczyły o tym, że pamięć go nie zawiodła. Nawet gwoździe, które przytrzymywały zawiasy, zostały pracowicie wyrwane i użyte gdzie indziej w jakimś bardziej pilnym celu. Zawrócił z podjazdu, nie chciał na razie spojrzeć na dom. jak przestępca, który wraca na miejsce swojej zbrodni, albo jak kochanek, który wraca, by nawiedzić miejsce pożegnania: zaczął więc zataczać przecinające się koła, w obawie, by zbyt wcześnie nie zakończyć swej pielgrzymki, ponieważ wtedy nic miałby już żadnego celu przed sobą. Szklarni najwyraźniej nie używano od lat. chociaż pamiętał dobrze, że polecił staremu ogrodnikowi, który tu dawniej pracował, żeby nadal uprawiał warzywa i sprzedawał je w Brinac, za ile się da. Może stary umarł i nikt we wsi nie przejawił inicjatywy, żeby się mianować jego następcą? A może nikogo we wsi nie ma? Ze zdeptanego, nic uprawianego miejsca koło szklarni mógł dostrzec brzydki kościół z czerwonej cegły wskazujący na niebo jak wykrzyknik zamykający zdanie, którego stąd nie był w stanie odczytać. Zobaczył wreszcie, że jednak ktoś coś posadził: oczyszczono z chwastów spory kawałek pod kartofle, kapustę zwykłą i włoską. Był to ogródek taki, jaki wyznacza się dzieciom do zabawy: przestrzeń nieco większa niż dywan. Wszystko dookoła nosiło znamię opuszczenia. Pamiętał dobrze, co tu za dawnych dni było: zagony truskawek, porzeczki i maliny, pamiętał też słodko-gorzki zapach różnych ziół. Stary mur, który oddzielał ogród od pól, w jednym miejscu się zawalił, a może jakiś złodziejaszek utorował sobie drogę przez tę kamienną przeszkodę, żeby się dostać do ogrodu. Zdarzyło się to z pewnością dawno, ponieważ bujne pokrzywy gęsto porosły obalone kamienie. Stanął w wyrwie i długo patrzył na to. czego nie był w stanie zmienić czas: na trawiastą titewF4 % »Mi I mm pochyłość schodzącą łagodnie do wiązów i do rzeki. Pomyślał, ż.e dom to coś. co się posiada, ale że nad rzeczami, które się posiada. ciąży przekleństwo zmiany; tylko to. czego nie
posiadał, powitało go nie zmienione. Ten krajobraz nie był jego ani niczyim domem: po prostu był domem. Teraz nie pozostało mu nic więcej do zrobienia, tylko odejść. A jeśli odejdzie, nie pozostanie mu nic innego, tylko utopić się w i-ze'ce: Pieniędzy już właściwie nie miał. a w niecały tydzień po wyjściu na wolność przekonał się. że znalezienie pracy jest dla niego wprost niemożliwością. O siódmej rano (pięć po siódmej według zegarka mera i za dwie minuty siódma wedle budzika Pierre’a) Niemcy przyszli po Voisina. Lenôtre’a i Janviera. Do dziś dnia uważał za swoją największą hańbę życiową chwile, które potem nastąpiły, kiedy siedział pod ścianą i obserwował twarze współtowarzyszy oczekujących na suchy grzechot strzałów. Byl jednym z nich, człowiekiem bez pieniędzy, bez pozycji społecznej, a oni podświadomie go zaakceptowali, zaczęli sądzić i potępiać wedle własnych kryteriów. Wstyd, jaki teraz, odczuwał, człapiąc ciężko jak żebrak w stronę drzwi wejściowych domu. był prawie równie głęboki, gdyż uświadomił sobie, że nawet po swej śmierci Janvier mógł mu się przydać. Puste okna obserwowały go jak oczy ludzi siedzących wokół ścian celi. Spojrzał tylko raz i natychmiast zobaczył wszystko; nie pomalowane framugi, stłuczoną szybę w oknie pokoju, który kiedyś był jego gabinetem, rozwaloną w dwóch miejscach balustradę tarasu. Potem znowu spuścił wzrok wpatrzony w swoje nogi, które wlókł po żwirze. Nagle pomyślał, że przecież dom mógł być nadal pusty. Ale kiedy skręcił za narożnik tarasu i powoli wszedł na schody prowadzące do drzwi, spostrzegł te same drobne oznaki zamieszkania, które zauważył w ogrodzie warzywnym. Schody były nieskazitelnie czyste. Kiedy podniósł rękę i pociągnął za j dzwonek, był to właściwie gest rozpaczy. Zrobił wszystko, co tyl- j ko w jego mocy, żeby tu nie wrócić, ale mu się nie udało. Radosne powitalne flagi postarzały się już o miesiąc, kiedy Jean-Louis Chariot wrócił do Paryża. Wierzchy jego półbutów były nadal dobre, ale zelówki cienkie prawie jak papier, a ciemny elegancki garnitur nosił wyraźnie ślady wielomiesięcznego przebywania w więzieniu. Podczas pobytu w celi sądził, żc udało mu się zachować dobrą prezencję, ale teraz bezlitosne słońce obmacało jego ubranie jak handlarz starzyzną, pokazując wyświecone łokcie, brakujące guziki, brudne miejsca. Jedyną pociechą był fakt. żc Paryż także był brudny. W kieszeni miał Charlot brzytwę zawiniętą w kawałek gazety oraz kawałeczek mydła, ponadto trzysta franków, nie posiadał żadnych osobistych dokumentów, ale za to coś. co było znacznie lepsze, mianowicie kartkę od komendanta więzienia, na której Niemcy starannie wypisali rok. a następnie te niezgodne z prawdą szczegóły, jakie im podał, łącznic z nazwiskiem Charlot. W tym momencie wc Francji taki dokument był o wiele więcej wart niż prawdziwe papiery, gdyż żaden kolaborant nic miał swego dossier w niemieckim więzieniu poświadczonego fotografią z profilu i en lace. Twarz Charlota zmieniła się nieco, od kiedy zapuścił brodę. ale po uważnym przyjrzeniu się widać było. że jest to ta sama twarz. Niemcy aż do ostatniej chwili byli pedantycznymi archiwistami: na każdym dokumencie łatwo jest zmienić fotografię. można również dokonać operacji plastycznej albo wyeliminować blizny, ale nic można zmienić wymiarów czaszki, a te Niemcy podawali z niezwykłą dokładnością. Inna sprawa, iż żaden kolaborant nie czuł się bardziej ścigany niż Charlot. bowiem jego przeszłość była równie haniebna: nie mógł przecież nikomu wytłumaczyć, w jaki sposób stracił wszystko. co posiadał, o ile zresztą nie było to już powszechnie wiadome. Na rogach ulic prześladowały do spojrzenia ludzi, którzy wydawali mu się znajomi, a z autobusów wyskakiwał, ilekroć spostrzegł zarys czyjejś, jak sobie wyobraził, znajomej sylwetki, choć świadomie udał się do tego Paryża, który był mu obcy. Jego Paryż był zawsze małym Paryżem: poruszał się na terenie jakby ograniczonym napiętym lukiem pomiędzy swoim mieszkaniem, sądami. Operą. Gare de 1’Ouest i kilkoma restauracjami, a między tymi punktami znał tylko najkrótszą drogę. Teraz wystarczało tylko zboczyć, by znaleźć się na
całkiem nieznanym terenie, pod jego stopami jak dżungla rozciągało się metro. Combat zaś oraz przedmieścia były pustynią, przez którą mógł bezpiecznie wędrować. Ale musiał też zrobić coś więcej niż wędrować: zdobyć pracę. Po pierwszym kieliszku wina wypitym na wolności był moment, kiedy czuł. że jest w stanie wszystko zacząć od nowa. odzyskać pieniądze, których się zrzekł: potem szybko w marzeniu odkupił swój dom w St Jean de Brinac i właśnie rozradowany wędrował /S po pokojuch. gdy spostrzegł w dzbanku z wodą odbicie swojej twarzy — brodatej twarzy Charlota, człowieka, który poniósł klęskę. To dziwne, pomyślał, że jedno załamanie nerwowe naznaczyło tę twarz tak głęboko jak twarz włóczęgi. Ale oczywiście powiedział sobie z całym obiektywizmem :— nie ta jedna klęska przygotowała go do tego zdarzenia, lecz całe życie. Malarz nie tworzy swego obrazu w ciągu paru godzin, ale przez całe lata doświadczeń, zanim weźmie do ręki pędzel, i to samo jest z klęską. Miał szczęście, że był wziętym adwokatem, że odziedziczył więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek zarobił; gdyby to zależało wyłącznie od niego, nigdy, był teraz tego pewien, nic osiągnąłby wyżyn, na jakie się wspiął. Mimo to czynił teraz wiele prób. żeby zarobić na życie w jakiś rozsądny sposób. Złożył podanie do jednego z niezliczonych paryskich instytutów nauki języków obcych, żeby tam pracować jako nauczyciel. Chociaż wojna nadal jeszcze toczyła się poza granicami Francji, szkoły Berlitza i pokrewne kursy robiły teraz znakomite interesy; w mieście w zastępstwie turystów było mnóstwo zagranicznych żołnierzy, którzy bardzo chcieli się nauczyć francuskiego. Rozmowę z nim przeprowadził elegancki szczupły pan w surducie lekko pachnącym naftaliną. — Niestety, obawiam się — powiedział wreszcie — że akcent pański nie jest wystarczająco dobry. — Nie jest wystarczająco dobry?! — wykrzyknął zdumiony j Charlot. — Nic jest wystarczająco dobry dla naszego instytutu. U nas I wymagane są najlepsze wzorce. Nasi nauczyciele muszą mieć najlepszy z najlepszych paryski akcent. Bardzo mi przykro, mon- sieur. — Wypowiedział się z przeraźliwą jasnością, może przywykł tylko do rozmawiania z obcokrajowcami, bo używał wy- j łącznie najprostszych zdań „metody bezpośredniej”. W zamyśleniu dokładnie obejrzał też wykoślawione półbuty Charlota. Char- lot wyszedł. Zapewne coś w tym człowieku przypomniało mu Lcnotre’a, gdyż ledwie opuścił instytut języków obcych, pomyślał, iż mógłby przecież całkiem nieźle zarabiać jako urzędnik; jego znajomość prawa byłaby przydatna, tłumaczyłby ją tym, że kiedyś chciał zostać adwokatem, ale zabrakło mu pieniędzy... Odpowiedział na ogłoszenie w „Figaro", podany adres mieścił sitf na trzecim piętrze wysokiego szarego budynku na Boulevard Haussmann. Biuro, które wreszcie odnalazł, sprawiało wrażenie, że właśnie zostało oczyszczone po okupacji nieprzyjaciela, kurz MEMifew im; V« 1%' i słomę podmieciono pod ścianę, a umeblowanie wyglądało tak. jakby niedawno zostało wyjęte ze skrzyń, w których przebywało ; wieki całe. Kiedy wojna się kończy, zapominamy, jak bardzo postarzeliśmy się my sami i świat wokół nas, dopiero jakiś sprzęt czy damski kapelusz budzą w nas poczucie czasu. Umeblowanie ze stalowych rur przywodziło na myśl maszynownię na statku, przy czym statek wyciągnięto na ląd chyba przed wielu laty. bowiem rury zmatowiały. Meble, niemodne już w roku 1939. w 1944 miały wygląd zabytkowy. Charlota powitał stary człowiek. Kiedy umeblowanie było nowe. musiał być na tyle młody,
że lubił rzeczy modne, eleganckie, dbał o wygląd. Usiadł na którymś z licznych metalowych krzeseł, jak gdyby znajdował się w poczekalni, i spytał ze smutkiem; — Zapewne, jak obecnie każdy z nas, wszystko pan zapomniał? — Och, nie — odparł Charlot. — Pamiętam wystarczająco wiele. —Nie możemy teraz płacić zbyt dużo — powiedział stary człowiek — ale kiedy życie wróci do normy... zawsze nasze wyroby cieszyły się wielkim wzięciem... —Na początek — powiedział Charlot — wystarczyłaby mi skromna pensja. — Najwspanialszą rzeczą — powiedział stary człowiek — jest entuzjazm, wiara w to, co sprzedajemy. Ostatecznie nasz produkt sprawdził się. Przed wojną nasze zyski były dobre, doprawdy, bardzo dobre. Oczywiście zależało to od sezonu, ale w Paryżu zawsze przebywało tylu zagranicznych gości. Nawet na prowincji mieliśmy duże powodzenie. Pokazałbym panu nasze księgi buchalte- ryjne, niestety, wszystkie zaginęły. — Ze sposobu jego bycia można by sądzić, że raczej chciał skaptować inwestora, niż przeprowadzał rozmowę z potencjalnym pracownikiem. —Tak — powiedział Charlot — no tak. — Musimy teraz znowu zareklamować nasz wyrób. Kiedy się wszyscy dowiedzą, że znowu jest na rynku, będzie z pewnością tak samo poszukiwany jak dawniej. Jakość mówi sama za siebie. — Bez wątpienia ma pan rację. — Tak więc — ciągnął stary człowiek — wszyscy musimy przyczynić się do tego... musi to być wspólne przedsięwzięcie... poczucie lojalności... Pańskie pieniądze będą całkiem bezpieczne. — Pomachał ręką przed pustynią krzeseł ze stalowych rur. — Obiecuję to panu. Charlot nigdy nie dowiedział się, co to był za wyrób, ale na niższym podeście schodów stała otwarta drewniana skrzynia, a wśród słomy widać było bardzo brzydką stalową lampę na stół, wysokości około dziewięćdziesięciu centymetrów, w kształcie wieży Eiffla. 7 'V Przewód elektryczny umieszczono w niej jak linę nośną w szybie staroświeckiej hotelowej windy, a żarówka była wkręcona w najwyższe piętro. Może to była jedyna lampa, jaką staremu człowiekowi udało się znaleźć w Paryżu, kto wic, zapewne to właśnie był ów „wyrób”... Trzysta franków na niedługo mogło starczyć w Paryżu. Charlot zgłosił się na jeszcze jedno ogłoszenie, ale pracodawca żądał wiarygodnych papierów. Nie wystarczyło mu więzienne dossier. — Za sto franków można tego kupić, ile się chce — powiedział i nie uległ argumentom, jak bardzo dokładne były pomiary dokonywane w więzieniu przez Niemców. — Nie do mnie należy mierzyć pańską czaszkę — ciągnął — ani badać jej kształt. Niech pan pójdzie do zarządu miasta i tam wyrobi sobie odpowiednie papiery. Sprawia pan wrażenie człowieka zdolnego, zatrzymam dla pana tę posadę jutro do godziny dwunastej... — Ale Charlot nie zgłosił się ponownie. Przez trzydzieści sześć godzin zjadł dwie bułki i nagle pomyślał, że znalazł się w punkcie wyjściowym. Oparł się o jakiś mur skąpany w późnym popołudniowym słońcu i wyobraził sobie, że słyszy tykanie zegarka mera. Przebył długą drogę i wiele się natrudził, a teraz znalazł się na końcu żużlowego szlaku, plecami oparty o mur. Wkrótce umrze, a przecież równic dobrze mógł umrzeć bogaty i tak wielu kłopotów zaoszczędzić innym ludziom. Za- czął iść w stronę Sekwany. Teraz już nie słyszał zegarka mera. Zamiast tego towarzyszyło mu bezustannie ciężkie stąpanie, wręcz człapanie. Słyszał je tak jak przedtem zegarek mera i pomyślał, że może to również złudzenie. Na końcu długiej pustej ulicy błyszczała rzeka. Zabrakło mu tchu, oparł się więc o pisuar i czekał chwilę z głową opuszczoną. gdyż blask bijący od rzeki oślepił go. Za plecami usłyszał ciche człapiące kroki, które nagle się urwały. Ale zegarek też przestał