uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Graham Greene - Kapitan i wróg

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :364.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Graham Greene - Kapitan i wróg.pdf

uzavrano EBooki G Graham Greene
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 80 stron)

Graham Greene Kapitan i wróg Żadna osoba żyjąca nie jest pierwowzorem postaci występujących w tej książce. Poza tym trudno byłoby nazwać wszystkich moich bohaterów według liter alfabetu. Pan Quigly z tej powieści nie przypomina ani charakterem, ani pisownią nazwiska pana Quigley, którego dziesięć lat temu spotkałem przelotnie w Waszyngtonie. Dla jakiejś niezrozumiałej przyczyny to nazwisko mnie dręczyło, tak że w Getting to Know the General napisałem: ,, Pewnego dnia wykorzystam to nazwisko w jakimś swoim opowiadaniu". Wielu Quigleyow napisało potem do mnie, ale ten Quigly jest mój własny i nie ma nic wspólnego z żadnym z nich. Część pierwsza Rozdział I 1 Mam teraz dwadzieścia dwa lata, a mimo to jedyne urodziny, jakie mogę wyraźnie sobie przypomnieć wśród wszystkich innych, to te dwunaste, ponieważ przypadły one na ów wilgotny, mglisty dzień we wrześniu, kiedy po raz pierwszy spotkałem Kapitana. Dziś jeszcze pamiętam, jak mokry był żwir na dziedzińcu szkolnym pod moimi gimnastycznymi pantoflami i jak zrzucone przez wiatr liście sprawiły, że krużganki koło kaplicy były śliskie, a ja, bez tchu uciekając w przerwie międzylekcyjnej przed moimi wrogami, pośliznąłem się, raptownie zatrzymałem, prześladowcy zaś umknęli, ponieważ pośrodku dziedzińca stał nasz wspaniały dyrektor, zatopiony w rozmowie z wysokim mężczyzną w meloniku; już w owym czasie był to rzadki widok, tak że ów mężczyzna wyglądał nieco jak aktor przebrany w kostium — nie było to wrażenie bynajmniej mylne, ponieważ już nigdy więcej nie zobaczyłem go w meloniku. Na ramieniu trzymał laskę jak żołnierz karabin. Nie miałem pojęcia, kto to mógł być, ani oczywiście nie wiedziałem również, że poprzedniego wieczoru wygrał mnie, albo przynajmniej tak twierdził, w tryktraka od mego ojca. Poleciałem tak daleko, że wylądowałem na kolanach u stóp obu mężczyzn, a kiedy wstawałem, dyrektor spojrzał na mnie gniewnie spod grubych brwi. Usłyszałem, jak mówi: i Myślę, że właśnie o tego panu chodzi - to Baxter Trzeci. Czy ty jesteś Baxter Trzeci? - Tak, sir - odparłem. Mężczyzna, który nigdy nie miał dla mnie żadnego stałego nazwiska, a znałem go tylko jako Kapitana, powiedział: - Co to znaczy Trzeci? I Jest najmłodszym z trzech Baxterow - wyjaśnił dyrektor - ale nie są oni z sobą spokrewnieni. - To stawia mnie w sytuacji nieco kłopotliwej - powiedział Kapitan 1 bo właściwie nie wiem, czy jest tym Baxterem, na którym mi zależy? Jego imię, choć brzmi dziwnie, jest Wiktor, Wiktor Baxter, imię niezbyt dobrze dobrane do nazwiska. 7 I Nie mamy tu wielu okazji, by używać imion. Czy ty nazywasz się Wiktor Baxter? - spytał mnie ostro dyrektor. - Tak, sir - odparłem z pewnym wahaniem, gdyż nie bardzo chciałem się przyznać do imienia, które bezskutecznie próbowałem ukryć przed kolegami. Doskonale wiedziałem, że dla jakichś tajemniczych powodów Wiktor należy do imion nie do przyjęcia, takich jak

Wincenty czy Marmaduk. Sądzę, że to jest ten Baxter, o którego panu chodzi, sir. A ty, chłopcze, musisz sobie umyć twarz. Zgodnie z surowym kodeksem szkolnym nie powiedziałem dyrektorowi, że była czysta, nim moi wrogowie pochlapali ją atramentem. Kapitan patrzył na mnie orzechowymi przyjaznymi oczami, które, jak się później dowiedziałem, nie zawsze były jasne i uczciwe. Miał on tak bardzo czarne włosy, że sprawiały wrażenie farbowanych, i cienki nos, który przypominał mi parę nieco rozchylonych nożyczek, jak gdyby nos szykował się do przycięcia wojskowych wąsików znajdujących się poniżej. Zdawało mi się, że mrugnął do mnie, ale nie mogłem w to uwierzyć. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że dorośli nigdy nie mrugają do dzieci, najwyżej do siebie. — Ten pan jest naszym dawnym wychowankiem, Baxter - powiedział dyrektor — i podobno kolegą z klasy twojego ojca. — Tak, sir. — Poprosił mnie o zezwolenie, by mógł cię zabrać z sobą na dzisiejsze popołudnie. Przedstawił mi list od twego ojca, a ponieważ dziś jest prawie święto, nie widzę powodu, żebym nie miał wyrazić na to zgody, musisz jednak być z powrotem w swoim domu o godzinie szóstej. Twój opiekun wie o tym. — Tak, sir. — A teraz możesz odejść. Odwróciłem się i zacząłem iść w kierunku klasy, byłem już spóźniony. — Chodziło mi o to, że możesz odejść z tym dżentelmenem, Baxter Trzeci. Jaką lekcję opuścisz? — Tlologię, sir. — Miał na myśli teologię - wyjaśnił dyrektor Kapitanowi, potem gniewnie spojrzał na drzwi po przeciwnej stronie dziedzińca, zza których dobiegały dzikie wrzaski, i poprawił na ramionach swoją czarną togę. - Z tego, co słyszę, niewiele stracisz, opuszczając tę lekcję. - I wielkimi cichymi krokami ruszył w stronę drzwi. Jego kamasze - zawsze nosił kamasze — nie sprawiały więcej hałasu niż aksamitne nocne pantofle. — Co się tam dzieje? - spytał Kapitan. — Sądzę, że zabijają Amalekitów - wyjaśniłem. — Czy ty również jesteś Amalekitą? 8 -Tak. -No, to lepiej chodźmy stąd. Był człowiekiem obcym, ale wcale się go nie bałem. Obcy nie byli groźni. Nie mieli takiej władzy jak dyrektor szkoły czy moi koledzy. Obcy nie oznacza trwania. Obcego łatwo się można pozbyć. Moja matka umarła parę lat temu, ale nie potrafiłem nawet określić, jak dawno temu; kiedy jest się dzieckiem, czas upływa w zupełnie innym tempie. Widziałem ją na łożu śmierci, bladą i spokojną jak figurę nagrobną, a kiedy nie zareagowała na mój delikatny pocałunek w czoło, zrozumiałem bez wielkiego żalu czy wstrząsu, że odeszła, by dołączyć do aniołów. W tym czasie, nim poszedłem do szkoły, bałem się tylko ojca, który wedle tego, co mówiła mi matka, dawno temu przyłączył się do partii przeciwników tych aniołów, z którymi ona teraz przebywała: „Twój ojciec jest diabłem” - lubiła mi często powtarzać, a jej oczy traciły wtedy zwykły wyraz znudzenia i zapalały się na chwilę jak płomyki gazowej kuchenki. Mój ojciec, pamiętam to wyraźnie, na pogrzeb przyszedł od stóp do głów ubrany w czerń, brodę miał również czarną, dopasowaną do garnituru, a ja patrzyłem, czy pod marynarką nie ma ogona, ale nic nie zauważyłem, chociaż to mnie nie przekonało. Do dnia pogrzebu nie

widywałem go często, tak było również i później, gdyż rzadko przychodził do mego domu, jeśli domem można było nazwać narożne mieszkanie w kamienicy The Laurels w pobliżu Parku Richmond, gdzie zamieszkałem po śmierci matki. Wydaje mi się teraz, że to w trakcie skromnego przyjęcia po pogrzebie tak długo wlewał w siostrę mojej matki sherry, aż wreszcie mu obiecała, że będzie mnie zabierać do siebie podczas wszystkich ferii i świąt szkolnych. Moja ciotka była niezłą, ale bardzo nudną kobietą, nic więc dziwnego, że nigdy nie wyszła za mąż. Ona także nazywała mego ojca „diabłem”, kiedy parokrotnie o nim mówiła, a ja zacząłem dla niego czuć wyraźny respekt, chociaż się go bałem, bo mieć diabła w rodzinie było jednak pewnego rodzaju wyróżnieniem. Aniołowi należało ufać, ale diabeł, wedle tego, co przeczytałem w mojej książeczce do nabożeństwa. ..krążył po świecie jak lew ryczący”, co wyjaśniało może. dlaczego ojciec więcej czasu spędzał w Afryce niż w Richmond. Teraz, gdy minęło tyle lat. zaczynam się zastanawiać, czy na swój sposób nie był zupełnie dobrym człowiekiem, co wahałbym się powiedzieć o Kapitanie, który wygrał mnie w tryktraka albo przynajmniej tak twierdził. - Gdzie teraz pójdziemy? - spytał mnie Kapitan. - Nie spodziewałem się, że dyrektor tak łatwo ciebie zwolni. Myślałem, że trzeba będzie podpisać dużo papierów, z własnego doświadczenia wiem. że zawsze są jakieś papiery do podpisywania. Na lunch jeszcze za wcześnie dodał. I - Już prawie dwunasta - powiedziałem. Po Chlebie, dżemie i herbacie I o ósmej zawsze byłem głodny. — Ja apetyt zaczynam odczuwać dopiero o pierwszej, ale pragnienie co I najmniej na pół godziny przedtem, lecz dwunasta jest dla mnie wystar- ,1 czająco dobra; ty jednak jesteś zbyt mały, żeby cię wziąć do baru. I - Zlustrował mnie bacznie od stóp do głów. - Nie wpuściliby ciebie, jesteś I zbyt niski nawet jak na swój wiek. - Możemy iść na spacer - zaproponowałem bez entuzjazmu, ponieważ II spacery były niedzielnym obowiązkiem życia szkolnego i często kończyły I się rzezią kilku Amalekitów. - Dokąd? - Można iść na High Street albo na błonia, albo na zamek. - Przypominam sobie, że kiedy szedłem od stacji, widziałem chyba po drodze pub o nazwie Swiss Cottage. - Tak, nad kanałem. - Chyba mogę ci wierzyć, że poczekasz na mnie na zewnątrz, kiedy ja ;l wypiję szybko jedną szklaneczkę dżinu z tonikiem. To nie potrwa długo. 1 Mimo obietnicy nie było go z pół godziny i teraz, będąc mądrzejszy 1 0 wiele lat, wiem, że musiał wypić co najmniej trzy szklaneczki. Znudzony stałem obok składu drzewa i wpatrywałem się w zielone wodorosty kanału. Byłem w świetnym humorze. Wcale się nie zdziwiłem 1 przybyciem Kapitana, po prostu zaakceptowałem ten fakt. Było to takie wydarzenie jak piękny dzień podczas deszczowych dwóch tygodni. Był tu, bo po prostu był. Zastanawiałem się, czy z desek w składzie można by zbudować tratwę i popłynąć nią do morza, przecież kanał musiał łączyć się z rzeką, gdyż mieszkaliśmy - tak zrozumiałem z lekcji geografii - na wyspie, a rzeka zawsze uchodzi do morza. Żagiel mógłbym zrobić z mojej koszuli^ ale co z zapasami żywności na tak długą podróż... Byłem głęboko zamyślony, kiedy Kapitan wyszedł ze Swiss Cottage 1 spytał mnie bez ogródek: - Czy masz jakieś pieniądze? Policzyłem, ile mi zostało z ostatniego kieszonkowego, które wychowawca wypłacał nam

zawsze w niedzielę, może dlatego, że w tym dniu wszystkie sklepy były zamknięte, a więc znajdowały się poza zasięgiem pokusy; nawet szkolnego sklepiku ze słodyczami nie otwierano w niedzielę.. Jednak wychowawca nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie możliwości dawała niedziela na skomplikowane operacje finansowe, na spłatę długów* na zawieranie przymusowych pożyczek i obliczanie procentów oraz sprzedaż zbędnej własności. - Trzy szylingi i trzy i pół pensa i powiedziałem Kapitanowi. Przed wprowadzeniem systemu metrycznego, kiedy pieniądz był względnie stały, nie była to mała suma; Kapitan wrócił do pubu, a ja zacząłem się 10 zastanawiać, jakie zagraniczne monety powinienem zabrać w swoją podróż. Doszedłem do wniosku, że najbardziej praktyczne będą stare hiszpańskie talary. -Właściciel pubu nie miał reszty - oświadczył Kapitan po powrocie. Pomyślałem wtedy, że może i jemu skończyły się pieniądze, ale kiedy powiedział: „A teraz idziemy na dobry lunch Pod Łabędzia” - wiedziałem, że musiałem się omylić. Nawet moja ciotka nigdy mnie nie zabierała Pod Łabędzia, przyjeżdżała do szkoły ze zrobionymi w domu kanapkami owiniętymi w pergamin i z gorącym mlekiem w termosie. „Nie dowierzam posiłkom przygotowywanym przez obcych ludzi” - mawiała często i dodawała: „A sądząc po cenach, jakie biorą w restauracjach, widać jasno, że to nie są uczciwe posiłki”. W barze Pod Łabędziem, kiedy tam przybyliśmy, panował duży tłok i Kapitan umieścił mnie przy stoliku w przybudówce, która zapewne uchodziła za restaurację, tak że zgodnie z prawem mogłem tam siedzieć. Widziałem, jak zamienia kilka słów z właścicielem, a jego donośny i władczy głos górował ponad gwarem panującym w barze. Słyszałem, jak powiedział: „Proszę o dwa pojedyncze pokoje na dzisiejszą noc”. Przez : chwilę ciekaw byłem, kto mu będzie towarzyszyć, ale moja myśl po- [ szybowała w kierunku znacznie bardziej interesującym, ponieważ nigdy przedtem nie byłem w barze i byłem tym zafascynowany. Wszyscy stojący tutaj ludzie mieli mnóstwo do powiedzenia, wszyscy też sprawiali wrażenie, że są w dobrym humorze. Pomyślałem o tratwie i o długiej podróży, jaką planowałem, i zdawało mi się, że dotarłem na koniec świata i że jestem w romantycznym Valparaiso, że hulam z zagranicznymi marynarzami, którzy pływali po wszystkich morzach i oceanach świata - co prawda wszyscy tu obecni mieli kołnierzyki i krawaty, no ale trzeba się było porządnie ubrać, jeśli ktoś chciał wyjść na brzeg w Valparaiso. Moją wyobraźnię pobudził widok niewielkiej beczułki stojącej na ladzie, zawierającej pewno rum, oraz miecz bez pochwy - bez wątpienia kord - który wisiał jako dekoracja na ścianie. - Podwójny dżin i tonik do stolika - powiedział Kapitan - i coś , z bąbelkami dla chłopca. Pomyślałem z podzi\yem, jak bardzo czuł się tu w Valparaiso zadomo- Iwiony. Dym tytoniowy, przyniesiony podmuchem od otwartych drzwi, lotoczył moją głowę, a ja z rozkoszą wdychałem jego zapach. Kapitan powiedział do właściciela: I Pan pamięta o tym, że pod ladą stoi moja walizka. Bardzo proszę I zanieść ją na górę, do mego pokoju. A po lunchu pójdę się przejść | z chłopcem. Czy grają jakiś odpowiedni film? - Jedyny film, jaki tu dziś wyświetlają - odparł właściciel - jest bardzo I stary. To Córka Tarzana, aleja nie wiem, czy będzie odpowiedni, czy nie. I Chodzi o to, że jakaś dziewczyna kocha się z małpą... - Czy jest w tym kinie poranek? - Tak, dzisiaj mamy sobotę i o wpół do drugiej jest poranek. Kapitan podszedł do stolika, przy którym siedziałem, wziął do ręki I menu i powiedział: Na początek weźmiemy wędzonego łososia, a potem co chcesz, I kotlet wieprzowy - czy stek jagnięcy?

Sam właściciel podał nam to, co, jak przypuszczałem, było dżinem I z tonikiem, i napój z bąbelkami, który okazał się oranżadą. Kiedy odszedł, I Kapitan zrobił mi krótki wykład: -Pamiętaj, nigdy nie jest za późno uczyć się od kogoś takiego jak ja, I kto otarł się o świat. Jeśli krucho u ciebie z pieniędzmi - co się często zdarza I człowiekowi w moim wieku - nigdy nie pij przy barze, dopóki nie zamówisz I czegoś na sali, bo inaczej od razu zażądają od ciebie pieniędzy. Oranżada! i mój dżin wchodzą w cenę dania, a to z kolei wlicza się w cenę pokoju. - To, I co mówił, nic dla mnie wtedy nie znaczyło. Dopiero później doceniłem dalekowzroczność Kapitana i zrozumiałem, że na swój sposób chciał mnie przygotować do nowego życia. Jedzenie było bardzo dobre, chociaż po łososiu chciało mi się pić, | a Kapitan widząc, jak smętnie zaglądam do mojej pustej szklanki, zamówił jeszcze jedną oranżadę. - Musimy się przejść, choćby po to - powiedział - żeby wypuścić gazy. I Już nie byłem taki przerażony jak na początku i zaryzykowałem pytanie: - Czy pan jest kapitanem morskim? Odparł, że nie, nie lubi morza, jest z armii lądowej. Pamiętając o pieniądzach, które ode mnie wziął przed Swiss Cottage, czekałem z pewnym niepokojem, czy nie będzie miał kłopotów z płaceniem, ale on po prostu wziął rachunek i napisał na nim numer, który, jak mi wyjaśnił, był numerem jego pokoju. Zauważyłem, że się także podpisał: „Kpt. J. Victor”. Uderzył mnie dziwny zbieg okoliczności, że jego nazwisko brzmiało tak samo jak moje imię, ale jednocześnie miałem miłe uczucie, że nareszcie znalazłem krewnego, którego mogłem lubić, kogoś, kto nie był ani diabłem, ani aniołem, ani ciotką. Po bardzo dobrym lunchu Kapitan zaczął rozmawiać z właścicielem o kolacji, którą chciał zamówić. - Prosimy o wczesną kolację - powiedział. - Chłopiec w tym wieku powinien być już o ósmej w łóżku. - Jak widzę, umie pan wychowywać dzieci. - Musiałem się nauczyć, choć niełatwo mi to przyszło, widzi pan, jego matka zmarła. 12 - Ach tak, proszę, niech pan wypije jedną brandy na rachunek firmy. To niełatwe dla mężczyzny zastępować matkę. - Z zasady nie odmawiam miłej propozycji - powiedział Kapitan i w chwilę później obaj mężczyźni trącili się szklaneczkami nad ladą baru. Pomyślałem, że nigdy jeszcze nie widziałem kogoś mniej nadającego się na matkę niż Kapitan. - Czas, panowie, czas! - zawołał właściciel i konfidencjonalnym tonem powiedział do Kapitana: - Oczywiście to nie dotyczy pana, sir. Ponieważ pan jest gościem hotelowym. Czy mogę chłopcu podać jeszcze jedną oranżadę? - Lepiej nie - odparł Kapitan. — Wie pan, spowodowałoby to nadmierne gazy. Z czasem odkryłem, że Kapitan miał silną awersję do gazów, które to uczucie ja również podzielałem, gdyż w nocy w sypialni zbyt wielu moich kolegów lubiło się popisywać siłą pierdzenia. - A co z tą wczesną kolacją? - spytał Kapitan. - Gorących dań nie podajemy zwykle przed ósmą. Ale gdyby zdecydował się pan na coś zimnego i smacznego... - Tak, wolałbym to. - Powiedzmy, porcja zimnego kurczaka i kawałek szynki...? - I może trochę zielonej sałaty - podsunął Kapitan. - Rosnący chłopiec potrzebuje czegoś zielonego, tak przynajmniej mówiła jego matka. Dla mnie... no cóż, zbyt długo żyłem w tropikach, gdzie sałata oznacza dyzenterię, a więc śmierć... Gdyby jednak został kawałek tej szarlotki...

- A do tego może kawałek sera? - zaproponował właściciel z entuzjazmem dla perfekcji. - Nie, dziękuję - odparł Kapitan - wieczorem ser wywołałby u mnie gazy. Teraz już pójdziemy, obejrzę fotosy przed kinem. Córka Tarzana, powiada pan? Na ogół już z tych zdjęć na zewnątrz można się zorientować. I czy film jest odpowiedni dla dziecka. Jeśli się przekonam, że nie, pójdziemy tylko na spacer, a ja sam może wybiorę się na wieczorny seans, kiedy I chłopiec będzie już w łóżku. - Wyjdzie pan z gospody w lewo, kino jest po drugiej stronie ulicy. I o jakieś sto metrów stąd. - Do zobaczenia - powiedział Kapitan i wyszliśmy na dwór, ale ku •memu zdumieniu skierowaliśmy się w prawo. - Przecież kino jest w lewo. - Nie idziemy do kina. Byłem bardzo rozczarowany i próbowałem zmienić jego decyzję: - Wielu chłopców było już na Córce Tarzana. Kapitan stanął i powiedział: - Albo pójdziemy na Córkę Tarzana, jeśli tak się upierasz, a potem I będziesz musiał wrócić do... - jak to nazwał ten pompatyczny stary osioł? - do swego „domu”, albo nie pójdziemy do kina, a ty nie wrócisz do swego „domu”. - Gdzie pójdę? - O trzeciej mamy dobry pociąg do Londynu. - To znaczy, że pojedziemy aż do Londynu? Ale kiedy ja wrócę? - Nie wrócimy, chyba że bardzo będziesz chciał zobaczyć Córkę Tarzana. - Aż tak bardzo nie chcę zobaczyć Córki Tarzana. - No, to dobrze... Czy tędy się idzie do stacji? - Tak, ale pan powinien to wiedzieć. - Skąd, u licha, miałbym to wiedzieć? Dziś rano przyjechałem inną drogą. - Ale przecież pan jest dawnym wychowankiem naszej szkoły, tak powiedział dyrektor. - Dziś po raz pierwszy w życiu ujrzałem to cholerne miasto. - Położył mi rękę na ramieniu, a dotyk jej był bardzo miły, i powiedział: - Kiedy mnie lepiej poznasz, chłopcze, przekonasz się, że nie zawsze mówię szczerą prawdę. Tak samo jak i ty zapewne. - Ale ja zawsze wpadam. - No, to musisz się nauczyć dobrze kłamać. Co za pożytek z kłamstwa, jeśli od razu zostanie odkryte? Kiedy ja kłamię, nikt nie odróżni tego od najszczerszej prawdy. Czasem nawet ja sam. Szliśmy razem Castle Street, która biegła wzdłuż szkoły, a ja bałem sie pomyśleć, że może Kapitan powziął złą decyzję i że dyrektor w todze, rozwianej jak żagiel wynurzy się z dziedzińca i schwyci nas obu, ale wokół panował całkowity spokój. Przed drzwiami Swiss Cottage Kapitan chwilę się zawahał, jednak bar był zamknięty. Jakieś dziecko coś zaczęło do nas wykrzykiwać z którejś malowanej barki na kanale - dzieci mieszkające na barkach zawsze coś wykrzykiwały do nas, uczniów. Była to wrogość takiego samego rodzaju jak między kotem i psem - hałaśliwa, ale nigdy nie dochodząca do gwałtownych czynów. - A co z pańską walizką w hotelu? - spytałem. - Nie ma w niej nic oprócz dwóch cegieł. - Cegieł? - Tak, cegieł. - I pan je zostawi? _ Czemu nie? W razie potrzeby zawsze można znaleźć kilka cegieł, a walizka była stara.

Stare walizki z nalepkami hoteli budzą zaufanie, zwłaszcza z nalepkami zagranicznymi. Nowa walizka wygląda na ukradzioną. 14 Nadal byłem zdumiony. Z tego, co wiedziałem na temat życia, rozumiałem, że nawet jeśli miał bilet powrotny, to powinien zapłacić za mój bilet. Wszystkie moje pieniądze wydał w Swiss Cottage na dżin z tonikiem. A potem był lunch, uczta, jakiej w życiu nie miałem. Byliśmy już blisko stacji, kiedy się odezwałem: -Ale przecież pan nie zapłacił za nasz lunch! - Masz rację, chłopcze. Ale podpisałem rachunek. Co mogłem więcej zrobić, jak uważasz? -Czy pan naprawdę nazywa się Victor? - Czasami tak, czasami inaczej. Nie byłoby zabawne od urodzenia aż do śmierci zawsze nosić to samo nazwisko. Na przykład nazwisko Baxter. Nie uważam je za ładne. Swoje imię nosiłeś już przez wiele lat, prawda? -Przez dwanaście. - Zbyt długo. W pociągu pomyślimy o lepszym dla ciebie imieniu. Prawdę mówiąc, Wiktor też mi się nie podoba. -Ale jak ja mam nazywać pana? - Nazywaj mnie Kapitanem, jeśli ci nie powiem, żebyś mówił do mnie inaczej. Może przyjdzie czas, że będę chciał, żebyś do mnie mówił: Pułkowniku albo tato, co w pewnych sytuacjach mogłoby okazać się wygodniejsze. Choć wolałbym tego uniknąć. Powiem ci, kiedy taka sytuacja się nadarzy, ale sądzę, że wkrótce sam się zorientujesz, co i jak. Widzę, że jesteś inteligentnym chłopcem. Weszliśmy na stację, a on bez żadnych trudności zapłacił za mój bilet. „Trzecia klasa, połowa biletu do Euston” - powiedział. Byliśmy sami w przedziale i dlatego odważyłem się spytać: -A ja myślałem, że pan nie ma pieniędzy. -Skąd ci to przyszło do głowy? - Ten cały nasz lunch i ten papierek, który pan podpisał, no i w Swiss Cottage także zabrakło panu pieniędzy. -Wiesz - odparł - to jeszcze jedna rzecz, której musisz się nauczyć. To wcale nie oznaczało, że jestem bez pieniędzy. Po prostu lubię mieć pieniądze na sprawy istotne. Kapitan usadowił się naprzeciw mnie w kącie przedziału i zapalił papierosa. Dwukrotnie spojrzał na zegarek. Nasz pociąg wlókł się niemiłosiernie, a ilekroć zatrzymywał się na stacji, czułem napięcie emanujące spod okna. Szczupły, smagły Kapitan przypominał mi skręconą sprężynę, która kiedyś rozwinęła mi się w palcach, gdy rozkładałem na części stary budzik. W Willesden zapytałem go, czy się czegoś boi. -Czyja się boję? - spytał zdumionym tonem, jakby używał słowa, które trzeba sprawdzić w słowniku. -Czy pan jest przerażony? - przetłumaczyłem mu. 15 - Chłopcze, ja nigdy nie jestem przerażony, jestem czujny, a to zupełnie co innego. — Aha. Jako Amalekita rozumiałem tę różnicę i miałem wrażenie, że chyba nieco lepiej już znam Kapitana. 2 W Euston wzięliśmy taksówkę i jechaliśmy potem - jak mi się zdawało - bardzo długo. W owym czasie nie wiedziałem, czy jechaliśmy na wschód czy zachód, na północ czy południe. Mogłem tylko przypuszczać, że właśnie jazda taksówką była jedną z tych istotnych spraw, na które Kapitan chował pieniądze. W każdym razie byłem zdziwiony,

kiedy zatrzymaliśmy się przed jakimś domem w zakurzonym zaułku, w którym nie opróżniano kubłów na śmiecie, a on czekał na odjazd taksówki, obserwując ją, aż zniknęła z oczu, i dopiero wtedy ruszył z powrotem tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. W moim milczeniu najwidoczniej wyczuł pytanie i posłuszeństwo, ponieważ odpowiedział na nie, choć raczej ogólnikowo: - Przechadzka dobrze nam obu zrobi - wyjaśnił i dodał: - Zawsze staram się chodzić, ilekroć mam po temu okazję. Cóż mi pozostało, musiałem przyjąć do wiadomości to jego wytłumaczenie i sądzę, że w jakimś sensie moja gotowość do ustępstw zaniepokoiła go nieco, bo kiedy tak szliśmy bez słowa obok siebie,; skręcając to w tę ulicę, to w inną, przerwał nagle milczenie zbyt oczywistą próbą nawiązania sztucznej rozmowy: - Chyba nie pamiętasz matki. - Pewno, że pamiętam, ale ona umarła strasznie dawno temu. - Tak, to prawda. Twój ojciec mówił mi... - ale nigdy nie powiedział, co ojciec wtedy mówił. Zrobiliśmy co najmniej pół kilometra, nim się znowu odezwał: - Czy bardzo za nią tęsknisz? Dzieci moim zdaniem zwykle kłamią ze strachu, ale w pytaniach Kapitana nie było nic takiego, czego bym się bał. - Właściwie nie I odparłem. Chrząknął tylko, co wedle mej ograniczonej znajomości świata poczytałem za wyraz potępienia albo może rozczarowania. Nasze kroki rytmicznie odmierzały długie milczenie. - Mam nadzieję, że nie będziesz trudny - powiedział wreszcie. I - Trudny? - To znaczy, mam nadzieję, że jesteś całkiem normalnym chłopcem- Ona byłaby bardzo rozczarowana, gdybyś nie był normalnym chłopcem. 16 - Nie rozumiem. - Moim zdaniem normalny chłopiec tęskniłby za matką. - Kiedy ja jej właściwie dobrze nie znałem - odparłem. - Nie było czasu. Westchnął przeciągle. - Mam nadzieję, że ją poznasz - powiedział. - Mam w Bogu nadzieję, że ją poznasz. Znowu szliśmy obok siebie zamyśleni, wreszcie spytał mnie: - Jesteś zmęczony? - Nie - odparłem, ale tylko po to, żeby mu sprawić przyjemność, ponieważ byłem zmęczony. Bardzo chciałem wiedzieć, jak daleko jeszcze mieliśmy iść. - Ona jest cudowną kobietą - powiedział Kapitan. - Przekonasz się o tym, gdy tylko ją zobaczysz, jeśli oczywiście znasz się trochę na kobietach, ale czy można się na nich znać w twoim wieku? Naturalnie musisz być dla niej wyrozumiały, ustępować jej. Ona wiele wycierpiała. W owym czasie słowo „cierpieć” oznaczało dla mnie plamy z atramentu na twarzy, które na niej jeszcze były (Kapitan, w przeciwieństwie do dyrektora szkoły, nie dostrzegał tego rodzaju rzeczy), widomy znak, że byłem Amalekitą, wyrzutkiem. Powód, dla którego stałem się w szkole wyrzutkiem, nie był dla mnie zupełnie jasny - może stało się tak dlatego, że jakoś dowiedzieli się, jak mam na imię, myślę jednak, że było to związane z moją ciotką i jej kanapkami, z tym, że mnie nigdy nie zabierała do restauracji, tak jak na ogół robili rodzice, kiedy odwiedzali swoich synów. Ktoś pewno wy- szpiegował, jak siedzieliśmy nad kanałem i jedliśmy te kanapki, nie popijając ich nawet oranżadą ani coca-colą, tylko ciepłym mlekiem z termosu. Mleko! Ktoś z pewnością to wyszpiegował. Mleko było dobre dla małych dzieci.

- Czy rozumiesz, o co mi chodzi? Oczywiście przytaknąłem, bo nic innego nie mogłem zrobić. Może ta obca kobieta okaże się też Amalekitką, jeśli to prawda, że cierpiała. W moim domu oprócz mnie było jeszcze trzech innych Amalekitów, jednak jakoś nigdy nie zjednoczyliśmy się, żeby zorganizować wspólną obronę - każdy oddzielnie nienawidził pozostałych trzech za to, że są Amalekita- mi. Zacząłem pojmować, że Amalekita zawsze jest samotny. Kapitan powiedział: - Na końcu ulicy skręcimy. Po prostu trzeba być ostrożnym. - A kiedy skręciliśmy, znowu się odezwał: - Wygrałem cię uczciwie. - Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. I dodał: - Nikt zdrowy na umyśle nie będzie próbował oszukać twego ojca. Zresztą niełatwo jest oszukiwać w tryk- traka. Twój ojciec przegrał cię w uczciwej rozgrywce. - On jest diabłem, pr * 1 an. 17 r No cóż, sądzę, że można go tak określić, ale tylko wtedy, kiedy jest zdenerwowany. Wiesz, jak to jest... ale przecież nie możesz wiedzieć, bo niby skąd? Żadne dziecko nie ośmieliłoby się go zdenerwować. Doszliśmy wreszcie do jakiejś ulicy, na której kilka domów było odmalowanych, a kilka innych rozbierano, w każdym razie nie dostrzegłem tu nareszcie kubłów na śmiecie. Te dwupiętrowe domy, jak wiem obecnie, były w stylu wiktoriańskim, ze schodkami, które prowadziły do suteren, i oknami na poddaszu. Schodki również prowadziły do drzwi frontowych, czasem niektóre z nich były otwarte. Wyglądało to tak, jakby uliczka o nazwie Alma Terrace nie zdecydowała się jeszcze, czy zamierza pozostać na tym świecie, czy z niego zniknąć. Zatrzymaliśmy się przed numerem 12A, pewno dlatego tak oznaczonym, że nikt nie chciałby mieszkać pod trzynastką. Koło drzwi było pięć dzwonków, ale cztery z nich ktoś zalepił plastrem, dając w ten sposób do zrozumienia, że się ich nie używa. - Zapamiętaj sobie to, co ci powiedziałem - odezwał się Kapitan. - Mów cicho, bo łatwo ją przestraszyć. Ale ja miałem wrażenie, że to on sam jest trochę przestraszony, kiedy wahał się nacisnąć jedyny dzwonek, który przetrwał. Nacisnął raz, ale palec zostawił na guziku. - Czy pan jest pewien, że ona tu jest? - spytałem, bo dom wyglądał jak nie zamieszkany. - Ona niewiele wychodzi, zresztą wkrótce zapadnie zmrok, a ona nie lubi, jak jest ciemno. Jeszcze raz nacisnął palcem dzwonek, tym razem dwukrotnie, w suterenie usłyszałem jakiś ruch i zapaliło się światło. - Mam klucz-powiedział-wolę jednak ją uprzedzić. Ma na imię Liza, ale chciałbym, żebyś nazywał ją matką albo mówił do niej: mamo, jeśli tak wolisz. - Dlaczego? - Och, porozmawiamy o tym któregoś dnia. Teraz tego nie zrozumiesz, a zresztą nie ma na to czasu. - Ale przecież ona nie jest moją matką. - Oczywiście, że nie. Wcale nie mówię, że jest. „Matka” to termin ogólny. - Co to znaczy „termin ogólny”? - Wydawało mi się, że lubi używać trudnych słów, jakby się chciał popisać, ale było w tym coś więcej, jak się miałem z czasem przekonać. - Słuchaj, jeśli nie podoba ci się, możemy wsiąść w pociąg i wrócisz, będziesz w szkole prawie na czas... Tylko trochę spóźniony... Pojadę z tobą i cię wytłumaczę. To znaczy, że ja nie muszę wracać? Jutro też nie?

- Możesz wcale nie wracać, jeśli nie chcesz. Ja ciebie tylko proszę. - Ścisnął moje ramię dłonią, poczułem, że drży. Bał się chyba, za to*ja wcale 18 się nie bałem. Nie byłem już Amalekitą. Zostałem uwolniony od strachu i kiedy drzwi się otworzyły, gotów byłem na wszystko. - Ja nie chcę wracać. Rozdział II 1 W każdym razie nie byłem przygotowany na widok tej bardzo młodej i bladej twarzy, jaka wynurzyła się z mroków sutereny, gdzie niczym nie osłonięta żarówka o bardzo niskiej mocy była jedynym źródłem światła. - Przywiozłem go - powiedział Kapitan. - Kogo? - Wiktora. Ale myślę, że zmienimy w ogóle wszystko i będziemy go nazywać Jim. Nigdy nie przyszła mi do głowy myśl, że mógłbym zmienić swoje znienawidzone imię, ot tak, po prostu wybierając inne. - Co ty, na miłość boską, zrobiłeś? - spytała Kapitana i nawet ja wyczułem w jej głosie strach. Pchnął mnie lekko w kierunku schodów prowadzących do sutereny. - Schodź - polecił mi - i powiedz to, co ci mówiłem. A potem ją pocałuj. Zrobiłem bardzo mały krok przez próg i wybąkałem: „Mamo”. Przypomniało mi to pierwszą kłopotliwą próbę w szkolnej sztuce pod tytułem Ropucha z Toad Hall, w której miałem zupełnie poślednią rolę, ale to było jeszcze przedtem, nim ktokolwiek odkrył, że jestem Amalekitą. Co do pocałunku, to jakoś nie mogłem się zmusić. - Co zrobiłeś? - powtórzyła. - Pojechałem do szkoły i zabrałem go. - Tak po prostu? - Tak po prostu. Wiesz, że miałem list od jego ojca. - Jakim cudem...? - Wygrałem go całkiem uczciwie, przysięgam ci, Lizo. W tryktraka nie można oszukiwać. - Ty mnie przyprawisz o śmierć - powiedziała. - Nigdy nie miałam na myśli nic takiego, kiedy mówiłam... Po prostu myślałam, że... Gdyby tylko sprawy ułożyły się inaczej... - Mogłabyś nas zaprosić do środka i dać nam filiżankę herbaty. - Och, nastawiłam czajnik, jak tylko zadzwoniłeś. Wiedziałam, że o to poprosisz. W kuchni dość szorstko powiedziała mi, żebym usiadł. Były tam dwa * f drewniane krzesła i jeden fotel. Czajnik na kuchni zaczął szumieć. - Nie miałam czasu ogrzać filiżanki - powiedziała. - To mi nie sprawi różnicy - odparł Kapitan, moim zdaniem dość ponuro. - Ależ oczywiście sprawi ci różnicę. Oboje byli dla mnie ludźmi całkowicie obcymi, a jednak już teraz lubiłem ich bardziej niż moją ciotkę, nie mówiąc o dyrektorze szkoły czy panu Hardingu. wychowawcy w internacie, czy kilku znajomych chłopcach. Zorientowałem się, że nie wiadomo dlaczego oboje są spięci, i bardzo chciałem im pomóc, jeśli to było możliwe. - Jadłem fajny lunch — odezwałem się. - Co on ci dał do jedzenia? - Och, kawałek ryby — powiedział Kapitan. - Tylko na początek - wyjaśniłem jej - a tą rybą był wędzony łosoś. Wiedziałem, że wędzony łosoś był ważny, ponieważ kiedy rzuciłem

okiem na menu, zobaczyłem, ile kosztował. Kosztował znacznie więcej niż kotlet wieprzowy. - Jakim cudem za to zapłaciłeś? - spytała. - Nie jesteś znowu taki hojny, w każdym razie nie byłeś dziś rano. - W zamian dałem im tę starą walizkę, którą mi pożyczyłaś. - Ten stary rupieć nie był nawet wart dwóch szylingów. - W środku były trzy pary skarpetek, miały za dużo dziur, żebym je zatrzymał, no i dwie cegły. Właściciel gospody był bardzo zadowolony, postawił mi nawet brandy. - Na miłość boską - jęknęła — siadaj i wypij tę swoją herbatę. Jak myślisz, co ja pocznę, kiedy ciebie wsadzą do więzienia? - Długo nie będą mnie trzymać. Nie dłużej niż szkopy. A potem jeszcze przewędrowałem przez całe Niemcy. Najbliższa paka jest bardzo blisko. Wtedy byłem znacznie dalej. - Ale ty jesteś starszy o przeszło dwadzieścia lat. Posłuchaj! Czy ktoś jest pod drzwiami? - To tylko nerwy, Lizo. Nikt za nami nie szedł, już ja tego dopilnowałem. Wypij herbatę i nie martw się. Zobaczysz, wszystko będzie prima sort. - Ale co oni zrobią, kiedy on nie wróci dziś wieczór? - Zostawiłem dyrektorowi list jego ojca, napisze więc pewnie do niego, wątpię jednak, czy ten stary diabeł zada sobie tyle trudu, żeby odpisać. Dobrze wiesz, że nie lubi pisać listów i nie będzie się mieszać w żadne sprawy, a potem pewno dyrektor napisze do ciotki chłopca - jeśli ma jej adres - a ona o niczym nie wie. - I wreszcie pójdą na policję. Porwanie chłopca. Już widzę te wielkie tytuły. 20 -On nie został porwany, Lizo. Poszedł dobrowolnie z przyjacielem ojca. Czesne jest zawsze płatne z góry, więc nie będą się specjalnie przejmować. Oczywiście na wszelki wypadek będziemy sprawdzać w gazetach przez tydzień lub dwa. Jim, czy ty chcesz wrócić do szkoły? -Wolałbym zostać tutaj - odparłem, choć nie byłem tego jeszcze pewien, ale grzeczność wymagała, żeby to powiedzieć. - No widzisz, Lizo, jest tak, jak ci mówiłem. Należy do ciebie. Jesteś teraz jego matką. Prawdziwą matką. -Gdzie ja go umieszczę? Przecież mamy tylko jeden pokój. -Masz cały dom do wyboru, jesteś dozorczynią, ty masz klucze. Dzień, który tak źle zaczął się w szkole, z pewnością kończył się ciekawie i tajemniczo. Przewędrowaliśmy przez cały dom od sutereny aż po strych. Przypominało to odkrywanie Afryki. Każdy otwierany pokój miał swój własny sekret. Kapitan, jak tubylczy tragarz, niósł stos kocy. Po raz pierwszy w życiu obejrzałem cały dom. Moja ciotka zajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze i zawsze trzymała się z dala od sąsiadów. W owych czasach (nie wiem, jakie teraz panują obyczaje) w opróżnionym pokoju zawsze coś zostawiano, po to, by właściciel mógł powiedzieć, że pokój jest umeblowany, i dlatego miałem do wyboru trzy różne łóżka w trzech różnych pokojach, brudną sofę w czwartym, a w następnym wielki fotel, na którym można było spać; ale mnie fascynowały ślady pobytu dawnych lokatorów, których wyrzucono być może bez uprzedzenia albo którzy się cichaczem wyprowadzili. Na podłodze poddasza leżał bardzo zniszczony numer magazynu „Liliput”, nad którym zatrzymałem się tak długo, że oboje to zauważyli. -Masz ochotę tu spać? - spytała Liza, ale było tu zbyt daleko od sutereny i kontaktu z ludźmi, odparłem więc: -Nie. -Weź z sobą ten magazyn, jeśli chcesz - powiedział Kapitan. - Co znajdziesz, to twoje, pamiętaj o tym. To jedno z podstawowych praw natury ludzkiej. Zaczęliśmy od góry domu i powoli schodziliśmy w dół. W jeszcze innym pokoju na

kulawym stoliku leżał notes z poliniowanymi kartkami, w którym ktoś prowadził rachunki. Pamiętam niektóre zapisy i nawet wtedy były one dla mnie bardzo dziwne, na przykład zapisano tam coś, co się nazywało „babeczki za pensa” (co można teraz kupić za pensa, nawet za tego metrycznego pensa?), które właściciel notesu najwidoczniej lubił; był też zapis „ekstrawagancja” z wykrzyknikiem: „Lunch w ABC - 2 szylingi i 3 pensy!”. Spojrzawszy na Kapitana schowałem notes do kieszeni. Było w nim dużo czystych stron i pomyślałem sobie, że mi się przyda. Miałem już wtedy ambicje literackie, z czego się nie zwierzyłem ani ojcu. ani ciotce. Czterokrotnie przeczytałem Kopalnie króla Salomona i postanowiłem sobie, że jeśli kiedyś tak jak ojciec pojadę do Afryki, to będę prowadził dziennik moich przygód. - Dlaczego tu nikt nie mieszka? - spytałem ich. - Właściciele wymówili lokatorom - wyjaśniła Liza - ponieważ chcą zburzyć te domy. Jestem tutaj, żeby nie wpuścić dzikich lokatorów, dopóki właściciele nie dostaną zezwolenia na wyburzenie. Otworzyła znowu jakieś drzwi - do jednego z tych pokoi z łóżkami - na linoleum leżał złamany grzebień i kosmyk siwych włosów. - W tym pokoju umarła pewna staruszka, miała osiemdziesiąt dziewięć lat i umarła w dniu swoich urodzin - powiedziała Liza i szybko zamknęła drzwi. Wyszliśmy ku mojej wielkiej uldze; dziwnym zbiegiem okoliczności tego dnia były także i moje urodziny, choć nikt w szkole o tym nie wiedział, Diabeł rzadko o tym sobie przypominał, a list ciotki z życzeniami i z przekazem pocztowym na pięć szylingów przychodził zwykle opóźniony o kilka dni. Zdecydowałem się wreszcie na pokój z sofą, ponieważ był na tyle blisko sutereny, że mogłem słyszeć, jak ci dwoje tam się ruszają. W pokoju był mały stoliczek, a na ścianie wisiało zdjęcie mężczyzny w dziwacznym ubraniu, który nazywał się - nie wiedzieć czemu to zapamiętałem - pan Lunardi. Wzbił się on balonem w Parku Richmond; był to jeszcze jeden ciekawy zbieg okoliczności, zważywszy, że w pobliżu mieszkała moja ciotka. Młoda kobieta, o której raczej myślałem jako o Lizie, a nie matce, przyniosła z sutereny garnek, który miał mi służyć za nocnik, a Kapitan wyjął z szafy miskę i pękaty dzbanek. „Mydło” - pomyślał głośno i dalej w niej grzebał. Nagle uświadomiłem sobie, że brakuje czegoś ważniejszego. - Nie mam piżamy - powiedziałem. - Och - westchnęła zdumiona Liza i przestała słać sofę, zupełnie jakby fatalna przeszkoda pokrzyżowała ich plany dotyczące mej przyszłości, wobec tego spiesznie zapewniłem: - To całkiem nieważne. - Bałem się, że z powodu braku piżamy odeślą mnie do świata Amalekitów. - Będę spać w koszuli i majtkach. - Tak nie można - powiedziała Liza; — To bardzo niezdrowo. - Nie martw się - wtrącił się Kapitan i spojrzał na zegarek. - Sklepy już pewno zamknięte, ale jutro z samego rana zobaczę, gdzie mają piżamy. - Poradzę sobie bez niej - powiedziałem. - Naprawdę — zapewniłem ich, ponieważ wiedziałem, jak bardzo krucho u niego z pieniędzmi. - Ona będzie bardzo niezadowolona, jeśli nie będziesz miał piżamy - rzekł stanowczo, a Liza i ja słuchaliśmy w milczeniu, jak zamknęły się za nim drzwi wejściowe. - Kiedy sobie coś wbije w głowę, nie ma sensu z nim dyskutować - stwierdziła Liza. - Ale piżama kosztuje strasznie dużo pieniędzy. - On zawsze ma pieniądze na rzeczy istotne, w każdym razie tak mówi. Nie wiem jednak, skąd je bierze.

Niezwykły był ten dzień, który zaczął się tak nagle na dziedzińcu szkolnym. Usiadłem na sofie na stosie kocy, a Liza obok mnie. - Strasznie dziwny z niego człowiek - powiedziałem. - Jest bardzo dobry - odparła, aleja wiedziałem zbyt mało, żeby temu przytaknąć. Z pewnością czułem się tu lepiej niż tam - w owym „tam” mieściło się również mieszkanie ciotki w Richmond. - Na swój sposób jestem bardzo do niego przywiązana - ciągnęła - i wiem, że on też jest do mnie przywiązany na swój sposób. Ale czasem robi dla mnie takie rzeczy, że mnie przeraża. Gdybym mu powiedziała, że chcę mieć naszyjnik z pereł, jestem pewna, że wkrótce by mi go przyniósł. Może nie byłyby prawdziwe, a może byłyby, zresztą skąd miałabym to wiedzieć. A teraz ty na przykład... - To naprawdę miły człowiek - powiedziałem. - Postawił mi dwie oranżady i wędzonego łososia. - O tak, jest na pewno miły, bardzo miły, tego się nie da zaprzeczyć. I można na nim polegać do pewnego stopnia. Ta piżama... przyniesie ją, na pewno. Ale jak ją zdobędzie?... W pół godziny później usłyszałem, że dzwonek dzwoni raz, a potem dwa razy, i zauważyłem, z jakim napięciem Liza czeka na trzeci dzwonek - i oto Kapitan zjawił się, niosąc nie zapakowaną piżamę. Nigdy bym takiej piżamy nie wybrał, nawet wtedy, ponieważ dla jakiegoś powodu nie znosiłem koloru pomarańczowego, a piżama była nie tylko w pomarańczowe paski, ale miała pomarańcze na kieszeniach. (Pomarańcze lubiłem tylko w postaci oranżady, kiedy jednak ją piłem, zamykałem oczy, żeby nie widzieć jej koloru.) - Jak tyś ją zdobył? - spytała Liza. - Bez trudu - odparł, teraz pewno użyłby zwrotu „bez problemu”. Czy gdybym patrzył na niego moim dzisiejszym wzrokiem, dostrzegłbym pewną przebiegłość w jego oczach? Pamięć oszukuje. Jednego jestem całkiem pewien, a może tylko na poły pewien, że powiedział do mnie: - Czas spać, Jim. - Czy on musi być Jim? - Kochana, możesz mu wybrać imię, jakie chcesz, decyduj. Pamiętam też dokładnie to słowo „kochana”, które nie było specjalnie używane ani w szkole, ani w domu mojej ciotki, ani nawet, o czym miałem się przekonać później, przez nich oboje. 23 Położyłem się na sofie w slipach, a pomarańczową piżamę zmiętosiłem żeby ukryć ten fakt. 2 Obudziłem się następnego ranka, słysząc obcy głos kobiecy wołający; „Jim!” Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Ręką zacząłem szukać pod sofą dobrze znanego nocnika, nie mogłem jednak go znaleźć, tylko garnek stał na dywanie. Ze zdumieniem spojrzałem na boki oczekując, że zobaczę drewniane przepierzenia, oddzielające łóżka w szkolnym dormitorium, ale zniknęły. Po raz pierwszy od wielu lat byłem zupełnie sam - nie słyszałem żadnych głosów ani ciężkich oddechów, ani głośnych pierdzeń, tylko ten głos kobiecy wołający z dołu: „Jim!” Kto to był „Jim”? Potem zobaczyłem leżącą na podłodze piżamę i z ociąganiem nałożyłem ją. Kiedy powoli schodziłem do sutereny, niezwykłe wczorajsze wydarzenia zaczęły się tłoczyć w mej pamięci, ale nie potrafiłem złożyć ich w jakąś sensowną całość, chociaż byłem prawie szczęśliwy, bo przynajmniej nie wróciłem do szkoły; czułem się jednak całkowicie zagubiony w tym nowym świecie. Myślę, że chłopiec w tym wieku, w jakim wtedy byłem,

nie przywiązuje zbyt wiele wagi do szczęścia, ale raczej do tego, by wiedzieć, kim naprawdę jest. Ja byłem Amalekitą, i to z pewnością nieszczęśliwym Amalekitą, ale miałem coś, co było dla mnie ważniejsze od szczęścia - znałem dokładnie swoją pozycję w życiu. Wiedziałem, kim są moi wrogowie i jak unikać z ich rąk tego, co najgorsze. Ale teraz... Otworzyłem drzwi na dole schodów i zobaczyłem przed sobą nie kobietę, ale bladą zatroskaną dziewczynę, może dwa razy starszą ode mnie. Powiedziała: - Jajka lubisz na miękko czy na twardo? - Na miękko - odparłem i dodałem: - Kto to jest Jim? - Nie pamiętasz? Kapitan mówił, że mam ciebie nazywać Jim. Nie podoba ci się to imię? - Och nie, wolę być Jimem niż... - Niż kim? - Wolę być Jimem - powtórzyłem chytrze, ponieważ imiona są bardzo ważne. Nie można im dowierzać, dopóki się ich nie wypróbuje. Dlaczego tak się wstydziłem imienia Wiktor i czemu tak łatwo zgodziłem się być Jimem? - Gdzie jest Kapitan? - spytałem tylko po to, żeby zmienić temat. - O, gdzieś tam jest - odparła - nie mam pojęcia, gdzie. - Zaprowadziła mnie do kuchni i zaczęła gotować wodę na jajka dla mnie. -On tu mieszka? - spytałem. - Jak tu jest, tak - odparła - jakby mieszka. - Ta odpowiedź możejej samej wydała się trochę enigmatyczna, bo dodała: - Kiedy lepiej poznasz Kapitana, przekonasz się, że nie należy mu zadawać pytań. Jeśli będzie chciał, żebyś czegoś się dowiedział, powie ci to sam. - Nie bardzo podoba mi się ta piżama - stwierdziłem. - Trochę za ciasna. - Nie o to mi chodzi, o kolor... no i te pomarańcze. - Ach, o to. Pewno taka mu się nawinęła pod rękę. - Może byśmy ją wymienili? - Nie jesteśmy milionerami - w głosie jej zabrzmiała nuta oburzenia i dodała: - Kapitan jest bardzo dobry. Zapamiętaj to sobie. - To śmieszne. Ma takie samo nazwisko jak ja imię. - Jakie? Jim? - Nie, chodzi mi o nazwisko. - Dodałem z ociąganiem: - Victor - i popatrzyłem na nią uważnie, żeby zobaczyć, czy się roześmieje, ale nie, nie roześmiała się, tylko powiedziała: - Och, pewno je sobie pożyczył - i zaczęła szykować to jajko dla mnie. - Czy on dużo nazwisk sobie pożycza? - Kiedy go poznałam, miał pierwszorzędne nazwisko: pułkownik Claridge, ale szybko je zmienił. Powiedział, że nie dorastał do niego. - Jakie ma teraz? - Jesteś bardzo wścibski. Mnie możesz wypytywać, ile chcesz, ale nie rób tego z Kapitanem. Pytania go denerwują. Powiedział mi kiedyś: „Liza, wydaje mi się, że przez całe życie zadawano mi ciągle pytania. Proszę cię, choć ty daj mi spokój”. Więc daję mu spokój, i ty także musisz to robić. - Ale jak mam się do niego zwracać? - Nazywaj go Kapitanem, tak jak ja. To przezwisko, mam nadzieję, zachowa na zawsze. - Nagle oczy jej zabłysły, jakby ją wprowadzono do pokoju z wielką rozjarzoną choinką obwieszoną bombkami i tajemniczymi pakuneczkami. - Słyszysz? - powiedziała. - To jego kroki na schodach do sutereny. Poznałabym je wśród tysiąca innych, a jednak on mówi, że

muszę czekać z otworzeniem drzwi, aż zadzwoni trzeci raz: najpierw jeden długi dzwonek, potem dwa krótkie. Jakbym ja nie wiedziała, że to on, nim zadzwoni dzwonek po raz pierwszy. Była już przy drzwiach, nim skończyła mówić i nim upewniła się. że były to owe trzy dzwonki - pierwszy długi i dwa krótkie. Otworzyła drzwi i powitała go z mieszaniną ulgi i pretensji, jakby co najmniej rok był nieobecny. Obserwowałem tę scenę z ciekawością, pewno po raz pierwszy w życiu byłem świadkiem, jak bardzo skomplikowana bywa miłość dwojga ludzi, ale nawet mnie uderzyło wtedy, że ten nastrój szybko się rozwiał i zostało po nim zawstydzenie i jakby lęk. Powiedziała rzeczowo: - Chłopiec... - i nastrój pierzchł. - No tak, chłopiec - powtórzył. - Zjesz jajko? 25 - Jeśli to nie będzie dla ciebie zbyt duży kłopot. Wpadłem tylko, żebj zobaczyć... - Co zobaczyć? ' - Żeby zobaczyć, czy wszystko u ciebie i chłopca w porządku. Wtedy chyba został i zjadł z nami skromne śniadanie, ale tak naprawdę nie pamiętam wiele więcej, nawet tego, czy był jeszcze, kiedy zapadł zmrok. ' Dopiero w jakiś tydzień po tym wieczorze - a może w dwa, trzy lub cztery tygodnie później (czas tutaj, przeciwnie niż w szkole, płynął nie liczony) - znów zobaczyłem Kapitana, a okoliczności tego były raczej niezwykłe. Wiele się nauczyłem podczas jego nieobecności, tego, czego nie nauczyłem się w szkole: jak smażyć kiełbaski i jak trzeba je najpierw naciąć przed włożeniem na patelnię, i jak rozbić jajko nad patelnią, żeby zrobić jajka na bekonie. Zawarłem też znajomość z piekarzem i rzeźnikiem, gdyż moja przybrana matka często posyłała mnie po zakupy - dziwnie nie lubiła opuszczać domu, chociaż co rano szła aż na róg, żeby kupić gazetę, ale wracała tak szybko jak mysz do swej nory. Nie wiedziałem, po co tę gazetę kupowała, bo sądząc po czasie, jaki nad nią spędzała, nie mogła nic więcej przeczytać prócz tytułów. Dopiero teraz zrozumiałem, że codziennie bała się zobaczyć wielki nagłówek: TAJEMNICA ZAGINIONEGO UCZNIA albo DZIWNE ZNIKNIĘCIE CHŁOPCA, a kiedy skończyła przeglądać gazetę, chowała ją głęboko w koszu na śmieci. Któregoś dnia wyjaśniła mi: „Kapitan jest bardzo schludnym człowiekiem, nie lubi, jak stare gazety poniewierają się po domu”, ale ja byłem pewien, że tak naprawdę ukrywa przed nim swój lęk, gdyż świadczyłby o tym, że nie dowierza jego mądrości, a powątpiewanie mogłoby zranić jego dumę. Bowiem na swój sposób był on człowiekiem bardzo dumnym, a ona stała się istotną częścią zarówno jego dumy, jak i nieśmiałości. Miłości lęk - teraz już wiem, jak mocno są ze sobą związane, ale wtedy w moim wieku nie rozumiałem tego; a czy nawet teraz mogę mieć pewność, że naprawdę to rozumiem? Pod koniec tego tygodnia —jeśli to upłynął zaledwie tydzień - właśnie wychodziłem od piekarza z bochenkiem chleba, kiedy zobaczyłem, że na ulicy czeka na mnie Kapitan. Wyjął z kieszeni florena i szylinga i oglądał je uważnie, po dłuższej chwili zdecydował się na szylinga. Polecił mi: - Wróć do piekarni i kup dwa eklery, ona bardzo lubi eklery. - A kiedy wróciłem, powiedział: - Teraz się przejdziemy. Na początku tego spaceru przeszliśmy kilka ulic w całkowitym milczeniu. Wreszcie Kapitan się odezwał: 26 - Szkoda, że nie masz szesnastu lat.

- Dlaczego? - Ty nawet nie wyglądasz na szesnaście lat. Znów doszliśmy do następnej przecznicy, nim się ponownie odezwał: - Myślę, że w każdym razie wystarczyłoby osiemnaście. Nigdy nie wiem, kiedy się zaczyna pełnoletność. Nadal nie rozumiałem. - To jest właśnie okropne w tym cholernym kraju - ciągnął. - Brak sfery prywatnej. Dorosły mężczyzna w żaden sposób nie może rozmawiać spokojnie z nieletnim chłopcem. Za zimno dziś na park, Liza nigdy by mi nie wybaczyła, gdybyś się zaziębił. Nie wolno ci wejść do pubu, w herbaciarniach nie sprzedają przyzwoitych napojów dla dorosłych mężczyzn. Ja mógłbym wejść do baru, ale tobie nie wolno. Ty mógłbyś wypić filiżankę herbaty w herbaciarni, ale, broń Boże, nie mów tego Lizie, herbata mi szkodzi, a nie podadzą mi tego, na co ja miałbym ochotę. Tak więc musimy pospacerować. We Francji jest całkiem inaczej. - Możemy wrócić do domu - zaproponowałem. Świadomie po raz pierwszy w życiu zacząłem używać słowa „dom", nigdy o mieszkaniu ciotki nie myślałem jako o domu. - Kiedy ja chcę porozmawiać z tobą o Lizie, a nie mogę tego robić przy niej. - Znowu zapadł w milczenie trwające dwie przecznice. - Ostrożnie trzymaj te eklery, nie ściskaj torby. Jeśli je ściśniesz, będzie z nimi jak z pastą do zębów. Zapewniłem go, że ich nie ściskam. - Ona bardzo lubi eklery - powtórzył - nie chciałbym, żeby zostały zgniecione. Zrobiliśmy chyba ze sto metrów, nim znowu przemówił: - Chcę, żebyś jej powiedział... ale pamiętaj, żebyś to powiedział bardzo delikatnie, że nie będzie mnie miesiąc, może dwa. - Dlaczego pan sam do niej nie pójdzie i nie powie tego? - Nie chcę się wdawać w żadne wyjaśnienia. Nie lubię kłamać Lizie, a prawda by ją zmartwiła. Ale powiedz jej, powiedz jej pod moim słowem honoru, pamiętaj, powiedz jej pod moim słowem honoru, że wrócę i wszystko wtedy będzie prima sort. To sprawa paru miesięcy. I oczywiście pozdrów ją ode mnie serdecznie, nie zapomnij, przekaż moje serdeczne pozdrowienia. - Zatrzymał się i spytał zaniepokojony: - Czy wiesz, gdzie jesteś? Trafisz do domu? - Tak - odparłem - za przedostatnim rogiem jest rzeżnik. Często do niego chodzę. - No to, synu, pożegnam się teraz z tobą. Czas na mnie. - Ale jakoś nie miał na to wcale ochoty. Spytał mnie: - Dobrze wam razem? - O tak, fajnie. 27 - Mówisz do niej: mamo, jak ci mówiłem? - Ona chce, żebym do niej mówił: Liza. - Och, to cała Liza. Zawsze chce, żeby wszystko było szczere i uczciwe. Podziwiam ją za to, ale cały w tym kłopot, że to, co szczere i uczciwe, może być czasem niebezpieczne. Na przykład byłoby znacznie bezpieczniej, gdybyś nazywał ją mamą, a nie Lizą. Jeśli ludzie będą słyszeć, że mówisz do niej: mamo, w jakiś sposób pogodzą się z sytuacją i nie będą zadawać pytań. - Ona powiada, że może ich zdziwić, skąd się nagle wziąłem. Przez chwilę zastanawiał się nad moimi słowami i wreszcie powiedział: - Tak, o tym nie pomyślałem. Chyba ma rację. Ona każdą sprawę dokładnie przemyśli. Biedna Liza, nauczyła się tego w szkole cierpienia. Ten diabeł wcielony, twój ojciec... - To ona zna mego ojca? - spytałem zaciekawiony, boja sam prawie go nie pamiętałem. - Kiedyś go znała, ale nie mów o nim przy niej. Chcę, żeby o nim zapomniała. - I powtórzył raz jeszcze: - Żeby zapomniała... - A potem dodał: - Została jeszcze sprawa najważniejsza. - Wyjął z kieszeni kopertę

i powiedział: - Daj jej to i powiedz, że gdyby miała jakieś kłopoty, gdyby czegoś jej brakowało... żeby to dała, ona wie komu. - Żeby dała, ona wie komu - powtórzyłem. Było to trudne do zapamiętania polecenie, jak zdanie podczas lekcji gramatyki. Spytał: - Czy ona jest szczęśliwa, że jesteś tutaj? - Chyba tak. - Nie chcę, żeby się czuła samotna - nigdy. Czy mnie czasem wspomina? - O tak - odparłem. — Stale czeka na pana powrót. Nasłuchuje kroków. - Myślę - powiedział z pokornym powątpiewaniem - że ona trochę mnie lubi. Na swój sposób, oczywiście. Przypomniałem sobie ten jego ton, kiedy ona z kolei, biorąc ode mnie tę kopertę „z pozdrowieniami od niego”, powiedziała: - Myślę, że on mnie bardzo lubi, na swój sposób. - Żadne z nich obojga nie było pewne, co czuje drugie. I dodała: - Ty też go lubisz, prawda? W owych dniach my troje chyba dużo myśleliśmy. - Musisz dobrze poznać Kapitana - powiedziała to tak poważnym głosem, że do dziś pamiętam dokładnie każde słowo, jakie wtedy padło. To było tak, jakby na chwilę dopuściła mnie do ważnego sekretu, który pomógłby wyjaśnić to, co było już tajemniczą przeszłością i jakąś równie tajemniczą przyszłością, która miała nadejść. Jeśli idzie o bezpośrednią przyszłość... No, może nie całkiem bezpośrednią, ponieważ nie mogę sobie teraz przypomnieć, ile czasu upłynęło, mm znowu zobaczyliśmy Kapitana, i nie pamiętam, kiedy wrócił. Po wielu tygodniach czy miesiącach? Nieważne, moja pamięć wybiega naprzód do tego wieczoru, kiedy mnie zabrał do kina na film pod tytułem King Kong. (Już wtedy byt to stary film nawet dla moich młodych oczu, ale pamiętam, jak Kapitan kupując bilety powiedział do mnie: ,,W tej zapchlonej budzie możesz zobaczyć wszystkie stare filmy, a stare filmy zawsze są najlepsze".) W kinie znajdowało się niewiele osób, gdyż było to bardzo wczesnym wieczorem, ale on z wielką starannością wybrał miejsca, trochę jak dla mnie za blisko, a ja spytałem, czy nie moglibyśmy usiąść o kilka rzędów dalej. Odpowiedział stanowczo „nie" i z tego wywnioskowałem, ze z wiekiem Kapitan stał się krótkowzroczny, bo dla mnie jako człowiek czterdziestoparoletni był stary jak piramidy. King Kong, jeśli to był King Kong, wspinał się po drapaczach chmur, trzymając w ramionach blond dziewczynę, której imienia nie pamiętam. Wszyscy byli przeciw niemu: policja, żołnierze, nawet-jeśli dobrze pamiętam - strażacy. Dziewczyna trochę się broniła i kopała, ale wkrótce się uspokoiła. -To wspaniała historia - szepnął Kapitan w moje prawe ucho. -Tak - zgodziłem się. W filmie wprowadzono do akcji przeciwko King Kongowi nawet samoloty. Oczywiście bardziej mnie interesował King Kong niż ciężar, który dźwigał. -Dlaczego on jej nie upuści? - spytałem. W uszach Kapitana pewno zabrzmiało to bardzo okrutnie, gdyż odparł ostro: -On ją kocha, chłopcze. Czy ty tego nie rozumiesz, że on ją kocha? Aleja oczywiście tego nie rozumiałem. Patrzyłem, jak ona kopie King Konga, dla mnie miłość była mniej więcej czymś takim samym jak lubienie, z tym wyjątkiem, że mogła oznaczać także całowanie, a całowanie dla mnie niewielkie miało znaczenie. Całowanie było czymś narzuconym mi przez ciotkę, z pewnością jednak ani lubienie, ani miłość nie oznaczały kopania. Kopie się wroga, żeby mu sprawić ból. Dobrze zdawałem sobie i lego sprawę, choć nigdy nikomu nie chciałem zrobić krzywdy, z wyjątkiem chłopaka o nazwisku Twinning, który mnie jako Amalekitę unieszczęśliw ił w czasach, które wydawały mi się teraz odległe o wiele, wiele lat.

Kiedy światła się zapaliły, zauważyłem ciekawą rzecz: Kapitan miał łzy w oczach. Żałowałem King Konga, ale nie do lego stopnia. Ostatecznie był silniejszy i też mógł kopać, tak jak ja nie mogłem kopać o dwa lata starszego ode mnie Twinninga. Doszedłem więc do wniosku, że to coś innego zasmuciło Kapitana i spytałem go: - Czy coś się stało? - Biedaczysko - odparł - cały świat był przeciw niemu. - Bardzo lubię King Konga, ale czemu przez cały czas niósł tę dziewczynę, jeśli go nie lubiła? - Skąd wiesz, że ona go nie lubiła? - Bo go kopała. - Och, kilka kopnięć nic nie znaczy. Kobiety tak postępują. On ją kochał. To była miłość. Tego możesz być pewien. I znów te nic nie znaczące słowa „miłość” i „kochać”. Ileż to razy moja ciotka pytała mnie: „Czy mnie kochasz?” A ja oczywiście zawsze odpowiadałem: „Tak”. Było to najłatwiejsze wyjście z trudnej sytuacji. Nie mogłem przecież odpowiedzieć: „Jesteś nudna jak flaki z olejem”. Na swój sposób była dobrą kobietą, ale teraz stale porównywałem jej kanapki ze wspaniałym jedzeniem, jakim Kapitan poczęstował mnie Pod Łabędziem. Wiedziałem już, że lubię Kapitana, i byłem pewien, że to miękkie słowo ..miłość” i jej tajemne wymogi nigdy nas nie rozdzielą. Szliśmy kawałek z kina razem, ale na rogu ulicy zatrzymał się i spytał mnie jak już kiedyś przedtem: „Trafisz do domu?” Słysząc słowo „dom” jeszcze się trochę wahałem, choć ja sam zacząłem go używać dla celów eksperymentalnych. Było to słowo, którego stale używała ciotka i w tych rzadkich przypadkach, kiedy widziałem Diabła, on także zwykle mówił: „Czas do domu, chłopcze”, chociaż miał tylko na myśli pociąg do Richmond i mieszkanie mojej ciotki. - Do domu? - spytałem. - Do Lizy - powiedział i miałem uczucie, że w jakiś sposób zawiodłem go, ale nie wiedziałem, w czym. - Oczywiście, że wiem, to tylko trzy przecznice stąd. A pan nie idzie? - Lepiej nie. - Wetknął mi do ręki gazetę i powiedział: - Daj jej to. Powiedz, żeby przeczytała stronę drugą, ale żeby się nie martwiła. Wszystko będzie OK. Tak więc poszedłem do miejsca, które chcieli, żebym nazywał domem, chociaż byłem trochę rozczarowany, że on nie poszedł razem ze mną. Rozdział III Trudno mi było jako dziecku zrozumieć, na czym polega różnica między miłością a lubieniem. Nawet wiele lat później, kiedy pociąg seksualny zaczął odgrywać swoją rolę, często zastanawiałem się, czy kocham tę właśnie dziewczynę, czy tylko ją lubię, dlatego źe przez pewien czas łączyła nas przyjemność. Kiedy wracałem do domu, niosąc tę gazetę, byłem całkiem pewien, ze lubię Kapitana, ale nie byłem wcale pewien, czy lubię Lizę. Oboje byli dla mnie bardzo tajemniczy, ale jeśli tajemniczość Kapitana uważałem za interesującą, to tajemniczość Lizy niosła rozczarowanie i czegoś między nami było brak. Dałem jej gazetę i powtórzyłem słowa Kapitana, ale gazetę schowała do szuflady w kuchni i wiedziałem, że nie będzie jej czytać, dopóki ja z nią będę. - Co jest na stronie drugiej? - spytałem bezczelnie. - Co rozumiesz przez stronę drugą? - Tę w gazecie. On powiedział, żebyś przeczytała stronę drugą. - Och, to jest tylko jeden z jego żartów - odparła i zaczęła nakrywać stół do kolacji.

Tego wieczoru nie mogłem zasnąć i kiedy zapanowała cisza, zszedłem na palcach do kuchni. Znalazłem gazetę jeszcze w koszyku na papiery i zaniosłem ją na moją sofę. Mimo to nie od razu zajrzałem na stronę, o której mówił Kapitan, zbyt byłem podniecony. Czułem, że zaraz dowiem się czegoś istotnego o Kapitanie. Tego pierwszego dnia wyznał mi, że nie zawsze mówi prawdę, ewangeliczną prawdę. Jakże często w przeszłości słyszałem, jak moja ciotka wykrzykiwała o jakimś niezwykłym wydarzeniu, zupełnie nieprawdopodobnym, jak narodziny hipopotama czy nosorożca w londyńskim zoo: „Oczywiście, że to prawda, jest o tym w gazetach". Nadal widzę pierwszą stronę „Telegraphu" - Kapitan był zagorzałym czytelnikiem tej gazety („Telegraph", jak wiem teraz, pasował do melonika, laseczki i przystrzyżonych wąsików, był atrybutem teatralnym, żeby stworzyć pewną postać). Moją uwagę zwrócił wielki tytuł przekazujący nieciekawą dla mnie wiadomość - może upadek rządu - teraz nie staram się nawet sobie tego przypomnieć. Gdyby to chociaż było morderstwo... Ale nie było to nic, co mogłoby poruszyć wyobraźnię dwunastolatka. Lecz dwie informacje na stronie drugiej pamiętam do dziś: jedną o jakimś okropnym samobójstwie, o człowieku, który najpierw oblał się benzyną, a potem podpalił zapałką, i drugą o rabunku dokonanym przez jakiś gang. Gangi rozpalały moją wyobraźnię: Amalekici to leż był gang. Ten gang z „Telegraphu" związał i zakneblował jubilera w dzielnicy o nazwie Wimbledon. Jubiler pracował do późna „robiąc inwentaryzację", kiedy mężczyzna „o wojskowej postawie" zapukał do drzwi i spytał, jak dojść do Baxter Street, ulicy nieznanej w Wimbledonie. Nim jubiler po wyjściu mężczyzny zdążył zamknąć drzwi, wtargnął gang i zrabował całą biżuterię, ocenianą na kilka tysięcy funtów. Nie było dowodów na to. że mężczyzna 31 „o wojskowej postawie” miał związek z rabunkiem, i policja apelowała do niego, żeby się zgłosił i pomógł jej w poszukiwaniach. Uważano, że ten sam gang brał udział w innym rabunku, który wydarzył się kilka tygodni wcześniej. Po cichu zszedłem na dół i odłożyłem gazetę na miejsce, a potem leżąc na sofie, całkowicie rozbudzony, zastanawiałem się nad dziwnym zbiegiem okoliczności, że ulica, która podobno nie istniała, nosiła moje nazwisko. Moja przybrana matka następnego dnia była wyraźnie strapiona i niespokojna. Miałem wrażenie, że bała się jakiegoś nieoczekiwanego gościa. Kiedy dwukrotnie rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych, posłała mnie, żebym zobaczył, kto to, podczas gdy ona wyraźnie przerażona czekała na dole schodów. Za pierwszym razem okazało się, że to tylko mleczarz, a za drugim, że to ktoś, kto pomylił numer domu. Tego wieczoru podczas kolacji, na którą było moje ulubione danie: hamburger z jajkiem sadzonym na wierzchu, odezwała się do mnie tak gwałtownie, jakby zaprzeczała jakiejś mojej uwadze (a ja przez cały czas milczałem tak samo jak ona): - To dobry człowiek - powiedziała. - Nigdy nie zrobił nic naprawdę złego. To nie leży w jego naturze. Powinieneś o tym wiedzieć. - Wiedzieć o czym? -Czasami myślę, że on jest zbyt dobry, żeby żyć. Przez niego się boję. Właśnie w trakcie tej przedłużającej się nieobecności Kapitana, która potem nastąpiła, Liza zaczęła się martwić moją nauką. - Powinieneś uczyć się różnych rzeczy - powiedziała do mnie nad filiżanką herbaty. -Jakich rzeczy? - Właściwie prawie wszystkiego — powiedziała. — Na przykład dodawania. - Nigdy nie byłem dobry w dodawaniu. - Pisowni. - Moja pisownia wcale nie jest zła. - Geografii nauczy cię Kapitan, jeśli tylko wróci. Wiesz, on bardzo dużo podróżował.

- Czy teraz też podróżuje? - Przypuszczam, że tak. - Czy nie myślisz, że mógłby się podpalić? - spytałem przypominając sobie stronę drugą. - Na miłość boską, nie. Dlaczego to powiedziałeś? - Tak było w tym „Télégraphié”, który kazał mi tobie oddać. - A więc czytałeś tę gazetę? - Tak. - I nic nie powiedziałeś. To nie było uczciwe z twojej strony. Kapitan chce, żebyś był uczciwy. Powiada, że któregoś dnia będziesz się mną opiekować, kiedy odejdzie. - Ijuż odszedł. - On miał na myśli, kiedy odejdzie na zawsze. - Bardzo by ci go brakowało, prawda? - To byłoby jak umieranie, tyle że znacznie gorzej. Ja chcę być tą, która odejdzie pierwsza. Ale on powiada, że powinnam opiekować się tobą. Pewno dlatego ciebie sprowadził. Żeby się upewnić, że ja nie odejdę pierwsza. - Czy ty jesteś bardzo chora? - spytałem z zimną dociekliwością mego wieku. - Nie, ale kiedyś chorowałam. Wtedy właśnie zobaczył mnie po raz pierwszy, przyszedł z twoim ojcem do mnie do szpitala. Czasem, kiedy patrzy na mnie, patrzy z takim przerażeniem. Jakbym nadal leżała chora w tym łóżku... I wtedy bardzo mi go żal. Nie chcę, żeby cierpiał z mojego powodu. Mógłby wtedy zrobić coś złego. Ta rozmowa była zapewne moją drugą lekcją na temat, co może oznaczać miłość dwojga dorosłych ludzi. Miłość, teraz było to dla mnie zupełnie jasne, oznacza lęk i myślę, że właśnie ten lęk sprawił, że następnego dnia Liza bardzo wcześnie wyszła po „Telegraph”, żeby dowiedzieć się najgorszego - okropnego dalszego ciągu, jakikolwiek był - na stronie drugiej, ale kiedy wróciła i znalazła się w swojej bezpiecznej kuchni, nie wiedziała, gdzie szukać, przewracała każdą stronę, nawet tę sportową f tę finansową, i już nie ukrywała przede mną, że ze śmiertelnym lękiem szuka jakichś wiadomości o Kapitanie. Nie zamierzam wcale udawać, że wszystkie te szczegóły, które staram się rekonstruować z pamięci, są prawdziwe, ale pchany jakąś pasją czuję dziś, że teraz, kiedy jesteśmy rozdzieleni, muszę ożywić tych dwoje ludzi znów przed moimi oczami, przywołać ich ze świata cieni i kazać im grać ich smutne role jak najbardziej zgodnie z prawdą. Aż nazbyt dobrze zdaję sobie sprawę, jak łatwo mogę pomieszać fakty z fikcją, ale bez intencji rozminięcia się z prawdą. Nade wszystko pragnę ich wyraźnie ujrzeć, tak by nadal żyli, jak na dwóch fotografiach, które mogłyby stać na półce koło mego łóżka, ale nie mam nawet zdjęcia żadnego z nich. Dlaczego tak mnie opętali? O Kapitanie nie słyszałem przez wiele lat, a Lizę. którą ja sam opuściłem, widuję tylko od czasu do czasu, zawsze z poczuciem winy. I to nie dlatego, żebym czuł do nich jakąś miłość. Raczej jakbym patrzy! na nich z całkiem zimną krwią, jak na fikcyjne postacie, po to by zaspokoić moją namiętną chęć pisania. 33 Rozdział IV Dzwonek zadzwonił tylko raz, i to nie był umówiony sygnał Kapitana. — Czy mam iść do drzwi? - spytałem. - Może listonosz. — Był już, kiedyś ty poszedł po gazetę. Nie idź. To może by1 ktoś z naszych sąsiadów. Dzwonek rozległ się po raz drugi. - Widzą światło w suterenie - powiedziałem. - Wścibskie babsztyle - burknęła Liza. - Ta pani Lowndes spod dwudziestego trzeciego spytała mnie, kto ty właściwie jesteś. Ja byłam na zewnątrz, myłam schody. Mówię jej, że jesteś moim synem i że mieszkałeś ze swoim ojcem, dopóki nie umarł. I ty wiesz, co

ona mi na to? „A dlaczego nie jest w szkole?” Tak powiedziała. Dzwonek zadzwonił po raz trzeci, teraz już bardziej natarczywie. - A co ty jej odpowiedziałaś? - spytałem. nj| Powiedziałam: „On bierze prywatne lekcje”, ale nie myślę, żeby mi uwierzyła. Dzwonek znów zadzwonił, teraz dwukrotnie. . — To pewno policja ^ powiedziała Liza. - Czego mogą chcieć? - Idź lepiej i zobacz. Bądź ostrożny. Jeśli spytają o Kapitana, to go nie znasz, nigdy go nie widziałeś i tutaj go nie ma. Zdenerwowany powoli wchodziłem po schodach, tak że dzwonek miał dość czasu, żeby znowu się odezwać. Potem się schyliłem i spojrzałem przez dziurkę od klucza, ale widziałem tylko kawałek szarego płaszcza przecięty kieszenią. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem mesro ojca. - Diabeł! - zawołałem, nim się zdołałem opanować. Mój ojciec był krępym mężczyzną o siwej brodzie, z pięknymi jak na swój wiek zębami, ale może to były korony. Błysnął wesoło ich dwoma rzędami. - Czy Diabeł może wejść? - spytał, a ja się odsunąłem na bok. - Liza, Liza! - zawołał, patrząc w górę schodów. - Jest w suterenie — powiedziałem, a on zaczął schodzić bardzo wolno schodek po schodku, gdyż stopnie były wąskie, a miał duże stopy. - Ach, to ty - powiedziała Liza. Stała przy stole kuchennym, trzymając i nóż w ręku, ale tylko dlatego, że właśnie zmywała. — Skąd się dowiedziałeś? - Dostałem widokówkę od Rogera. 1 Od Rogera? - To było zdjęcie katedry w Brugii. Prosił mnie, żebym się wami obojgiem zaopiekował, gdyby wam była potrzebna pomoc, ponieważ będzie nieobecny przez dłuższy czas. - Kto to jest Roger? - spytałem. 34 \- Och, zapomniałem, lubi też przezwisko Kapitan. - Zwrócił się do mnłe: - Narobiłeś, Wiktorze, niemało zamętu. Moje imię rozgniewało mnie. i Teraz jestem Jimem. 4 To przecież twoja matka wybrała ci imię Wiktor, mnie się ono nigdy nie podobało. Jest takie napuszone. Myślę, że je wybrała, ponieważ urodziłeś się gdzieś chyba w maju, kiedy świętowaliśmy dzień kapitulacji Niemiec. - Wcale nie urodziłem się w maju, tylko we wrześniu. —SNo, to musiał być jakiś inny powód. Może myślała, iż sam fakt, że ciebie ma, jest jej zwycięstwem. Nade mną. Ja nie bardzo miałem ochotę na dziecko. - Ale teraz jestem Jim. -• „Jim” brzmi troszeczkę lepiej, ale jest dość pospolite. - Nie potrzeba nam żadnej twojej pomocy - wtrąciła się Liza. - Szkoda, że ten głupi facet nie powiedział mi wcześniej, gdzie oboje się ukrywacie. Oszczędziłoby mi to wiele kłopotów w związku z Wiktorem... No, z Jimem, jeśli tak wolisz. Najpierw twoja ciotka, potem ten idiota nazwiskiem Bates. Napisał do mnie dziwaczny list, powiada w nim, ze jest twoim dyrektorem. Nigdy dotąd nie słyszałem o nim. Rachunki zawsze płaciłem komuś, kogo nazywali kwestorem. Jednak twoja ciotka była najgorsza ze wszystkich. A ty, jak się czujesz, dziewczyno? - Dobrze.

- Żadnych więcej kłopotów z twoim wnętrzem? - Nie. >' ■ — Co się dzieje z Rogerem, to znaczy z Kapitanem? - Dba o nas, nie potrzebujesz się o nas martwić. Powiadam ci. że bardzo o nas dba. . - Z Brugii? - Jego praca wymaga wyjazdów. - Jego praca? Nie rozśmieszaj mnie. - Rozejrzał się uważnie po kuchni. - Na pamięć dawnych czasów nie poczęstujesz mnie, Lizo, filiżanką herbaty? - Siadaj, jeśli już musisz. Widziałem, że on wcale nie przejmuje się jej wrogością. - Pewno znowu ma kłopoty. - Może zdejmiesz płaszcz, jeśli koniecznie chcesz wypić tę herbatę. - Nie, nie zdejmę, nie zostanę długo, jestem przelotnym ptakiem. Lizo. Ale twój Kapitan posunął się trochę za daleko, kiedy porwał chłopca Nic dziwnego, że ukrywa się w Brugii. - On się wcale nie ukrywa w Brugii. 1 nie porwał go. Wygrał od ciebie w karty. Uczciwie, w tryktraka. W tryktraku nie można oszukiwać. / 1 - Nikt jeszcze nie wynalazł dotąd gry, w którą nie możnaI bj oszukiwać. Trudno oszukać w tryktraka, to racja, ale w szachy... Zwłaszcza po kilku drinkach. Jeden z partnerów jest zmęczony, ma rozproszoną uwagę. Ruch figurą i proszę bardzo, szach mat. Roger, jak wiesz, potrafi przedstawiać szczegóły niezbyt prawdziwie. Nawet to jego przezwisko Kapitan, którego używacie. Był sierżantem, a nie kapitanem, kiedy jakoby Niemcy mieli go capnąć, a wątpię bardzo, czy w niewoli awansowali go do stopnia oficerskiego. Jeśli w ogóle był w niewoli, w tego rodzaju niewoli. On ma bardzo bujną wyobraźnię. - Wcale ci nie wierzę. Zawsze mu zazdrościłeś. - Czy to ma jakieś znaczenie? Jeśli chce być kapitanem... Co prawda, to było trochę niebezpieczne tak porwać chłopca. - On go nie porwał. Dobrze wiesz, że wygrał go w tryktraka. - Powiadam ci, że graliśmy w szachy, i nawet w to nie potrafił wygrać bez oszukiwania. - Napisałeś mu list do dyrektora, w którym wyraziłeś zgodę, żeby go zabrał. - Owszem, na jedno popołudnie, żeby go wziął na lunch i do kina. Dajmy spokój temu. nie będziemy się spierać o takie drobiazgi, Lizo. Ale co go, u licha, do tego skłoniło? . - Nie chciał, żebym była sama. Zawsze myśli o innych. - Może masz rację. To bardzo smutne, że nie możesz mieć własnego dziecka. - To twoja wina. - Sama doskonale wiesz, że nie chciałaś mieć tego dziecka, które straciłaś. Obwiniaj tego lekarza fuszera, nie mnie. - Tak, to prawda, nie chciałam mieć twojego dziecka. Ta ich sprzeczka była w owych dniach poza moim pojmowaniem i przez wiele lat pozostawała tajemnicą, tak że wtedy nie miała dla mnie znaczenia, i to, co teraz piszę, oparte jest na mojej późniejszej wiedzy. W tamtej chwili najbardziej mnie niepokoił powstrzymywany z trudem gniew Lizy. Widziałem, że jest do głębi zraniona i że to Diabeł ją zranił. Nie miałem żadnych wątpliwości, które z nich o to winić. - Dlaczego sobie nie pójdziesz? - spytałem Diabła i z całą odwagą, na jaką było mnie stać, dodałem: - Nie jesteś tu pożądany. - Uważaj, do kogo mówisz, jestem twoim ojcem, chłopcze. - A ona jest moją matką - odparłem, po raz pierwszy zabarwiając to słowo odcieniem przekonania i triumfu.

- Brawo - zawołał Diabeł - brawo! - Proszę, oto twoja herbata, pij ją - powiedziała Liza. - Gdybym tak dostał jeszcze jedną kostkę cukru. Zapomniałaś , Lizo, I że ja bardzo lubię słodycze. 36 - Nie chcę pamiętać niczego, co ciebie dotyczy. Proszę, tutaj masz cukiernicę, bierz sobie, ile chcesz. - Kapitana może też powinnaś zapomnieć, jeśli mnie chcesz zapomnieć. Ostatecznie, gdyby nie ja, nie spotkałabyś go. - To prawda i za to ci dziękuję, ale za nic więcej. - Och, daj spokój, ostatecznie nie byłem znowu taki zły. - Przez ciebie miałam martwe dziecko, a on dał mi Jima. - Mam nadzieję, że uda ci się utrzymać tego twojego Jima. - Och, nie potrzebuję od ciebie pieniędzy. Kapitan... - Nie miałem na myśli pieniędzy, Lizo, chcę cię tylko ostrzec, że jego ciotka jest na tropie. Mówiła nawet o wynajęciu prywatnego detektywa. - A ty zapewne powiesz jej, gdzie mieszkamy. - Czy naprawdę myślisz, że aż taki ze mnie diabeł? Nie, obiecuję ci, że nic nie powiem jego ciotce, nic. Zanadto przypomina mi moją małżonkę, tyle że ta jej siostrunia jest znacznie gorsza. Jestem pewien, że o wiele lepiej dbasz o chłopca niż ona. Wypił herbatę i spojrzał w filiżankę, jakby miał zamiar przepowiadać przyszłość, i nieoczekiwanie powiedział: - Nie uwierzysz mi, Lizo, ale chciałbym ci pomóc. - Nie wierzę ci. - Ale jemu wierzysz. - Mam po temu wystarczające powody. - Och, naopowiadał ci mnóstwo bajeczek. Nie nazwałbym go człowiekiem godnym zaufania. Nawet te jego wąsiki... W jakim kolorze je teraz nosi? Rozdział V 1 Ale w kilka tygodni później okazało się, że w ogóle nie ma wąsików, przekonałem się o tym, kiedy wbiegłem do góry po schodach i otworzyłem drzwi, ponieważ dzwonek odezwał się w umówiony i tak wyczekiwany sposób. Wydaje mi się, że łączące Lizę i mnie uczucie pogłębiło się nieco pod nieobecność Kapitana. Zacząłem naprawdę ją lubić, ale nadal z tą łatwą zmiennością, tak charakterystyczną dla dzieci, a jej uczucie do mnie było zapewne automatyczną reakcją na moje i równie łatwo mogło się skończyć. Za to Kapitan stale zajmował nasze myśli, stale był lematem naszych rozmów. „Kapitan zawsze mówił... Wiesz. Kapitan powiedział mi kiedyś, że jak był jeńcem...” A jednak to nie był ten Kapitan, którego znaliśmy, kiedy stal przed drzwiami, czekając na ich otworzenie. Oczywiście nadal był Kapitanem, ale szczupłym kapitanem morskim, bez laski noszonej na ramieniu jak karabin, którą teraz ściskał w dłoni jak broń przeciw piratom. Patrzyłem na niego bez słowa i przez chwilę nie odsunąłem się, żeby go wpuścić, gdyż z tyłu za nim, tuż przy krawężniku stał samochód! - Czy to pana samochód? - spytałem. - Pewno, że mój - odparł krótko. - Gdzie jest Liza? Czy wszystko u niej dobrze? Odsunął mnie na bok i zbiegł po schodach w dół po dwa stopnie naraz. Zobaczyłem ich powitanie. Zrobiła krok, może dwa w jego kierunku, ale nagle stanęła. Nie pocałowali się, nawet nie dotknęli. Jakby po miesiącach rozstania odczuwali nawzajem lęk. Powiedziała: - Zapuściłeś brodę. - Tak. - Dlaczego?

- Tak było rozsądniej. - Położył dłoń na jej ramieniu. - Wszystko dobrze u ciebie, Lizo? - Dobrze, ale ty.., - Nie ma powodu do zmartwień. Wreszcie się pocałowali - nie tak namiętnie, jak tylko raz widziałem na ekranie w filmie King Kong (co zapamiętałem na zawsze), ale był to krótki nieśmiały pocałunek, w oba policzki, jakby ten gest niby zaraźliwa choroba był czymś niebezpiecznym dla ukochanej osoby. Odwróciłem się, żeby zamknąć drzwi, jeszcze raz z żalem rzuciwszy okiem na samochód, a kiedy wszedłem do kuchni, ona zajęta była szykowaniem nieuniknionej herbaty, którą, jak teraz już wiem, pił tylko dlatego, żeby jej sprawić przyjemność. - A więc wpadł tu stary Diabeł - zauważył od niechcenia Kapitan. - Siedział na tym miejscu, co ty teraz. Kapitan poruszył się niespokojnie na twardym krześle, jakby nadal czuł ciepło zostawione tu przez mego ojca i był z tego niezadowolony. - Cóż takiego ci powiedział? - Powiedział, że chce mi pomóc. - A ty co na to? - Powiedziałam, że od niego nie potrzebuję żadnej pomocy. 1 Kapitan nadal kręcił się niespokojnie na krześle. - Może to nie było rozsądne, Lizo. - Nie chcę jego pomocy. - Mnie oczywiście też nie wierzy. - Oczywiście, że nie. - Mimo wszystko otrzymywana regularnie pewna kwota,., nawet od niego... oszczędziłaby ci wielu zmartwień. Ja nie zawsze mogę być pod ręką. 'SJliilHi - Jak dotąd dawaliśmy sobie całkiem dobrze radę. Nie zamierzam udawać, że dokładnie pamiętam szczegóły tej rozmowy. Pewne słowa pamiętam, ale znacznie więcej zmyślam, po to żeby wypełnić luki, ponieważ tak bardzo chcę znowu usłyszeć ton ich głosów. Nade wszystko chcę zrozumieć tych dwoje ludzi, u których rozpoznałem to, co można określić jako rodzaj miłości, coś, czego ja sam po dziś dzień nigdy nie przeżyłem. Jednej rzeczy jestem przynajmniej pewien, że po długiej chwili milczenia usłyszałem, jak Kapitan spytał Lizę: - Czy znów przez niego byłaś nieszczęśliwa? - i jej szybką odpowiedź: - To niemożliwe, już nie. Czy tego wieczoru Kapitan z nami został? Właściwie nigdy tego nie wiedziałem, gdyż byli bardzo dyskretni. Kiedy poszedłem do łóżka, starałem się nie zasypiać tak długo, jak tylko mogłem, żeby słyszeć ich głosy na dole, które upewniały mnie, że nie jestem sam. Nasłuchiwałem także, czy samochód nie odjedzie, ale zasnąłem, nim ich rozmowa ucichła. Wiem tylko, że następnego ranka siedział przy śniadaniu, a pamiętam ten szczegół dlatego, że po raz pierwszy został poruszony temat mojej nauki szkolnej. Myślę, że stało się tak, ponieważ ledwie wszedłem do kuchni, od razu spytałem, czy to naprawdę jest jego samochód. - Oczywiście, że mój. - Jakiej marki? - Morris Minor. - Czy to dobry samochód? 1 No, oczywiście to nie Rolls. Ale na teraz wystarczy. - Czy pan nauczy mnie go prowadzić? - Nie, w twoim wieku jest to sprzeczne z prawem. Ale skoro mówimy o prawie — tu zwrócił się do Lizy - sądzę, że istnieją prawa dotyczące nauki szkolnej, ale ja

się na tym nic a nic nie znam. Jim umie czytać i pisać, czego więcej potrzeba chłopcu? Reszty uczy życie. Poza tym istnieją rzecr.y, których mogę go lepiej nauczyć niż niejeden nauczyciel. - Nauki ścisłe? - Och, na tym znam się niezbyt dobrze. Ale nie sądzę, żeby Jim został kiedyś naukowcem. - Religia? - To bardziej zadanie dla kobiety. Twoje. - Kiedy ja też nie znam się specjalnie na religii. - Daj mu Biblię, niech sam sobie poczyta. Nie można przymuszać chłopca do religii, Lizo. Z czasem człowiek uczy się jej albo nie. - Przypuszczam, że ty chyba nigdy nie uczyłeś się religii. - No, to przypuszczasz zbyt wiole. Już ci kiedyś mówiłem, że w czasie ucieczki, po przejściu Pirenejów, natrafiłem na klasztor. Nikt mnie tam nie zapytał o papiery, nikt nie poszedł na policję, to, na co się tam napatrzyłem, to był rzecz jasna jeden stek nonsensów, ale to byli dobrzy ludzie, przynajmniej dla mnie. Kiedy człowiek sam nie jest dobrym człowiekiem, to szanuje innych dobrych ludzi. Umierając chciałbym mieć przy sobie dobrego człowieka. Dobry człowiek uczy mnóstwa nonsensów, a zły człowiek uczy prawdy, ale kiedy trzeba umierać, cóż to za różnica? Ja tam nie będę uczył chłopca tych nonsensów. Niech sobie poczyta Biblię i sam osądzi. Ja będę go uczył geografii. - Są jeszcze języki. Nie chciałabym, żeby mój chłopiec był nieukiem w porównaniu z innymi. - Masz rację, Lizo, dobrze powiedziane. - Co powiedziane? - Nigdy dotąd nie powiedziałaś „mój chłopiec”. - No, w jakimś sensie teraz on jest chyba... B Co do języków, Lizo, nie ma żadnego problemu. Można mu kupić komplet płyt Niemiecki dla samouków, Hiszpański... Tak się składa, że obu tych języków trochę liznąłem, a dlaczego, to wiesz. Mógłbym mu w tym pomóc... I tak szczęśliwie na pewien czas uniknąłem chodzenia do szkoły i zacząłem, jeśli tak to można nazwać, prywatną edukację. Lekcje nie odbywały się regularnie: zależały od obecności Kapitana, który często znikał. Były w jakiś sposób tajemnicze, co sprawiało, że miały tym więcej uroku, gdyż sąsiedzi mogli widzieć, jak wychodziłem w porze rozpoczęcia nauki w szkole, lecz nigdy nie widzieli ukradkowego powrotu na lekcje, które odbywały się w moim pokoju. Gdybym tego nie robił, doniesiono by odpowiednim władzom. I tak bezwiednie, na swoją małą skalę, wkroczyłem na niezgodne z prawem drogi Kapitana. Niewiele pamiętam z lekcji języków, mam tylko wrażenie, że Kapitan znacznie lepiej sobie dawał radę z niemieckim niż z hiszpańskim, może dlatego - jeśli to, co mi powiedział, było prawdą - że więcej czasu spędził w Niemczech jako jeniec wojenny niż jako uciekinier w Hiszpanii. To również miało wpływ na lekcje geografii. Oparte na przeżyciach człowieka wędrującego w niezwykłych okolicznościach były znacznie barwniejsze niż powierzchowna, „z drugiej ręki” wiedza nauczyciela szkolnego. Postaram się odtworzyć typową lekcję geografii. - Gdybyś chciał się przedostać z Niemiec do Hiszpanii, jaką drogę byś obrał? — pytał mnie. - Poleciałbym samolotem. - Nie, nie, to wbrew regułom. Bawimy się w grę, w coś w rodzaju Monopolu. Jest wojna, dlatego w tej grze musisz iść pieszo. - A dlaczego nie mogę jechać samochodem? - Bo nie masz samochodu. Nadal byłem oczarowany jego samochodem. Czy kupił go? I skąd zdobył pieniądze? A może