uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 757 909
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 978

Graham Greene - Koniec romansu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Graham Greene - Koniec romansu.pdf

uzavrano EBooki G Graham Greene
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 90 osób, 56 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 176 stron)

Graham Greene KONIEC ROMANSU

GRAHAM GREENE „Czynnik ludzki" GLENN SAVAN „Białypałac" „Anatomia Goldmana" MARY McGARRY MORRIS „Niebezpieczna kobieta" IRISMURDOCH „Machina miłości czystej i wszetecznej' ALBA BRANCA „Muza" JOHN O'BRIEN „Zostawić Las Vegas"

Graham Greene KONIEC ROMANSU Przekład: Jan Józef Szczepański C&T Toruń

Tytuł oryginału: THE END OF THE AFFAIR Copyright © 1951 by Graham Greene Ali rights reserved Copyright © for the Polish edition by „C&T", Toruń 1999 Copyright © for the Polish translation by Jan Józef Szczepański Opracowanie graficzne: PRZEMYSŁAW TALAŚKA Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK Korekta: MAGDALENA MARSZAŁEK Opracowanietypograficzne,składiłamanie: fio & flo, tel./fax (0-56) 65-11-413, Miejska Biblioteka Publiczna WROCŁAW ISBN 83-87498-33-5 4 000038974 Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (0-56) 652-90-17 Toruń 1999. Wydanie II. Ark. wyd. 10, ark. druk. 11. Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne, Bydgoszcz, ul. Wojska Polskiego 1

Dla C.

W sercu człowieka są miejsca, które nie istnieją, a do których wkracza cierpienie po to, żeby zaczęły istnieć. LeonBloy

Opowieść nie ma początku ani końca. Wybiera się arbitralnie jakiś punkt swego doświadczenia, z którego spoglądać można wstecz lub też naprzód. Mówię „wybiera się" z ową nieokreśloną pychą zawodowego pisarza, który — jeśli w ogóle traktowano go poważnie — chwalony był za techniczną zręczność. Czyż jednak istotnie wybrałem z wła- snej woli ten ciemny i wilgotny wieczór styczniowy tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku na Błoniach i postać Henry'ego Milesa, brnącego poprzez szeroką rzekę deszczu; czy też obrazy te raczej mnie wybrały? Zgodnie z zasadami mego rzemiosła było rzeczą wygodną i słuszną zacząć właśnie od tego miejsca, lecz gdybym wówczas wie- rzył w Boga, mógłbym równie dobrze wierzyć w jakąś dłoń trącającą mnie w łokieć, w jakiś podszept: „Odezwij się do niego; jeszcze cię nie spostrzegł". Dlaczego bowiem miałem do niego mówić? Jeżeli nienawiść nie jest pojęciem nazbyt wielkim, aby można je było stosować do jakiejkolwiek ludzkiej istoty, to nienawidziłem Henry'ego. Żywiłem też nienawiść do jego żony, Sary. Przypuszczam, że i on zaczął mnie nienawidzić wkrótce po wydarzeniach tamtego wieczoru, tak samo jak zapewne chwilami darzył nienawiścią swą żonę i jeszcze tamtego innego, w którego istnie- nie na szczęście nie wierzyliśmy w owych dniach. Jest to więc bardziej historia nienawiści niż miłości, a jeśli zdarzy mi się powiedzieć coś dobrego o Henrym i Sarze, można mi wierzyć: piszę wbrew sobie, po- nieważzawodowyhonornakazujemiprzekładać niemal — prawdę, nawet ponadodwzorowaniemojej niemal —nienawiści. księga pierwsza

Nieoczekiwany był widok Henry'ego w taką noc. Lubił wygodę, a poza tym — tak przynajmniej sądziłem — miał Sarę. Wygoda jest dla mnie czymś jak niewłaściwe wspomnienie w niewłaściwym miejscu lub czasie; człowiek samotny woli niewygodę. Nawet mój kawalerski pokój na „gorszej", południowej stronie Błoń, w którym mieszkałem wśród szczątków cudzego umeblowania, wydawał mi się nazbyt wy- godny. Zachciało mi się pospacerować na deszczu i wypić kieliszek w knajpie. Mały, ciasny hol pełen obcych kapeluszy i płaszczy — lo- kator z drugiego piętra przyjmował gości — i przez pomyłkę wziąłem cudzy parasol. Potem zamknąłem za sobą oszklone matową szybą drzwi i ostrożnie zszedłem ze stopni uszkodzonych wybuchem w tysiąc dzie- więćset czterdziestym czwartym roku i nie naprawionych do tej pory. Miałem powody, aby zapamiętać ów wybuch, a także wytrzymałość matowej szyby, grubej, brzydkiej i bardzo wiktoriańskiej, która zniosła uderzenie tak samo dzielnie, jak znieśliby je nasi dziadkowie. Ledwo wyszedłem na Błonia, zauważyłem, że mam cudzy para- sol, odkryłem w nim bowiem dziurkę, przez którą deszcz ciekł mi za kołnierz nieprzemakalnego płaszcza. Wtedy to dostrzegłem Henry'ego. Tak łatwo mogłem go uniknąć! Szedł bez parasola i widziałem w świe- tle lampy, że ulewa oślepia go zupełnie. Czarne, bezlistne drzewa nie dawały żadnej ochrony; stały wokół jak połamane rury kanalizacyjne. Ze skrzydeł jego ciemnego, sztywnego kapelusza kapała woda i ściekała strumyczkami po czarnym urzędniczym palcie. Gdybym nawet prze- szedł tuż koło niego, nie zauważyłby mnie, a mogłem bez trudu ominąć go zbaczając o krok z chodnika. Zamiast tego odezwałem się jednak: — Ledwo cię poznałem, Henry — i ujrzałem, że oczy jego zabłysły, jak gdybyśmy byli starymi przyjaciółmi. — Bendrix — rzekł czule, a przecież każdy przyznałby, że to on miał powody do nienawiści, nie ja. — Co tu robisz w taką pluchę? — Bywają ludzie, którym trudno jest nie dokuczać: ludzie pełni obcych nam cnót. — Och, chciałem się trochę przewietrzyć — odparł wymijająco i nagłym ruchem przytrzymał kapelusz, którego omal nie zerwał mu z głowy gwałtowny podmuch zmieszanego z deszczem wiatru. — Jak się ma Sara? Zadałem to pytanie, bo wyglądałoby dziwnie, gdybym go nie za- dał, chociaż nic nie ucieszyłoby mnie bardziej, jak wiadomość, że jest chora, nieszczęśliwa, umierająca. W owych czasach wyobrażałem so-

bie, że każde cierpienie, które na nią spadnie, przyniesie ulgę mojemu cierpieniu, a jej śmierć oznaczać będzie dla mnie wolność — wolność od wszystkich tych majaków, które roją się człowiekowi będącemu tak jak ja w haniebnej sytuacji. Sądziłem, że gdyby Sara umarła, mógłbym nawet polubić tego biednego głuptasa, Henry'ego. — Och, poszła gdzieś z wizytą — rzekł, a słowa te obudziły po- nownie w mym mózgu znanego diablika. Przypomniałem sobie inne dni, kiedy Henry musiał odpowiadać podobnie różnym ciekawskim, podczas gdy ja jeden wiedziałem, gdzie przebywa Sara. — Napijesz się? — zapytałem, a on ku mojemu zdumieniu ruszył posłusznie za mną. Nigdy dotąd nie piłem z nim poza jego mieszka- niem. — Już dawno nie byłeś u nas, Bendrix. — Należę do ludzi, do któ- rych z niewiadomych powodów mówi się po nazwisku. Gdyby cho- dziło o zastosowanie wśród przyjaciół mojego nieco pretensjonalnego imienia: Maurice — mógłbym się śmiało obejść bez chrztu. — Dawno. — O tak, będzie już chyba przeszło rok. — Byłem u was w lipcu czterdziestego czwartego — rzekłem. — Aż tak dawno, no, no. Dureń, pomyślałem, że też nie zastanawia go ta półtoraroczna prze- rwa! Nasze dwie „strony" dzieliła przestrzeń niecałych pięciuset kroków równego trawnika. Czy nigdy nie przyszło mu do głowy zapytać Sary: „Co porabia Bendrix? Czy nie zaprosilibyśmy Bendrixa?". I czy odpo- wiedzi jej nie wydały mu się nigdy dziwne, wymijające, podejrzane? Zniknąłem im z oczu jak kamień rzucony w studnię. Przypuszczam, że przez tydzień, przez miesiąc zmarszczki na wodzie niepokoiły Sarę... ale końskie okulary Henry'ego siedziały mocno na jego nosie. Niena- widziłem tych jego końskich okularów nawet wtedy, kiedy przynosiły mi korzyść, wiedziałem bowiem, że i inni mogli z nich korzystać. — Czy poszła do kina? — zapytałem. — O nie, nigdy prawie nie chodzi. — Dawniej chodziła. Lokal „Pod herbem Pontefract" wciąż jeszcze ozdobiony był bożo- narodzeniowymi girlandami z papieru i papierowymi dzwonkami w ró- żowym i pomarańczowym kolorze — pozostałościami komercyjnej we- sołości. Młoda szynkarka oparta piersiami o ladę spoglądała z pogardą na gości.

— Ładnie tu — rzekł Henry bez przekonania. Z miną zawstydzoną i niepewną zaczął rozglądać się, gdzie by powiesić kapelusz. Odnio- słem wrażenie, że miejscem najbardziej zbliżonym do baru, w którym znalazł się kiedykolwiek, była stołówka na Northumberland Avenue, w której jadał lunch z kolegami z ministerstwa. — Czego się napijesz? — Nie miałbym nic przeciwko whisky. — Ja też nie, ale będziesz musiał zadowolić się rumem. Usiedliśmy przy stole i w milczeniu obracaliśmy szklanki w pal- cach. Nigdy nie miałem wiele do powiedzenia Henry'emu. Wątpię, czy zadałbym sobie kiedykolwiek trud, aby poznać bliżej jego i Sarę, gdybym w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku nie za- czął pisać powieści, której głównym bohaterem był wyższy urzędnik państwowy. Henry James, dyskutując kiedyś z Walterem Besant, powie- dział, że młodej i nie pozbawionej talentu kobiecie wystarczy przejść przed oknem kasyna w koszarach gwardii i zajrzeć do wnętrza, aby po- tem napisać powieść o życiu brygady. Ja jednak myślę, że w którymś ze stadiów swej książki uznałaby ona za stosowne przespać się z gwar- dzistą, choćby tylko dlatego, aby sprawdzić szczegóły. Nie twierdzę, że przespałem się z Henrym, zrobiłem jednak rzecz niemal równie dobrą, zabierając Sarę na obiad zaraz pierwszego wieczoru, z zimnym posta- nowieniem zbadania mentalności żony urzędnika państwowego. Nie wiedziała, o co mi chodzi. Na pewno myślała, że szczerze przejmuję się jej życiem rodzinnym i stąd prawdopodobnie zrodziła się jej sympa- tia dla mnie. Wypytywałem ją, o której godzinie Henry jada śniadanie, czy jeździ do biura metrem, autobusem czy taksówką, czy wieczorami przynosi robotę do domu, czy ma teczkę z królewskim herbem. Przy- jaźń nasza rozkwitała w promieniach mego zainteresowania. Tak bardzo cieszyła się, że ktoś bierze Henry'ego na serio! Henry był ważny, ale trochę jak słoń — dzięki przestrzeni, którą zajmował. Istnieją pewne ro- dzaje ważności beznadziejnie skazane na śmieszność. Henry piastował ważny urząd zastępcy sekretarza w Ministerstwie Opieki Społecznej — następnie zaś w Ministerstwie Obrony Narodowej. Obrona — śmiałem się z tego nieraz w późniejszych czasach, w owych chwilach, kiedy budzi się nienawiść do partnerki i człowiek rozgląda się za pierwszym lepszym sposobem zadania bólu... Nadszedł moment, gdy z całym roz- mysłem powiedziałem Sarze, że Henry był mi potrzebny jedynie jako wzór — wzór postaci stanowiącej komiczny, śmieszny element mojej 10

książki. Wtedy właśnie powieść moja zaczęła jej się nie podobać. Była ogromnie lojalna w stosunku do Henry'ego (nigdy nie mogłem temu za- przeczyć) a ja w ciemnych chwilach, kiedy popadałem w moc demona do tego stopnia, że drażnił mnie nawet nieszkodliwy Henry, posługi- wałem się tą powieścią i wymyślałem epizody nazbyt brutalne, by je zapisać... Pewnego razu, gdy Sara spędziła ze mną całą noc (oczekiwałem tego, tak jak pisarz oczekuje ostatniego wyrazu swej książki), popsułem na- gle wszystko jakimś nieostrożnym słowem, które zniszczyło nastrój wielu godzin doskonałej, zdawało się, miłości. Koło drugiej zasnąłem markotny, a o trzeciej ocknąłem się i obudziłem Sarę, kładąc dłoń na jej ramieniu. Pragnąłem chyba przeprosić ją, lecz zapomniałem o tym, kiedy odwróciła ku mnie twarz niewyraźną, upiększoną spokojem snu, pełną ufności. Nie pamiętała już o sprzeczce i to stało się dla mnie nową przyczyną obrazy. Jakże pokrętni jesteśmy my ludzie, a przecież mówi się, że stworzył nas Bóg. Trudno mi wyobrazić sobie Boga, który nie byłby tak prosty jak matematyczne równanie, tak przejrzysty jak po- wietrze. „Właśnie rozmyślałem nad piątym rozdziałem — odezwałem się do niej. — Czy Henry przed ważną konferencją gryzie ziarnka kawy, żeby przeczyścić sobie oddech?" Potrząsnęła głową i zaczęła ci- chutko płakać, a ja oczywiście udawałem, że nie rozumiem dlaczego — zwykłe pytanie, chodziło mi tylko o moją postać, nie miałem wcale zamiaru atakować Henry'ego, najsympatyczniejsi ludzie gryzą czasem ziarnka kawy... W tym sensie gadałem jeszcze długo. Popłakała tro- chę i zasnęła. Była śpiochem i nawet ta jej cecha pogłębiała dodatkowo urazę. Henry wypił szybko swój rum, błądząc żałosnym spojrzeniem po różowych i pomarańczowych serpentynach. — Święta minęły przyjemnie? — zapytałem. — Bardzo przyjemnie, bardzo — odparł. — W domu? Spojrzał na mnie, jak gdyby zdziwiony naciskiem, jaki położyłem na tym słowie. — W domu? Tak, oczywiście. — A Sara, dobrze się czuje? -Tak. — Napijesz się jeszcze? Zanim przyniósł trunki, poszedłem do toalety. Ściany pobazgrane 1 1

Czy przestraszyłbym się, gdyby powiedział to i w ten właśnie spo- sób dwa lata temu? Nie. Myślę, że cieszyłbym się — zdrada tak bez- nadziejnie nuży. Z radością powitałbym otwartą walkę, choćby dlatego tylko, że na skutek jakiegoś taktycznego błędu z jego strony mógłbym mieć choć jedną drobną szansę zwycięstwa. A w całym moim życiu nie zdarzyło mi się tak pożądać zwycięstwa jak wtedy. Równie gorąco nie pragnąłem nigdy nawet napisania dobrej książki. Spojrzał na mnie tymi zaczerwienionymi oczyma i rzekł: — Boję się, Bendrix. — Nie mogłem już traktować go z dawną wyższością. Zdał maturę nieszczęścia; przeszedł tę samą, co ja, szkołę i po raz pierw- szy myślałem o nim jak o równym. Pamiętam, że na jego biurku stała w oksfordzkiej ramce jedna z tych dawnych, brunatnych fotografii. Była to podobizna jego ojca. Patrząc na nią, pomyślałem, jak bardzo przy- pomina Henry'ego (ten sam niemal wiek: czterdzieści parę lat) i jak bardzo jest odeń różna. To nie wąsy stanowiły ową różnicę — to wik- toriańska ufność, poczucie zadomowienia w świecie, pewność własnych poczynań. Nagle ogarnęło mnie przyjazne uczucie koleżeństwa. Sądzę, że wolałbym go od jego ojca (który pracował w Ministerstwie Skarbu). Byliśmy towarzyszami w obcości. — Czego się boisz, Henry? Opadł na fotel, jak gdyby popchnięty przez kogoś i powiedział z nie- smakiem: — Zawsze myślałem, Bendrix, że najgorszą rzeczą, najgorszą z najgorszych, jakie można zrobić... — Dawniej na pewno siedziałbym jak na szpilkach. Jakże obca mi była i jak mdła wydawała się pogoda niewinności. — Wiesz, że możesz mi zaufać, Henry. — Możliwe, myślałem, że zachowała jakiś list, chociaż napisałem ich tak niewiele. To zawodowe ryzyko pisarza. Kobiety skore są przeceniać swoich kochanków i ni- gdy nie przewidują pełnego rozczarowań dnia, kiedy niedyskretny list pojawi się z adnotacją „ciekawe" w katalogu autografów za pięć szylin- gów. — Spójrz na to — powiedział Henry. Podał mi list. Nie był on pisany moją ręką. — Przeczytaj — rzekł. Autor, jakiś znajomy Henry'ego, pisał: „Radziłbym temu panu, któ- remu chcesz pomóc, aby zwrócił się do faceta nazwiskiem Savage, na Vigo Street, numer 159. Jest sprytny i dyskretny, a jego pracownicy wy- dają mi się mniej obrzydliwi, niż zazwyczaj bywają ludzie tej profesji". — Nie rozumiem, Henry. 14

— Napisałem do tego człowieka, twierdząc, że jeden z moich zna- jomych radził się mnie w sprawie prywatnych agencji detektywistycz- nych. To okropne, Bendrix. Na pewno odgadł, o co mi chodzi. — Więc naprawdę chcesz...? — Jeszcze niczego nie przedsięwziąłem, ale list leży na moim biurku i przypomina mi... Czyż to nie głupie: mogę absolutnie zawierzyć jej, że go nie przeczyta, chociaż wchodzi tu z tuzin razy dziennie. Nawet nie chowam go do szuflady. A jednak, nie mogę zaufać... Jest teraz na spacerze. Na spacerze, Bendrix. — Deszcz zmoczył przez płaszcz jego ubranie, toteż suszył brzeg rękawa przy gazowym płomieniu kominka. — To przykre. — Byłeś z nią w szczególnej przyjaźni, Bendrix. Zawsze się mówi — prawda? — że mąż to ostatnia osoba, która wie, kim rzeczywiście jest jego żona... Kiedy zobaczyłem cię dziś wieczorem na Błoniach, pomyślałem sobie, że jeśli ci o tym opowiem, a ty mnie wyśmiejesz, potrafię zdobyć się na spalenie tego listu. Siedział naprzeciw, wyciągając w stronę ognia wilgotny rękaw i nie patrząc na mnie. Nie było mi wcale do śmiechu, a przecież, gdybym mógł, zaśmiałbym się chętnie. — Nie jest to sprawa — odparłem — z której można by się śmiać, nawet gdyby rzeczą nieprawdopodobną było wyobrażenie sobie... — To jest nieprawdopodobne. Myślisz, że jestem durniem, który niepotrzebnie się przejmuje, prawda?... — zapytał z nadzieją w głosie. Jeszcze przed chwilą chętnie byłbym się śmiał, a jednak teraz, kiedy znów musiałem kłamać, powróciły wszystkie dawne urazy i zazdrości. Czyż mąż i żona są tak dalece jednym ciałem, że jeśli nienawidzi się żony, trzeba również nienawidzić i męża? Jego pytanie przypomniało mi, jak łatwo można go było oszukać. Tak łatwo, że wydawał się nie- mal współwinnym zdrad swej żony — jak współwinnym kradzieży jest człowiek, który w hotelowym pokoju zostawia na wierzchu pieniądze. Nienawidziłem go właśnie za to, co niegdyś ułatwiało moją miłość. Rękaw jego marynarki parował przy gazowym płomieniu. W dal- szym ciągu omijając mnie wzrokiem, powtórzył: — Oczywiście, jestem pewien, że uważasz mnie za durnia. W tej chwili demon ocknął się we mnie: — O nie, nie uważam cię za durnia, Henry. — To znaczy, myślisz, że to naprawdę możliwe? — Naturalnie, Sara jest człowiekiem.

— A ja zawsze miałem cię za jej przyjaciela — wykrzyknął obu- rzony, tak jakbym to ja był autorem listu. — Rzecz jasna, znasz ją znacznie lepiej ode mnie — powiedziałem. — Pod pewnymi względami — przyznał w zadumie, a ja wiedzia- łem, że myśli właśnie o tym, co mnie było znane najlepiej. — Zapytałeś mnie, Henry, czy uważam cię za durnia. Powiedziałem tylko, że nie ma nic głupiego w samej myśli. Nie postawiłem żadnego zarzutu Sarze. — Wiem, Bendrix. Przepraszam. Źle sypiałem ostatnio. Budziłem się nocami, łamałem sobie głowę, co zrobić z tym wstrętnym listem. — Spal go. — Gdybym tylko mógł... — Nadal trzymał list w dłoni i przez chwilę zdawało mi się, że naprawdę go spali. — Albo idź do pana Savage — rzekłem. — Ale jemu nie mogę przecież wmawiać, że nie jestem jej mę- żem. Wyobraź sobie tylko, Bendrix: siąść przed biurkiem na krześle, na którym siedzieli wszyscy inni zazdrośni mężowie, i opowiadać tę samą historię... Jak myślisz? Czy jest tam poczekalnia, w której można oglądać nawzajem swoje twarze? — Dziwne, można by niemal wziąć Henry'ego za człowieka z wyobraźnią. Byłem zachwiany w swoim po- czuciu wyższości i dawne pragnienie dokuczania mu ożyło we mnie. — Dlaczego ja nie miałbym pójść, Henry? -Ty? Ogarnęła mnie obawa, czy aby nie posunąłem się za daleko i czy nawet Henry nie zacznie "wreszcie podejrzewać. — Ja — odparłem, igrając z niebezpieczeństwem, cóż bowiem mo- gło znaczyć, jeśli teraz dowie się coś niecoś o przeszłości? Byłoby to z korzyścią dla niego, nauczyłby się lepiej pilnować żony. — Mógłbym udawać zazdrosnego kochanka — mówiłem dalej. — Zazdrośni kochan- kowie są godniejsi szacunku, mniej śmieszni od zazdrosnych mężów. Mają za sobą poparcie literatury. Zazdrośni kochankowie są tragiczni, nigdy śmieszni. Przypomnij sobie Troilusa. Rozmowa z panem Savage nie odbierze mi mojego amour propre. — Rękaw Henry'ego już wysechł, ale on nie odsuwał go od płomienia i oto materiał zaczął się tlić. — Czy naprawdę zrobiłbyś to dla mnie, Bendrix? — zapytał, a w oczach jego pojawiły się łzy, jakby nigdy nie spodziewał się ta- kiego dowodu przyjaźni ani na niego nie zasługiwał. — Oczywiście, że tak. Twój rękaw się pali, Henry. 16

Spojrzał na mankiet jak na rzecz cudzą. Ale to jest nieprawdopodobne — powiedział. — Nie wiem, co też mi przyszło do głowy. Chciałem ci tylko opowiedzieć o tym, a potem zapytać. Nie można szpiegować własnej żony przez przyjaciela, i to przyjaciela udającego jej kochanka. — Och, tego się nie robi — rzekłem — ale tak samo nie cudzo- łoży się, nie kradnie i nie dezerteruje pod ogniem nieprzyjaciela. Rze- czy, których się nie robi, popełniane są codziennie, Henry. To wchodzi w zakres współczesnego życia. Sam mam większość z nich na sumieniu. — Porządny z ciebie chłop, Bendrix — przyznał. — Musiałem tylko pogadać z kimś rozsądnie, żeby rozjaśnić sobie w głowie. Tym razem naprawdę zbliżył list do gazowego płomienia. Kiedy ostatni skrawek opadł do popielnika, rzekłem: — Facet nazywa się Sa- vage, a jego adres to: Vigo Street 159 albo 169. — Zapomnij o tym — powiedział Henry. — Zapomnij, co ci mówi- łem. To nie ma sensu. Ostatnio miewam paskudne bóle głowy. Pójdę poradzić się doktora. — Drzwi skrzypnęły — zauważyłem. — Sara przyszła. — Och, to pewnie służąca — odparł. — Była w kinie. — Nie, to był krok Sary. Podszedł do drzwi i otworzył je, a twarz jego przybrała automatycz- nie wyraz uprzejmy i serdeczny. Zawsze drażniła mnie ta mechaniczna reakcja na jej obecność, ponieważ nie oznaczała niczego. Nie można stale cieszyć się z obecności kobiety, nawet jeżeli się jest zakochanym, a wierzyłem Sarze, kiedy twierdziła, że nigdy zakochani w sobie nie byli. Sądzę, że więcej szczerej życzliwości było w moich wybuchach nienawiści i podejrzeń. Dla mnie przynajmniej Sara była osobą w pełni praw — nie częścią domu, jak porcelanowe cacko, z którym trzeba obchodzić się ostrożnie. — Sa-ro, Sa-ro — zawołał, dzieląc sylaby z nieznośnym fałszem w głosie. W jaki sposób przekazać obcym jej obraz, jej postać, zatrzymującą się u stóp schodów i obracającą ku nam głowę? Nawet moich fikcyj- nych bohaterów nie potrafiłem nigdy opisać inaczej jak poprzez ich uczynki. Zawsze wydawało mi się, że należy pozostawić czytelnikowi swobodę wyobrażania sobie postaci w powieści według jego woli. Nie mam zamiar dostarczać mu gotowych ilustracji. I oto moja własna technika zdradza mnie nie chcę bowiem, żeby jakakolwiek kobieta za- 17 —

stąpiła Sarę. Pragnę, aby czytelnik widział to właśnie szerokie czoło, te śmiałe usta, ten a nie inny kształt czaszki. Tymczasem wszystko, co mogę mu pokazać, to zaledwie nieokreślona sylwetka w ociekają- cym płaszczu nieprzemakalnym, obracająca głowę ze słowami: — Tak, Henry? — a potem: — Ty? — Zawsze mówiła do mnie „ty". „Czy to ty?" — przez telefon. „Czy ty możesz? Czy ty zechcesz? Czy ty bę- dziesz?" — Jak wariat wyobrażałem sobie chwilami, że tylko jeden „ty" istnieje na świecie i że to ja właśnie nim jestem. — Miło mi cię zobaczyć — rzekłem. Był to jeden z momentów nienawiści. — Byłaś na spacerze? - T a k . — Wstrętny wieczór — rzuciłem oskarżycielskim tonem. A Henry dodał z udaną troską: — Przemokłaś na wylot, Saro. Kiedyś zaziębisz się na śmierć. Taki pełen zdawkowej mądrości banał może czasem zabrzmieć w rozmowie nutą żałoby, lecz gdybyśmy nawet wiedzieli, że w sło- wach tych jest prawda, wątpię, czy któryś z nas odnalazłby w sobie szczery niepokój pod warstwą irytacji, podejrzeń i nienawiści. II Nie wiem, ile minęło dni. Wróciła dawna niedola, a w tym za- mroczeniu nie łatwiej człowiekowi rozróżnić dni niż ślepcowi zmiany oświetlenia. Nie mam pojęcia, czy w siódmym, czy też w dwudzie- stym pierwszym dniu powziąłem mój plan działania. Teraz, kiedy mi- nęły trzy lata, przypominam sobie mgliście czuwanie na skraju Błoń, obserwowanie z daleka ich domu, z ukrycia koło fontanny albo spod portyku osiemnastowiecznego kościoła, w nadziei, że otworzą się drzwi i Sara zstąpi z tych porządnie utrzymanych, nie tkniętych bombardowa- niem schodów. Nigdy nie trafiłem na właściwą porę. Minęły deszcze, noce błyszczały od mrozu, ale dom był jak budka zepsutego staro- świeckiego barometru: ani mężczyzna, ani kobieta nie ukazywali się na progu. Nigdy więcej nie zobaczyłem Henry'ego, kroczącego przez Błonia o zmroku. Może wstydził się tego, co mi wyznał, był bowiem człowiekiem bardzo konwencjonalnym. Piszę to słowo z ironicznym uśmiechem, a przecież, jeśli wsłucham się w siebie, znajduję jedynie podziw i ufność, bo wyraz ten przypomina cichą wieś, widzianą z ru- 10 10

chliwej szosy, tchnącą spokojem, obiecującą tyle wypoczynku swymi strzechami i ścianami z kamienia. Pamiętam, że w owe mroczne dni czy tygodnie dużo śniłem o Sa- rze. Czasem budziłem się z uczuciem bólu, czasem z uczuciem przy- jemności. Kiedy myśli się o kobiecie cały dzień, nie powinno się ma- rzyć o niej w nocy. Próbowałem pisać książkę i nic z tego nie wycho- dziło. Odwalałem dziennie swoje pięćset słów, ale postacie nie chciały żyć. W pisaniu tyle zależy od błahości przeżywanych dni. Można być zajętym zakupami, składaniem zeznań podatkowych i przygodnymi rozmowami, podczas gdy nurt podświadomości płynie bez przeszkód, rozwijając problemy, planując akcję. Człowiek siedzi przy biurku pu- sty i zniechęcony, aż tu nagle słowa przychodzą jak gdyby z powietrza: sytuacje, które — zdawało się — uwięzły w beznadziejnym zaułku, ru- szają z miejsca. Praca dokonała się sama, podczas gdy człowiek spał, robił zakupy lub rozmawiał z przyjaciółmi. Ale ta nienawiść, to po- dejrzenie, ta niszczycielska pasja, zakorzeniły się głębiej niż książka — podświadomość żywiła się nimi, zamiast twórczością, aż oto któregoś ranka obudziłem się, wiedząc, że dziś odwiedzę pana Savage, jak gdyby decyzja zapadła w ciągu nocy. Dziwna to doprawdy dziedzina —• poufne profesje. Ufa się swo- jemu adwokatowi, swojemu lekarzowi, przypuszczam, że i księdzu, jeśli się jest katolikiem. Ja dodawałem teraz do tej kolekcji jeszcze i detek- tywa. Wyobrażenie Henry'ego o innych klientach, przyglądających się człowiekowi, było zupełnie błędne. Biuro miało dwie poczekalnie i do jednej z nich wpuszczony zostałem zupełnie sam. Pokój ten niczym nie przypominał wnętrza, jakiego można by się spodziewać przy Vigo Street. Miał on w sobie coś z zapleśniałej atmosfery biur prokuratury z domieszką błahej światowości, reprezentowanej przez wyłożone na stole pisma, przywodzące na myśl raczej poczekalnię dentysty. Był tam „Harper's Bazaar" i „Life", były numery francuskich żurnali; człowiek zaś, który mnie wprowadził, wydał mi się nieco za uprzejmy i trochę za dobrze ubrany. Przysunął mi krzesło do kominka i bardzo ostroż- nie zamknął drzwi. Czułem się jak pacjent i sądzę, że byłem istotnie pacjentem, dostatecznie chorym, aby poddać się sławetnej kuracji szo- kowej przeciw zazdrości. Pierwszą rzeczą, którą zauważyłem u pana Savage, był jego kra- wat — prawdopodobnie insygnium jakiegoś stowarzyszenia byłych uczniów — następną, gładkość policzków wygolonych nieskazitelnie 19

i pokrytych warstewką pudru, wreszcie jego czoło okolone resztką spło- wiałych włosów i jaśniejące zrozumieniem, współczuciem, gotowością służenia. Zauważyłem, że gdy podawał mi rękę, uścisnął moje palce znacząco. Przypuszczam, że był pewnie masonem i że gdybym potrafił odwzajemnić mu ten uścisk, otrzymałbym może zniżkę. — Pan Bendrix? — zagadnął. — Niech pan spocznie. Sądzę, że to krzesło będzie najwygodniejsze. Lekkim dotknięciem spulchnił poduszeczkę i w pełnej troski posta- wie czekał, aż się rozgoszczę. Potem przysunął sobie zwykłe, drewniane krzesełko i zasiadł koło mnie, jakby pragnął zbadać mi tętno. — Teraz proszę opowiedzieć mi wszystko własnymi słowami — rzekł. Nie wyobrażam sobie, jakich innych słów mógłbym użyć. Czułem zakłopotanie i gorycz. Nie przyszedłem tu po współczucie. Przysze- dłem, aby zapłacić, jeśli to będzie w granicach moich możliwości, za jakąś praktyczną pomoc. — Ile wynosi opłata za śledzenie? — zacząłem. Pan Savage pogładził delikatnie swój prążkowany krawat. — Niech się pan tym na razie nie kłopocze, proszę pana — po- wiedział. — Za taką wstępną konsultację biorę trzy gwinee, ale jeżeli zechce pan zaniechać dalszych kroków, nie policzę nic, ani grosza. Naj- lepsza reklama, wie pan — wetknął mi ten slogan jak termometr — to zadowolony klient. Przypuszczam, że w jednakowych sytuacjach wszyscy zachowu- jemy się podobnie i używamy tych samych słów. — To bardzo prosta sprawa — rzekłem i ze złością uświadomiłem sobie, że pan Savage wie już wszystko, zanim jeszcze otworzyłem usta. Nic z tego, co mam mu do powiedzenia, nie zadziwi go. On sam nie odkryje niczego innego niż to, co już tego roku słyszał setki razy. Nawet lekarze bywają czasem zaskakiwani przez swoich pacjentów, ale pan Savage wyspecjalizował się w jednej tylko chorobie i znał wszystkie jej objawy. — Niech się pan nie śpieszy, proszę pana — zaznaczył z obmierzłą uprzejmością. Zaczynałem się peszyć, jak wszyscy inni jego pacjenci. — Doprawdy, nie ma o czym dalej mówić — wyjaśniłem. — Ach, to już moja sprawa — rzekł pan Savage. — Pan tylko podda mi nastrój, atmosferę. Chodzi zapewne o panią Bendrix? —Niezupełnie. 20 ,

— Ale ona używa tego nazwiska? — Nie. Pan mnie całkiem źle zrozumiał. Ona jest żoną jednego z moich przyjaciół. — I on posłał pana? - N i e . — Więc pewnie pan i ta pani jesteście... blisko ze sobą? — Nie. Od roku tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego widzia- łem ją tylko raz. — Obawiam się, że nie całkiem rozumiem. Pan mówił, że chodzi o śledzenie. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo mnie zirytował. — Czyż człowiek nie może kochać lub nienawidzić aż tak długo? — wybuchnąłem. — Niech się pan nie łudzi. Jestem po prostu jeszcze jednym z pańskich zazdrośników. Nie pragnę wcale uchodzić za kogoś innego niż tamci, tylko że w moim przypadku istniała przerwa. Pan Savage położył dłoń na moim rękawie, jak gdybym był kapry- śnym dzieckiem. — Nie ma nic uwłaczającego w zazdrości, proszę pana. Zawsze chylę przed nią czoło, jako przed dowodem prawdziwego uczucia. A jeśli chodzi o tę panią, o której mówimy, pan ma powody przypuszczać, że obecnie... zbliżyła się z innym? — Jej mąż myśli, że go zdradza. Chodzi samotnie na jakieś wizyty. Daje kłamliwe wyjaśnienia. Ma... sekrety. — Sekrety, ach tak. — Oczywiście, to może nic nie znaczyć. — Moje długoletnie doświadczenie, proszę pana, uczy, że to niemal zawsze coś znaczy. — Jak gdyby uznał, że dostatecznie już mnie uspo- koił, by podjąć dalszą kurację, pan Savage powrócił do swego biurka i za- brał się do pisania. Nazwisko. Adres. Zajęcie męża. Z ołówkiem wznie- sionym ponad kartką zapytał: — Czy pan Miles wie o tej rozmowie? - N i e . — Nasz człowiek nie powinien być widziany przez pana Milesa? — Oczywiście, że nie. — To komplikuje sprawę. — Może pokażę mu później pańskie raporty. Zobaczę. — Czy może mi pan podać jakieś szczegóły o ich domu? Służąca jest? — Jest. 21

— Wiek? — Nie mam pojęcia. Jakieś trzydzieści osiem. — Nie wie pan, czy ma jakichś kawalerów? — Nie. I nie znam imienia jej babki. Pan Savage obdarzył mnie cierpliwym uśmiechem. Przez chwilę zdawało mi się, że zamierza wstać od biurka i poklepać mnie znowu. — Widzę, proszę pana, że nie ma pan doświadczenia, jeśli cho- dzi o śledztwo. Służąca jest bardzo ważna. Może nam tyle powiedzieć o zwyczajach swej pani, jeśli tylko zechce. Nie uwierzyłby pan, ile rzeczy ma znaczenie, nawet w najprostszej sprawie. Tego ranka niewątpliwie dowiódł swojej tezy — pokrył całe strony drobnym, spiczastym pismem. W pewnej chwili przerwał indagację, aby zadać mi pytanie: — Czy nie miałby pan nic przeciwko temu, gdyby w razie pilnej potrzeby mój człowiek zaszedł do pana? Odparłem, że mi to nie przeszkadza, natychmiast jednak wydało mi się, że otwieram drzwi mego pokoju jakiejś infekcji. — Gdyby jednak dało się tego uniknąć... — Naturalnie, naturalnie. Rozumiem. Sądzę, że zrozumiał naprawdę. Gdybym mu powiedział, że obec- ność jego człowieka byłaby jak kurz na meblach, czy jak sadza na książkach — nie zdziwiłby się ani nie rozgniewał. Bardzo lubię pisać na czystych, liniowanych arkuszach kancelaryjnego papieru. Tłusta plama, zaciek po herbacie, czynią stronę nieużyteczną. Przyszła mi do głowy fantastyczna myśl, że powinienem zamknąć gdzieś mój papier w razie wizyty tego nieapetycznego gościa. — Lepiej by było, gdyby mnie uprzedził... — dodałem. — Oczywiście. Ale to nie zawsze jest możliwe. Pański adres? Numer telefonu? — Nie mam prywatnego telefonu. Moja gospodyni włączona jest na ten sam numer. — Wszyscy moi ludzie są bardzo dyskretni. Czy chce pan otrzymy- wać raporty tygodniowo, czy może woli pan od razu dostać końcowy wynik? — Tygodniowo. To może nie mieć żadnego końca. Prawdopodobnie nie ma w tym nic do wykrycia. — Czy pan często bywa u doktora? Nie stwierdził pan u siebie jakichś dolegliwości? Wie pan, jeśli ktoś odczuwa potrzebę korzystania z naszych usług, zazwyczaj oznacza to, że jego zdrowie szwankuje. 22

Sądzę, że poszczęściło mi się, iż miałem do czynienia z panem Sa- vage. Polecono go jako człowieka mniej przykrego niż większość ludzi jego profesji, niemniej jego pewność siebie wydała mi się nieznośna. Kiedy się nad tym zastanowić, czyż tropienie niewinnych nie jest za- jęciem dość haniebnym? Kochankowie bowiem są prawie zawsze nie- winni. Nie popełniają żadnej zbrodni. We własnym przekonaniu pewni są, że nie robią nic złego. Zawsze mają na ustach gotowy, odwieczny frazes: „Dopóki nikt nie jest skrzywdzony prócz mnie..." — a miłość oczywiście rozgrzesza wszystko. Tak wierzą i ja sam wierzyłem tak w dniach mojej miłości. Kiedy przyszło do kosztów, pan Savage okazał się zdumiewająco umiarkowany. Trzy gwinee dziennie i wydatki, „które oczywiście mu- szą uzyskać aprobatę". Wyjaśnił mi ich rodzaj: — Czasem jakaś kawa, pan wie, a czasem trzeba postawić komuś wódkę. — Zażartowałem blado, że nie pochwalam whisky, ale pan Savage nie wykrył w tym śladu humoru. — Znam wypadek — powiedział — kiedy jeden głęb- szy, postawiony we właściwym momencie, oszczędził miesiąca docho- dzeń. Była to chyba najtańsza whisky, za jaką kiedykolwiek płacił mój klient. — Wyjaśnił mi, że niektórzy jego klienci żądają codziennego rozliczenia, powiedziałem mu jednak, że wystarczy mi zupełnie tygo- dniowe. Wszystko odbyło się bardzo prędko. W chwili kiedy wychodziłem na Vigo Street, byłem już niemal przekonany, że tego rodzaju rozmówki zdarzają się wcześniej czy później każdemu mężczyźnie. III Czy nie ma mi pan jeszcze czegoś charakterystycznego do powie- dzenia? — pamiętam, że pan Savage zadał mi takie pytanie. Dla detek- tywa, tak samo jak dla pisarza, ważną rzeczą jest zebranie trywialnego materiału, zanim wyłowi zeń sprawę istotną. Jakże jednak trudny jest ten połów, to wyzwalanie prawdziwego tematu. Olbrzymi nacisk ze- wnętrznego świata ciąży na nas jak jakaś peine forte et dure. Teraz, kiedy przystępuję do spisania mojej własnej historii, problem pozo- staje ten sam, tylko że jeszcze gorszy. Istnieje tyle faktów, których nie muszę wymyślać. I jakże tu wyodrębnić postać ludzką z gęstego tła — spośród gazet codziennych, codziennych posiłków, ulicznego ruchu 23

toczącego się ze zgrzytem ku Battersea, mew ciągnących od Tamizy w poszukiwaniu chleba, wczesnego lata tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, lśniącego nad parkiem, gdzie dzieci puszczają łódki na stawie — jednego z tych pogodnych, skazanych na zagładę miesięcy letnich sprzed wojny? Ciekaw jestem, czy gdybym się dobrze zasta- nowił, potrafiłbym odkryć na wydanym przez Henry'ego przyjęciu jej przyszłego kochanka. Pierwszy raz zobaczyliśmy się pijąc marne, południowoafrykańskie sherry — lepszego nie było z powodu wojny w Hiszpanii. Zwróciłem na Sarę uwagę pewnie dlatego, że wydawała się szczęśliwa. W owych latach uczucie szczęścia zamierało już od dawna pod tchnieniem nadciągającej burzy. Odnajdywało się je jeszcze u pija- nych i u dzieci — rzadko gdzie indziej. Spodobała mi się od razu dlatego, że powiedziawszy, iż czytała moje książki, natychmiast porzuciła ten temat. Od pierwszej chwili potraktowała mnie jak człowieka, nie jak autora. Nie przyszło mi nawet do głowy, że mógłbym się w niej zako- chać. Przede wszystkim była piękna, a piękne kobiety, zwłaszcza jeśli są również inteligentne, budzą we mnie jakieś głęboko zakorzenione po- czucie niższości. Nie wiem, czy psychologowie wynaleźli już kompleks legendarnego króla Kofetuy, ja jednak rzadko doznawałem pożądania, jeśli nie łączyło się ono z jakimś uczuciem wyższości, czy to umysłowej, czy fizycznej. To, co uderzyło mnie w niej owego pierwszego wieczoru, to była jej uroda i jej wesołość, a także zwyczaj dotykania ludzi dłońmi, jakby ich kochała. Oprócz stwierdzenia, wyrażonego na początku, za- pamiętałem tylko jedną jeszcze rzecz, którą mi powiedziała: „Zdaje się, że pan nie lubi bardzo wielu ludzi". Możliwe, że wymądrzałem się na temat moich kolegów pisarzy. Nie pamiętam. Jakież to było lato! Nie będę próbował określić dokładnie miesiąca — musiałbym wracać doń przez tyle cierpień. Pamiętam jednak, jak ra- zem z Henrym, wypiwszy zbyt wiele lichego sherry, wyszliśmy z dusz- nego zatłoczonego pokoju i jak spacerowaliśmy po Błoniach. Blask słońca kładł się nisko i trawa zblakła w jego żarze. Odległe domy były domami z wiktoriańskiego sztychu — małe, dokładnie zarysowane, spo- kojne. Tylko gdzieś z daleka dobiegał płacz dziecka. Osiemnastowieczny kościół stał na wysepce zieleni jak zabawka — zabawka, którą można zostawić na noc na dworze przy suchej, nieskazitelnej pogodzie. Była to taka pora, kiedy czyni się zwierzenia obcym. — Jacy szczęśliwi moglibyśmy być wszyscy — powiedział Henry. - T a k . 24

Poczułem wielką sympatię do niego, kiedy tak stał tu na Błoniach z dala od swego towarzystwa, ze łzami w oczach. — Macie uroczy dom — zauważyłem. — Moja żona go wyszukała. Poznałem go zaledwie tydzień temu, na innym przyjęciu. W owych czasach pracował w Ministerstwie Opieki Społecznej. Zagadnąłem go wtedy, ponieważ zbierałem materiał do mojej powieści. W dwa dni po- tem przysłał zaproszenie. Dowiedziałem się później, że skłoniła go do tego Sara. — Od dawna jesteście państwo małżeństwem? — zapytałem. — Od dziesięciu lat. — Pańska żona jest czarującą osobą. — Jest mi wielką pomocą — odparł. Biedny Henry. Ale dlaczego właściwie biedny? Czyż ostatecznie nie miał w ręku szczęśliwych kart — kart łagodności, pokory i zaufania? — Muszę wracać — powiedział. — Nie mogę zostawiać wszystkiego na jej głowie, Bendrix. — I położył mi dłoń na ramieniu, jak gdybyśmy się znali do roku. Czy nauczył się tego gestu od niej? Małżonkowie upodabniają się do siebie. Ruszyliśmy razem, a kiedy wchodziliśmy do holu, dostrzegłem w lustrze wiszącym naprzeciw alkowy odbicie dwóch osób, odsuwających się od siebie, jakby po pocałunku. Jedną z nich była Sara. Spojrzałem na Henry'ego. Może nie zauważył, może nie dbał o to — nie wiem zresztą. Pomyślałem tylko, że musi być nieszczęśliwym człowiekiem. Czy pan Savage uznałby tę scenkę za charakterystyczną? Dowiedzia- łem się później, że mężczyzna, który ją całował, nie był jej kochankiem. Był to jeden z kolegów Henry'ego z Ministerstwa, którego żona ucie- kła przed tygodniem z marynarzem. Tego dnia Sara spotkała go po raz pierwszy i wydaje się rzeczą wątpliwą, aby mógł do tej pory pozosta- wać w tym świecie, z którego ja zostałem tak stanowczo wyłączony. Miłość nie potrzebuje aż tyle czasu, aby się wykluć. Chętnie pozostawiłbym w spokoju tę przeszłość, bowiem gdy piszę o tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku, czuję nawrót całej mej nienawiści. Zdaje się, że nienawiść działa na te same gruczoły co miłość — wywołuje nawet te same odruchy. Gdyby nie nauczono nas, jak interpretować dzieje Pasji, czy potrafilibyśmy powiedzieć na podsta- wie uczynków jedynie, który z dwóch kochał Chrystusa — zazdrosny Judasz czy tchórzliwy Piotr? 25