uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Graham Greene - Konsul honorowy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :682.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Graham Greene - Konsul honorowy.pdf

uzavrano EBooki G Graham Greene
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 46 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

Graham Greene Konsul honorowy Żadna z postaci tej książki — od ambasadora brytyjskiego aż po starego Jose — nie jest portretem osób żyjących. Prowincja argentyńska i miasto, gdzie głównie toczy się akcja, są rzecz jasna podobne do jakiegoś naprawdę istniejącego miasta czy prowincji. Nie opatrzyłem ich żadną nazwą, gdyż chciałem mieć swobodę i nie wiązać się jakimkolwiek planem ulic czy mapą określonej prowincji. CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział 1 Doktor Eduardo Plarr stał w małym rzecznym porcie nad Paraną, wśród szyn kolejowych i żółtych dźwigów, obserwując poziomą smugę dymu nad Chaco, leżącą między czerwonymi promieniami zachodzącego słońca niby strzęp flagi narodowej. O tej godzinie, prócz niego i marynarza pilnującego budynku zarządu portu, nikogo tu nie było. Za sprawą tajemnego pomieszania gasnącego światła z zapachem dziwnej rośliny taki wieczór jak ten u jednych przywołuje dzieciństwo i nadzieję na przyszłość, u innych świadomość czegoś, co utracili i o czym niemal zapomnieli. Szyny, dźwigi, budynki zarządu portu — to właśnie zobaczył przybywając po raz pierwszy do swej przybranej ojczyzny. Lata nic tu nie zmieniły, dodały tylko smugę dymu, która — gdy tu przyjechał wtedy — jeszcze nie wisiała nad horyzontem. Fabryka, znad której ten dym się unosił, nie była jeszcze zbudowana, kiedy przeszło dwadzieścia lat temu przy- jechał z matką z Paragwaju. Pamiętał dobrze, jak ojciec — ubrany na szaro szczupły mężczyzna o zapadniętej klatce piersiowej — stojąc na nabrzeżu w Asunción obok trapu ma- łego rzecznego statku, ze sztucznym optymizmem obiecywał im, że wkrótce do nich przyjedzie. Za miesiąc, najdalej za trzy — te pełne nadziei słowa skrzypiały mu w gardle jak zardzewiała maszyna. Czternastoletniemu chłopcu nie wydało się dziwne, może tylko nieco cudzoziemskie, że ojciec pocałował swoją żonę w czoło z szacunkiem, raczej jak matkę niż jak współmałżonkę. Doktor Plarr uważał siebie w owym czasie za tak rdzennego Hiszpana jak jego matka, podczas gdy po jego ojcu wyraźnie znać było angielskie pochodzenie. Jego ojciec prawnie, a nie tylko z racji posiadanego paszportu, pochodził z legendarnej śnieżnej i zamglonej wyspy, ojczyzny Dickensa i Conan Doyle'a, chociaż zachował zapewne niewiele prawdziwych wspomnień o kraju, z którego wyjechał mając dziesięć lat. Książka z obrazkami pod tytułem Londyńska panorama, w ostatniej chwili przed wejściem na statek kupiona przez jego rodziców, przetrwała, i Henry Plarr często oglądał ją z małym Eduardo przewracając strony szarych matowych fotografii ukazujących pałac Buckingham, Tower, widok Oxford Street z zaprzężonymi w konie powozami obok pań wytwornym gestem unoszących długie spódnice. Jego ojciec, jak to zrozumiał znacznie później doktor Plarr, był wygnańcem politycznym, a ten kontynent właśnie dawał schronienie wygnańcom: Włochom, Czechom, Polakom, Walijczykom, Anglikom. Kiedy doktor Plarr jako chłopiec czytał powieści Dickensa, jak cudzoziemiec przyjmował wszystko za istniejącą współcześnie rzeczywistość, gdyż nie znał innych świadectw. Przypominał tym naiwnych, którzy wierzą, iż pomocnik szeryfa i trumniarz wciąż bez zmian wykonują swój zawód w świecie, gdzie Oliver Twist jest więziony w londyńskiej piwnicy. W wieku czternastu lat nie rozumiał motywów, które kazały jego ojcu zostać na bulwarze starej nadrzecznej stolicy. Minęło wiele lat w Buenos Aires, nim pojął, że egzystencja

wygnańca, który stale musiał zbierać dokumenty i odwiedzać przeróżne urzędy, nie jest rzeczą prostą. Prostota była przywilejem ludzi urodzonych na miejscu, tutejsze warunki życia uważających za oczywiste, choć dziwne. Język hiszpański wywodzi się z romańskiego, a Rzymianie byli ludźmi prostymi. Machismo — poczucie, męskiej dumy — to hiszpański odpowiednik virtus, niewiele mający wspólnego z angielską „odwagą" czy „dumnie wzniesionym czołem". Może jego ojciec na swój cudzoziemski sposób starał się naśladować machismo, kiedy postanowił sam borykać się z codziennie rosnącym'niebezpieczeństwem po paragwajskiej stronie granicy, ale na nabrzeżu widać było tylko to dumnie wzniesione czoło. Eduardo wrlaz z matką — w drodze do wielkiej, hałaśliwej stolicy położonej na południu republiki (ich wyjazd opóźniły o kilka godzin demonstracje polityczne) — przybyli do nadrzecznego portu o takiej samej wieczornej godzinie i pewne szczegóły scenerii: stare domy w kolonialnym stylu, kruszący się stiuk na ulicy, biegnącej wzdłuż nabrzeża, para całująca się na ławce, oblany poświatą księżycową posąg nagiej kobiety, popiersie admirała o swojsko irlandzkim nazwisku i pęk elektrycznych żarówek niby dojrzałe winne grono wiszący nad straganem z lemoniadą tak mocno utkwiły w pamięci chłopca jako symbol niezwykłego spokoju, że gdy wreszcie poczuł nieodpartą chęć ucieczki od drapaczy chmur, zatorów samochodowych, syren policyjnych wozów i karetek pogotowia oraz pomników bohaterskich oswobodzicieli na koniach, postanowił przyjechać znowu do tego małego północnego miasteczka i rozpocząć praktykę w chwale wykwalifikowanego lekarza z samego Buenos Aires. Żaden z przyjaciół czy kawiarnianych znajomych w stolicy nie potrafił zrozumieć jego motywów: ostrzegali, że na północy klimat jest wilgotny, bardzo niezdrowy, powtarzali z naciskiem, że to nudne miasto, w którym nic nigdy się nie dzieje, nie ma tam nawet najmniejszych przejawów gwałtowności. — Być może równie niezdrowo dla mnie byłoby zabiegać o lepszą praktyką — odpowiadał z uśmiechem podobnie nic nie znaczącym albo fałszywym, jak wtedy wyraz nadziei na twarzy jego ojca. W Buenos Aires, podczas długich lat rozłąki, dostali od ojca jeden jedyny list. Koperta była zaadresowana do nich obojga, Señora e hijo. List przyszedł nie przez pocztę. Znaleźli go wetknięty pod wejściowe drzwi mieszkania pewnego niedzielnego wieczoru, w cztery lata po przyjeździe do Buenos Aires, kiedy wrócili z Przeminęło z wiatrem, które oglądali po raz trzeci. Jego matka szła na każde powtórzenie filmu, może dlatego, że dzięki staremu filmowi i starym gwiazdom wojna domowa na kilka godzin stawała się czymś statycznym, po- zbawionym grozy, a Clark Gable i Vivien Leigh znowu ukazywali się niezmienieni, mimo upływu lat i strzelaniny. Koperta była bardzo brudna i pognieciona, zaznaczono na niej: „Doręczyć osobiście", ale nigdy nie dowiedzieli się, kto ją przyniósł. List nie został napisany na dawnym papierze listowym, który nosił elegancki gotycki napis z nazwą ich estancia, ale na poliniowanych kartkach taniego bloku. Litery, jak głos na nabrzeżu, pełne były udawanej nadziei: „Sprawy" — pisał ojciec — wkrótce się wyjaśnią, nie określił jednak terminu jakąś datą, a więc „nadzieja" mogła się już wyczerpać na długo przedtem, nim list do nich dotarł. Nigdy więcej nie usłyszeli o ojcu, żadna plotka czy wiadomość nie dotarła do nich ani o jego uwięzieniu, ani o śmierci. List zakończył z wyszukaną hiszpańską grzecznością: „Wielką jest dla mnie pociechą, że Wy dwoje, istoty, które najbardziej kocham na świecie, przebywacie w bezpiecznym miejscu. Wasz szczerze oddany mąż i ojciec, Henry Plarr". Doktor Plarr sam nie potrafił dokładnie określić, w jakiej mierze do powrotu do małego portu rzecznego skłoniło go przekonanie, że tutaj będzie znajdował się w pobliżu granicy kraju, gdzie się urodził i gdzie jego ojciec został pogrzebany: w więzieniu, a może w ziemi, o czym się zapewne nigdy nie dowie. Wystarczyło pojechać kilka kilometrów na północny wschód i spojrzeć poza zakręt rzeki. Wystarczyło jak przemytnik wsiąść do łodzi... Czasem

miał wrażenie, że pełni straż, że czeka na sygnał. To był oczywiście ten najbardziej bezpośredni motyw. Kiedyś powiedział jednej z kochanek: „Wyjechałem 1 Buenos Aires, żeby jak najdalej znaleźć się od mojej matki". To prawda: zniknęła już jej uroda i stale teraz narzekała na utratę majątku, na życie w wielkiej hałaśliwej stolicy z iantastica aiquitectuia, na drapacze chmur chaotycznie wzniesione na nędznych ulicach i do dwudziestego piętra pokryte ogłoszeniami pepsi-coli. Doktor Plarr odwrócił się plecami do portu i kontynuował wieczorną przechadzkę wzdłuż brzegu rzeki. Niebo było już tak ciemne, że niewidoczna stała 'się smuga dymu i zarys przeciwległego brzegu. Prom, który łączył miasto z prowincją Chaco, jak oświetlony ołówek zbliżał się powoli, drżąc wyraźnie, kiedy statek mozolnie płynął pod silny południowy prąd. Trzy Marie wisiały na niebie niby resztka zerwanego różańca — krzyż leżał w innym miejscu, tam, gdzie upadł. Doktor Plarr co dziesięć lat odnawiał swój angielski paszport, właściwie dotąd nie bardzo wiedząc, dlaczego; w tej chwili poczuł nagle chęć na niehiszpańskie towarzystwą. W mieście było tylko dwóch Anglików: stary nauczyciel języka angielskiego, który przybrał sobie tytuł doktora, choć jego noga nigdy nie postała na uniwersytecie, i Charley Fort- num, konsul honorowy. Od pewnego poranka, kilka miesięcy temu, kiedy Plarr zaczął sypiać z żoną Fortnuma, niezbyt dobrze czuł się w jego towarzystwie, zapewne dokuczało mu prymitywne poczucie winy, a może irytowała ufność Fortnuma, który z taką niezachwianą pewnością wierzył w wierność żony. Raczej z dumą niż zaniepokojeniem rozprawiał o jej dolegliwościach we wczesnym okresie ciąży, jakby to był komplement dla jego męskości, aż Plarr miał wprost ochotę zawołać: „Ale kto, u licha, jest ojcem, twoim zdaniem?" Wobec tego tylko doktor Humphries... chociaż było jeszcze za wcześnie, żeby go zastać w hotelu „Bolivar”. Doktor Plarr znalazł miejsce pod jedną z białych kul oświetlających nabrzeże i wyciągnął z kieszeni książkę. Z miejsca, gdzie siedział, mógł widzieć swój samochód zaparkowany koło kiosku z coca-colą. Książka, którą ze sobą nosił, była powieścią napisaną przez jednego z jego pacjentów — Jorge Julio Saavedrę. Saavedra również miał tytuł doktora, zresztą autentyczny, gdyż dwadzieścia lat temu w stolicy przyznano mu honorowy stopień naukowy. Powieść — pierwsza, która odniosła największy sukces — nosiła tytuł Milczące serce i została napisana ciężkim, melancholijnym stylem, pełnym ducha machismo. Plarr nie mógł więcej przeczytać za jednym razem niż kilka stron. Szlachetni sztywni bohaterowie latyno-amerykańskiej literatury byli jego zdaniem zbyt nieskomplikowani i heroiczni, żeby mogli mieć swoje wzorce w życiu. Rousseau i Chateaubriand wywarli na Amerykę Południową większy wpływ niż Freud — w Brazylii nawet pewne miasto zostało nazwane Beniamin Constant. Zaczął czytać: „Julio Moreno w dni, kiedy od morza wiał uporczywy wiatr, pokrywając solą kilka hektarów nieurodzajnej ziemi, wysuszając rzadkie rośliny, które przetrwały od ostatniej wichury, siedział całymi godzinami w milczeniu, brodę oparłszy o dłonie, z zamkniętymi oczami, jak gdyby chciał żyć tylko w tajemnym zakątku swojej duszy, do którego nawet żona nie miała dostępu. Nigdy się nie skarży... Ona przez długie minuty zwykła stać koło niego, trzymając w lewej ręce tykwę z maté, a gdy otworzył oczy, brał od niej naczynie bez słowa. Może tylko drgnięcie dumnych, niepokonanych ust było wyrazem podziękowania". Doktor Plarr, wychowany przez ojca na książkach Dickensa i Conan Doyle'a, z trudem czytał powieść Saavedry, ale uważał ten wysiłek za część swoich lekarskich obowiązków. Za kilka dni jak zwykle razem z doktorem Saavedrą zjedzą kolację w hotelu „National", musi więc być przygotowany do zrobienia paru uwag na temat książki, którą autor zadedykował mu tak serdecznie: „Mojemu przyjacielowi i doradcy, doktorowi Eduardo Plarrowi, ofiaruję tę swoją pierwszą książkę, by się przekonał, że nie zawsze byłem

powieściopi- sarzem politycznym, i by w największym zaufaniu ukazać mu pierwszy owoc mej inspiracji". Doktor Saavedra bynajmniej nie był milczący, a to dlatego, jak podejrzewał Plarr, że uważał siebie za Moreno manqué. Moreno nosił przecież nawet jedno z jego imion... Waściwie Plarr nigdy dotąd nikogo w mieście nie przyłapał na czytaniu. Kiedy czasem bywał na proszonej kolacji, widział książki uwięzione za szkłem, mającym je chronić przed wilgocią. Nigdy nie spotkał nikogo czytającego cokolwiek nad rzeką czy na którymś skwerze — z wyjątkiem oczywiście „El Litoral”, miejscowej gazety. Na ławkach siadywali zakochani, zmęczone kobiety z koszykami pełnymi zakupów, włóczędzy, ale nigdy ludzie czytający. Ten czy ów włóczęga bezczelnie rozwalał się na całej ławce, i wtedy nikt nie siadał obok (nie śmiał), tak że przeciwnie niż na całym świacie mógł się wyciągnąć jak długi. Może czytanie na świeżym powietrzu było nawykiem przejętym od ojca, który zawsze zabierał ze sobą książkę, gdy szedł z nim, bo przecież to w jego opuszczonym i pachnącym pomarańczami świecie doktor Plarr przeczytał całego Dickensa z wyjątkiem Opowieści wigilijnej. Tutejsi ludzie, pierwszy raz widząc go na ławce z otwartą książką, przyglądali mu się z wielką ciekawością. Może uważali, że taki jest zwyczaj leka- rzy-cudzieziemców. Nie dlatego, żeby to zajęcie było niegodne mężczyny, ale z pewnością dopatrywali się w nim czegoś obcego. Mężczyźni w tym kraju woleli wystawać na rogach ulic i rozmawiać, albo siedzieć przy filiżance kawy i rozmawiać, albo wychylać się przez okno i rozmawiać. A przez cały czas, kiedy rozmawiali, dotykali się nawzajem, żeby podkreślić ja- kąś ważną kwestię czy po prostu ze zwykłej przyjaźnij Plarr publicznie dotykał tylko książki. To znaczyło, podobnie jak jego angielski paszport, że zawsze pozostanie obcy: nigdy naprawdę się nie zasymiluje. Zaczął znowu czytać: „Ona sama pracowała również w niezmąconym milczeniu, godząc się z tą znojną pracą jak ze złą pogodą, jak z nieuniknionym prawem natury". Doktor Saavedra miał za sobą okres pełnego, choć nie pozbawionego krytyki, sukcesu w stolicy. Kiedy zaczął odczuwać lekceważenie swojej osoby przez recenzentów — a co gorsza przez damy z towarzystwa i reporterów gazet — wyjechał na północ Argentyny, gdzie jego dziadek był gubernatorem i gdzie mu okazywano respekt należny słynnemu literatowi ze stolicy, chociaż z pewnością niewiele osób czytało tu jego powieści. Dziwna rzecz, ale wyimaginowana geografia jego książek pozostała bez zmian. Swą mityczną krainę znalazł w czasach wczesnej młodości podczas wakacji spędzonych w małym miasteczku nad morzem, daleko na południu kraju w pobliżu Trelew, i gdziekolwiek by teraz zamieszkał, zawsze widział tylko ją. Nigdy nie spotkał Juliana Moreno, ale pewnego wieczoru w barze skromnego hoteliku, gdzie siedział obok mężczyzny pogrążonego w melancholijnym milczeniu nad kieliszkiem, wyobraził go sobie bardzo wyraźnie. Doktor Plarr dowiedział się tego wszystkiego w stolicy od starego przyjaciela, zazdrosnego wroga pisarza, i znajomość przeszłości Saavedry bardzo mu się przydała, kiedy zaczął go leczyć z ataków depresji maniakalnej. Ciągle ten sam bohater pojawiał się w powieściach pisarza, i choć dzieje Moreno zmieniały się nieco, nigdy nie zmieniało się jego smutne, uparte milczenie. Przyjaciel i wróg, który towarzyszył wtedy młodemu Saavedrze w tej odkrywczej podróży, stwierdził z pogardą: „A wie pan, kim był ten człowiek? Walijczykiem, tak, Walijczykiem. Czy kto kiedy słyszał o Walijczyku obdarzonym machismo? W tamtych stronach wielu było Walijczyków. Ten był po prostu pijany, ot i wszystko. Po przyjeździe | interioru pił na umór przez cały tydzień". Prom ruszył w kierunku niewidocznego bagnistego brzegu porośniętego krzakami i po pewnym czasie wrócił. Plarr z trudem mógł się skoncentrować na milczeniu serca Juliana Moreno. Żona porzuciła go wreszcie uciekając z robotnikiem, który u nich pracował; był młody, przystojny i dużo mówił, ale czuła się nieszczęśliwa w nadmorskim mieście, gdzie jej

kochanek nie mógł znaleźć pracy. Wkrótce popadł w alkoholizm i stał się gadatliwy w łóżku, a ona zaczęła rozpaczliwie tęsknić za długotrwałym milczeniem i pokrytą solą, wyschłą ziemią. Wróciła więc do Moreno, który bez słowa zrobił jej miejsce przy stole, gdzie właśnie przygotowywał sobie skromny posiłek; potem siedział jak zwykle w swoim fotelu z brodą opartą o dłonie, a ona stała obok trzymając tykwę z maté. Powieść miała jeszcze sto stron, choć zdaniem Plarra powinna się była na tym skończyć. Jednak machismo Juliana Moreno nie znalazło pełnego wyrazu i kiedy przekazał swojej żonie w najbardziej skąpych słowach wiadomość, że wybiera się do miasta Trelew, Plarr wiedział, co się tam stanie: Julian Moreno w miejscowym barze spotka kochanka żony, odbędzie się walka na noże, w której zwycięży oczywiście młody człowiek. Czyż, kiedy odjeżdżał, nie dostrzegła w oczach Moreno „wyrazu wyczerpanego pływaka, poddającego się ciemnej fali nieuchronnego przeznaczenia"? Nie twierdził, że doktor Saavedra pisał źle. Jego styl cechowała pełna powagi muzykalność, zawsze też pobrzmiewały w nim fanfary przeznaczenia, ale Plarr nieraz miał ochotę zawołać do swego melancholijnego pacjenta: „Życie wcale nie jest takie. Życie nie jest ani szlachetne, ani czcigodne. Nawet życie w Ameryce Południowej. Nie ma rzeczy nieu- chronnych. Życie stale zaskakuje, jest absurdalne. A ponieważ jest absurdalne, zawsze istnieje nadzieja. Przecież pewnego dnia możemy wynaleźć lekarstwo na raka i zwykły katar". Zajrzał na ostatnią stronę. Oczywiście krew Juliana sączyła się między popękanymi kaflami podłogi baru w Trelew, a jego żona (jakim cudem dotarła tam tak szybko?) stała koło niego i choć raz nie trzymała tykwy z maté. „Łagodny wyraz, jaki przemknął przez te twarde, niepokonane usta, powiedział jej wyraźnie, zanim zamknęły się jego oczy znużone istnieniem, że się ucieszył z jej obecności." Plarr zamknął książkę poirytowany. Krzyż Południa spo czywał na swoim miejscu na ciemnym niebie pełnym gwiazd. Nic nie zakłóciło niezmąconej czamości horyzontu — ani miasta, ani maszty telewizyjne, ani oświetlone okna. Czy jeśli wróci do domu, grozi mu jeszcze telefoniczne wezwanie? Skończył wizytę u ostatniej pacjentki, żony sekretarza wydziału finansowego, która dostała gorączki, i postanowił wrócić do domu dopiero nad ranem. Wolał się trzymać z dala od telefonu, aż będzie za późno na niezawodowe wezwanie. Teraz tylko jeden telefon mógł go zaniepokoić. Charley Fortnum, o czym wiedział, jadł kolację z gubernatorem, który potrzebował tłumacza dla honorowego gościa, ambasadora amerykańskiego. A Klara nie bała się już telefonu, bez przeszkód dzwoniła do niego z prośbą, by pod nieobecność męża dotrzymywał jej towarzystwa, a on właśnie tego wtorkowego wieczoru nie miał ochoty jej widzieć. Jego pożądanie uśpiła oba- wa. Wiedział, że Charley może wrócić nieoczekiwanie wcześniej, gdyż kolacja, jak przypuszczał, nie odbędzie się z przyczyn, których on sam nie powinien był znać. Dlatego postanowił trzymać się z dala od swego domu aż do północy. O tej porze przyjęcie u gubernatora z pewnością się skończy, a Charley Fortnum będzie w drodze do domu. Nie jestem mężczyzną obdarzonym machismo, myślał ze skruchą doktor Plarr, chociaż nie potrafił sobie wyobrazić Fortnuma rzucającego się na niego z nożem. Wstał z ławki. Było na tyle późno, że profesora angielskiego z pewnością zastanie w hotelu. Jednak nie zastał doktora Humphriesa. Doktor mieszkał na parterze w małym pokoiku z prysznicem, z okna miał widok na patio z zakurzoną palmą i nieczynną fontanną. Drzwi nie zamknął, co świadczyło zapewne o jego zaufaniu do stabilizacji miejscowego życia. Doktor Plarr pamiętał, że w ich domu w Paragwaju ojciec co wieczór zamykał na klucz nawet drzwi wewnętrzne: do sypialń, łazienek, nie używanych pokoi gościnnych, nie w obawie przed bandytami, ale policją, umundurowanymi i oficjalnymi mordercami, chociaż zamknięte drzwi nie na długo stanowiłyby dla nich przeszkodę. W pokoiku Humphriesa z trudnością mieściło się łóżko, toaletka, dwa krzesła, umywalnia i

prysznic. Trzeba było torować sobie między nimi drogę jak w zatłoczonej kolei podziemnej. Plarr zauważył, że Humphries przylepił na ścianie nowy obrazek z hiszpańskiego wydania „Life'u": była to królowa Elżbieta na koniu podczas parady wojskowej. Wybór nie świadczył o patriotyzmie czy nostalgii za krajem, po prostu na ścianach pojawiały się ciągle nowe plamy wilgoci i doktor Humphries zakrywał je taką ilustracją, jaką akurat miał pod ręką. Jednak jego wybór mógł dowodzić tego, że wolał budzić się patrząc raczej na twarz królowej niż pana Nixona (fotografię Nixona na pewno zamieszczono w tym samym numerze „Life'u"). W pokoiku panował chłód i nawet on był wilgotny. Prysznic za plastikową zasłoną miał zepsutą uszczelkę i cały czas woda kapała na kafle. Trudno było uważać wąskie łóżko za posłane: pofałdowane prześcieradło wyglądało jak naciągnięte w pośpiechu na nieboszczyka, a zwisająca nad nim szara moskitiera przypominała deszczową chmurę. Plarrowi zrobiło się żal samozwańczego doktora literatury: nie było to otoczenie, w którym ktokolwiek z własnej woli — jeśli w ogóle istnieje człowiek obdarzony wolną wolą — oczekiwałby na śmierć. Mój ojciec, pomyślał niespokojnie, jest w tym samym wieku co Humphries teraz i może żyje w znacznie gorszych warunkach. Za ramę lustra wetknięty był kawałek papieru: „Jestem w Klubie Włoskim". Może oczekiwał na ucznia i dlatego nie zamknął drzwi? Klub Włoski mieścił się po drugiej stronie ulicy w imponującym ongiś budynku w stylu kolonialnym. Ustawiono tam również czyjeś popiersie, może Cavoura, może Mazziniego, ale powierzchnię kamienia pokryły dzioby jak po ospie i nie można było odczytać napisu; stało ono między ulicą a domem, którego każde wąskie okno wieńczyła kamienna girlanda. Kiedyś w mieście osiedliła się spora grupa Włochów, ale z tych czasów została już tylko nazwa klubu, popiersie i imponująca fasada, na której widniała dziewiętnastowieczna data wykuta rzymskimi cyframi. W Klubie Włoskim można było tanio zjeść, nie płacąc składek, a pracował tam tylko jeden Włoch, samotny kelner, który dawno temu urodził się w Neapolu. Kucharz był Węgrem z pochodzenia i właściwie nie gotował nic prócz gulaszu. W daniu tym z łatwością mógł ukryć jakość składników, co było mądrym posunięciem z jego strony, zważywszy, że najlepszą wołowinę wysyłano z miasta rzeką do stolicy znajdującej się o przeszło osiemset kilometrów. Doktor Humphries siedział tuż koło otwartego okna, z serwetką wetkniętą za wystrzępiony kołnierzyk. Zawsze, nawet podczas największego upału, nosił garnitur, krawat i kamizelkę, niby wiktoriański literat mieszkający we Florencji. Nosił też oprawne w stalowy drut okulary, ale szkieł zapewne nie zmieniał od lat, gdyż bardzo nisko pochylał się nad gula- szem, żeby sprawdzić, co je. Poplamionym nikotyną pasmom jego siwych włosów została przywrócona barwa młodości, niemal tego samego koloru plamy z gulaszu pokrywały serwetkę. — Dobry wieczór, panie doktorze — powitał go uprzejmie Plarr. — A, widzę, że znalazł pan moją kartkę. — I tak bym tu wpadł. Skąd pan wiedział, że pana odwiedzę? — Wcale nie wiedziałem. Pomyślałem tylko, że może ktoś zajrzy do mnie, ktoś, kto... — Wstąpiłem do pana, żeby panu zaproponować wspólną kolację w „Nacionalu" — wyjaśnił Plarr. Zrezygnowany rozejrzał się, szukając kelnera. Byli jedynymi gośćmi na sali. — Bardzo to miło z pana strony — powiedział Humphries. — Jednak, jeśli pan pozwoli, może innego dnia skorzystam z zaproszenia. Gulasz tutaj nie jest najgorszy, oczywiście może się znudzić nieco, ale przynajmniej syci. — Był bardzo szczupłym starszym człowiekiem. Sprawiał wrażenie kogoś, kto długo się mozolił nad jedzeniem w beznadziejnym wysiłku, by wypełnić bezdenną otchłań. Z braku czegoś lepszego doktor również zamówił gulasz. — Zdziwiony jestem, widząc tu pana — odezwał się Humphries. — Sądziłem, że gubernator pana zaprosił... Na dzisiejsze przyjęcie potrzebny mu był ktoś mówiący po

angielsku. Doktor Plarr zrozumiał teraz, dlaczego w ramę lustra została wetknięta kartka. W przygotowaniach gubernatora mogła nastąpić nieoczekiwana zmiana. Tak się już kiedyś zdarzyło i wezwano wtedy doktora Humphriesa... Ostatecznie w mieście było tylko trzech Anglików. — Zaprosił Charleya Fortnuma. — Ach, tak, oczywiście, naszego konsula honorowego. — Ostatni przymiotnik Humphries podkreślił z przekąsem, tonem pełnym rozgoryczenia. — To dyplomatyczne przyjęcie. Sądzę, że małżonka konsula nie bierze w nim udziału z powodu złego stanu zdrowia? — Ambasador amerykański jest kawalerem, panie doktorze, to kolacja nieoficjalna, zebranie wyłącznie męskie. — Wymarzona zatem okazja, żeby zaprosić panią Fortnum do zabawiania gości. Przecież jest przyzwyczajona do wyłącznie męskich zebrań. Ale dlaczego gubernator nie zaprosił pana albo mnie? — Bądźmy uczciwi, panie doktorze. Ani pan, ani ja nie zajmujemy oficjalnych stanowisk. — Jednak znacznie więcej niż Fortnum wiemy o ruinach jezuickich. Zdaniem „El Litoral" ambasador przyjechał tu, że by zwiedzić ruiny, a nie oglądać zbiór herbaty czy maté, chociaż nie jest to wykluczone. Amerykańscy ambasadorowie zwykle są ludźmi interesu. — Ten nowy ambasador chce zrobić dobre wrażenie — stwierdził Plarr. — Sztuka i historia. Nie może zostać posądzony o gospodarcze zapędy. Chce wykazać, że naszą prowin- cją interesuje się jako naukowiec, a nie businessman. Sekretarz wydziału finansowego nie został zaproszony, choć mówi trochę po angielsku, gdyż można by podejrzewać, że w grę wchodzi jakaś pożyczka. — A czy ambasador nie mówi na tyle po hiszpańsku, żeby wznieść toast i wygłosić kilka zdawkowych grzeczności? — Powiadają, że robi szybkie postępy. -T- Ileż wiadomości posiada pan zawsze na każdy temat, doktorze Plarr. Ja wiem tylko to, co przeczytałem w „El Litoral". Jutro ma zwiedzać ruiny, prawda? —■ Nie, był tam dzisiaj. Wieczorem wraca samolotem do Buenos Aires. — A więc gazeta się myli? — Oficjalny program był niezbyt dokładny. Przypuszczam, że gubernator pragnął uniknąć przykrych niespodzianek. — Niespodzianki tutaj? Cóż za pomysł! W ciągu dwudziestu lat nie widziałem tu żadnej przykrej niespodzianki. Niespodzianki zdarzają się tylko w Cordobie. Ten gulasz nie jest wcale taki zły, jak pan uważa? — spytał z nadzieją w głosie. — Jadałem już gorsze — odparł Plarr, nie próbując sobie przypomnieć, przy jakiej okazji. — Widzę, że czyta pan książkę Saavedry. Co pan o niej sądzi? — Bardzo dobra — stwierdził Plarr. Jak gubernator nie życzył sobie niespodzianek, a w tym człowieku wyczuł przebiegłość, która wciąż żyje, odkąd ustawicznie zaniedbywana dy- skrecja umarła. — Naprawdę może pan czytać te wypociny? Wierzy pan w to całe ich machismol — Kiedy czytam — powiedział ostrożnie Plarr — potrafię pohamować niedowierzanie. — Wszyscy Argentyńczycy wierzą, że ich dziadowie jeździli konno z gauchami. Saavedra ma w sobie tyle machismo co Charley Fortnum. Czy to prawda, że Charley będzie mieć dziecko? • — Tak.

— Kto jest szczęśliwym ojcem? — Dlaczegóż by nie Charley? — Stary człowiek i pijak? Pan jest jej lekarzem, Plarr. Niech pan zdradzi trochę prawdy. Nie proszę o wiele, lecz o trochę. — Dlaczego chce pan znać prawdę? — Wbrew ogólnemu przekonaniu, prawda niemal zawsze jest śmieszna. Tylko tragedie ludzie starają się wyobrazić sobie albo wymyślić. Gdyby pan naprawdę wiedział, z czego jest ten gulasz, to by się pan śmiał. — A pan wie? — Nie. Wszyscy starają się ukryć przede mną prawdę. Nawet pan kłamie. — Ja? — Kłamie pan o powieści Saavedry i o dziecku Fortnuma. Ze względu na niego miejmy nadzieję, że to będzie dziewczynka. — Dlaczego? — Gdyż z jej rysów trudniej będzie rozpoznać ojca. — Doktor Humphries zaczął do czysta wycierać talerz kawałkiem chleba. — Czy może mi pan wyjaśnić, doktorze, dlaczego zawsze jestem głodny? Nie jadam dobrze, a jednak dużo tego, co się potocznie nazywa jedzeniem pożywnym. — Gdyby pan rzeczywiście chciał wiedzieć, jaka jest tego przyczyna, musiałbym pana zbadać, prześwietlić... — Ależ nie, nie. Chciałbym znać prawdę tylko o innych. To inni są śmieszni. — Dlaczego więc mnie pan pyta? — Taki konwersacyjny gambit — powiedział stary człowiek — żeby ukryć zakłopotanie, ponieważ sięgam po ostatni kawałek chleba. — Czy nam tu żałują chleba?! — zawołał doktor Plarr ponad bezmiarem pustych stolików. — Kelner, proszę o chleb! Jedyny Włoch człapiąc podszedł do nich. Przyniósł koszyczek do chleba z trzema kawałkami pieczywa i z ponurą miną przyglądał się, jak został tylko jeden. Miał minę członka mafii, który nie wykonał rozkazu szefa. — Czy pan widział znak, jaki zrobił? — spytał Humphries. — Nie. — Skrzyżował dwa palce. Przeciw złemu oku. On uważa, że ja mam złe oko. — Dlaczego? — Kiedyś zrobiłem krytyczną uwagę na temat Madonny z Pompei. — Jak pan skończy, co by pan powiedział na partyjkę sza- 18 chów? — zaproponował Plarr. Musiał jakoś zabić czas z dala od swego mieszkania i telefonu stojącego przy łóżku. — Właśnie skończyłem. Wrócili do małego nadmiernie zatłoczonego pokoiku w hotelu „Bolivar". Zarządzający czytał „El Litoral” w patio; rozporek miał rozpięty, żeby było chłodniej. — Ktoś do pana dzwonił, doktorze — powiedział. — Do mnie?! — zawołał podniecony Humphries. — Kto taki? Co pan mu powiedział? — Nie do pana, panie profesorze, do doktora Plarra. Jakaś kobieta. Myślała, że może on jest z panem. — Jeśli znowu zadzwoni — powiedział Plarr — proszę jej nie mówić, że tu jestem. — Nie jest pan ciekaw, kto to? — spytał Humphries. — Domyślam się. — Chyba nie pacjentka, co? — Owszem, pacjentka. Ale to nic pilnego. Nie ma się czym przejmować.

Doktor Plarr dostał mata w niecałych dwudziestu ruchach i niecierpliwie zaczął znowu ustawiać figury. — Niezależnie od tego, co pan mówi, jest pan czymś zdenerwowany — stwierdził stary człowiek. — To ten cholerny prysznic. Bez przerwy kap, kap, kap. Dlaczego nie każe go pan zreperować? — A cóż to szkodzi? Działa nawet kojąco. Pomaga mi zasnąć. Doktor Humphries zaczął partię pionkiem stojącym przed królem. — Nawet słynny Capablanca zaczynał czasem takim prostym ruchem — powiedział. — Charley Fortnum — dodał po chwili — ma nowego Cadillaca. — Tak? — Ile lat ma pan swojego Fiata tutejszej produkcji? — Cztery, może pięć. — Opłaca się być konsulem, co? Można co dwa lata sprowadzać z zagranicy samochód. Pewno ma w stolicy jakiegoś generała, który kupi ten wóz, jak tylko konsul go dotrze. — Możliwe. Pański ruch teraz. — Gdyby mu się udało, żeby jego żona została również konsulem, mogliby co rok sprowadzać samochód. Zrobiliby majątek. Czy w służbie konsularnej istnieje dyskryminacja płci? — Nie znam przepisów. — Jak pan myśli, ile zapłacił, żeby go mianowali? — To plotka, Humphries. Nic nie zapłacił. Nasze Foreign ¿lisi Office nie posługuje się takimi metodami. Kiedyś bardzo ważni goście chcieli zwiedzić ruiny. Nie znali hiszpańskiego. Char- ley Fortnum dobrze się wywiązał ze swego zadania. I tyle. Nic więcej. Miał chłop szczęście. Niezbyt mu się wiodło z uprawą maté, ale Cadillac co dwa lata zmienił całkowicie jego sytuację. — Tak, można też powiedzieć, że się ożenił dzięki Cadilla- cowi. Dziwi mnie tylko, że jego żona miała aż tak wygórowane wymagania. Przecież Morris Minor by jej wystarczył. — Jestem nielojalny — powiedział ze skruchą Plarr. — Został konsulem nie tylko dlatego, że zajął się osobami z rodziny królewskiej. W owym czasie w naszej prowincji było sporo Anglików, pan o tym wie znacznie lepiej niż ja. Był jeden taki, który zaplątał się w jakąś hecę nad granicą, wtedy partyzanci jeszcze tu przechodzili, a Fortnum znał miejscowe powiązania. Oszczędził ambasadorowi dużo kłopotów. W każdym razie miał szczęście, niektórzy ambasadorowie potrafią okazać większą wdzięczność niż inni. — Tak więc, gdybyśmy mieli kłopoty, bylibyśmy uzależnieni od Fortnuma. Szach. Plarr musiał wymienić królową na laufra, powiedział: — Znam gorszych ludzi niż Fortnum. — Ma pan teraz kłopoty, a on nic panu nie może pomóc. — Plarr rzucił staremu człowiekowi szybkie spojrzenie sponad szachownicy, ale nauczyciel widocznie mówił tylko o grze. — Znowu szach i mat. — I wyjaśnił: — Ten prysznic jest zepsuty od przeszło sześciu miesięcy. Nie zawsze pan ze mną tak łatwo przegrywa jak dziś. — To pan gra coraz lepiej. Rozdział 2 Doktor Plarr nie miał ochoty na trzecią partię, pojechał więc do domu. Mieszkał na najwyższym piętrze żółtego bloku mieszkalnego z widokiem na Paranę. Blok ten raził bardzo na tle starego miasta w stylu kolonialnym, ale z biegiem lat zjadliwa żółć zbladła; zresztą, dopóki jego matka żyła, nie mógł sobie pozwolić na własną willę. Wprost trudno uwierzyć, ile może wydać na ciastka kobieta mieszkająca w stolicy.

Kiedy Plarr zamykał żaluzje, ostatni prom przecinał rzekę, ■a kiedy położył się do łóżka, usłyszał głuchy pomruk samo lotu, który gdzieś w górze powoli zawracał: niski ton pozwalał się domyślać, że start miał miejsce kilka minut temu. Z pewnością nie był to długodystansowy odrzutowiec przelatujący nad miastem w drodze do Buenos Aires czy Asunción — w każdym razie godzina była zbyt późna na lot pasażerski. Może to samolot ambasadora amerykańskiego, pomyślał Plarr, chociaż wcale nie spodziewał się go usłyszeć. Zgasił światło i leżał w ciemności rozmyślając o swoich sprawach, które łatwo mogły przybrać zły obrót, a tymczasem warkot samolotu lecącego na południe — wiozącego kogo? — cichł stopniowo. Miał wielką ochotą podnieść słuchawkę i wykręcić numer Fortnuma, ale nie udało mu się znaleźć rozsądnej wymówki, uzasadniającej przeszkadzanie o tak późnej godzinie. Trudno pytać, czy panu ambasadorowi podobały się ruiny. A jak się udała kolacja? Mam nadzieję, że u gubernatora zjadłeś przynajmniej porządny sznycel? Nie miał zwyczaju rozmawiać tak późno z Fortnumem — zresztą Charley był zakochany w swojej młodej żonie i stał się domatorem. Znowu zapalił światło — lepiej poczytać, niż się martwić; teraz, gdy już wiedział, jakie bez wątpienia będzie zakończenie, książka Saavedry okazała się znakomitym środkiem uspo- kajającym. Nad brzegiem rzeki panowała cisza, raz tylko przejechał wóz policyjny na syrenie, ale Plarr już wtedy zasnął przy zapalonym świetle. Obudził go telefon. Zegarek wskazywał drugą nad ranem. To chyba nie mógł być pacjent. — Tak, słucham, kto mówi? — spytał. Głos, którego nie znał, powiedział z wyszukaną ostrożnością: — Nasz program rozrywkowy bardzo się udał. — Kto mówi? — dopytywał się Plarr. — Jaki program rozrywkowy? Wcale mnie to nie interesuje. — Jego irytacja podszyta była lękiem — Niepokoimy się o jednego z obsady. Zachorował. — Doprawdy nie wiem, o czym pan mówi. — Obawiamy się, że zbyt się przejął rolą. Nigdy nie telefonowali do niego tak otwarcie i o tak dziwacznej godzinie. Nie miał podstaw przypuszczać, że jego linia jest na podsłuchu, ale w żadnym wypadku nie mieli pra- wa ryzykować. Od czasu walk partyzanckich uciekinierzy z północy często podlegali w rejonie nadgranicznym pewnemu nadzorowi policyjnemu, głównie ze względu na własne bezpieczeństwo: zdarzało się, że przez Paranę wleczono ludzi z powrotem do Paragwaju, żeby ich tam wykończyć. Swego czasu w Posadas pewien lekarz uciekinier... Ponieważ obaj mieli ten sam fach, Plarr często myślał o jego tragicznym losie, przecież plany „programu rozrywkowego" jemu pierwszemu zostały ujawnione. Ten telefon do jego mieszkania tłuma- czyła tylko nagła konieczność. Nawet śmierć jednego z uczestników „programu rozrywkowego" — wedle reguł, jakie sami ustalili — była zjawiskiem oczekiwanym i o niczym nie świadczyła. — Nie wiem, o czym pan mówi — powiedział. — Nakręcił pan zły numer. — Odłożył słuchawkę i leżał wpatrując się w telefon, jakby ten czarny przedmiot był groźny i mógł zno- wu zaatakować. Zrobił to w dwie minuty później, a on musiał podnieść słuchawkę: ostatecznie mógł dzwonić jakiś pacjent. — Słucham, kto mówi? Ten sam głos: — Musi pan przyjechać. On może umrzeć. — Go chcecie, żebym zrobił? — spytał zrezygnowany Plarr. — Weźmiemy pana z ulicy dokładnie za pięć minut. Jeśliby nas tam nie było, to za dziesięć. Po tym terminie proszę być gotowym co pięć minut. — Która u pana godzina? — Sześć minut po drugiej.

Doktor włożył spodnie i koszulę, potem spakował podręczną walizeczkę: mogła być potrzebna (należało się chyba spodziewać rany od kuli), i cicho zbiegł po schodach w samych skarpetkach. Wiedział, że hałas windy słychać poprzez cienkie ściany wszystkich mieszkań. O drugiej dziesięć stał przed blokiem, a o drugiej dwanaście wszedł do hallu i zamknął drzwi. O drugiej szesnaście ponownie znalazł się na ulicy, a o drugiej osiemnaście znowu był w hallu. Pod wpływem strachu ogarnęła go wściekłość. Jego wolność, może nawet życie zależało od czyichś beznadziejnie niewprawnych rąk. Znał tylko dwóch ludzi z tej grupy — razem z nim chodzili do szkoły w Asunción — a ci, którzy wspólnie z nami przeżywają dzieciństwo, nigdy nie dorastają. Teraz tak samo nie miał zaufania do ich sprawności, jak w czasach uczniowskiej organizacji, do której należeli kiedyś w Paragwaju: Juventud Fe- brerista niewiele osiągnęła poza śmiercią większości członków w źle zorganizowanej i źle prowadzonej guerilli. Inna sprawa, że właśnie posmak owej amatorszczyzny skłonił go do tego, by się w całą sprawę włączyć. Nie wierzył w realizację ich planów, a przysłuchiwanie się im świadczyło po prostu o przyjaźni. Kiedy pytał, co zrobią w określonych sytuacjach, bezwzględność ich odpowiedzi wydawała mu się aktorską manierą. (Wszyscy trzej grali pośledniejsze role w szkolnym przedstawieniu Makbeta, przy czym prozatorski przekład wcale nie uczynił tej sztuki bardziej wiarygodną.) Teraz, kiedy stał w ciemnym hallu, z napięciem wpatrując się w lśniącą tarczę zegarka, uświadomił sobie, że nigdy ani przez chwilę nie wierzył w to, żeby podjęli jakąś akcję. Na- wet kiedy udzielił im dokładnych informacji o programie wizyty ambasadora amerykańskiego (o szczegółach dowiedział się od Fortnuma przy whisky) i dostarczył im narkotyku, jeszcze nie wierzył, że naprawdę do czegoś dojdzie. Dopiero kiedy obudził się dziś rano i usłyszał w telefonie głos Leona, który powiedział cicho: „Przedstawienie się rozpoczęło", pomyślał, że ci amatorzy mogą być jednak naprawdę niebezpieczni. Który z nich jest umierający, Leon Rivas? Może Aquino? Było dwadzieścia dwie po drugiej, kiedy wyszedł na ulicę po raz trzeci. Zza rogu ukazał się samochód i stanął, motor pracował. Ktoś machnął ręką w jego kierunku. W słabym świetle deski rozdzielczej nie poznał człowieka za kierownicą, domyślał się jednak, kim był jego towarzysz z zarysem rzadkiej brody ocieniającej dolną szczękę. Tę bro- dę Aquino wyhodował w celi posterunku policyjnego, gdzie też zaczął pisać poezje i gdzie zrodziła się jego namiętność dla chipa, zakalcowatych bułek z manioku, które można ocenić właściwie dopiero gdy się jest o krok od śmierci głodowej. — Jakieś kłopoty, Aquino? — Samochód nie chciał zapalić. Paprochy w gaźniku. Tak, Diego? A potem spotkaliśmy patrol policyjny. — Pytałem, kto jest umierający. — Nikt, mam nadzieję. — A Leon? — Czuje się dobrze. — Po co więc ten telefon? Obiecaliście nie mieszać mnie w to wszystko. Leon obiecał. Nigdy nie zgodziłby się im pomagać, gdyby nie Leon Rivas. Kiedy z matką odbił od paragwajskiego brzegu, Leona brakowało mu prawie tak samo jak ojca. Był przekonany, że może polegać na słowie przyjaciela, chociaż zdawało mu się, że to słowo zostało złamane, odkąd Leon został księdzem, zamiast nieustraszonym abogado, broniącym jak Perry Mason biednych i niewinnych. W czasach szkolnych Leon miał wielki zbiór zeszytów z przygodami Perry Masona, przetłumaczonymi klasyczną hiszpańszczyzną. Wypożyczał po jednym ze- szycie zaufanym przyjaciołom. Sekretarka tegoż Masona, Da- lia, była pierwszą kobietą, która rozbudziła pożądanie seksualne Plarra. — Ojciec Rivas kazał nam. pana przywieźć — wtrącił się do rozmowy mężczyzna

zwany Diego. Plarr zauważył, że nadal nazywają Leona ojcem, chociaż złamał drugi ślub, porzucił Kościół i ożenił się, ale to nie martwiło Plarra, który na mszę chodził tylko z matką podczas rzadkich wizyt w stolicy. Miał bowiem nadzieję, że Leon odwróciwszy się od popełnionych błędów dotrzyma przysięgi złożonej ongiś biednym, że tak naprawdę nigdy nie zamierzał jej się wyrzec i że jednak zostanie abogado. Skręcili w ulicę Tucuman, a potem w San Martin, ale Plarr starał się nie wyglądać już przez szybę. Lepiej nie wiedzieć, dokąd jechali. Gdyby doszło do najgorszego, łatwiej będzie nie zdradzić podczas przesłuchania. Jechali z nadmierną szybkością. — Nie boicie się patroli policyjnych? — Leon opracował dokładnie ich trasy. Śledził je przeszło miesiąc. — Ale dziś w nocy sytuacja się zmieniła. — Samochód ambasadora zostanie znaleziony w górnym biegu Parany. Będą przeszukiwali wszystkie domy nad granicą i ostrzegą tych w Encamación na drugim brzegu. Zablokują drogę do Rosario. Muszą zmniejszyć patrole, gdzie indziej potrzeba im ludzi i nie będą szukać tutaj, gdzie w swej rezydencji gubernator nadal czeka, żeby go odwieźć na lotnisko. — Mam nadzieję, że się nie mylicie. Nagle, wbrew woli, kiedy samochód brał zakręt, doktor Plarr podniósł oczy i spojrzał: na rozstawionym na chodniku leżaku zobaczył starszą tęgą kobietę, seńorę Sanchez; znał również dobrze otwarte niewielkie drzwi za jej plecami. Nigdy nie kładła się spać, zanim nie wyszedł ostatni klient Była najbogatszą kobietą w mieście, przynajmniej za taką uchodziła. — A co z kolacją u gubernatora? — spytał Plarr. — Jak długo czekali? — Doskonale mógł sobie wyobrazić ogólne zamieszanie. W ruinach nie ma na ogół telefonów. — Nie wiem. — Ktoś z was musiał ich przecież obserwować. — I tak mieliśmy pełne ręce roboty. Znowu był z amatorami, nawet Saavedra lepiej by skonstruował akcję. 'Wyraźnie brakowało im jeśli nie machismo, to pomysłowości. — Słyszałem jakiś samolot. Może ambasadora? — Jeśli to był samolot ambasadora, to odleciał pusty. — Wiecie bardzo mało — stwierdził rzeczowo Plarr. — Komu coś dolega? Samochód nagle i ostro zahamował na poboczu polnej drogi. — Wysiadamy — powiedział Aquino. Plarr po opuszczeniu wozu usłyszał, że kierowca cofa go o kilka jardów. Stał bez ruchu, czekając, aż oczy przyzwyczają sią do panującej ciemności, wreszcie w nikłym świetle gwiazd zobaczył, gdzie został przywieziony. Była to osada nędzarzy, leżąca między miastem a zakrętem rzeki. Droga szeroka prawie jak miejska ulica pozwoliła dostrzec nędzną budę, skleconą z gliny i starych bębnów po benzynie, ukrytą wśród drzew avocado. Wzrok jego zaostrzył się i zaczął rozróżniać inne lepianki, przyczajone wśród drzew jak ludzie w zasadz- ce. Prowadził Aquino. Doktor niemal po kostki brnął w glinie. Nawet jeep musiałby jechać bardzo powoli. Gdyby dotarła tu policja, na czas zdołano by ich ostrzec. Może jednak ci amatorzy byli obdarzeni pewną inteligencją. — Czy on jest tutaj? — spytał Plarr Aquino. — Kto? — Na miłość boską, w drzewach nie ma przecież ukrytych mikrofonów. Ambasador, rzecz jasna. — Tak, on jest tutaj. Ale po zastrzyku nie odzyskał jeszcze przytomności. Szli, jak mogli najszybciej, błotnistą drogą, mijając kilka ciemnych chat. Panowała wręcz

nienaturalna cisza — nie było słychać nawet płaczu dziecka. Plarr zatrzymał się żeby złapać oddech. — Ci ludzie tutaj musieli słyszeć wasz samochód — szepnął. — Ale nic nikomu nie powiedzą. Pewno uważają, że jesteśmy szmuglerami. Łatwo się domyśleć, że nie są przyjaciółmi policji. Diego skręcił w boczną drogę, gdzie błoto było jeszcze większe. Od dwóch dni nie padało, ale w tym banio nędzarzy błoto utrzymywało się aż do połowy suchej pory, gdyż woda nie miała tu żadnego odpływu, a mieszkańcy — o czym doktor Plarr dobrze wiedział — po wodę pitną musieli chodzić do kranu oddalonego co najmniej o milę. Dzieci, których wiele tu leczył, z braku protein miały wielkie, wzdęte brzuchy. Być może wielokrotnie chodził tą drogą, nie różniła się niczym od innych, ale za każdym razem musiał mieć przewodnika, kiedy tu bywał z wizytą lekarską. Nie wiedzieć czemu przypomniało mu się Milczące serce. Walka na noże z powodu kobiety w obro nie honoru należała do innego, absurdalnie przebrzmiałego świata, który istniał wyłącznie w romantycznej wyobraźni pisarzy w stylu Saavedry. Dla konających z głodu honor nic nie znaczył. Ich udziałem była znacznie poważniejsza walka o przetrwanie. — Czy to ty, Eduardo? — spytał jakiś głos. — To ja, Leonie. Ktoś trzymał w ręku świecę na tyle długo, żeby przejść przez próg. Potem drzwi szybko się za nim zamknęły. W słabym blasku ogarka dostrzegł człowieka, którego nadal nazywali księdzem Rivas. Leon w sportowej koszuli i dżinsach był tak samo smukły i niedojrzały jak chłopiec, którego znał w kraju po drugiej strome granicy. Jego brązowe oczy zbyt były duże w szczupłej twarzy, wielkie uszy, sterczące prawie pod kątem prostym do czaszki, sprawiały,'że podobny był do małych kundli, które wałęsały się po banio biedaków. W jego oczach malowała się ta sama uległa psia wierność. Mimo wieku z łatwością można go było wziąć za nieśmiałego seminarzystę. — Długo czekaliśmy na ciebie, Eduardo — poskarżył się cicho. — Diega spytaj, dlaczego. — Ambasador ciągle nieprzytomny. Musieliśmy mu dać drugi zastrzyk. Zanadto się rzucał. — Mówiłem wam, że drugi zastrzyk może być niebezpieczny. — Wszystko jest niebezpieczne — powiedział cicho ksiądz Rivas, jakby w konfesjonale ostrzegał kogoś przed pokusą grzechu cielesnego zbliżenia. Kiedy doktor w milczeniu wy- pakowywał swoją walizeczkę, ksiądz Rivas ciągnął dalej: — Bardzo ciężko oddycha. — A co zrobicie, jeśli w ogóle przestanie oddychać? — Będziemy musieli zmienić taktykę. — Jak? — Będziemy musieli ogłosić, że został na nim wykonany wyrok... rewolucyjnej sprawiedliwości — dodał z zakłopotanym uśmiechem. — Proszę cię, zrób, co tylko w twojej mocy. — Oczywiście. — Nie chcemy, żeby umarł — powiedział ksiądz Rivas. — Nasze zadanie to ratować ludziom życie. Weszli do sąsiedniej izby. Łóżko zostało naprędce zrobione z jakiejś długiej drewnianej skrzyni — Plaar nie widział dokładnie, co to była za skrzynia — przykrytej kilkoma kocami. Słyszał nierówny oddech uśpionego narkotykiem człowieka. — Podajcie bliżej światło — polecił. Pochylił się i z bliska spojrzał na zaczerwienioną twarz. Przez długą chwilę nie chciał wierzyć własnym oczom, a pod wpływem doznanego

wstrząsu roześmiał się głośno. — Och, Leon — rzekł — obrałeś niewłaściwy zawód. — Co masz na myśli? — Byłoby lepiej, gdybyś wrócił na łono Kościoła. Nie jesteś stworzony na porywacza. — Nie rozumiem. Czy on umiera? — Nie martw się, nie umiera, ale to nie jest ambasador amerykański. — Nie jest... — To Charley Fortnum. — Jaki znowu Fortnum? — Nasz konsul honorowy — wyjaśnił tym samym kpiącym tonem, którym tak niedawno posłużył się doktor Humphries. — To niemożliwe! — zawołał ksiądz Rivas. — W żyłach Fortnuma płynie nie krew, lecz alkohol. Morfina, którą ci dałem, o wiele łagodniej podziałałaby na ambasadora. Ambasador boi się alkoholu. Na dzisiejszą kolację musieli sprowadzić coca-colę. Sam Charley mi to mówił. Wkrótce przyjdzie do siebie. Niech się dobrze wyśpi. — Ale nim zdążył wyjść z izby, człowiek leżący na skrzyni otworzył oczy. Spojrzał na Plarra, który również bacznie na niego popatrzył, pragnąc się przekonać, czy został rozpoznany. — Proszę mnie zabrać do domu — powiedział Fortnum — do domu. — I obrócił się na bok, zapadając znowu w głęboki sen. — Poznał ciebie? — spytał z niepokojem ksiądz Rivas. — Skąd mogę wiedzieć? — Jeśli cię poznał, to skomplikuje całą sprawę. Ktoś zapalił w pierwszej izbie świecę, ale wszyscy milczeli, jakby czekali na czyjś znak, na decyzję, co teraz zrobić. Wreszcie odezwał się Aquino: — El Tigre nie będzie z tego zadowolony. — To doprawdy komiczne — powiedział Plarr — jak się nad tym zastanowić. Najwidoczniej słyszałem samolot ambasadora i on nim leciał. Z powrotem do Buenos Aires. Ciekaw jestem, jak bez tłumacza odbyło się przyjęcie u gubernatora. — Popatrzył na nich kolejno, ale w odpowiedzi nikt się nie uśmiechnął. W izbie było dwóch nie znanych mu ludzi i dopiero teraz zauważył kobietę leżącą w ciemnym kącie na podłodze — przedtem myślał, że to poncho rzucone w pośpiechu. Jeden z nieznajomych był Murzynem o twarzy pokrytej dziobami po ospie, drugi, który się właśnie odezwał, Indianinem. Nie mógł zrozumieć, co tamten mówił, to nie był język hiszpański. — Leon, co on mówi? — Miguel powiada, że powinniśmy wrzucić porwanego do rzeki, żeby się sam utopił. — Coś mu odpowiedział? — Że moim zdaniem policja zainteresowałaby się ciałem znalezionym o trzysta kilometrów od samochodu. — To idiotyczny pomysł — powiedział Plarr. — Nie możecie zamordować Fortnuma. — Eduardo, przecież staram się nie myśleć w tych kategoriach. — Czyżby sprawa zabijania była teraz dla ciebie kwestią semantyki, Leon? O ile pamiętam, zawsze byłeś w niej dobry. Często w dawnych czasach tłumaczyłeś mi istotę Trójcy Świętej, ale to twoje tłumaczenie było o wiele bardziej skomplikowane niż katechizm. — Nie chcemy go zabić — powiedział ksiądz Rivas. — Tylko co mamy robić? Zobaczył ciebie. — Nie będzie pamiętał, jak się obudzi. Wszystko zapomina, kiedy jest pijany. — I doktor Plarr dodał: — Jakże, u diaska, mogliście się tak pomylić? — Tego właśnie muszę się dowiedzieć — odparł ksiądz Rivas i znowu zaczął mówić w języku guarani.

Plarr wziął jedną ze świec i stanął w drzwiach prowadzących do sąsiedniej izby. Charley Fortnum spokojnie spał na skrzyni, jakby znajdował się we własnym dużym, mosiężnym łóżku, gdzie zawsze leżał po prawej stronie koło okna. Poczucie dobrego smaku kazało doktorowi wybrać lewą stronę, tę przy drzwiach, kiedy sypiał z Klarą. Twarz Fortnuma, od kiedy go znał, zawsze była nieco zaczerwieniona. Ciśnienie miał wysokie i zanadto lubił whisky. Skończył już sześćdziesiątkę, ale jego mysiej barwy włosy zachowały chłopięcą miękkość, a rumieńce stwarzały fałszywe pozory kwitnącego zdrowia. Wyglądał jak człowiek stale przebywający na świeżym powietrzu, jak farmer. Rzeczywiście miał niewielki kawałek ziemi jakieś pięćdziesiąt kilometrów od miasta, gdzie uprawiał trochę zboża i mafé. Lubił jeździć po swoich polach starym Land Roverem, który nazywał „Radością Fortnuma". „A teraz galopem — mawiał zmieniając ze zgrzytem biegi — hej, hoop!" Nagle podniósł rękę i pomachał nią. Oczy miał zamknięte. Może śnił, że macha do doktora i żony, których zostawił na werandzie, żeby omówili nudne sprawy medyczne. „Nic się nie znam na kobiecym wnętrzu — powiedział któregoś dnia. — Nigdy tego nie rozumiałem, kiedyś musisz mi naszkicować, jak to wygląda.” Plarr wrócił szybko do pierwszej izby. — Wszystko w porządku, Leon. Spokojnie możecie zostawić konsula gdzieś na drodze, żeby go znalazła policja. — Tego nie możemy zrobić. Może ciebie poznał. — Teraz mocno śpi. W żadnym wypadku nie powie nic, co mogłoby mi zaszkodzić. Jesteśmy starymi przyjaciółmi. — Chyba wiem, jak to się stało — powiedział ksiądz Rivas. — Informacja, której nam udzieliłeś, tylko do pewnego punktu była ścisła. Ambasador przyjechał z Buenos Aires sa- mochodem, trzy noce spędził w drodze, gdyż chciał poznać kraj, ambasada wysłała po niego samolot z Buenos Aires, żeby go zabrał po kolacji u gubernatora. Wszystkie dane były dokładne, ale nie powiedziałeś, że twój konsul ma razem z nim jechać do ruin. — Bo nie wiedziałem. Mówił mi tylko o tej kolacji, to wszystko. — Nie jechał nawet razem z ambasadorem. Wtedy zagarnęlibyśmy ich obu. Konsul najwidoczniej odjechał swoim wozem przed ambasadorem, któremu się pewno nie spieszyło. Spodziewaliśmy się tylko jednego samochodu. Nasz człowiek dał znak latarką, że wóz przejechał. Zobaczył flagę. — To był Union Jacka, a nie pasy i gwiazdy. Nie miał prawa do żadnej flagi. —! Po ciemku widoczność jest kiepska, a jemu powiedziano tylko o dyplomatycznej tablicy rejestracyjnej. — Ależ jego tablica ma znak CC, a nie CD. — O zmierzchu i w ruchu łatwo pomylić litery. Trudno go winić. Był sam w ciemności, pewno przerażony. To mogło się przytrafić także tobie albo mnie. Fatalny zbieg okoliczności. — Policja może jeszcze nie wie, co się stało z Fortnumem. Jeśli szybko go wypuścicie... — Plarr w obliczu ich pełnej skupienia uwagi poczuł się jak przed trybunałem. — Nic wam po Fortnumie jako zakładniku — dokończył cicho. — Jest członkiem korpusu dyplomatycznego — odezwał się Aquino. — Nie, nie jest. Konsul honorowy nie jest naprawdę konsulem. — Ale ambasador brytyjski będzie musiał interweniować. — Oczywiście. Prześle o tym raport do Londynu. Ale tak samo postąpiłby w wypadku każdego obywatela brytyjskiego. Gdybym ja został porwany, albo stary Humphries, zrobiłby to samo. — Brytyjczycy zwrócą się do Amerykanów, żeby wywarli presję na generała w Asunción. — Możecie być pewni, że Amerykanie tego nie zrobią. Co by im z tego przyszło? Z powodu Charleya Fortnuma nie zechcą rozgniewać swojego przyjaciela generała.

— Ale przecież on jest brytyjskim konsulem. Plarr zaczął tracić nadzieję, że uda mu się kiedykolwiek przekonać ich o tym, jak nieważną osobą jest Charley Fortnum. — On nie miał nawet prawa umieścić tabliczki z literami CC na wozie — powiedział. — Miał kiedyś z tego powodu kłopoty. — Znałeś go dobrze, prawda? — spytał ksiądz Rivas. — Tak. — I lubiłeś go? — W pewnym sensie. — To był zły znak, że Leon mówił o Fortnumie w czasie przeszłym. — Bardzo mi przykro. Doskonale rozumiem, co czujesz. Zawsze łatwiej mieć do czynienia z obcymi. Jak w konfesjonale. Nie znosiłem, kiedy udało mi się rozpoznać głos. O wiele łatwiej być surowym wobec kogoś obcego. — Co zyskacie przez przetrzymywanie go, Leon? — Przybyliśmy z tamtej strony granicy, żeby wykonać określone zadanie. Wielu naszych ludzi przeżyłoby poważny zawód, gdyby nic z tego nie wynikło. W naszej sytuacji zawsze musi się coś dziać. Nawet porwanie konsula jest czymś. — Honorowego konsula — poprawił go Plarr. — Stanie się ostrzeżeniem dla ludzi znacznie ważniejszych niż on. Może nasze następne żądania potraktują poważniej. Będzie to niewielki zysk taktyczny osiągnięty w długiej wojnie. — A więc zapewne przygotowujesz się — powiedział z przekąsem Plarr — żeby wysłuchać spowiedzi tego obcego człowieka i udzielić mu rozgrzeszenia, zanim go zabijesz? Wyobraź sobie, Fortnum jest katolikiem. Bardzo będzie rad, że na łożu śmierci spotka księdza. Ksiądz Rivas zwrócił się do Murzyna: — Pablo, daj mi papierosa. — Rad będzie nawet z takiego żonatego księdza jak ty, Leon — dodał złośliwie Plarr. — Przecież chciałeś nam pomóc, Eduardo. — W przypadku ambasadora, tak. Jego życiu nie groziłoby żadne niebezpieczeństwo. Musieliby ustąpić. Zresztą na ogół każdy Amerykanin... ma w sobie ducha wojowniczego. Amerykanie zabili w Ameryce Południowej dużo ludzi. — Wśród tych, którym chcemy pomóc, jest twój ojciec, jeśli jeszcze żyje. — Nie wiem, czy podobałyby mu się wasze metody. — Myśmy naszych metod nie wybierali. O n i nas zmusili do tego. — Czegóż, na miłość boską, będziecie żądać w zamian za Charleya Fortnuma? Może skrzynki prawdziwej szkockiej whisky? — Za ambasadora amerykańskiego żądalibyśmy wypuszczenia dwudziestu uwięzionych. Za brytyjskiego konsula zażądamy połowy. To już zależy od El Tigre. — Gdzie u diabła jest ten wasz El Tigre? — Dopóki cała akcja się nie skończy, kontaktują się z nim tylko ci z Rosario. — Sądzę, że jego plan działania nie pozwala na pomyłki czy na ludzkie błędy. Generał może zabić ludzi, których nazwiska wymienicie, i powiedzieć, że zmarli wiele lat temu. — Wielokrotnie o tym dyskutowaliśmy. Gdyby ich zabili, następnym razem nasze żądania będą większe. — Leon, posłuchaj mnie. Gdybyś był pewien, że Fortnum nic nie zapamięta... — Jak można być pewnym czegoś takiego? Nie ma lekarstw, które wymazywałyby wszystko z naszej pamięci. Czy tak bardzo ci na nim zależy, Eduardo? — On jest tym głosem w konfesjonale, który rozpoznałem. — Ted! — zawołał znajomy głos z sąsiedniego pokoju. — Ted!

— Sam widzisz — stwierdził ksiądz Rivas — poznał ciebie. Plarr odwrócił się plecami do „trybunału" i pchnął drzwi. — Jestem, Charley — powiedział cicho. — Jak się czujesz? — Okropnie, mój drogi. Co się stało? Gdzie jestem? — Miałeś wypadek samochodowy. Na szczęście nic poważnego. — Zabierzesz mnie zaraz do domu? — Jeszcze nie. Musisz spokojnie poleżeć. Po ciemku. Jesteś potłuczony. — Klara będzie się niepokoić. — Nie martw się, zawiadomię Klarę. — Żeby się tylko nie zdenerwowała, bo, widzisz, dziecko... — Charley, przecież jestem jej lekarzem. — Wiem, wiem, stary głupiec ze mnie. Czy będzie się mogła ze mną zobaczyć? — Za kilka dni wrócisz do domu. — Za kilka dni? Czy masz ze sobą coś do picia, Ted? — Nie, ale dam ci coś znacznie lepszego, żebyś zasnął. — Dobry z ciebie chłop, Ted, prawdziwy przyjaciel. Co to są za ludzie ci obok? Dlaczego używasz latarki? — Światło zostało wyłączone. Kiedy się obudzisz, będzie już dzień. — Wpadniesz tu do mnie? — Oczywiście. Charley Fortnum leżał chwilę w milczeniu, a potem zapytał szeptem tak donośnym, że musieli go słyszeć ci w sąsiedniej izbie: — Ted, tak naprawdę to nie był wypadek, co? — Ale oczywiście, wypadek. — Okulary przeciwsłoneczne... Co się z nimi stało? — Jakie znowu okulary? — Należały do Klary — wyjaśnił Fomum. —' Bardzo je lubi. Nie powinienem był pożyczać od niej. Nie mogłem znaleźć swoich. — Podciągnął kolana do piersi i przewrócił się na bok z długim westchnieniem. — Najważniejsza jest miara — dodał cicho i leżał bez ruchu jak postarzały embrion, któremu nie udało się urodzić. W sąsiednim pokoju ksiądz Rivas siedział z brodą opartą 0 splecione dłonie, z zamkniętymi oczami. Może się modli, pomyślał Plarr, kiedy wszedł do pokoju, a może tylko słuchał uważnie tego, co mówił Fortnum, jak kiedyś w konfesjonale wsłuchiwał się w obcy głos, żeby zdecydować, jaką naznaczyć pokutę... — Ależ z was partacze! — wybuchnął Plarr. — Amatorzy! — Ludzie po naszej stronie to amatorzy. Natomiast policja 1 wojsko to zawodowcy. — Zamiast ambasadora konsul honorowy i do tego nałogowy alkoholik! — Tak. Ché na przykład robił zdjęcia jak turysta i w dodatku wszędzie je po sobie zostawiał. A tu w końcu przynajmniej nikt nie ma aparatu fotograficznego, ani nie prowadzi dziennika. Uczymy się na błędach. — Twój kierowca musi mnie odwieźć do domu — powiedział Plarr. — Oczywiście. — Wrócę tu jutro... — Nie będziesz nam więcej potrzebny, Eduardo. — Może ty mnie nie będziesz potrzebował, ale... — Lepiej, żeby on ciebie nie zobaczył, zanim nie zdecydujemy... — Leon, nie możesz myśleć o tym poważnie. Przecież stary Charley Fortnum... • — Zrozum, Eduardo, jego los nie jest w naszych rękach, lecz w rękach rządów. W ręku Boga również. Pewno zauważyłeś, że nie zapomniałem moich dawnych frazesów, ale jak do-

tąd jeszcze nie dostrzegłem żadnego znaku, że On miesza się do ludzkich wojen czy polityki. CZĘŚĆ DRUGA Rozdział 1 Doktor Plarr doskonale pamiętał, kiedy po raz pierwszy zobaczył Fortnuma. Miało to miejsce kilka tygodni po przyjeź- dzie z Buenos Aires. Konsul honorowy był mocno pijany i stracił władzę w nogach. Plarr szedł właśnie aleją Bolivara, kiedy jakiś starszy jegomość wychylił się przez okno Klubu Włoskiego i poprosił go o pomoc. — Ten cholerny kelner poszedł sobie już do domu — wyjaśnił nieznajomy po angielsku. Plarr wszedł do Klubu i zobaczył pijanego człowieka, który, choć nie mógł wstać, wcale nie był tym speszony. Powiedział, że bardzo mu wygodnie siedzieć na podłodze. — Siadywałem już w gorszych miejscach — wybełkotał — na koniach również. — Jeśli weźmie go pan pod jedno ramię — zaproponował nieznajomy — ja go wezmę pod drugie. — Kto to jest? — Dżentelmen, który przed nami siedzi na podłodze i nie chce wstać, to pan Charley Fortnum, nasz konsul honorowy. Pan nazywa się Plarr, prawda? Bardzo miło mi poznać pana, doktorze. Jestem Humphries. Doktor nauk humanistycznych, nie medycyny. My trzej, rzec można, jesteśmy filarami tutejszej kolonii angielskiej, jeden filar właśnie się przewrócił. — Miara była zła — oświadczył Fortnum. I dodał coś o złej szklance. — Szklanka musi mieć właściwy rozmiar, inaczej łatwo się pomylić. — Czy on chciał coś uczcić? — spytał Plarr. — W zeszłym tygodniu dostarczono mu nowego Cadillaca, a dzisiaj znalazł na niego kupca. — Czy jedliście panowie tutaj? — Chciał mnie zabrać do „Nacionalu", ale jest zanadto pijany na tego rodzaju lokal, nawet na mój lokal. Teraz musimy go jakoś dostarczyć do domu, ale on się uparł odwiedzić se- ńorę Sanchez. — To jego przyjaciółka? — Połowy mężczyzn w tym mieście. Ona prowadzi jedyny tutaj przyzwoity dom publiczny, taka przynajmniej panuje opinia. Ja w tego rodzaju sprawach nie jestem zbyt dobrym sędzią. — Z pewnością nielegalnie — zauważył Plarr. — Nie w tym mieście. U nas stacjonuje wojsko, niech pan 0 tym nie zapomina. Wojskowi nie pozwalają sobie tym z Buenos Aires dyktować, co mają robić. — Dlaczego nie miałby pójść sam? — Przecież pan widzi, dlaczego nie może wstać. — Zaletą domu publicznego jest to, że można tam leżeć. — Coś jednak musi stać — powiedział doktor Humphries | nieoczekiwaną brutalnością i wyrazem niesmaku. Wreszcie zaciągnęli obaj Fortnuma poprzez ulicę do pokoiku, który Humphries zajmował w hotelu „Bolivar". W owym czasie na ścianach wisiało niewiele ilustracji, ponieważ było mniej plam wilgoci, a z prysznica nie zaczęło jeszcze kapać. Martwe przedmioty zmieniają się w szybszym tempie niż ludzie. Humphries i Fortnum od owego wieczoru nie zmienili się specjalnie, szczelina w tynku zaniedbanego domu szybciej się rozszerza niż bruzda na ludzkiej twarzy, farba szybciej zmienia kolor niż włosy, a zmiany w pokoju następują nieustannie: nigdy nie zatrzymują się na czasowy postój na tym wysokim płaskowyżu późnego wieku, gdzie człowiek żyć może bardzo długo, bez widomej zmiany. Doktor Humphries przebywał na tym płaskowyżu przez wiele lat, a Charley Fortnum, chociaż był na jednym z niższych zboczy, znalazł skuteczną broń w walce ze

starością — zakonserwował w alkoholu nieco dobrego humoru i naiwności młodzieńczych lat. Mimo upływu czasu Plarr nie dostrzegał dużych zmian u swoich dawnych znajomych — może Humphries poruszał się nieco wolniej pomiędzy hotelem a Klubem Włoskim Zdawało mu się też czasem, że wyśledził u Fortnuma pojawiające się częściej ślady melancholii, niby pleśń, rozwijającą się w jego dobrze zabutelkowanej dobroduszności. Plarr zostawił Fortnuma w hotelu „Bolivar” i poszedł po swój samochód. Mieszkał wtedy w tym samym mieszkaniu 1 w tym samym bloku co teraz. W porcie nad Paraną paliły się jeszcze światła; robotnicy pracowali tu przez całą noc. Na płaskiej barce zmontowano metalową wieżę, z której kafar walił miarowo w dno rzeki. Łup, łup, łup, hałas wibrował Jak plemienne bębny. Z drugiej barki wyrastała długa rura, przymocowana do jakiejś podwodnej machiny, która z dna rzeki wysysała żwir i rynną biegnącą wzdłuż brzegu przekazywała go do zbiornika, znajdującego się o pół mili dalej. Gubernator, mianowany przez najnowszego prezydenta po corocznym coup d'état, zamierzał pogłębić port, żeby z brzegu prowincji Chaco mogły tu docierać promy o głębszym zanurzeniu i żeby zawijały tu większe pasażerskie statki ze stolicy. Kiedy po następnym przewrocie wojskowym, tym razem w Cordobie, został zwolniony ze stanowiska, zaniechano tego pomysłu, co wpłynęło korzystnie na sen doktora Plarra. Gubernator Chaco, powiadano, nie był przygotowany na to, żeby wydać odpowiednią sumę na pogłębienie swojej strony rzeki, a pasażerskie statki ze stolicy były w ostatnich latach zbyt duże, żeby w sezonie suszy płynąć dalej niż port, pasażerowie zaś i tak musieli się przesiadać na mniejsze statki, jeśli chcieli kontynuować podróż na północ do republiki paragwajskiej. Trudno osądzić, kto popełnił pierwszy błąd w rozumowaniu, jeśli to był w ogóle błąd. Pytanie cui bono? nie było skierowane bezpośrednio do nikogo, gdyż wszyscy przedsiębiorcy skorzystali na tym i bez wątpienia wszyscy podzielili się swymi zyskami z innymi. Prace w porcie, zanim je porzucono, sprawiły wiele dobrego: w pewnym domu pojawił się fortepian, w kuchni innego domu nowa lodówka, a może w piwniczce skromnego, nieważnego podprzedsiębiorcy, w której nigdy nie było moc- nego alkoholu, leżało kilkanaście, albo więcej, skrzynek miejscowej whisky. Kiedy Plarr wrócił do hotelu „Bolivar", zastał Fortnuma pijącego mocną czarną kawę, przygotowaną na spirytusowej maszynce, umieszczonej na marmurowym blacie umywalni obok mydelniczki i szklanki do płukania zębów. Nabrał wigoru i tym trudniej przyszło wybić mu z głowy wizytę u seńory Sanchez. — Tam jest dziewczyna — powtarzał z uporem. — Pierwsza klasa dziewczyna. Wcale nie taka, jak myślicie. Muszę ją znowu zobaczyć. Ostatnim razem nie byłem w odpowiednim nastroju... — I teraz nie jest pan w odpowiednim nastroju — zauważył Humphries. — Wcale mnie nie rozumiecie, ale to wcale. Ja tylko chcę z nią porozmawiać. My nie jesteśmy, Humphries, cholernymi rozpustnikami, Maria ma w sobie coś. Ona nie jest... — Jest prostytutką jak wszystkie inne dziewczyny stamtąd — powiedział Humphries przełykając głośno. Plarr wkrótce się zorientował, że kiedy Humphries coś potępiał, w gardle zbierała mu się flegma. — I obaj się co do tego cholernie mylicie — stwierdził | największą powagą Fortnum, chociaż Plarr nie zabrał dotąd głosu. Ona różni się od innych. Jest w niej jakaś subtelność. Rodzina jej pochodzi z Cordoby. Płynie w niej dobra krew albo nie nazywam się Charley Fortnum. Wiem, pomyślicie zaraz, że głupiec ze mnie, ale jest w niej coś... jest w tej dziewczynie coś dziewiczego. — A pan tutaj jest, było nie było, konsulem honorowym i nie może się pan pokazywać w tak opłakanym stanie. — Ja szanuję tę dziewczynę — ciągnął swój monolog Fortnum. — Ja ją szanuję, nawet kiedy z nią śpię.

— Ale dziś wieczór stać pana tylko na spanie bez dziewczyny. Po krótkiej wymianie zdań Fortnum dał się wreszcie zaprowadzić do wozu Plarra. Siedział dłuższą chwilę pogrążony w milczeniu, a głowa kiwała mu się w takt ruchu wozu. — Chyba się starzeję — powiedział nagle. — Pan jest młody. Nie nękają pana wspomnienia, żal... Czy pan jest żonaty? — spytał nagle, kiedy jechali ulicą San Martin. — Nie. — Byłem kiedyś żonaty — powiedział Fortnum — dwadzieścia pięć lat temu, teraz wydaje mi się, że to cała wieczność. Nie udało się. Ona była intelektualistką, wie pan, co mam na myśli. Nie rozumiała ludzkiej natury. — I nagle coś mu się skojarzyło, czego Plarr nie był w stanie zrozumieć, i nawiązał do swego obecnego stanu. — Zawsze czuję się bardziej człowiekiem — oświadczył — kiedy wypiję więcej niż pół butelki. Nieco mniej niż pół nic nie daje, ale trochę więcej... Oczywiście ten stan nie trwa długo, ale pół godziny naprawdę dobrego samopoczucia warto opłacić późniejszym kiepskim nastrojem. — Czy mówi pan o winie? — spytał Plarr z powątpiewaniem. Nie mógł wprost uwierzyć, że Fortnum jest aż tak umiarkowany. — Wino, whisky, gin, wszystko jedno. Najważniejsza jest miara, ilość. W ilości jest coś psychologicznego. Mniej niż pół butelki... i Charley Fortnum jest tylko biednym samotnym facetem, mającym do towarzystwa wyłącznie „Radość Fort- numa". — Radość Fortnuma? — Mego dumnego i wypielęgnowanego rumaka. Ale jedna szklaneczka ponad połowę, jedna jedyna, choćby likieru, bo miara jest najważniejsza, i Charley Fortnum znowu jest sobą. Może dotrzymywać towarzystwa koronowanym głowom. Wie pan, kiedyś brałem udział w pikniku wśród ruin z małżeństwem z rodziny królewskiej. Na troje mieliśmy dwie butelki i było pierwszorzędnie, powiadam panu... ale nie o tym chciałem mówić. O kapitanie Izquierdo. Niech mi pan któregoś dnia przypomni, żebym opowiedział panu o kapitanie Izquierdo. Komuś, kto nie znał Fortnuma, trudno było śledzić tok jego skojarzeń. — Gdzie jest konsulat? Następna ulica w lewo? — Tak, ale możemy pojechać drugą albo trzecią i nadłożyć trochę drogi. Miło mi w towarzystwie pana, doktorze. Jak pan się nazywa? — Plarr. — A czy pan wie, jak ja się nazywam? — Tak. — Mason. — Sądziłem, że... — Tak mnie nazywali w szkole. Mason. Fortnum i Mason, nierozdzielne bliźnięta. Chodziłem do najlepszej szkoły w Buenos Aires. A mimo to nie zrobiłem wielkiej kariery. Trafne określenie... no, tak, bardzo dobre. Najważniejsza jest miara, nie za dużo i nie za mało. Nigdy nie byłem prefektem klasy, założyłem tylko zespół gry w kulki, zresztą oficjalnie nie uznany. To była snobistyczna szkoła. Mimo to dyrektor, nie ten, którego znałem, ten nazywał się Arden, przezywaliśmy go Smrodziarz, więc ten nowy napisał do mnie list z gratulacjami, kiedy zostałem konsulem honorowym. Oczywiście ja napisałem do niego pierwszy, zawiadamiając o tym pomyślnym wydarzeniu, dlatego pewno nie mógł mnie zupełnie zignorować. — Powie mi pan, kiedy będziemy koło konsulatu? — Minęliśmy go, staruszku, ale to nieważne. Nareszcie rozjaśniło mi się w głowie. Teraz pan skręci w następną przecznicę. Pierwszą w prawo i potem znowu w lewo. W takim na- stroju jak teraz mógłbym prowadzić wóz całą noc. W miłym towarzystwie. Nie obowiązują mnie znaki, że tu jeden kierunek ruchu. Mam przywileje dyplomatyczne. CC na wozie. Z

panem, panie doktorze, mogę rozmawiać jak z nikim innym w tym mieście. Hiszpanie to dumny naród, ale wyzbyty sentymentu w naszym angielskim rozumieniu. Nie są przywiązani do domu. Miękkie. pantofle, nogi na stole, przyjazna szklaneczka, zawsze otwarte drzwi. Humphries to zupełnie niezły facet. Czy on jest Anglikiem jak pan lub ja, czy też Szkotem? Ale mentalność ma... pedagoga. Jeszcze jedno trafne określenie. Zawsze stara się mnie umoralnić, a ja nie robię nic specjalnie złego, naprawdę nic złego. Dzisiaj jeśli jestem trochę zalany, to wina rozmiaru szklanek. Jak panu na imię, doktorze? — Eduardo. — A ja myślałem, że pan jest Anglikiem. — Moja matka pochodzi z Paragwaju. — Mów do mnie Charley. Czy ci nie zrobi różnicy, jeśli będę cię nazywał Ted? — Może mnie pan nazywać, jak pan chce, ale, na miłość boską, proszę mi powiedzieć, gdzie jest konsulat. — Za następnym rogiem. Ale nie obiecuj sobie zbyt wiele; Nie ma u mnie marmurowych hallów, kandelabrów i palm w donicach. Zwykłe kawalerskie mieszkanie: biuro, sypialnia i oczywiście wszystkie wygody. Najlepsze, jakie ci faceci w kraju mogą mi zapewnić. Bez specjalnej narodowej dumy. Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka. Musisz pojechać ze mną na wieś, tam naprawdę jest mój dom. Mam prawie tysiąc akrów. A naprawdę osiemset. Zbieram najlepszą maté w kraju. Moglibyśmy zaraz tam pojechać, stąd tylko trzy kwadranse jazdy. Porządnie byśmy się wyspali, a potem klin klinem. Poczęstowałbym cię prawdziwą szkocką. — Nie dzisiaj. Rano mam wizyty u pacjentów. Zatrzymali się przed domem w stylu kolonialnym z korync- kimi kolumnami, biała fasada lśniła w świetle księżyca. Na pierwszym piętrze umieszczone było drzewce do flagi, a na owalnej tablicy widniał królewski herb brytyjski. Stojący na chodniku Charley Fortnum z zadartą w górę głową chwiał się lekko. — Czy jest w porządku? — spytał. — Co czy jest w porządku? — Ten kij do flagi. Czy nie zanadto wystaje? — Moim zdaniem umieszczony jest zupełnie dobrze. — Wolałbym, żebyśmy mieli flagę mniej skomplikowaną niż Union Jack. Kiedyś na urodziny królowej powiesiłem ją na odwrót. Ńie widziałem w tym nic złego, ale Humphries był wściekły, powiedział, że napisze do ambasadora. Chodź do mnie, wypijemy po szklaneczce. — Jeśli pan sobie sam poradzi, wolałbym już wrócić do domu. — Obiecuję, że cię poczęstuję prawdziwą szkocką. Dostałem z ambasady Long Johna. Tutaj wszyscy wolą Haiga. Ale przy Long Johnie dają darmo do każdej butelki szklankę, bar- dzo ładną szklankę z zaznaczoną miarą: kobiety, mężczyźni i szyprowie. Ja oczywiście zaliczam siebie do szyprów. Na farmie mam dwanaście takich szklaneczek. Bardzo mi się podoba określenie „szyprowie". Szyper brzmi lepiej niż kapitan. Kapitan oznacza tylko stopień wojskowy. Naturalnie miał trudności z kluczem, ale za trzecim razem udało mu się otworzyć. Chwiejąc się na progu wygłosił spod korynckich kolumn dłuższą tyradę do Plarra, który oczekiwał niecierpliwie na chodniku, żeby tamten wreszcie skończył. — To był bardzo miły wieczór, Ted, chociaż gulasz był okropny. Dobrze czasem porozmawiać w rodzinnym języku, rdzewieje nie używany. To język, którym mówił Szekspir. Nie wyobrażaj sobie, że zawsze jestem w takim dobrym nastroju jak teraz, ale najważniejsza jest miara. Nieraz, kiedy cieszę się z obecności przyjaciela, miewam napady melancholii. Pamiętaj, jeśli kiedykolwiek potrzebowałbyś pomocy konsula, Charley Fortnum

z największą radością będzie na twoje usługi. Na usługi każdego Anglika. Albo Szkota czy Walijczyka. Wszyscy razem mamy coś wspólnego. Wszyscy należymy do Zjednoczonego kiedyś cholernego Królestwa, wszyscy. Przynależność narodowa jest gęstsza niż woda, chociaż to kiepskie określenie, jeśli się nad nim głębiej zastanowić. Gęstsza. Przypomina człowiekowi o rzeczach, które lepiej zapomnieć i wybaczyć. Czy ci dawano jako chłopcu syrop z fig? Pójdziesz prosto, środkowe drzwi na pierwszym piętrze, od razu je zauważysz, bo znajduje się na nich wielka mosiężna tablica. Trzeba ją często polerować, nie uwierzyłbyś, ile godzin ciężkiej pracy wymaga taka mosiężna tablica. Pielęgnowanie „Radości Fortnuma" to przy tym pestka. — Zanurzył się w ciemnościach hallu, natychmiast niknąć Plarrowi z oczu. Plarr pojechał do domu, do nowego żółtego bloku, do chrzęstu żwiru wydobywanego rurami i zgrzytu zardzewiałych dźwigów. Kiedy już leżał w łóżku i starał się zasnąć, po- myślał sobie, że w latach, które go czekają w tym mieście, niewiele będzie miał wspólnego z konsulem honorowym. Chociaż Plarrowi nie zależało na szybkim nawiązaniu kontaktu z Fortnumem, w miesiąc czy dwa po ich pierwszym spotkaniu musiał jednak poświadczyć u niego pewne dokumenty. Pierwsza próba, żeby się zobaczyć z konsulem, skończyła się fiaskiem. Przyszedł do konsulatu o jedenastej przed południem. Union Jack trzepotał słabo na skrytykowanym drzewcu w gorącym suchym wietrze wiejącym od strony równiny Chaco. Zdumiony był, dlaczego flaga została w ogóle wywieszona, ale przypomniał sobie, że w tym dniu przy- padała właśnie rocznica zawieszenia broni w osiemnastym roku. Nacisnął dzwonek i po chwili odniósł wrażenie, że ktoś przygląda mu się bacznie przez wizjer w drzwiach. Oświetlony słońcem, oddalony nieco od drzwi, był dobrze widoczny, zaraz też mała ciemna kobieta z dużym nosem otworzyła je gwałtownie. Spojrzała na niego badawczym wzrokiem drapieżnego ptaka, przywykłego do obserwowania oddalonego punktu, żeby ocenić, jaka to będzie zdobycz, i była może nieco zdziwiona, że zdobycz jest tak blisko i nadal żyje. Nie, odpowiedziała, konsula nie ma. Nie, nie spodziewa się go wkrótce. Jutro?... Może. Ale nie jest pewna. Doktor Plarr nie uważał za właściwe wtargnąć do środka i sprawdzić to osobiście. Po lunchu odbył godzinną sjestę i wstąpił do konsulatu jadąc do swych przykutych do łóżek pacjentów z banio popular, jeśli w ogóle można nazwać łóżkiem to, na czym leżeli. Ku jego miłemu zdziwieniu drzwi otworzył mu osobiście Fort- num. Podczas ich pierwszego spotkania konsul wspomniał o swoich napadach melancholii. Może właśnie teraz to przeżywał. Spojrzał na lekarza zmarszczywszy brwi z miną jednocześnie podejrzliwą i zdumioną, jakby gdzieś w zakamarkach pamięci kołatało mu się niemiłe wspomnienie. — Słucham pana. — Jestem doktor Plarr. — Plarr? — Któregoś wieczora spotkaliśmy się, był wtedy również doktor Humphries. — A tak. Istotnie. Proszę, niech pan wejdzie. Znalazł się w ciemnym przedpokoju, zza uchylonych drzwi dolatywał przykry zapach nie zmytych naczyń. Następne prowadziły pewno do sypialni. Trzecie stały otworem, Fortnum w nie wszedł. Biurko, dwa krzesła, szafka z aktami, kasa pancerna, kolorowa reprodukcja portretu królowej Elżbiety pędzla Annigoniego z pękniętym szkłem — to wszystko. Biurko było puste, stał na nim tylko kalendarz reklamujący argentyńską herbatę. — Przykro mi, że panu przeszkadzam — zaczął Plarr. — Byłem tu już dziś rano... — Nie mogę stale siedzieć w biurze. Jestem sam, a obowiązków służbowych mam sporo. Dziś rano... taak, byłem u gubernatora. Czym mogę panu służyć? — Przyniosłem kilka dokumentów do poświadczenia. — Proszę je pokazać.

Fortnum usiadł ciężko i zaczął otwierać kolejno liczne szuflady. Z jednej wyciągnął bibularz, z drugiej papier i koperty, z trzeciej stempel i długopis. Zaczął ustawiać przedmioty na biurku z takim namaszczeniem, jakby to były szachy. Zamienił miejscami stempel i długopis — być może uważał, że w roztargnieniu postawił królową po złej stronie króla. Dokumenty czytał na pozór uważnie, ale zdradziły go oczy — tekst! wyraźnie pozbawiony był dlań sensu — potem zaczekał, aż podpisał Plarr, wreszcie sam przystemplował papiery i opatrzył podpisem „Charles Q. Fortnum". — Tysiąc pesos — powiedział sucho. — Proszę nie pytać, co znaczy litera Q, to tajemnica. — Nie dał pokwitowania, ale Plarr zapłacił bez obiekcji. — Głowa mi pęka z bólu — powiedział konsul. — Wie pan, jak jest tutaj, upał, wilgoć. Przeklęty klimat. Bogu jedynemu wiadomo, dlaczego mój ojciec wybrał to miejsce, żeby tu mieszkać i tu umrzeć. Dlaczego nie osiedlił się na południu? Wszędzie, byle nie tu. — Jeśli pan tak nie lubi tego miasta, dlaczego nie sprzedał pan wszystkiego i nie wyniósł się stąd? — Za późno, w przyszłym roku kończę sześćdziesiąt jeden lat. Co można zrobić mając przekroczoną sześćdziesiątkę na karku? Czy ma pan w tej swojej walizeczce aspirynę? — Tak. Może przyniesie pan sobie wody. — Wezmę od razu, przywykłem łykać proszki na sucho. Szybciej w ten sposób działają. — Pogryzł starannie tabletkę i poprosił o jeszcze jedną. — Czy smak aspiryny nie jest dla pana przykry? — Można się przyzwyczaić. Prawdę mówiąc to i smaku tutejszej wody nie lubię. O Boże, diabelnie źle się dzisiaj czuję. — Może zmierzyć panu ciśnienie? — Po co? Myśli pan, że coś ze mną nie w porządku? — Nie, ale w pańskim wieku zawsze lepiej sprawdzić. — To nie moje ciśnienie jest złe, ale życie. — Przepracowanie? — Tego bym nie powiedział. Ale mamy nowego ambasadora, który mi dokucza. — W jaki sposób? — Zażądał sprawozdania na temat zbiorów maté w tej prowincji. Dlaczego? W Anglii nie pije się maté. Nikt nigdy zapewne o niej nie słyszał, ale ja będę musiał ciężko pracować cały tydzień, tłuc się po złych drogach, a potem te typki H ambasadzie dziwią się, dlaczego muszę co dwa lata sprowadzać nowy samochód. Mam prawo mieć samochód. Prawo jako dyplomata. Sam płacę i jeśli zamierzam go potem sprze- dać, to moja osobista sprawa, nie ambasadora. Na tych drogach większe zaufanie można mieć do „Radości Fortnuma". Grosza mi za to nie płacą, a ja zajeżdżam „Radość" dla nich. Ci | ambasady to straszne skąpiradła, Plarr. Podają nawet w wątpliwość komorne, jakie płacę za biuro. Plarr otworzył walizeczkę. — Do czego to dziwaczne urządzenie? — Wydawało mi się, że wyraził pan zgodę na zmierzenie ciśnienia. — Wobec tego przejdźmy lepiej do sypialni — powiedział konsul. — Gdyby weszła moja służąca, zrobiłoby to złe wrażenie. Natychmiast rozeszłaby się po mieście wiadomość, że jestem umierający. Wszyscy jednocześnie zaczęliby się upominać o zapłacenie rachunków. Sypialnia była prawie tak samo pusta jak biuro. Pościel zmięta po niedawnej sjeście, na podłodze obok pustej szklanki leżała poduszka. Fotografia mężczyzny z sumiastym wąsem w stroju do konnej jazdy wisiała nad łóżkiem niby surogat portretu królowej. Konsul usiadł na zgniecionej narzucie i odsłonił ramię. Doktor Plarr zaczął pompować gumową opaskę. — Czy naprawdę sądzi pan, że te bóle głowy to coś złego?

Plarr patrzył uważnie na manometr. — Sądzę, że w pańskim wieku niewskazane jest nadmierne picie. — Powoli wypuścił powietrze z opaski na ramieniu. — Bóle głowy są dziedziczne w naszej rodzinie. Mój ojciec też na nie cierpiał. Umarł nagle. Udar serca. To jego fotografia. Był zapalonym jeźdźcem. I we mnie starał się wpoić zamiłowanie do koni, ale ja nie mogłem znieść tych głupich bydlaków. — Wydawało mi się, że pan coś wspominał o swoim koniu. „Radość Fortnuma"? — Ale to nie koń, tylko mój Land Rover. Nigdy w życiu nie zobaczyłby mnie pan na końskim grzbiecie. Niech mi pan powie teraz prawdę, doktorze, choćby najgorszą. — Tego rodzaju przyrządy nigdy nie wskazują ani tego, co najlepsze, ani co najgorsze. Inna sprawa, że ciśnienie ma pan trochę za wysokie. Zapiszę panu proszki, ale czy naprawdę nie może pan ograniczyć picia? — Lekarze zawsze to powtarzali mojemu ojcu. Powiedział mi kiedyś, że sporo nie zapłacił tym wrednym papugom za powtarzanie w kółko tego samego. Pewno odziedziczyłem skłonności po tym starym łobuzie, z wyjątkiem inklinacji do koni. Boję się ich śmiertelnie. Bardzo się na mnie o to gniewał. Powiadał: „Musisz, Charley, zwyciężyć lęk, bo inaczej on ciebie zwycięży". Jak panu na imię, doktorze? — Eduardo. — Dla przyjaciół jestem Charley. Czy mogę mówić do pana Ted? — Jeśli pan musi. Trzeźwy Charley Fortnum dotarł do tego samego punktu zażyłości, który osiągnął poprzednim razem, tyle że teraz trwało to dłużej. Plarr był ciekaw, ile razy, jeśli ich znajomość się utrzyma, będą musieli przebyć tę samą drogę, zanim wreszcie na stałe osiągną etap Charleya i Teda. — Czy wiesz, Ted, że w tym mieście jest tylko jeszcze jeden Anglik? Gość o nazwisku Humphiers, nauczyciel angielskiego. Znasz go? — Nie tak dawno spotkaliśmy się wszyscy trzej wieczorem. Nie pamięta pan tego? Odwiozłem pana do domu. Konsul honorowy spojrzał na niego prawie z lękiem. — Nie, nie pamiętam. Nic ani trochę. Czy to zły objaw? — Och, zdarza się nam wszystkim, gdy jesteśmy mocno pijani. — Kiedy zobaczyłem cię przed drzwiami, przez chwilę zdawało mi się, że znam twoją twarz. Dlatego spytałem o nazwisko. Pomyślałem sobie, że może coś od ciebie kupiłem i za- pomniałem zapłacić. Muszę się trochę uspokoić, prawda? To znaczy w najbliższej przyszłości. — Nie zaszkodzi panu. — Niektóre rzeczy pamiętam doskonale, ale jestem jak mój stary, on również wiele zapominał. Wiesz, kiedyś spadłem z konia, stanął nagle na tylnych nogach, chciał mnie sprawdzić, no, konisko oczywiście. Miałem wtedy zaledwie sześć lat, on wiedział dobrze, że jestem jeszcze smarkaczem, wszystko działo się tuż przy domu, a ojciec siedział właśnie na werandzie. Bałem się, że może się na mnie rozgniewać, ale znacznie bardziej się przeraziłem, jak zrozumiałem, kiedy spojrzał na mnie, że nie pamiętał, kto ja jestem. Wcale się nie roz- gniewał, był zdziwiony i zmartwiony, usiadł z powrotem w fotelu i znowu wziął do ręki szklankę. Obszedłem więc dom i poszedłem do kuchni (kucharka bardzo mnie lubiła), a tego cholernego konia zostawiłem. Teraz to rozumiem. To nas łączy. Kiedy był pijany, zapominał wszystko. Czy ty jesteś żonaty, Ted? — Nie. — Ja kiedyś miałem żonę. — Tak, mówił pan.

— Bardzo się ucieszyłem, kiedyśmy się rozlecieli, ale mimo wszystko żałuję, że najpierw nie mieliśmy dziecka. Kiedy nie ma dziecka, to na ogół wina mężczyzny, prawda? — Nie, szanse są prawie równe. — Ale teraz jestem chyba bezpłodny, co? — Oczywiście nie. Mężczyzna nie staje się bezpłodnym | powodu wieku. — Gdybym miał dziecko, nie kazałbym mu zwalczać lęku, jak to robił mój ojciec. Lęk jest przecież częścią ludzkiej natury. Jeśli się zwalczy lęk, zwalczy się też to, co ludzkie w człowieku. Przeczytałem kiedyś w jakiejś książce, że gdybyśmy wytępili wszystkie pająki na świecie, udusilibyśmy się z powodu nadmiaru much. Czy miałeś kiedy dziecko, Ted? Nazywanie go Tedem irytowało Plarra. — Nie — odparł. — Jeśli chce pan do mnie mówić po imieniu, proszę używać mego prawdziwego imienia, Eduardo. — Ale jesteś tak samo Anglikiem jak ja. — Tylko w połowie, jedna połowa jest uwięziona albo nie żyje. — Pański ojciec? — Tak. — A pańska matka? — Mieszka w Buenos Aires. — Szczęściarz z pana. Ma pan dla kogo oszczędzać. Moja matka zmarła, kiedy się urodziłem. — To nie powód, żeby zapijać się na śmierć. — Pewno, że nie powód, Ted. Wspomniałem o mojej matce tylko tak, mimochodem. Co za korzyść z przyjaciela, jeśli nie można z nim szczerze porozmawiać? — Przyjaciel niekoniecznie musi byjp dobrym psychiatrą. — Mówisz jak człowiek twardy, Ted. Czyś nigdy nikogo nie kochał? — To zależy, co się rozumie pod słowem miłość. — Zanadto wszystko analizujesz — stwierdził Fortnum. — To powszechna wada młodych ludzi. Nie odrzucaj na bok zbyt wiele kamieni, powtarzam zawsze. Nigdy nie wiadomo, co znajdziesz pod spodem. — Moja praca polega właśnie na odrzucaniu kamieni. Domysły nie na wiele się przydają, kiedy człowiek stawia diagnozę. — A jaka jest twoja diagnoza? — Zaraz wypiszę receptę, ale nic to nie da, jeśli pan nie ograniczy picia. Wrócił do pokoju biurowego. Był zirytowany zmarnowanym czasem. Podczas gdy wysłuchiwał biadoleń konsula, mógł był odwiedzić kilku pacjentów w dzielnicy ubogich. Wyszedł z sypialni, usiadł przy biurku i wypisał receptę. To samo poczucie straconego czasu miał, kiedy odwiedzał matkę, a ona siedząc w najlepszej cukierni w Buenos Aires przed talerzem pełnym eklerów narzekała na bóle głowy i samotność. Zawsze twierdziła, że została porzucona, gdyż pierwszym obowiązkiem męża jest opiekować się żoną i dzieckiem; ojciec powinien był uciekać razem z nimi. Charles Fortnum wkładał w sypialni marynarkę. — Ale nie idziesz chyba jeszcze!? — zawołał. — Idę. Receptę zostawiam na biurku. — Po co taki pośpiech? Zostań, napijesz się ze mną. — Muszę odwiedzić pacjentów. — Przecież ja również jestem twoim pacjentem. — Ale nie jest pan wśród nich najważniejszy — uciął ostro Plarr. — Tej recepty nie można powtórzyć. Tabletek starczy panu na miesiąc, a potem zobaczymy. Doktor Plarr zamknął drzwi konsulatu z uczuciem ulgi, której zawsze doznawał, kiedy wreszcie wychodził z mieszkania matki po wizycie w stolicy. Nie miał tyle czasu, żeby go