uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Graham Greene - Tchórz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :524.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Graham Greene - Tchórz.pdf

uzavrano EBooki G Graham Greene
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 111 stron)

GRAHAM GREENE TCHÓRZ »Tchórz« był pierwszą moją powieścią, która znalazła wydawcą. Jestem wdziączny wydawnictwu Heinemann, że dwie poprzednie odrzuciło. Tę powieść zacząłem pisać w 1926 roku, nim ukończyłem dwadzieścia dwa lata, a wyszła drukiem, zdobywając niepojęte powodzenie, w roku 1929, tak że dziś liczy tyle lat, ile miał jej autor. Niedawno, przygotowując nowe wydanie, próbowałem ją poprawić, gdy jednak uporałem się z tym smutnym i beznadziejnym zadaniem, stwierdziłem, że fabuła pozostała tak samo zawstydzająco romantyczna, a styl wtórny, jak były przedtem; zdołałem tylko obedrzeć książkę z jej jedynej może zalety: z młodości. Dlatego wydano ją ostatecznie nie zmieniając ani przecinka. Po cóż więc w ogóle ją wznawiać? Nie mam rzeczowego argumentu na uspra- wiedliwienie, chyba jednak autor może pozwolić sobie na sentymentalny gest wobec własnej przeszłości — okresu ambicji i nadziei. CZĘŚĆ PIERWSZA ROZDZIAŁ I Aiinął szczyt wzgórza, w chwili gdy światło dnia dogasało, i omal nie krzyknął głośno, taką ulgę poczuł na widok lasu rozpostartego u swoich stóp. Korciło go, by rzucić się w krótką, szorstką trawę i patrzeć w mroczny, dodający otuchy cień, którego już nie miał prawie nadziei ujrzeć. Tylko w ¡tern sposób mógłby się pozbyć bólu kłującego w boku, 'potęgującego 'się z każdym ciężkim krokiem, gdy schodził w dół. Kiedy znalazł się pod szczytem, zimny wiatr od morza, który od pół godziny dął mu w 'twarz, ucichł, a ciepło owiało policzki. Od lasu, jakby od wrót kołyszących się ¡rxa olbrzymich zawiasach, pod- pełzał ku niemu cień; złocisty kolor trarwy pod nogami zmienił się w zieleń, potem w fiolet, wreszcie w matową szarość. Zapadła noc. W odległości kilkunastu kroków wyrósł przed nim nagle żywopłot. Znużone, otępiałe zmysły poznały zapach zeszłorocznych liści jeżyn, mokrych od niedawnego deszczu. Ta woń przeniknęła go na mgnienie oka rozkosznym zadowoleniem i tęsknotą do chwili wypoczynku w itym zakątku. W ¡miarę jak zbliżał się do żywopłotu, trawa była coraz bujniejsza, a wkrótce potem stopy jego ugrzęzły w wilgotnej ziemi i zorientował się, że wszedł na ścieżkę. Właściwie uświadomiły (to sobie nogi, nie umysł. Nogi (posuwały się chwiejnie, ito błotnistym środkiem dróżki, to po trawie na jej prawym skraju, to ipo lewej stronie, ocierając się o ścianę żywopłotu. Umysł wypełniony był chaosem zapachów i dźwięków, szumem odległego morza, wspomnieniem ‘ chrzęszczącego żwiru, wonią mokrych liści | zdeptanego marglu, podmuchem słonego wiatru, który został na drugim skłonie wzgórza, głosami, dudnieniem urojonych kroków. Wszystko to, pomieszane jak fragmenty łamigłówki, na pół zapomniane, przytłumione było zmęczeniem i strachem. Strach ostrzegał, że ścieżka jest niebezpieczna. Powtórzył szeptem: „Niebezpieczna, niebezpieczna!” i nagle wydało mu się, że ite słowa wymówił tuz przy nim na ścieżce jakaś obcy głos, więc w panice rzucił się wprost na żywopłot. Gałązki jeżyn lgnęły do niego, usiłowały powstrzymać lekkim czułym muśnięciem, a drobne ciernie wbijały się w jego ubranie, czepiały pieszczotliwie (jak palce dziewki w zatłoczonej knajpie. Nie zważał na nic, brnął dalej. Palce, jakby zagniewane, smagały go ostrymi, spiczastymi paznokciami po twarzy. „Coś ty za jeden? Coś za ¡jeden? Za kogo się masz?” Słyszał głos, przenikliwy i drwiący. Miała ładną twarz, białą cerę. „Kiedy in- dziej’U- odpowiedział, 'bo nie miał chwili do stracenia. Musiał opuścić miasto. Ostatnia gałązka trzasnęła, ciemność zgęstniała pod

drzewami. Poprzez koronkę liści kilka gwiazd błysnęło niespodzianie. Dojadł jakiegoś drzewa, oparł się o pień, przez chwilę dał nogom odpocząć. Uwolnione częściowo od ciężaru ciała, bolały jeszcze bardziej. Starał śię zebrać myśli, uświadomić sobie dokładnie, gdzie jest 4r-'już nie w Sho- reham, w lesie. Czy go ścigają? Wsłuchiwał się z upragnieniem w ciszę, nie zawiodła go. Czy w ogóle kitoś go ścigał od początku? Carlyona spostrzegł w barze, w Sussex Pad, ale tylko w lustrze, nad głową dziewczyny. Car- lyon stał nieco z boku, zamawiał coś do picia. Jeśli Car- lyon nie zauważył go, gdy wychodził z baru, nic mu nie grozi. Cóż za głupiec z niego, że tak gwałtownie uciekł. Mógł wyjść spokojnie i wziąć z sobą dziewczynę. Głupiec, głupiec, głupiec — wyzwisko brzęczało mu w mózgu, powtarzał je w kółko sennie i mechanicznie. Przymknął oczy, ale zaraz wzdrygnął się i otworzył je, bo jakaś gałązka zaszeleściła pod jego stopami. Mógłby teraz spać w wygodnym łóżku, tym przyjemniej, że nie sam. Ładna dziewczyna, piękną miała cerę. Chjrba nie zasnąłby... Ocknął się w chwilę .potem, (przejęty zimnym dreszczem. Śniło mu się, że jest znowu w knajpie, patrzy w lustro, •widzi w nitm twarz Carlyona, a ta ¡twarz we śnie zaczyna się odwracać. Ale czy tylko we śnie? Nie mógł tak stać dłużej pod drzewem, ruszył biegiem naprzód, potykając się wciąż o ¡korzenie. Ach, jakże był zmęczony, jakże zmęczony. Ręka w przegubie bolała go, zwilgotniała i osłabła, poszarpana przez ciernie żywopłotu. Gdyby znienacka zobaczył przed sobą Carlyona, padłby na kolana i zapłakał. Carlyon nic by mu nie zrobił. Cairlyon ijest 'gentlemanem, tak jak i on. Można zawsze odwołać się do 'jego poczucia humoru. „Halo, bra- cie, nie widzieliśmy się kopę lat. Znasz najnowszy kawał? Posłuchaj, stary!” Carlyon, Carlyon, Carlyon. I będzie tam ipłacz i zgrzytanie zębów. Jak śmiesz uczyć mojego chłopaka takich ibzdur? A potem ją zbił. Ojciec zawsze go nazywał „swoim” chłopakiem, jakby nie matka urodziła go w ibólu. Przeklęty obłudnik, brutal. „Proszę cię, daj mi, Boże, misia.” Nie chciał dostać żywego szczeniaka. Czy zemdleję? — pytał sam siebie. Co ten las wyprawia? Skąd wziął się tultaj las? Jaś i Małgosia. Zaraz zobaczę chatkę, a w chatce jędzę, a chatka będzie z cukru. „Jestem okropnie głodny — powiedział głośno. — Nie mogę czekać na Małgosię.” Ale tw głębi duszy nazbyt dobrze Wiedział, że nie ma żadnej Małgosi. Pewnego wiosennego Hni-a całował Małgosię na łące, pod osttrokrzewem. Na wyblakłym niebie kołysały się lekkomyślne, pulchne obłoczki. A potem nieraz wchodził po wąskich schodach do ciasnych klitek, do niechlujnych łóżek, i wracał stamtąd niezaspokojony, bo nie znalazł nigdzie Małgosi. Jakie to wszystko dziwne. A teraz ten las.., Dostrzegł przed sobą, jak gdyby w niedościgłej dali, błysk światła i puścił się pędem w tę stronę, pamiętając nieustannie, że za nim, w ciemnościach może się kryć Carlyon. Trzeba biec naprzód, naprzód, naprzód. Potykał się wciąż, a za każdym .potknięciem ból przeszywał mu ręce, ramiona, .promieniując ze skaleczonego napięstka, i po każdym potknięciu zbieg prostując się stwierdzał, że światełko nie zbliżyło się ani trochę. Błyszczało przed nim jak na drwinę, maleńkie, ostre, niezmiernie wymowne. Jak gdyby ziemia, niby statek na wzburzonym morzu, wydźwignęła się w górę tak, że gwiazda znalazła się na poziomie jej latarń. Ale też jak gwiazda dalekie i niedostępne było to światełko. Dopiero kiedy zatrzymał się tuż ¡przed nim, zrozumiał, że było naprawdę maleńkie, a nie tylko pomniejszone przez odległość. Nagle pomiędzy drzewami zamajaczyły szare, kamienne ściany domu. Gdy podniósł oczy i objął wzrokiem całą tę zwalistą budowlę, miał wrażenie, że wyrasta ona z ziemi na kształt nierównych, sękatych ramion. Dom był niski, parterowy, gruba szyba w oknie zwróconym na las miała odcień zielonkawy jak butelki od wina. Kamienie, z których sklecono mury, jakby zbyt pospiesznie i bezładnie, skruszały z czasem, osunęły się w tę lub w inną stronę, odchyliły mniej lub bardzjiej od pionu. Niezdarna przybudówka na jednym końcu mogła równie dobrze mieścić prymitywną wygódkę, jak

chlew albo małą obórkę. Stał i chwiejąc się trochę 'patrzył na dom. Za chwilę podejdzie do drzwi i zapuka, na razie jednak, mimo zmęczenia i 'bólu w skaleczonej ręce, pogrążał się w ulubionej grze wyobrażali, dramatyzując własną sytuację. „Z mroków nocy — powiedział sobie, a że to określenie spodobało mu się, powtórzył: — Z mroków nocy. Człowiek ścigany — dodał — Itropiony przez morderców... —■ Zmienił drugą część zdania: —... przez niebezpieczeństwo gorsze niż śmierć.” Widział siebie kołaczącego do drzwi. Widział, jak drzwi otwierają się, staje w nich sędziwa, blada kobieta z twarzą świętej. Przyjmie go, udzieli schronienia. Będzie dla niego dobra jak matka, opatrzy skaleczoną rękę, da jeść i pić, on zaś później, 'gdy się prześpi, wyzna jej wszystko. „Ściga mnie — powie — niebezpieczeństwo gorsze niż śmierć.” Zląkł się uporczywego nawrotu tych słów: „gorsze niż śmierć”. Niewiele pociechy znajdował w tej grze wyobraźni, zbyt związanej z rzeczywistością. Obejrzał się znów w noany mrok, | którego przyszedł; niemal spodziewał się, że zobaczy tam twarz Carlyona, jaśniejącą jak wydrążona brukiew, w którą wstawiono świeczkę. Zbliżył się do chaty. Poczuł ipod ręką szorstkie, ciepłe kamienie i nabrał otuchy. Wreszcie miał za plecami solidny mur. Odwrócił się twarzą do lasu, wytężył wzrok usiłując dostrzec wszystkie szczegóły, rozróżnić każdy pień z osobna. Lecz miał oczy zmęczone albo może noc była zbyt ciemna. Las czerniał zbitą masą, groźną i ogromną. Chyłkiem, po omacku iprzesunął się wzdłuż ściany ku oknu, W9piął na palce i spróbował zajrzeć do wnętrza. Zobaczył tylko cie- nie i płomień świecy stojącej na parapecie. Miał wrażenie, że jeden cień porusza się po izbie, ale możliwe, że łudził go ¡migotliwy blask świecy. W głowie mu się nieco rozjaśniło, wśliznęła się do niej chytra myśl, a z nią razem niepokój. Wymacał bardzo ostrożnie drogę pod ścianą ku drzwiom, nasłuchując pilnie szmerów od strony domu i od Strony lasu. „Tego by tylko brakowało — pomyślał, i serce omdlało w nim — żebym wpadł do meliny przemytników.” Przecież taką właśnie noc, bezksiężycową i ciemną, wybrałby na przemycenie towaru. „Trzeba stąd wiać, ominąć ten dom” — błysnęła mu myśl, lecz w itym samym momencie wyczuł palcami deski drzwi. Nogi pod nim uginały się jak z ciasta, ból promieniował aż do ramienia; zdawał sobie sprawę, że coraz gęstsza mgła mąci mu świadomość. Nie mógł iść dalej. Z dwojga złego lepiej stawić czoło ¡temu, co grozi we wnętrzu domu, niż paść na dworze bezbronnie i czekać na Carlyona, który może już nadchodzi przez las. Wizja siwowłosej, macierzyńskiej staruszki rozwiała się bez śladu. Ręce jego błądziły ipo drzwiach; nie był przygotowany na to, że ustąpią bez oporu, i kiedy nagle ustąpiły, potknął się o próg, padł na kolana i rozciągnął się najgłupiej w świecie jak długi. Podniósł wzrok. Stłumiony i zduszony przez mgłę gęstniejącą w jego umyśle doszedł go rozkaz: — Nie ruszać się | miejsca! — Głos brzmiał władczo, ale spokojnie i nie było w nim zdziwienia. Zbieg dostrzegł wresz | cie w głębi izby postać kobiety, smukłą, trochę drżącą, wyprostowaną jak płomień świecy. Bezwiednie uśmiechnął się stwierdziwszy, że kobieta jest młoda, bardzo blada, lecz nie przestraszona. Nie dźwigał się z klęczek, nie tylko dlatego, że całkowite wyczerpanie zniechęciło go do jakiegokolwiek wysiłku, lecz także dlaitego, że widział lufę strzelby wymierzoną prosto w swoją pierś. Dostrzegł nawet odciągnięty spust. — Chwileczkę! — powiedział. — Chwileczkę!—Z ¡przykrością usłyszał głuchy ton własnego głosu. Rozumiał, że powinien by wzruszyć dziewczynę swoim zmęczeniem i błaganiem. — Niech się pani nie boi — spróbował do niej przemówić. — Jestem wykończony. — (Może pan wstać — 'powiedziała. — Chcę pana obejrzeć. Chwiejnie dźwignął się na nogi. Czuł niewypowiedziane rozżalenie. Żeby kobieta zachowywała się w ten sposób! Powinna być przerażona, ale nie wiadomo dlaczego wcale się

nie bała. To on się bał, czujnie śledząc wzrokiem strzelbę. — Czego pan chce? — spytała. Zdziwił się, >bo w jej głosie nie było gniewu, tylko spokojna, niekłamana ciekawość. Drażniło go, że tak oczywiście panowała nad sytuacją. Mimo słabości miał ochotę nastraszyć ją, dać jej nauczkę. Gdyby tylko mógł odebrać broń... — Potrzebuję kryjówki — rzekł. —• Ścigają nonie. — Przemytnicy? — spytała. — Akcyźnicy? Tu mie może pan zostać. Niech pan •wraca, skąd przyszedł. — Nie mogę — odparł. — Złapaliby mnie. Niech pani słucha: jestem w zgodzie z prawem. To nie policja innie tropi. Z oczyma utkwionymi w lufie strzelby postąpił krok naprzód wyciągając ręce błagalnym gestem, który nieraz widział w teatrze.. — Niech się pan zatrzyma — powiedziała. — Tu nie może pan zostać. W tył zwrot i w drogę. — Na Boga, zaklinam panią! — rzekł. Wyrażenie to zapożyczył także z teatru, ale dziewczyna chyba nie mo- igła się na tym poznać. Zabrzmiało szczerze, bo głos mu napraiwdę drżał od łez. Był straszliwie zmęczony i śpiący. — Jeśli pana ktoś ściga — przemówiła jak do bardzo głupiego dziecka — traci pan tutaj cenny czas. — Żebym panią dostał w ręce — powiedział z nagłą złością — nauczyłbym panią miłosierdzia. Pani się pewnie uważa za chrześcijankę! — Niespodzianie napłynęły mu do oczu gorące, sentymentalne łzy, bo ujrzał w wyobraźni małe, szare kościółki, łany zboża, opłotki, usłyszał odległe, słodko brzmiące dzwony wśród zmierzchu, płatki śniegu. — Nauczyłbym panią — powtórzył. Spokój jej białej twarzy podniecał go aż do furii. — Chcesz wiedzieć, co z tobą zrobię? — Z dziecinną złośliwością bluznął błotem na coś pięknego, ¡bardzo odległego, nienawidząc sam siebie i rozkoszując się tą nienawiścią. Zwięzłym, brutalnym słowem określił to, co chciałby z nią zrobić,, i z satysfakcją zobaczył, że rumieniec oiblał jej policzki. Po tym wybuchu mgła ciaśniej jeszcze obiegła jego myśli. — Mogłabyś potem iść na ulicę, między dziwki, takie jak ty! — Krzyknął, chcąc koniecznie zranić ją, zanim omdleje i upadnie bezbronny, zdany na jej łaskę, haniebnie słaby. Przez jedno mgnienie oka był pewny, że dziewczyna teraz strzeli. Zanadto wyczerpany, żeby się bać, czuł tylko niejasną satysfakcję, że zachował się ohydnie i zmusił ją do działania. Ale niebezpieczeństwo już minęło. — Powtarzam, niech .pan sobie stąd pójdzie! — Powiedziała tylko tyle. — Nie wiem, czego pan tu chce. Zachwiał się znowu. Już prawie nie widział dziewczyny. Majaczyła mu jak cień w szarej chmurze. — Patrz, jest tam, w oknie! — krzyknął znienacka i gwałtownie, a gdy cień ;poruszył się, skoczył naprzód. Wyczuł ręką strzelbę, wykręcił ją ku górze, zmacał jednocześnie spust. Dziewczyna zaskoczona nie stawiała w pierwszym momencie oporu. Kieruljąc lufę w sufit, pociągnął spust. Kurek stuknął, ale nie padł strzał. Dziewczyna oszukała go, nastraszyła nie nabitą bronią. — Teraz ja cię nauczę! — powiedział. Usiłował wyrwać strzelbę, żeby mocniej chwycić dziewczynę, ale ręka, gdy próbował ją zacisnąć, zwisła mu bezwładnie. Poczuł dłoń dziewczyny na swojej twarzy, odepchnęła go; nagle osłabł i zatoczył się wstecz. Uderzył się o stół, którego dotychczas wcale pa środku ^pokoju nie zauważył, tak był wpatrzony wyłącznie w głąb izby, w czające się tam niebezpieczeństwo. Wyciągnął za siebie rękę, żeby się o coś oprzeć, bo nogi zawiodły go, jakby złożone z mnóstwa stawów i we wszystkich naraz wywichnięte. Coś runęło na podłogę, błysnęło złotem jak wzgardliwie

ciśnięty dukat, a parzący ipłomień musnął palce mężczyzny. Ból rozjaśnił mu umysł itak błyskawicznie, jakby niewidzialna ręka rozdarła kurtynę. Obejrzał się i tuż przed sobą zobaczył surową, brodatą twarz, a nad nią ¡rozjarzone trzy świece. — Ależ... — krzyknął, nigdy jednak nie uświadomił sobie jak zamierzał skończyć to zdanie. Cofnął się ze wstrętem od trupa, leżącego w otwartej, nie malowanej trumnie. W życiu nie zetknął się jeszcze w ten sposób oko w oko ze śmiercią. Matki nie widział >po zgonie, bo ojciec co prędzej pochował ją w ziemi pod zatkniętym na grobie krzyżykiem i wiązką kwiatów. Ojciec zginął na morzu w bójce przemytników i zrzucono go chyłkiem za burtę, podczas gdy syn wkuwał grecką gramatykę w szkole w Devon. Teraz ogarnął go strach, obrzydzenie i słabość, a ponadto jakiś niezrozumiały wstyd. Niejasno wyczuwał nieprzyzwoitość tej awantury w obecności trumny, chociaż była to trumna z nie malowanych desek. Oczyma przeszukiwał mrok rozjaśniony tylko trzema migocącymi płomykami świec, aż wreszcie trafił na twarz, której bladość wydała mu się teraz raczej znużeniem niż spokojem. — Przepraszam — ¡powiedział. I w tym momencie wszystkie światła wokół niego zgasły. ROZDZIAŁ, II Nad rozsypującym się kopcem zielonych warzyw ćwierkały dwie stare baby. Dziobały słowa jak wróble dziobią okruchy. „Była strzelanina, zabili jakiegoś policjanta.” „Będą za to wisieć. Ale trzech uciekło.” Jarzyny rosty, olbrzymiały kalafiory, kapusta, marchew, ziemniaki. „Trzech uciekło, trzech uciekło” — powtórzył kalafior. Potem cały kopiec rozsypał się po ziemi, i zjawił się Car- lyon. „Słyszałeś? — spytał. — Trzech uciekło, trzech uciekło.” Zbliżał się coraz bardziej, całe jego ciało rosło, aż zdawało się, że pęknie niby rozdęty pęcherz. „Słyszałeś, Andrews?” Andrews uświadomił sobie, że ktoś mierzy | pistoletu w jego plecy, lecz gdy się obejrzał, zobaczył tylko dwóch mężczyzn; nie widział ich twarzy, słyszał tylko śmiech. „Drugiego takiego jak stary Andrews już nie spotkasz na świecie. Pamiętasz te czasy...” „Och przestań, przestań! — zawołał. — Ja ci powiadam, że mój ojciec był po prostu chamem. Mój ojciec był chamem.” „W kółko, w kółko, do wianuszka” — ojciec i Carlyon tańczyli wokół niego trzymając się za ręce. Kółko zacieśniało się z każdą chwilą, już czuł na swojej twarzy ich oddechy, chłodny, bezwonny oddech Carlyona i stęchły, cuchnący tytoniem oddech ojca. Ktoś objął go wpół, ktoś powtarzał: „Trzech uciekło!” Czyjeś ramiona ciągnęły go przemocą. „Ja tego nie zrobiłem! — krzyknął. — Ja tego nie zrobiłem!” Łzy ściekały mu po policzkach. Szamotał się, wyrywał z oplotu ramion. Powoli wypływał w szarą, rozpraszającą się mgłę, pociętą ostrymi kantami. Kanty rysowały się coraz wyraźniej, aż rozpoznał paki, stare skrzynie, zakurzone graty. Leżał na stosie worków, w izbie pachnącej pleśnią i pulchną ziemią. Pod ścianą leżały spiętrzone rozmaite narzędzia ogrodnicze, a przewrócona otwarta skrzynka pełna była drobnych, zatęchłych cebulek. W pierwszej chwili zdawało mu się, że jest w doanu, w szopie ogrodowej. Tam za ścianą ciągnie się trawnik i rośnie wysoka sosna; zaraz usłyszy człapanie ogrodnika. Stary zawsze pociągał lewą nogą, jego kroki nie miały regularnego rytmu. Trzeba było liczyć je tak jak pohukiwania sowy: raz dwaa, raz dwaa. Jakim cudem znalazł się o szarym brzasku w ogrodowej szopie — Andrews wolał się nie zastanawiać. Dobrze wiedział, że nie byłoby rozsądnie zastanawiać się nad tym, zdawał sobie mgliście sprawę, gdzie jest naprawdę. „Jeszcze przez chwilę będę udawał, że nie wiem” — pomyślał i odwrócił się twarzą do ścia- ny, ponieważ nie chciał zauważyć obcych, nieznajomych szczegółów tej izby czy szopy, czymkolwiek w rzeczywistości była. Potem zamknął oczy, żeby nie widzieć przed sobą kamiennego muru zamiast desek.

Kiedy leżał z zamkniętymi oczyma, wszystko było w porządku. Z lubością wciągał w nozdrza ciepły zapach ziemi. Staruszek będzie gderał, jeśli go tutaj zastanie, gotów narzekać, że poprzestawiał motyki, łopaty czy widły. Pewne jak amen w pacierzu, że zsypie na płaskie wieko nasiona, zacznie je przegamiać, chrzęszczące jak gradowe krupki, i szeptać: „Barwinek”. Andrews mocniej zacisnął powieki, odetchnął głębiej. Przypomniał sobie, jak stary ogrodnik stał kiedyś pod świerkiem na skraju trawnika. W zamyśleniu skubał brodę i spoglądał w górę ku strze- listemu, ciemnemu stożkowi korony. „Trzysta lat — mówił z wolna do siebie. — Trzysta lat.” Andrews powiedział wówczas coś o słodkim, nieuchwytnym zapachu rozproszonym w powietrzu. „To starość — odparł ogrodnik — starość.” Mówił to z takim przekonaniem, iż Andrews niemal spodziewał się, że staruszek sam lada chwila rozpłynie się w nikłej woni cebulek i wilgotnej, spulchnionej ziemi. „Z świerków robią trumny — ciągnął ogrodnik. — Trumny. Dlatego czasem nawet w miejscu, gdzie nie rosną świerki poczujesz ten zapach. Przebija z ziemi.” Na -przypomnienie trumny Andrews drgnął i otworzył oczy. Zobaczył znów spadającą świecę i brodatą twarz tuż przy swojej twarzy. Mało brakowało, a byłby oparł rękę na szorstkich od zarostu policzkach nieboszczyka. Trzy lata przemknęły, zgrzyt teraźniejszości orzeźwił go nagle. Andrews zerwał się d rozejrzał w koło. Jak długo spał? Co przez ten czas robiła dziewczyna? Głupia słabość, że zemdlał, sentymentalna głupota, że rozmarzył się wspomnieniami. Sytuacja wymagała szybkiego działania, jeśli chciał dostać się cało do bezpiecznego portu; lecz uprzytamniając sobie zdarzenia paru ostatnich tygodni, ze skurczem w sercu pomyślał, że nie ma chyba na świecie bezpiecznego portu, w którym Carlyon by go nie odnalazł. W przeciwległej ścianie było okienko, zakurzone i osnute pajęczyną. Stawiając dwie paki jedną na drugiej, mógł do niego sięgnąć; obliczył też sobie, że zdoła się przez nie przecisnąć. Bał się stłuc szybę, bo nie chciał narobić hałasu, więc ostrożnie spróbował poruszyć zasuwkę, zaklinowaną niemal beznadziejnie przez rdzę, nagromadzoną w ciągu wielu lat. Zaczął paznokciami zeskrobywać rdzę i po trosze, milimetr za milimetrem odciągać zasuwkę. Cichy zgrzyt, który przy tym powstawał, rozstra- jał mu nerwy — wiedząc, że musi być bardzo ostrożny, zachowywał się lekkomyślnie. Stał na czubkach palców, bo drżał z podniecenia i niecierpliwości, żeby oo prędzej stąd się wydostać, a także dlatego, że w ten sposób mógł mocniej chwycić ten wrogi, oporny kawałek żelaza. Wreszcie z przeciągłym skrzypnięciem zasuwka puściła uwalniając okienko; w tym samym jednak momencie w głębi ¡pokoju stuknęła klamka i Andrews odwrócił się błyskawicznie. Wcale nie zwracał dotychczas uwagi na drzwi, przeświadczony, że są zamknięte na klucz. Właściwie dopiero teraz je zauważył, kiedy otwarły się i w progu stanęła dziewczyna. Dotkliwie odczuł śmieszność swojej chwiejnej pozy na spiętrzonych skrzynkach. Ostrożnie, powoli, nie spuszczając z niej wzroku, zszedł na podłogę. Dziewczyna zaśmiała się, ale wcale ¡nie była ubawiona. wmmm — Co pan tam rdbi? — spytała. Był wściekły, że zastała go w tak ośmieszającej sytuacji. — Próbowałem uciec — powiedział. — Uciec? — Jej wargi wymówiły to słowo, jakby dziwiąc się jego nieznanym smakiem. — Jeżeli pan chciał stąd wyjść — powiedziała — są przecież drzwi. — Tak, a za drzwiami pani ze strzelbą — warknął. — Ach, ta strzelba! — roześmiała się znowu, tym razem bez gniewu, ze szczerą wesołością. — Nie mam pojęcia, jak się ją nabija. Zrobił parę kroków w jej stronę, ale bardziej niż na nią patrzał w otwarte za jej plecami drzwi, prowadzące, jak wiedział, do miejsca jego wczorajszej upokarzającej porażki. Był

pewny, że dziewczyna go oszukuje. Tam, w

próbując, bez wielkiej nadziei, złagodzić prawdę. — Wiem, nie mam za grosz odwagi, gdyby Carlyon zjawił się tutaj, upadłbym przed nim na kolana, ale nie pragnę niczego prócz odrobiny sympatii. Mógłbym się stać innym człowiekiem, gdyby ktokolwiek zechciał zainteresować się mną, gdyby ktokolwiek we mnie uwierzył...” Ale w tym momencie doszedł do głosu drugi człowiek, który w nim mieszkał. Bo Andrews wiedział, że na swoje nieszczęście złożony jest z dwóch ludzi: jeden był sentymentalnym, buńczucznym, stęsknionym dzieckiem, drugi — surowym krytykiem. Gdyby ktoś w niego uwierzył? Sam przecież nie wierzył w siebie. Zawsze, gdy ten jeden mówił jego ustami, drugi stał z boku i pytał: „Czy to ja mówię? Czy możliwe, że taki jestem?” — Łatwo się pani śmiać — powiedział z goryczą. „Ależ ja naprawdę jestem rozgoryczony — zdziwił się w nim ten drugi. — Czy wciąż jeszcze gram komedię? A jeśli tak, czy to ja gram, czy też ktoś inny ciągnie za sznurki?” Jakim obłudnym faryzeuszem był ten drugi! Nigdy nie zawładnął jego ustami, nie przemówił własnym językiem, twardo, rzeczowo, prawdomównie. Stał tylko z boku, słuchał, urągał, zadawał pytania. Andrews mówił dalej, nie zastanawiając się dłużej, czy jest szczery, czy też recytuje podyktowaną rolę. — Pani nie wie, jak się czuje człowiek, który jest zupełnie sam na świecie. Patrząc w jej twarz, wciąż uśmiechniętą, nie wrogą, ale prawie przyjaźnie drwiącą, przeląkł się niezamierzonej prawdy swoich słów. Naprawdę był sam. Może ten drugi człowiek w nim milczał nie przez hipokryzję, ale dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. Może w nim nie było nic prócz sentymentalizmu, strachu i tchórzostwa, nic prócz cech ujemnych. Jakże ktokolwiek mógł uwierzyć w niego, który właściwie nie istniał? Z głębokiego labiryntu, gdzie się zapędził, wyrwała go jej odpowiedź: — Ja także byłam sama przez dwie ostatnie noce. W dzień mi to nie przeszkadzało, ale nocą boję się trochę teraz, kiedy on nie żyje. Głową wskazała pokój, w którego progu zatrzymał się Andrews. Spojrzał w tym kierunku. Trumna wciąż jeszcze stała na kuchennym stole. Świece już nie płonęły,, przekrzywione w lichtarzach, jakby zmęczone i zawstydzone własną marnością. — Mąż? — spytał. Potrząsnęła przecząco głową. — Ojciec? — Niezupełnie. Ale on mnie wychował. Ojca nie pamiętam. Byłam do tego człowieka przywiązana. Na swój sposób był dla mnie dobry. Trochę mi straszno samej. Można by pomyśleć, że zapomniała, w jakich okolicznościach zjawił się tutaj. Patrzyli sobie w oczy. Ona także zdawała się samotna w jakimś ciemnym lesie. Mówiła, że się boi, ale odwaga, z jaką wyciągnęła rękę w ciemnościach szukając jego przyjaźni, tym bardziej zawstydzała Andrewsa. — Czeka mnie noc jeszcze gorsza. Bo dzisiaj muszę go pogrzebać. — Mnie się zdaje — powiedział Andrews przypominając sobie brodatą twarz, na której omal nie oparł dłoni — że będzie mnieg straszno bez nieboszczyka w domu. — Ach, nie! — odparła. — Ach, nie! — powtórzyła wpatrując się w niego zdziwionym wzrokiem. — Jego bym się nie bała. — Podeszła do Andrewsa i stojąc pnzy nim w drzwiach, z daleka spoglądała na otwartą (trumnę. — Musi być okropnie samotny — powiedziała — ale jest | w jego twarzy pokój Boży. Niech pan patrzy. — Zbliżyła się do trumny, Andrews niechętnie szedł za nią. Nie dostrzegał na twarzy zmarłego wdele z tego spokoju, o którym mówiła dziewczyna. Oczy były zamiknięte, a szorstka gruba skóra powiek tak naciągnięta, jakby zamknęły się z trudem. Andrews miał wrażenie, że lada chwila te powieki, nie wytrzymując dłużej napięcia, otworzą się magle z cichym skrzypnięciem, jak żaluzje w oknie. Cienkie, chytre zmarszczki rozbiegały się od ust podstępnymi promieniami po całej twarzy. Andrews spojrzał na

dziewczynę podejrzliwie — chyba kpiła z niego mówiąc o Bogu w związku z tym brodatym drabem. Dziewczyna patrzyła jednak na zmarłego ze spokojną, beznamiętną tkliwością, Andrews miał ochotę powiedzieć jej: „To pani ma na twarzy.-pokój Boży, nie on!” — ale powstrzymał się od tych słów. Zabrzmiałyby melodramaty cznie i znów by go wyśmiała. Pozwalał ©obie na melodramat jedynie wtedy, ¡kiedy 'potrzebował tego efektu, żeby się nad sobą rozczulić. Kiedy tak wpatrywał się w twanz zmarłego, _ w zwycięską przebiegłość zmarszczek, a jednocześnie coraz wyraźniej czuł skupienie dziewczyny, niby niewzruszony, j krzepki mur nad płynnością własnych myśli, usłyszał nagle ciche, człapiące kroki. Strach wyostrzył jego słuch, stojąca za nim dziewczyna ani drgnęła. Oderwał wzrok od nieboszczyka i spojrzał jej 'prosto w oczy. — A więc pani celowo mnie tu zatrzymała? — powiedział. Na pół tylko izdawał sobie sprawę z niedorzeczności tego oskarżenia. Był wprawdzie dość przytomny, by wiedzieć, że odkąd się zbudził, upłynęło ledwie kilka chwil; rozsądek jednak zawodził Andrewsa w tym domu, w którym zamiast przerażonej dziewczyny zastał spokojną kobietę, mierzącą do niego ze strzelby spomiędzy woskowych gromnic. Od chwili gdy pięć czy dziesięć minut temu ocknął się ze snu, przeżył całe swoje chłopięce lata w Devon, i znalazł się — jak nagle w (przypływie sentymentu stwierdził — pomiędzy chytrą, lecz bezsilną powłoką ziemską a świadomą odwagą ducha. Takich przeżyć nie można określić skąpą miarą minut, toteż w szczerym poczuciu krzywdy oskarżał dziewczynę: — Pani mnie tutaj zatrzymała! —j Ja pana zatrzymałam? — powtórzyła. — Co pan sobie myśli? Nagle, kroki, dotychczas stłumione, rozległy się głośno na kamiennym chodniku. Myśl Andrewsa przebiła się błyskawicą strachu przez chaos marzeń; niemal biegiem przebył odległość dzielącą go od drzwi, przez które wszedł tutaj wczoraj wieczorem. Ogarnęła go rozpacz, zwątpił, czy kiedykolwiek wyzwoli się od groźby .pościgu, bezwiednie zaskowyczał jak złapany w sidła królik. Słysząc ten jęk dziewczyna uświadomiła sobie rozmiary jego strachu. — Niech pian tędy nie Wychodzi! —- zawołała. Zawahał się z ręką na klamce. Dziewczyna końcami palców dotknęła własnego policzka. — To tylko kobieta, która przychodzi tu sprzątać ^— powiedziała. J — Nie mogę się z nią spotkać — szepnął Andrews, bojąc się, że ich głosy słychać ¡na ścieżce przed domem. — Jeżeli pan teraz wyjdzie, spotka pan ¡ją na pewno — powiedziała dziewczyna. — Idzie od stromy studni. Lepiej niech .pan wraca tam, gdzie pan nocował. — Ale, gdy już szedł ku drugim drzwiom, zatrzymała go niespodzianie: — Nie! — Rumieniec z wolna zalewał jej szyję i twarz. — O oo chodzi? — spytał z irytacją. — Jeżeli znajdzie pana w kryjówce, pomyśli... 5 Ależ pani dba o swoją dobrą sławę! — odparł ze zgryźliwym podziwem. Jak gdyby ziemska chytrość zmarłego skaziła spokój opiekuńczego ducha. Żółty promień słońca, ostry i zimny od szronu, wpadł do pokoju przez okno i przekreślił jej twarz, zaprzeczając tępemu rozsądkowi słów, które właśnie wymawiała: — Nie, tak nie moina. Co innego, gdyby pan był rze- atywiście w niebezpieczeństwie. Podszedł do niej bardzo blisko, położył dłonie na jej ramionach, przyciągnął ją ku sobie. — Niech pani zrozumie — rzekł. — Jestem w niebezpieczeństwie. Raczej zabiję tę kobietę, wszystko jedno, kto to jest, mde mogę dopuścić, żeby w Shoreham rozeszły się plotki o mnie. Jestem tchórzem, niech pani to wie, łatwiej mi będzie zabić tę kobietę niż mężczyznę, który mnie tropi. A teraz, pozwoli mi się pani schować?^ Rozluźnił uścisk,

dziewczyna odepchnęła go. *— Musi być jakiś inny sposób — powiedziała. Nagle zaczęła mówić bardzo prędko: — Pan jest moim bratem, rozumie pan? Przyjechał pan wczoraj wieczorem, dowiedział się pan, że on umiera, i nie chciał pan mnie tu zostawić samej... Krzywiła usta jakby z niesmakiem. Plusk przelewającej się z wiadra wody przerwał jej słowa. Kroki zastukały już niemal na progu domu. Musi pan coś wymyślićfśf5 - szepnęła. Co jeszcze? Czy nie zapomniałam o czymś? — Jak mam do pani mówić? Pani imię — wyszeptał pośpiesznie w momencie, kiedy zasuwa w drzwiach skrzypnęła przenikliwie. —■ Elżbieta — szepnęła dziewczyna. — Elżbieta. Drzwi się otwarły. Po trwodze, jaką w nim wywołał odgłos zbliżających się kroków, omal się nie roześmiał, kiedy zobaczył tylko starą babę gramolącą się przez próg z wiadrem, w którym woda chlupotała bryzgając przez yrcęby na podłogę. Niska, tęga starucha wyglądała tak, jakby ją bardzo ciasno opinały liczne guziki, ledwie trzymające się na swoich miejscach i sterczące spomiędzy fałd i plis obfitych kaftanów i spódnic. Oczka miała małe, a brwi bardzo jasne, ledwie widoczne na czole. Wę włosach białych a szarych przebłyskiwały gdzieniegdzie bla- dozłote, metalicznie lśniące pasma, niedorzecznie wesołe na tej starej głowie. Na widok mężczyzny, stojącego u boku dziewczyny, odstawiła wiadro i ściągnęła usta, tak że wydawały się jednym więcej guzikiem z jej ko lekcji. Nie gwizdnęła, lecz przez chwilę trzymała wargi w pogotowiu, a wyraz jej oczu, w pierwszym momencie zdumiony, potem pytający, w końcu jak gdyby skrycie ubawiony, zastępował niejako gwizdnięcie. Pod tym śmiałym, filuternym spojrzeniem Andrews wił się ze zdenerwowania i manzył, żeby dziewczyna odezwała się wreszcie. Stara kobieta nie mogąc doczekać się zaproszenia, weszła. Napatrzyła im się dość, zainteresowanie zgasło w jej oczach. Ustawiła wiadro na kamiennej podłodze, a potem wyciągnąwszy bardzo brudną ścierkę wzięła się do szorowania. Ledwie jednak uporała się z małym skrawkiem 'podłogi, uiznała za niezbędne odsunięcie stołu, na którym spoczywała trumna; zrobiła to z całkowitą i dla Andrewsa niepojętą obojętnością. Oczy jej nasyciły się już, ale w duchu widocznie nadal bawiła się sytuacją. Nagle zachichotała, prędko chlusnęła wodą z wiadra i kaszlnęła, żeby zagłuszyć chichot. Dziewczyna uśmiechnęła się do Andrewsa i wydęła wargi, jakby mówiąc; „No, teraz pora działać!” — po czym powiedziała: jfiggj To mój brat, .wie pani, pani Butler. Postać skulona na klęczkach odezwała się głosem zupełnie nieoczekiwanym. Nie godził się on z białymi ani siwymi włosami, pasował do bladozłotych metalicznych kosmyków. Brzmiał miękko, niemal młodo, prawie pięknie. Przypominał ładne, słodkie ciastko, ale utopione w portwajnie. Byłby uroczy, gdyby nie zdawał się tak przesiąknięty na wskroś lepką słodyczą. — No, no, woale nie wiedziałam, panno Elżbieto, że pand ma brata. —• Przyjechał tydzień temu, kiedy usłyszał, że pan Jen- nings jest umierający —• wyjaśniła dziewczyna. — Tak powinien był postąpić brat. — Stara wyżęła ścierkę nad wiadrem i niespodziewanie przysiadła na piętach. Oczy nie miały tej łagodności oo głos, były równie ostre jak maleńkie. Andrews i dziewczyna oboje naraz ■uprzytomnili sobie, że stoją sztywno, nienaturalnie, z dala od siebie, jakby nie wiedzieć na co czekali. —■ Wszyscy ■widać w pani rodzinie przystojni — powiedziała stara. — Ale brat, zdaje się, słabowity, czy może zmęczony. — Śmiech wezbrał w jej oczach jak bańki mydlane. Niemal widać było, jak usiłuje go daremnie zdusić, aż w końcu dała za wygraną i powiodła *po całym pokoju rozbawionym spojrzeniem. Znowu wyżęła ścierkę i z furią zaczęła szorować podłogę, jakby chcąc tym sposobem poskromić niewczesną wesołość. — A jak pan się nazywa, jeżeli wolno

spytać? — Jakże, tak samo jak siostra — odparł Andrews siląc się na ton żartobliwy i swobodny. — Miałam na myśli imię chrzestne — wyjaśniła, szybko sunąc po podłodze. — Franciszek, oczywiście. To siostra nic pani o mnie nie wspominała? — Między jednym a drugim zdaniem zdążył zauważyć, jak smuga słońca przeobraża twarz dziewczyny, nadaje lekkość zbyt surowym rysom, wy- pogadza zatroskane czoło. „Ciemnowłosa Elżbieta — pomyślał patrząc na jej głowę — jakie to dziwne.” Sytuacja zaczęła go bawić, ciężar strachu zelżał, pozostała dziecinna zabawa, oderwana od twardej rzeczywistości. — Elżbieto — powiedział — więc nigdy nie mówiłaś o mnie pani Butler? Bardzo mi przykro, doprawdy. A ja tam, na morzu, wyobrażałem sobie, że o mnie wciąż myślisz. — To pan jest marynarzem? — spytała pani Butler nie odrywając wzroku od małego półkola podłogi, po którym przesuwały się jej krótkie, tłuste ramiona. — Nigdy bym nie zgadła. — Bo też ze mnie kiepski marynarz — odparł z oczyma utkwionymi w smugę słońca, a raczej w ten jej odcinek, który oświetlał twarz Elżbiety. Koniecznie chciał ją zmusić do uśmiechu. — Kiedy się dowiedziałem, że Jen- nings umiera, rzuciłem statek. Nie wyobraża pani sobie, pani Butler, jak często o pani czytałem pod gwiazdami. Urwał. Zdobył jej uśmiech. A jednak teraz, kiedy go już zdobył, poczuł się nie-w swojo. Jak gdyby ten uśmiech przypomniał mu o wszyst- kich beznadziejnych, nieosiągalnych rzeczach, nie o pragnieniach, bo zbyt był zmęczony, żeby czegokolwiek pragnąć, ale o cywilizacji. Cywilizacja w jego pojęciu była to możliwość spokoju, ogrody, posiłki bez hałaśliwych towarzyszy, muzyka, śpiew w katedrze w Exeter. Wszystko to stało się nieosiągalne z powodu Carlyona. Tamtych innych nie bał się wcale. Bo tamcd — wiedział to — nie mogli się wydostać poza własny krąg, poza ordynarne życie złożone z pijatyk i przekleństw. Przed nimi byłby bezpieczny w salonach, ale nawet przy zacisznym podwieczorku, wśród najspokojniejszego, sennego półmroku przy kominku, wśród najłagodniejszej rozmowy mogły otworzyć się drzwi i mógł wejść Carlyon. Pani Butler szorowała wytrwale, jej pośladki kołysały się miarowo w rytm kolistych ruchów ramion. Andrews dopatrzył się w niej nagle wrogiego szpiega, wysłannika rzeczywistości — chociaż pewnie nie umiałby w tej chwili tak swej myśli wyrazić. Strach odbierał mu zdolność abstrakcyjnego myślenia. Lecz nie formułując świadomie tych swoich myśli, czuł się w domu Elżbiety jak w chatce i bajki. Ujrzał go w lesie niespodziewanie, półprzytomny z braku snu. Znalazł schronienie i tajemnicę; ten dom nie należał do jego świata, do ustawicznego rozdrażnienia i napięcia przeżywanego na morzu ani do strachu, który go prześladował w ciągu paru ostatnich dni. Ale pani Butler przyszła tego ranka z miasta. W zakątkach jej uszu błąkały się jeszcze głosy, od których zbiegł — szum fal, nawoływania rybaczek, turkot wozów: „Makrele, świeże makrele” i plotki powtarzane na rynku: „Trzech uciekło”. Pani Butler zostawiła drzwi otwarte, więc Andrews widział teraz wyraźnie w świetle dziennym otoczenie, które ledwie majaczyło przed jego zmęczonymi oczyma w ciemności, kiedy przyszedł tu poprzedniego wieczora. Chata wydała mu się samotnie zagubiona pośród lasu. Teraz stwierdził, że stoi na skraju niewielkiej kępy drzew. Nad drzewami, jak bańka, wydymało się wzgórze, z którego wczoraj zszedł. —• Co to? — spytał, słysząc jakiś hałas; nie mógł stłumić drżenia głosu. — Ależ to tylko wóz — odpowiedziała dziewczyna. — Wóz? — krzyknął i podszedł do okna. To był wóz. Dom ukryty, jak mu się wydawało, w głębi lasu, był ledwie o sto jardów oddalony od szosy. Na próżno mówił sobie, że szosa jest dla niego najbezpieczniejsza, bo Car- lyon, na którego głowę prawdopodobnie już nałożono cenę, musiał unikać miejsc otwartych i ludnych. O Carlyonie nie mógł myśleć

trzeźwo. Nie wyobrażał sobie Carlyoma kryjącego się po kątach. — Marynarz? — odezwała się pani Butler, z oczyma utkwionymi w podłogę. — Marynarze bywają różni. Niektórzy ludzie nie lubią akcyźników, ale ja powiadam, że przecież oni tylko spełniają swój obowiązek. Za to im płacą, jak mnie za szorowanie podłóg. I często giną na służbie. Na przykład tein, w ostatni czwartek. — O której godzinie odbędzie się pogrzeb? — spytał Andrews z niegrzecznym pośpiechem odwracając się plecami do pani Butler. Zdawał sobie sprawę, chociaż jej nie widział, że zdziwiona podniosła głowę i przyglądała mu się z chytrym zainteresowaniem. Dziewczyna tymczasem zbliżyła się do drzwi, więc poszedł za nią, z ulgą odcinając się chociaż na chwilę od ciekawości pana Butler i ¡jej ładnego, wilgotnego głosu. — O któretj «pogrzeb? — powtórzył. — Przyjdą po niego o jedenastej — odparła dziewczyna. To proste zdanie rozwiało do reszty złudne wrażenie odosobnienia. W tym domu także upływał czas. Zegary tykały, wskazówki obracały się jak wszędzie na świecie. Andrewsowi wydało się, że owiewa go prąd czasu, mknącego, jak wieprze w Gadarene, na oślep w przepaść. Czas gwizdał mu koło uszu, gdy w przyspieszonym tempie zbiegał ze stromego wzgórza. Poeci po tylekroć powtarzali mu, że życie jest krótkie. Po raz pierwszy odczuł to jako niezbity fakt. Tęsknił do spokoju i piękna, ale mi-- nuty umykały, a on wciąż był zbiegiem, z głową zmąconą przez śmiertelny strach. —■ Ozy będziemy sami? — spytał, a w jego głosie brzmiało tyleż pragnienia, oo trwogi. ' — Sami? — powtórzyła z cicha, żeby pani Butler poprzez .plaskanie mokrej ścierki nie mogła tych słów dosłyszeć. Nie, nie będziemy sarni. Nie zna pan wiejskich ludzi. Nie cierpię ich —- dodała z nieoczekiwaną namiętnością. Dla nich to jest widowisko. Zbiegną się tłum- nie, ale nie dostaną poczęstunku. Spodziewają się stypy. Odkąd umarł, nikt do mnie nie przyszedł, a byłabym rada każdej żywej duszy, która by mi dotrzymała wieczorem towarzystwa. Za jego życia także nikt tuitaj nie przychodził. CO pani mówi? — podniósł głos, ze strachu zapominając o ostrożności. — Przyjdzie tłum? —■ Chwycił ją za rękę. — Jeśli pani to sobie, z góry ułożyła... — powiedział. — Czy jest pan nie tylko tchórzem, ale na dobitkę głupcem? — odpowiedziała szorstko, zmęczonym głosem. — Po cóż miałam układać jakieś plany? Nie interesuję się panem w tym stopniu. — Wyrwała rękę z jego uścisku i wyszła na dwór. ^ Nie wiem, dlaczego zrobiłam dla pana tyle, ile zrobiłam dodała wzruszając lekko ramionami. Szedł za nią, lecz nie wyzbył się do reszty podejrzeń. Czuł się niedorzecznie urażony, że dom okazał się nie tak zagubiony samotnie w lesie, jak to sobie wyobrażał. — To nie pani zasługa, że mi pani pomogła. Zmusiłem panią do tego. Nie spojrzała na niego. Ręce wsparła o biodra i patrząc ku wzgórzom, zza których wczoraj przyszedł, zmarszczyła czoło w zamyśleniu. Zdawało sdę, że usiłuje rozwiązać zagadkę i wykryć motywy swojego postępowania. — Nie zrobiłam tego ze strachu — .powiedziała, lecz nie mówiła do niego. — Tylko głupiec mógłby się pana przestraszyć — dodała z uśmiechem, jakby przypominając sobie coś zabawnego. — Chyba po prostu byłam już zmęczona samotnością. ROZDZIAŁ III „A choć ta skóra moja 'roztoczona będzie, przecież w ciele moim oglądam Boga, którego ja sam oglądam, a nie inny, i oczy moje ujrzą Go, choć zniszczały nerki we wnętrznościach modch.” Pastor był wysoki, chudy, przygarbiony i bardzo zakatarzony. Między jednymi a drugim zdaniem pociągał nosem, idąc długim, podrygującym krokiem przez cmentarz. Dzień był zimny, pastor spieszył się, by spełnić oo prędzej przykry obowiązek. Między każdym zdaniem pociągał nosem, a kończąc dłuższy okres, ukradkiem, szybko wycierał nos rąbkiem

komży, łopocącej na wietrze niby sztandar. Sadził wielkimi krokami, nie tając, że dokucza mu zimno, ale idąca za nim rozsypana szeroko gromada przejętych chłopów w miarę możności zwalniała tempo i niemal przytrzymywała duszpasterza za rozwiane poły komży. Protestowali przeciw skracaniu należnego im widowiska. Policzki i nosy mieli czerwone, oczy roziskrzone ¡jak szron, chciwie wpatrzone w drewnianą trumnę. „Nic ich to nie obchodzi — myślała dziewczyna z goryczą, podczas gdy uroczyste słowa mimo swej wagi z dziwną lekkością przefiruwały nad jej głową. Ci ludzie zbiegli się tu, bo pogrzeb był dla nich widowiskiem; poza tym, jeśliby rzecz odbywała się, jak należy, powinni dostać piwo i ciasto, a w dodatku rozlewna fala' słów wzbierająca regularnym rytmem d wybuchająca wspaniały»1 refrenem („Nauczże nas obliczać dni nasze, abyśmy przywiedli serce do mądrości”) budziła w nich poczucie ważności. Dzisiaj nie dostaną piwa ani ciasta, bo Elżbieta kochała ducha, który mieszkał w cielę, niesionym w trumnie przed nimi. Ponieważ jednak nie kochała ciała tego człowieka, który fjją bił, dopóki była dzieckiem, ia potem, 32 gdy dorosła, sięgał po nią w ślepej żądzy brutalnymi, "wstrętnymi gestami — nie czuła wzruszenia. Już przywykła do nieobecności udręczonego, niepojętego ducha, miotającego przekleństwa. Kochała go ciepłym, spokojnym ucziuciem. On ją żywił, dawał jej dach nad głową, była mu za to wdzięczna, a kiedy w ostatnich czasach walczył ile sił z własnym łakomym, szydzącym z niego ciałem, miała dla niego litość. „Bom ci ja przechodniem u ciebie i komornikiem, (jako wszyscy ojcowie moi. Sfolguj mi, abym się posilił, pierwej, niźli odejdę i nie będzie mnie?. Andrews drgnął. To były pierwsze słowa, które dotarły do jego świadomości, od chwili gdy serce w nam ogłuchło ze strachu przed, tłumem. Zląkł się, kiedy sąsiedzi zaczęli się schodzić — kobiety, żeby zobaczyć nieboszczyka, mężczyźni w płonnej nadziei na piwo. Strach przeszywał go na widok każdej nowej twarzy, rozluźniał uścisk, gdy okazywało się, że to ijest twarz nieznajoma, aż w końcu powtarzające się wciąż na przemian fale strachu i ulgi ukołysały jego umysł do snu. Kiedy odwracał się od rozgadanych kobiet, krzepił się widokiem morza mgły, zalegającego szczyt pagórka, zza którego przybył. Zagnana podmuchem wiatru zbyt słabego, żeby ją ¡rozproszyć, mgła przez chwilę wahała się i kłębiła nad krawędzią wzgórza, potem osunęła się w dolinę. Osłaniała go, dawała poczucie bezpieczeństwa, złudnego — w głębi serca dobrze to wiedział. W jego otępieniu nie było miejsca na nic, prócz niejasnej ironii i świadomości, że bierze udział w farsie. Występował ijako brat osieroconej dziewczyny, ale cały obrzęd wydawał mu się tylko uroczystą komedią. Człowiek, którego (grzebano w ziemi, dla którego ten tłum śpiewał zanosząc się co chwila jękliwym hymnem, był mu obcy, nie zostawił mu żadnego wspomnienia, prócz nagłego widoku brodatej twarzy i błysku spadającej złocistej gwiazdy. Dziewczyna — Elżbieta — jego siostra (trudno mu było myśleć o miej. jako o siostrze) milczała pośród szybkiego, rwącego strumienia głosów. Gdy przedstawiciel przed- 3 — Dwie opowieści ■»tbłorwtw» pogrzebowego uchyli) wieko trumny, klika obcych kobM priyiunęło się ikumpllwi#, ieby ras Jut* tw zobaczyć nitbołKijfki. Jedynie w tym momencie dł rurryni łdradłlU swoje uczucia ipojrute prosto w twan cisnących sit; sąsiadek, Jakby chciała Je odo- pchnąć: wargi jej skrzywił gniewny grymas, lecz nie wymówiła słowa. Potom zrobiła ręką lekki ruch, Jakby sama wtuv data jakU znak. Odsunęła się na bok, a przedstawiciel przedsiębiorstwa pogrzebowego samknąl trumnę po prostu. Jak umyka się praeczytaną książkę. Nawet gdy wbijał ćwieki, czynność ta me miała wymowy gestów ostatecznych. Andrews spostrzegł grupkę kobiet szepczących na uboczu. Przyglądały mu się, szeptały; natychmiast zdjął go na nowo strach. Rozejrzał się i miał wrażenie, że wszystkie oczy są na

niego zwrócone Mężczyźni, zawiedzeni w swych rachubach na piwo, nie mieli nic lepszego do roboty, więc gadali i rosglądali się ciekawie po domu, w którym nigdy przedtem me bywali. Kobiety pogardliwie uśmiechały się na widok ubóstwa, ukradkiem pokazywały sobie to krzesło, to stół, wymieniając cichcem jakieś uwagi. Andrewsowi zdawało się, te mówią o nim. Mężczyźni, zbici w gromadę, w zakłopotaniu przestępo- wali z nogi na nogę. 2li byli na swoje tony, które ich zaciągnęły do tego domu, gdzie nie oczekiwał żaden poczęstunek. Większość z nich gospodarowała na małych farmach, mogliby przez ten czas upchnąć niemało roboty. W braku lepszego zajęcia uważnie zerkali z ukosa na dziewczynę. Spotykali ją nieraz na drodze, lecz nie śmieli nigdy zagadywać. Chodziły słuchy, że była kochanką zmarłego, może jego nieślubną córką, różne pogłoski, sprzeczne między sobą, ale wszystkie tego rodzaju, że wykluczały ją z kręgu sąsiadów, którym się mówi „dzień dobry”, z którymi gawędzi się o pogodzie i urodzaju, którym bodaj można głową kiwnąć przy spotkaniu. Dzięki śmierci Jenningaa dziewczyna stała się dla nich dostępna, a nawet budziła trochę zazdrości. Ukradkiem, nie przed nią nawet kryjąc się, ale przed własnymi żonami, wymieniali uwagi o jej urodzie, domysły o jej zaletach w łóżku, o przyjemnościach, Jakich z nią użył zapewne Jennings. Andrews był pewny, żc mówią o nim. Zebrał siły i skupił wolę. Uświadomił sobie, że stoi na uboczu, obojętny, odosobniony. Z wymuszoną swobodą zawołał poprzez całą szerokość izby: „Elżbieto!" Chciał jakoś przekonać łudzi, że jest bratem dziewczyny. Ona jednak nie usłyszała, a nie przychodziło mu na myśl, co by jej więcej powiedzieć. Wola znów w nim osłabła. („Bom ci ja przechodniem u ciebie i komornikiem jako wszyscy ojcowie moi.") Później, kiedy stał wśród mgły na cmentarzu obok ciemnowłosej Elżbiety, po raz pierwszy ocknęła się w jego sercu odrobina sympatii dla własnego ojca. Kiedyś ojciec odwiedził go w szkole. On był właśnie na żwirowanym dziedzińcu. Podczas pauzy chciał naprędce powtórzyć łacińską gramatykę. Ze zdumieniem podniósł wzrok na ojca, którego nie spodziewał się tutaj zobaczyć; wysoki, masywnie zbudowany mężczyzna z bujną brodą, w źle skrojonym ubraniu, szedł ku niemu w towarzystwie niskiego, ruchliwego wychowawcy, który podskakiwał jak wróbel. Ojciec był onieśmielony, zakłopotany, jakby nagle spostrzegł, że jest ciężki i niezdarny. Powiedział: „Przejeżdżałem tędy, więc przyszło mi na myśl, żeby cię odwiedzić”. Urwał, nie wiedząc, co dalej mówić, i stał przestępu jąc z nogi na nogę. „Dobrze ci tutaj?” — spytał. Andrews miewał odruchy dziecinnego okrucieństwa. Przy- pomniał sobie, jaki był ojciec w domu — despotyczny, brutalny, pewny swej władzy — jak nie szczędził razów żonie ani dziecku. ,,Bardzo dobrze — odparł głosem sztucznie radosnym. Umyślnie wymawiał słowa z przesadną poprawnością. — W tym półroczu czytamy Hora- cego — dodał — i Sofoklesa.” Wychowawca promieniał. Ojciec mruknął niewyraźnie, że na niego już czas, i odszedł; ciężkie buty skrzypiały wstydliwie na żwirze. Andrews nie wiedział jeszcze wtedy, jakie to sprawy zmuszały ojca do częstych wyjazdów; podczas jego nieobecności dom oddychał upragnionym spokojem. Nigdy też nie dowiedział się, czemu zawdzięczał ową niefortunną wizytę ojca w sakole. Może ojciec w drodze na wybrzeże uprzytomnił sobie nagle, że jego zawód prędzej czy później doprowadzi go do śmierci, d zapragnął zobaczyć rękojmię własnej nieśmiertelności, jedynej, w jaką wierzył. Tym razem wyprawa powiodła się widać, jak wiele poprzednich, bo gdy w parę tygodni potem Andrews przyjechał na święta do domu, zastał tam ojca, po dawnemu despotycznego, łatwo wybuchającego gniewem, pochopnie chwy- tającego za szpicrutę, kttórą miał zawsze pod ręką, na postrach żony i dzieci bardziej jeszcze niż psów. W rok •później, kiedy syn był w szkole, a ojciec na morzu, matka umarła, z niewzruszoną uległością całkowicie uja- TEmioaiej woli. Ślamazarny pastor mamrotał ibez wyrazu obrzędowy •tekst, głosem stłumionym przez mgłę i coraz bardziej zakatarzonym. Słowa modlitwy obchodziły go niewiele więcej niż

zmarły człowiek. Rytuał wypełniał mechanicznie, mniej świadomie niż mył zęby. „Dla zawstydzenia waszego to mówię. Ale powie ktoś: Jakże powstają umarli i w jakim ciele przyjdą? Głupi. To, oo ty posiejesz, nie nabiera życia, jeśli .pierwej ziarno nie obumrze.” Trumnę wywieziono z domu na zwykłym chłopskim wozie. Andrews szedł obok Elżbiety rozdzierając białą ścianę, kftóra natychmiast zamykała się za nim. Chłopi ze swoimi żonami szli ich śladem, 'kroki ich ledwie było słychać, niby monotonny szmer mżawki kapiącej kroplami z drzew i przydrożnych krzewów. Cisza zdawała się tym większa, że podkreślał ją rytmiczny szmer nóg i szelest kropel. Andrews widział tył wozu, ale konift w zaprzęgu już nie mógł dostrzec. Obejrzał się i zobaczył aa sobą widmowy orszak. Podane naprzód twarze, ręce niewidzialnych postaci to wynurzały się, to znikały we mgle. Pomyślał, że nic mu nie grozi, przynajmniej dopóty, dopóki nie skończy się pogrzeb. Bezcielesne twarze i ręce pływające w białym morzu nie mogły mu zarobić krzywdy. Zapragnął — nie namiętnie, bo uśpiony umysł nie mógł się zdobyć na namiętność, ale z jakimś bolesnym, nie uchwytnym bólem — żeby nigdy pochód nie dotarł do cmentarza. W senne myśli wśliznął się ten ból, a także uczucie ¡przyjaźni dla dziewczyny idącej z wolna u jego boku. Andrews spał i marzył, żeby się nie zbudzić. We śnie był z nim ktoś, kto miał zniknąć, gdy mózg rozjaśni światło. Doszli nad wykopany grób i w miarę trwania ceremonii Andrewsa ogarniało cotnaz większe znużenie, grożąc utratą resztek świadomości. Uprzytomnił sobie, że blisko, jeszcze poza nim, ale gotów wedrzeć się w jego wnętrze przy pierwszej okazji, czai się strach, ten strach, z którym już się zdążył oswoić. Nie dopuszczał go jeszcze do siebie, ale z każdą chwilą, z 'każdym słowem mamrotanej przez pastora modlitwy napór z zewnątrz wzrastał. Tirumnę przysunięto nad krawędź grobu, obrzęd zbliżał się chyba ku końcowi. Głos pastora zdwoił tempo, jak koń czujący blisko stajnię, w przyspieszonym rytmie można było dostrzec lekkie podniecenie na mysi o jedzeniu i odpoczynku po trudach. „O święty i miłosierny Zbawicielu, najsprawiedliwszy wiekuisty sędzio, nie dopuść, abyśmy w męce ostatniej godziny konania od Ciebie się odwrócili.” Ludzie spuścili trumnę do grobu i zaczęli mozolnie zgarniać na nią ziemię. Łopaty osuwały się na stwardniałej, zmarzniętej glebie. Andrews mierzył czas łoskotem każdej grudy, licząc ubywające minuty spokoju. Najchętniej sitałby tutaj wiecznie na zimnie, we mgle, wpatrzony w ruch łopaty. Starach wciskał się przemocą do jego mózgu. Nie mógł już dłużej bronić mu dostępu. Kłęby mgły zaczęły się rozpraszać. Gdy pastor wymówił ostatnie błogosławieństwo, ściszony dotąd gwar głosów wzmógł się i zbliżył do grobu. Chłopi stali w krąg i patrząc z zainteresowaniem na wzgórek ziemi oceniali na. oko jego rozmiary. Kobiety obserwowały Elżbietę. Wedle zwyczajów wiejskich wypadało jej teraz za szlochać. Wówczas, po krótkiej sprzeczce o ten przywilej, któraś z kobiet objęłaby ją ramieniem i zapłakała z nią razem. Potem osierocona rodzina powinna zaprosić uczestników pogrzebu do domu na poczęstunek. Sąsiedzi utwier dzili się w swych podejrzeniach 00 do nieprawego pochodzenia Elżbiety i jej niemoralności, gdy dziewczyna odwróciła się gwałtownie od mogiły. Głosem łamiącym się jak przemarznięta słoma powiedziała do Andrewsa: — Na litość boską, uwolnij mnie od tych ludzi. Nie chcę ich. Nie chcę. Ściana mgły otworzyła się i zaraz zamknęła znowu. Elżbieta zniknęła. Andrews został sam. Miał ochotę zakręcić się na pięcie i uciec stąd, odgrodzić się miurem mgły od tej gromady zgorszonych oczu. Samotność i strach drążyły mu w (brzuchu pustkę jak głód. Gdyby zrobił chociaż kilka kroków, ukryłby się przed całym światem za zasłoną mgły; Znalazłby bezpieczeństwo jak w dzieciństwie, kiedy zagrze- bywał głowę w pościeli, żeby nie słyszeć przerażającego trzeszczenia starych mebli, schowany przed ciemnością w głębszej jeszcze ciemności. Dlaczego człowiek nuusi znosić udrękę, jaką on cierpiał przez

całe życie, nękany instynktownymi obawami dziecka, spragniony dziecinnych pociech, jednocześnie mając pełnię wiedzy dorosłego mężczyzny. W takich momentach rozterki, czuł się dosłownie rozdarty na pół, neiwy napięte do ostateczności sprawiały mu ból. Jedna jego połowa mówiła: „Schowaj się we mgle. Nie będziesz widział nikogo i nikt ci nie zrobi nic złego. Znajdziesz pociechę”. Druga odpowiadała: „Głupcze! Wyobrażasz sobie, co by wtedy, ludzie gadali?” Jest bratem Elżbiety. Musi jeszcze przez pewien czas zachowywać się jak jej brat. To jedyne bezpieczne wyjście. Przemówił do ludzi, a właściwie nie do nich, ale do (tłumu zdumionych, zgorszonych oczu: — Siostra jest bardzo wstrząśnięta. Wybaczcie jej, że nie może was zaprosić do domu. Trzeba ją na razie zostawić samą. Rozumiecie, dla niej to był okropny cios. — Głos nawet w jego własnych uszach brzmiał bardzo nieprzekonująco i oschle. Powiódł wzrokiem po kręgu oczu, badając, czy ich pytający wyraz złagodniał chociaż trochę. Nie czekając dłużej, odszedł. Potknął się o jakiś kamień, który przedwcześnie stoczył się | łoipaty grabarza. Po kilkunastu krokach wpadł na żelazne sztachety i kiedy dotknął metalu, mroźmy dreszcz przywrócił mu nieco przytomność. Ostrożnie, gońcami palców dotykając ogrodzenia, wyjmacywał drogę, a lekkie ukłucia zimna, chociaż ibolesne, dodawały mu otuchy. Trafił na otwór niewidocznej furty i pocziuł pod nogami wyboiste koleiny gościńca. Teraz, gdyby skręcił w lewo, miałby jakieś pół nuli marszu do świecącego okna domu. Czym jednak usprawiedliwiłby powrót? Powinien być wdzięczny za udzielone na jedną noc schronienie i za oschłą litość, która pozwoliła mu odejść w swoją drogę. Rzeczywiście oschła litość, stwierdził w duchu, uświadamiając sobie z wolna, że jest głodny. Nie jadł nic od piętnastu przeszło godzin. Pod wpływem strachu i głodu niewiele zachował dobrych masnier, ale ta reszta wzbraniała mu narzucać się po raz drugi w roli nieproszonego gościa. Jeszcze bardziej odstraszała go myśl, że dziewczyna zapewne przyjmie natręta bez zainteresowania, lecz również bez protestu. Gdyby spodziewał się oporu, z radością pobiegłby zdobywać przemocą wstęp do tego domu. Wiedział, że tamie w sobie bez trudu rozniecać słuszny gniew i wpaść w zapamiętanie. „Wszystko przez to przeklęte chrześcijańskie miłosierdzie — 'pomyślał — czy może raczej przez jego niedostatek.” Cieszyłby 'się, gdyby w dziewczynie spotkał wroga albo przyjaciela, który by mu współczuł i rozumiał jego strach. Nienawidził jej zimnej neutralności. Nagle zdecydował się d odwrócił plecami do drogi, którą przyszedł tu przed ¡południem. Niemal biegiem ruszył w nieznaną przyszłość. Im dłużej myślał o dziewczynie, tym goręcej jej nienawidził i tym rzewniej rozczulał się nad sobą. „Gdybym był kotem — mówił sobie — dałaby mi jeść.” Fakt, że nie poczęstowała go niczym, drażnił go coraz bardziej. Elżbieta wydała mu się uosobieniem nieludzkiej obojętności i tak ją znienawidził, ze omal nie zawrócił z drogi, żeby pobiec do dziewczyny. Chciał aa- dać jej ból, zbić ją, zmusić do krzyku. „Ona nie wie, oo to znaczy samotność i strach — myślał. — Gdybym był ketem..." Mokre gałązki jakiegoś zwisającego konara chlasnęły go po twarzy. Nawet bezduszna przyroda traktowała go pogardliwie. „Nieprawda, nie jestem tchó- rzem. tylko tchórzem” — bronił się, przezornie sciszonym szeptem. Trzeba było przecież odwagi, żeby napisać ów list i dalej żyć między tymi ludźmi. „Opowiedziałem się po stronie prawa!” — dodał szybko, zanim sumienie podszepnęło mu słówko: zazdrość. Uprzytomnił sobie, że nęka go znów jakiś niepokój, który nie ma nic wspólnego ze strachem, wstydem i głodem. „Wracać byłoby niebezpiecznie — pomyślał. — Lepiej wydostać się z tej okolicy, póki jest mgła.” Szedł dalej, ale ogarnęły go wątpliwości. „Carlyon umie działać szybko — myślał. — Na pewno przeszuka wszystkie możliwe kryjówki. Bezpieczniej iść dalej we mgle.” Kiedy głód natrętnie przypominał o ©obie, Andrews ¡pocieszał się niedorzecznymi argumentami. Bądź co bądź muszą istnieć inne schronienia prócz tamtej chaty. Odkrył, że czuje się pewniej, kiedy mówi do siebie. Cichy

szept własnego głosu dotrzymywał mu towarzystwa w białym mroku, a stłumiony przez mgłę nie brzmiał tak donośnie, by ktoś mógł go podsłuchać. Zaczął wyobrażać sobie inne gościnne domy; pusty żołądek narzucał mu znów, chociaż teraz mniej przekonującą, wizję zacnych starych kobiet. Czegoś jednak brakowało w tych marzeniach, czegoś, co wczoraj jeszcze w nich było. Ból zagnieździł się w myślach, nie tylko w brzuchu, jakkolwiek Andrews uporczywie nie chciał tego zauważyć. Rojąc marzenia o najżyczliwszym przyjęciu w innym domu, wcale się tą nadzieją nie cieszył. Czy mógł jednak przyznać się sam przed sobą do śmiesznej nad rwyraz tęsknoty, która ciągnęła go do tamtego domu, gdzie'spędził killka jakże przykrych godzin? Bronił się zawzięcie przed tą prawdą, a nawet przyspieszył kroku, jakby w ten sposób spodziewał się wyrwać spod władzy jakiegoś złego uroku. W tej rozterce po raz pierwszy od trzech dni zapomniał o nie bezpieczeństwie i strachu. Nie spostrzegł wcale, że idzie pod górę i że mgła przed nim stopniowo rzednie. Gdyby miał uszy otwarte, musiałby zauważyć, że jego własny głos, przedtem stłumiony we mgle, teraz rozlega się dziwnie donośnie. „Kotu — mówił — dałaby jeść." Ale, rzecz dziwna, gniew panował tylko w jego głosie. Andrews bowiem wiedział, że — jeśli nie ¡myliły go obserwacje — dziewczyna ¡także nic przez ten czas nie jadła. Trzymał się uporczywie ¡porównania do kota, lecz nowe myśli wypie- . rały obraz nieludzkiej oschłości, mimo że z wszystkich sił starał się zachować go w poprzedniej postaci. Przypomniał 'sobie, jak dziewczyna zaprowadziła go do zmarłego budząc w ten sposób między nimi przelotne uczucie przyjaźni; zabrzmiały mu w uszach jej słowa o pokoju Bożym. Żył płytkimi marzeniami, był sentymentalny i tchórzliwy, a jednak nieustannie świadomy, że pod tą powierzchnią 'tkwi w nim bardzo kłopotliwy, wiecznie zadający pytania krytyk. Teraz także ów utajony mieszkaniec jego duszy zastanawiał się, czy nie omylił się biorąc spokój za nieludzką obojętność. Spokój nie jest tchórzliwy ani sentymentalny, ani wypełniony złudzeniami. Spokój to zdrowie duszy, którego on, jak mu się zdawało, nigdy nie zaznał. Pamiętał, że kiedyś na morzu, znużony monotonnym przemijaniem długich dni, nabrał wstrętu do gładkiej, niezmąconej {powierzchni wody, upatrując w niej symbol nienawistnego, obojętnego bóstwa. A jednak, gdy w ¡następnym tygodniu zerwał się sztorm, tęsknił do powrotu ciszy, którą już teraz nazywał spokojem. Słońce zaświeciło!mu w oczy i zbudziło z marzeń; nagle znów spostrzegł otaczający go świat i wyczuł bezpośrednie zagrożenie. Wspiął się na wzgórze i wyszedł I gęsrtej mgły jak z tunelu. Stała za jego plecami białym namacalnym murem. Przed nim tylko nikłe, płynne ¡pa- semka osmuwały miękko żywopłoty, sterczące z nich gałązki, słoneczne smugi. Ale nie tylko abstrakcyjny strach przed światłem przykuł Andrewsa do miejsca. Pośrodku drogi stał wysoki mężczyzna, bez kapelusza, z odkrytą, ciemną głową. Odwrócony był plecami, ręce splótł z ityłu. Andrews nie mógł się pomylić; za dobrze znał to lekkie ustawienie nóg, czujne pochylenie ramion, 'postawę symbolizującą jakby ducha utrzymującego się w równowadze na czubkach palców. Tak szybko wbiegł na wzgórze, że gdy się nagle zatrzymał, omal nie padł na kolana z wy- ciągniętymi , przed siebie rękami. Wprawdzie od trzech dni żył w nieustannym niemal strachu przed Carlyonem, lecz ¡kiedy nadszedł moment, którego się tak. l^kał, w pierwszym odruchu wcale nie 'porwał się do ucieczki. Wydawało mu się niewiarygodne, że tak bardzo bał się Carlyona, przyjaciela, do którego garnął się stale w obcym, brutalnym świecie. Już chciał podejść i dotknąć łokcia Carlyona, gdy w ostatniej chwili ocalił go od itego kroku widok jego rąk. Były zaciśnięte, twarde. Ręce człowieka, kftóry w napięciu i nieporuszony cały zamienił się w słuch. Andrews ledwie poruszył nogą, a już ramiona odwróconego mężczyzny zesztywniały. Przypomniał sobie, co mu Carlyon kiedyś (powiedział w nagłym odruchu 'przyjaźni: ,Poznam twój] krok iwśród tysięcy”. Pamiętał wyraźnie jego niezwykłą, brzydką twarz, gdy

Carlyon popatrzał wtedy na niego z jakąś trochę roztargnioną czułością. Pamiętał tę twarz, trochę śniadą, bardzo kościstą, czoło niskie, na przekór ukrytej pod nim bystrej inteligencji. Byłaby to itwarz brutalna, niemal zbrodnicza, gdyby nie górowała nad zwinnym, chociaż ciężkim korpusem, i gdyby jej nie zdobiły oczy, zazwyczaj rozmarzone niewypowiedzianymi myślami, ale niekiedy rozbłyskujące jakby pogardą dla ciała, w którym się znalazły. Ktoś powiedział kiedyś, że jest to twarz rycerskiej małpy. . Ręce miały z pewnością małpią siłę. Andrews, poruszając się możliwie bezszelestnie, cofnął się o trzy kroki i zaraz pochłonęła go mgła. Stanął nasłuchując z bijącym wściekle sercean Zdawało mu się, że ten łoskot serca musi zagłuszyć wszelkie inne odgłosy. Nie widział już Carlyoma, ¡był więc przekonany, że Carlyon nawzajem nie może go już dostrzec. Drżał z niepewności, czy Carlyon poznał jego krok, czy nie. Czekał, bojąc się uciekać, bo musiałby wówczas odwrócić się do przeciwnika. Cisza ibyła dokoła zupełna, tylko tuż koło jego prawego ucha rytmicznie powtarzał się lekki szmer spadających z gałęzi kropel. Usiłował wmówić sobie, że Carlyon nic nie usłyszał, ale nie mógł zapomnieć jego napiętych, zaciśniętych dłoni. Przerzucił myśli na inny tor i przekonywał sam siebie, że ¡jeśli nawet Carlyon usłyszał jego kroki i poznał (je, nie ma się czego bać. Carlyon przecież nie ma powodu przypuszczać, że to on, Andrews, ściągnął na nich fatalną przygodę. Carlyon jest jego przyjacielem. „Przyjaciel, przyjaciel, przyjaciel” — powtarzał usiłując ■uśmierzyć panikę szalejącą w sercu. Kilka minut upłynęło, zanim jakiś głos zakłócił ciszę. Nie był to .jednaki głos, którego oczekiwał Andrews, lecz gwizd, lekki, dyskretny, ijak gdyby ktoś, zaskoczony, odruchowo ©wizdnął z podziwu. Andrews policzył sześć mocniejszych uderzeń serca, zanim gwizd powtórzył się raz ¡jeszcze. Potem znów zaległa cisza. Bardzo ostrożnie wycofał się więc na skraj drogi i głębiej zanurzył w mgłę. Każdy ruch rozlegał się straszliwie głośno w jego wła- snych uszach. Wychylony naprzód, wytężył słuch. Tam, gdzie tunel mgły urywał się nagle, błyszczało mętne, pomarańczowe światło. O parę kroków dalej stał niewidzialny Carlyon; nie drgnął nawet, tak przynajmniej wydało się Andrewsowi. Andrews wychylił się nieco bardziej naprzód. Miał wrażenie, że słyszy cichy szept. Ciarki po nim .przeszły. Groza . go ogarniała na myśl, że Carlyon, ze swoją smutną, małpią twarzą stoi tam jak przykuty, odwrócony plecami, z napiętymi, zaciśniętymi rękoma, i pogwizduje, szepćze sam do siebie. Przemknęło mu przez głowę podejrzenie, że przyjaciel (bo nawet w panice ucieczki nie mógł nazwać go w myślach inaczej niż przyjacielem) popadł w obłęd pod wpływem przeżyć ostatnich dni. Miał ochotę wyjść z tunelu mgły i dotknąć ramienia Carlyona. Pomyślał, jak nieraz w przeszłości, że wszystko poszłoby inaczej, gdyby to Carlyon był jego ojcem. Poprzedniej nocy w lesie, z dala od Carlyona, bał się go. Teraz, w obliczu bezpośredniego niebezpieczeństwa, szamotał się w rozterce między strachem, nieodpartym, bezrozuannym strachem, a (przyjaźnią, podobną niemal do urażonej, zgorzkniałej miłości. Później zdawało mu się, że w tym momencie gotów był podejść i pozdrowić Carlyona, lecz kiedy zapatrzył się. w pomarańczową łunę, strach skorzystał ze sposobności, żeby wziąć górę nad przyjaźnią. Na mgnienie oka cień przeciął łunę pionową kreską i natychmiast bezszelestnie zniknął. Ktoś wszedł we mgłę. Andrews przyczajony za żywopłotem wytężył słuch. Cisza panowała zupełna. Był pewny, że tuż obok Carlyon zatrzymał się i także na- słuchuje, usiłując może dosłyszeć ibicie jego serca, tak zdradziecko głośne. W pewnej chwili kamyk strącony nogą stoczył się z wolna ze wzgórza. Drugi cień przeciął łunę i zniknął. Tego drugiego przeciwnika, mniej ostrożnego, usłyszał sunącego wzdłuż żywopłotu, który cicho szeleścił, jak pod tchnieniem lekkiej bryzy. Cień posuwał się bardzo wolno, a jego wysiłek, by nie spowodować najlżejszego bodaj szmeru, zdawał się wzruszający, jak wzruszający jest hipopotam, gdy stąpa lękliwie po trzeszczącym chruście. Lecz nie mogło to

wzruszyć Andrewsa, kitóry jasno zdawał sobie sprawę, że lada chwila nieuchronnie zostanie wykryty. Zdradziłby się, gdyby spróbował biec; tylko spokojny, najcichszy marsz środkiem drogi dawał jakąś nadzieją Tatumjkiu. Ale gdzie podział się pierwszy cień? Andrews musiał zdobyć się na niezwykłą odwagę, żeby oderwać plecy od przyjaznej ściany żywopłotu i wyzbywając się wszelkiej ochrony wyjść na drogę. Bał się, że jeśli zrobi choć krok, wpadnie na Carlyona. Wreszcie jednak ukradkowy, z każdą sekundą bliższy szelest żywopłotu zmusił go do decyzji. Dwa pierwsze kroki zrobił tak cicho, że sam ich nie usłyszał, lectz to go nie uspokoiło. Czuł się całkowicie bezbronny. Sam wprawdzie nie widział nic, lecz zdawało mu się, że każdy może dostrzec jego śmieszną sylwetkę, z bezsilnie opuszczonymi, zwiotczałymi ramionami. Miał wrażenie, że tamci dwaj już zbliżają się do niego i walczył ! ze sobą, żeby nie krzyknąć: „Stójcie, stójcie, błagam was, stójcie!” W szkole nieraz bawiono się w grę, w której jeden z chłopców — Andrews częścieg niż inni — musiał stać odwrócony tyłem i liczyć do dziesięciu, podczas gdy koledzy podchodzili, ¡by dotknąć jego pleców. Może nie pamiętał już tego, ale na zawsze został w nim strach, jaki przeżywał, gdy licząc pospiesznie, w napięciu czekał na L rękę, ¡która miała lada .chwila spaść na jego plecy. Teraz więc także zaczął liczyć gorączkowo: „Raz, dwa, trzy, | cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć”, jak gdyby ta dziesiąta sekunda miała mu przynieść wy- [ zwolenie. Nie wiedział jednak, po co liczy, i wyzwolenie nie nadeszło. Przypomniał sobie, że ma nóż w kieszeni, ale nie pamię- c tał w której, a nie śmiał szukać. Bał się podnieść rękę, Ł żeby poruszając powietrze nie zakłócić ciszy. Ramiona I zwisały mu bezwładnie jak lalce, z której wysypały się Ł trociny. Po jakimś czasie szelest w żywopłocie umilkł. I Gdzieś dalejj, aa plecami Andrewsa, odezwał się szept, ale I tak nikły, że nie mógł rozróżnić słów. Fotem zaszeleścił I żywopłot po drugiej stronie drogi, szybciej niż poprzednio, I jakby od niechcenia. Znów wszystko ucichło, i znów roz- fs legł się szept, nieuchwytny, rozproszony we mgle. Czasem I zdawało się, że dochodzi z prawej strony, czasem, że I z lewej, a niekiedy z tyłu. Stawał się coraz szybszy, roz- I trzepotany jak ptak tłukący się o ściany ,pokoju. Andrew- I sowi zdawało się, że wreszcie rozróżnia w nim poszczę- ■ gólne słowa. Parę razy miał wrażenie, że słyszy swąje ■ nazwisko. Błysnęła mu w sercu nadzieja, że Carlyon zrezygnuje z dalszych poszukiwań, przekonany już o jego »■ucieczce. Jafcby na potwierdzenie tej nadziei, szept |P\ brzmiał coraz mniej ostrożnie. Już mógł dosłyszeć całe zdania: „Gdzieś tutaj” i „Przysiągłbym, że to jego kroki". Po krótkiej przerwie głos Carlyona (jak jęk wiatru przedarł się przez mgłę: —- Andrews! — wołał — Andrews! --Iw chwilę potem: — Czego się boisz? Co ci się stało? To ja, Carlyon! To tylko Carlyon! Jakiż urok miał ten głos! Zdawało się, że obiecuje wszystko, czego tak bardzo pragnął Andrews: spokój, przyjaźń, koniec daremnej walki. Miał ochotę odpowiedzieć: „Tu jestem!”, położyć się na drodze we mgle i zasnąć; a potem zbudzić się i zobaczyć Carlyona siedzącego obok i gawędzącego z chmurną życzliwością o (tym ozy owym; jego chłodny, piękny głos zażegnałby mdlące uczucie zmęczenia, niebezpieczeństwa, kwaśny zapach dymu, monotonię wiatru. W górze wiecznie powtarzający się tupot nóg na pokładzie, łopot, łopot, łopot żagli, przekleństwa, ruch, bieganina, niepokój; na dole małpia twarz Carlyona (przeobrażona spokojem. Świeżością byłaś i majem, Kwieciem rozsianym w trawie,

Szumiącym, wiosennym gajem, Gdzie się dziewczęta bawią... —! Andrews! Andrews! — rozlegało się miękko, smutnie. „Nie wolno mi, nie wolno!” — powtarzał sobie Andrews, szlochając histerycznie, a jednak usiłując nie wydać głosu, chociaż od tego wysiłku 'ból rozdzierał mu gardło i piersi.' „Wszystko skończone.” Skończona na zawsze przyjaźń, wiersze, cisza pośród zgiełku; został strach i ucieczka bez odpoczynku. A chciał zdobyć spokój. Uświadomił sobie, że Carlyon milczy już od długiej chwili. Znów otaczała go cisza, tylko 'krople kapały z ciężkich od wilgoci liści. Przestrzeń, która się wokół niego zamknęła, póki brzmiało wołanie,, teraz znów rozpostarła się szeroko na wszystkie strony. Był sam w pustyni białej angły, beznadziejnie odcięty od ludzi. Chwilę jeszcze czekał nasłuchując, potem ciężkim krokiem ruszył i powrotem w stronę, z której nadszedł. Myślał, źe Gar- lyon dał się zwieść albo zrezygnował z ¡pościgu. Nie przyszło mu do głowy, że Carlyon przyczaił się i słucha, by dowiedzieć się, ¡jaki kierunek obierze. Biegł krętą drogą, trzymaijąc się niewidocznych kolein, i dziwnie lekko zrobiło miu się na sercu. ROZDZIAŁ IV Dom objawił mu się znowu czerwonym blaskiem ukrytego płomienia, przeświecającym i pewnej odległości poprzez białą płachtę mgły jak obietnica ciepła, towarzystwa spokojnej istoty i posiłku. Strach nie zabił głodu, chociaż na razie stłumił go emocją bardziej gwałtowną. Teraz, kiedy Andrews z wolna odzyskiwał spokój, żołądek itym silniej upominał się o swoje ¡prawa. Andrews nie był już zagniewany ani przerażony, czuł się jednak trochę nieswojo. Posuwał się naprzód ostrożnie, jakby podświadomie jedno ramię miał wzniesione, gotowe do obrony przed ciosem. Zajrzał przez okno do pokoju, którego już nie rozjaśniało światło dzienne. Na kominku suty ogień płonął z jakimś poskromionym okrucieństwem, jego czerwone promienie, zamiast rozświetlać wnętrze, rozlewały pośród mroku plamy gęściejszych jeszcze ciemności. Światło obejmowało tylko małą, półkolistą przestrzeń tuż przed kominkiem; odepchnięty stąd mrok skupił się zwartą czarną ścianą w drugiej części izby. W jasnym półkolu na podłodze przycupnęła Elżbieta, w jej rękach druty brzęczały metalicznie i rozbłyskiwały jak płomyki koksu. Chociaż szyba zniekształcała obraz, postać dziewczyny odcinała się od ciemnego tła bardzo wyraźnie, więc Andrews zapomniał, że jego twarzy z wnętrza nikt poznać nie może. Zastukał palcami w szkło, starając się, żeby pukanie zabrzmiało łagodnie i uspokajająco. Elżbieta podniosła głowę i 'przez chwilę patrzała wprost na niego; w oczach miała strach, zdumienie i niepewność zarazem,, robota i druty wypadły jej z rąk. Andrews uśmiechnął się, nie zdając sobie sprawy, że dziewczyna nie widzi uśmiechu, w najlepszym razie dostrzega tylko grymas wykrzywiający niewidzialne niemal wargi. Zastukał raz jeszcze. Elżbieta wstała, podniosła robotę i przycisnęła ją kurczowo do piersi. „Jaka jest smukła! — pomyślał, gdy wyprostowała się przed ogniem. — Ciemnowłosa Elżbieta!” — zdumiał się na nowo; migotliwe blaski płomyków biegały po ijej ipostaci od stóp do głowy jak zachwycone, łakome palce kochanka. Tak mocno przyciskała rękę do piersi, jakby chciała uciszyć bijące za głośno serce. Dopiero w tym momencie Andrews uprzytomnił sobie, że Elżbieta nie widzi go wyraźnie i że jest przestraszona. Już otworzył usta, żeby ją uspokoić, gdy nagle lekkie, itrwożne drżenie zniknęło z jej warg i 'dziewczyna z kręgu światła skierowała się w ciemność ku oknu. Słyszał, jak jej palce trochę niepewnie szukają zasuwki. Potem okno otwarło się, a dziewczyna cofnęła się w głąb pokoju. — Czy to pan?. Więc pan wrócił? — szepnęła, ale nie mógł (poznać z jej głosu, czy się przelękła, czy też ucieszyła.

— Tak — odpowiedział — to ija. — Ach, to pan — w jej głuchym tonie brzmiała nuta zawodu. —J Czego pan chce? Zląkł się, że Elżbieta zamknie z powrotem okno i zostawi go na zimnie, odgrodzi od buzującego kominka. — Nie wpuści mnie pani? — spyttał. — Niech się pani nie boi! — Zaśmiała się ironicznie, więc prędko dodał: — Zrobiłem wszystko, co pani kazała. Rozpędziłem tych nie- znośnych sąsiadów. — Czy musiał pan przyjść, żeby mnie o tym zawiadomić? — zaipytała. — Szukam schronienia — odparł z rozpaczliwą szczerością. Dziewczyna odeszła spod okna; usłyszał, że otwiera zaryglowane drzwi. — Jeśli nie ma innej rady, niech pan wejdzie — zawołała. Wszedł i od razu zbliżył się do kominka; nad wszelkimi innymi uczuciami górowało w tym momencie pragnienie ciepła, którego łaknęły wszystkie pory jego ciała. Miał wrażenie, że na jej jedno słowo gotów by sięgnąć po rozżarzone węgle i przycisnąć je do serca. Przybierał dziwaczne pozy, żeby błogosławieństwo gestykulujących z wdziękiem płomiennych dłoni mogło ogrzać całe jego ciało. — Czy jest w tym domu coś do jedzenia? — spytał. Odpowiedziała twierdząco, lecz oschle, tak jak się obawiał; przyniosła bochenek chleba i chciała położyć go na stole, Andrews jednak wyciągnął po niego ręce. Wciąż pochylony nad ogniem odrywał palcami kęs za kęsem. Dopiero gdy zaspokoił pierwszy głód, ocknęła się w jego mózgu myśl, że należałoby się usprawiedliwić. — Nic w ustach nie miałem od piętnastu godzin — powiedział. — Byłem głodny i zziębłem. Pani jest bardzo dobra... Weszła w półkole światła. — Nie mam powodu, żeby pana odpędzać — odparła. — Byłam sama. Wszystko, nawet pana wolę niż samotność. Rozgrzany przy ogniu, zaspokoiwszy chlebem głód, nabrał humoru. — Pani z pewnością bez trudu znajdzie towarzystwo — rzekł ze śmiechem. — Kogo to spodziewała się pani zobaczyć za oknem? — Pogrzebaliśmy go w ziemi — odpowiedziała. — Nie sądzę, żeby mógł wrócić. Andrews zaskoczony spojrzał na bladą, zaciętą twarz, przez którą przemknął cień powściąganego żalu. — Czy to ma znaczyć — spytał ze zgrozą i zdumieniem — że pani myślała... — Cóż w tym dziwnego? —• odparła, ale w jej głosie nie było urazy, tylko szczere pytanie. — Przecież umarł zaledwie przed paru dniami. — Umarli nie wracają — rzekł Andrews uroczystym szeptem, do jakiego kiedyś, w chłopięcych latach, przywykł w szkolnej kaplicy. — Ich duchy wracają — powiedziała dziewczyna; jej biała, spokojna twarz miała wciąż wyraz pytający. — Pani wierzy w te wszystkie historie? — spytał bez drwiny, z ciekawością zabarwioną odrobiną tęsknoty. — Oczywiście, mówi o tym Biblia. — To by znaczyło... — zawahał się na chwilę. — Jeśli ci, których grzebiemy w ziemi, nie są całkowicie umarli, możemy jeszcze ich zranić, zadać im ból, zemścić się na nich. — Pan musi być złym człowiekiem — odparła z przerażeniem — jeśli może pan pomyśleć coś podobnego. Niech pan nie zapomina, że oni także mogą nas zranić. Zbliżyła się do ognia, -stanęła obok Andrewsa, który skulił się trochę pod jej jasnym, odważnym spojrzeniem. — Teraiz już nie boję się pana — rzekła. — Jest pan jednym ze znajomych. Ale wczoraj

wieczorem, kiedy pan przyszedł, był pan obcy i zlękłam się pana. Powiedziałam sobie jednak, że on — wskazała stół, jak gdyby trumna wciąż jeszcze na nim spoczywała — nie pozwoli mnie skrzywdzić. Był złym człowiekiem, ale pragnął mnie i nie dopuściłby, żeby mnie ktoś inny tknął. — Ani przez chwilę nie miałem zamiaru skrzywdzić pani — mruknął Andrews, a potem gorączkowo, błagalnie dodał: — Tylko strach mnie tutaj sprowadził. Inni ludzie nie rozumieją strachu. Myślą, że każdy jest równie odważny jak oni. A przecież człowiek nic temu nie winien, że jest odważny albo tchórzliwy. Urodził się już taki. Zrobili mnie takim moi rodzice. Nie stworzyłem się sam. — Ani słowem pana nie potępiłam! — zaprotestowała. — Ale pan wciąż pomija Boga. — Ach, fto! — odparł. — To taka sama historia jak te pani duchy. Nie wierzę w bajki. Chociaż chciałbym, żeby można było zranić umarłego — dodał z pasją i jakby w rozmarzeniu zarazem. — Nie można go dosięgnąć, jeśli jest w niebie — stwierdziła. — To na pewno nie grozi człowiekowi, którego nienawidzę — zaśmiał się zjadliwie Andrews. — Dziwna rzecz, jak bardzo można nienawidzić umarłego. To niemal mogłoby mnie przekonać do ipani legend. Jeżeli ich duchy są przezroczyste jak powietrze, kto wie, czy ich nie wdychamy. Skrzywił się, jakby poczuł niesmak w ustach. Dziewczyna przyglądała mu się z zainteresowaniem. — Proszę mi ¡powiedzieć — rzekła —» gdzie pan bywał po pogrzebie? Zaczął mówić z urazą i gniewnie: — Powiedziałem już pani, że tylko strach sprowadził mnie tu wczoraj wieczorem, prawda? Nie chcę pani naprzykrzać się więcej. — I strach znów pana dzisiaj sprowadził? — Tak... Nie, nie tylko strach, j— Widok >jej ciemnych włosów, bladej twarzy, spokojnych oczu rozjątrzał go do furii. — Wy, kobiety — powiedział — wszystkie jesteście takie same. Zawsze wobec nas nieufne. Zawsze wyobrażacie sobie, że grozi wam* napaść. Nie wiecie, czego naprawdę pragnie mężczyzna. — A czego pan pragnie? — spytała i tonem rzeczowym, który jeszcze bardziej podniecił jego bezsensowną złość, dodała: — Jedzenia? Mam jeszcze trochę chleiba w spi- żami. - Machnął desperacko ręką. Elżbieta zrozumiała ten gest jako zaprzeczenie. ¡; — Bywamy zmęczeni towarzystwem takich, ijak my powiedział kudłatych draniów... Wy tego nie rozumiecie. Czasem zapłaciłbym hojnie ulicznej dziewce, żeby z nią po prostu porozmawiać, ale dziewka, gak każda kobieta, nie rozumie, że nie jej ciała pragnę. — To od was kobiety nauczyły się tak myśleć — przerwała mu z odrobiną goryczy/ która zamąciła jej zwykły spokój. Nie zwrócił uwagi na tte słowa. — Powiem pani — rzekł — dlaczego wróciłem. Może się ipani ze mnie śmiać. Tęskniłem za itym domem. — Odwrócił się od niej plecami. — Nie próbuję się do pani zalecać. Nie pani ranie tutaj ciągnęła. Po .prostu ten dom. Spałem pod jego dachem, a nie zmrużyłem oczu trzy 'poprzednie noce. HO Skulił ramiona czekając na jej śmiech. Ale dziewczyna nie roześmiała się, więc tpo chwili znów zwrócił się do niej. Patrzała przez oały czas na jego plecy. — To pani nie ubawiło? — spytał z ironią. Nie mógł w stosunku do niej wyzbyć się podejrzliwości. Przy pierwszym spotkaniu nie ufał jej uczynkom, teraz — jej myślom. 1 gil Zastanawiałam się — odparła — kogo pan się tak boi i dlaczego pana lubię. -N Zmierzyła go wzrokiem od twarzy do stóp i oczy jej zatrzymały się na jego prawej pięcia —

Podarł pan skarpetki — stwierdziła po prostu, lecz sposób, w ijaki każde słowo obracała w ustach, zanim gładko i miie sfrumęło z jej warg, nadawał tej bezpośredniości jakiś zagadkowy sens. Nie są jedwabne —Odparł, dopatrując się ukrytej drwiny w jej uwadze. Wyciągnęła rękę, którą przedtem trzymała przyciśniętą do boku. Proszę, to skarpetki .oznajmiła. — Niech pan zmierzy, czy pasują. Wziął je ostrożnie, jakby to był tjakiś dziwny gad, i obracał przez długą chwilę w palcach. Spostrzegł świeżą cerę i (przypomniał sobie, że ¡przez okno widział Elżbietę /pracującą w kręgu światła przy kominku. /i^i,pa ni je reperowała, kiedy podszedłem do okna — rzekł. Nie odpowiedziała. Andrews wciąż oglądał skarpetki. — Męskie skarpetki — zauważył. —i Jego skarpetki — odparła. Andrews roześmiał się. —■ A więc te panine duchy noszą skarpetki? — spytał. Splatała i rozplatała dłonie, gestem osoby zdenerwowanej czyjąś głuipotą. — Czymś przecież musiałam się zająć — szepnęła trochę zdyszana, jakby od długiego, męczącego biegu zabrakło jej tchu. — Nie mogłam tak siedzieć bezczynnie. Odwróciła się od niego, stanęła przy oknie, oparła czoło o szybę, szukając ochłody czy może podpory. Andrews wciąż Obracał w palcach skarpetkę. Elżbieta zastygła bez ruchu. Nie słyszał nawet jej oddechu. Oddzielała ich pirze- strseft mroku, a migotliwy blask płomieni uporczywie, lec* bezskutecznie próbował się przez nią przebić. To cierpliwe, wytrwałe współczucie zawstydzało Andrewsa. Na chwilę oderwał się od własnego strachu, od nienawiści i upokorzeń, ogarnęła go bezinteresowna chęć ¡po- święcenia się dla Elżbiety. Nie śmiał przekroczyć mostu ciemności, bojąc się, że gdyby dotknął dziewczyny, straciłby to poczucie, iż stoi przed czymś nieosiągalnym w swoim pięknie; rycerski poryw może by wówczas zgasł, ustępując miejsca tchórzowi, brutalowi, lubieżnemu sentymentaliście, z którym zżył się od lat. Na mgnienie oka drugi człowiek, krytyk, mmilkł w nim; Andrews sam był przez chwilę tym drugim. Już poruszył wargami, żeby jakimś niezgrabnym słowem wyrazić skruchę, gdy nagle tchórz ocknął się w jego sercu i zamknął mu usta. „Bądź ostrożny — przestrzegał. — Jesteś zbiegiem, nie wolno ci się wiązać.” W momencie gdy ulegał tym podszeptom, już tego żałował. Wiedział, że przez kilka sekund był szczęśliwy, że zaznał tego samego — chociaż znacznie bardziej intensywnego — szczęścia, jakie w przeszłości dawała mu niekiedy muzyka, głos Carlyona, nagłe poczucie więzi łączącej go z ludźmi. Mgła, dotychczas biała, zaczynała szarzeć. Zbliżał się prawdziwy zmrok, ale w tym pokoju nie spostrzegało się różnicy. Andrews, czując na swoich plecach mile ciepło ogniska, pomyślał o Carlyonie, błąkającym się po zimnym, na pewno bardziej obcym świeęie. Czy na pewno bardziej obcym? Carlyon miał przyjaźń i zaufanie dwóch towarzyszy ucieczki. Nie był sam. Andrews patrzył na nieruchomą, odwróconą plecami dziewczyną i do jego serca wpełz- nąło znów rozczulenie nad własnym losem. — Czy nie można by zapalić świec? -— spytał. —| Byłoby przytulniej ^ — Na stole są dwie świece — odparła nie odrywając czoła od szyby — a dwie na kredensie. Może pan je zapalić, jeśli ma pan ochotą. Andrews zwinął program teatralny, który znalazł w kieszeni, zapalił go od ogniska. Przesuwał się od świecy do świecy, na każdej zostawiając mały płomyczek, wzbijający się z sykiem w ciemność. Płomyczki z wolna rosły, wokół nich rozjarzały się maleńkie świetliste aureole, mętne krążki blasku, niby pyłki kurzu wirujące w słońcu. Osłonięte przez mgłę od wszelkich podmuchów, prężyły się prosto w górę, wyostrzone u końca w szpic cieńszy niż igła. Cienie wyparte w kąty izby skuliły się posępnie jak odpędzone i obrażone psy. Kiedy zapalił ostatnią świecę i odwrócił się, zobaczył, że Elżbieta patrzy na niego.

Zarówno radość jak smutek przemykały lekko przez jetj twarz nie mącąc zamyślenia, zawsze obecnego w ¡jejj oczach, które zdawały się obejmować świat beznamiętnym, niewzruszonym spojrzeniem. W1 tej chwili blask świec rozjaśnił tę twarz wesołością. Elżbieta, nie tłumacząc się z krótkiej chwili załamania pod ciężarem smutku, klasnęła w ręce. Andrews wpatrywał się w nią, zdumiony nagłą zmianą nastroju. To mi się podoba! — powiedziała. — Napijemy się herbaty. Cieszę się, że mogę z kimś pogadać, choćby z panem. Podbiegła do kredensu, zaczęła z niego wyjmować talerzyki, filiżanki, chleb, masło. Irnbryk napełniła wodą i postawiła na ogniu. Z dumą i szacunkiem (wyciągnęła też puszkę z herbatą, obchodząc się z nią tak, jakby to była szkatułka ze złotem. — Nie piłem takiej herbaty — powiedział z wolna Andrews — odkąd wyjechałem z domu... A bardzo do niej tęskniłem. — Zawahał się, nim dokończył. — Dziwne, że pani mnie -traktuje jak przyjaciela. Przysuwając do kominka jedyne dwa krzesła, jakie były w pokorju, spojrzała na Andrewsa niewesoło, a jednak z rozbawieniem. — Czy ja pana traktuję jak przyjaciela? — spytała.— Sama nie wiem. Nigdy nie miałam przyjaciela. Ogarnęła go nagle chęć wyspowiadania się jej, przed czym i z jakiego powodu ucieka, ale ostrożność i pragnienie spokoju powstrzymały go od wyznań. Chciał teraz sam o tamtych sprawach zapomnieć, poddać się nastrojowi rosnącej między nimi zażyłości i zrozumienia, patrzeć, jak odblask ognia złoci ciemnobursztynową herbatę. — Dziwna rzecz — powiedział — bardzo często marzyłem o takiej herbacie. Wśród nieokrzesanych towarzyszy, w ciągłym pośpiechu, człowiek 'tęskni czasem do wykwintu, a herbata wydaje się mi symbolem wykwintu, spokoju, bezpieczeństwa, kobiecego towarzystwa, błahej pogawędki, ¡podczas gdy za oknami zapada noc. — Bochenek chleba — odparła Elżbieta. —1 Ani dżemu, oni ciasta. — To nie ma znaczenia — powiedział zamyślony, niezgrabnie trzymając grubą porcelanową filiżankę w ręce, która odwykła od tego gestu. — Skąd pan się tutaj wziął? — spytała Elżbieta. — Nie jest pan tu na swoim miejscu. Powinien pan chyba być studentem. Wygląda pan na człowieka, który lubi śnić na jawie. — Czy studentowi także nie jest potrzebna odwaga? odpowiedział z goryczą. — Nie, nie jestem marzycielem. Nienawidzę marzeń. 1— A 00 pan łuibi, Czego (pan pragnie? ■— Przyglądała mu się uważnie, jak nieznanemu, osobliwemu zwierzęciu. — Być niczym, od wszystkiego wolnym — odparł bez wahania. Umrzeć? Na dźwięk tego słowa zwrócił oczy ku oknu, za ¡którym stała teraz nieprzenikniona noc. -— Nie, nie — odparł — nie ‘to! — Przebiegł 'go lekki dreszcz; potem Andrews ipodjął znów: Kiedy gra muzyka, człowiek nie widzi nic, nie myśli, zaledwie słyszy. Jest jak naczynie, do którego wlewa się melodia, aż znika „ja”, aż ,4a” staje się muzyką. — Dlaczego więc, dlaczego dał się pan wciągnąć w takie życie? — spytała, lekkim gestem ręki obejmując jego strach, udrękę, ciało i duszę uciekiniera. — MÓQ ojciec przede mną żył w ten sposób — odparł. — To jedyny powód? — spytała. _Nie. Dałem się opętać'— powiedział. — Spotkałem człowieka, którego głos przypomina muzykę, tak jak żaden inny głos na świecie... — zawahał się i podnosząc na nią wzrok dodał: — Z wyjątkiem pani głosu. Nie zwróciła uwagi na komplement; chmurnym wzrokiem patrzała w ogień i drobnymi, ostrymi zębami przygryzała wargi. — Czy ten człowiek nie mógłby panu dopomóc teraz, kiedy pan znalazł się w kłopotach?

—• spytała. — Czy nie może pan zwrócić się do niego? Spojrzał na nią zaskoczony. Zapomniał, że Elżbieta nie wie nic o całej jego historii, o ucieczce przed Garlyonem, a ponieważ o (tym zapomniał, rjej pytanie (wydało mu się niespodzianie dobrą radą. „Andrews, Andrews! — zabrzmiało mu w uszach echo miękkiego, melancholijnego wołania. — Czego się boisz? To ja, Carlyon, to tylko Carlyon.” W głosie tym dźwięczała chłodna, czysta poezja, którą tak kochał. Czyż nie mógłby rzeczywiście zwrócić się do Carlyoma, przyznać się do krzywdy, jaką wyrządził towarzyszom, wytłumaczyć wszystko? Carlyon zrozumiałby z pewnością. Pójdzie do niego, jak jawnogrzesznica do Chrystusa. Nie czuł w tym porównaniu bliuźnier- stwa, tak silny był .poryw, który go pchał iku drzwiom, w ciemną noc, do Carlyona. — Czy to jego właśnie pan się boi? — spytała Elżbieta obserwując mieniącą się od wzruszenia twarz Andrewsa. Jej głos zdawał mu się także podobny do muzyki, i Andrews znieruchomiał, śledząc z dziwną obojętnością konflikt dwóch melodii, które walczyły o panowanie nad jego wolą. Jedna była wyrafinowana, nikła, nasuwająca ■wspomnienia; druga prosta, czysta, donośna. Jedna wzywała do marzycielskiej ucieczki przed rzeczywistością, druga była rzeczywistością, namacalną i trzeźwą. Jeśli tu zostanie, będzie musiał prędzej czy później stawić czoło niebezpieczeństwu. Jeśli odejdzie, porzuci spokój, jasność, instynktowną mądrość dla nieokreślonego i niepewnego ratunku. Jak Carlyon ‘przyjmie jego spowiedź? Carlyon to romantyk bujający w obłokach, nienawidzący każdego, kto zmusza go do zetknięcia się z brudną ziemią. Andrews, minio że myśli jego wciąż wahały się wśród dwóch sprzecznych melodii, przypomniał sobie nagle innego Car- lyona, Carlyona, który zabił strzałem w plecy jednego z własnych podkomendnych, ponieważ ten w noc wyprawy przemytniczej zgwałcił jakąś dziewczynę. Nie wywołało to oburzenia, bo zabity był tchórzem i nie cieszył się sympatią wśród załogi, złożonej z ludzi zdolnych do wielu przestępstw i podłości, ale szczycących się jedną niezaprzeczoną cnotą: odwagą. Andrews pamiętał, jak wyglądała twarz Carlyona, kiedy odwrócił się od skulonego trupa, ciemniejącego na wysrebrzonej księżycową poświatą plaży. W zadumanych oczach, wyglądających z małpiej czaszki, miał wyraz niesmaku i jak gdyby rozczarowania. Odbili co prędzej od ¡brzegu, bo odgłos strzału mógł zaalarmować straż celną, lecz Carlyon ostatni wszedł na pokład. Ociągał się, jakiby na lądzie zostawił kochankę; rzeczywiście rozstawał się z kochanką, której miał nie- zobaczyć przez długie tygodnie, z umiłowaną, romantyczną złudą przygody. — Andrews, Andrews! — Głos stracił urok. Jego muzyka już nie czarowała, bo Andrews przypomniał sobie, że Carlyon tym samym miękkim, melancholijnym, nabrzmiałym od żalu tonem odezwał się wtedy do przemytnika, który zasłużył na ¡karę. Wskazując na morze powiedział: „Spójrz no tam, widzisz? Co to może być?” Tamten odwrócił się, żeby spojrzeć ńa obszar wody zmarszczonej drobnymi falami, które wzbierały, podbiegały do brzegu, uciekały i na nowo, wciąż na nowo, niezmiennie wzbierały, by. pobiec i znów uciec — podczas gdy jego oczy już się powlekały szkliwem śmierci. —Nie, do niego pójść nie mogę — 'powiedział głośno. A gdyby on do pana przyszedł? — spytała, jakby chodziło o kłótnię między dwoma ambitnymi sztubakami, z których żaden nie chce pierwszy wyciągnąć ręki do zgody. —_________________________Nie, nie — zawołał i nagle zerwał się, opanowany ostrym, nieodpartym strachem. — Co to? szepnął. Elżbieta pochyliła się w krześle nasłuchując. Coś się ipanu wydało — powiedziała. * Z niespodziewaną brutalnością uderzył pięścią w jej rękę, opartą na stole, aż dziewczynie ból zaparł na chwilę oddech. — Nie może pani mówić ciszej? — spytał. — Czy chce pani ogłosić całemu światu, że tu u pani ktoś jest? Czy pani rzeczywiście nic nie słyszy?