uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Graham Greene - Trąd

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :536.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Graham Greene - Trąd.pdf

uzavrano EBooki G Graham Greene
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 54 osób, 57 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 120 stron)

Graham Greene trąd Do doktora Michała Lechat Drogi Michale! Mam nadzieję, że przyjmiesz tą książkę, którą Ci dedykuję, a która wszystko, co w niej jest cennego, zawdzięcza Twojej dobroci i cierpliwości; błędy, usterki i niedokładności należą wyłącznie do autora. Rzecz oczywista, że doktor Colin nie ma z Tobą nic wspólnego poza doświadczeniem w dziedzinie leczenia trądu. Leprozorium doktora Colin nie jest Twoim leprozorium, nawet jeśli chodzi o położenie geograficzne, bo leży w rejonie dość odległym od Yonda. Rzecz jasna, że wszystkie tego typu zakłady mają pewne cechy wspólne, toteż niektóre zewnętrzne szczegóły przejąłem być może z Yonda czy z innych leprozoriów, które zwiedzałem w Kongo i Kamerunie. Zakonnikom z Twojej misji ukradłem tylko cygara ojca przełożonego — nic więcej, a biskupowi — tylko ów statek, który wypożyczył mi wspaniałomyślnie na podróż po rzece Ruki. Wszelkie próby zidentyfikowania Querry'ego, państwa Rycker, Parkinsona, ojca Tomasza byłyby stratą czasu — postacie te powstawały z przeróżnych fragmentów, które nagromadziły się przez trzydzieści lat pisarskiego żywota. Nie jest to więc roman a ciel, ale próba znalezienia dramatycznego wyrazu tych różnych form wiary, półwiary i niewiary, i to na takim tle, na którym, w oddaleniu od polityki światowej i zajęć domowych, różnice takie odczuwane są silniej i znajdują mocniejszy wyraz. Kongo z mojej powieści jest krainą zmyśloną; czytelnik na żadne] mapie nie zdoła znaleźć miejscowości zwanej Luc, podobnie jak w żadne] stolicy prowincjonalnej nie znajdzie już gubernatora czy biskupa. Ty bardziej niż ktokolwiek inny będziesz mógł stwierdzić, do jakiego stopnia udało mi się spełnić moje zamie- nenia. Żaden lekarz nie jest wolny od „upartej rozpaczy płynącej z poczucia, te się nie robi nic naprawdę dobrze", owego przekleństwa, wiszącego nad życiem pisarza. Chciałbym móc Ci zadedykować jakąś lepszą książkę w zamiap za tę bezgraniczną wielkoduszność, z jaką spotkałem się w Yonda ze strony ojców tamtejszej misji i z Twojej strony. Szczerze oddany GRAHAM GREENE Część pierwsza Rozdział I 1 Zajmujący kabiną pasażer zapisał w swoim dzienniku słowa, które były parodią Kartezjusza: „Czuję, że jest mi niewygodnie, więc żyję", a potem siedział przez pewien czas z piórem w ręku, nie znajdując nic więcej do dodania. Przy otwartych oknach salonu stał kapitan w białej sutannie i czytał brewiarz. Przewiew był tak nikły, że nie poruszał nawet kosmykami jego brody. Ci dwaj ludzie spędzili dziesięć samotnych dni na rzece — sami z sobą, wyjąwszy oczywiście sześciu członków murzyńskiej załogi i kilkunastu pasażerów podróżujących pod gołym niebem, którzy zmieniali się niemal niedostrzegalnie w każdej wiosce, gdzie wypadał postój. Należący do biskupa statek, o wysokim dziewiętnastowiecznym dziobie, biało polakierowany i wyraźnie domagający się już odświeżenia, przypominał jeden z tych poobtłukiwanych małych parowców kołowych, które kursują po Mississipi. Z okien salonu mogli oglądać rozwijającą się przed nimi bez końca rzekę, a poniżej, po obu stronach statku, pomiędzy kłodami drewna przygotowanego dla maszyn okrętowych, siedzieli na łodziach pontonowych czarni pasażerowie, zajęci układaniem sobie fryzur. Jeśli brak zmiany oznacza spokój, był to niewątpliwie spokój; można go było odnaleźć niby orzech w twardej skorupie niewygód i złego samopoczucia — upału, który obejmował

ich, kiedy rzeka zwężała się do skąpych stu metrów, prysznicu, który od maszyn okrętowych był zawsze gorący, moskitów wieczorem, a w dzień much tse-tse o skrzydłach lekko odchylonych do tyłu niby maleńkie odrzutowce. W ostatniej wiosce ostrzegała ich w trzech językach tablica nad brzegiem rzeki: „Strefa śpiączki. Uwaga na muchy tse-tse". Kapitan czytał swój brewiarz z packą na muchy w ręku, a ilekroć udało mu się którą uśmiercić, podnosił maleńkiego trupka, aby umożliwić pasażerowi oględziny i mówił: „Tse- tse". Na tym wyczerpywała się niemal możność wzajemnego porozumienia, gdyż żaden z nich nie potrafił swobodnie wypowiedzieć się w języku drugiego. iW ten mniej więcej sposób mijały dni. O czwartej rano budziło pasażera dobiegające z salonu dzwonienie na sanctus, a w chwilę później z okna biskupiej kabiny, gdzie dotrzymywały mu towarzystwa krucyfiks, krzesło, stół, szafa, w której czaiły się karaluchy, i jeden obrazek — tęskna fotografia jakiegoś kościoła w Europie, okrytego ciężką sutanną śniegu — widział wiernych zdążających przez pomost do swoich domów. Patrzył, jak wspi- nają się na stromy brzeg rzeki i znikają w gąszczu, kołysząc niesionymi w rękach latarniami niczym kolędnicy, których widział kiedyś, w jakiejś wiosce Nowej Anglii. 0 piątej maszyny były już znowu w ruchu, a o szóstej, gdy wzeszło słońce, jadał z kapitanem śniadanie. Następne trzy godziny, zanim rozpoczął się najgorszy upał, były dla obu najlepszymi z całego dnia, i pasażer doszedł do przekonania, że nawet z pewnego rodzaju biernym zadowoleniem potrafi spoglądać na szeroki, bystry nurt zgniłozielonej barwy, przez który stateczek torował sobie drogę z szybkością sześciu węzłów; gdzieś poniżej ołtarza i Świętej Rodziny stękała maszyna niby śmiertelnie znużone zwierzę, a u rufy wielkie koło odrzucało spienioną wodę. Miało się wrażenie, że ten powolny ruch odbywa się kosztem ogromnego wysiłku. Co parę godzin w polu widzenia ukazywała się wioska rybacka: domki, dla ochrony przed ulewnymi deszczami i szczurami stojące wysoko na palach. Czasem któryś Murzyn z załogi wołał coś do kapitana, a kapitan brał wtedy strzelbę 1 mierzył w zielone i niebieskie cienie lasu, gdy tylko jego i czarnej załogi oczy dostrzegły jakiś niemal niewidoczny znak życia. Mógł to być młody krokodyl, wygrzewający się na zwalonym pniu albo orzeł-rybołów znieruchomiały pośród liści na czatach. O dziewiątej za- czynał się już prawdziwy upał, a kapitan, skończywszy czytanie brewiarza, oliwił strzelbę albo uśmiercał jeszcze parę much tse-tse, czasem zaś zasiadał przy jadalnym stole z pudełkiem paciorków i zabierał się do sporządzania tanich różańców. Po południowym posiłku każdy i nich wracał do swojej kabiny, a za oknami mijały ich powoli udręczone słońcem lasy. Nawet rozebrawszy się do naga pasażer nie bardzo mógł zasnąć i nigdy nie potrafił rozstrzygnąć, czy lepiej otworzyć kabinę licząc na powstający wtedy nieznaczny przewiew, czy nie dopuszczać do niej wcale rozpalonego powietrza z zewnątrz. Na statku nie było wentylatorów, budził się więc zawsze ze spieczonymi ustami, a w czasie natrysku ciepła woda obmywała co prawda ciało, ale nie dawała orzeźwienia. Pozostawała jeszcze godzina lub dwie spokoju pod koniec dnia; siedział wtedy nisko, na jednej z dwu łodzi pontonowych, a obok niego, w szybko zapadającym zmierzchu, Murzyni przyrządzali sobie naprędce jakiś posiłek. Ponad puszczą krążyły z piskiem nietoperze- wampiry, a migoczące płomienie świec przypominały mu uroczyste nabożeństwa z czasów dzieciństwa. Od jednej łodzi do drugiej przelatywały śmiechy zajętych przyrządzaniem je- dzenia Murzynów, a po niedługiej chwili ktoś zawsze zaczynał śpiewać, ale on nie rozumiał słów. W czasie obiadu musieli zamykać okna salonu i zaciągać zasłony, aby sternik mógł dojrzeć przejścia pomiędzy stromym brzegiem i sterczącymi spod wody pniami, a wtedy w tym niewielkim pomieszczeniu robiło się nieznośnie gorąco od lampy ciśnieniowej. W milczeniu, jakby to była jakaś obrzędowa pantomima, grali wówczas w kości, aby odwlec porę kładzenia się do łóżka, przy czym wygrywał nieodmiennie kapitan, jak gdyby Bóg, w

którego wierzył, a który podobno władał wichrem i morską falą, sprzyjając swemu kapłanowi rozciągał swoją władzę również na kubek z kostkami. Był to czas, w którym, jeśli chcieli, mogli rozmawiać kulawą francuszczyzną czy równie łamanym flamandzkim, ale nigdy nie mówili wiele. Raz pasażer spytał: — Co oni śpiewają, proszę księdza? Co to za pieśń? Miłosna? — Nie — odparł kapitan — nie miłosna. Śpiewają po prostu o tym, co wydarzyło się w ciągu dnia; o tym, jak w ostatniej wsi kupili jakieś doskonałe rondle, które sprzedadzą w górze rzeki z dobrym zyskiem, no i oczywiście śpiewają o panu i o mnie. Nazywają mnie wielkim czarownikiem — dodał z uśmiechem i ruchem głowy wskazał na Świętą Rodzinę i rozkładany ołtarz powyżej szafki, w której trzymał naboje do strzelby i sprzęt rybacki. Klasnął się po nagim ramieniu zabijając moskita i powiedział: — Jest takie przysłowie w języku Mongo: „Dla chudego moskit nie ma litości". — A co śpiewają o mnie? 1 — Zdaje mi się, że właśnie teraz śpiewają. — Odsunął na bok kubek i kostki i zaczął nasłuchiwać. — Czy mam panu przetłumaczyć? Nie jest to co prawda pochlebne. — Proszę, niech ojciec przetłumaczy. — Jest tu z nami biały człowiek, który nie jest ani księdzem, ani doktorem. On nie ma brody. On przyjechał z daleka — nie wiemy skąd — i nikomu nie mówi, gdzie teraz jedzie ani po co. On jest bogaty, bo co wieczór pije whisky i ciągle pali. Ale nikomu nie da nawet papierosa. — Nigdy mi to do głowy nie przyszło. — Ja oczywiście — dorzucił kapitan — wiem, gdzie pan jedzie, ale nigdy mi pan nie mówił, dlaczego. — Powodzie zamknęły wszystkie drogi bite. To był jedyny szlak, jakim mogłem jechać. — Nie o tym myślałem. Jeśli rzeka się nie rozszerzyła, co ułatwiało sterowanie, około dziewiątej wieczorem dobijali do brzegu. Czasami znajdowali jakąś odwróconą do góry dnem, butwiejącą łódź, schronienie w razie deszczu dla nieoczekiwanych pasażerów. Dwa razy kapitan wyciągnął na ląd swój starożytny Tower i zapuszczał się w ciemne wnętrze lądu z zamiarem zdobycia jakiegoś ładunku od białego osadnika mieszkającego o wiele mil od rzeki, i ocalenia go w ten sposób z rąk kompanii Otraco, wielkiego monopolisty władającego rzeką i jej dopływami. Jeśli przycumowali nie nazbyt późno, zdarzały się im czasem nieoczekiwane odwiedziny. Jednego razu z gęstego przesłoniętego deszczem lasu wyłonił się stary półciężarowy samochód, a w nim mężczyzna, kobieta i dziecko, wszyscy, na skutek lat przeżytych w wilgoci i upale, o chorobliwym jak u albinosów kolorze skóry; mężczyzna wypił parę szkla- neczek whisky, uskarżając się do spółki z księdzem na wyznaczoną przez Otraco ceną na drzewo opałowe i gawędząc o zamieszkach w stolicy leżącej o setki mil, a kobieta trzymająca dziecko za rączkę siedziała w tym czasie bez słowa i wpatrywała się w Świętą Rodzinę. Europejskich gości nie było wiele, ale zawsze przychodziły stare Murzynki o głowach obwiązanych szmatami, owinięte w perkale, których jaskrawe niegdyś kolory tak spłowiały, że z trudem można było odgadnąć drukowane wzory w pudełka zapałek, syfony z wodą sodową, telefony i inne wynalazki białego człowieka. Wsuwały się na klęczkach do salonu i pod huczącą lampą ciśnieniową czekały cierpliwie, aż zostaną zauważone. Wtedy kapitan, przeprosiwszy pasażera, wysyłał go do jego kabiny, ponieważ chodziło o tajemnicę spowiedzi. I tak kończył się znów kolejny dzień podróży. 2 Od paru dni prześladowały ich rankami żółte motyle, które po muchach tse-tse stanowiły miłą odmianę. Tańcząc w powietrzu wpadały do salonu, kiedy tylko się rozwidniało, choć nad rzeką leżała jeszcze warstwa mgły, niby para unosząca się nad kadzią. Kiedy mgła

przerzedzała się, widać było jeden brzeg oznaczony linią białych nenufarów, które z odległości stu jardów przypominały stado łabędzi. Woda w tych szerszych partiach rzeki była ołowianoszara z wyjątkiem czekoladowej spienionej przez koło okrętowe smugi, a zielone odbicie lasów zdawało się nie leżeć na lustrzanej powierzchni, ale przeświecać z głębi, przez cienką jak papier, ołowianą, przejrzystą warstwę. Nogi dwóch mężczyzn stojących w pirodze przedłużone były ich własnym cieniem; wyglądało to, jakby brodzili po kolana w wodzie. — Proszę spojrzeć, ojcze — powiedział pasażer. — Czy nie tłumaczy to ojcu, jak doszło do tego, co mówiono o Chrystusie chodzącym po wodzie? Ale kapitan mierzył właśnie do czapli stojącej poza pasem nenufarów i nie zadawał sobie fatygi, żeby odpowiedzieć na to pytanie. Odczuwał namiętną potrzebę uśmiercania wszelkich żywych stworzeń, tak jakby tylko czło wiekowi przysługiwało prawo umierania śmiercią naturalną. Po sześciu dniach dotarli do murzyńskiego seminarium, które stało na wysokim gliniastym brzegu, podobne do europejskich szpetnych uczelni z czerwonej cegły. Kapitan uczył swego czasu w tym seminarium greki, więc zatrzymali się tu na noc, trochę ze względu na dawne wspomnienia, a po części po to, żeby zaopatrzyć się w drzewo opałowe po cenach niższych od wyznaczonej przez Otraco. Załadunek rozpoczął się natychmiast; nim dzwon okrętowy odezwał się dwa razy, zebrali się już młodzi czarni seminarzyści, gotowi przenosić drzewo na łodzie pontonowe, tak aby o pierwszym brzasku statek mógł ruszyć w dalszą drogę. Po wieczornym posiłku wszyscy zebrali się w świetlicy. Jeden tylko kapitan miał na sobie sutannę. Któryś z kleryków, ze starannie przyciętą brodą, w otwartej pod szyją koszuli khaki, przypominał pasażerowi pewnego, poznanego niegdyś na Dalekim Wschodzie, młodego oficera Legii Cudzoziemskiej, którego niezdyscyplinowanie i lekkomyślność doprowadziły do bohaterskiej, a niepotrzebnej śmierci. Drugiego z seminarzystów można było wziąć za profesora ekonomii, trzeciego za prawnika, czwartego za lekarza; tylko zbytnia skłonność do śmiechu, nadmierne podniecenie, jakie okazywali przy prostej grze w karty, gdzie stawkami były zapałki, miały w sobie tę naiwność i niedojrzałość, jaką daje odosobnienie — naiwność podróżników odciętych od świata wśród wiecznych lodów albo ludzi uwięzionych na skutek wojny, o której dawno wszyscy zapomnieli. Otworzyli radio, żeby wysłuchać wieczornych wiadomości, ale było to tylko przyzwyczajenie, powtórzenie czynności, wykonywanej przed wieloma laty, dlaczego — nie przypominali już sobie jasno. Nie interesowała ich napięta sytuacja czy zmiany gabinetów w Europie, interesowały ich jedynie zamieszki, jakie miały miejsce parę- set mil stąd, po drugiej strome rzeki, i pasażer statku pojął od razu, jak bezpieczny jest pomiędzy nimi: nie będą zadawali niedyskretnych pytań. I znów przyszła mu na myśl Legia Cudzoziemska. Gdyby był mordercą, który próbuje ujść przed sprawiedliwością, nikomu z nich ciekawość nie kazałaby sondować jego sekretnej rany. A jednak — choć nie umiałby powiedzieć, dlaczego — irytował go ten śmiech, tak jak potrafi irytować jazzowa płyta albo zbyt hałaśliwe dziecko. Drażniło go to, że byle drobiazg — nawet butelka whisky, którą przyniósł dla nich ze statku — sprawia im tyle przyjemności. A więc i tym, którzy poślubili Boga, myślał, grozi przyzwyczajenie — ta sama szarzyzna, jak we wszystkich innych małżeństwach. Słowo „miłość" może oznaczać przepisane w ceremoniale mszy świętej dotknięcie warg, a „Ave Maria", podobnie jak „najdroższa", jest frazesem, od którego zaczyna się list. I to małżeństwo, niby małżeństwa zawierane w świecie, spajają nawyki, wspólne im i Bogu upodobania. Bóg chce odbierać cześć, a oni Mu ją okazywać, ale tylko w określonych porach, tak jak sobotnie wieczory przeznacza się w podmiejskich dzielnicach na miłość. Śmiali się coraz głośniej. Ktoś złapał kapitana na oszustwie i teraz każdy po kolei

próbował przechytrzyć sąsiada; kradli sobie zapałki, odkładali ukradkiem karty, fałszywie zapowiadali kolor — wyglądało na to, że gra, jak to często bywa z dziećmi, zakończy się zupełnym zamętem; ciekawe, czy będą i płacze przed pójściem do łóżek? Pasażer podniósł się niecierpliwie z krzesła i odszedł w 'drugi koniec ponurej sali rekreacyjnej. Ze ściany spoglądała na niego twarz świeżo obranego papieża, który wyglądał na jakiegoś dziwaka — dyrektora szkoły. Na wierzchu polakierowanej na czekoladowo komody leżało parę powieści kryminalnych i stos misyjnych czasopism. Otworzył jedno z nich; przypominało mu szkolną gazetkę. Było tu sprawozdanie z meczu piłki nożnej w miejscowości zwanej Oboko, a jakiś absolwent zamieszczał pierwszy odcinek szkicu pod tytułem „Wakacje w Europie". Na kalendarzu ściennym widniała fotografia innego ośrodka misyjnego: szpetny, zbudowany z nie dobranych cegieł kościół w tym samym, co tutejszy, stylu, obok plebanii z werandą. Może była to szkoła, z którą współzawodniczyło tutejsze seminarium. Przed budynkami stała grupa zakonników: i ci także się śmiali. Pasażer zaczął się zastanawiać, odkąd to śmiech stał mu się równie wstrętny jak przykry zapach. Wyszedł na dwór, w ciemność oświetloną księżycem. 15 r W powietrzu, nawet nocą, była taka wilgoć, że czul, jak na policzku skraplają się niby drobniutkie kropelki deszczu. Na jednej z łodzi paliło się jeszcze parę świec, a po górnym pokładzie przesuwało się światło pochodni: wiedział dzięki temu, gdzie przycumowano statek. Odwrócił się od rzeki i zauważył wyboistą ścieżkę, która zaczynała się w trawie, z tyłu za budynkiem szkolnym, a prowadziła w kierunku tego, co geografowie skłonni byliby nazwać sercem Afryki. Bez żadnego wiadomego sobie powodu ruszył nią, prowadzony światłem księżyca i gwiazd; zdawało mu się, że przed sobą słyszy jakby muzykę. Drożyna doprowadziła go do jakiejś wioski i poprzez nią na drugi jej koniec. Mieszkańcy nie spali, może dlatego, że była pełnia; jeśli tak było w istocie, to staranniej upamiętnili to zjawisko niż on w swoim dzienniku. Chłopcy bili w stare blaszanki, wyciągnięte ze śmietników misji, puszki po sardynkach, fasolce i śliwkowym dżemie; ktoś grał na własnej roboty instrumencie przypominającym harfę. W świetle niewielkich ognisk ukazały się spoglądające na niego twarze. Jakaś stara kobieta tańczyła niezdarnie, ruszając sztywno biodrami, okrytymi kawałkiem workowego płótna; i znów w tych naiwnych wybuchach śmiechu odczuł coś urągliwego. Nie, nie z niego się śmieli, śmieli się w swoim gronie, a on, tak jak przed chwilą, w sali rekreacyjnej seminarium, stał na boku, na własnym zamkniętym terenie, gdzie śmiech był niby niezrozumiałe dźwięki nieprzyjacielskiej mowy. Wioska była bardzo biedna: poszycie glinianych chatek od dawna powygryzały szczury i deszcze, a kobiety nie miały na sobie nic poza opasującymi biodra szmatami, które służyły niegdyś jako worki na cukier i zboże. Stwierdził, że jest to szczep zbliżony do Pigmejów — bękarcie potomstwo prawdziwych Pigmejów. Nie był to nieprzyjaciel potężny. Zawrócił i ruszył w stronę seminarium. Sala rekreacyjna była pusta, widocznie przerwano grę w karty, więc poszedł do pokoju, który mu przeznaczono na noc. Tak już przywykł do małej kabiny na statku, że poczuł się bezbronny w tym obszernym pomieszczeniu, gdzie stała tylko umywalka z dzbankiem, miską i szklanką, krzesło, wąskie łóżko z moskitierą, a na podłodze butelka przegotowanej wody. Ktoś zapukał i do pokoju wszedł jeden z ojców, przypuszczalnie rektor. — Czy nie trzeba panu czego? — spytał. — Nie, nie. Nic mi nie potrzeba. — O mało co nie dodał: „I w tym właśnie cała bieda”. Rektor zajrzał, czy dzbanek jest pełny. — Woda wydaje się ciemnobrązowa — powiedział — ale jest zupełnie czysta. Uniósł pokrywką mydelniczki, żeby się upewnić, czy nie zapomniano o mydle. Leżało nie

tknięte, pomarańczowe, z firmowym znakiem. — „Lifebuoy" — powiedział z dumą rektor. — Nie używałem mydła „Lifebuoy" — odezwał się pasażer — chyba od czasów dzieciństwa. — Dużo osób twierdzi, że to dobre na potówki. Ale ja nigdy nie miewam tych dolegliwości. Pasażer poczuł nagle, że nie zdoła się już powstrzymać ani chwili dłużej. — Ja też nie — powiedział. — W ogóle nic mi nie dolega. Nie wiem już nawet, co to jest cierpienie. Doszedłem do kresu, gdzie i to także się kończy. — Jak wszystko inne. Do kresu wszystkiego. — Także? Rektor odwrócił się nie okazując zaciekawienia. — No, nie — odparł. — Cierpienie, widzi pan, to jest coś, czego w potrzebie nigdy nie zabraknie. Dobrej nocy. Zbudzę pana o piątej. Rozdział II 1 Doktor Colin oglądał kolejne wyniki badań — poszukiwania prątków trądu w rozmazach pobieranych ze skóry pacjenta od pół roku były ujemne. Stojący przed nim z kijem pod pachą Murzyn nie miał ani jednego palca u rąk i u nóg. — Doskonale — powiedział doktor Colin. — Jesteś wyleczony. Człowiek postąpił krok naprzód. Zbliżył się do biurka doktora. Pozbawione palców nogi były podobne do lasek, a kiedy szedł, zdawało się, że zajęty jest ubijaniem ścieżki. — Czy muszę stąd odejść? — spytał z lękiem. Doktor Colin spojrzał na kikut, który ten człowiek wyciągnął do niego: był niby kawałek drewna dopiero z grubsza obrobiony, coś, co miało być z czasem ludzką ręką. Z zasady szpital trędowatych przyjmował tylko wypadki zaraźliwe: wyleczeni musieli wracać do swoich wiosek, albo, jeśli to było możliwe, prowadzić dalszą przepisaną kurację w leczeniu otwartym, w ambulatorium przy szpitalu w stolicy prowincji. Ale do Luc trzeba było jechać wiele dni czy to drogą lądową, czy rzeką. — Ciężko ci będzie znaleźć gdzie indziej pracę — powiedział. — Zobaczę, co by się dało zrobić. Idź i pomów z siostrami. Ten kikut wydawał się zupełnie bezużyteczny, ale to niepojęte, jakich prac można wyuczyć okaleczoną ludzką rękę. Był tu, w szpitalu, jeden człowiek, który nauczył się robić na drutach nie gorzej od którejkolwiek z sióstr. Ale nawet powodzenie w tym zakresie mogło nasuwać smutne myśli: mówiło o wartości tego materiału, z któ rego tak często trzeba było rezygnować. Doktor od piętnastu lat marzył o dniu, w którym będzie miał wystarczające fundusze na sporządzenie specjalnych narzędzi odpowiadających każdemu typowi kalectwa. Tymczasem jednak nie miał nawet dość pieniędzy, aby zaopatrzyć szpital w przyzwoite materace. — Jak się nazywasz? — spytał. — Deo Gratias. Doktor, ze zniecierpliwieniem w głosie, wywołał następnego pacjenta. Była to młoda kobieta o sparaliżowanych palcach u jednej ręki — dłoń była sztywna i szponiasta. Kiedy doktor spróbował zgiąć jej palce, drgnęła porażona bólem; nie przestawała się przy tym uśmiechać z jakąś zuchwałą zalotnością, jakby myślała, że zdoła go w ten sposób nakłonić, aby jej oszczędził dalszych cierpień. Usta miała uszminkowane na kolor różowofiołkowy, który nie wyglądał dobrze przy czarnej skórze, a prawą pierś odsłoniętą, bo przed chwilą siedząc na stopniach ambulatorium karmiła dziecko. Wzdłuż ręki, do połowy jej długości, biegła szrama od nacięcia, które zrobił doktor, aby oswobodzić nerw łokciowy, uciskany przez swoją otoczkę. Przy pewnym wysiłku dziewczyna mogła teraz nieco

sprawniej poruszać palcami. Doktor, do wiadomości sióstr, zapisał na jej karcie wskazanie: „Okłady z parafiny" i zajął się następnym pacjentem. Od piętnastu lat doktor Colin pamiętał tylko dwa dni gorętsze od dzisiejszego. Nawet Murzynom upał dawał się we znaki i do ambulatorium przyszło o połowę mniej pacjentów niż zwykle. Wentylatora nie było i doktor Colin pracował na werandzie pod prowizoryczną markizą: stół, twarde drewniane krzesło, a za plecami ciasny gabinet, tak duszny, że bał się do niego wchodzić. Stały tam szafki-segregatory z kartami chorób, a metal w dotknięciu wprost parzył. Pacjenci obnażali przed nim kolejno swoje ciała; dotąd, po tylu latach, nie przywykł jeszcze właściwie do słodkognilnego zapachu, jaki wydaje czasem skóra trędowatych — ten zapach stał się dla niego zapachem Afryki. Przesuwał palcami po zaatakowanej chorobą po- wierzchni i niemal machinalnie spisywał obserwacje. Te obserwacje niewielką miały wartość, ale badanie palca mi, wiedział o tym, było dla pacjentów pociechą; nabierali przekonania, że nie są tymi, których nie wolno dotknąć. Teraz gdy ta choroba jako zjawisko fizyczne stała się uleczalna, musiał pamiętać zawsze, że trąd jest również problemem psychologicznym. Od strony rzeki dobiegł go z pokładu statku dźwięk dzwonu. Obok przychodni przejechał na rowerze właśnie w tym kierunku ojciec przełożony. Pokiwał ku niemu, a w odpowiedzi doktor uniósł dłoń do góry. Pewno to statek kompanii Otraco, którego od dawna się spodziewano. Miał przywozić pocztę raz na dwa tygodnie, ale nigdy nie można było na niego liczyć, bo częściej zjawiał się z opóźnieniem niż w porę; to go zatrzymał nieprzewidziany ładunek, to defekt w motorze. Wtem jakieś niemowlę zaczęło płakać i w jednej chwili wszystkie dzieci dokoła ambulatorium, jak psy, podniosły chóralny lament. — Henryk! — zawołał doktor Colin. Henryk, jego młody czarny pomocnik, rzucił komendę w swoim rodzinnym narzeczu: „Dzieci do piersi" i natychmiast powrócił spokój. O dwunastej trzydzieści doktor przestał przyjmować. W ciasnym, nagrzanym gabinecie przetarł ręcę spirytusem. Wybrał się także na przystań. Oczekiwał książki, którą miano mu przysłać z Europy — japońskiego „Atlasu trądu" — może nadeszła z tą pocztą. Długa uliczka prowadziła w stronę rzeki przez wioskę trędowatych: były to małe, dwuizbowe, zbudowane z cegły domki, każdy z glinianą lepianką za podwórkiem z tyłu. Kiedy przyjechał tu piętnaście lat temu, stały tylko te gliniane komórki, teraz służyły jako kuchnie. A jednak gdy ktoś miał umrzeć, przenosił się z powrotem tutaj, na podwórko. Nie potrafił umrzeć spokojnie w pokoiku z głośnikiem radiowym i obrazkiem ostatniego papieża. Umiał umierać tylko tam, gdzie umierali jego przodkowie, w ciemności otoczonej wonią zeschłej gliny i liści. W trzecim podwórku na lewo umierał właśnie jakiś stary Murzyn — siedział w cieniu otwartych drzwi kuchenki, na zniszczonym leżaku. Za wioską, w miejscu, skąd jeszcze nie widać było rzeki, leżał grunt przygotowany pod budowę tego, co z czasem miało się stać nowym budynkiem szpitalnym. Gro- madka trędowatych ubijała ostatni skrawek terenu pod dozorem ojca Józefa, który pracował razem z nimi; w starych spodniach kolom khaM i miękkim kapeluszu, który wyglądał tak, jakby wiele lat temu fale wyrzuciły go na brzeg, walił w ziemię nie ustając ani na chwilę. — Otraco? — zawołał ku niemu doktor Colin. — Nie, to statek biskupa — odparł ojciec Józef i odszedł próbując stopą, czy grunt jest równo ubity. Dawno już nabrał tego murzyńskiego zwyczaju: mówił idąc, nieraz odwrócony plecami, a i głos jego nabrał murzyńskiej modulacji. — Podobno mają na pokładzie jakiegoś pasażera. — Pasażera? Komin statku ukazał się oczom doktora w końcu długiej alei pociętego na kłody drewna

opałowego. Tą aleją szedł w jego stronę jakiś mężczyzna. Uniósł kapelusza. Tak, mężczyzna w jego wieku, dobrze po pięćdziesiątce, o szpakowatym zaroście (nie golił się widać tego rana), w pomiętym tropikalnym ubraniu. — Nazywam się Querry — przedstawił się sam; mówił akcentem, co do którego doktor nie mógł się zorientować, czy jest francuski, czy flamandzki, podobnie jak nie potrafił wywnioskować bezpośrednio, na jaką narodowość wskazuje nazwisko. — Moje nazwisko doktor Colin — powiedział. — Czy pan tutaj się zatrzymuje? — Statek dalej nie płynie — odpowiedział przyjezdny, tak jakby to istotnie tłumaczyło wszystko bez reszty. 2 Raz na miesiąc doktor Colin i ojciec przełożony przeglądali rachunki i odbywali poufną naradę. Utrzymanie szpitala trędowatych było powinnością zakonu, natomiast pensję doktora i koszty leczenia pokrywano z funduszy państwowych. Władze państwowe były partnerem bogatszym i bardziej opieszałym w płaceniu, i doktor dokładał wszelkich starań, aby odciążyć zakon na tyle, na ile się tylko dało. W walce ze wspólnym nieprzyjacielem połą- czyła ich z czasem zażyła przyjaźń — wiadomo było nawet, że doktor Colin bywa od czasu do czasu na mszy, 21 choć dawno już, jeszcze zanim przybył na ten ląd nędzy i spiekoty, nie wierzył w żadnego Boga, na którego zgodziłby się jakikolwiek kapłan. Drażniło go u ojca przełożonego tylko jedno; z wyjątkiem tych godzin, w których odprawiał mszę świętą i spał, bez przerwy palił cygara. Cygara były mocne, mieszkanie doktora ciasne, i we wszystkich broszurach i sprawozdaniach bezustannie znajdował się popiół. W tej chwili musiał znów strząsnąć popiół z rozliczeń, jakie przygotował dla kierownika wydziału sanitarnego w Luc. Zręcznie a delikatnie obciążał w nich władze państwowe kosztami nowego zegaira oraz trzech moski- tier zakupionych na użytek misji. — Bardzo przepraszam — usprawiedliwiał się ojciec przełożony, prósząc przy tym dalej popiołem na otwartą stronę „Atlasu trądu". Żywe, intensywne barwy i niespokojne kontury przypominały reprodukcję jednego z pejzaży Van Gogha, i doktor, który do chwili przyjścia ojca przełożonego przerzucał strony atlasu, doznawał przy tym czysto estetycznej satysfakcji. — Sam wiem, że to nie do wytrzymania — odezwał się znów zakonnik, strzepując popiół z książki. — Jestem jeszcze bardziej nieznośny niż zwykle, ale dopiero co miałem wizytę pana Ryckera. Ten człowiek wyprowadza mnie z równowagi. — Czego on chciał? — Ach, chciał dowiedzieć się czegoś o naszym gościu. I oczywiście nie był od tego, żeby nie spróbować jego zapasów whisky. — Czy dlatego warto mu było tłuc się trzy dni po tych fatalnych drogach? — No cóż, jedno jest pewne: whisky dostał. Opowiadał, że od wielu tygodni drogi były nie do przebycia, a on pragnął intelektualnej rozmowy. — Jak tam jego żona... i fabryka? — Rycker jest z tych, co polują na informacje. Sam ich nie udziela nigdy. Poza tym płonął chęcią przedyskutowania własnych problemów wewnętrznych. — Nigdy bym go nie podejrzewał o coś takiego. — Kiedy człowiek nie ma nic, z czego mógłby być dumny — powiedział ojciec przełożony — szuka powo dów do dumy w swoich duchowych problemach. Po dwóch szklankach whisky zaczął mi mówić o łasce. — I co ojciec zrobił? — Pożyczyłem mu jakąś książką. Nie będzie jej oczywiście czytał. Zna i tak odpowiedzi na wszystkie swoje pytania; sześć lat zmarnowanych w seminarium potrafi zrobić niemało

szfcody. Oczywiście, tak naprawdę chodziło mu tylko o jedno: stwierdzić, co to za jeden ów Querry, skąd przyjechał i jak długo ma tu zamiar zostać. Miałbym może pokusę zaspokoić jego ciekawość, gdybym sam to wiedział. Szczęściem Rycker boi się trędowatych, a przypadkiem wszedł właśnie boj Querry'ego. Dlaczego dał pan Querry'emu tego właśnie chłopca? — Deo Gratias nie jest już chory, ale to jeden z tych „wypalonych trądem", i nie chciałem odsyłać go stąd. Zamieść podłogę czy posłać łóżko może i bez palców. — Nasi goście bywają wybredni. — Zapewniam ojca, że Querry'emu to nie zawadza. Prawdę mówiąc, sam prosił o niego. Deo Gratias był pierwszym trędowatym, którego zobaczył opuściwszy statek. Naturalnie, powiedziałem mu, że chłopiec jest już wyleczony. — Deo Gratias przyniósł mi jakąś kartkę. Zdaje się, że Rycker nie był zachwycony tym, że ją dotknąłem. Żegnając się nie podał mi ręki. Jakże dziwne wyobrażenia mają ludzie na temat trądu, prawda, doktorze? — Nauczyli się tego z Biblii. Podobnie jak spraw dotyczących płci. — Szkoda, że ludzie tak przebierają w tym, czego można się nauczyć z Biblii — powiedział ojciec przełożony, próbując strącić słupek popiołu do popielniczki. Ale, jak zwykle, nie sądzone mu było trafić. — A co ojciec myśli o Querry'm? Po co, zdaniem ojca, tu przyjechał? — Zbyt jestem zajęty, żebym chciał wnikać w motywy czyjegoś postępowania. Dałem mu pokój i łóżko. To nie taki znów kłopot wyżywić jeszcze jednego człowieka. A trzeba mu oddać sprawiedliwość, że bardzo skwapliwie ofiarowywał swoją pomoc — jeśli w ogóle potrafiłby w czymś pomóc. Może po prostu szuka spokojnego miejsca, gdzie mógłby wypocząć. — Nie tak wielu ludzi wybrałoby na okresu urlopu 'U szpital trędowatych: to nie uzdrowisko. Kiedy poprosił mnie o tego chłopca, bałem się przez chwilą, że mamy może do czynienia z leprofilem. — Leprofilem? A ja, czy nie jestem leprofilem? — Nie, ojcze. Ojciec jest tu dlatego, że składał ojciec śluby posłuszeństwa. Ale wie ojciec doskonale, że zdarzają się leprofile, choć śmiem twierdzić, że są to częściej kobiety niż mężczyźni. Zdaje się, że pociąga ich droga Schweitzera. Skłonni są raczej obcierać chorym stopy własnymi włosami, jak owe niewiasty z Ewangelii, niż obmywać je czymś bardziej antyseptycznym. Zastanawiam się czasem, czy ojciec Damian nie był leprofilem. Nie potrzebował wcale sam się zarażać trądem po to, aby lepiej służyć tym ludziom. Trochę elementarnych środków ostrożności... Czy ja, straciwszy palce, byłbym lepszym lekarzem, jak ojciec myśli? — Nie wiem, czy wynajdowanie motywów może tu być na cokolwiek przydatne. Querry nikomu tu nie zawadza. — Nazajutrz po jego przyjeździe zabrałem go do szpitala. Chciałem sprawdzać jego reakcje. Były najzupełniej normalne: obrzydzenie, a nie pociąg. Musiałem dać mu do powąchania eter. — Ja nie jestem tak jak pan, doktorze, podejrzliwy i nie widzę na każdym kroku leprofila. Są ludzie, którzy kochają nędzę i nie brzydzą się jej. Czy to takie złe? Czy chcąc ich nazwać, musimy koniecznie wynaleźć jakieś słowo zakończone na „fil”? — Leprofil jest złym pielęgniarzem, a w końcu sam staje się pacjentem. — Tak, ale mimo wszystko, doktorze, i sam pan to mówił, trąd jest zagadnieniem psychologicznym. To może być bardzo cenne dla trędowatego, jeśli czuje, że jest kochany. — Pacjent zawsze zdoła odkryć, czy to on sam jest kochany, czy tylko jego choroba. Ja nie chcę, by trąd kochano. Ja go chcę zlikwidować. Na świecie jest piętnaście milionów

trędowatych. Nie chcemy, proszę ojca, tracić czasu na neuropatów. — A ja bym chciał, żeby pan miał trochę czasu do stracenia. Za wiele pan pracuje. Ale doktor Colin nie słuchał. — Pamięta ojciec — mówił — ten mały szpitalik trę- iłowatych w buszu, obsługiwany przez zakonnice? Kiedy odkryto, że DDS jest skutecznym lekiem, ilość pacjentów spadła bardzo szybko do kilkunastu. Czy wie ojciec, co mi powiedziała jedna z zakonnic: „To straszne, panie doktorze. Niedługo nie bądziemy tu mieć ani jednego trędowatego". To był z pewnością wypadek leprofilii. — Biedna kobieta — powiedział ojciec przełożony. — Nie widzi pan drugiej strony medalu. — Jakiej drugiej strony? — Problemu starej panny, pozbawionej wyobraźni, a pragnącej czynić dobro, być przydatną. Nie tak wiele jest miejsc na świecie dla takich ludzi. A tu nagle cotygodniowe dawki tabletek DDS odbierają jej możność realizacji życiowego powołania. — Słyszałem, zdaje się, że ojciec nie zamierza wnikać w motywy działania. — Ech, i moje rozpoznanie jest bardzo powierzchowne, równie powierzchowne jak pańska diagnoza, doktorze. Ale wszystkim nam wyszłoby na zdrowie, gdybyśmy byli nawet jeszcze bardziej powierzchowni. Powierzchowny sąd nikomu nie wyrządza prawdziwej szkody. Natomiast jeśli zacznę sondować to, co leży głębiej, pod pragnieniem, by być użytecznym, wtedy mogę natknąć się na jakieś okropności, a doszedłszy do tego punktu każdy odczuwa pokusę, by dać spokój. A przecież, gdyby drążyć jeszcze głębiej, kto wie?... Może by się okazało, że i te okropności to nie wszystko, że to tylko parę kolejnych warstw. W każdym razie bezpieczniej wydawać sądy powierzchowne. Łatwiej przejść nad nimi do porządku dziennego. Łatwiej nawet tym, którzy padli ofiarą. — No, a Querry? Co o nim myśleć? Oczywiście, traktując rzecz powierzchownie. Część druga "Rozdział I 1 Ktoś, kto znajdzie się w obcym, nie znanym sobie miejscu, odczuwa zawsze potrzebę, by zacząć się natychmiast otaczać tym, co bliskie i dobrze znane: może to być fotografia albo też równo ustawione książki, jeśli z przeszłości nie wyniósł nic prócz książek. Querry nie miał ani fotografii, ani żadnych książek, jeśli nie liczyć prowadzonego przez siebie dziennika. Kiedy pierwszego ranka zbudził go o szóstej odgłos odmawianych w kaplicy modlitw — drzwi do kaplicy były tuż koło jego drzwi — poczuł śmiertelną trwogę zupełnego opuszczenia. Leżał na plecach wsłuchując się w monotonną melodię pobożnych wersetów i kto wie, czy gdyby jego sygnet miał w sobie jakąś magiczną siłę, nie obróciłby go i nie poprosił pierwszego z brzegu zgłaszającego się ducha, aby go przeniósł z powrotem na miejsce, które z braku odpowiedniejszego określenia nazywał swoim domem. Ale jeśli w ogóle istnieją siły magiczne, to prędzej już mogłyby tkwić w owych rytmicznych a niezrozumiałych wersetach za ścianą. Przypominały mu one, podobnie jak zapach lekarstw, jakby jakąś dawno przebytą chorobę. Wyrzucał sobie teraz, że nie przewidział tego: tereny dotknięte trądem są zarazem terenami występowania tej innej choroby. Spodziewał się doktorów i pielęgniarek, a zapomniał, że natknie się na księży i zakonnice. Do drzwi pukał Deo Gratias. Przed chwilą próbował odciągnąć zasuwkę i Querry słyszał skrobanie jego kikuta o drzwi. Wiaderko z wodą wisiało na przegubie dłoni jak płaszcz na kołku w szatni. Querry, zanim przyjął go na służbę, spytał doktora Colin, czy chłopak cierpi, a doktor uspokoił go, wyjaśniwszy, że w wypadku trądu okaleczenie wyklucza ból i odwrotnie. Owszem, cierpią ci o usztywnionych paraliżem palcach i napiętych nerwach — cierpią ponad ludzką wytrzymałość (nocą słychać czasem ich krzyki), ale cierpienie zabezpiecza w pewien sposób

przed kalectwem. Ouerry leżał w łóżku na plecach i zaciskając dłonie zginał palce — nie cierpiał. I tak od pierwszego przebudzenia, od pierwszego ranka, zaczął wypracowywać sobie pewną rutynę, próbując wydzielić na obcym, nieznanym terenie jakiś obszar swojskości. To było warunkiem przetrwania. Co dzień o siódmej rano jadł z ojcami śniadanie. Nadchodzili do jadalni i różnych stron, każdy od pracy, którą zajmował się w ciągu tej godziny, jaka upłynęła od chwili zakończenia śpiewów. Ojciec Paweł i brat Filip mieli pod swoją pieczą prądnicę, dostarczającą prądu misji i wiosce trędowatych; ojciec Jan odprawiał mszę w domku dla zakonnic; ojciec Józef stanął już razem z robotnikami do pracy nad oczyszczaniem terenu pod nowy budynek szpitalny; ojciec Tomasz, o kamiennych wpadniętych oczach w bladej jak glina twarzy, łykał pośpiesznie kawę, jakby to było lekarstwo o odrażającym smaku, i ruszał nadzorować dwie zlecone sobie szkoły. Brat Filip siedział w milczeniu i nie brał udziału w żadnych rozmowach: był starszy niż pozostali zakonnicy, nie mówił w żadnym języku poza flamandzkim, a twarz jego była jedną z tych twarzy, które zdają się wyżłobione deszczami i cierpieniem. Ponieważ najbardziej charakterystyczne cechy ludzi uwidaczniają się na twarzach, podobnie jak to się dzieje z negatywami wywoływanymi w kąpieli z tiosiarczanu sodu, Ouerry trzymał się z dala od zakonników. Bał się, że mogą go pytać, póki nie zaczął pojmować, że, podobnie jak ci księża z seminarium nad rzeką, nie zapytają go na pewno o nic ważnego. Nawet te pytania, które wydawały się im potrzebne, formułowano tak, że brzmiały jak stwierdzenie: „Gdyby chciał pan pojechać na mszę, to w każdą niedzielę o wpół do siódmej rano zajeżdża tu autobus". Przy czym nikt nie domagał się, aby Ouerry wyznał w odpowiedzi, że nie chodzi już na mszę przeszło dwadzieścia lat. Nikt też nigdy nie zwrócił uwagi na jego nieobecność. Po śniadaniu brał zazwyczaj książkę, wypożyczoną z niewielkiej biblioteki doktora, i szedł na brzeg rzeki. « Na tym odcinku rozlewała się ona szerzej, niemal na milę. Stara blaszana łódź, od dawna nie używana i pokryta rdzą, broniła go przed mrówkami; Querry siedział tu, póki słońce nie podniosło się zbyt wysoko: zaraz po dziewiątej zaczynało już być męczące. Czasem czytał, czasem po prostu patrzył na spokojny, zgniłozielony nurt rzeki, niosący nieprzerwanie, w powolnym tempie posuwających się w tłoku taksówek, małe wysepki trawy i wodnych hiacyntów, gdzieś z głębi Afryki, ku dalekiemu morzu. Na drugim brzegu, górując nad zieloną ścianą dżungli, stały olbrzymie drzewa o korzeniach widocznych ponad ziemią i podobnych do żeber nie wykończonego okrętu, a wierzchołkach brązowych jak nieświeże kalafiory. Wygięta trochę to w jedną, to w drugą stronę i nie zakłócona żadnym odgałęzieniem, linfia pni o zimnoszarej barwie nadawała im pozór istot żywych, niby jakichś gadów. Na grzbietach czekoladowych krów stały porcelanowobiałe ptaki, a kiedyś przez całą godzinę obserwował jakichś ludzi, bezczynnie siedzących w pirodze tuż koło brzegu; matka rodziny miała na sobie jaskrawożółtą suknię, pomarszczony jak kora mężczyzna siedział schylony nad wiosłem, którym nie poruszył ani razu, a dziewczyna z małym dzieckim na kolanach uśmiechała się i uśmiechała bez końca jak otwarte pianino. Kiedy stawało się za gorąco, aby dłużej siedzieć w słońcu, szedł do doktora, który był w szpitalu albo w ambulatorium, a wtedy miał już za sobą połowę dnia. Mógł teraz patrzeć na wszystko nie czując mdłości i obywając się bez butelki z eterem. Po miesiącu wdał się w rozmowę z doktorem. — Ma pan ośmiuset chorych; musi panu chyba bardzo brakować ludzi do pomocy? — Tak. — Może bym mógł się panu na coś przydać... Wiem, że nie mam kwalifikacji... — Pan niedługo wyjeżdża, prawda?

— Nie mam żadnych planów. — Czy ma pan jakieś pojęcie o elektroterapii? — Nie. — Gdyby to pana interesowało, mógłby pan zdobyć kwalifikacje. Pół roku w Europie. — Nie chcą wracać do Europy — powiedział Querry. — Nigdy? — Nigdy. Boją sią wracać. — Może to zdanie w jego własnych uszach zabrzmiało melodramatycznie, dość że spróbował się wycofać. — Właściwie nie boję się. Są pewne powody. Doktor przesunął palcami po plamach widocznych na plecach dziecka. Niedoświadczonym oczom dziecko zdawało się najzdrowsze w świecie. — To będzie z czasem paskudny przypadek — powiedział doktor Colin. — Proszę dotknąć. Wahanie Querry'ego było równie tTudno dostrzegalne jak te objawy trądu. Początkowo jego palce nie wyczuwały absolutnie nic, ale po chwili natknęły się na miejsca, w których na skórze dziecka narosła jak gdyby dodatkowa warstwa. — Czy nie zna się pan nic a nic na elektryczności? — Niestety. — Bo, widzi pan, oczekuję z Europy pewnego aparatu. Miał już dawno nadejść. Będę mógł dzięki niemu zmierzyć temperaturę skóry w dwudziestu miejscach równocześnie. Palcami pan tego nie wyczuje, ale ten guzek tutaj jest cieplejszy niż skóra dookoła niego. Mam nadzieję, że z czasem potrafię uprzedzić wystąpienie plamy. W Indiach już teraz tego próbują. — Pan mi proponuje rzeczy zbyt dla mnie zawiłe — powiedział Querry. — Jestem człowiekiem, który zna tylko jedno rzemiosło, ma jeden typ uzdolnień. — Co to za rzemiosło? — spytał doktor. — Stanowimy tu miniaturowe miasto i niewiele jest rzemiosł, dla których nie znalazłoby się u nas zastosowania. — Spojrzał na Querry'ego z nagłą podejrzliwością. — Nie jest pan chyba pisarzem? Pisarz nie ma tu nic do roboty. Chcemy pracować w spokoju. Nie chcemy stać się rewelacją dla światowej prasy, tak jak rewelacją stał się Schweitzer. — Nie jestem pisarzem. — Albo fotografem? Nie pozwolę z naszych trędowatych robić eksponatów do jakiegoś muzeum okropności. — Nie jestem fotografem. Proszę mi wierzyć, spokój jest mi potrzebny w równym stopniu, co panu. Wcale bym tu nie wysiadł, gdyby statek płynął gdzieś dalej. — Niech mi pan powie, jaki jest pana zawód, a coś tu dla pana znajdziemy. — Rzuciłem go od dawna — powiedział Querry. Obok nich przejechała na rowerze zakonnica z zaaferowaną twarzą. — Czy nie ma tu prostej roboty, którą bym mógł zarobić na swoje utrzymanie? — spytał. — Na przykład bandażowanie. W tym też nie mam wprawy, ale na pewno nietrudno się tego nauczyć. Musi być także ktoś, kto pierze bandaże. Mógłbym zastąpić jakiegoś cenniejszego pracownika. — To już domena sióstr. Moje życie tutaj byłoby nie do wytrzymania, gdybym mieszał się w to, co do nich należy. Czy pan się tu źle czuje? Może za następną bytnością statku wróciłby pan nim do stolicy? W Luc znajdzie pan mnóstwo możliwości. — Nie zamierzam nigdzie wracać — oświadczył Quer- ry. — Lepiej byłoby wobec tego uprzedzić ojców — odparł z ironią doktor. Potem zawołał do swego pomocnika: — Na dziś dosyć! Już nie przyjmuję — i myjąc w spirytusie ręce spojrzał przez ramię na Querry'ego. Pomocnik wyprosił właśnie stadko trędowatych z ambulatorium, tak że zostali sami.

— Czy poszukuje pana policja? — spytał. — Może to pan bez obawy powiedzieć mnie... czy komukolwiek z nas. Przekona się pan, że zakład dla trędowatych jest miejscem równie bezpiecznym jak Legia Cudzoziemska. — Nie. Nie popełniłem żadnej zbrodni. Zapewniam pana, że moja historia jest absolutnie nieinteresująca. Usunąłem się, ot i wszystko. Jeśli ojcowie nie zechcą, żebym tu pozostał, mogę w każdej chwili ruszyć gdzieś dalej przed siebie. -— Statek dalej nie płynie... sam pan tak powiedział. — Jest i droga lądowa. — Owszem. W jednym kierunku. Prowadzi tam, skąd pan przyjechał. I nieczęsto da się nią przejechać. Mamy teraz porę deszczową. — Pozostają mi jeszcze własne nogi — rzucił Querry. Colin oczekiwał przy tych słowach uśmiechu, ale na twarzy QueTry’ego nie było ani śladu uśmiechu. — Jeśli chce mi pan rzeczywiście pomóc — zaczął — i nie obawia się pan uciążliwej podróży, może pan poje chać drugą naszą ciężarówką do Luc. Niejeden tydzień może upłynąć, zanim pojawi się tu statek. Mój nowy aparat pewno tymczasem nadszedł i będzie leżeć w mieście. W osiem dni powinien pan być tam i z powrotem... oczywiście, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Pojedzie pan? Trzeba będzie sypiać w buszu, a jeśli promy są nieczynne, będzie pan musiał zawrócić z drogi. Trudno to właściwie nazwać drogą — ciągnął, zdecydowany za wszelką cenę uniknąć wyrzutów ojca przełożonego za nakłanianie Que- rry'ego do tej poroży. — I to tylko w tym wypadku, jeśli naprawdę chce pan nam pomóc... widzi pan sam, że nikt z nas nie może pojechać. Nie dadzą sobie bez nas rady. — Oczywiście, ja mogę jechać zaraz. Doktorowi przemknęło przez myśl, że i to może jest człowiek zobowiązany do posłuszeństwa, ale nie wchodziła tu w grę żadna władza Boska ani ludzka, tylko władza przypadku, tego, co przynosi ze sobą pierwszy podmuch wiatru. — Może pan też przywieźć trochę mrożonych jarzyn i mięsa na befsztyki — dodał. — I ojcom, i mnie przydałaby się jakaś odmiana w jadłospisie. W Luc jest magazyn z chłodnią. Niech pan każe swojemu Deo Gratias przynieść ode mnie łóżko polowe. Jeśli pan weźmie rower, to pierwszą noc może pan spędzić u Perrinów, ale ciężarówką tam pan nie dojedzie. Mieszkają nad rzeką. O jakieś osiem godzin dalej są Chantinowie... chyba że wyjechali do kraju, nie pamiętam już. I wreszcie, przy drugim promie, o jakieś sześć godzin drogi od Luc, są na pewno Ryckerowie. Zostanie pan przez niego entuzjastycznie przyjęty, mogę za to ręczyć. — Wolę spać w samochodzie — odparł Cłuerry. — Nie jestem człowiekiem towarzyskim. — Ostrzegam pana, że to podróż niełatwa. I możemy przecież czekać na statek. Przez chwilę milczał, aby dać Querry'emu czas na odpowiedź, ale usłyszał tylko: „Będzie mi miło, jeśli się na coś przydam". Widocznie Ouerry nie miał nic więcej do powiedzenia. Wzajemny brak zaufania dławił rozmowę; doktor miał wrażenie, jakby te nieliczne, jako tako bezpieczne, a niełatwe do znalezienia zdania były od dłuższego czasu przechowywane w jakimś słoju w jego ambulatorium i pachniały formaliną. Rzeka, płynąc przez puszczę, zakreśla tu ogromny łuk i las wespół z deszczem pokonał niejedno pokolenie rządców kraju, którzy drogę ze stołecznego miasta okręgu Luc próbowali poprowadzić po jego cięciwie. Deszcze tworzyły trzęsawiska, na wezbranych dopływach rzeki przestawały działać promy, a jednocześnie, z rzadka co prawda, podobnie jak odległe od siebie są warstwice geologicznych okresów, las rzucał w poprzek drogi pnie drzew. W głębi puszczy drzewa starzeją się niedostrzegalnie w ciągu stuleci, a potem nagle któreś z nich umiera,- przez pewien czas spoczywa na wpół zwalone w lepkich ramionach lian, aż te,

wcześniej czy później, opuszczą ostrożnie trupa tam, gdzie znajdą na niego dość miejsca, a tym jedynym miejscem jest wąska jak trumna albo jak grób droga. Nie było karawanów, żeby odwieźć te trupy gdzieś dalej; usunąć je można było tylko za pomocą ognia. W porze deszczów nikt nie ośmielał się korzystać z drogi; nieliczni mieszkający w dżungli osadnicy byliby w tym okresie zupełnie odcięci od świata, gdyby nie rowery, którymi można było dojechać do rzeki i tam, obozując w rybackiej wiosce, czekać nadejścia statku. Potem, kiedy deszcze ustawały, całe tygodnie mijały jeszcze, zanim miejscowe władze zdobyły ludzi, którzy by przygotowali odpowiednio duże ogniska i oczyścili drogę. Gdyby przez parę lat zaprzestano o nią dbać, droga znikłaby najzupełniej i na zawsze. Dżungla przekształciłaby ją niebawem w jakiś gryzmoł na swojej powierzchni, podobny do tych pierwszych nieporadnych rysunków, jakie człowiek dawnych epok wykonywał w jaskiniach, a wtedy pozostałyby tu tylko gady, owady, trochę ptaków i małp, a może także jakieś plemiona zbliżone do Pigmejów — jedyne ludzkie istoty, które potrafią żyć w puszczy obywając się bez drogi. Pierwszego wieczoru Querry zatrzymał ciężarówkę na jakimś zakręcie, w miejscu, gdzie odchodziła ścieżka prowadząca do plantacji Perrinów. Otworzył puszkę zupy i drugą parówek, a w tym czasie Deo Gratias rozłożył dla niego łóżko na ciężarówce i zapalił naftową maszynkę. Zaproponował chłopcu, że podzieli się z nim jedzeniem, ale on miał już w owiniętym jakąś szmatą garnuszku swoją porcję, wobec tego siedli obaj w milczeniu, po dwu stronach samochodu, rozdzieleni nim, jakby w dwu oddzielnych pomieszczeniach. Po skończonym posiłku Quer- ry obszedł maskę samochodu, mając zamiar powiedzieć parę słów do swego boya, ale Deo Gratias powstał na jego widok, przez co sytuacja stała się równie oficjalna, jak gdyby Querry wszedł do jego chaty w wiosce, a wszelkie słowa, jakie mógłby przy tej okazji powiedzieć, okazały się już martwe i zbędne. Gdyby boy nosił zwyczajne imię: Piotr, Jan, Marek, można by zacząć od niego jakieś proste francuskie zdanie, ale Deo Gratias... to niedorzeczne imię uwięzło Querry'emu w ustach. Czując, że nie chce mu się wcale spać, oddalił się trochę od samochodu i zapuścił w ścieżkę, która prowadziła może do rzeki, a może do Perrinów, i wtedy usłyszał za sobą jakiś głuchy dźwięk; to Deo Gratias stąpał na swoich kikutach. Nie wiadomo, czy szedł za nim po to, by go bronić, czy dlatego, że bał się zostać sam, w ciemności, koło samochodu. Querry odwrócił się, zniecierpliwiony, bo nie miał ochoty na niczyje towarzystwo, a wtedy tamten zatrzymał się i stojąc na swoich bezpalcych, zaokrąglonych stopach, wsparty na kiju, wyglądał jak coś, co przed wieloma laty wyrosło na tej ścieżce, i czemu ludzie w pewnym oznaczonym dniu składają teraz ofiary. — Czy to ścieżka do Perrinów? Deo Gratias odpowiedział twierdząco, ale Querry podejrzewał, że jest to odpowiedź, którą Murzyni dają zawsze na tak sformułowane pytanie. Wrócił do samochodu i położył się na łóżku polowym. Słyszał, jak Deo Gratias układa się na noc obok ciężarówki, i leżąc na plecach patrzył w górę tam, gdzie powinny być gwiazdy, choć przez siatkę moskitiery nie było ich widać. Jak zwykle, o ciszy nawet nie było mowy. Cisza jest właściwością wielkich miast. Śniła mu się dziewczyna, którą znał kiedyś i którą, jak mu się zdawało, kochał. Przyszła do niego zapłakana, bo stukła jakiś wazon, który szczególnie lubiła, i gniewała się na niego, ponieważ nie podzielał jej strapienia. Uderzyła go w twarz, ale on poczuł tylko, jakby go ktoś chlapnął masłem po policzku. „Przepraszam — powiedział — ale odszedłem już za daleko, nie czuję już nic, jestem trędowaty." I zaczął tłumaczyć jej, na czym polega jego choroba, gdy wtem obudził się. Tak mniej więcej wyglądały jego dni i noce. Poza nużącą monotonią dżungli nie natknął się na żadne kłopoty. Promy były czynne; pomimo deszczu, który ostatniej nocy potokami lał

się na nich z nieba, rzeki nie wezbrały. Deo Gratias zrobił z impregnowanej płachty rodzaj namiotu na tyle samochodu, a sam, jak każdego wieczoru, ułożył się na ziemi, osłonięty tylko podwoziem. Potem znów wstało słońce i okazało się, że nie są już na trakcie przecinającym puszczę, ale na bitej drodze, w odległości paru mil od Luc. 3 Bardzo długo szukali owego aparatu doktora Colin, nim go na koniec odnaleźli. Oddział spedycyjny kompanii Otraco nic o nim nie wiedział i o zagubienie podejrzewał komorę celną, która była tylko lichą szopką na molo wyładunkowym w niewielkim porcie rzecznym, gdzie biegały ujadając psy o wielkich nietoperzowych uszach. Komora celna nie wykazała zainteresowania ani zamiaru jakiejkolwiek pomocy, wobec tego Querry postanowił wynaleźć, choćby spod ziemi, kontrolera — białego, który właśnie spędzał popołudniową sjestę w jednym z mieszkań nowoczesnego, niebiesko-różowego bloku mieszkalnego, stojącego w małym parku, gdzie na rozpalonych cementowych ławkach nie widać było żywego ducha. Drzwi otworzyła jakaś zaspana i rozczochrana Murzynka wyglądająca tak, jakby brała udział w popołudniowej sjeście kontrolera celnego. Kontroler był starszawym Flamandczykiem, mówiącym bardzo kiepską francuszczyzną. Worki pod jego zmęczonymi oczami były niby sakiewki pełne zbieranych ukradkiem wspomnień i rozczarowań, jakie przyniosło życie. Ouerry tak już przywykł do bytowania w puszczy, że zdawało mu się, jakby ten człowiek należał do innej epoki, innej niż jego własna rasy. Ścienny handlowy kalendarz z barwną reprodukcją jakiegoś płótna Vermeera, stojący na tle zamkniętego pianina rodzinny tryptyk: żona z dwojgiem dzieci, i jego własny portret w mundurze o pradawnym kroju z czasów jakiejś pradawnej wojny — były niby pozostałością zamarłej kultury. Można je było dokładnie umieścić w czasie, ale żadne naukowe badania nie zdołają już objawić przeżyć, które tym przedmiotom niegdyś towarzyszyły. Kontroler był bardzo serdeczny, a zarazem zmieszany, tak jakby gościnnością starał się pokryć jakąś tajemnicę swojej sjesty. Mundur miał gruntownie porozpinany, widocznie zapomniał o guzikach. Zaprosił Querry'ego, aby usiadł i napił sią czegoś, ale usłyszawszy, że ten przyjechał ze szpitala dla trędowatych, stał sią niespokojny i z obawą wpatrywał się w krzesło, na którym siedział Querry. Może spodziewał się, że zobaczy na własne oczy, jak bakterie trądu sadowią się w pokryciu mebla. Twierdził, że nie wie o żadnym aparacie, i przypuszczał, że może się on znajdować w katedrze. Kiedy Querry wyszedłszy przystanął na podeście schodów, usłyszał, że w łazience puszczono wodę. Widocznie kontroler dezynfekował sobie ręce. Istotnie, aparat swego czasu został złożony w katedrze, choć zarządzający tymi pomieszczeniami ksiądz twierdził początkowo, że nic o tym nie wie, gdyż przypuszczał, że skrzynie zawierają jakieś święte figury albo książki do biblioteki ojców. Wysłano je właśnie niedawno statkiem należącym do Otraco i gdzieś tam na rzece przypuszczalnie utknęły. Querry pojechał zatem do magazynu-chłod- ni. Pora sjesty już minęła i po groszek trzeba było stać w kolejce. Dokoła niego rozbrzmiewały podniecone głosy o wysokiej, charakterystycznej dla krajów kolonialnych nucie: każdy był zdenerwowany z innego powodu, każdy domagał się dla siebie uwagi. Przez chwilę miał wrażenie, że znów znalazł się w Europie i bojąc się, że go rozpoznają, instynktownie ukrył głowę w ramionach. W tym zatłoczonym sklepie uprzytomnił sobie, ile spokoju można było zakosztować na rzece i na uliczkach wioski trędo- watych. — Ależ pan musi mieć ziemniaki i koniec — przekonywał jakiś kobiecy głos. — Jak pan śmie się zapierać? Nadeszły wczorajszym samolotem. Pilot mi mówił. — Zagrała najwidoczniej ostatnią kartą, odwołując się do białego kierownika sklepu. — Będę miała

gubernatora na ©biedzie- — Ziemniaki, obrane już i zawinięte w celofan, wyłoniły się ukradkiem spod lady. — Czy pan Querry? — powiedział inny głos. Obrócił się. Człowiek, który go zagadnął, był wysoki i przygarbiony, jakby nadmiernie wyrośnięty. Podobny był do tych roślin, które ludzie stawiają w łazience, hodowanych w wilgoci, wystrzelających zbyt wysoko. Miał małe czarne wąsiki, które wyglądały jak rozmazana odrobina wielkomiejskiej sadzy, a płaska i wąska twarz zdawała się ciągnąć bez końca, jakby dla uzmysłowienia prawa o dwóch liniach równoległych, które ¡się nigdy nie mogą spotkać. Położył gorącą, niespokojną dłoń na ramieniu Querry'ego. — Nazywam się Rycker. Wtedy w zakładzie nie zastałem pana. Jak pan się tu dostał? Czy statek jest w mieście? — Przyjechałem samochodem ciężarowym. — Miał pan szczęście, że udało się panu przejechać. W powrotnej drodze musi się pan zatrzymać na noc u mnie. — Muszę wracać do zakładu. — Dadzą sobie radę bez pana. Będą musieli dać sobie radę. Po wczorajszej nocnej ulewie prom będzie nieczynny, za wysoki stan wody. Na co pan tu czeka? — Chciałem tylko parę puszek haricots verts i parę... — Hej, chłopcze! Haricots verts dla tego pana. Widzi pan, trzeba na nich trochę z góry. Inaczej nigdy nie zrozumieją. Jeśli nie chce pan zatrzymać się u nas, nie ma innego wyjścia, jak czekać tutaj, póki woda nie spłynie, a hotel, mogę iść o zakład, nie przypadnie panu do smaku. To przecież prowincjonalna dziura. Nic, co by mogło zainteresować człowieka pana pokroju. To pan przecież jest właśnie ten słynny Querry, prawda? — Usta Ryckera zamknęły się nagle jak zatrzaskująca się pułapka, a oczy — oczy detektywa — błysnęły przy tym chytrze. — Nie wiem, o czym pan mówi. — Nie wszyscy żyjemy tak całkiem poza światem jak ojcowie i nasz wątpliwy przyjaciel — doktor. Oczywiście, że to trochę pustkowie, ale mimo wszystko człowiek stara się jakoś nie wychodzić z obiegu. Dla mnie dwa tuziny jasnego piwa, i pośpiesz się, chłopcze. Uszanuję oczywiś cie pańskie incognito, nie powiem ani słowa. Może mi pan ufać — nie naruszą praw gościnności. Będzie pan u mnie bezpieczniejszy niż w hotelu. Mieszkamy tylko we dwoje, | żoną. Zresz!tą to właśnie żona powiedziała mi: „Jak sądzisz, czy to jest ten słynny Querry?" — Pan się myli. — O nie, nie mylę się. Gdy pan zajedzie do nas, pokażę panu fotografię — w jakiejś gazecie, wie pan, leży ich zawsze mnóstwo, mogą się kiedyś przydać. No i proszę! Ta się przydała, nie ma co mówić; no, czy nie mam racji, przecież inaczej myślelibyśmy, że pan jest tylko jakimś krewnym Querry'ego, bo kto by się spodziewał, że właśnie ten słynny Querry znajdzie się w zakładzie dla trędowatych, gdzieś w głębi dżungli? Muszę przyznać, że jestem odrobinę zaciekawiony. Ale może mi pan ufać, naprawdę ufać. Sam mam dość własnych raczej poważnych problemów, więc potrafię okazać zrozumienie również cudzym. I ja też tu się zakopałem. Wyjdźmy lepiej, w takich małych mieścinach nawet ściany mają uszy. — Bardzo mi przykro... ale tam czekają na mój powrót... — To Bóg zsyła deszcz albo pogodę. Zapewniam pana, że nie ma pan innego wyjścia. Rozdział II 1 Z domu i fabryki otwierał się widok na prom; dla człowieka tak jak Rycker pożeranego ciekawością trudno o lepsze położenie. Nikt nie mógł przejechać drogą, która prowadziła z miasta w głąb kraju, nie mijając dwóch szerokich okien skierowanych, niby soczewki lornetki, na rzekę.

Jechali teraz w głębokim niebieskim cieniu palmowych drzew ku rzece; za nimi w ciężarówce Querry'ego szofer Ryckera i Deo Gratias. — Widzi pan, panie Querry, jak to wygląda. Rzeka zanadto przybrała. Nie ma mowy, żeby przeprawić się dziś wieczór na drugą stronę. Kto wie, czy nawet jutro... Będziemy więc mieli dość czasu na ciekawą rozmowę. Wjechali na fabryczne podwórze i mijali ogromne, porzucone tu, rdzewiejące kotły; dokoła wisiał ciężki odór, jakby nieświeżej margaryny. Z jakichś otwartych drzwi wpadł na nich nagle strumień gorącego powietrza, a w przygasającym świetle dnia kłębił się i burzył odblask z potężnego pieca. — Z pewnością panu — zaczął Rycker — przyzwyczajonemu do fabryk, jakie widuje się na Zachodzie, wygląda to trochę na ruderę. Co prawda nie mogę sobie przypomnieć, czy miał pan kiedykolwiek coś wspólnego z jakąś fabryką. — Nie. — Tyle jest dziedzin, w których słynny Querry zdołał się wybić. Raz po raz powtarzał „słynny", jakby to był szlachecki tytuł. — Zakład idzie — mówił dalej, podczas gdy samochód podskakiwał na wybojach pomiędzy kotłami — idzie pełną parą. Nic się tu nie marnuje. Kiedy kończymy przeróbkę orzecha, nie zostaje nic. Dosłownie nic. Jądro jest rozdrobnione — rozkoszował się wymawiając tyle chrapliwych „r" — olej wytłoczony, a łupiny idą do pieców. Nie trzeba nam innego paliwa; ogień w naszych piecach podtrzymuje się łupinami... Zostawili oba samochody na podwórzu i poszli w stronę domu. — Marie, Marie! — wołał Rycker, oskrobując buty z błota i tupiąc po deskach werandy. — Marie! W odpowiedzi na to wołanie natychmiast ukazała się zza domu dziewczyna w niebieskich dżinsach, o miłych, nie ukształtowanych jeszcze rysach twarzy. Querry miał już zapytać: „Czy to pańska córka?", ale Rycker uprzedził go. — Moja żona — przedstawił ją — a to, chérie, jest właśnie ten słynny pan Querry. Próbował się zapierać, ale powiedziałem mu, że widzieliśmy jego fotografię. — Bardzo miło mi pana poznać — powiedziała. — Chcielibyśmy, aby czuł się pan u nas jak najlepiej. Querry miał wrażenie, że dziewczyna nauczyła się paru takich okolicznościowych zdań na pamięć od nauczycielki albo z podręcznika savoir vivre. Wypowiedziawszy swoją kwestię, znikła równie nagle, jak się pojawiła; może dzwonek szkolny wezwał ją na lekcję. — Niech pan siada. Poszła przygotować coś do picia. Przyuczyłem ją już, jak pan widzi, i wie teraz, czego mężczyźnie potrzeba. — Pan od dawna żonaty? — Od dwóch lat. Przywiozłem ją z ostatniego urlopu. Na takiej jak ta placówce człowiek potrzebuje towarzysza. A pan żonaty? — Tak... to jest... byłem żonaty. — Wiem, myśli pan z pewnością, że ona jest, jak dlii mnie, za młoda. Ale ja jestem przewidujący. Jeśli się wierzy w małżeństwo, trzeba patrzeć i w przyszłość. Ja mam przed sobą jeszcze dwadzieścia lat, no... nazwijmy to, czynnego życia, a proszę pana, jak będzie za dwadzieścia lat wyglądała trzydziestoletnia kobieta? Mężczyzna w tro- H pikalnym klimacie stosunkowo lepiej się trzyma. Nie sądzi pan? — Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. A tropikalnych krajów właściwie nie znam. — Mogę pana zapewnić, że, wyłączywszy nawet seksualne, nie brak tu innych problemów. Święty Paweł napisał, jeśli się nie mylę, że lepiej ożenić się, niż gorzeć. A Marie dość długo zachowa jeszcze młodość, aby mnie wybawić od tych płomieni. To tylko żarty, oczywiście — dodał szybko. — O poważnych rzeczach trzeba mówić żartem, czyż nie tak? W głębi

duszy wierzę niezachwianie w miłość. — Zrobił to wyznanie tonem kogoś, kto wyznaje, że wierzy we wróżki. Na werandzie ukazał się służący z tacą, za nim pani Rycker. Querry wziął szklaneczkę, tymczasem służący trzymał syfon, a pani Rycker stała obok gościa — słowem, podział obowiązków. — Może pan będzie łaskaw powiedzieć, ile wody sodowej? — spytała. — A teraz, kochanie, powinnaś się przebrać w jakąś odpowiednią sukienkę — powiedział Rycker. Przy whisky wrócił znów do tego, co nazywał: „pańska sprawa". Jego sposób bycia mrtiej teraz przypominał detektywa, a bardziej adwokata, który z samej natury swojego zawodu jest niby wspólnikiem rozpatrywanego czynu. — Dlaczego właściwie pan tu przyjechał? — Człowiek musi gdzieś być. — Jednak, jak to już dziś rano mówiłem, nikt by się nie spodziewał spotkać pana tutaj, pracującego w szpitalu trędowatych. — Ja nie pracuję. — Kiedy byłem tam przed paroma tygodniami, któryś z ojców mówił, że jest pan w szpitalu. — Przypatrywałem się, jaik pracuje doktor Colin. Stałem koło niego, ot i wszystko. Robić nic nie potrafię. •— Czy to nie marnowanie talentu? — Nie mam żadnego talentu. — Nie powinien pan — powiedział Rycker — okazywać nam, biednym prowincjuszom, takiej pogardy. Potem weszli do domu, na obiad. Rycker odmówił krótką modlitwę przed jedzeniem, a pani domu odezwała się po raz drugi: — Mam nadzieję, że będzie się pan u nas czuł dobrze — zaczęła. — Czy zechce pan wziąć sałaty? Miała jasne włosy pozlepiane w pasma i pociemniałe od potu, a kiedy nad stołem przemknęła wielka czarno- -biała ćma, o skrzydłach nie mniejszych od nietoperzych, zobaczył, że oczy jej rozszerzył lęk. — Proszę czuć się u nas jak w domu — mówiła nie odrywając wzroku od ćmy, która siadła tymczasem na ścianie, wyglądając jak plama porostu. Zastanawiał się, czy młoda kobieta kiedykolwiek czuła się tutaj jak w domu. — Nieczęsto zdarzają się nam wizyty — ciągnęła, a jemu przyszło na myśl dziecko, któremu kazano zabawiać gościa, póki nie wróci matka. Pomiędzy whisky a obiadem zdążyła przebrać się w bawełnianą sukienkę 0 wzorze w jesienne liście, które były niby wspomnienie Europy. — A w każdym razie nie takie wizyty — przerwał jej Rycker. Było to jak gdyby przykręcenie gałki radioodbiornika nastawionego tytułem próby na lekcję dobrego wychowania, usłyszał już dosyć. Dźwięk głosu został usunięty z eteru, ale nie zniknęły zalęknione nieufne oczy 1 płynęły dalej zdania, których nikt nie miał słyszeć. — Mieliśmy ostatnio trochę upałów, prawda? Mam nadzieję, że leciał pan z Europy bez przygód. — Czy podoba się pani życie tutaj? — spytał Querry. To pytanie przeraziło ją: może nie było na nie odpowiedzi w jej podręczniku konwersacji. — Oo, tak — odpowiedziała. — Naturalnie. Takió interesujące — patrzyła przy tym szeroko otwartymi oczyma trochę w bok przez okno, na jaskrawo oświetlone podwórze, gdzie stały kotły podobne do nowoczesnycłyposągów; potem przeniosła wzrok na siedzącą na ścianj^ćmę i czyhającą na łup jaszczurkę z gatunku gekkonów.

— Przynieś, kochanie, tę fotografię —< powiedział Rycker. — Jaką fotografię? — No wiesz, fotografię pana Querry'ego. Wyszła wolno, ociągając się i nakładając drogi, żeby ominąć ścianę, na której wciąż siedziała nieruchomo ćma I czaiła się jaszczurka, i wróciła po chwili ze starym 41 jf egzemplarzem „Time'u". Querry pamiętał dobrze tę młodszą o dziesięć lat twarz (numer wyszedł akurat w czasie jego pierwszej bytności w Nowym Jorku). Artysta,, rysując z fotografii, nadał jego rysom trochę romantyczny charakter. Nie była to twarz, którą widywał przy goleniu, raczej twarz jakiegoś dalekiego kuzyna. Odzwierciedlała te przeżycia, myśli, nadzieje i głębie, których z pewnością nie zwierzał reporterom. Tło portretu stanowił jakiś budynek ze szkła i stali, który można byłoby wziąć za salę koncertową lub może nawet za oranżerię, gdyby nie wielki krzyż umieszczony niby dzwonnica obok drzwi, świadczący, że jest to kościół. — Widzi pan — odezwał się Rycker — wiemy wszystko. — O ile pamiętam, artykuł nie całkiem był zgodny z prawdą. — Przypuszczam, że to rząd... a może Kościół... zleciły tu panu jakąś misję? — Nie. Wycofałem się ze wszystkiego. — Miałem wrażenie, że człowiek pańskiego pokroju nigdy się nie może „wycofać". — O, nie. Człowiek dochodzi do jakiegoś kresu, tak samo jak żołnierze i dyrektorzy banków. Po obiedzie dziewczyna wstała od stołu, niby dziecko, które zjadło już deser. — Mam wrażenie, że poszła pisać dziennik — powiedział Rycker. — To dla niej pamiętny dzień: spotkanie ze słynnym Querry'm. Będzie miała o czym pisać. — A czy wiele znajduje tematów? — Nie mam pojęcia. Początkowo zaglądałem do tego dziennika od czasu do czasu, bez jej wiedzy, ale odkryła to i teraz go zamyka. Przypuszczam, że trochę zanadto jej dokuczałem. Pamiętam jeden fragment: „List od mamy. Biedna Maksima urodziła pięcioro szczeniąt". Było to w dniu, w którym otrzymałem odznaczenie z rąk gubernatora, ale ona ani słowem nie wspomniała o tej uroczystości. — W jej wieku, musi się tu czuć bardzo samotna. — Ech, nie wiem. Nawet na takim pustkowiu nie brak obowiązków domowych. Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że to ja jestem tutaj o wiele bardziej samotny. Sam pan widzi: ona nie jest przecież dla mnie towarzyszem w sensie intelektualnym. Oto jedna ze złych stron posiadania młodej żony. Jeśli chcą mówić o rzeczach, które naprawdę mnie obchodzą, muszę jechać samochodem aż do ojców. Jak na towarzyską rozmowę, to dość daleka droga. Przy moim trybie życia człowiek ma mnóstwo czasu, żeby niejedno przemyśleć. Jestem, mam nadzieję, dobrym katolikiem, ale pomimo to miewam pewne duchowe trudności. Mnóstwo ludzi bierze religię całkiem leikko, ale mnie w szóstym roku życia oddano do jezuitów, i nie spotkałby mnie pan tutaj, gdyby mistrz no- wicjatu był nieco bardziej sprawiedliwy. Z tego artykułu w „Time'ie" dowiedziałem się, że pan także jest katolikiem. — Wycofałem się ze wszystkiego — powtórzył z uporem Querry. — Ależ co pan mówi, z tego nie można sią chyba rwycofać! Jaszczurka na ścianie rzuciła się na ćmę, ale chybiła i znów przylgnęła w bezruchu do muru, rozkładając na nim małe, pazurzaste jak paproć łapki. — Prawdę mówiąc — ciągnął Rycker — ci ojcowie ze szpitala dla trędowatych nie są dla mnie odpowiednim środowiskiem. Elektryczność i budownictwo bardziej ich interesuje

niż zagadnienia wiary. Od pierwszej chwili, kiedy usłyszałem, że pan jest tutaj, zacząłem się cieszyć na rozmowę z katolićkim intelektualistą. — Ja sam nie uważam sią za takiego. — Przez długie lata, które spędziłem tutaj, z dala od świata, skazany byłem na własne myśli. Mam wrażenie, że niektórym ludziom wystarcza kij do golfa. Mnie nie. Czytałem naprawdę dużo na temat miłości. — Miłości? — Miłości Boga. Agape... nie eros. — Nie mam wystarczającego przygotowania, aby o tym mówić. . — Za surowo się pan osądza — oponował Rycker. Podszedł do stojącego z botku stolika i wziął z niego tacę z likierami, płosząc po drodze jaszczurkę, która znikła za reprodukcją jakiejś wczesnorenesansowej „Ucieczki do Egiptu". — Kieliszek Cointreau? — spytał. — Czy woli pan Van Der Hum? Querry zobaczył za werandą szczupłą sylwetkę w sukience w złote listki, zdążającą w stronę rzeki. Może poza domem ćmy nie były takie straszne. . — W seminarium nabrałem nawyku, aby więcej czasu poświęcać rozmyślaniom, niż to ludzie czynią zazwyczaj — mówił Rycker. — Talka religia jak nasza, jeśli ją pojmować głęboko, nastręcza niejeden problem. Na przykład... nie, to nie jest tylko przykład, dotknąłem samego sedna sprawy, tego, co mnie naprawdę gnębi... nie sądzę, aby moja żona rozumiała, czym jest w swej istocie chrześcijańskie małżeństwo. Na dworze słychać było w ciemności raz po raz: plusk, plusk, plusk. Widocznie rzucała do rzeki małe kawałki drzewa. — Wydaje mi się czasami — mówił Rycker — jakby o niczym prawie nie miała pojęcia. Zastanawiam się nieraz, czy rzeczywiście skończyła szkołę zakonną. Sam pan widzi: nawet nie żegna się przy posiłkach, kiedy ja odmawiam modlitwę. Czy wie pan, że wedle prawa kanonicznego ignorancja przekraczająca pewną granicę może nawet unieważnić małżeństwo? Oto jedna z tych spraw, o których na próżno usiłuję dyskutować z ojcami. Oni o wiele chętniej rozmawialiby o turbinach. No, ale teraz pan... — Nie czuję się kompetentny do dyskusji na te tematy — przerwał Querry. Kiedy zapadała cisza, słyszał wyraźnie szum rzeki. — Pan przynajmniej słucha. Księża już by zaczęli mówić o nowej studni; którą zamierzają kopać. Studnia proszę pana, studnia jako rywal duszy ludzkiej. — Wypił do dna kieliszek likieru i nalał sobie następny. — Nie pojmują tego... przypuśćmy tylko, że nasze małżeństwo okazałoby się nie w pełni ważne... przecież ona mogłaby mnie w każdej chwili opuścić, proszę pana. — I to, co pan nazywa ważnym małżeństwem, nietrudno przecież zerwać. — O nie, nie. To o wiele trudniejsze. Istnieje pewien nacisk opinii... zwłaszcza tutaj. — Jeśli kocha pana... — To przed niczym nie chroni. Proszę pana, obaj znamy świat. Miłość jako taka nie może trwać wiecznie. Próbowałem nauczyć ją, jak ważną rzeczą jest miłość Boga. Bo gdyby Go kochała, nie chciałaby Go obrażać. Czyż nie tak? A to byłoby już pewne zabezpieczenie. Próbowałem nakłonić ją do modlitwy, ale zdaje mi się, że ona pie zna żadnych modlitw poza Ojcze Nasz i Zdrowaś Maryjo. A jakimi modlitwami pan się posługuje? — Żadnymi... chyba czasem, z przyzwyczajenia, w momencie niebezpieczeństwa. Wtedy modlę się o brunatnego, pluszowego niedźwiadka — dodał ze smutkiem. — Pan żartuje, widzę przecież, ale to sprawy bardzo poważne. Można panu jeszcze Cointreau? — Ale czym pan się naprawdę trapi? Mężczyzną?

Dziewczyna weszła z powrotem w krąg światła, które rzucała wisząca w rogu werandy lampa. Niosła jakąś powieść kryminalną z Czarnej Serii. Gwizdnęła tak cicho, że niemal niedosłyszalnie, ale Rycker dosłyszał ten dźwięk. — Przeklęty szczeniak — burknął. — Kocha tego swojego szczeniaka bardziej niż Pana Boga. — Może to likier mącił już logikę jego rozumowania. — Nie jestem zazdrosny — rzucił. — Nie chodzi mi o żadnego mężczyznę. Ona jest na to za zimna. Czasem odmawia nawet spełnienia swoich obowiązków. — Jakich obowiązków? — Obowiązków wobec mnie. Małżeńskich obowiązków. — Nigdy nie myślałem o tych sprawach jako o obowiązkach. — Ale wie pan doskonale, że tak je traktuje Kościół. Nikt nie ma prawa do wstrzemięźliwości, chyba że za wspólną zgodą. — Przypuszczam, że są dni, kiedy ona nie pragnie zbliżenia z panem. — No, a co ja mam wtedy robić? Czy po to wyrzekłem się kapłaństwa? Czy nic mi się nie należy? — Na pana miejscu nie mówiłbym jej za wiele o miłości Boga — powiedział z niechęcią w głosie Querry. — Ona może nie dostrzegać paraleli pomiędzy tym a pańskim łóżkiem. .— Dla katolika ta paralela jest zupełnie ścisła — zaczął szybko Rycker. Podniósł przy tym jedną dłoń do góry, jak gdyby w obecności swoich kolegów z nowicjatu odpowiadał na zadane sobie pytanie. Szczeciniaste włosy, porastające palce pomiędzy kostkami, wyglądały jak szereg małych wąsików. — Zdaje się, że jest pan bardzo mocny w tej kwestii — rzekł Querry. — W seminarium zawsze miałem dobre wyniki g teologii moralnej. — Nie wyobrażam sobie zatem, żeby pan potrzebował rozmowy ze mną... czy z ojcami z zakładu. To jasne dla mnie, że w wyczerpujący sposób sam pan to wszystko przemyślał. — To jest oczywiste. Ale człowiek potrzebuje czasem poparcia, zachęty. Nie ma pan pojęcia, panie Querry, jaka to satysfakcja móc roztrząsać te zagadnienia z wykształconym katolikiem. — Nie wiem, czy nazwałbym siebie katolikiem. Rycker roześmiał się. — Co takiego? Pan? Ten słynny Querry? Nie nabierze mnie pan. To już zbytek skromności. Zastanawiam się, czy nie zrobili pana przypadkiem jakimś księciem Świętego Cesarstwa Rzymskiego... tak jak tego irlandz-t kiego śpiewaka. Jak on się nazywał? — Nie wiem. Nie jestem muzykalny. — Powinien pan przeczytać to, co piszą o panu w ,,Timer ie". — „Time" nie musi być najlepiej poinformowany w takich jak ta sprawach. Czy nie pogniewa się pan, że pójdę już spać? Jeśli chcę dotrzeć do następnego promu przed nocą, powinienem wstać bardzo wcześnie. — Oczywiście. Wątpię co prawda, czy będzie pan mógł przeprawić się jutro przez rzekę. Rycker odprowadził go do drzwi pokoju w drugim końcu werandy. Ciemność rozbrzemiewała głosami żab, a kiedy gospodarz domu powiedział już dobranoc i odszedł, Querry'emu długo jeszcze zdawało się, że w ich rechotaniu słyszy puste frazesy Ryckera: sakrament, obowiązek, łaska, miłość, miłość, miłość. Rozdział III 1 — Chce pan być pożyteczny, prawda? — spytał ostro doktor. — Nie chce pan chyba czarnej roboty tylko dlatego, że to czarna robota? Nie jest pan ani masochistą, ani świętym. — Rycker obiecał mi, że nikomu nie powie. — Prawie przez miesiąc dotrzymał słowa. Jak na Ry- ckera to nawet imponujące. Ale będąc tu wczoraj, wyznał to tylko ojcu przełożonemu, w tajemnicy.

— A co powiedział ojciec przełożony? — Że poza konfesjonałem nie będzie słuchał żadnych tajemnic. Doktor rozpakowywał dalej skrzynię z ciężką aparaturą, która nadeszła wreszcie statkiem kompanii Otraco. Zamek w drzwiach ambulatorium nie wydał mu się dość mocny, żeby ryzykować złożenie tam aparatury. Rozpakowywał ją więc na podłodze w swoim własnym pokoju. Nigdy nie można być pewnym, jak Murzyn zareaguje na to, czego nie zna. Kiedy przed pół rokiem wybuchły w Leopoldville rozruchy, w pierwszym rzędzie zaatakowano nowy szpital ze szkła i stali, przeznaczony dla czarnych pacjentów. Najbardziej potworne pogłoski pleniły się łatwo i często znajdowały posłuch. Był to kraj, gdzie mesjasze umierali w więzieniach i powstawali z martwych; gdzie rzekomo padały mury dotknięte czubkami palców uświęconych odrobiną świętego pyłu. Pewien człowiek, którego doktor wyleczył z trądu, pisał do niego raz na miesiąc list z pogróżkami; był do głębi przekonany, że wypisano go ze szpitala nie dlatego, że choroba była już wyleczona, ale dlatego, że doktor miał zakusy na półakro- we poletko, gdzie on swego czasu hodował banany. Star- 47 czy, żeby ktokolwiek ze złości czy głupoty podsunął myśl, że nowe maszyny sprowadzono dla torturowania pacjentów, a natychmiast paru głupców może się włamać do ambulatorium, aby je zniszczyć. Co prawda trudno ich nawet, w naszym stuleciu, nazywać głupcami. Oświęcim, I obóz w Hola, Sharpeville, Algieria — usprawiedliwiają wszelkie możliwe wyobrażenia o europejskim okrucieństwie. Lepiej zatem, tłumaczył doktor, usunąć aparaty sprzed oczu ludzkich i póki nowy szpital nie zostanie wykończony, trzymać je w domu. Podłogę jego pokoju zaścielała słoma z otwieranych skrzyń. — Trzeba będzie już teraz ustalić, gdzie podłączymy aparat do sieci. Czy wie pan — zagadnął — co to za aparat? — Nie. — Od tak dawna czekałem — mówił doktor, dotykając metalowego kształtu z taką czułością, z jaką mężczyzna potrafi pogłaskać udo któregoś z kobiecych posągów Ro- dina. — Czasem już wpadałem w rozpacz. Te formularze, które musiałem wypełniać, te kłamstwa, które opowiadałem. A teraz, na koniec, jest. — Jakie jest jego działanie? — Mierzy reakcje nerwów z dokładnością do jednej dwudziestotysięcznej sekundy. Będziemy jeszcze kiedyś dumni z tego szpitala. Również z pana i z roli, jaką pan tu odegrał. *— Mówiłem panu, że odsunąłem się od wszystkiego. — Od pracy, która jest powołaniem, nie można się nigdy odsunąć. — O nie, myli się pan, można. Dochodzi się do jakiegoś kresu. — Po co pan tu wobec tego przyjechał? Po romans z Murzynką? — Nie. I w tym także człowiek dochodzi do jakiegoś kresu. Kto wie, może popędy seksualne i powołanie do pracy razem się rodzą w człowieku i razem zamierają. Pozwólcie mi zwijać bandaże albo wynosić wiadra. Chcę tylko jednego: jakoś zabijać czas. — Myślałem, że chce pan być pożyteczny. — Niech pan słucha — zaczął Querry i zapadł w milczenie. — Właśnie słucham. — Nie zapieram się, że swego czasu mój zawód znaczył dla mnie wiele. Tak samo kobiety. Ale nigdy nie obchodziło mnie, jaki będzie użytek z tego, co stworzyłem. Nie byłem architektem domów czynszowych czy fabryk. Kiedy coś robiłem, robiłem to dla przyjemności. — Iw tenże sam sposób kochał pan kobiety? — spytał doktor Colin, ale Querry nie bardzo go słuchał. Mówił tak, jak je człowiek śmiertelnie zgłodniały. — Pańskie powołanie, panie doktorze, jest zupełnie inne. Pan ma do czynienia z ludźmi.

Ja nie miałem do czynienia z tymi, którzy wypełniali potem organizowaną przeze mnie przestrzeń... tylko z przestrzenią. — Nie dowierzałbym wobec tego pańskim instalacjom wodociągowym. — Pisarz nie pisze dla czytelników, prawda? A mimo to musi przecież w jakimś elementarnym stopniu dbać o ich zadowolenie. Mnie interesowała przestrzeń, światło, proporcje. Nowe materiały budowlane interesowały mnie tylko ze względu na sposób, w jaki mogły oddziałać na te trzy elementy. Drzewo, cegła, stal, beton, szkło — to przestrzeń jakby coraz to inna, zależna od tego, czym się ją obuduje. Materiał budowlany to dla architekta tyle, co fabuła. Ale nie materiał rodzi dzieło. Tylko przestrzeń, światło, proporcje. Temat powieści to nie fabuła. Kto pamięta, co stało się w końcu z Lucjanem de Rubempre? — Dwa spośród pańskich kościołów są dziś sławne. Czy nie obchodziło pana, co działo się tam w środku... z ludźmi? — Akustyka musiała być z pewnością dobra. Wielki ołtarz widoczny z każdego miejsca. Ale ludzie nie znosili ich. Mówili, że nie zostały pomyślane jako miejsce modlitwy. Chodziło im o to, że nie były ani romańskie, ani gotyckie, ani bizantyjskie. Potem w przeciągu jednego roku zaśmiecili je tanimi gipsowymi figurkami; wyjęli z moich okien zwykłe szyby i wstawili na ich miejsce witraże dla upamiętnienia zmarłych handlarzy wieprzowiną, którzy przyczynili się do pomnożenia diecezjalnego majątku, a kiedy już zniszczyli moją przestrzeń i moje światło, znowu mogli się modlić i nawet zaczęli być dumni z tego, co zepsuli. Zostałem tak zwanym wielkim katolickim architektem, ale nie budowałem już więcej kościołów, panie doktorze. — Nie jestem człowiekiem wierzącym i nie bardzo się znam na tych sprawach, ale ludzie, jak mi się zdaje, mają prawo wierzyć, że ich modlitwy są czymś ważniejszym od dzieła sztuki. — Ludzie modlili się w więzieniach, w brudnych ruderach i w obozach koncentracyjnych. To tylko średnie klasy domagają się odpowiednich warunków do modlitwy. Słowo „modlitwa" przyprawia mnie już czasem o mdłości. Rycker używał go bardzo często. Pan się modli, panie doktorze? — Chyba ostatni raz modliłem się przed końcowym egzaminem na medycynie. A pan? — Od dawna już przestałem. Modliłem się rzadko nawet w okresie, kiedy wierzyłem. Przeszkadzałoby mi to w pracy. Przed zaśnięciem, nawet jeśli spałem z kobietą, musiałem zawsze jeszcze znaleźć chwilę i pomyśleć o robocie. Często problemy, które wydawały się nie do rozwiązania, rozwiązywały się same we śnie. Sypialnię miałem zaraz koło pracowni, tak że po wszystkim mogłem jeszcze spędzić dwie minuty przed rysownicą. Łóżko, łazienka, rysownica, a potem spać. — W stosunku do kobiety brzmi to trochę przykro. — Szukanie wyrazu dla własnego „ja" jest też przykre i samolubne. To pożera nawet własne „ja”. W końcu człowiek widzi, że nie ma nawet tego „ja", które mógłby wyrażać. Mnie już nic teraz nie interesuje, panie doktorze. Nie chcę iść do łóżika z kobietą, nie chcę planować nowych budynków. — Czy ma pan dzieci? — Miałem kiedyś, ale dawno zgubiłem je z oczu, są gdzieś w świecie. Straciliśmy kontakt. Wyrażanie samego siebie zabija w człowieku nawet ojcostwo. — Myślał więc pan po prostu o tym, żeby tu przyjechać i umrzeć? i — Tak. Taki właśnie był mój zamiar. Ale przede wszystkim chciałem znaleźć się w jakimś miejscu całkiem pustym, gdzie nie byłoby nowych budynków ani kobiet, nic, co by mi przypominało o czasie, kiedy byłem żywy, miałem pracę, która była powołaniem, i zdolność kochania... jeśli to było kochanie. Sparaliżowani cierpią, ich nerwy zachowały zdolność czucia, ale ja, doktorze, jestem jednym z tych okaleczonych.

— Dwadzieścia lat temu mogliśmy zaofiarować panu śmierć, ale dziś zajmujemy się wyłącznie leczeniem. DDS kosztuje trzy szylingi na rok. Dużo taniej niż trumna. — Czy może mnie pan wyleczyć? — Może pańskie kalectwo nie jest jeszcze tak zaawansowane. Jeśli chory przychodzi tu za późno, choroba musi wygasnąć sama. — Doktor z czułością okrył swój aparat płótnem. — Czekają już na mnie inni pacjenci. Czy chce pan iść ze mną, czy woli pan posiedzieć tu i pomyśleć o swoim przypadku? Często tak bywa z tymi okaleczonymi... oni też chcą się odsunąć od wszystkiego, zejść z oczu. Otaczało ich ciężkie, słodkawe powietrze zalegające szpital: powietrze, którego nigdy nie poruszał wentylator ani świeży powiew. Querry uświadomił sobie brud i nędzę posłań: czystość nie jest czymś ważnym dla trędowatych, tylko dla zdrowych. Pacjenci przynosili tutaj ze sobą własne sienniki, używane przez nich przypuszczalnie przez całe życie — grube worki z płótna, z których wyłaziła słoma. Obandażowane nogi leżały w tej słomie jak źle owinięte pakunki mięsa. Chodzący pacjenci siedzieli na werandzie, kryjąc się przed słońcem; jeśli oczywiście można nazwać chodzącym człowieka, który,, poruszając się, musiał podtrzymywać oburącz swoje olbrzymie, opuchłe jądra. W plamie cienia, ukrywając się przed bezlitosnym blaskiem, siedziała kobieta o sparaliżowanych powiekach: nie mogła ani przymknąć oczu, ani nawet mrugnąć. Jakiś mężczyzna o dłoniach pozbawionych palców trzymał na kolanie niemowlę, inny, o jednej piersi długiej, obwisłej i wyciągniętej jak pierś kobieca, leżał płasko na werandzie. Dla nich wszystkich doktor mógł zrobić bardzo niewiele: mężczyzna dotknięty elephantiasis miał za słabe serce, by można go było operować, a kobieta, choć dałoby się zszyć jej powieki, ze strachu nigdy by się na to nie zgodziła, co zaś do dziecka, to i ono z czasem będzie trędowate. Nie mógł też w niczym pomóc pacjentom z pierwszej sali, którzy umierali na gruźlicę, ani kobiecie, która wlokąc za sobą patykowcto po polio nogi snuła się wśród leżących. Doktorowi wydawało się zawsze jakąś niesprawiedliwością, że trąd nie wykluczał innych chorób (tak jakby nie dość było trądu na siły jednej ludzkiej istoty), a przecież większość jego pacjentów umierała właśnie na inne choroby. Szedł przez szpital, a krok w krok za nim postępował Querry, nie odzywając się ani słowem. Na tyłach jednej z chat, w ulepionej z gliny kuchence, na jakimś przedpotopowym leżaku siedział w ciemności stary Murzyn. Na widok idącego przez podwórko doktora próbował z wysiłkiem podnieść się, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa, więc zrobił tylko jakiś uprzejmy, przepraszający gest. — Nadciśnienie — .powiedział ściszonym głosem doktor. — Sprawa beznadziejna. Przyszedł tu, do kuchenki, umrzeć. Stary człowiek miał nogi tak cienkie, jak nóżki dziecka, a w pasie, dla zachowania przyzwoitości, jakąś szmatkę, zawiązaną niby dziecinna serwetka. Querry widział już przedtem, że jego ubranie, starannie złożone, leży pod portretem papieża w nowej, murowanej chacie. Na zapadłej piersi, pomiędzy rzadkimi siwymi włosami, widoczny był święty medalik. Twarz Murzyna, o wielkiej dobroci i godności, była twarzą człowieka, który musiał zawsze przyjmować życie bez skargi, twarzą świętego. W tej chwili wypytywał o zdrowie doktora, jakby to doktor był chory, a nie on. — Co można by wam przynieść? — pytał doktor, a stary człowiek odparł, że nic, że ma wszystko, co mu potrzeba. Chciał się za to dowiedzieć, czy doktor miał ostatnio wiadomości od swojej Todziny, i dopytywał się o zdrowie matki doktora. — Była w Szwajcarii, w górach. Wypoczynek na śniegu. — Śniegu?

— Zapomniałem. Wyście nigdy nie widzieli śniegu. To taka zamarznięta mgła. Powietrze jest tam takie zimne, że to się wcale nie topi, tylko leży na ziemi, białe i miękkie jak pióra ptaków zwanych pique-boeuf, a jeziora są pokryte lodem. — Ja wiem, co to jest lód — powiedział z dumą stary człowiek — widziałem lód w lodówce. Czy pana matka jest taka stara jak ja? — Starsza. — Nie powinna odjeżdżać tak daleko od domu. Najlepiej, jak człowiek może umrzeć we własnej wsi — popatrzył ze smutkiem na swoje wychudzone nogi. — I ja bym wrócił, ale nie bądą mnie chcieli nieść. — Postarałbym się o ciężarówkę, która by was odwiozła — powiedział doktor — ale nie wydaje mi się, żebyście tę podróż przetrzymali. — To za duży kłopot dla pana doktora — odparł stary człowiek — a poza tym, nie ma już na to czasu, bo ja jutro umrę. — Powiem ojcu przełożonemu, żeby przyszedł do was, jak się da najszybciej. — Wcale nie chcę mu robić kłopotu. On ma dosyć roboty. A ja nie umrę wcześniej, dopiero wieczorem. Obok starego leżaka stała butelka z etykietą Johnny Walker. Wypełniał ją jakiś brązowy płyn i trochę zeschłych ziół, związanych zaciśniętym w pętlę różańcem. — Co on tam ma w tej butelce? — spytał Querry, gdy wyszli z kuchni. — Lekarstwo. Czary. W ten sposób wzywa swojego boga Nzambi. — Myślałem, że jest katolikiem. — I ja też nazywam siebie katolikiem, jeśli wypełniam jakiś formularz. On robi podobnie. Ja przeważnie w nic nie wierzę. On na pół wierzy w Chrystusa, a na pół w Nzambi. Jeśli chodzi o katolicyzm, nie ma między nami tak dużej różnicy. Chciałbym tylko być równie dobrym człowiekiem. — Czy on naprawdę jutro umrze? — Tak sądzę. Oni mają jakąś dziwną zdolność przeczuwania, zastępującą wiedzę. W ambulatorium czekała już pacjentka — trędowata z obandażowanymi stopami; stała trzymając w ramionach małego chłopczyka. Dziecku można było policzyć wszystkie żebra. Jego ciało było jak klatka, przysłonięta na noc ciemnym płótnem, żeby zamknięty w niej ptak mógł usnąć, a pod tym płótnem poruszał się, tak właśnie jak ptak, słaby dziecinny oddech. Zabije go, zdaniem doktora, nie trąd, ale meniscolcytosis — nieuleczalna choroba krwi. Przypadek beznadziejny. Dziecko nie pożyje nawet dość długo, by stać się trędowate, ale mówić o tym matce nie było sensu. Dotknął palcem wąskiej zapadłej y piersi dziecka, a ono drgnęło próbując się odsunąć. Wtedy doktor zaczął ostro łajać kobietę w jej własnym narzeczu, ona zaś przyciskając chłopaka do biodra broniła się, co prawda bez wielkiego przekonania. Chłopiec patrzył nieruchomo przed siebie, gdzieś ponad ramię dokto- ra, z takim wyrazem smutnych, żabich oczu, jakby niczyje słowa nigdy już nie mogły dotyczyć go naprawdę. Potem kobieta odeszła, a doktor Colin odezwał się: — Obiecuje, że to się więcej nie powtórzy. Ale skąd mogę wiedzieć? — Co się nie powtórzy? — Czy nie widział pan tej małej blizny na piersi dziecka? Nacięli mu kieszonkę w skórze, żeby tam włożyć ich krajowe leki. Ona powiada, że to babka zrobiła. Biedne dziecko. Nie dają mu umrzeć spokojnie, bez bólu. Powiedziałem jej, że jeśli to się powtórzy, przestanę ją leczyć z trądu, ale sądzę, że po prostu nie pokażą mi już więcej dziecka na oczy. Jest w takim stanie, że można je ukryć bez trudu — jak szpilkę. — Nie mógłby go pan wziąć do szpitala? — Widział pan, jaki ja mam szpital. Chciałby pan, żeby pański chłopak tu umierał? Następny! — krzyknął z rozdrażnieniem. — Następny! — Ale następnym okazało się także