Graham Greene
Trzeci człowiek
The bird Man and The Fallen Idol
Przełożyła Jolanta Kozak
Carolowi Reedowi
z podziwem i serdecznością
na pamiątkę wielu wspólnych
wiedeńskich poranków
w Maximie, Casanowie i Orientali
Trzeci człowiek
Wstęp
„Trzeci człowiek” nie został napisany do czytania, lecz do oglądania. Na początku
- całkiem jak w romansie - była kolacja w lokalu, a potem seria kaców, które dopadały
autora w Wiedniu, Wenecji, Ravello, Londynie i Santa Monica.
Większość pisarzy, jak sądzę, nosi w głowach lub notesach pomysły utworów,
które nigdy nie zostaną napisane. Nieraz po latach odgrzebie człowiek taki pomysł i
westchnie z żalem: mógł być całkiem niezły - tyle że dawniej, w czasie dziś już
martwym. I ja przed wielu laty zanotowałem na skrzydełku koperty ten oto początkowy
akapit: „Tydzień temu po raz ostatni pożegnałem Harry’ego; jego trumna spoczęła w
skostniałej z zimna lutowej ziemi. Nie wierzyłem więc własnym oczom, gdy tenże Harry
minął mnie na ulicy jak obcy i wmieszał się w tłum zapełniający Strand”. Ani narrator,
ani ja nie śledziliśmy dalszych kroków Harry’ego, toteż gdy sir Alexander Korda poprosił
mnie o nowy scenariusz dla Carola Reeda - następny po naszych „Straconych
złudzeniach” - mogłem mu zaproponować jedynie powyższy akapit. Korda chciał kręcić
film o okupacji Wiednia przez cztery mocarstwa; nie miał jednak nic przeciwko temu,
abym poszedł śladami Harry’ego Lime’a.
Nie umiałbym chyba stworzyć scenariusza bez poprzedzającej go noweli. Nawet
film nie opiera się na samej intrydze, lecz wymaga głębszej charakteryzacji, nastroju i
atmosfery - a uchwycenie tych cech w płaskim szkicu wydaje się prawie niemożliwe.
Można innymi środkami odtworzyć raz osiągnięty efekt artystyczny, ale nie można
dokonać aktu twórczego w formie scenariusza. Autorowi konieczne jest bowiem
poczucie, że dysponuje znacznymi nadwyżkami materiału. Dlatego „Trzeci człowiek”,
jakkolwiek nie napisany z myślą o formie książkowej, zrodził się jako nowela, a dopiero
później poddany został żmudnemu procesowi przenoszenia na język innego gatunku
sztuki.
Pracowaliśmy nad tym wspólnie z Carolem Reedem, przemierzając co dnia
kilometry dywanu i tocząc zacięte boje. Nikt trzeci nie uczestniczył w naszych
konferencjach; najbardziej owocne jest szczere, nawet brutalne, zderzenie opinii w cztery
oczy. Jasne, że dla pisarza nie ma lepszego sposobu wypowiedzi niż powieść - dlatego
tak mu trudno akceptować zmiany, konieczne w wersji scenicznej lub filmowej. Ale
„Trzeci człowiek” nigdy nie miał być niczym więcej niż materiałem dla kina. Czytelnik
noweli dostrzeże sporo różnic między wersją książkową a filmową, niech jednak nie
myśli, że zmiany zostały wymuszone na opornym autorze - najczęściej to właśnie sam
autor je proponował. W tym przypadku film jest lepszy od noweli, gdyż to on stanowi
ostateczną wersję opowieści.
Niektóre zmiany wprowadziliśmy z przyczyn tyleż oczywistych, co banalnych,
choćby takich jak obsadzenie w roli głównej Amerykanina zamiast Anglika. Pan Joseph
Cotten miał (i słusznie) zastrzeżenia do imienia Rollo. Należało je zmienić na inne,
równie komiczne - zaproponowałem Holley, przypomniawszy sobie zabawną postać
amerykańskiego poety Thomasa Holleya Chiversa. Inny przykład: wydawało się niezbyt
prawdopodobne, aby ktokolwiek mógł pomylić Amerykanina ze słynnym angielskim
pisarzem, Dexterem (postać ta ma pewne cechy wspólne z dobrotliwym geniuszem, E.M.
Forsterem). A więc wątek „komedii omyłek” należałoby opuścić, nawet gdyby Carol
Reed nie zaoponował (i słusznie) przeciwko naciąganej, wymagającej wielu wyjaśnień
sytuacji, która niemiłosiernie rozwlekałaby i tak już zbyt długi film. I jeszcze jeden
drobiazg: Coolera zastąpił w filmie Rumun, ponieważ mieliśmy już na planie jedną
postać amerykańskiego łotra - grał go Orson Welles. (To właśnie Welles dopisał do
scenariusza słynną kwestię o szwajcarskich zegarach z kukułką).
Jednym z nielicznych istotnych problemów, o które spieraliśmy się z Carolem
Reedem, było zakończenie filmu. Rzeczywistość dowiodła tu absolutnej słuszności
Reeda. Ja byłem zdania, że film jest gatunkiem zbyt lekkim, aby mógł obejść się bez
happy endu. Reed natomiast twierdził, że proponowane przeze mnie zakończenie -
jakkolwiek niejednoznaczne, bo nie padało w nim ani jedno słowo - może wydać się
niemile cyniczne widowni, która w poprzedniej scenie była świadkiem śmierci
Harry’ego. Wyznam szczerze, że nie przekonał mnie do końca: przypuszczałem, że
niewielu widzów będzie miało dość cierpliwości, aby dosiedzieć do końca długiej
sekwencji oddalania się dziewczyny od grobu; większość - myślałem - wyjdzie z kina
przed napisem „koniec”, przekonana, że film kończy się konwencjonalnie (tak jak ja to
proponowałem) i trwa trochę za długo. Nie uwzględniłem mistrzowskiej reżyserii Reeda,
a poza tym na tym etapie dyskusji nawet Reed nie spodziewał się jeszcze, że dokona
niebawem cudownego odkrycia w osobie grającego na cytrze p. Karasa.
Epizod porwania Anny przez Rosjan (rzecz jak najbardziej możliwa w
okupowanym Wiedniu) wycięty został stosunkowo późno: nie wiązał się należycie z
resztą filmu i wprowadzał akcent propagandowy, którego chcieliśmy uniknąć. Nie
chodziło nam o budzenie w widzach emocji politycznych, lecz o dostarczenie im
rozrywki, odrobiny strachu i porcji śmiechu.
Rzeczywistość miała grać rolę tła naszej bajki. A przecież wątek nielegalnego
handlu penicyliną opiera się na faktach - tym bardziej ponurych, że w niecnym
procederze uczestniczyło wiele osób znacznie bardziej niż Joseph Harbin nieświadomych
i niewinnych. Niedawno w Londynie pewien lekarz wybrał się na nasz film z dwoma
kolegami. Ponieważ sam bawił się doskonale, zdziwiły go ich przygnębione miny, gdy
wychodzili z kina. Okazało się, że obaj pod koniec wojny trafili z RAF-em do Wiednia,
gdzie, jak wielu, handlowali penicyliną. Nigdy nie przyszło im do głowy, jakie mogą być
tego konsekwencje.
***
TRZECI CZŁOWIEK (The Third Man). Film w reżyserii Carola Reeda z 1949 roku.
Scenariusz:
Graham Greene. Zdjęcia: Robert Krasker oraz John Wilcox i Stan Pavey. Muzyka: Anton
Karaś.
Wykonawcy: Joseph Cotten (Holly Martins), Trevor Howard (mjr Calloway), Alida Valli
(Anna Schmidt),
Orson Welles (Harry Lime) i inni. London Film. Wielka Brytania.
Filmowa alchemia, która wymyka się logice, przemienia czasem mosiądz w złoto i
sprawia, że
wszystko okazuje się doskonale precyzyjne - reżyseria, scenariusz, zdjęcia, aktorzy,
zaskakujące użycie
muzyki na cytrę Antona Karasa i, nade wszystko, niezwykła kreacja Orsona Wellesa w
roli Harry’ego
Lime’a - pisze Barry Norman w swej książce „100 najlepszych filmów stulecia”. -
Wpisane w korupcję i
rozpacz powojennego Wiednia, Wellesowskie studium człowieka inteligentnego i
bystrego, który
świadomie wybrał zło, jest, jak sądzę, jego największą kreacją. Ale również wszyscy
związani z tym
filmem byli w szczytowej formie. „Trzeci człowiek” zachowuje wieczną świeżość - to
film, który nie
poddaje się czasowi (tłumaczył Andrzej Kołodyński).
I
I
Nigdy nie wiemy, kiedy spadnie cios. Po pierwszym spotkaniu z Rollo Martinsem
sporządziłem o nim tę oto notatkę do akt tajnej policji: „W normalnych okolicznościach -
wesoły błazen. Za dużo pije, czasem wszczyna awantury. Każdą przechodzącą kobietę
taksuje wzrokiem, nie szczędząc komentarzy; mimo to odnoszę wrażenie, że woli nie
angażować się w romanse. Wieczny chłopiec - uwielbienie, jakim darzył Lime’a, mogło
wynikać właśnie z niedojrzałości”.
Zastrzeżenie „w normalnych okolicznościach” było konieczne, gdyż poznałem
Rollo Martinsa na pogrzebie Harry’ego Lime’a. Był luty; grabarze musieli użyć młotów
pneumatycznych, żeby wedrzeć się w zmarzniętą ziemię wiedeńskiego Cmentarza
Centralnego - jakby sama natura wzdragała się przed przyjęciem Lime’a. W końcu
pochowaliśmy go jednak i zarzucili bryłami skostniałej ziemi. Lime spoczął w grobie, a
Rollo Martins oddalił się pośpiesznie, jakby siłą powstrzymując długie, pająkowate nogi,
rwące się do biegu; chłopięce łzy spływały po jego trzydziestopięcioletniej twarzy; Rollo
Martins bezgranicznie wierzył w przyjaźń, dlatego to, co się później stało, wstrząsnęło
nim bardziej, niż wstrząsnęłoby tobą lub mną (tobą - bo uznałbyś, że ci się przywidziało;
mną - bo natychmiast wymyśliłbym jakieś logiczne, cóż że niesłuszne, wyjaśnienie).
Szkoda, że Rollo Martins od razu nie powiedział mi prawdy; oszczędziłoby nam to wielu
kłopotów.
Chcąc zrozumieć tę dziwną, raczej smutną historię, musisz przynajmniej
pobieżnie poznać jej tło - zdruzgotane, upiorne miasto Wiedeń, podzielone na sektory
pod nadzorem czterech mocarstw: rosyjski, brytyjski, amerykański i francuski. Granice
sektorów zaznaczone są tylko tablicami. Samo centrum miasta - Innere Stadt - w obrębie
Ringu, z jego ciężką architekturą gmachów publicznych i pomnikami na spiętych w
skoku rumakach, pozostaje pod wspólną kontrolą czterech mocarstw, które co miesiąc
przekazują sobie kolejno władzę - czyli tak zwane „prezydium” - nad eleganckim niegdyś
śródmieściem i troskę o jego bezpieczeństwo. Gdyby ci wpadł do głowy idiotyczny
pomysł roztrwonienia austriackich szylingów w nocnym klubie, idąc tam po zmroku
spotkałbyś zapewne na ulicy Siły Międzynarodowe w akcji: czwórkę żandarmów (po
jednym z każdego mocarstwa), porozumiewających się (jeśli w ogóle) językiem
wspólnego wroga. Nie znałem Wiednia w okresie międzywojennym, a urodziłem się za
późno, żeby pamiętać stary Wiedeń, pełen muzyki Straussów i beztroskiego,
kokieteryjnego czaru; dla mnie jest to miasto odartych z godności ruin, przemienionych
w lutym owego roku w owiane śniegiem lodowce. Szary, mulisty, płaski Dunaj
przepływał z dala od nas, przez Drugi Bezirk - sektor rosyjski. W tej samej strefie leżał
zrównany z ziemią, zarośnięty chwastami Prater. Ocalał z niego tylko wielki diabelski
młyn, krążący powoli nad kikutami zniszczonych karuzeli, które przypominały
zapomniane kamienie milowe, nad rdzewiejącymi szczątkami pomiażdżonych czołgów,
których nikt nie uprzątnął, nad zwarzonymi chłodem pędami chwastów, w miejscach
gdzie śnieg leżał cieńszą warstwą. Nie starcza mi wyobraźni, aby odtworzyć z tych
okruchów miasto przeszłości, tak jak nie umiem wyobrazić sobie hotelu Sachera w roli
innej niż garnizonowej noclegowni dla angielskich oficerów ani eleganckich, modnych
sklepów na Karntnerstrasse, która dla mnie urywa się mniej więcej na poziomie wzroku,
gdyż do tej wysokości sięgają prowizorycznie odremontowane partery kamienic.
Rosyjski żołnierz w futrzanej czapie mija mnie z karabinem na ramieniu, kilka
prostytutek otacza ciasnym kordonem Amerykańskie Biuro Informacyjne, mężczyźni w
płaszczach siedzą w witrynach kawiarenek Starego Wiednia i sączą erzac kawy. Nocą
najlepiej trzymać się centrum, albo trzech spośród czterech sektorów - chociaż i tam
zdarzają się porwania, niekiedy całkiem dla nas bezsensowne, jak choćby uprowadzenie
młodej Ukrainki bez paszportu czy starca, który dawno przekroczył wiek produkcyjny.
Oczywiście, od czasu do czasu porywano również specjalistów i zdrajców. Do takiego
właśnie Wiednia przyjechał dnia siódmego lutego ubiegłego roku Rollo Martins. Całą
historię starałem się odtworzyć jak najwierniej z własnych zapisków i z opowieści
Martinsa. Wystrzegałem się dodania od siebie choćby jednej kwestii - jednak nie mogę
ręczyć za pamięć Martinsa. To paskudna historia i byłaby od początku do końca ponura,
smutna i nie do naprawienia - gdyby nie dziewczyna i niedorzeczna przygoda
wykładowcy British Council.
II
Poddany brytyjski ma nadal pełną swobodę podróżowania, jeśli nie przeraża go
limit pięciu funtów angielskich, które wolno mu wywieźć z kraju, ale nie wolno wydać za
granicą. Do Austrii jednak, będącej formalnie terytorium okupowanym, Rollo Martins nie
dostałby się bez specjalnego zaproszenia od Lime’a z Międzynarodowego Biura d/s
Uchodźców. Lime zaproponował Martinsowi przyjazd do Wiednia w celu spisania relacji
z działań na rzecz uchodźców wszystkich narodowości, a Martins zgodził się, chociaż nie
była to właściwie jego branża. Pilnie potrzebował urlopu - szczególnie po ostatnim
incydencie w Dublinie i wcześniejszym incydencie w Amsterdamie. „Incydentami”
nazywał Martins kobiety: po prostu przydarzały mu się, bez najmniejszych wysiłków z
jego strony; agent ubezpieczeniowy zaliczyłby je wszystkie do kategorii „wypadków
losowych”. Gdy Martins pojawił się w Wiedniu, miał minę zaszczutego zwierzęcia i co
chwila oglądał się przez ramię - dlatego z miejsca uznałem go za podejrzanego i
zmieniłem dopiero zdanie stwierdziwszy ponad wszelką wątpliwość, że Rollo Martins
lęka się tylko jednego: nagłego spotkania z którymś z sześciu „incydentów”. Zwierzył mi
się, że ma zwyczaj „mieszać trunki” - również tym określeniem charakteryzował swoje
niefortunne układy z kobietami.
„Branżą” Rollo Martinsa były tanie, kieszonkowe powieści o Dzikim Zachodzie,
drukowane pod pseudonimem Buck Dexter. Westerny Bucka Dextera miały rzesze
wielbicieli, ale dochody przynosiły skromne. Rollo Martins nie mógłby sobie pozwolić
na wyjazd do Wiednia, gdyby nie zapewnienie Lime, że pokryje wszystkie koszty z bliżej
nie określonego funduszu na cele propagandowe. Lime miał też zaopatrzyć Martinsa w
„bafy” - kwity stanowiące jedyny (od pensa w górę) środek płatniczy w brytyjskich
hotelach i klubach. Ufając tym obietnicom, Martins nie przywiózł do Wiednia nic ponad
pięć całkowicie bezużytecznych funtowych banknotów.
Dziwna rzecz przytrafiła mu się we Frankfurcie, gdzie samolot z Londynu
wylądował na godzinny postój. Martins poszedł na hamburgera do amerykańskiego
kasyna (troskliwe linie lotnicze rozdały pasażerom bony na posiłek wartości
sześćdziesięciu pięciu centów) i właśnie tam zbliżył się do jego stolika gość, po którym z
daleka można było poznać, że jest dziennikarzem.
- Pan Dexter? - spytał bezceremonialnie.
- Owszem - przytaknął zaskoczony Martins.
- Na zdjęciu wygląda pan starzej. Chce pan złożyć oświadczenie do prasy?
Reprezentuję tutejszy dziennik sił zbrojnych. Ciekawi nas pańska opinia o Frankfurcie.
- Dziesięć minut temu wysiadłem z samolotu.
- No tak - przyznał dziennikarz. - W takim razie co pan sądzi o powieści
amerykańskiej?
- Nie czytuję jej.
- Jak zawsze dowcipny, jak zawsze złośliwy - podsumował dziennikarz. - To
Carey? Nie wie pan przypadkiem? - spytał nagle, wskazując małego, siwego człowieczka
z wystającymi zębami, żującego bezmyślnie kęs chleba.
- Przypadkiem nie wiem. Co za Carey?
- No jak to? J.G. Carey!
- Pierwsze słyszę.
- Wy, pisarze, zawsze jesteście jak nie z tego świata. Właśnie z powodu tego
faceta tu przyszedłem! - Dziennikarz błyskawicznym susem dopadł Careya w
przeciwległym końcu sali. Słynny człowiek powitał go rutynowym uśmiechem z
pierwszych stron gazet i odłożył na bok nie dojedzoną kromkę chleba. Chociaż to nie
Dexter ściągnął dziennikarza na lotnisko, Martins był mile połechtany: po raz pierwszy
ktoś nazwał go pisarzem. Nagle dumny i ważny, doznał tylko lekkiego rozczarowania
stwierdziwszy, że Lime nie czeka nań na lotnisku w Wiedniu. Zawsze trudno pogodzić
się z tym, że jesteśmy mniej ważni dla innych ludzi niż oni dla nas - Martins też zdążył
poznać to niemiłe uczucie, że świat doskonale się bez niego obywa. Stał przy drzwiach
autobusu i patrzył jak pada śnieg: padał niezbyt gęsto, za to uporczywie, niby przez sito -
wielkie zaspy między ruinami budynków zdawały się nie mieć nic wspólnego z tym
mizernym opadem, wyglądały jak trwały element krajobrazu spoza granicy wiecznych
śniegów.
Lime’a nie było również w hotelu Astoria, gdzie autobus wiozący pasażerów z
lotniska miał końcowy przystanek; nie zastał tam też Martins żadnej od Lime’a
wiadomości - jedynie zagadkowy liścik adresowany do p. Dextera przez osobę
nazwiskiem Crabbin, o której jako żywo nigdy nie słyszał. „Spodziewaliśmy się
Pańskiego przylotu jutro. Proszę czekać. Jesteśmy w drodze. Pokój w hotelu
zarezerwowany”. Rollo Martins nie należał jednak do tych, którzy w podobnej sytuacji
spokojnie czekają. Spokojne czekanie w hotelowym foyer prędzej czy później musi
sprowokować „incydent” - i znów zaczęłoby się „mieszanie trunków”. Jeszcze dziś
słyszę wyraźnie zapewnienie Rollo Martinsa: „Skończyłem z incydentami. Nigdy więcej
incydentów”; ledwie wygłosił te słowa, wpakował się po uszy w najpoważniejszy
incydent w swoim życiu. Rollo Martins żył w wiecznym rozdarciu między swoim
komicznym imieniem a solidnym, holenderskim (od czterech pokoleń) nazwiskiem.
Rollo oglądał się za każdą spódniczką, a Martins odżegnywał się od kobiet raz na
zawsze. Nie wiem, który z nich pisywał westerny.
Martins znał wiedeński adres Lime’a, a osobnika nazwiskiem Crabbin wcale nie
był ciekaw. Wiele wskazywało na to, że ktoś popełnił grubą omyłkę - chociaż Martins nie
kojarzył jej jeszcze z rozmową na lotnisku we Frankfurcie. Lime w liście proponował
Martinsowi mieszkanie u siebie, w wielopokojowym apartamencie na obrzeżach
Wiednia, odebranym właścicielowi-naziście. Pewien, że Lime zapłaci za taksówkę
Martins kazał się wieźć prosto pod dom, usytuowany w trzecim (brytyjskim) sektorze.
Tam wysiadł, poprosił taksówkarza, żeby chwilę poczekał, i wspiął się po schodach na
trzecie piętro.
To niebywałe, jak cisza zwraca naszą uwagę, nawet w mieście tak cichym jak
monotonnie zasypywany śniegiem Wiedeń. Martins nie dotarł jeszcze do drugiego piętra,
a już był pewien, że nie zastanie Lime’a. Cisza, która go powitała, była jednak głębsza
niż cisza chwilowej nieobecności: zdawała się wróżyć, że Martins nie znajdzie Lime’a
nie tylko w domu, ale i w całym Wiedniu - a nawet w całym świecie, o czym przekonała
go szeroka czarna wstążka zawiązana na klamce. Oczywiście, mógł umrzeć ktoś inny -
kucharka, gosposia - a jednak Martins wiedział (zdawało mu się, że wiedział już o
dwadzieścia schodów wcześniej), iż to Harry Lime - ten Lime, którego on, Rollo Martins,
otaczał bałwochwalczą czcią przez dwadzieścia lat, od pierwszego spotkania w ponurym
szkolnym korytarzu, przy akompaniamencie pękniętego dzwonka, wzywającego na
modlitwę - iż to Lime właśnie rozstał się z tym światem. Nie mylił się; w każdym razie
nie do końca. Gdy po raz szósty nacisnął dzwonek, uchyliły się drzwi jednego z
sąsiednich mieszkań i drobny człowieczek z kwaśną miną skarcił go zrzędliwym tonem:
- Szkoda fatygi. Nikogo tam nie ma. On umarł.
- Herr Lime?
- Herr Lime, a kto? Martins opowiadał mi później:
- W pierwszej chwili słowa jego nic dla mnie nie znaczyły: ot, informacja jak z
rubryki W skrócie z „Timesa”. „Kiedy to się stało? - spytałem. - Jak?”
- Samochód go przejechał - odparł sąsiad Lime’a. - W ubiegły czwartek. - I z
urażoną miną człowieka, który doprawdy nie ma obowiązku udzielać informacji w nie
swojej sprawie, dodał: - Pogrzeb dzisiaj po południu. Minął się pan z nimi.
- Z nimi?
- Nic wielkiego, paru znajomych i trumna.
- Jak to? Nie był w szpitalu?
- Nie było sensu wieźć go do szpitala. Zginął tu, pod samym domem, zmarł na
miejscu. Prawy błotnik gruchnął go w ramię i przeturlał jak zająca.
Dopiero wtedy - opowiadał mi Martins - na słowo „zając”, zmarły Harry Lime
ożył w jego pamięci: ożył jako chłopiec ze strzelbą, którą nauczył Martinsa „pożyczać”.
Wystawił głowę z długiej, piaszczystej bruzdy pastwiska w Brickworth i ponaglał:
„Strzelaj, idioto, strzelaj! Teraz!” - zając pokuśtykał w krzaki, raniony strzałem Martinsa.
- Gdzie go chowają? - spytał Martins nieznajomego rozmówcę.
- Na Cmentarzu Centralnym. Nieźle się napocą przy tym mrozie.
Martins nie wymyślił jeszcze, czym zapłaci za taksówkę ani gdzie znajdzie w
Wiedniu pokój za pięć funtów brytyjskich - te problemy musiały jednak poczekać; na
razie chciał po raz ostatni pożegnać Harry’ego Lime’a. Kazał się wywieźć z miasta na
przedmieścia (w sektor brytyjski), gdzie usytuowany był Cmentarz Centralny. Po drodze
musieli przejechać przez sektor rosyjski, i kawałek na skróty przez amerykański, który
łatwo było poznać po budkach z lodami na każdej ulicy. Wzdłuż wysokiego muru
cmentarza jeździły tramwaje, a po obu stronach torów ciągnęły się na milę zakłady
kamieniarskie i kwiaciarnie, wystawiające swój towar - szeroki szpaler nagrobków dla
przyszłych lokatorów i wieńce dla żałobników. Szpaler zdawał się nie mieć końca.
Martins nie spodziewał się, jak wielki będzie ośnieżony park, w którym miał
odbyć pożegnalne rendez-vous z Lime’em. Harry mógł równie dobrze zostawić mu
wiadomość: „Spotkamy się w Hyde Parku”, nie precyzując miejsca między posągiem
Achillesa a wyjściem Lancaster Gate; aleje grobów, każda oznaczona numerem i literą
alfabetu, rozchodziły się promieniście, jak szprychy gigantycznego koła: pół mili na
zachód, zakręt, pół mili na północ, zakręt, pół mili na południe… Śnieg naigrawał się z
pompatycznych grobowców rodzinnych, wprowadzał akcenty groteski: tu osiadł puszystą
pyzą na policzku anioła smutku, ówdzie przylepił się białym sumiastym wąsem pod
nosem świętego, a na dumnym czole wzorowego urzędnika Wolfganga Gottmana śnieżne
czako osunęło się po pijacku na bakier. Nawet cmentarz podzielono na sektory: rosyjski
wyróżniały potężne, kiczowate posągi mężczyzn pod bronią, francuski - szeregi
bezimiennych drewnianych krzyży i poszarpana trójkolorowa flaga. Nagle Martins
przypomniał sobie, że Lime był katolikiem, więc mało prawdopodobne, aby grzebano go
w sektorze brytyjskim, którego tak pilnie wypatrywali z kierowcą taksówki. Ruszyli z
powrotem, przez las, gdzie mogiły niby wilki czaiły się pod drzewami, łyskając białym
okiem w zielonych cieniach iglaków. W pewnym momencie spomiędzy drzew wyłoniła
się trójka mężczyzn w dziwacznych, osiemnastowiecznych, czarno-srebrnych uniformach
i trójgraniastych kapeluszach. Pchali wózek na dwóch kołach. Przecięli drogę wiodącą
przez grobowy las i znów zniknęli bez śladu.
To czysty przypadek, że Martins zdążył jednak na pogrzeb Lime’a. Na skraju
jedynego w bezmiernej nekropolii małego poletka omiecionego ze śniegu zebrała się
skromna grupka - ceremonia miała charakter ściśle prywatny. Ksiądz właśnie kończył
kazanie - słowa wstydliwie sączyły się przez rzadki, cierpliwy śnieg - i trumna miała za
chwilę spocząć w ziemi. Nad mogiłą stali dwaj mężczyźni w codziennych ubraniach;
jeden z nich dzierżył wieniec - najwyraźniej zapomniał rzucić go na trumnę, dopiero gdy
towarzysz dźgnął go łokciem pod żebro, ocknął się gwałtownie i cisnął kwiaty gdzie
trzeba. Nieco dalej stała dziewczyna; zasłaniała twarz dłońmi. A ja zatrzymałem się o
jakieś dwadzieścia metrów od nich, przy innym grobie: z ulgą obserwowałem koniec
Lime’a i lustrowałem uważnie wszystkich zebranych. Dla Martinsa byłem
przypadkowym facetem w nieprzemakalnym płaszczu. Podszedł do mnie i spytał:
- Nie wie pan, czyj to pogrzeb?
- Gość nazywał się Lime - odparłem i zdziwiłem się, że mój rozmówca nie kryje
łez przed obcym; nie wyglądał mi na mazgaja, tak jak Lime nie wyglądał na faceta,
którego pogrzeb zgromadzi żałobników - prawdziwych żałobników, którzy naprawdę
płaczą. Nie mówię o dziewczynie, bo kobiety są z góry wyłączone z podobnych
uogólnień.
Martins stanął tuż przy mnie i do końca pogrzebu nie zmienił miejsca. Potem
wyjaśnił mi, że będąc starym przyjacielem zmarłego, nie chciał wkraczać jak intruz
między jego nowych znajomych - śmierć Lime’a należała do nich, mieli do niej prawo.
Do niego za to - mamił się tą sentymentalną iluzją - należało życie Lime’a, a
przynajmniej dwadzieścia lat tego życia. Ledwo ceremonia dobiegła końca - nie jestem
religijny i hece wokół śmierci zawsze budzą we mnie odruch zniecierpliwienia - Martins
oddalił się na swoich pająkowatych nogach, które wyglądały, jakby się zaraz miały
zaplątać w supeł. Ruszył prosto do taksówki. Nie próbował z nikim rozmawiać i nie
hamował już łez - tych paru słonych kropli, które człowiek w naszym wieku potrafi
wycisnąć z oczu na zawołanie.
Nie istnieją kompletne akta osobowe; żadnej sprawy nie można nazwać
zamkniętą, nawet po stu latach, gdy wymrą wszyscy jej uczestnicy. Dlatego poszedłem za
Martinsem; pozostałą trójkę już znałem, teraz chciałem poznać obcego. Dogoniłem go
tuż przy taksówce.
- Nie mam czym wrócić do miasta. Podwiezie mnie pan? - zagadnąłem.
- Naturalnie - odparł. Byłem pewien, że kierowca służbowego jeepa dostrzeże
mnie przy wyjeździe i dyskretnie ruszy za taksówką. Gdy opuszczaliśmy cmentarz,
zauważyłem, że Martins ani razu się nie obejrzał; nostalgiczne spojrzenia przez ramię i
machanie z peronu za odjeżdżającym pociągiem - to zazwyczaj domena fałszywych
żałobników i kochanków, którzy manifestują smutek zamiast ulotnić się jak najprędzej,
nie patrząc wstecz. Widocznie miłość własna rodzi w wielu ludziach chęć zwrócenia na
siebie uwagi w każdej sytuacji, nawet wobec nieboszczyka.
- Calloway - przedstawiłem się.
- Martins.
- Był pan przyjacielem Lime’a? - Tak.
W minionym tygodniu każdy, komu przyszło odpowiadać na to pytanie wahał się
dłuższą chwilę.
- Od dawna w Wiedniu?
- Przyjechałem parę godzin temu, z Anglii. Harry mnie zaprosił; miałem u niego
mieszkać. Nie wiedziałem.
- Lekki szok?
- Coś panu powiem - nie wytrzymał Martins. - Muszę się napić, a nie mam
gotówki - to znaczy, mam pięć funtów szterlingów. Postawi mi pan drinka? Będę wielce
zobowiązany.
Teraz na mnie przyszła kolej, by powiedzieć „naturalnie”. Po chwili namysłu
podałem kierowcy adres niedużego baru na Karntnerstrasse. Uznałem, że mój towarzysz
chwilowo nie poczuje się zbyt dobrze w rojnym i gwarnym lokalu brytyjskim, pełnym
oficerów i oficerskich żon. W barze, który wybrałem, bardzo rzadko - niewątpliwie z
uwagi na wygórowane ceny - siadywało więcej gości niż jakaś jedna parka, zajęta sobą
przy bocznym stoliku. Wadą lokalu było natomiast to, że trunek serwowano tam tylko
jeden: słodki likier czekoladowy, za dodatkową opłatą doprawiany przez kelnera
koniakiem. Odniosłem jednak wrażenie, że Martins nie dba o to, co będzie pił, jeśli tylko
zawartość kieliszka odgrodzi go od teraźniejszości i przeszłości. Na drzwiach, jak
wszędzie, wisiała wywieszka informująca o godzinach otwarcia, od szóstej do dziesiątej,
ale nie należało się nią przejmować, tylko pchnąć drzwi i minąć frontowe sale. Trafiliśmy
do pustego gabinetu; druga (i jedyna oprócz nas) para gości zajmowała sąsiedni. Kelner,
który mnie znał, podał nam kanapki z kawiorem i oddalił się. Na szczęście wiedział nie
gorzej ode mnie, że mam konto na cele służbowe.
Martins odezwał się po drugim szybko opróżnionym kieliszku.
- Przepraszam pana. On był moim najlepszym przyjacielem.
W odpowiedzi - ponieważ wiedziałem, co wiedziałem, i chciałem przy okazji
zirytować rozmówcę, dzięki czemu (gwarantowana metoda) dowiedziałbym się jeszcze
więcej - nie oparłem się pokusie wygłoszenia uwagi:
- To brzmi jak cytat z kiepskiej powieści.
- Pisuję kiepskie powieści - zaripostował błyskawicznie Martins.
A więc już zdobyłem nową informację. Do trzeciego kieliszka zdawało mi się, że
mam przed sobą opornego rozmówcę, który (tego byłem niemal pewien) po czwartym
stanie się opryskliwy.
- Proszę mi opowiedzieć o sobie… i o Limie - zaproponowałem.
- Coś panu powiem - rzekł mi na to. - Wypiłbym jeszcze jednego, ale nie wypada
aż tak naciągać obcego człowieka. Nie wymieniłby mi pan funta albo dwóch na
austriacką walutę?
- Tym proszę się nie przejmować - uspokoiłem go i przywołałem kelnera. -
Zrewanżuje mi się pan, jak przyjadę na przepustkę do Londynu. Więc jak poznaliście się
z Lime’em? Miał mi pan opowiedzieć.
Martins przez dłuższą chwilę wpatrywał się w kieliszek z likierem czekoladowym
i obracał go na wszystkie strony jak drogocenny kryształ. Wreszcie przemówił:
- To było dawno temu. Nikt chyba nie zna Harry’ego tak jak ja.
Pomyślałem o spoczywających w moim biurze opasłych teczkach z raportami
agentów: każdy twierdził to samo. Ufam swoim agentom, dobierałem ich bardzo
starannie.
- Jak dawno temu?
- Dwadzieścia lat, nawet trochę więcej. Poznałem go w szkole, zaraz w
pierwszym semestrze. Mam w oczach obraz tego miejsca: tablica ogłoszeń, nawet
pamiętam, czego dotyczyły; rozlega się dzwonek. On był o rok starszy ode mnie, znał
szkołę jak własną kieszeń. Wprowadził mnie w tajniki szkolnego życia. - Martins
pociągnął szybki łyk i znów obrócił kieliszek pod światło, jakby chciał go dokładnie
zbadać. - Zabawne - powiedział. - Żadnego spotkania z kobietą nie pamiętam tak
dokładnie, jak spotkania z Harrym.
- Był dobrym uczniem?
- Nie tak dobrym, jak tego po nim oczekiwano. Ale za to jaką miał fantazję!
Obmyślał niesamowite plany. Byłem znacznie od niego lepszy z takich przedmiotów jak
historia czy angielski, ale gdy przychodziło do realizacji planów Harry’ego, okazywałem
się kompletnym głąbem. - Roześmiał się; alkohol i wspomnienia już powoli działały,
pozwalając mu się otrząsnąć z szoku śmierci. - Z nas dwóch zawsze tylko ja dawałem się
przyłapać.
- Dla Lime’a było to niewątpliwie wygodne.
- Licz się pan ze słowami! - Pijacka irytacja już dawała o sobie znać.
- Więc nie mam racji?
- To była moja wina, nie jego. Mógł sobie znaleźć sprytniejszego towarzysza,
miał wielki wybór, a jednak upodobał sobie właśnie mnie.
Filozof miał rację - pomyślałem: dziecko jest ojcem człowieka. O tym, że Lime
był wyjątkowo cierpliwy, przekonałem się swego czasu osobiście.
- Kiedy widział się pan z nim po raz ostatni?
- Pół roku temu przyjechał do Londynu na kongres medyczny. Trzeba panu
wiedzieć, że był dyplomowanym lekarzem, chociaż nigdy nie praktykował. Cały Harry.
Zawsze sprawdzał tylko, czy coś potrafi, i zaraz potem tracił dla tej sprawy
zainteresowanie. O medycynie jednak mawiał, że często przydaje się w życiu.
I to, jak wiedziałem, było prawdą. Nie do wiary, jak dalece Lime, którego znał
Martins, był podobny do Lime’a, którego ja znałem. Martins patrzył tylko na jego postać
pod innym kątem, w innym świetle.
- Bardzo go lubiłem za poczucie humoru - podjął wynurzenia. Uśmiechnął się
przy tym od ucha do ucha i z miejsca odmłodniał o dobre pięć lat. - Ja jestem klaunem.
Lubię błaznować. Harry był inny: był prawdziwie dowcipny. Mógł też zostać
pierwszorzędnym kompozytorem muzyki lekkiej, gdyby bardziej się do tego przyłożył.
Melodyjka, którą zagwizdał, brzmiała mi dziwnie znajomo.
- Tego kawałka nigdy nie zapomnę - ciągnął Martins. - Widziałem, jak Harry go
pisał. Zajęło mu to parę minut i odwrotną stronę koperty. Zawsze pogwizdywał ten
motyw, gdy miał kłopoty. To była taka jego wizytówka.
Martins zagwizdał melodię jeszcze raz, a ja nagle przypomniałem sobie, kto był
jej autorem - oczywiście nie Harry. W pierwszej chwili chciałem to powiedzieć
Martinsowi, ale dałem spokój - co to zmieni? Melodia załamała się i rozpłynęła w
powietrzu. Martins zapatrzył się w kieliszek, potem wysączył z niego ostatnie krople i
powiedział:
- To okropne, że umarł w taki sposób.
- Nic lepszego nie mogło go spotkać - powiedziałem. Martins nie od razu
zrozumiał sens moich słów; alkohol trochę szumiał mu w głowie.
- Nic lepszego? - Tak jest.
- Chce pan przez to powiedzieć, że nie cierpiał?
- Pod tym względem, trzeba przyznać, też miał szczęście.
Martinsa zaintrygowała nie tyle treść moich uwag, co ton, jakim je
wypowiadałem. Następne pytanie zadał głosem przesadnie łagodnym, z odcieniem
pogróżki; zauważyłem przy tym, jak jego prawa dłoń zaciska się w pięść.
- Czy to jakieś aluzje?
Nie ma sensu popisywać się odwagą fizyczną w każdej sytuacji; na wszelki
wypadek odsunąłem krzesło poza zasięg pięści Martinsa.
- Chciałem tylko powiedzieć, że zgromadziłem na policji kompletne akta jego
sprawy. Gdyby nie wypadek, posiedziałby długo za kratkami, nawet bardzo długo.
- Za co?
- Nie miał sobie równego na tutejszym czarnym rynku. Widziałem, jak Martins
szacuje dzielącą nas odległość i dochodzi do wniosku, że jednak mnie nie dosięgnie nie
wstając z miejsca. Rollo chciał zaraz walić na odlew, ale Martins zachował zimną krew;
uważał. Uświadomiłem sobie, że Martins jest niebezpieczny. Kto wie, czy się dotychczas
grubo nie myliłem: może Martins wcale nie był takim gamoniem, jakim malował go
Rollo.
- Pan jest policjantem? - spytał mnie. - Tak.
- Nie cierpię policjantów: to albo degeneraci, albo idioci.
- Tak ich pan przedstawia w swoich książkach?
Zauważyłem, że nieznacznie przesuwa się z krzesłem, żeby mi odciąć drogę.
Wymieniłem błyskawiczne spojrzenie z kelnerem: wiedział, o co chodzi - oto zaleta
korzystania ze stałych lokali dla prowadzenia przesłuchań.
Martins zdobył się na fałszywy uśmieszek.
- Muszę ich tytułować szeryfami - powiedział.
- Był pan w Ameryce? - Nasza rozmowa stawała się idiotyczna.
- Nie. Czy to przesłuchanie?
- Spytałem z ciekawości.
- Bo skoro Harry działał w nielegalnym handlu, to i mnie pan o to podejrzewa.
Zawsze działaliśmy razem.
- Zaryzykuję twierdzenie, że zamierza pana wciągnąć do organizacji. Nie
zdziwiłbym się, gdyby planował zostawienie pana na lodzie z dowodami winy. To
przecież była jego metoda w szkole - sam mi pan powiedział, prawda? Dyrektor musiał
się pomału czegoś domyślić.
- Widzę, że działa pan regulaminowo. Pewnie wykryliście jakąś aferę z lewym
handlem benzyną, nie było na kogo zwalić - więc huzia na nieboszczyka, co? Tak właśnie
działa policja. Pan, sądzę, jest prawdziwym policjantem?
- Owszem, Scotland Yard; na służbie noszę mundur pułkownika.
Martins znalazł się teraz między mną a drzwiami. Wstając od stołu, musiałbym
znaleźć się na linii jego ataku. Bójka nie jest moją specjalnością, a w tym przypadku
przeciwnik był na dodatek o sześć cali wyższy.
- To nie była benzyna - powiedziałem.
- Więc opony albo sacharyna. Dlaczego wy, policja, nie weźmiecie się dla
odmiany za ściganie morderców?
- Morderstwo stanowiło w zasadzie część działalności handlowej pańskiego
kolegi.
Pchnął stolik jedną ręką, drugą zamierzając się na mnie, ale alkohol popsuł mu
rachuby - chybił celu. Zanim wymierzył następny cios, mój kierowca złapał go w
kleszczowy uchwyt.
- Nie za brutalnie - pouczyłem go. - To tylko literat, który trochę za dużo wypił.
- Spokojnie, sir - powiedział kierowca do Martinsa. Miał nawyk traktowania
wszystkich jak oficerów. Pewnie i do Lime mówiłby „sir”.
- Słuchaj no, Callaghan, czy jak tam się, do cholery, nazywasz…
- Calloway. Jestem Anglikiem, nie Irlandczykiem.
- Postaram się, żebyś wyszedł na największego idiotę w całym Wiedniu.
Zapamiętaj sobie, że jest taki nieboszczyk, na którego się nie zwala nie wyjaśnionych
zbrodni!
- Rozumiem. Udowodni pan, że to ja jestem właściwym przestępcą, tak? To
rzeczywiście brzmi jak historyjka z pańskiej powieści.
- Możesz mnie puścić, Callaghan. Wolę rozgłosić, jakim jesteś idiotą, niż podbić
ci oko. Z podbitym okiem poleżałbyś najwyżej parę dni w łóżku i koniec. A ja urządzę
cię tak, że wyniesiesz się z Wiednia!
Wyjąłem zwitek bafów wartości kilku funtów i wcisnąłem mu je w górną kieszeń
marynarki.
- Na dzisiaj ci starczy - powiedziałem. - A jutro przypilnuję, żeby trzymali dla
ciebie miejsce w samolocie do Londynu.
- Nie masz prawa odsyłać mnie do kraju. Papiery mam w porządku.
- Możliwe, ale Wiedeń to takie samo miasto jak inne: bez pieniędzy ani rusz. A
jak spróbujesz wymienić szterlingi na czarnym rynku, dopadnę cię w ciągu dwudziestu
czterech godzin. Puśćcie go - poleciłem kierowcy.
Rollo Martins otrzepał ubranie.
- Dziękuję za drinki - powiedział.
- Drobiazg.
- Cieszę się, że zwalnia mnie pan z długu wdzięczności. Koszty operacyjne, jak
przypuszczam?
- Zgadza się.
- Do zobaczenia za tydzień albo dwa, jak zdobędę forsę. Widziałem, że jest zły.
Nie myślałem, że mówi poważnie.
Zdawało mi się, że tylko zgrywa chojraka, żeby poprawić sobie samopoczucie.
- Przyjdę jutro pomachać panu na do widzenia.
- Szkoda fatygi. Nie znajdzie mnie pan na lotnisku.
- Paine pokaże panu drogę do hotelu Sachera. Tam dadzą panu pokój i kolację.
Zajmę się tym.
Martins ustąpił na bok, jakby chciał zrobić przejście kelnerowi, i niespodzianie
zamierzył się na mnie. W ostatniej chwili uniknąłem ciosu, ale zatoczyłem się na stół.
Nim wymierzył ponownie, Paine dał mu pięścią w zęby. Martins runął w przejście
między stolikami. Podniósł się krwawiąc z rozciętej wargi.
- Obiecał pan więcej się nie bić - przypomniałem mu.
- Nic podobnego - zaprzeczył, rozmazując krew rękawem. - Obiecałem zrobić z
ciebie idiotę, ale wcale nie mówiłem, że przy okazji nie podbiję ci oka.
Miałem za sobą długi dzień i nagle odechciało mi się towarzystwa Rollo
Martinsa.
- Odprowadźcie go do Sachera - poleciłem Paine’owi. - Nie bijcie go już, jeśli
będzie się sprawował przyzwoicie.
Odwróciłem się od nich i skierowałem do baru w głębi sali (należał mi się jeszcze
jeden kieliszek). Odchodząc usłyszałem, jak Paine z szacunkiem zwraca się do
człowieka, którego przed chwilą znokautował:
- Proszę tędy, sir. To zaraz za rogiem.
III
O tym, co nastąpiło po naszym rozstaniu, dowiedziałem się ze znacznym
opóźnieniem, i to nie od Paine’a, lecz od Martinsa, gdy próbowałem odtworzyć ciąg
zdarzeń, w których świetle rzeczywiście wyszedłem na durnia - chociaż niezupełnie tak
jak Martins sobie tego życzył. Paine odprowadził Martinsa do stanowiska szefa recepcji i
poinformował dyżurującą tam osobę:
- Ten pan przyleciał z Londynu. Pułkownik Calloway kazał go tu zakwaterować.
Załatwiwszy tę sprawę, Paine życzył Martinsowi: „miłego wieczoru, sir”, i
odszedł. Zdaje się, że było mu trochę wstyd z powodu rozciętej wargi Martinsa.
- Ma pan rezerwację, sir? - spytał recepcjonista.
- Nie. Chyba nie. Nie sądzę - odparł Martins jak przez tłumik, zasłaniał bowiem
usta chusteczką do nosa.
- Przepraszam. Myślałem, że mam przyjemność z panem Dexterem. Tydzień temu
zarezerwowano pokój dla pana Dextera.
- Słusznie pan myślał, jestem Dexter - powiedział Martins. Relacjonując mi tę
rozmowę, wyraził przypuszczenie, że Lime zarezerwował pokój na nazwisko Buck
Dexter, a nie Rollo Martins, ponieważ to Dexter miał być wykorzystany w celach
propagandowych. Nagle tuż przy nim odezwał się głos:
- Niezmiernie mi przykro, że nikt nie oczekiwał pana na lotnisku, panie Dexter.
Moje nazwisko Crabbin.
Powiedział to postawny mężczyzna, na oko wkraczający w wiek średni, z
naturalną tonsurką i w tak grubych okularach w rogowej oprawie, jakich Martins jeszcze
u nikogo nie widział.
- Nasz człowiek dzwonił na lotnisko we Frankfurcie, gdzie potwierdzono, że jest
pan pasażerem samolotu. Ale Kwatera Główna popełniła typowy dla niej idiotyczny błąd
i zadepeszowała do nas, że nie ma pana w samolocie z Londynu. Dalej było coś o
Szwecji, trudno powiedzieć co, gdyż kablogram otrzymaliśmy w wersji mocno
zniekształconej. Zaraz po otrzymaniu bezpośredniej wiadomości z Frankfurtu
popędziłem na lotnisko, ale niestety, minęliśmy się. Czy dotarła do pana wiadomość,
którą zostawiłem?
- Tak. Słucham - wydusił Martins przez chusteczkę.
- Przede wszystkim muszę podkreślić, że spotkanie z panem jest dla mnie
wielkim przeżyciem.
- Bardzo pan miły.
- Już w latach chłopięcych uważałem pana za największego pisarza naszego
stulecia.
Martins skrzywił się. Chciał głośno zaprotestować, ale uniemożliwił mu to ból
rozciętej wargi. Spojrzał więc tylko gniewnie na Crabbina - ten jednak absolutnie nie
wyglądał na człowieka zdolnego do ironii.
- Ma pan w Austrii liczne grono czytelników, panie Dexter. Ludzie czytają pana
książki w oryginale i w przekładach, zwłaszcza „Łódź z zakrzywionym dziobem” - to
również moja ulubiona.
Martins myślał intensywnie.
- Mam pokój na tydzień, tak pan mówił? - Tak jest.
- To bardzo uprzejmie z pańskiej strony.
- Pan Schmidt, to tamten pan, będzie panu co rano wydawał kartki na posiłki. Ale
przydałoby się chociaż skromne kieszonkowe. Coś wymyślimy. Na jutro nie mamy dla
pana programu; uznaliśmy, że zechce pan spędzić dzień spokojnie, rozejrzeć się po
mieście - czy słusznie? - Tak.
- Naturalnie, każdy z nas jest do pańskiej dyspozycji, gdyby potrzebował pan
przewodnika. Pojutrze wieczorem planujemy w Instytucie małą dyskusję o współczesnej
powieści, w zamkniętym gronie. Byłoby świetnie, gdyby zechciał pan wygłosić wstęp -
rozruszać towarzystwo - a po dyskusji odpowiedzieć na pytania z sali.
Martins był w tej chwili gotowy na wszystko, byleby pozbyć się Crabbina i
zyskać ostateczną gwarancję darmowego zakwaterowania i wyżywienia; Rollo natomiast
(o czym miałem się z czasem przekonać) nigdy nie mówił nie - czy to chodziło o alkohol,
czy o dziewczynę, czy wygłup, czy o nowe emocje.
- Oczywiście, oczywiście - padło zza chusteczki jego stłamszone zapewnienie.
- Czy cierpi pan na ból zęba, panie Dexter? Znam świetnego dentystę.
- Nie. Dostałem pięścią w szczękę.
- Dobry Boże! Ktoś chciał pana obrabować?
- Nie, to nie był złodziej, tylko gliniarz. Chciałem podbić oko jego cholernemu
pułkownikowi.
Martins odsłonił przed Crabbinem rozciętą wargę. Podobno (tak to później
relacjonował) Crabbina kompletnie zatkało. Martins nie pojął dlaczego, ponieważ nie
czytywał książek wybitnego współczesnego pisarza, Benjamina Dextera - nawet o nim
nie słyszał. Co do mnie, zaliczam się do grona gorących wielbicieli Dextera, więc w lot
pojąłem, dlaczego Crabbin przeżył szok. Dexter posługuje się stylem porównywanym z
mistrzowską narracją Henry’ego Jamesa; jego utwory zdradzają jednak silniejszy niż u
Jamesa pierwiastek żeński - przeciwnicy Dextera nazywają jego subtelny, misternie
zawiły, chwiejny sposób narracji „staropanieńskim”. Fakt, że jeśli mężczyznę, który nie
przekroczył pięćdziesiątki, fascynuje hafciarstwo, a robienie koronek jest jego ulubioną (i
naśladowaną przez wiernych uczniów) metodą kojenia nazbyt skorego do wzburzeń
umysłu - to otoczenie ma pewne podstawy do pomawiania go o egzaltację.
- Zna pan książkę „Samotny jeździec z Santa Fe”?
- Nie sądzę.
- Przyjaciel samotnego jeźdźca - streścił Martins - ginie zastrzelony przez szeryfa
miasteczka Lost Claim Gulch. Bohater tropi szeryfa-mordercę i - w całkowitej zgodzie z
prawem - bierze na nim odwet.
- Nigdy bym nie pomyślał, że pan czytuje powieści o Dzikim Zachodzie - zdumiał
się Crabbin.
Martins musiał w tym momencie zmobilizować całą swoją czujność i
roztropność, żeby nie dopuścić do głosu Rollo, który, naturalnie, już miał na końcu
języka: „Przecież sam je piszę!”
- Mam na myśli raczej to, że znalazłem się w roli mściciela, a szeryf, którego
tropię, to pułkownik Callaghan.
- Pierwsze słyszę.
- A słyszał pan o Harry’m Limie?
- Owszem - odparł ostrożnie Crabbin. - Bliżej go nie znałem.
- A ja tak. Był moim najlepszym przyjacielem.
- Nie zdradził się jako szczególny miłośnik literatury.
- Nie przyjaźnię się z literatami.
Crabbin zamrugał nerwowo za grubymi szkłami w rogowej oprawie. Po chwili,
tonem wyraźnie pojednawczym, dodał:
- Za to interesował się teatrem. Jego przyjaciółka, aktorka, uczy się angielskiego u
nas w Instytucie. Przyszedł po nią raz czy dwa po zajęciach.
- Młoda? Stara?
- Młoda, bardzo młoda. Jako aktorka, moim zdaniem, taka sobie.
Martins przypomniał sobie dziewczynę z pogrzebu, zakrywającą twarz dłońmi.
- Chętnie spotkam się z każdym, kto przyjaźnił się z Harrym.
- Przypuszczam, że przyjdzie na pański wykład.
- Austriaczka?
- Podaje się za Austriaczkę, ale podejrzewam, że jest Węgierką. Pracuje w
Josefstadt.
- Czemu miałaby się fałszywie podawać za Austriaczkę?
- Rosjanie niekiedy interesują się Węgrami. Możliwe, że Lime pomógł jej
uzyskać odpowiednie papiery. Nosi nazwisko Schmidt. Anna Schmidt. Zna pan aktorkę
angielską, która chciałaby się przedstawiać jako Smith? Nawet niebrzydka. Ale to
Schmidt brzmi przesadnie anonimowo.
Martins uznał, że więcej informacji z Crabbina nie wyciągnie, więc wymawiając
się zmęczeniem po długim dniu obiecał zadzwonić do niego rano, przyjął równowartość
dziesięciu funtów w bafach na drobne wydatki i udał się do swego pokoju. Okazało się,
że w Wiedniu nietrudno zarobić pieniądze: w niecałą godzinę wzbogacił się o dwanaście
funtów.
Był naprawdę zmęczony: poczuł to, dopiero gdy wyciągnął się w butach na łóżku.
Nie upłynęła minuta, a znalazł się daleko od Wiednia i brnął po kostki w śniegu przez
gęsty las. Słysząc pohukiwanie sowy doznał nagle przejmującego poczucia osamotnienia:
obleciał go strach. Szedł na spotkanie z Harrym, wyznaczone pod umówionym drzewem
- ale jak miał rozpoznać to jedno jedyne drzewo w gęstym lesie? Wtem dostrzegł postać
człowieka. Puścił się za nim pędem. Tamten pogwizdywał; na dźwięk znajomej
melodyjki serce Martinsa podskoczyło z radości, że jednak nie jest sam. Postać obróciła
się ku niemu: to nie był Harry - obcy człowiek stał w gęstej kałuży roztopionego śniegu i
szczerzył zęby w uśmiechu. Sowa pohukiwała raz po raz. Martins ocknął się gwałtownie:
telefon przy łóżku dzwonił i dzwonił. Głos z minimalnym śladem obcego akcentu spytał:
- Pan Rollo Martins?
- Przy aparacie.
A więc miał być dla odmiany sobą, nie Dexterem.
- Pan mnie nie zna - zagaił niepotrzebnie rozmówca - ale przyjaźniłem się z
Harrym Lime’em.
Kolejna odmiana: ktoś przyznawał się do przyjaźni z Harrym. Martins z miejsca
nabrał sympatii do nieznajomego.
- Chętnie się z panem spotkam - powiedział.
- Jestem tuż za rogiem, w lokalu „Stary Wiedeń”.
- Nie moglibyśmy odłożyć tego do jutra? Miałem dość paskudny dzień; tyle się
działo.
- Harry prosił mnie o sprawdzenie, czy niczego panu nie brakuje. Byłem przy nim
w chwili śmierci.
- Podobno… - Rollo Martins urwał w pół zdania. Chciał powiedzieć: „Podobno
zmarł natychmiast”, ale coś kazało mu zachować ostrożność. - Przepraszam, pan chyba
mi się nie przedstawił - rzekł w zamian.
- Kurtz - odparł głos. - Przyszedłbym do pana do pokoju, tylko, wie pan,
Austriaków nie wpuszczają do Sachera.
- Więc spotkajmy się rano w „Starym Wiedniu”.
- Doskonale - zgodził się tamten. - Skoro jest pan całkowicie pewien, że do rana
niczego nie będzie potrzebował…
- Co pan ma na myśli?
- Harry martwił się, że zostanie pan bez pieniędzy. Leżąc na wznak, ze słuchawką
przy uchu, Rollo Martins
pomyślał: w Wiedniu pieniądze leżą na ulicy. W ciągu pięciu godzin już trzeci
obcy człowiek proponował mu wsparcie finansowe.
- Spróbuję jakoś dotrwać do spotkania z panem - odparł ostrożnie. Nieroztropnie
byłoby odrzucać ofertę, zanim się ją pozna.
- Proponuję godzinę jedenastą, w „Starym Wiedniu” na Karntnerstrasse. Będę
miał na sobie brązowy garnitur, a w ręku pańską książkę.
- Doskonale. Skąd pan ma moją książkę?
- Od Harry’ego.
Głos nieznajomego brzmiał ujmująco i nader rozsądnie, a jednak Martins, kiedy
już powiedział dobranoc i odłożył słuchawkę, nie umiał odpowiedzieć sobie na pytanie,
dlaczego Harry - wnioskując z relacji tak przytomny w ostatnich chwilach przed śmiercią
- nie wysłał mu telegramu, żeby nie przyjeżdżał? Czy to nie Callaghan mówił, że Lime
zginął na miejscu - a może tylko, że nie cierpiał? Czy też może on, Martins,
nieświadomie włożył te słowa w usta Callaghana? Nagle zrodziło się w nim silne
przekonanie, że w śmierci Lime kryje się coś niejasnego - coś, co policja przeoczyła, bo
jest za głupia. Spróbował sam, z pomocą dwóch papierosów, dotrzeć do sedna tajemnicy,
lecz zasnął w trakcie rozmyślań, rezygnując na razie zarówno z rozwiązania zagadki, jak
i z kolacji. Dzień był, owszem, długi, ale nie dość długi na wyjaśnienie wszystkiego.
IV
- Od początku jedno mi się w nim nie podobało - wyznał mi później Martins. -
Peruka. Nosił perukę, i to z tych najbardziej prymitywnych: ulizaną, żółtawą,
przystrzyżoną w kancik; w dodatku trochę za luźną. Musi być coś nie w porządku z
mężczyzną, który nie umie godnie zaakceptować własnej łysiny. Co do twarzy, to
przywodziła na myśl efekt starannej charakteryzacji, z każdą zmarszczką wyżłobioną
jakby celowo, precyzyjnie i we właściwym miejscu, dla większej wyrazistości mimiki:
bruzdy uroczego uśmiechu, linie kapryśnej irytacji, „kurze łapki” w kącikach oczu. Typ
wprost stworzony na obiekt westchnień romantycznych pensjonarek.
Rozmowę tę odbywaliśmy w parę dni po ich spotkaniu; trop dawno przestał być
świeży. Siedzieliśmy w „Starym Wiedniu”, przy tym stoliku, przy którym Martins spotkał
się z Kurtzem pierwszego ranka ich znajomości. Na hasło „romantyczne pensjonarki”,
jego wzrok zaszczutego zwierzęcia zogniskował się nagle w jednym punkcie za oknem.
Dziewczyna, jakich wiele - pomyślałem na widok pośpiesznie brnącej przez zadymkę
postaci.
- Bardzo ładna? - zagadnąłem.
Martins spojrzał na mnie jak obudzony ze snu.
- Skończyłem z tym raz na zawsze. Widzi pan, Calloway, w życiu każdego
mężczyzny przychodzi taki moment, w którym się postanawia: stop, dość, nigdy więcej.
- Rozumiem. Zdawało mi się, że patrzy pan na dziewczynę.
- Rzeczywiście, patrzyłem, ale tylko dlatego, że przez chwilę wyglądała jak Anna
- Anna Schmidt.
- A kto to taki? Nie dziewczyna przypadkiem?
- Owszem, w pewnym sensie.
- Jak to: w pewnym sensie?
- Dziewczyna Harry’ego.
- Odziedziczył ją pan po koledze?
- To nie taka dziewczyna, Calloway. Nie zauważył jej pan na jego pogrzebie? Ja
już nie mieszam trunków. Teraz mam kaca, który mnie nie opuści do końca życia.
- Miał mi pan opowiedzieć o Kurtzu.
Kurtz zgodnie z umową telefoniczną siedział w kawiarni, ostentacyjnie kartkując
„Samotnego jeźdźca z Santa Fe”. Gdy Martins przysiadł się do stolika, Kurtz powitał go
z jawnie fałszywym entuzjazmem:
- Chylę czoło przed mistrzem suspensu!
- Suspensu? - zdziwił się Martins.
- Suspens to grunt. Brawo, mistrzu. Z końcem każdego rozdziału czytelnik płonie
z ciekawości…
- Więc był pan przyjacielem Harry’ego - przerwał mu Martins.
- Pochlebiam sobie, że najbliższym - odparł Kurtz i po chwilowej pauzie, w
czasie której jego szare komórki musiały zarejestrować błąd, dodał: - Nie licząc pana,
oczywiście.
- Proszę mi opowiedzieć, jak on umarł.
- Byłem przy nim. Wyszliśmy razem z domu, w którym mieszkał, i nagle Harry
dostrzegł po drugiej stronie ulicy znajomego, Amerykanina nazwiskiem Cooler.
Pomachał mu i zrobił pierwszy krok na jezdnię, a wtedy zza rogu wyjechał jeep na
pełnym gazie i Harry dostał się pod koła. Kierowca nic a nic tu nie zawinił, tylko Harry.
- Słyszałem, że zginął na miejscu.
- Pobożne życzenie. Fakt, że nie dożył przyjazdu karetki.
- Mówił coś?
- Tak, nawet w bólach agonii martwił się o pana.
- Co mówił?
- Dokładnie nie powtórzę, Rollo - nie ma pan nic przeciwko temu, żebym
nazywał pana Rollo, prawda? Harry zawsze tak pana nazywał, kiedy nam o panu
opowiadał. Kazał mi zająć się panem w Wiedniu i kupić bilet powrotny.
Relacjonując mi tę rozmowę, Martins skomentował: „Jak pan widzi, zbierałem
nie tylko pieniądze, ale i bilety powrotne na samolot”.
- Ale dlaczego nie wysłał mi pan telegramu, żebym nie przyjeżdżał?
- Wysłaliśmy taki telegram. Widocznie się z panem minął. Wie pan, cenzura,
sektory - depesza idzie nieraz i pięć dni.
- Było śledztwo?
- Naturalnie.
- Słyszał pan co wyprawia policja? Posądzają Harry’ego o udział w nielegalnym
handlu!
- Nie słyszałem. Ale w Wiedniu każdy handluje pokątnie. Wszyscy sprzedajemy
papierosy, wymieniamy szylingi na bafy albo coś w tym guście. W Komisji Kontroli nie
znajdzie pan ani jednego człowieka, który by nie naruszył regulaminu.
- Policja podejrzewa, że to było coś gorszego.
- Policja miewa czasem niedorzeczne pomysły - skwitował ogólnikowo człowiek
w peruce.
- Nie ruszę się z Wiednia, póki im nie dowiodę, że są w błędzie.
Kurtz szarpnął głową tak gwałtownie, że peruka minimalnie się przekrzywiła.
- A co to da? - spytał. - Harry’ego już nic nie przywróci do życia.
- Muszę doprowadzić do relegowania tego policjanta z Wiednia.
- Ciekawe jak?
- Prześledzę losy Harry’ego wstecz do chwili śmierci. Było was tam trzech: pan,
Graham Greene Trzeci człowiek The bird Man and The Fallen Idol Przełożyła Jolanta Kozak Carolowi Reedowi z podziwem i serdecznością na pamiątkę wielu wspólnych wiedeńskich poranków w Maximie, Casanowie i Orientali Trzeci człowiek Wstęp „Trzeci człowiek” nie został napisany do czytania, lecz do oglądania. Na początku - całkiem jak w romansie - była kolacja w lokalu, a potem seria kaców, które dopadały autora w Wiedniu, Wenecji, Ravello, Londynie i Santa Monica. Większość pisarzy, jak sądzę, nosi w głowach lub notesach pomysły utworów, które nigdy nie zostaną napisane. Nieraz po latach odgrzebie człowiek taki pomysł i westchnie z żalem: mógł być całkiem niezły - tyle że dawniej, w czasie dziś już martwym. I ja przed wielu laty zanotowałem na skrzydełku koperty ten oto początkowy akapit: „Tydzień temu po raz ostatni pożegnałem Harry’ego; jego trumna spoczęła w skostniałej z zimna lutowej ziemi. Nie wierzyłem więc własnym oczom, gdy tenże Harry minął mnie na ulicy jak obcy i wmieszał się w tłum zapełniający Strand”. Ani narrator, ani ja nie śledziliśmy dalszych kroków Harry’ego, toteż gdy sir Alexander Korda poprosił mnie o nowy scenariusz dla Carola Reeda - następny po naszych „Straconych złudzeniach” - mogłem mu zaproponować jedynie powyższy akapit. Korda chciał kręcić film o okupacji Wiednia przez cztery mocarstwa; nie miał jednak nic przeciwko temu, abym poszedł śladami Harry’ego Lime’a. Nie umiałbym chyba stworzyć scenariusza bez poprzedzającej go noweli. Nawet film nie opiera się na samej intrydze, lecz wymaga głębszej charakteryzacji, nastroju i atmosfery - a uchwycenie tych cech w płaskim szkicu wydaje się prawie niemożliwe. Można innymi środkami odtworzyć raz osiągnięty efekt artystyczny, ale nie można dokonać aktu twórczego w formie scenariusza. Autorowi konieczne jest bowiem poczucie, że dysponuje znacznymi nadwyżkami materiału. Dlatego „Trzeci człowiek”,
jakkolwiek nie napisany z myślą o formie książkowej, zrodził się jako nowela, a dopiero później poddany został żmudnemu procesowi przenoszenia na język innego gatunku sztuki. Pracowaliśmy nad tym wspólnie z Carolem Reedem, przemierzając co dnia kilometry dywanu i tocząc zacięte boje. Nikt trzeci nie uczestniczył w naszych konferencjach; najbardziej owocne jest szczere, nawet brutalne, zderzenie opinii w cztery oczy. Jasne, że dla pisarza nie ma lepszego sposobu wypowiedzi niż powieść - dlatego tak mu trudno akceptować zmiany, konieczne w wersji scenicznej lub filmowej. Ale „Trzeci człowiek” nigdy nie miał być niczym więcej niż materiałem dla kina. Czytelnik noweli dostrzeże sporo różnic między wersją książkową a filmową, niech jednak nie myśli, że zmiany zostały wymuszone na opornym autorze - najczęściej to właśnie sam autor je proponował. W tym przypadku film jest lepszy od noweli, gdyż to on stanowi ostateczną wersję opowieści. Niektóre zmiany wprowadziliśmy z przyczyn tyleż oczywistych, co banalnych, choćby takich jak obsadzenie w roli głównej Amerykanina zamiast Anglika. Pan Joseph Cotten miał (i słusznie) zastrzeżenia do imienia Rollo. Należało je zmienić na inne, równie komiczne - zaproponowałem Holley, przypomniawszy sobie zabawną postać amerykańskiego poety Thomasa Holleya Chiversa. Inny przykład: wydawało się niezbyt prawdopodobne, aby ktokolwiek mógł pomylić Amerykanina ze słynnym angielskim pisarzem, Dexterem (postać ta ma pewne cechy wspólne z dobrotliwym geniuszem, E.M. Forsterem). A więc wątek „komedii omyłek” należałoby opuścić, nawet gdyby Carol Reed nie zaoponował (i słusznie) przeciwko naciąganej, wymagającej wielu wyjaśnień sytuacji, która niemiłosiernie rozwlekałaby i tak już zbyt długi film. I jeszcze jeden drobiazg: Coolera zastąpił w filmie Rumun, ponieważ mieliśmy już na planie jedną postać amerykańskiego łotra - grał go Orson Welles. (To właśnie Welles dopisał do scenariusza słynną kwestię o szwajcarskich zegarach z kukułką). Jednym z nielicznych istotnych problemów, o które spieraliśmy się z Carolem Reedem, było zakończenie filmu. Rzeczywistość dowiodła tu absolutnej słuszności Reeda. Ja byłem zdania, że film jest gatunkiem zbyt lekkim, aby mógł obejść się bez happy endu. Reed natomiast twierdził, że proponowane przeze mnie zakończenie - jakkolwiek niejednoznaczne, bo nie padało w nim ani jedno słowo - może wydać się niemile cyniczne widowni, która w poprzedniej scenie była świadkiem śmierci
Harry’ego. Wyznam szczerze, że nie przekonał mnie do końca: przypuszczałem, że niewielu widzów będzie miało dość cierpliwości, aby dosiedzieć do końca długiej sekwencji oddalania się dziewczyny od grobu; większość - myślałem - wyjdzie z kina przed napisem „koniec”, przekonana, że film kończy się konwencjonalnie (tak jak ja to proponowałem) i trwa trochę za długo. Nie uwzględniłem mistrzowskiej reżyserii Reeda, a poza tym na tym etapie dyskusji nawet Reed nie spodziewał się jeszcze, że dokona niebawem cudownego odkrycia w osobie grającego na cytrze p. Karasa. Epizod porwania Anny przez Rosjan (rzecz jak najbardziej możliwa w okupowanym Wiedniu) wycięty został stosunkowo późno: nie wiązał się należycie z resztą filmu i wprowadzał akcent propagandowy, którego chcieliśmy uniknąć. Nie chodziło nam o budzenie w widzach emocji politycznych, lecz o dostarczenie im rozrywki, odrobiny strachu i porcji śmiechu. Rzeczywistość miała grać rolę tła naszej bajki. A przecież wątek nielegalnego handlu penicyliną opiera się na faktach - tym bardziej ponurych, że w niecnym procederze uczestniczyło wiele osób znacznie bardziej niż Joseph Harbin nieświadomych i niewinnych. Niedawno w Londynie pewien lekarz wybrał się na nasz film z dwoma kolegami. Ponieważ sam bawił się doskonale, zdziwiły go ich przygnębione miny, gdy wychodzili z kina. Okazało się, że obaj pod koniec wojny trafili z RAF-em do Wiednia, gdzie, jak wielu, handlowali penicyliną. Nigdy nie przyszło im do głowy, jakie mogą być tego konsekwencje. *** TRZECI CZŁOWIEK (The Third Man). Film w reżyserii Carola Reeda z 1949 roku. Scenariusz: Graham Greene. Zdjęcia: Robert Krasker oraz John Wilcox i Stan Pavey. Muzyka: Anton Karaś. Wykonawcy: Joseph Cotten (Holly Martins), Trevor Howard (mjr Calloway), Alida Valli (Anna Schmidt), Orson Welles (Harry Lime) i inni. London Film. Wielka Brytania. Filmowa alchemia, która wymyka się logice, przemienia czasem mosiądz w złoto i sprawia, że wszystko okazuje się doskonale precyzyjne - reżyseria, scenariusz, zdjęcia, aktorzy, zaskakujące użycie muzyki na cytrę Antona Karasa i, nade wszystko, niezwykła kreacja Orsona Wellesa w roli Harry’ego
Lime’a - pisze Barry Norman w swej książce „100 najlepszych filmów stulecia”. - Wpisane w korupcję i rozpacz powojennego Wiednia, Wellesowskie studium człowieka inteligentnego i bystrego, który świadomie wybrał zło, jest, jak sądzę, jego największą kreacją. Ale również wszyscy związani z tym filmem byli w szczytowej formie. „Trzeci człowiek” zachowuje wieczną świeżość - to film, który nie poddaje się czasowi (tłumaczył Andrzej Kołodyński).
I I Nigdy nie wiemy, kiedy spadnie cios. Po pierwszym spotkaniu z Rollo Martinsem sporządziłem o nim tę oto notatkę do akt tajnej policji: „W normalnych okolicznościach - wesoły błazen. Za dużo pije, czasem wszczyna awantury. Każdą przechodzącą kobietę taksuje wzrokiem, nie szczędząc komentarzy; mimo to odnoszę wrażenie, że woli nie angażować się w romanse. Wieczny chłopiec - uwielbienie, jakim darzył Lime’a, mogło wynikać właśnie z niedojrzałości”. Zastrzeżenie „w normalnych okolicznościach” było konieczne, gdyż poznałem Rollo Martinsa na pogrzebie Harry’ego Lime’a. Był luty; grabarze musieli użyć młotów pneumatycznych, żeby wedrzeć się w zmarzniętą ziemię wiedeńskiego Cmentarza Centralnego - jakby sama natura wzdragała się przed przyjęciem Lime’a. W końcu pochowaliśmy go jednak i zarzucili bryłami skostniałej ziemi. Lime spoczął w grobie, a Rollo Martins oddalił się pośpiesznie, jakby siłą powstrzymując długie, pająkowate nogi, rwące się do biegu; chłopięce łzy spływały po jego trzydziestopięcioletniej twarzy; Rollo Martins bezgranicznie wierzył w przyjaźń, dlatego to, co się później stało, wstrząsnęło nim bardziej, niż wstrząsnęłoby tobą lub mną (tobą - bo uznałbyś, że ci się przywidziało; mną - bo natychmiast wymyśliłbym jakieś logiczne, cóż że niesłuszne, wyjaśnienie). Szkoda, że Rollo Martins od razu nie powiedział mi prawdy; oszczędziłoby nam to wielu kłopotów. Chcąc zrozumieć tę dziwną, raczej smutną historię, musisz przynajmniej pobieżnie poznać jej tło - zdruzgotane, upiorne miasto Wiedeń, podzielone na sektory pod nadzorem czterech mocarstw: rosyjski, brytyjski, amerykański i francuski. Granice sektorów zaznaczone są tylko tablicami. Samo centrum miasta - Innere Stadt - w obrębie Ringu, z jego ciężką architekturą gmachów publicznych i pomnikami na spiętych w skoku rumakach, pozostaje pod wspólną kontrolą czterech mocarstw, które co miesiąc przekazują sobie kolejno władzę - czyli tak zwane „prezydium” - nad eleganckim niegdyś śródmieściem i troskę o jego bezpieczeństwo. Gdyby ci wpadł do głowy idiotyczny pomysł roztrwonienia austriackich szylingów w nocnym klubie, idąc tam po zmroku spotkałbyś zapewne na ulicy Siły Międzynarodowe w akcji: czwórkę żandarmów (po jednym z każdego mocarstwa), porozumiewających się (jeśli w ogóle) językiem
wspólnego wroga. Nie znałem Wiednia w okresie międzywojennym, a urodziłem się za późno, żeby pamiętać stary Wiedeń, pełen muzyki Straussów i beztroskiego, kokieteryjnego czaru; dla mnie jest to miasto odartych z godności ruin, przemienionych w lutym owego roku w owiane śniegiem lodowce. Szary, mulisty, płaski Dunaj przepływał z dala od nas, przez Drugi Bezirk - sektor rosyjski. W tej samej strefie leżał zrównany z ziemią, zarośnięty chwastami Prater. Ocalał z niego tylko wielki diabelski młyn, krążący powoli nad kikutami zniszczonych karuzeli, które przypominały zapomniane kamienie milowe, nad rdzewiejącymi szczątkami pomiażdżonych czołgów, których nikt nie uprzątnął, nad zwarzonymi chłodem pędami chwastów, w miejscach gdzie śnieg leżał cieńszą warstwą. Nie starcza mi wyobraźni, aby odtworzyć z tych okruchów miasto przeszłości, tak jak nie umiem wyobrazić sobie hotelu Sachera w roli innej niż garnizonowej noclegowni dla angielskich oficerów ani eleganckich, modnych sklepów na Karntnerstrasse, która dla mnie urywa się mniej więcej na poziomie wzroku, gdyż do tej wysokości sięgają prowizorycznie odremontowane partery kamienic. Rosyjski żołnierz w futrzanej czapie mija mnie z karabinem na ramieniu, kilka prostytutek otacza ciasnym kordonem Amerykańskie Biuro Informacyjne, mężczyźni w płaszczach siedzą w witrynach kawiarenek Starego Wiednia i sączą erzac kawy. Nocą najlepiej trzymać się centrum, albo trzech spośród czterech sektorów - chociaż i tam zdarzają się porwania, niekiedy całkiem dla nas bezsensowne, jak choćby uprowadzenie młodej Ukrainki bez paszportu czy starca, który dawno przekroczył wiek produkcyjny. Oczywiście, od czasu do czasu porywano również specjalistów i zdrajców. Do takiego właśnie Wiednia przyjechał dnia siódmego lutego ubiegłego roku Rollo Martins. Całą historię starałem się odtworzyć jak najwierniej z własnych zapisków i z opowieści Martinsa. Wystrzegałem się dodania od siebie choćby jednej kwestii - jednak nie mogę ręczyć za pamięć Martinsa. To paskudna historia i byłaby od początku do końca ponura, smutna i nie do naprawienia - gdyby nie dziewczyna i niedorzeczna przygoda wykładowcy British Council. II Poddany brytyjski ma nadal pełną swobodę podróżowania, jeśli nie przeraża go limit pięciu funtów angielskich, które wolno mu wywieźć z kraju, ale nie wolno wydać za granicą. Do Austrii jednak, będącej formalnie terytorium okupowanym, Rollo Martins nie dostałby się bez specjalnego zaproszenia od Lime’a z Międzynarodowego Biura d/s
Uchodźców. Lime zaproponował Martinsowi przyjazd do Wiednia w celu spisania relacji z działań na rzecz uchodźców wszystkich narodowości, a Martins zgodził się, chociaż nie była to właściwie jego branża. Pilnie potrzebował urlopu - szczególnie po ostatnim incydencie w Dublinie i wcześniejszym incydencie w Amsterdamie. „Incydentami” nazywał Martins kobiety: po prostu przydarzały mu się, bez najmniejszych wysiłków z jego strony; agent ubezpieczeniowy zaliczyłby je wszystkie do kategorii „wypadków losowych”. Gdy Martins pojawił się w Wiedniu, miał minę zaszczutego zwierzęcia i co chwila oglądał się przez ramię - dlatego z miejsca uznałem go za podejrzanego i zmieniłem dopiero zdanie stwierdziwszy ponad wszelką wątpliwość, że Rollo Martins lęka się tylko jednego: nagłego spotkania z którymś z sześciu „incydentów”. Zwierzył mi się, że ma zwyczaj „mieszać trunki” - również tym określeniem charakteryzował swoje niefortunne układy z kobietami. „Branżą” Rollo Martinsa były tanie, kieszonkowe powieści o Dzikim Zachodzie, drukowane pod pseudonimem Buck Dexter. Westerny Bucka Dextera miały rzesze wielbicieli, ale dochody przynosiły skromne. Rollo Martins nie mógłby sobie pozwolić na wyjazd do Wiednia, gdyby nie zapewnienie Lime, że pokryje wszystkie koszty z bliżej nie określonego funduszu na cele propagandowe. Lime miał też zaopatrzyć Martinsa w „bafy” - kwity stanowiące jedyny (od pensa w górę) środek płatniczy w brytyjskich hotelach i klubach. Ufając tym obietnicom, Martins nie przywiózł do Wiednia nic ponad pięć całkowicie bezużytecznych funtowych banknotów. Dziwna rzecz przytrafiła mu się we Frankfurcie, gdzie samolot z Londynu wylądował na godzinny postój. Martins poszedł na hamburgera do amerykańskiego kasyna (troskliwe linie lotnicze rozdały pasażerom bony na posiłek wartości sześćdziesięciu pięciu centów) i właśnie tam zbliżył się do jego stolika gość, po którym z daleka można było poznać, że jest dziennikarzem. - Pan Dexter? - spytał bezceremonialnie. - Owszem - przytaknął zaskoczony Martins. - Na zdjęciu wygląda pan starzej. Chce pan złożyć oświadczenie do prasy? Reprezentuję tutejszy dziennik sił zbrojnych. Ciekawi nas pańska opinia o Frankfurcie. - Dziesięć minut temu wysiadłem z samolotu. - No tak - przyznał dziennikarz. - W takim razie co pan sądzi o powieści amerykańskiej?
- Nie czytuję jej. - Jak zawsze dowcipny, jak zawsze złośliwy - podsumował dziennikarz. - To Carey? Nie wie pan przypadkiem? - spytał nagle, wskazując małego, siwego człowieczka z wystającymi zębami, żującego bezmyślnie kęs chleba. - Przypadkiem nie wiem. Co za Carey? - No jak to? J.G. Carey! - Pierwsze słyszę. - Wy, pisarze, zawsze jesteście jak nie z tego świata. Właśnie z powodu tego faceta tu przyszedłem! - Dziennikarz błyskawicznym susem dopadł Careya w przeciwległym końcu sali. Słynny człowiek powitał go rutynowym uśmiechem z pierwszych stron gazet i odłożył na bok nie dojedzoną kromkę chleba. Chociaż to nie Dexter ściągnął dziennikarza na lotnisko, Martins był mile połechtany: po raz pierwszy ktoś nazwał go pisarzem. Nagle dumny i ważny, doznał tylko lekkiego rozczarowania stwierdziwszy, że Lime nie czeka nań na lotnisku w Wiedniu. Zawsze trudno pogodzić się z tym, że jesteśmy mniej ważni dla innych ludzi niż oni dla nas - Martins też zdążył poznać to niemiłe uczucie, że świat doskonale się bez niego obywa. Stał przy drzwiach autobusu i patrzył jak pada śnieg: padał niezbyt gęsto, za to uporczywie, niby przez sito - wielkie zaspy między ruinami budynków zdawały się nie mieć nic wspólnego z tym mizernym opadem, wyglądały jak trwały element krajobrazu spoza granicy wiecznych śniegów. Lime’a nie było również w hotelu Astoria, gdzie autobus wiozący pasażerów z lotniska miał końcowy przystanek; nie zastał tam też Martins żadnej od Lime’a wiadomości - jedynie zagadkowy liścik adresowany do p. Dextera przez osobę nazwiskiem Crabbin, o której jako żywo nigdy nie słyszał. „Spodziewaliśmy się Pańskiego przylotu jutro. Proszę czekać. Jesteśmy w drodze. Pokój w hotelu zarezerwowany”. Rollo Martins nie należał jednak do tych, którzy w podobnej sytuacji spokojnie czekają. Spokojne czekanie w hotelowym foyer prędzej czy później musi sprowokować „incydent” - i znów zaczęłoby się „mieszanie trunków”. Jeszcze dziś słyszę wyraźnie zapewnienie Rollo Martinsa: „Skończyłem z incydentami. Nigdy więcej incydentów”; ledwie wygłosił te słowa, wpakował się po uszy w najpoważniejszy incydent w swoim życiu. Rollo Martins żył w wiecznym rozdarciu między swoim komicznym imieniem a solidnym, holenderskim (od czterech pokoleń) nazwiskiem.
Rollo oglądał się za każdą spódniczką, a Martins odżegnywał się od kobiet raz na zawsze. Nie wiem, który z nich pisywał westerny. Martins znał wiedeński adres Lime’a, a osobnika nazwiskiem Crabbin wcale nie był ciekaw. Wiele wskazywało na to, że ktoś popełnił grubą omyłkę - chociaż Martins nie kojarzył jej jeszcze z rozmową na lotnisku we Frankfurcie. Lime w liście proponował Martinsowi mieszkanie u siebie, w wielopokojowym apartamencie na obrzeżach Wiednia, odebranym właścicielowi-naziście. Pewien, że Lime zapłaci za taksówkę Martins kazał się wieźć prosto pod dom, usytuowany w trzecim (brytyjskim) sektorze. Tam wysiadł, poprosił taksówkarza, żeby chwilę poczekał, i wspiął się po schodach na trzecie piętro. To niebywałe, jak cisza zwraca naszą uwagę, nawet w mieście tak cichym jak monotonnie zasypywany śniegiem Wiedeń. Martins nie dotarł jeszcze do drugiego piętra, a już był pewien, że nie zastanie Lime’a. Cisza, która go powitała, była jednak głębsza niż cisza chwilowej nieobecności: zdawała się wróżyć, że Martins nie znajdzie Lime’a nie tylko w domu, ale i w całym Wiedniu - a nawet w całym świecie, o czym przekonała go szeroka czarna wstążka zawiązana na klamce. Oczywiście, mógł umrzeć ktoś inny - kucharka, gosposia - a jednak Martins wiedział (zdawało mu się, że wiedział już o dwadzieścia schodów wcześniej), iż to Harry Lime - ten Lime, którego on, Rollo Martins, otaczał bałwochwalczą czcią przez dwadzieścia lat, od pierwszego spotkania w ponurym szkolnym korytarzu, przy akompaniamencie pękniętego dzwonka, wzywającego na modlitwę - iż to Lime właśnie rozstał się z tym światem. Nie mylił się; w każdym razie nie do końca. Gdy po raz szósty nacisnął dzwonek, uchyliły się drzwi jednego z sąsiednich mieszkań i drobny człowieczek z kwaśną miną skarcił go zrzędliwym tonem: - Szkoda fatygi. Nikogo tam nie ma. On umarł. - Herr Lime? - Herr Lime, a kto? Martins opowiadał mi później: - W pierwszej chwili słowa jego nic dla mnie nie znaczyły: ot, informacja jak z rubryki W skrócie z „Timesa”. „Kiedy to się stało? - spytałem. - Jak?” - Samochód go przejechał - odparł sąsiad Lime’a. - W ubiegły czwartek. - I z urażoną miną człowieka, który doprawdy nie ma obowiązku udzielać informacji w nie swojej sprawie, dodał: - Pogrzeb dzisiaj po południu. Minął się pan z nimi. - Z nimi?
- Nic wielkiego, paru znajomych i trumna. - Jak to? Nie był w szpitalu? - Nie było sensu wieźć go do szpitala. Zginął tu, pod samym domem, zmarł na miejscu. Prawy błotnik gruchnął go w ramię i przeturlał jak zająca. Dopiero wtedy - opowiadał mi Martins - na słowo „zając”, zmarły Harry Lime ożył w jego pamięci: ożył jako chłopiec ze strzelbą, którą nauczył Martinsa „pożyczać”. Wystawił głowę z długiej, piaszczystej bruzdy pastwiska w Brickworth i ponaglał: „Strzelaj, idioto, strzelaj! Teraz!” - zając pokuśtykał w krzaki, raniony strzałem Martinsa. - Gdzie go chowają? - spytał Martins nieznajomego rozmówcę. - Na Cmentarzu Centralnym. Nieźle się napocą przy tym mrozie. Martins nie wymyślił jeszcze, czym zapłaci za taksówkę ani gdzie znajdzie w Wiedniu pokój za pięć funtów brytyjskich - te problemy musiały jednak poczekać; na razie chciał po raz ostatni pożegnać Harry’ego Lime’a. Kazał się wywieźć z miasta na przedmieścia (w sektor brytyjski), gdzie usytuowany był Cmentarz Centralny. Po drodze musieli przejechać przez sektor rosyjski, i kawałek na skróty przez amerykański, który łatwo było poznać po budkach z lodami na każdej ulicy. Wzdłuż wysokiego muru cmentarza jeździły tramwaje, a po obu stronach torów ciągnęły się na milę zakłady kamieniarskie i kwiaciarnie, wystawiające swój towar - szeroki szpaler nagrobków dla przyszłych lokatorów i wieńce dla żałobników. Szpaler zdawał się nie mieć końca. Martins nie spodziewał się, jak wielki będzie ośnieżony park, w którym miał odbyć pożegnalne rendez-vous z Lime’em. Harry mógł równie dobrze zostawić mu wiadomość: „Spotkamy się w Hyde Parku”, nie precyzując miejsca między posągiem Achillesa a wyjściem Lancaster Gate; aleje grobów, każda oznaczona numerem i literą alfabetu, rozchodziły się promieniście, jak szprychy gigantycznego koła: pół mili na zachód, zakręt, pół mili na północ, zakręt, pół mili na południe… Śnieg naigrawał się z pompatycznych grobowców rodzinnych, wprowadzał akcenty groteski: tu osiadł puszystą pyzą na policzku anioła smutku, ówdzie przylepił się białym sumiastym wąsem pod nosem świętego, a na dumnym czole wzorowego urzędnika Wolfganga Gottmana śnieżne czako osunęło się po pijacku na bakier. Nawet cmentarz podzielono na sektory: rosyjski wyróżniały potężne, kiczowate posągi mężczyzn pod bronią, francuski - szeregi bezimiennych drewnianych krzyży i poszarpana trójkolorowa flaga. Nagle Martins przypomniał sobie, że Lime był katolikiem, więc mało prawdopodobne, aby grzebano go
w sektorze brytyjskim, którego tak pilnie wypatrywali z kierowcą taksówki. Ruszyli z powrotem, przez las, gdzie mogiły niby wilki czaiły się pod drzewami, łyskając białym okiem w zielonych cieniach iglaków. W pewnym momencie spomiędzy drzew wyłoniła się trójka mężczyzn w dziwacznych, osiemnastowiecznych, czarno-srebrnych uniformach i trójgraniastych kapeluszach. Pchali wózek na dwóch kołach. Przecięli drogę wiodącą przez grobowy las i znów zniknęli bez śladu. To czysty przypadek, że Martins zdążył jednak na pogrzeb Lime’a. Na skraju jedynego w bezmiernej nekropolii małego poletka omiecionego ze śniegu zebrała się skromna grupka - ceremonia miała charakter ściśle prywatny. Ksiądz właśnie kończył kazanie - słowa wstydliwie sączyły się przez rzadki, cierpliwy śnieg - i trumna miała za chwilę spocząć w ziemi. Nad mogiłą stali dwaj mężczyźni w codziennych ubraniach; jeden z nich dzierżył wieniec - najwyraźniej zapomniał rzucić go na trumnę, dopiero gdy towarzysz dźgnął go łokciem pod żebro, ocknął się gwałtownie i cisnął kwiaty gdzie trzeba. Nieco dalej stała dziewczyna; zasłaniała twarz dłońmi. A ja zatrzymałem się o jakieś dwadzieścia metrów od nich, przy innym grobie: z ulgą obserwowałem koniec Lime’a i lustrowałem uważnie wszystkich zebranych. Dla Martinsa byłem przypadkowym facetem w nieprzemakalnym płaszczu. Podszedł do mnie i spytał: - Nie wie pan, czyj to pogrzeb? - Gość nazywał się Lime - odparłem i zdziwiłem się, że mój rozmówca nie kryje łez przed obcym; nie wyglądał mi na mazgaja, tak jak Lime nie wyglądał na faceta, którego pogrzeb zgromadzi żałobników - prawdziwych żałobników, którzy naprawdę płaczą. Nie mówię o dziewczynie, bo kobiety są z góry wyłączone z podobnych uogólnień. Martins stanął tuż przy mnie i do końca pogrzebu nie zmienił miejsca. Potem wyjaśnił mi, że będąc starym przyjacielem zmarłego, nie chciał wkraczać jak intruz między jego nowych znajomych - śmierć Lime’a należała do nich, mieli do niej prawo. Do niego za to - mamił się tą sentymentalną iluzją - należało życie Lime’a, a przynajmniej dwadzieścia lat tego życia. Ledwo ceremonia dobiegła końca - nie jestem religijny i hece wokół śmierci zawsze budzą we mnie odruch zniecierpliwienia - Martins oddalił się na swoich pająkowatych nogach, które wyglądały, jakby się zaraz miały zaplątać w supeł. Ruszył prosto do taksówki. Nie próbował z nikim rozmawiać i nie hamował już łez - tych paru słonych kropli, które człowiek w naszym wieku potrafi
wycisnąć z oczu na zawołanie. Nie istnieją kompletne akta osobowe; żadnej sprawy nie można nazwać zamkniętą, nawet po stu latach, gdy wymrą wszyscy jej uczestnicy. Dlatego poszedłem za Martinsem; pozostałą trójkę już znałem, teraz chciałem poznać obcego. Dogoniłem go tuż przy taksówce. - Nie mam czym wrócić do miasta. Podwiezie mnie pan? - zagadnąłem. - Naturalnie - odparł. Byłem pewien, że kierowca służbowego jeepa dostrzeże mnie przy wyjeździe i dyskretnie ruszy za taksówką. Gdy opuszczaliśmy cmentarz, zauważyłem, że Martins ani razu się nie obejrzał; nostalgiczne spojrzenia przez ramię i machanie z peronu za odjeżdżającym pociągiem - to zazwyczaj domena fałszywych żałobników i kochanków, którzy manifestują smutek zamiast ulotnić się jak najprędzej, nie patrząc wstecz. Widocznie miłość własna rodzi w wielu ludziach chęć zwrócenia na siebie uwagi w każdej sytuacji, nawet wobec nieboszczyka. - Calloway - przedstawiłem się. - Martins. - Był pan przyjacielem Lime’a? - Tak. W minionym tygodniu każdy, komu przyszło odpowiadać na to pytanie wahał się dłuższą chwilę. - Od dawna w Wiedniu? - Przyjechałem parę godzin temu, z Anglii. Harry mnie zaprosił; miałem u niego mieszkać. Nie wiedziałem. - Lekki szok? - Coś panu powiem - nie wytrzymał Martins. - Muszę się napić, a nie mam gotówki - to znaczy, mam pięć funtów szterlingów. Postawi mi pan drinka? Będę wielce zobowiązany. Teraz na mnie przyszła kolej, by powiedzieć „naturalnie”. Po chwili namysłu podałem kierowcy adres niedużego baru na Karntnerstrasse. Uznałem, że mój towarzysz chwilowo nie poczuje się zbyt dobrze w rojnym i gwarnym lokalu brytyjskim, pełnym oficerów i oficerskich żon. W barze, który wybrałem, bardzo rzadko - niewątpliwie z uwagi na wygórowane ceny - siadywało więcej gości niż jakaś jedna parka, zajęta sobą przy bocznym stoliku. Wadą lokalu było natomiast to, że trunek serwowano tam tylko jeden: słodki likier czekoladowy, za dodatkową opłatą doprawiany przez kelnera
koniakiem. Odniosłem jednak wrażenie, że Martins nie dba o to, co będzie pił, jeśli tylko zawartość kieliszka odgrodzi go od teraźniejszości i przeszłości. Na drzwiach, jak wszędzie, wisiała wywieszka informująca o godzinach otwarcia, od szóstej do dziesiątej, ale nie należało się nią przejmować, tylko pchnąć drzwi i minąć frontowe sale. Trafiliśmy do pustego gabinetu; druga (i jedyna oprócz nas) para gości zajmowała sąsiedni. Kelner, który mnie znał, podał nam kanapki z kawiorem i oddalił się. Na szczęście wiedział nie gorzej ode mnie, że mam konto na cele służbowe. Martins odezwał się po drugim szybko opróżnionym kieliszku. - Przepraszam pana. On był moim najlepszym przyjacielem. W odpowiedzi - ponieważ wiedziałem, co wiedziałem, i chciałem przy okazji zirytować rozmówcę, dzięki czemu (gwarantowana metoda) dowiedziałbym się jeszcze więcej - nie oparłem się pokusie wygłoszenia uwagi: - To brzmi jak cytat z kiepskiej powieści. - Pisuję kiepskie powieści - zaripostował błyskawicznie Martins. A więc już zdobyłem nową informację. Do trzeciego kieliszka zdawało mi się, że mam przed sobą opornego rozmówcę, który (tego byłem niemal pewien) po czwartym stanie się opryskliwy. - Proszę mi opowiedzieć o sobie… i o Limie - zaproponowałem. - Coś panu powiem - rzekł mi na to. - Wypiłbym jeszcze jednego, ale nie wypada aż tak naciągać obcego człowieka. Nie wymieniłby mi pan funta albo dwóch na austriacką walutę? - Tym proszę się nie przejmować - uspokoiłem go i przywołałem kelnera. - Zrewanżuje mi się pan, jak przyjadę na przepustkę do Londynu. Więc jak poznaliście się z Lime’em? Miał mi pan opowiedzieć. Martins przez dłuższą chwilę wpatrywał się w kieliszek z likierem czekoladowym i obracał go na wszystkie strony jak drogocenny kryształ. Wreszcie przemówił: - To było dawno temu. Nikt chyba nie zna Harry’ego tak jak ja. Pomyślałem o spoczywających w moim biurze opasłych teczkach z raportami agentów: każdy twierdził to samo. Ufam swoim agentom, dobierałem ich bardzo starannie. - Jak dawno temu? - Dwadzieścia lat, nawet trochę więcej. Poznałem go w szkole, zaraz w
pierwszym semestrze. Mam w oczach obraz tego miejsca: tablica ogłoszeń, nawet pamiętam, czego dotyczyły; rozlega się dzwonek. On był o rok starszy ode mnie, znał szkołę jak własną kieszeń. Wprowadził mnie w tajniki szkolnego życia. - Martins pociągnął szybki łyk i znów obrócił kieliszek pod światło, jakby chciał go dokładnie zbadać. - Zabawne - powiedział. - Żadnego spotkania z kobietą nie pamiętam tak dokładnie, jak spotkania z Harrym. - Był dobrym uczniem? - Nie tak dobrym, jak tego po nim oczekiwano. Ale za to jaką miał fantazję! Obmyślał niesamowite plany. Byłem znacznie od niego lepszy z takich przedmiotów jak historia czy angielski, ale gdy przychodziło do realizacji planów Harry’ego, okazywałem się kompletnym głąbem. - Roześmiał się; alkohol i wspomnienia już powoli działały, pozwalając mu się otrząsnąć z szoku śmierci. - Z nas dwóch zawsze tylko ja dawałem się przyłapać. - Dla Lime’a było to niewątpliwie wygodne. - Licz się pan ze słowami! - Pijacka irytacja już dawała o sobie znać. - Więc nie mam racji? - To była moja wina, nie jego. Mógł sobie znaleźć sprytniejszego towarzysza, miał wielki wybór, a jednak upodobał sobie właśnie mnie. Filozof miał rację - pomyślałem: dziecko jest ojcem człowieka. O tym, że Lime był wyjątkowo cierpliwy, przekonałem się swego czasu osobiście. - Kiedy widział się pan z nim po raz ostatni? - Pół roku temu przyjechał do Londynu na kongres medyczny. Trzeba panu wiedzieć, że był dyplomowanym lekarzem, chociaż nigdy nie praktykował. Cały Harry. Zawsze sprawdzał tylko, czy coś potrafi, i zaraz potem tracił dla tej sprawy zainteresowanie. O medycynie jednak mawiał, że często przydaje się w życiu. I to, jak wiedziałem, było prawdą. Nie do wiary, jak dalece Lime, którego znał Martins, był podobny do Lime’a, którego ja znałem. Martins patrzył tylko na jego postać pod innym kątem, w innym świetle. - Bardzo go lubiłem za poczucie humoru - podjął wynurzenia. Uśmiechnął się przy tym od ucha do ucha i z miejsca odmłodniał o dobre pięć lat. - Ja jestem klaunem. Lubię błaznować. Harry był inny: był prawdziwie dowcipny. Mógł też zostać pierwszorzędnym kompozytorem muzyki lekkiej, gdyby bardziej się do tego przyłożył.
Melodyjka, którą zagwizdał, brzmiała mi dziwnie znajomo. - Tego kawałka nigdy nie zapomnę - ciągnął Martins. - Widziałem, jak Harry go pisał. Zajęło mu to parę minut i odwrotną stronę koperty. Zawsze pogwizdywał ten motyw, gdy miał kłopoty. To była taka jego wizytówka. Martins zagwizdał melodię jeszcze raz, a ja nagle przypomniałem sobie, kto był jej autorem - oczywiście nie Harry. W pierwszej chwili chciałem to powiedzieć Martinsowi, ale dałem spokój - co to zmieni? Melodia załamała się i rozpłynęła w powietrzu. Martins zapatrzył się w kieliszek, potem wysączył z niego ostatnie krople i powiedział: - To okropne, że umarł w taki sposób. - Nic lepszego nie mogło go spotkać - powiedziałem. Martins nie od razu zrozumiał sens moich słów; alkohol trochę szumiał mu w głowie. - Nic lepszego? - Tak jest. - Chce pan przez to powiedzieć, że nie cierpiał? - Pod tym względem, trzeba przyznać, też miał szczęście. Martinsa zaintrygowała nie tyle treść moich uwag, co ton, jakim je wypowiadałem. Następne pytanie zadał głosem przesadnie łagodnym, z odcieniem pogróżki; zauważyłem przy tym, jak jego prawa dłoń zaciska się w pięść. - Czy to jakieś aluzje? Nie ma sensu popisywać się odwagą fizyczną w każdej sytuacji; na wszelki wypadek odsunąłem krzesło poza zasięg pięści Martinsa. - Chciałem tylko powiedzieć, że zgromadziłem na policji kompletne akta jego sprawy. Gdyby nie wypadek, posiedziałby długo za kratkami, nawet bardzo długo. - Za co? - Nie miał sobie równego na tutejszym czarnym rynku. Widziałem, jak Martins szacuje dzielącą nas odległość i dochodzi do wniosku, że jednak mnie nie dosięgnie nie wstając z miejsca. Rollo chciał zaraz walić na odlew, ale Martins zachował zimną krew; uważał. Uświadomiłem sobie, że Martins jest niebezpieczny. Kto wie, czy się dotychczas grubo nie myliłem: może Martins wcale nie był takim gamoniem, jakim malował go Rollo. - Pan jest policjantem? - spytał mnie. - Tak. - Nie cierpię policjantów: to albo degeneraci, albo idioci.
- Tak ich pan przedstawia w swoich książkach? Zauważyłem, że nieznacznie przesuwa się z krzesłem, żeby mi odciąć drogę. Wymieniłem błyskawiczne spojrzenie z kelnerem: wiedział, o co chodzi - oto zaleta korzystania ze stałych lokali dla prowadzenia przesłuchań. Martins zdobył się na fałszywy uśmieszek. - Muszę ich tytułować szeryfami - powiedział. - Był pan w Ameryce? - Nasza rozmowa stawała się idiotyczna. - Nie. Czy to przesłuchanie? - Spytałem z ciekawości. - Bo skoro Harry działał w nielegalnym handlu, to i mnie pan o to podejrzewa. Zawsze działaliśmy razem. - Zaryzykuję twierdzenie, że zamierza pana wciągnąć do organizacji. Nie zdziwiłbym się, gdyby planował zostawienie pana na lodzie z dowodami winy. To przecież była jego metoda w szkole - sam mi pan powiedział, prawda? Dyrektor musiał się pomału czegoś domyślić. - Widzę, że działa pan regulaminowo. Pewnie wykryliście jakąś aferę z lewym handlem benzyną, nie było na kogo zwalić - więc huzia na nieboszczyka, co? Tak właśnie działa policja. Pan, sądzę, jest prawdziwym policjantem? - Owszem, Scotland Yard; na służbie noszę mundur pułkownika. Martins znalazł się teraz między mną a drzwiami. Wstając od stołu, musiałbym znaleźć się na linii jego ataku. Bójka nie jest moją specjalnością, a w tym przypadku przeciwnik był na dodatek o sześć cali wyższy. - To nie była benzyna - powiedziałem. - Więc opony albo sacharyna. Dlaczego wy, policja, nie weźmiecie się dla odmiany za ściganie morderców? - Morderstwo stanowiło w zasadzie część działalności handlowej pańskiego kolegi. Pchnął stolik jedną ręką, drugą zamierzając się na mnie, ale alkohol popsuł mu rachuby - chybił celu. Zanim wymierzył następny cios, mój kierowca złapał go w kleszczowy uchwyt. - Nie za brutalnie - pouczyłem go. - To tylko literat, który trochę za dużo wypił. - Spokojnie, sir - powiedział kierowca do Martinsa. Miał nawyk traktowania
wszystkich jak oficerów. Pewnie i do Lime mówiłby „sir”. - Słuchaj no, Callaghan, czy jak tam się, do cholery, nazywasz… - Calloway. Jestem Anglikiem, nie Irlandczykiem. - Postaram się, żebyś wyszedł na największego idiotę w całym Wiedniu. Zapamiętaj sobie, że jest taki nieboszczyk, na którego się nie zwala nie wyjaśnionych zbrodni! - Rozumiem. Udowodni pan, że to ja jestem właściwym przestępcą, tak? To rzeczywiście brzmi jak historyjka z pańskiej powieści. - Możesz mnie puścić, Callaghan. Wolę rozgłosić, jakim jesteś idiotą, niż podbić ci oko. Z podbitym okiem poleżałbyś najwyżej parę dni w łóżku i koniec. A ja urządzę cię tak, że wyniesiesz się z Wiednia! Wyjąłem zwitek bafów wartości kilku funtów i wcisnąłem mu je w górną kieszeń marynarki. - Na dzisiaj ci starczy - powiedziałem. - A jutro przypilnuję, żeby trzymali dla ciebie miejsce w samolocie do Londynu. - Nie masz prawa odsyłać mnie do kraju. Papiery mam w porządku. - Możliwe, ale Wiedeń to takie samo miasto jak inne: bez pieniędzy ani rusz. A jak spróbujesz wymienić szterlingi na czarnym rynku, dopadnę cię w ciągu dwudziestu czterech godzin. Puśćcie go - poleciłem kierowcy. Rollo Martins otrzepał ubranie. - Dziękuję za drinki - powiedział. - Drobiazg. - Cieszę się, że zwalnia mnie pan z długu wdzięczności. Koszty operacyjne, jak przypuszczam? - Zgadza się. - Do zobaczenia za tydzień albo dwa, jak zdobędę forsę. Widziałem, że jest zły. Nie myślałem, że mówi poważnie. Zdawało mi się, że tylko zgrywa chojraka, żeby poprawić sobie samopoczucie. - Przyjdę jutro pomachać panu na do widzenia. - Szkoda fatygi. Nie znajdzie mnie pan na lotnisku. - Paine pokaże panu drogę do hotelu Sachera. Tam dadzą panu pokój i kolację. Zajmę się tym.
Martins ustąpił na bok, jakby chciał zrobić przejście kelnerowi, i niespodzianie zamierzył się na mnie. W ostatniej chwili uniknąłem ciosu, ale zatoczyłem się na stół. Nim wymierzył ponownie, Paine dał mu pięścią w zęby. Martins runął w przejście między stolikami. Podniósł się krwawiąc z rozciętej wargi. - Obiecał pan więcej się nie bić - przypomniałem mu. - Nic podobnego - zaprzeczył, rozmazując krew rękawem. - Obiecałem zrobić z ciebie idiotę, ale wcale nie mówiłem, że przy okazji nie podbiję ci oka. Miałem za sobą długi dzień i nagle odechciało mi się towarzystwa Rollo Martinsa. - Odprowadźcie go do Sachera - poleciłem Paine’owi. - Nie bijcie go już, jeśli będzie się sprawował przyzwoicie. Odwróciłem się od nich i skierowałem do baru w głębi sali (należał mi się jeszcze jeden kieliszek). Odchodząc usłyszałem, jak Paine z szacunkiem zwraca się do człowieka, którego przed chwilą znokautował: - Proszę tędy, sir. To zaraz za rogiem. III O tym, co nastąpiło po naszym rozstaniu, dowiedziałem się ze znacznym opóźnieniem, i to nie od Paine’a, lecz od Martinsa, gdy próbowałem odtworzyć ciąg zdarzeń, w których świetle rzeczywiście wyszedłem na durnia - chociaż niezupełnie tak jak Martins sobie tego życzył. Paine odprowadził Martinsa do stanowiska szefa recepcji i poinformował dyżurującą tam osobę: - Ten pan przyleciał z Londynu. Pułkownik Calloway kazał go tu zakwaterować. Załatwiwszy tę sprawę, Paine życzył Martinsowi: „miłego wieczoru, sir”, i odszedł. Zdaje się, że było mu trochę wstyd z powodu rozciętej wargi Martinsa. - Ma pan rezerwację, sir? - spytał recepcjonista. - Nie. Chyba nie. Nie sądzę - odparł Martins jak przez tłumik, zasłaniał bowiem usta chusteczką do nosa. - Przepraszam. Myślałem, że mam przyjemność z panem Dexterem. Tydzień temu zarezerwowano pokój dla pana Dextera. - Słusznie pan myślał, jestem Dexter - powiedział Martins. Relacjonując mi tę rozmowę, wyraził przypuszczenie, że Lime zarezerwował pokój na nazwisko Buck Dexter, a nie Rollo Martins, ponieważ to Dexter miał być wykorzystany w celach
propagandowych. Nagle tuż przy nim odezwał się głos: - Niezmiernie mi przykro, że nikt nie oczekiwał pana na lotnisku, panie Dexter. Moje nazwisko Crabbin. Powiedział to postawny mężczyzna, na oko wkraczający w wiek średni, z naturalną tonsurką i w tak grubych okularach w rogowej oprawie, jakich Martins jeszcze u nikogo nie widział. - Nasz człowiek dzwonił na lotnisko we Frankfurcie, gdzie potwierdzono, że jest pan pasażerem samolotu. Ale Kwatera Główna popełniła typowy dla niej idiotyczny błąd i zadepeszowała do nas, że nie ma pana w samolocie z Londynu. Dalej było coś o Szwecji, trudno powiedzieć co, gdyż kablogram otrzymaliśmy w wersji mocno zniekształconej. Zaraz po otrzymaniu bezpośredniej wiadomości z Frankfurtu popędziłem na lotnisko, ale niestety, minęliśmy się. Czy dotarła do pana wiadomość, którą zostawiłem? - Tak. Słucham - wydusił Martins przez chusteczkę. - Przede wszystkim muszę podkreślić, że spotkanie z panem jest dla mnie wielkim przeżyciem. - Bardzo pan miły. - Już w latach chłopięcych uważałem pana za największego pisarza naszego stulecia. Martins skrzywił się. Chciał głośno zaprotestować, ale uniemożliwił mu to ból rozciętej wargi. Spojrzał więc tylko gniewnie na Crabbina - ten jednak absolutnie nie wyglądał na człowieka zdolnego do ironii. - Ma pan w Austrii liczne grono czytelników, panie Dexter. Ludzie czytają pana książki w oryginale i w przekładach, zwłaszcza „Łódź z zakrzywionym dziobem” - to również moja ulubiona. Martins myślał intensywnie. - Mam pokój na tydzień, tak pan mówił? - Tak jest. - To bardzo uprzejmie z pańskiej strony. - Pan Schmidt, to tamten pan, będzie panu co rano wydawał kartki na posiłki. Ale przydałoby się chociaż skromne kieszonkowe. Coś wymyślimy. Na jutro nie mamy dla pana programu; uznaliśmy, że zechce pan spędzić dzień spokojnie, rozejrzeć się po mieście - czy słusznie? - Tak.
- Naturalnie, każdy z nas jest do pańskiej dyspozycji, gdyby potrzebował pan przewodnika. Pojutrze wieczorem planujemy w Instytucie małą dyskusję o współczesnej powieści, w zamkniętym gronie. Byłoby świetnie, gdyby zechciał pan wygłosić wstęp - rozruszać towarzystwo - a po dyskusji odpowiedzieć na pytania z sali. Martins był w tej chwili gotowy na wszystko, byleby pozbyć się Crabbina i zyskać ostateczną gwarancję darmowego zakwaterowania i wyżywienia; Rollo natomiast (o czym miałem się z czasem przekonać) nigdy nie mówił nie - czy to chodziło o alkohol, czy o dziewczynę, czy wygłup, czy o nowe emocje. - Oczywiście, oczywiście - padło zza chusteczki jego stłamszone zapewnienie. - Czy cierpi pan na ból zęba, panie Dexter? Znam świetnego dentystę. - Nie. Dostałem pięścią w szczękę. - Dobry Boże! Ktoś chciał pana obrabować? - Nie, to nie był złodziej, tylko gliniarz. Chciałem podbić oko jego cholernemu pułkownikowi. Martins odsłonił przed Crabbinem rozciętą wargę. Podobno (tak to później relacjonował) Crabbina kompletnie zatkało. Martins nie pojął dlaczego, ponieważ nie czytywał książek wybitnego współczesnego pisarza, Benjamina Dextera - nawet o nim nie słyszał. Co do mnie, zaliczam się do grona gorących wielbicieli Dextera, więc w lot pojąłem, dlaczego Crabbin przeżył szok. Dexter posługuje się stylem porównywanym z mistrzowską narracją Henry’ego Jamesa; jego utwory zdradzają jednak silniejszy niż u Jamesa pierwiastek żeński - przeciwnicy Dextera nazywają jego subtelny, misternie zawiły, chwiejny sposób narracji „staropanieńskim”. Fakt, że jeśli mężczyznę, który nie przekroczył pięćdziesiątki, fascynuje hafciarstwo, a robienie koronek jest jego ulubioną (i naśladowaną przez wiernych uczniów) metodą kojenia nazbyt skorego do wzburzeń umysłu - to otoczenie ma pewne podstawy do pomawiania go o egzaltację. - Zna pan książkę „Samotny jeździec z Santa Fe”? - Nie sądzę. - Przyjaciel samotnego jeźdźca - streścił Martins - ginie zastrzelony przez szeryfa miasteczka Lost Claim Gulch. Bohater tropi szeryfa-mordercę i - w całkowitej zgodzie z prawem - bierze na nim odwet. - Nigdy bym nie pomyślał, że pan czytuje powieści o Dzikim Zachodzie - zdumiał się Crabbin.
Martins musiał w tym momencie zmobilizować całą swoją czujność i roztropność, żeby nie dopuścić do głosu Rollo, który, naturalnie, już miał na końcu języka: „Przecież sam je piszę!” - Mam na myśli raczej to, że znalazłem się w roli mściciela, a szeryf, którego tropię, to pułkownik Callaghan. - Pierwsze słyszę. - A słyszał pan o Harry’m Limie? - Owszem - odparł ostrożnie Crabbin. - Bliżej go nie znałem. - A ja tak. Był moim najlepszym przyjacielem. - Nie zdradził się jako szczególny miłośnik literatury. - Nie przyjaźnię się z literatami. Crabbin zamrugał nerwowo za grubymi szkłami w rogowej oprawie. Po chwili, tonem wyraźnie pojednawczym, dodał: - Za to interesował się teatrem. Jego przyjaciółka, aktorka, uczy się angielskiego u nas w Instytucie. Przyszedł po nią raz czy dwa po zajęciach. - Młoda? Stara? - Młoda, bardzo młoda. Jako aktorka, moim zdaniem, taka sobie. Martins przypomniał sobie dziewczynę z pogrzebu, zakrywającą twarz dłońmi. - Chętnie spotkam się z każdym, kto przyjaźnił się z Harrym. - Przypuszczam, że przyjdzie na pański wykład. - Austriaczka? - Podaje się za Austriaczkę, ale podejrzewam, że jest Węgierką. Pracuje w Josefstadt. - Czemu miałaby się fałszywie podawać za Austriaczkę? - Rosjanie niekiedy interesują się Węgrami. Możliwe, że Lime pomógł jej uzyskać odpowiednie papiery. Nosi nazwisko Schmidt. Anna Schmidt. Zna pan aktorkę angielską, która chciałaby się przedstawiać jako Smith? Nawet niebrzydka. Ale to Schmidt brzmi przesadnie anonimowo. Martins uznał, że więcej informacji z Crabbina nie wyciągnie, więc wymawiając się zmęczeniem po długim dniu obiecał zadzwonić do niego rano, przyjął równowartość dziesięciu funtów w bafach na drobne wydatki i udał się do swego pokoju. Okazało się, że w Wiedniu nietrudno zarobić pieniądze: w niecałą godzinę wzbogacił się o dwanaście
funtów. Był naprawdę zmęczony: poczuł to, dopiero gdy wyciągnął się w butach na łóżku. Nie upłynęła minuta, a znalazł się daleko od Wiednia i brnął po kostki w śniegu przez gęsty las. Słysząc pohukiwanie sowy doznał nagle przejmującego poczucia osamotnienia: obleciał go strach. Szedł na spotkanie z Harrym, wyznaczone pod umówionym drzewem - ale jak miał rozpoznać to jedno jedyne drzewo w gęstym lesie? Wtem dostrzegł postać człowieka. Puścił się za nim pędem. Tamten pogwizdywał; na dźwięk znajomej melodyjki serce Martinsa podskoczyło z radości, że jednak nie jest sam. Postać obróciła się ku niemu: to nie był Harry - obcy człowiek stał w gęstej kałuży roztopionego śniegu i szczerzył zęby w uśmiechu. Sowa pohukiwała raz po raz. Martins ocknął się gwałtownie: telefon przy łóżku dzwonił i dzwonił. Głos z minimalnym śladem obcego akcentu spytał: - Pan Rollo Martins? - Przy aparacie. A więc miał być dla odmiany sobą, nie Dexterem. - Pan mnie nie zna - zagaił niepotrzebnie rozmówca - ale przyjaźniłem się z Harrym Lime’em. Kolejna odmiana: ktoś przyznawał się do przyjaźni z Harrym. Martins z miejsca nabrał sympatii do nieznajomego. - Chętnie się z panem spotkam - powiedział. - Jestem tuż za rogiem, w lokalu „Stary Wiedeń”. - Nie moglibyśmy odłożyć tego do jutra? Miałem dość paskudny dzień; tyle się działo. - Harry prosił mnie o sprawdzenie, czy niczego panu nie brakuje. Byłem przy nim w chwili śmierci. - Podobno… - Rollo Martins urwał w pół zdania. Chciał powiedzieć: „Podobno zmarł natychmiast”, ale coś kazało mu zachować ostrożność. - Przepraszam, pan chyba mi się nie przedstawił - rzekł w zamian. - Kurtz - odparł głos. - Przyszedłbym do pana do pokoju, tylko, wie pan, Austriaków nie wpuszczają do Sachera. - Więc spotkajmy się rano w „Starym Wiedniu”. - Doskonale - zgodził się tamten. - Skoro jest pan całkowicie pewien, że do rana niczego nie będzie potrzebował…
- Co pan ma na myśli? - Harry martwił się, że zostanie pan bez pieniędzy. Leżąc na wznak, ze słuchawką przy uchu, Rollo Martins pomyślał: w Wiedniu pieniądze leżą na ulicy. W ciągu pięciu godzin już trzeci obcy człowiek proponował mu wsparcie finansowe. - Spróbuję jakoś dotrwać do spotkania z panem - odparł ostrożnie. Nieroztropnie byłoby odrzucać ofertę, zanim się ją pozna. - Proponuję godzinę jedenastą, w „Starym Wiedniu” na Karntnerstrasse. Będę miał na sobie brązowy garnitur, a w ręku pańską książkę. - Doskonale. Skąd pan ma moją książkę? - Od Harry’ego. Głos nieznajomego brzmiał ujmująco i nader rozsądnie, a jednak Martins, kiedy już powiedział dobranoc i odłożył słuchawkę, nie umiał odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego Harry - wnioskując z relacji tak przytomny w ostatnich chwilach przed śmiercią - nie wysłał mu telegramu, żeby nie przyjeżdżał? Czy to nie Callaghan mówił, że Lime zginął na miejscu - a może tylko, że nie cierpiał? Czy też może on, Martins, nieświadomie włożył te słowa w usta Callaghana? Nagle zrodziło się w nim silne przekonanie, że w śmierci Lime kryje się coś niejasnego - coś, co policja przeoczyła, bo jest za głupia. Spróbował sam, z pomocą dwóch papierosów, dotrzeć do sedna tajemnicy, lecz zasnął w trakcie rozmyślań, rezygnując na razie zarówno z rozwiązania zagadki, jak i z kolacji. Dzień był, owszem, długi, ale nie dość długi na wyjaśnienie wszystkiego. IV - Od początku jedno mi się w nim nie podobało - wyznał mi później Martins. - Peruka. Nosił perukę, i to z tych najbardziej prymitywnych: ulizaną, żółtawą, przystrzyżoną w kancik; w dodatku trochę za luźną. Musi być coś nie w porządku z mężczyzną, który nie umie godnie zaakceptować własnej łysiny. Co do twarzy, to przywodziła na myśl efekt starannej charakteryzacji, z każdą zmarszczką wyżłobioną jakby celowo, precyzyjnie i we właściwym miejscu, dla większej wyrazistości mimiki: bruzdy uroczego uśmiechu, linie kapryśnej irytacji, „kurze łapki” w kącikach oczu. Typ wprost stworzony na obiekt westchnień romantycznych pensjonarek. Rozmowę tę odbywaliśmy w parę dni po ich spotkaniu; trop dawno przestał być świeży. Siedzieliśmy w „Starym Wiedniu”, przy tym stoliku, przy którym Martins spotkał
się z Kurtzem pierwszego ranka ich znajomości. Na hasło „romantyczne pensjonarki”, jego wzrok zaszczutego zwierzęcia zogniskował się nagle w jednym punkcie za oknem. Dziewczyna, jakich wiele - pomyślałem na widok pośpiesznie brnącej przez zadymkę postaci. - Bardzo ładna? - zagadnąłem. Martins spojrzał na mnie jak obudzony ze snu. - Skończyłem z tym raz na zawsze. Widzi pan, Calloway, w życiu każdego mężczyzny przychodzi taki moment, w którym się postanawia: stop, dość, nigdy więcej. - Rozumiem. Zdawało mi się, że patrzy pan na dziewczynę. - Rzeczywiście, patrzyłem, ale tylko dlatego, że przez chwilę wyglądała jak Anna - Anna Schmidt. - A kto to taki? Nie dziewczyna przypadkiem? - Owszem, w pewnym sensie. - Jak to: w pewnym sensie? - Dziewczyna Harry’ego. - Odziedziczył ją pan po koledze? - To nie taka dziewczyna, Calloway. Nie zauważył jej pan na jego pogrzebie? Ja już nie mieszam trunków. Teraz mam kaca, który mnie nie opuści do końca życia. - Miał mi pan opowiedzieć o Kurtzu. Kurtz zgodnie z umową telefoniczną siedział w kawiarni, ostentacyjnie kartkując „Samotnego jeźdźca z Santa Fe”. Gdy Martins przysiadł się do stolika, Kurtz powitał go z jawnie fałszywym entuzjazmem: - Chylę czoło przed mistrzem suspensu! - Suspensu? - zdziwił się Martins. - Suspens to grunt. Brawo, mistrzu. Z końcem każdego rozdziału czytelnik płonie z ciekawości… - Więc był pan przyjacielem Harry’ego - przerwał mu Martins. - Pochlebiam sobie, że najbliższym - odparł Kurtz i po chwilowej pauzie, w czasie której jego szare komórki musiały zarejestrować błąd, dodał: - Nie licząc pana, oczywiście. - Proszę mi opowiedzieć, jak on umarł. - Byłem przy nim. Wyszliśmy razem z domu, w którym mieszkał, i nagle Harry
dostrzegł po drugiej stronie ulicy znajomego, Amerykanina nazwiskiem Cooler. Pomachał mu i zrobił pierwszy krok na jezdnię, a wtedy zza rogu wyjechał jeep na pełnym gazie i Harry dostał się pod koła. Kierowca nic a nic tu nie zawinił, tylko Harry. - Słyszałem, że zginął na miejscu. - Pobożne życzenie. Fakt, że nie dożył przyjazdu karetki. - Mówił coś? - Tak, nawet w bólach agonii martwił się o pana. - Co mówił? - Dokładnie nie powtórzę, Rollo - nie ma pan nic przeciwko temu, żebym nazywał pana Rollo, prawda? Harry zawsze tak pana nazywał, kiedy nam o panu opowiadał. Kazał mi zająć się panem w Wiedniu i kupić bilet powrotny. Relacjonując mi tę rozmowę, Martins skomentował: „Jak pan widzi, zbierałem nie tylko pieniądze, ale i bilety powrotne na samolot”. - Ale dlaczego nie wysłał mi pan telegramu, żebym nie przyjeżdżał? - Wysłaliśmy taki telegram. Widocznie się z panem minął. Wie pan, cenzura, sektory - depesza idzie nieraz i pięć dni. - Było śledztwo? - Naturalnie. - Słyszał pan co wyprawia policja? Posądzają Harry’ego o udział w nielegalnym handlu! - Nie słyszałem. Ale w Wiedniu każdy handluje pokątnie. Wszyscy sprzedajemy papierosy, wymieniamy szylingi na bafy albo coś w tym guście. W Komisji Kontroli nie znajdzie pan ani jednego człowieka, który by nie naruszył regulaminu. - Policja podejrzewa, że to było coś gorszego. - Policja miewa czasem niedorzeczne pomysły - skwitował ogólnikowo człowiek w peruce. - Nie ruszę się z Wiednia, póki im nie dowiodę, że są w błędzie. Kurtz szarpnął głową tak gwałtownie, że peruka minimalnie się przekrzywiła. - A co to da? - spytał. - Harry’ego już nic nie przywróci do życia. - Muszę doprowadzić do relegowania tego policjanta z Wiednia. - Ciekawe jak? - Prześledzę losy Harry’ego wstecz do chwili śmierci. Było was tam trzech: pan,