Green Graham
W BRIGHTON
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
W NIESPEŁNA trzy godziny od chwili przyjazdu do Brighton (Wiedział już, że chcą go
zamordować. Obgryzione paznokcie, poplamione atramentem palce, nerwowy i nonszalancki
sposób bycia wcale tu nié pasowały — nie pasowały do chłodnego morskiego wiatru
Zielonych Świąt, do wiosennego słońca i świątecznego tłumu. Przybywali pociągami w
pięciominutowych odstępach z centrum Londynu, tłoczyli się i trzęśli na dachach małych
miejscowych tramwaików zjeżdżających w dół Queen’s Road, oszołomieni wysypywali się
w świeżość i blask; nową srebrną farbą skrzyły się mola, kremowe domki hiegły na zachód
niby na bladej wiktoriańskiej akwareli, ścigały się miniaturowe samochodziki, grała
orkiestra, poniżej — nad morzem § ogródki stały w kwiecie, po niebie za. samolotem blade,
zanikające chmurki liter reklamowały jafeieś medykamenty.
Hale miał wrażenie, że łatwo mu będzie zagubić się w Brighton. Prócz niego przybyło tu
dziś pięćdziesiąt tysięcy ludzi, toteż przez dobrą chwilę poddał się świętecznemu nastrojowi,
popijając dżin, gdy na to pozwalał mu program. A musiał ściśle trzymać się programu: od
dziesiątej do jedenastej — Queen’s Road i Castle Square, od jedenastej do dwunastej —
Akwarium i Pałacowe Molo, od dwunastej do pierwszej — przechadzka po nabrzeżu między
„Starym Okrętem” a Zachodnim Molem, od pierwszej do drugiej — powrót do miasta na
obiad w dowolnie obranej restauracyjce koło Castle Square, potem spacer promenadą do
Zachodniego Mola. a stąd do stacji w Hove. Takie były granice absurdalnej i szeroko
rozreklamowanej trasy, 'którą miał przebyć.
Każdy afisz „Meesengera” głosił: , „Kolley Kibber dziś w "Brighton”. W kieszeni miał
Hale paczkę drukowanych kartek; powinien rozłożyć je w ukrytych miejscach- po diVxize;
znalazcy dostawali od „Messengers” po dziesięć szylingów, natomiast wielka nagroda
zastrzeżona była dla tego, kto — z numerem gazety w ręku — tymi słowy zaczepiłby Hale’a:
„Jesteś pan Kolley Kibber. Żądam nagrody «Daily Messenger»’’.
Obowiązkiem Hale’a było tedy chodzić tak długo, póki go ktoś nie pozna i nie uwolni, po
wszystkich kolejno miejscowościach nadmorskich: wczoraj Southend, dziś Brighton, jutro...
Ponieważ zegar wybił jedenastą, dopił śpiesznie dżin i opuścił Castle Square. Kolley
Kibber zawsze grał uczciwie, zawsze nosił taki kapelusz jak na fotografii, zawsze był pun-
ktualny. Wczoraj w Southend nikt go nie zaczepił. Pracodawcy Hale’a nie mieli nic przeciw
temu, by od czasu do czasu — byle nie za często -— zaoszczędzić kilka gwinei. Dzisiaj
powinien dać się przyłapać — zresztą i jemu byłoby to na rękę. Z pewnych względów nie
czuł się zbyt bezpiecznie w Brighton, nawet w świątecznym tłumie.
Oparł się o barierę koło Pałacowego Mola i stanął twarzą do tłumu. Z powściągliwą i z
góry zaplanowaną wesołością ciągnęli przed nim, para za parą, bez końca, niby drut odwi-
jany nieustannie ze szpuli. Całą drogę od Victoria Station stali w zatłoczonych wagonach,
teraz będą czekać w ogonkach na obiad, a o północy spóźniającym się o godzinę, trzęsącym
pociągiem wrócą senni do ciasnych ulic, i mijając zamknięte knajpy powloką się do domów.
Z ogromnym wysiłkiem i ogromną cierpliwością wyłuskiwali z długiego dnia ziarnko
zadowolenia: słońce, muzykę, grzechot miniaturowych samochodzików, pociąg-widmo,
który wśród szczerzących zęby szkieletów dawał nura pod promenadę Akwarium, słodkie
„pałeczki z Brighton” i papierowe czapki marynarskie.
Nikt nie zwracał uwagi na Hale’a, nikt, zdaje się nie niósł „Messengera”. Jedną kartkę
położył ostrożnie na koszu do śmieci i ruszył dalej, z obgryzionymi paznokciami, z palcami
powalanymi atramentem, sam. Samotność odczuł dopiero po trzecim dżinie; dotąd pogardzał
tłumem, teraz poczuł z nim pewną więź. Pochodził z tych samych ulic, ale za cenę większych
zarobków musiał udawać, że chce czego innego, choć przecież cały czas nieodparcie
pociągały go mola i fotoplastykony. Na próżno pragnął zawrócić — jedno tylko mógł zrobić;
obnosić po nabrzeżu pogardliwe skrzywienie ust, znamię samotności. Skądś dobiegał śpiew:
„Gdy z Brighton wrócę pociągiem...” — ciepły głos podchmielonej kobiety, głos z ba^
ru. Hale wszedł do pierwszej salki sporego lokalu, skąd poprzez dwa bufety i szklaną
przegrodę mógł obserwować okazałe, bujne wdzięki śpiewającej.
Nie było stara — coś koło czterdziestki — i tylko trochę wstawiona w sposób
przyjacielsko-usłużny. Widok jej przywodził na myśl ssące niemowlęta, lecz jeśli nawet
rodziła dzieci, nie pozwoliła im zepsuć swej figury. Dbała o siebie, świadczyła o tym jej
pomadka do ust, rozkwitłe wdzięki dużego ciała. Była zażywna, ale nie zaniedbana, kształty
swe pielęgnowała dla amatorów.
Hale należał do nich. Sam drobny, z pożądliwą zawiścią wpatrywał się w nią poprzez
ustawione w ołowianym korytku, przewrócona do góry dnem kieliszki i kraniki do piwa,
pomiędzy ramionami dwóch usługujących w barze kelnerów.
— Zaśpiewaj coś jeszcze, Liii — poprosił jeden z nich, a ona zaczęła:
Wieczorem kiedyś w parku,
Lord Rotszyld tak rzekł mi...
Rzadko kończyła bodaj pierwszą zwrotkę. Zanadto chciało się jej śmiać, by śpiewać jak
należy, ale znała niewyczerpane mnóstwo piosenek. Hale nie znał żadnej z nich. Ze szklanką
przy ustach wpatrywał się w nią tęsknie; właśnie zaczęła piosenkę pochodzącą zapewne z
czasów gorączki złota w Australii.
— Fred! — zawołał za nim jakiś głos. — Fred!
Dżin ze szklanki Hale’a chlupnął na ladę. Chłopiec lat chyba siedemnastu śledził go
stojąc w drzwiach. Tandetnie eleganckie ubranie, materia! wytarty od nazbyt długiego nosze-
nia, szczupłe ramiona, w twarzy napięcie, niedosyt i jakby cień potwornej, nieludzkiej dumy.
— Na kogo mówisz Fred? — spytał Hale. — Nie jestem żaden Fred.
— To bez różnicy — powiedział Chłopiec. Odwrócił się ku drzwiom patrząc przez ramię
na Hale’a.
— Gdzie idziesz?
— Po twoich przyjaciół — odparł Chłopiec.
W pierwszej salce prócz nich był tylko stary posłaniec, spał nad dużą szklanką
wytchłego, cienkiego piwa.
— Słuchaj, napijemy się — zaproponował Hale. — Chodź, klapniemy tu sobie gdzie i
napijemy się.
— Muszę już iść — rzekł Chłopiec. — Wiesz przecie, Fred, że nie piję. Już zapomniałeś,
co? ,
— Co ci szkodzi? Coś bez alkoholu.
— No, niech tam, ale prędko — powiedział Chłopiec. Cały czas z uwagą i zdziwieniem
śledził Hale’a. Tak chyba patrzyłby, przed zabiciem karłowatego słonia czy cętkowanego
lwa, myśliwy poszukujący w dżungli fantastycznych zwierząt. — Sok z grejpfrutu — rzucił.
— Zaśpiewaj jeszcze, Liii — błagały głosy przy bufecie. — Śpiewaj, Liii.
Chłopiec po raz pierwszy oderwał wzrok od Hale’a, by przez dzielącą ich szybę spojrzeć na
obfite wdzięki.
— Podwójna whisky i sok z grejpfrutu — zamówił Hale. Zaniósł do stolika obie szklanki,
ale Chłopiec nie poszedł za nim. Z wściekłością i niesmakiem przyglądał się nieznajomej.
Hale miał wrażenie, że na chwilę nienawiść tamtego rozluźnia swój uchwyt, by zacisnąć się
jak kajdanki na rękach innego człowieka.
— Zacna dusza — spróbował zażartować.
— Dusza? — powtórzył Chłopiec. — Co ty tam będziesz gadał o duszach!
Nienawiść swą znów skierował na Hale’a i jednym haustem wypił sok.
— Mam tu robotę — powiedział Hale. — Na ten jeden dzień. Jestem Kolley Kibber.
— Jesteś Fred — odparł Chłopiec.
— Niech i tak będzie — zgodził się Hale. — Jestem Fred. Ale mam w kieszeni bon, za
¡który możesz dostać dziesięć szylingów.
— Nie nowina dla mnie twoje karteluszki — powiedział Chłopiec. Miał jasną gładką cerę z
leciutkim meszkiem, a jego szare oczy były Obojętne jak oczy starca, w których zamarły
wszelkie ludzkie uczucia. — Czytaliśmy o tobie — dodał — w dzisiejszej gazecie porannej
— i nagle zachichotał, jakby zrozumiał pointę jakiejś sprośnej historyjki.
— Możesz dostać nagrodę — kusił Hale. — Słuchaj, weź tego „Messengera”. Patrz, co tu
pisze. Możesz dostać całą nagrodę. Dziesięć gwinei, byłeś wysłał im ten blankiet.
— Widać nie wierzą ci, jak się rozchodzi o forsę — zauważył Chłopiec, a w drugiej części
baru Liii zaczęła śpiewać:
Gdy w tłumie go spotkałam raz,
Nadziei cichy płomyk żgasł...
— Do diabła — rzucił Chłopiec — czy nikt nie zatka gęby tej kurwie?
— Dam pięć funciaików — zaczął znów Hale. — To wszystko, co mam przy sobie. To. I
bilet powrotny.
— Bilet nie będzie ci już potrzebny — powiedział Chłopiec.
Miałam na sobie ślubny welon,
Lecz go swych lic gasiłam bielą...
Chłopiec zerwał się z wściekłością i ulegając odruchowi nienawiści — do śpiewu? do
Hale’a? — cisnął o podłogę swą pustą szklankę.
— Ten pan zapłaci — powiedział do barmana i wypadł za drzwi. Wtedy to Hale
zrozumiał, że chcą go zamordować.
Kiedy zaś znowu ją spotkałem,
Na głowie miała ślubny wieniec,
A na twarzyczce jak śnieg białej Nieznane przedtem zamyślenie...
Posłaniec spał dalej, a Hale z opustoszałej wytwornej części bani wpatrywał się w Liii.
Jej wielkie piersi rozpychały pospolitą letnią suknię i Hale pomyślał: Muszę stąd uciekać,
muszę stąd uciekać. Ze smutkiem i rozpaczą wlepiał wzrok w nieznajomą, jak gdyby tu, w
tym barze, wpatrywał się w samo życie. Ale nie może odejść: musi wypełnić zadanie.
Wymagających miał chlebodawców. Dobrze się jednak pracowało dla „Messengera”. Hale
poczuł przelotny błysk dumy na myśl o długiej drodze, jaką miał za sobą: sprzedaż gazet na
rogach oilic, reporterka za trzydzieści szylingów tygodniowo w małym lokalnym dzienniku o
nakładzie dziesięć tysięcy, pięć lat w Sheffield. Przepadłbym — powiedział sobie w
przyipływie chwilowej odwagi po drugiej whisky — gdybym dał się zastraszyć tej szajce i
nie wypełnił zadania. Co mogą mi zrobić, gdy dookoła są ludzie? Nie odważą się zabić mnie
w biały dzień, i to przy świadkach; nic ani nie grozi iwśród pięćdziesięciu tysięcy
przyjezdnych.
— Chodźże tu, samotny biedaku. — Nie zrozumiał, że to do niego, póki nie zobaczył, że
wszyscy się doń uśmiechają. I nagle pojął, jak łatwo banda mogła na niego napaść, skoro je-
dynym jego towarzyszem był śpiący posłaniec. Chcąc znaleźć się w tamtej części baru, nie
musiał wychodzić na ulicę, starczyło zrobić półkole przechodząc przez troje drzwi, mały bar i
„pokój dla pań”.
— Czego pani się napije? — spytał z wdzięcznością rozpaczy, zbliżając się do dużej,
dorodnej kobiety. — Ona może mi uratować życie, jeżeli pozwoli, bym został przy niej —
pomyślał.
— Proszę porto — odparła.
— Jedno porto — zamówił.
— A pan?
— Dość już piłem — odparł Hale. — Nie wolno mi być śpiącym.
— Jak to? Nawet w święto? Napijże się pan porteru, ja stawiam.
— Nie lubię porteru. — Spojrzał na zegarek. Pierwsza. Z rozdrażnieniem pomyślał, że we
wszystkich umówionych punktach musi zostawić karty. W ten sposób kontrolowali go
redaktorzy i zawsze wiedzieli, czy nie wykręca się od roboty. — Proszę pójść ze mną i coś
przekąsić — błagał.
— Patrzcie go — zawołała do swych kompanów. Jej gorący od wina śmiech wypełnił
wszystkie kąty. — A to się rozruszał. Nie mogę ręczyć za siebie.
— Nie idź, Liii — odparli. — On jest niebezpieczny..
— Nie mogę ręczyć za siebie — powtarzała przymykając jedno oko, przyjacielskie i
krowio łagodne.
Hale wiedział, że są sposoby na to, żeby i nim poszła. Dawniej umiałby sobie poradzić. Przy
trzydziestu szylingach tygodniowo doszedłby z nią do ładu; znalazłby właściwe powie-
dzonko, właściwy dowcip, wyrwałby ją z grona, przyjaciół i miło spędził czas gdzieś w
barze. Ale zatracił już tę umiejętność. Nie wiedział, co powiedzieć, powtarzał .tylko: .
— Proszę pójść ze mną, coś przegryziemy.
— A dokąd pójdziemy, sir Horacy? Pod „Stary Okręt”?
— Tak — odparł Hale. — Pod „Stary Okręt”, jeżeli pani sobie życzy.
— Słyszeliście? — spytała zwracając się do obecnych: dwóch starszych kobiet w
czarnych czepeczkach, posłańca nadal śpiącego samotnie w drugiej części lokalu, do pół
tuzina własnych przyjaciół. — Ten dżentelmen zaprasza mnie pod „Stary Okręt” —
oznajmiła przesadnie wykwintnym tonem. — Jutro poszłabym z rozkoszą, ale dziś już się
umówiłam pod „Brudnym Psem”.
Hale, zrozpaczony, odwrócił się do drzwi. Chłopiec nie zdążył chyba jeszcze zawiadomić
tamtych. W czasie lunchu nic mu nie grozi; najwięcej bał się godziny zaraz po lunchu.
— Co panu, niedobrze? — spytała nieznajoma.
Spojrzał łakomie na jej duże piersi. Była dlań niby ciemność i osłona, zrozumienie i
zdrowy rozsądek. Jej widok rozdzierał mu serce. Ale nagle w tym chudym, zaniedbanym
mizeraku znów obudziła się duma i Hale z drwiną pomyślał: Tak, tak, trzymaj się jej
fartuszka... będzie ci za mamunię... dzidziuś maleńki.
— Nié jestem chory — oświadczył. — Nic mi nie jest.
— Wygląda pan nieszczególnie — zauważyła z przyjaznym zainteresowaniem.
— Nic mi nie jest — powtórzył. — Jestem głodny i tyle.
— Niech pan tu przekąsi — poradziła. — Nie mógłbyś mu zrobić kanapki z szynką,
Bill?
A barman odparł, że tak, że może zrobić kanapkę z szynką.
— Nie — rzekł Hale. — Muszę już iść.
Tak, iść na wybrzeże. Co prędzej wzmieszać się w tłum. Gdy znalazł się na molo, rzucał
okiem w prawo i w lewo, raz po râz oglądał się w tył, nigdzie nie mógł dojrzeć znajomej
twarzy. Ale nie było mu przez to lżej. Uprzednio myślał, że bezpiecznie uda mu się zagubić
w tłumie, teraz zdawało mu się, że idzie przez gęsty las, w którym tubylcy szykują zasadzkę.
Wszystko przesłaniał mu idący przed nim mężczyzna we flanelowych spodniach, a gdy Hale
odwrócił się, cały widok zakryła lśniąca, szkarłatna bluzka. Otwartym powozem przejechały
trzy stare damy. Łagodny stukot końskich kopyt rozpływał się w ciszy. Oto, jak jeszcze żyją
niektórzy!
Hale, chcąc oddalić się od morza, przeszedł na drugą stronę. Było tu mniej ludzi: mógł iść
szybciej i odejść dalej. Na tarasie „Grandu” pito cocktaile, delikatne wiktoriańskie wstążki i
kwiaty zdobiące parasole skręcały się od słońca, a starszy pan siedzący nad szklanką sherry,
zapewne wyższy urzędnik na emeryturze — srebrnowłosy, upudrowanv, w staromodnych
binoklach, z godnością spoglądał, jak przepływa obok niego zwykłe życie. Ze schodów
„Cosmopolitanu" zstępowały ¡H dół dwie wytworne kokoty w gronostajowych etolach. Wło-
sy ich lśniły jak miedź. Głowa przy głowie, niby papużki, głośno wymieniały zwierzenia:
— Moja droga, powiedziałam zupełnie chłodno, jeśli nie nauczyłaś się trwałej Del Raya,
to mogę ci tylko powiedzieć, że... — Paplaninie towarzyszyły błyski ostrych, malowanych
paznokci. Po raz pierwszy od pięciu lat Kolley Kibber spóźniał się z wykonaniem swego
programu. U stóp schodów „Cosmopolitanu”, w cieniu, jaki rzucał ten olbrzymi dziwaczny
budynek, przypomniał sobie, że szajka kupuje jego ga
zetę. Nie potrzebują szukać go w knajpach, wiedzą, którędy będzie szedł.
Ulicą nadjeżdża! konny policjant: piękny, wypielęgnowany kasztan delikatnie stąpał po
nagrzanym asfalcie — zabawka z gatunku tych, jakie dzieciom swym kupuje milioner. Po-
dziw budziło wykończenie zabawki, skóra końska o głębokim połysku niby blat starego
mahoniowego stołu, błyszczące srebrne godło na czapce policjanta, ale nikomu przez myśl by
nawet nie przeszło, że taka zabawka może do czegoś służyć. Hale, który obserwował
jadącego, również nigdy by na to nie wpadł, że może się doń odwołać. Na brzegu chodnika
stał sprzedawca z tacą pełną przeróżnych rzeczy. Był bez nogi i bez ręki. Piękny koń mijając
kalekę, odwrócił głowę na bok, delikatnie niczym wytworna starsza pani.
— Sznurowadła do bucików — bez nadziei zwrócił się do Hale’a sprzedawca — zapałki.
— Hale nie słyszał go nawet. — Nożyki do golenia. — Hale minął kalekę, ale ostatnie słowa
głęboko zapadły mu w pamięć: wąska szczelina rany i ostry ból. Tak właśnie zamordowano
Kite’a.
Trzydzieści kroków dalej Hale zobaczył Cubitta. Był to chłop okazały, ryży, ostrzyżony
na jeża i piegowaty. Nie pokazał po sobie, że zauważył Hale’a, lecz obserwował go, oparty
beztrosko o wysoką skrzynkę do listów. Potem do skrzynki podszedł listonosz i Cubitt
odsunął się. Hale widział, jak opowiada listonoszowi jakiś kawał, jak tamten śmieje się i
napełnia worek. Cały czas Cubitt patrzył nie na listonosza, lecz na ulicę: czekał na niego, na
Hale'a. Hale dobrze wiedział, co tamten zrobi; znał całą szajkę. Cubitt to ślamazara i ma
przyjacielski sposób bycia. Weźmie go po prostu pod rękę i zaprowadzi, dokąd zechce.
A przecie nie opuszczała Hale’a stara, desperacka duma — duma wyrozumowana. Chory
był z przerażenia, ale powiedział sobie: Nie mam zamiaru umierać. I zmusił się do żartu: Nie
nadaję się ma pierwszą stronę. Rzeczywistość to te dwie kobiety, które właśnie wsiadają do
taksówki, to orkiestra na Pałacowym Molo, to „litery”, które zacierają się już na bladym,
czystym niebie i rozwiewają się w biały dym, a wcale nie rudy Cubitt czatujący 'koło
skrzynki na listy.
Hale raz jeszcze zawrócił i przeszedł na drugą stronę, po czym. szybko ruszył z powrotem
w kierunku Zachodniego Mola.
Nie uciekał. Miał pewien plan.
Musi, powiedział sobie, znaleźć dziewczynę. A dziś, przy
s v ? -i, *■ -*' -i 'r :
**f w~$fi!K$?*?ol^ ’''" "
Zielonych Świątkach, i pewnością znajdzie taką, która tylko czeka na kogoś, kto poczęstuje
winem, zabierze na dansing, a potem — wstawioną i przyjazną — odwiezie do domu wy-
cieczkowym pociągiem. Tak, najlepiej wszędzie prowadzić ze sobą świadka. Na nic się nie
zda iść teraz na stację, nawet gdyby 'na to pozwoliła duma. Z pewnością go śledzą, a jakże
łatwo zabić na stacji samotnego człowieka: dość otoczyć go przy drzwiach wagonu lub
rozprawić się z nim w ścisku przy wejściu na peron; właśnie na stacji szajka Colleoniego za-
mordowała Kite’a.
Wzdłuż całego wybrzeża, na wynajętych za dwa pensy le- żaikach, siedziały dziewczęta.
Te, co przyszły tu same, bez chłopców, tylko czekały na zaprosiny. Były wśród nich urzę-
dniczki, panny sklepowe, fryzjerki — które można było poznać po świeżo zrobionej trwałej
ondulacji, po śmiałych fryzurach, po starannie wymanicurowanych rękach. Upiększały się
wczoraj nawzajem aż do północy. Teraz siedziały w słońcu senne i wymuskane.
Przed nimi — po dwóch, po trzech — spacerowali mężczyźni, pierwszy raz w letnich
ubraniach, w zaprasowanych na kant popielatych spodniach i eleganckich koszulach.
Zdawało się, że im wszystko jedno, czy zdobędą jaką dziewczynę, czy też nie.
Razem z nimi szedł Hale — wytarte ubranie, krawat skręcony jak sznurek, pasiasta
koszula i palce w atramencie,
o dziesięć lat starszy od innych i rozpaczliwie szukający dziewczyny. Częstował je
papierosami, one zaś spoglądały na niego z minami księżniczek szeroko otwartymi,
chłodnymi oczyma i odpowiadały:
— Dziękuję, nie palę. — A Hale bez odwracania głowy wiedział, że o trzydzieści
kroków za nim wlecze się Cubitt.
Zaczął się zachowywać dosyć dziwnie. Nie umiał ukryć przerażenia. Słyszał, jak
dziewczęta wyśmiewają się za jego plecami, jak kpią z jego ubrania i sposobu mówienia. Z
natury Hale był pokorny; dumą przejmował go tylko jego zawód. Niechętnie patrzył na
własne odbicie w lustrze, na kościste nogi i zapadniętą pierś, umyślnie jednak ubierał się li-
cho i niedbale. Umyślnie, gdyż chciał podkreślić, że nie oczekuje zainteresowania ze strony
kobiet.
Zrezygnował w końcu z pięknych, z eleganckich, i rozglądał się rozpaczliwie wśród
siedzących — w nadziei, że znajdzie dziewczynę dostatecznie nieatrakcyjną, by rada była z
jego względów.
wiM
O, ta — pomyślał uśmiechając się z głodną nadzieją do tłustego, pryszczatego stworzenia w
różowej sukni, którego nogi z trudem dotykały ziemi. Usiadł koło niej na wolnym leżaku i
zapatrzył się w dalekie morze, pieniące się dokoła pali Zachodniego Mola, na które dotąd nie
zwracał uwagi.
— Papierosika? — spytał po chwili.
— I owszem — odparła grubaska. Zabrzmiało to rozkosznie, jak odroczenie wyroku. —
Ładnie tu — dodała.
— Pani z Londynu?
— Tak.
— Nie ma pani chyba zamiaru tak tu siedzieć cały dzień sama, prawda?
— Och, nie wiem — odparła.
— Chciałbym pójść coś zjeść, potem moglibyśmy...
— Jak to „moglibyśmy”? Coś pan taki pewny siebie?
— Chyba nie ma pani jednak zamiaru siedzieć tak cały dzień?
— A kto panu powiedział, że będę siedzieć — odparła tłuś- cioszka — ale to nie znaczy,
że pójdę z panem.
— E, co tam. Chodźmy napić się i pogadać.
— Nie miałabym nic naprzeciw — zaczęła dziewczyna otwierając puderniczkę i
przypudrowując pryszcze.
I — To niechże pani pójdzie — przerwał Hale.
— A masz pan kolegę? — spytała.
— Sam jestem jak palec.
— Jak tak, to nie mogę — oświadczyła dziewczyna. — Mowy nie ma. Nie zostawię
koleżanki samej. — Hale teraz dopiero spostrzegł z tyłu za nią na krześle blade, bezkrwiste
stworzenie, chciwie czekające na jego odpowiedź.
— Ale pani miałaby chęć? — nalegał.
— Och tak, ale nie mogę.
— Koleżanka się nie pogniewa. Znajdzie sobie towarzystwo.
— Och nie, nie mogę zostawić jej samej — szklistym i obojętnym wzrokiem wpatrywała
się w morze.
— Nie będzie pani nic mieć naprzeciw? — Hale pochylił się do przodu błagalnie, a
bezkrwisty posąg w odpowiedzi zachichotał wstydliwie.
— Ona nikogo nie zna — powiedziała grubaska.
— Znajdzie kogoś.
— Znajdziesz, Delia? — Tłusta jak klucha dziewczyna przybliżyła głowę do głowy
przyjaciółki, naradzały się. Delia od czasu do czasu popiskiwała.
— A więc wszystko w porządku? Pójdzie pani? — spytał Hale.
— Nie może pan znaleźć kolegi?
— Nikogo tu nie znam — odparł Hale. — Ale proszę pójść ze mną. Zaprowadzę panią na
lunch, dokąd pani zechce. O jedno mi tylko chodzi — uśmiechnął się smętnie — żeby pani
była ze mną.
— Nie da rady — odparła grubaska — naprawdę nie mogę bez koleżanki.
— To niech panie pójdą obie — zaproponował Hale.
— Nie byłoby to zabawne dla Delii — orzekła grubaska.
— A więc tu jesteś, Fred — przerwał im chłopięcy głos. Hale podniósł wzrok i spojrzał w
szare, nieludzkie, siedemnastoletnie oczy.
— Przecież on powiedział, że nie ma kolegi — piszczała gruba dziewczyna.
— Nie radzę pani wierzyć w to, co mówi Fred — odezwał się Chłopiec.
— Teraz się możemy zabawić — zdecydowała grubaska. — To moja przyjaciółka Delia.
Mnie wołają Molly.
— Cieszę się, że panią poznałem — odparł Chłopiec. — Dokąd pójdziemy, Fred?
— Ja jestem głodna — rzekła grubaska. — Założę się, że ty też, Delia. — A Delia
krygowała się i piszczała.
— Znam dobry lokal — oświadczył Chłopiec.
— A mają tam melbę?
— Ależ tak, i to jaką — zapewnił ją poważnym, głuchym głosem.
— Właśnie na to mam ochotę. Delia woli kieliszek likieru.
— Idziemy, Fred — rzekł Chłopiec.
Hale wstał. Ręce mu się trzęsły. Rzeczywistością teraz był Chłopiec, chlaśnięcie żyletką,
życie uciekające w męce razem z krwią, nie zaś leżaki i fale trwałej ondulacji czy samocho-
dziki mknące po Pałacowym Molo. Ziemia uciekała mu spod nóg i tylko myśl o tym, dokąd
mogliby go zabrać, jeśli straci przytomność, uchroniła Hale’a przed zemdleniem. Ale nawet
teraz nad wszystkim górowała duma, instynktowna niechęć do robienia scen. Zakłopotanie,
mocniejsze od przerażenia, nie pozwoliło mu krzyczeć na głos ze strachu. Kazało nawet
odejść spokojnie. I byłby odszedł, gdyby nie to, że Chłopiec znów się odezwał.
— Ruszmy się lepiej, Fred.
— Nie pójdę — odparł Hale. — Nie znam tego gościa. Nie
nazywam się Fred. Nigdy go nie widziałem. Przyczepił się i tyle. I z opuszczoną głową
zaczął iść szybko przed siebie. Utracił teraz wszelką nadzieję: za późno już na ucieczkę. Je-
dnego tylko pragnął: iść, iść, poruszać się w słońcu. Był już daleko od nabrzeża, gdy dobiegł
go nabrzmiały winem kobiecy głos, śpiewający wiktoriańską balladę o pannie młodej i
bukietach, o liliach i śmiertelnych całunach. Ruszył w stronę tego głosu, jak w stronę
żarzącego się ogniska idzie człowiek, który długo błąkał sdę na pustyni.
— Patrzcie! Toż to nasz samotnik! — Ku jego zdumieniu znajdowała się sama w pustyni
leżaków. — Poszli do toalety — oznajmiła.
— Mogę się przysiąść? — spytał z ulgą, przerywanym głosem.
— Jeżeli ma pan choć parę miedziaków — odparła. — Bo ja nie mam. — Zaczęła się
śmiać, pod suknią uwydatniły się duże piersi. — Ktoś mi zwędził torebkę. Ze wszystkim, co
tam było. — Patrzył na nią ze zdziwieniem. — Och — dodała — to wcale nie jest zabawne.
Bo mnie idzie o listy. Będzie mógł przeczytać wszystkie listy Toma. A jakie one były na-
miętne! Tom będzie wściekły, jak się dowie.
— Pani potrzebuje pieniędzy — stwierdził Hale.
— E, wcale mnie o to głowa nie boli — oświadczyła. — Jak wrócą z toalety, to któryś
porządny chłopak pożyczy mi z dziesięć szylingów.
— To pani przyjaciele? — spytał.
— Spotkałam ich w barze — odparła.
— Myśli pani, że wrócą tutaj?
— Uhm — odpowiedziała — a pan myśli, że...? — spojrzała na promenadę, potem na
Hale’a i znów zaczęła się śmiać. — Ma pan rację — rzekła — tęgo mnie nabrali: Ale było
tam tylko dziesięć szylingów. No i listy Toma.
— Pójdzie pani teraz ze mną na lunch? — spytał Hale.
— Przekąsiłam w barze — odrzekła. — Poczęstowali mnie i w ten sposób wróciło mi
coś niecoś z moich dziesięciu szylingów.
— Ale może pani zje jeszcze?
— Nie, już mi się nie chce — odparła, przechylając się na leżaku mocno w tył i
wystawiając na pokaz odsłonięte aż do kolan piękne nogi. — Co za dzień! — dodała z leniwą
rozkoszą, wlepiając w jasne morze roziskrzone jego odblaskiem oczy. — Ale szkoda gadać,
pożałują jeszcze, że w ogóle się urodzili. Bo ja jestem uparta, kiedy idzie o sprawiedliwość.
— Pani na imię Liii? — spytał Hale.
Nie mógł już dojrzeć Chłopca: odszedł. Cubitt odszedł również. Jak wzrokiem sięgnąć,
nie było nikogo, kogo by mógł rozpoznać.
— To oni tak na mnie mówili — odrzekła. — Naprawdę mi na imię Ida. — Stare i
spospolitowane imię greckie odzyskało częściowo swą godność. — Mizernie pan wygląda —
powiedziała. — Powinien pan pójść coś zjeść.
— Bez pani nie pójdę — oznajmił Hale. — Pragnę tylko zostać tu, z panią.
— No, no, ładnie powiedziane i— rzekła. — Szkoda, że Tom tego nie słyszy. Listy to on
pisze namiętne, ale jak przyjdzie do gadania...
— Czy ten Tom chce się z panią ożenić? — Pachniała mydłem i winem, spokojem i
pocieszeniem oraz leniwą, senną fizyczną rozkoszą; duże nabrzmiałe wargi, wspaniałe piersi
i nogi przywodziły na myśl wspomnienia dziecinnego pokoju i czegoś macierzyńskiego, co
dotarło nawet do świadomości przerażonego Hale’a.
— On 'był kiedyś moim mężem — powiedziała Ida. — Ale nie umiał docenić swego
szczęścia. Teraz chce wrócić. Zobaczyłby pan jego listy! Pokazałabym panu, gdyby mi ich
nie ukradli. Powinien by się wstydzić — powiedziała śmiejąc się z zadowoleniem — takie
świństwa wypisywać. Nigdy by to panu nie przyszło do głowy. A on też taka cicha woda. Ja
tam zawsze mówię, że warto żyć na świecie.
— Przyjmie go pani z powrotem? — spytał Hale cierpko i z zawiścią, wynurzając się na
chwilę z królestwa cieni.
— E, nie — odpowiedziała Ida — za dobrze go znam. Nie byłoby dreszczyku. Gdybym
chciała wydać się za mąż, mogłabym teraz zrobić lepszy wybór. — Nie była chełpliwa, ale
trochę pijana i zadowolona. — Jak zechcę, to mogę mieć męża z forsą.
— A jak teraz pani żyje?
— Z dnia na dzień — odparła i mrugnęła, robiąc taki ruch, jakby chciała się trącić
kieliszkiem. — Jak panu na imię?
— Fred — odparł machinalnie. Zawsze tak odpowiadał przygodnym znajomym. Z
jakichś zawiłych tajemniczych powodów taił prawdziwe swe imię, Charles. Od dzieciństwa
lubił posmak tajemnicy, przeróżne kryjówki i mrok. I właśnie w mrokach spotkał Kite’a,
Chłopca, Cubitta, całą bandę.
— Az czego pan żyje? — spytała pogodnie. Mężczyźni lu
bią o sobie opowiadać, o ona lubi słuchać. Zebrała ogromny zapas męskich zwierzeń.
— Z totka — rzucił pośpiesznie, odgradzając się zaporą wykrętu.
— Ja sama lubię emocję. Ciekawam, czy może mi pan powiedzieć, na którego konia
postawić w Brighton, w sobotę?
— Na Black Boya — rzekł Hale — w gonitwie o czwartej.
— Płacą za niego dwadzieścia za jeden.
Hale spojrzał na nią z szacunkiem. — Jak pani chce, to proszę skorzystać z informacji.
— Och, naturąlnie skorzystam — odparła — zawsze stawiam, jak mi ktoś typuje konia do
gry.
— Kto by to nie był?
— Tak, to mój system. A pan będzie na wyścigach?
— Nie — odrzekł Hale. — Nie mogę. — Położył dłoń na jej ręce. Ani myśli się więcej
narażać. Powie w redakcji, że jest chory. Rzuci pracę. Znajdzie sobie jakąś inną robotę. Życie
jest tuż, obok niego. Ani myśli igrać więcej ze śmiercią. — Proszę pójść ze mną na dworzec
— rzekł. — Proszę wrócić ze mną do Londynu.
— W taki dzień jak dzisiaj? O nie, to nie dla mnie — odparła Ida. — A i pan także za długo
był w mieście. Trzeba łyknąć morskiego powietrza. Zresztą moc rzeczy chcę zobaczyć. Chcę
zobaczyć Akwarium i Czarną Skałę, i nie byłam dziś jeszcze na Pałacowym Molo. A tam jest
zawsze coś nowego. Mam ochotę się rozerwać.
— Obejrzymy wszystko, a potem...
— Jak się bawić, to na całego. Tak ja uważam. Mówiłam panu, że jestem uparta.
— Mnie to nie przeszkadza — odparł Hale. — Byleby pani była ze mną.
— No, no, pan nie może ani ukraść torebki — zażartowała. — Ale ostrzegam: lubię
wydawać pieniądze. Nie wystarczy md tu rzucić obręcz, tam wystrzelić. Chcę spróbować
wszystkiego.
— W takim słońcu do Pałacowego Mola to za daleko. Weźmy lepiej taksówkę —
zaproponował Hale.
W taksówce, zamiast zabrać się do Idy, siedział skulony, skóra i kości, ze wzrokiem
wbitym w promenadę: ani śladu Chłopca czy Cubitta, jasny, pogodnie upływający dzień.
Niechętnie odwrócił się i poczuwszy dotyk dużych przyjaznych piersi, przycisnął usta do jej
ust. Poczuł na języku smak
portwajnu, a w lusterku kierowcy ujrzał jadącego za nimi starego Morrisa z tysiąc
dziewięćset dwudziestego piątego roku | popękanym, głośno klapiącym dachem,
zgniecionym błotnikiem i porysowaną szybą. Obserwował go nie odrywając ust od Idy,
popychany w jej stronę każdym wstrząsem taksówki jadącej wolno promenadą.
— Daj mi tchu złapać — powiedziała wreszcie, odpychając go i poprawiając
przekrzywiony kapelusz. — Widzę, że lubisz solidną robotę — stwierdziła. — Ci mali to
cicha woda... — Poczuła, że Hale ma puls przyśpieszony i głośno zawołała przez tubę do
kierowcy: — Proszę nie stawać. Z powrotem i znów dokoła. — Hale zdawał się mieć
gorączkę.
— Jesteś chory — powiedziała. — Nie powineneś być sam. Co ci jest?
Nie mógł się powstrzymać: — Mam umrzeć. Jestem przerażony.
— Byłeś u doktora?
— Po co? I tak mi nic nie pomoże.
— Nie powinieneś wychodzić sam — rzekła Ida. — Czy to oni mówili ci o tym,
doktorzy, znaczy się?
— Tak — odparł i znów przylgnął do jej ust, gdyż całując ją mógł śledzić w lusterku
starego Morrisa, który trzęsąc się jechał za nimi.
Znów odepchnęła go, ale nie wypuściła z objęć.
— Giupi ci doktorzy. Nie jest z tobą tak źle. Szkoda gadać, na pewno wiedziałabym,
gdybyś był taki chory. Patrzeć nie mogę, jak chłop tak łatwo daje za wygraną. Świat nie jest
zły... grunt się nie poddawać.
— Wszystko w porządku... tak długo, jak długo tu jesteś — powiedział.
— To już wolę — odparła. — Nie udawaj — opuszczając gwałtownie szybę, by wpuścić
powietrze, ujęła go pod rękę i łagodnie, choć z niepokojem, spytała: — Przed chwilą, jak
mówiłeś o doktorach, toś mnie naciągał. To nie była prawda, co?
— Tak, to nie była prawda — odparł ze znużeniem w głosie Hale.
— Fajny z ciebie chłopak — rzekła Ida. — Niewiele brakowało, a byłbyś mi stracha
napędził. Byłaby ładna heca, gdybyś tak umarł w tej taksówce. W sam raz coś dla Toma,
żeby przeczytał o tym w gazecie. Ale te chłopy już takie są śmieszne ze mną. Zawsze próbują
wmawiać, że coś jest u nich
nie w ¡porządku. Jaik nie z forsą, to z żoną, jak nie z żoną, to z sercem. Nie ty pierwszy
mówiłeś mi, że jesteś umierający. Ale żeby który miał zaraźliwą chorobę! Nigdy! iKażdy
chce wykorzystać ostatnie godziny życia i tak dalej. Pewno dlatego, że jestem taka duża.
Myślą, że im będę matkować. Co tu gadać, pierwszy raz tam się nabrała. „Lekarze dają mi
tylko miesiąc życia” — powiada. A to 'było pięć lat temu, jak obszył. Spotykam go teraz
regularnie u Henekeya. „Halo, nieboszczyku” — mówię do niego, a ten mi stawia ostrygi i
piwo.
— O mnie możesz się nie bać. Nie jestem chory — rzekł Hale. Nie wyrzeknie się już
swej dumy, nawet za szczery i bezpieczny uścisk. Minęli „Grand”, ze starym emerytem
drzemiącym tu przez cały dzień, potem „Metropol”. — Jesteśmy na ¡miejscu — rzekł Hale.
— Ale zostaniesz ze mną, nawet jeżeli nie jestem chory?
— Naturalnie, że zostanę — odparła Ida wysiadając z lekką czkawką. — Lubię cię, Fred.
Polubiłam od pierwszego wejrzenia. Jesteś morowy gość. A tam co za zbiegowisko? —
spytała z zaciekawieniem, wskazując tłum młodzieży w eleganckich spodniach, jasnych
bluzach, z gołymi ramionami i wypłowiałymi od słońca, uperfumowanymi włosami.
— Do każdego zegarka — wołał jegomość stojący w samym środku zbiegowiska —
dodaję upominek dwadzieścia Tazy więcej wart niż zegarek! Za jednego szylinga, panie i
panowie, za jednego szylinga! Do każdego zegarka...
— Kup mi zegarek, Fred — poprosiła Ida, lekko popychając Hale’a — i zanim
odejdziesz, daj mi trzy pensy. Muszę się umyć. — Stali na chodniku .przy wejściu na
Pałacowe Molo; dokoła nich gęsty tłum przelewał się tam i z powrotem przez kołowrót, gapił
się na przekupnia; nigdzie ani śladu Morrisa.
— Ida, nie myj się — błagał Hale — tak świeżo wyglądasz.
— Muszę się odświeżyć — odparła. — Cała się spociłam. Poczekaj tu. Za diwie minuty
Ibędę z powrotem.
— Tu się nie będziesz mogła umyć porządnie. Chodźmy do hotelu napić się czego.
— Nie mogę czekać, Fred. Słowo daję, nie mogę. Postaraj się być miły.
— Lepiej teraz, za pamięci, dam ci te dziesięć szylingów — powiedział' Hale.
— Jak to ładnie z twojej strony. A nie zrobi ci to różnicy?
— Ida, pośpiesz się, proszę. Poczekam tutaj. Właśnie tutaj. Przy tym kołowrocie. Nie
będziesz długo, prawda? Poczekam tutaj — powtórzył opierając się o poręcz.
— No, wiesz — prychnęła Ida — myślałby kto, że jesteś zakochany. — I zstępując w dół
po schodkach toalety dla pań z czułością uniosła w myśli jego obraz: niski, chuderlawy
człowieczek, obgryzione tuż przy Skórze paznokcie. Nic nie uszło jej uwagi: ani plamy z
atramentu, ani ręka trzymająca się kurczowo poręczy. Porządny chłop — stwierdziła w myśli
— podobało imi się, jak patrzył na mnie w barze, nawet wtedy gdy śmiałam się z niego.
Znów zaczęła śpiewać, tym razem cicho, ciepłym od wina głosem:
Wieczorem kiedyś w parku,
Lord Rotszyld tak rzekł mi...
Od dawna już nie śpieszyła się tak dla mężczyzny. I nim minęło kilka minut, odświeżona,
upudrowana i pogodna wyszła prosto w słońce świątecznego popołudnia, by stwierdzić, że
znikł. Nie było go przy kołowrocie, nie było go w tłumie koło przekupnia. Chcąc się
upewnić, podeszła bliżej i znalazła się twarzą w twarz i zaczerwienionym, stale zirytowanym
sprzedawcą.
— Co? Szkoda szylinga na zegarek i upominek, dwadzieścia razy droższy od zegarka? Ja
tam nie mówię, żeby zegarek wart był więcej niż szylinga, choć on jest wart tyle za sam
wygląd, a przecież dochodzi jeszcze upominek dwadzieścia razy...
Za dziesięcioszylingowy banknot otrzymała mały pakune- czek i Tesztę. Pewno poszedł
do toalety — pomyślała — zaraz wróci. Stanąwszy na dawnym miejscu przy kołowrocie,
otworzyła małą kopertę, w którą zawinięty był zegarek. „Black Boy o czwartej w Brighton”
przeczytała z czułością i dumą. To jego typ. To chłop, co zna się na rzeczy. Cierpliwie i ra-
dośnie zaczęła czekać na powrót Freda. Była uparta.
Daleko gdzieś w mieście zegar wybił wpół do drugiej.
Chłopiec zapłacił trzy pensy i wszedł przez kołowrót. Sunął sztywno obok ustawionych w
cztery rzędy leżaków, gdzie publiczność czekała na koncert orkiestry. Z tyłu — w ciemnym,
marnym gotowym ubraniu, nieco zbyt szerokim w biodrach — sprawiał wrażenie młodszego,
oglądamy twarzą w twarz zdawał się starszy; szaroniebieskie oczy nosiły na sobie niszczy-
cielskie piętno wieczności, z której wyszedł i ku której zdążał. Orkiestra zaczęła grać.
Chłopcu zdawało się, że muzyka porusza mu wnętrzności, że skrzypce zawodzą mu w
kiszkach. Szedł prosto przed siebie, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo.
W Pałacu Uciech, mijając obojętnie fotoplastykony, automaty i krążki do rzucania, ruszył
ku strzelnicy. Ustawione tu na półkach lalki spoglądały w dół ze szklistą niewinnością
niczym figury Przenajświętszej Dziewicy w schowku kościelnym. Chłopiec spojrzał w górę:
kasztanowe loki, błękitne oczy, malowane policzki. „Zdrowaś Maryja... i w godzinę śmierci
naszej” — przemknęło mu przez myśl.
— Płacę za sześć strzałów.
— Och, to ty? — mruknął właściciel budy, patrząc na Chłopca z niechęcią i niepokojem.
— Tak, to ja. Nie wie pan, która godzina, Bill?
— Jak to, która godzina? O co ci się rozchodzi? Przecie w hallu wisi zegar.
— Na nim jest prawie za kwadrans druga. Nie myślałem, że już tak późno.
— Ten zegar zawsze dobrze chodzi — rzekł kramarz i z pistoletem w ręku ruszył w głąb
budy. — Zawsze chodzi punktualnie i nigdy już nie stanie dla żadnego szaichrajskiego alibi.
Rozumiesz? Za kwadrans druga i już — dodał.
— W porządku, Bill — rzekł Chłopiec — za kwadrans druga. Chciałem się tylko
dowiedzieć. Podaj mi pan tamten pistolet. — Podniósł broń, młoda koścista ręka spokojna
była jak głaz. Sześć strzałów wpakował w sam środek tarczy. — To warte nagrody —
powiedział.
— Możesz dostać swoją przeklętą nagrodę i odwal się — burknął Bill. — Co chcesz?
Czekoladę?
— Nie jadam czekolady.
— Paczkę Playersów?
— Nie palę.
— To możesz wziąć lalkę lub wazon do kwiatów.
— Niechaj będzie lalka — odparł Chłopiec. — Daj mi pan tę z góry, z ciemnymi
włosami.
— Zakładasz rodzinę? — sipytał kramarz. Chłopiec nic nie odpowiedział.
Odchodził sztywno, mijając inne 'kramy; prochem strzelniczym pachnące palce trzymały
za włosy Matkę Boską. Woda ciemnozielona jak butelka z trucizną, pełna wodorostów pod-
mywała pale przy końcu mola. Od słonego wiatru piekły wargi. Chłopiec wspiął się po
drewnianych schodkach na taras kawiarni i rozejrzał; prawie przy wszystkich stolikach było
pełno. Oszkloną galerią przeszedł dokoła aż do długiej wąskiej sali wychodzącej na zachód i
zawieszonej na wysokości jakichś pięćdziesięciu stóp ponad wodą, która właśnie zaczęła
powoli odpływać. Zobaczywszy wolny stolik, usiadł przy nim tak, by widzieć całą salę i —
poprzez wodę — zamgloną stąd promenadę.
— Czekam na przyjaciół — powiedział kelnerce. Przez otwarte okno dobiegał tu cichy
plusk fal omywających molo i (niewyraźna smutna muzyka unoszona wiatrem w dal, ku
brzegowi.
— Spóźniają się — dorzucił. — Która to godzina? — Palce jego machinalnie skubały
lalkę za włosy, wydzierając kłaczki ciemnej wełny.
— Prawie za dziesięć druga — odparła kelnerka.
— Wszystkie zegary na molo się śpieszą.
— Och, nie — odrzekła. — Idą według londyńskiego czasu.
— Proszę sobie wziąć tę lalkę — powiedział Chłopiec. — Mnie ona niepotrzebna.
Wygrałem ją właśnie w strzelnicy.
— Naprawdę? Mogę ją wziąć? — zdziwiła się kelnerka.
— Tak, tak. Weźmie ją pani do swego pokoju i będzie modlić się do niej. — Rzucił lalkę
dziewczynie, niecierpliwie obserwując drzwi. Całe jego ciało poddane było ścisłej kontroli.
Jedyną widomą oznaką zdenerwowania był lekki tik pod miękkim jak u kurczęcia meszkiem
w miejscu, gdzie można by oczekiwać dołeczka. Tik wzmógł się jeszcze, kiedy w drzwiach
stnęli Cubitt i Dallow, krzepki muskularny mężczyzna ze złamanym nosem i wyrazem
brutalnej naiwności.
— No i co? — spytał Chłopiec.
— Wszystko w porządku — odparł Cubitt.
— Gdzie Spicer?
— Zaraz przyjdzie — powiedział Dallow. — Poszedł do toalety umyć się.
— Powinien był przyjść wprost — rzekł Chłopiec. — Wyście też się spóźnili. Mówiłem:
punktualnie za kwadrans druga.
— Nie żołądkuj się tak — zaczął Cubitt. — Coś ty miał do roboty? Tylko spotkać się z
nami.
— Musiałem zrobić porządek. — Chłopiec skinął na kelnerkę — cztery razy ryba z
frytkami i herbata. Jeszcze jeden przyjdzie.
— Spicer nie zechce ryby i frytek — wtrącił Dallow — nie ma apetytu.
— Radziłbym mu mieć apetyt — powiedział Chłopiec i oparłszy twarz na rękach,
przyglądał się blademu Spicero- wi, który szedł właśnie przez salę. Czuł, jak wzbiera w nim
złość, jak tłucze mu_o wnętrzności niby morze walące pod nimi o pale. — Za pięć druga, co?
Za pięć druga, tak? — zwrócił się do kelnerki.
— Dłużej trwało, niż myśleliśmy — powiedział Spicer opuszczając się na krzesło
chmurny, pobladły, krostowaty na twarzy. Z obrzydzeniem spojrzał na stojący przed nim bru-
natny, chrupiący płat ryby.
— Nie jestem głodny — oznajmił. — Nie mogę jeść tego. Za kogo mnie masz? — i
wszyscy trzej, zamiast jeść, zaczęli wpatrywać się w Chłopca jak dzieci zafascynowane
spojrzeniem nieludzkich oczu, dla których, zda się, nie istniał czas.
Chłopiec polał swoje frytki sardelowym sosem.
— Jedz — warknął. — Bierz się do jedzenia.
— On nie ma apetytu — uśmiechnął się szyderczo Dallow i zapchał sobie usta rybą.
Rozmawiali po cichu, słowa nie docierały do sąsiednich stolików, ginęły w szczęku naczyń,
zgiełku głosów, w rytmicznym łoskocie fal. Cubitt, za przykładem Dallowa, zaczął dłubać w
swojej rybie; nie chciał jeść tylko Spicer. Siedział otępiały, siwowłosy i cierpiący na mdłości.
— Dajże mi się napić, Pmkie — odezwał się. — Nie mogę tego przełknąć.
— Nie będziesz nic pić, dzisiaj nie — odrzekł Chłopiec. — Jazda. Wcinaj.
Spicer wziął do ust kawałek ryby.
— Zemdli mnie, jak zjem — powiedział.
— No to rzygaj — odparł Chłopiec. — Rzygaj, jak ci się tak podoba. Nie wyrzygasz
wszystkich swoich flaków. Dobrze poszło? — spytał Dallowa.
— Jeszcze jak — odparł tamten. — Ja i Cubitt wykończyliśmy faceta, a karteluszki daliśmy
Spicerowi.
— Porozkładałeś, gdzie trzeba? — spytał Chłopiec.
— Oczywiście, że tak — odparł Spicer.
— Po całej promenadzie?
— Oczywiście, że tak. Nie rozumiem tylko, czego robisz taki raban o te durne papierki.
— To niewiele rozumiesz — stwierdził Chłopiec. — Toż to alibi, no nie? — i ściszając
głos do szeptu, pochylony nad talerzem z rybą, dodał: — Jak są karty, znaczy, że wykonał
plan, znaczy, że umarł po drugiej — i już normalnym głosem dodał: — Słuchaj. Słyszysz?
Gdzieś w mieście dwukrotnie uderzył zegar.
— A jak go już znaleźli? — spytał Spicer.
— To źle byłoby dla nas — odparł Chłopiec.
— A co z tą dziwką, z którą był wtedy?
— Nie ma znaczenia — odparł. — Zwykła kurwa. Na własne oczy widziałem, jak dał jej
dziesięć szylingów.
— Że też ty o tylu rzeczach myślisz — powiedział z podziwem Dallow. Nalał sobie
herbaty i wziął pięć kostek cukru.
— Myślę o tym, co robię — rzekł Chłopiec. — Gdzieś położył te kartki? — spytał Spicera.
— Jedną położyłem u Snowa — odparł Spicer.
— Co to znaczy: „u Snowa”?
— Przecież musiał gdzieś jeść? — wyjaśnił Spicer. — Tak pisało w gazecie. A tyś kazał
się tego trzymać. Dziwnie by wyglądało, gdyby nie jadł, prawda? Zawsze zostawiał karty
tam, gdzie jadł.
— Jeszcze dziwniej będzie wyglądać — powiedział Chłopiec — jak twoja twarz wyda się
kelnerce podejrzana i jak zaraz po twoim odejściu zobaczy kartę. Gdzieś ty ją położył u tego
Snowa?
— Pod obrusem — odparł Spicer. — On tak zawsze robił. Tyle ludzi po mnie już siedziało
przy tym stoliku. Znajdzie ją pewnie dopiero wieczorem, jak będzie zdejmować obrus. A
może wtedy będzie inna dziewczyna.
— Idź tam i przynieś mi kartkę — rozkazał Chłopiec. — Ani myślę ryzykować.
— Nie pójdę tam — głos Spicera załamał się i przeszedł w dyszkant, i raz jeszcze wszyscy
trzej w milczeniu wlepili wzrok w Chłopca.
— Ty pójdziesz, Cubitt — rzekł Chłopiec. — Może to lepiej, jak pójdzie teraz kto inny.
— Ja nie — odparł Cubitt. — A jak znaleźli tę kartkę i zobaczą, że jej szukam? Lepiej
zaryzykować i dać temu spokój — nalegał szeptem.
— Mów zwyczajnie, mów zwyczajnie — powiedział Chłopiec widząc, że do stolika
zbliża się kelnerka.
— Podać coś jeszcze? — spytała.
— Tak — odparł Chłopiec — prosimy o lody.
— Dajże spokój, Pinkie — zaprotestował Dallow, gdy dziewczyna odeszła. — Nie
chcemy lodów. Nie jesteśmy dziwki.
— Jak nie chcesz lodów, Dallow — powiedział Chłopiec — to idź do Snowa i przynieś
kartkę. Ciebie pdeter chyba nie obleciał, co?
— Nie, tylko myślałem, że już po wszystkim — odrzekł Dallow. — Dosyć zresztą
zrobiłem. Sam wiesz, że się nie pietram byle czego, ale tym razem to miałem boja... A jak go
wcześniej znajdą? Wariat poszedłby do Snowa.
— Nie gadaj tak głośno — upominał Chłopiec. — Jak nikt nie pójdzie, to ja pójdę. Ja się
tam nie boję. Tylko czasem dość mam już roboty z taką bandą. I czasem myślę, że wolałbym
być sam. — Południowe światło ślizgało się po wodzie. — Kite to był równy chłop, ale Kite
nie żyje. Przy którym stoliku siedziałeś? — spytał Spicera.
— Zaraz z brzegu. Na prawo od drzwi. Stolik na jedną osobę. Z kwiatami.
— Jakie kwiaty?
— Nie wiem — odparł Spicer. — Żółte.
— Nie idź, Pinkie — ostrzegł Dallow. — Daj temu spokój. Kto wie, co może się stać. —
Ale Chłopiec wstał już i szedł sztywno przez długą, wąską galerię nad morzem. Niepodobna
było zgadnąć, czy się boi, na jego młodej, starej jak świat, nieprzeniknionej twarzy nic nie
było znać.
U Snowa ścisk już się skończył i stolik był wolny. Radio brzęczało monotonnie, nadając
posępną muzykę na organach kinowych — ponad pustynią zasypanych okruchami, popla-
mionych obrusów drżał „głos człowieka”, vox humana, lamentowały nad życiem wilgotne
usta świata. Ilekroć któryś stolik się zwalniał, kelnerki zdejmowały z niego obrus i nakrywały
do herbaty. Nikt nie zwracał uwagi na Chłopca. Gdy spojrzał na kelnerki, odwróciły się
plecami. Wsunął rękę pod obrus, ale nie znalazł tam nic. Nagle znów zagotowała się w nim
złość i palnął solniczką w stół, tak że aż
pękła podstawka. Od rozgadanej grupki dziewcząt odłączyła się jedna i podeszła do niego,
lodowato patrząca, władcza, jasnowłosa.
— Słucham pana? — spytała, obejmując wzrokiem tandetne ubranie i nazbyt młodą twarz.
— Chcę być obsłużony — burknął Chłopiec.
— Już nie wydajemy lunchu.
— Nie chcę lunchu — odparł. — Proszę o filiżankę herbaty i biszkopty.
— Może pan przesiądzie się tam, gdzie jest nakryte do herbaty.
— Nie — odparł Chłopiec — ten stolik mi odpowiada.
Pożeglowała z powrotem wyniosła i pogardliwa.
— Przyjmie pani zamówienie? — zawołał za nią.
— Koleżanka obsługująca pański stolik będzie tu za minutę — odpowiedziała przyłączając
się do grupki kelnerek plotkujących przy drzwiach służbowych. Chłopiec niespokojnie
poruszył się na krześle, przez policzek przebiegł mu nerwowy skurcz. Znów wsunął rękę pod
obrus. Nic łatwiejszego, a przecie, jeśli ktoś to zobaczy, grozi mu stryczek. Znów nic nie
znalazł i z wściekłością pomyślał: Coś za często ten Sipcer wszystko plącze, lepiej by nam
było bez niego.
— Pan chciał herbaty? — z ręką pod obrusem spojrzał przenikliwie w górę: jedna z tych
dziewcząt, które skradają się ostrożnie, jakby się bały własnych kroków, blada, szczupła,
młodsza od niego.
— Już raz zamawiałem — powiedział.
— Taki tu 'był rejwach — tłumaczyła się pokornie. — I to mój pierwszy dzień w pracy.
Dopiero teraz mogłam chwilę odsapnąć. Pan coś zgubił?
Wycofał rękę patrząc na nią groźnym, okrutnym wzrokiem; znów przez policzek przebiegł
mu lekki skurcz; na byle czym można się potknąć. Nie wiedział, jak wyjaśnić, że trzyma rękę
pod obrusem. Dziewczyna dalej mówiła usłużnie:
— Jeszcze raz będę zmieniać obrus przed herbatą, więc jak pan coś zgubił... — Raz dwa
sprzątnęła ze stołu pieprz i sól, musztardę, sztućce i sos oraz żółte kwiaty; chwyciła razem
cztery rogi obrusa i uniosła go wraz z okruchami.
— Nic tu nie ma, proszę pana — stwierdziła.
Spojrzał na nagi blat i powiedział:
— Nic nie zgubiłem.
Dziewczyna zaczęła nakrywać do herbaty. Rozmawiała chętnie, widocznie znalazła w nim
coś miłego, może było to
coś wspólnego im obojgu: młodość, liche ubranie i brak obycia w wytwornej restauracji.
Najwyraźniej zapomniała już o jego szukającej ręce. Ale czy nie przypomni sobie, za-
stanawiał się, jeśli ją o to spytają? Z pogardą obserwował jej spokój, bladość, chęć podobania
się; czy ona też obserwuje, pamięta...?
— Nie zgadnie pan — rzekła dziewczyna — co tu znalazłam dziesięć minut temu. Wtedy
gdy zmieniałam obrus.
— To pani stale zmienia obrus? — spytał.
— Och, nie — odparła nakrywając do herbaty — ale jeden gość rozlał ipiwo i jak
podniosłam obrus, zobaczyłam kartę Kolley Kibbera, która warta jest dziesięć szylingów.
Strasznie się przejęłam — dodała pełna wdzięczności, przystając z tacą — a koleżanki były
wściekłe. Widzi pan, dziś pierwszy dzień jestem w pracy. Mówią, że byłam głupia, że nie
zawołałam na niego i nie zażądałam głównej nagrody.
— A czemu go pani nie zawołała?
— Naweit przez myśl mi nie przeszło. Wcale nie był podobny do swej fotografii.
— Może kartka przeleżała tu cały ranek?
— E, nie. Niemożliwe. On był pierwszym gościem przy tym stoliku.
— Dobrze — rzekł Chłopiec — mniejsza z tym. Grunt, że to pani ją znalazła.
— O tak, znalazłam. Tylko widzi pan, wydaje mi się to niezbyt uczciwe, bo on był zupełnie
inny. Mogłabym dostać główną nagrodę. Powiem panu, że jak zobaczyłam kartkę, pobiegłam
do drzwi. Nie czekałam.
— I widziała go pani?
Potrząsnęła głową.
— Myślę — rzekł Chłopiec — że pani mu się nie przyjrzała. Inaczej (poznałaby go pani.
— Zawsze się wam przyglądam ■— odparła dziewczyna. — Gościom, znaczy. Widzi pan,
jestem nowa. I trochę byłam przestraszona. Nie chcę nikogo urazić. Och — rzuciła z prze-
rażeniem — a teraz stoję tu i gadam, kiedy pan chce herbaty.
— Nie szkodzi — rzekł Chłopiec. Uśmiechał się do niej z przymusem; nie umiał używać
tych mięśni w sposób naturalny. — Jest pani dziewczyną w moim guście... — słowa były
nieodpowiednie; od razu spostrzegł to i dodał: — Chciałem powiedzieć, że lubię, jak
dziewczyna jest miła. Na sam widok niektórych tutaj aż ciarki przechodzą po grzbiecie.
— Tak, aż ciarki przechodzą po grzbiecie.
— Pani jest wrażliwa. Tak, tak — stwierdził Chłopiec — jak ja. — I niespodzianie
dorzucił: — Myślę, że pani nie poznałaby tego typa z gazety. Może on tu się gdzieś jeszcze
kręci.
— Ależ Skąd? — odparła. — Poznałabym go. Mam pamięć do twarzy.
Chłopcu zadrgał policzek. — Widzę, że pani i ja mamy sporo wspólnego. Któregoś wieczoru
musimy wyjść razem. Jak pani na imię?
— Rose.
Położył na stoliku monetę i wstał. — A herbata? — przypomniała.
— Zagadaliśmy się, a ja miałem się z kimś spotkać punktualnie o drugiej.
— Och, jak mi przykro' — bąknęła Rose. — Trzeba mi było przerwać.
— Wszystko w porządku — powiedział Chłopiec — bardzo mi było przyjemnie. Tu na
zegarze jesit tylko dziesięć po. Kiedy masz wolny wieczór?
— Pracujemy aż do wpół do jedenastej, z wyjątkiem niedziel.
— Zajrzę do ciebie — rzekł Chłopiec. — Ty i ja mamy wiele wspólnego.
3
Ida Arnold torowała sobie drogę przez Strand; ani myślała czekać, nie ufała zresztą sygnałom
świetlnym. Szła własną drogą, pchała się wprost pod autobusy, kierowcy hamowali ostro i
patrzyli na nią z wściekłością, a ona uśmiechała się do nich.' Była trochę zaczerwieniona, gdy
o godzinie jedenastej dochodziła do Henekeya, jakby przeżyła jakąś przygodę, która
podniosła ją we własnych oczach. Ale nie przyszła pierwsza.
— Halo, „nieboszczyku” — powiedziała, a chudy, posępny, czarno ubrany mężczyzna w
meloniku, siedzący przy beczce z winem, odparł:
— Przestań mnie tak nazywać, Ida. Przestań.
— Po sobie samym nosisz żałobę? — spytała, poprawiając
kapelusz przed lustrem reklamującym whisky White Horse; wyglądała jak obszył na
trzydzieści pięć lat, co do dnia.
— Żona mi umarła. Napijesz się piwa, Ida?
— Tak. Napiję się piwa. Nic nie wiedziałam, żeś miał żonę.
— Niewiele wiemy o sobie. Ot co, Ida — westchnął. — No cóż, nawet nie wiem, jak ty
żyjesz, ani ilu miałaś mężów.
— Och, miałam tylko jednego, Toma.
— Musiało ich być więcej w twoim życiu.
>— Powinieneś wiedzieć, jak było — odrzekła Ida.
— Poproszę o szklaneczkę czerwonego wina — zamówił posępny mężczyzna. — Kiedy
wchodziłaś tu, myślałem właśnie, czemu nie mielibyśmy znów być razem.
— I ty, i Tom zawsze chcecie zaczynać na nowo. Czemu nie trzymacie się mocno kobity,
jakeście ją zdobyli?
— Jakby tak dodać te trochę forsy, co ja mam, do tego, co ty...
— Wolę zacząć coś nowego — oświadczyła Ida — a nie kończyć nowe, żeby zacząć stare.
— Ale masz dobre serce.
— To wy, mężczyźni, tak to nazywacie — odparła Ida. A z ciemnej głębi podchmielenia
dobroć jej (odrobinę chytra, odrobinę przyziemna i serdecznie ubawiona) mrugnęła do niej
porozumiewawczo. — Czy ty grywasz czasami na wyścigach?
— Nie mam przekonania do totka. To gra dla durnia.
— Tak jest — potwierdziła — gra dla durnia. Nigdy nie wiadomo, czy człowiek wygra,
czy przegra. Ale ja to uwielbiam — dodała z zapałem patrząc ponad beczką wina na chudego,
bladego mężczyznę. Twarz miała mocniej zaczerwienioną niż przedtem, młodszą,
łagodniejszą. — Black Boy — szepnęła miękko.
— Co to takiego? — spytał ostro nieboszczyk, obrzucając siebie szybkim spojrzeniem w
lustrze z reklamą White Horse.
— Po prostu nazwa konia — odparła. — Podał mi ją w Brighton pewien gość. Ciekawa
jestem, czy spotkam go na wyścigach. Gdzieś 'mi się zgubił. Miły był. Nigdy się nie
wiedziało, co powie. A zresztą jestem mu winna forsę.
— Czytałaś, co się stało wczoraj w Brighton z tym Kolley Kibberem?
— Znaleźli go martwego, tak? Czytałam.
— Robili śledztwo.
— Sam się zabił?
— Nie, to serce. Upał go wykończył. Ale gazeta wypłaciła
nagrodę temu, co go znalazł. Dziesięć gwinei „za znalezienie ciała” — powiedział
nieboszczyk. Z goryczą odłożył gazetę na beczkę. — Poproszę jeszcze o czerwone wino.
— Co! — wykrzyknęła Ida. — To ma być zdjęcie tego co go znalazł? A Judasz. Więc aż
tam poszedł! Nic dziwnego, że nie potrzebował swoich pieniędzy.
j— Nie, tnie, to nie ten — rzekł nieboszczyk. — To Kolley Kibber. — Wyciągnął z
papieru wykałaczkę i zaczął dłubać w zębach.
— Och — westchnęła Ida, głęboko wstrząśnięta. A więc on nie udawał. Naprawdę był
chory. — Przypomniała sobie, jak w taksówce trzęsła mu się ręka i jak błagał, by go nie
opuszczała. Jakby wiedział, że umrze, zanim ona wróci. A jednak nie robił scen. —
Prawdziwy dżentelmen — powiedziała łagodnie. Pewno zwalił się tam, przy kołowrocie, gdy
tylko się odwróciła i nic nie wiedząc, zeszła do toalety. Teraz tu, u Henekeya, bliska była łez.
Białe lśniące stopnie tamtych schodów stały się dla niej stopniami tragedii.
— Ha, cóż, każdy z nas kiedyś umrze — posępnie odezwał się nieboszczyk.
— Tak — odparła Ida — ale on nie miał większej ode mnie ochoty umierać. — Zabrała
się do czytania, lecz zaraz prawie krzyknęła: — A kto mu kazał lecieć taki szmat drogi w ten
upał? — bo ;nie zwalił się wcale przy kołowrocie: wrócił tam, skąd razem wyszli, i usiadł w
altance...
— Musiał wykonać swoją robotę.
— Nic nie mówił o robocie. Powiedział tylko: „Poczekam tutaj”. Właśnie tutaj, przy tym
kołowrocie. „Ida — powiada — pośpiesz się, proszę. Poczekam tutaj”. — I gdy tak
powtarzała te jego słowa, które udało się jej zapamiętać, poczuła, że za kilka godzin, gdy
sprawa się wyjaśni, trochę pewno popłacze mad śmiercią tego przerażonego namiętnego
mizeraka, który sam siebie nazywał...
— Co? Co takiego? Czytaj, o tutaj.
— O co chodzi? — spytał nieboszczyk.
— Świntuchy! — wykrzyknęła Ida. — Po co i na co wypisują takie łgarstwa?
— Jakie łgarstwa? Lepiej napij się piwa. Nie będziesz chyba robić o to rabanu?
— A czemu by nie? — odparła Ida, ale wypiwszy długi łyk, wróciła do gazety. Miała
intuicję i owa intuicja mówiła jej teraz, że w tej siprawie jest coś dziwnego, coś, co nie
pachnie zbyt ładnie. — Te dziewczęta — zaczęła — do któ
rych próbował się przystawiać, mówią, że zaczepił go jakiś facet i powiedział na 'niego Fred,
a ten mu na to, że on nie jest żaden Fred á że nie ma przyjemności go znać.
— No i co z tego? Słuchaj, chodźmy do kima.
— Przecież on miał na imię Fred. Sam mi powiedział, że jest Fred.
— Ale miał ma imię Charles. Masz tu, czytaj: Charles Hale.
— E tam! Każdy mężczyzna ma inme imię dla obcych. Nie wmówisz we mnie, że
naprawdę ci jest Clarence. Ale żaden mężczyzna nie ma specjalnego imienia dla każdej
dziewczyny. Boby mu się poplątało. Sam wiesz najleipiej, że zawsze mówisz dziewczętom,
że cię wołają Clarence. Mnie tam nie powiesz wiele nowego o mężczyznach.
— Niczego to nie dowodzi. Możesz przeczytać, jak było. Wspomnieli o tym imieniu
tylko przypadkiem. Nikt nie zwrócił ma to uwagi.
Powiedziała smutno: — Nikt ma nic nie zwrócił uwagi. Możesz to tu przeczytać. Nie
miał nikogo z rodzimy, kto by się tym zajął. „Sędzia śledczy pytał, czy są obecni na sali jacyś
krewni zmarłego, a świadek policji stwierdził, że jedynym krewnym, jakiego udało się
odnaleźć, jest kuzyn drugiego stopnia, zamieszkały w Middlesbrough.” Taki był biedak
samotny — dodała. — Nikogo tam nie było, kto by zażądał wyjaśnień.
— Ja wiem, Ida, co to samotność — odparł jej ponury towarzysz. — Od miesiąca jestem
sam.
Nie słuchała go. Znów była w Brighton. I znów był poniedziałek Zielonych Świąt. W
myśli widziała, jak umiera Fred, podczas gdy ona czeka tam na niego. Jak ledwo żywy
wlecze się nabrzeżem aż do Hove. I zarówno pospolity dramat tej myśli, jak i patos tego
obrazu przepełniły współczuciem dla niego seroe Idy. Pochodziła z ludu, płakała w kinie nad
Dawidem Copperfieldem, gdy zaś była pijana, wszystkie stare matczyne piosenki cisnęły się
jej same na wargi, a jej proste serce wzruszało słowo „tragedia”. — „Zamiast krewnego z
Middlesbrough występował jego adwolkat.” — Co to znaczy? — spytała.
— Ja tak myślę, że Kolley Kibber nie zostawił testamentu i że tamtemu krewniakowi
dostanie się cała forsa po nieboszczyku. No i tamten krewniak nie chce, żeby gadano o samo-
bójstwie, bo jemu chodzi o ubezpieczenie na życie.
— O nic mawet nie zapytał.
— A po co miał pytać? Nikt nie dowiódł, że tamten sam sobie odebrał życie.
— Może jednak tak było — bąknęła Ida. — Miał w sobie coś szczególnego. Chętnie
zadałabym kilka pytań.
— Ciekaw jestem po co? I tak wszystko jasne jak słońce.
Do baru wszedł mężczyzna w pumpach i pasiastym krawacie.
— Halo, Ida! — zawołał.
— Halo, Harry — odparła smętnie, wpatrując się w gazetę.
— Napijesz się?
— Dziękuję. Jeszcze tamtego nie wypiłam.
— No, to siup i napij się jeszcze.
— Nie, już nic nie chcę, dziękuję — odparła — gdybym była tam...
— I co by z tego przyszło? — spytał ponury mężczyzna.
— Zadawałabym pytania.
— Pytania, pytaaiia — powtórzył z rozdrażnieniem. — Nic, tylko ciągle zadawałabyś
pytania. Po co? Zachodzę w głowę.
— Dlaczego powiedział, że nie jest Fred.
— Bo nie nazywał się Fred, tylko Charles.
— Coś tu jest nie w porządku. — Im więcej zastanawiała się, tym więcej żałowała, że jej
tam nie było. Czuła po prostu ból na myśl, że nikt nie zainteresował się śledztwem, kuzyn
drugiego stopnia nie ruszył się z Middlesbrough, jego adwokat nie zadawał pytań, a gazeta,
dla której pracował Fred, poświęciła mu zaledwie pół szpalty. Na pierwszej stronie była inna
fotografia: nowy Kolley Kibber. Jutro ma on być w Bournemouth. Mogliby z tydzień
poczekać — myślała - Okazać trochę szacunku.
— Chętnie bym ich zapytała, czemu to on mnie zostawił, a sam w taki upał pognał z
powrotem.
— Miał robotę. Musiał porozkładać te swoje karty.
— To po co powiedział, że zaczeka?
— Ach — westchnął ponury jegomość — jego samego powinnaś była o to spytać. — Idzie
zdawało się, że to umarły próbuje jej odpowiedzieć, odpowiedzieć na swój własny, tajemny
sposób: niejasnym bólem przeszywającym jej nerwy, tak jak mówić potrafi tylko duch.
Ida wierzyła w duchy.
— Jakby mógł, to dużo by powiedział — oświadczyła. Wzięła znowu gazetę i z wolna
czytała: — „Pracę swą wykonał aż do końca” — powtórzyła czule; lubiła mężczyzn, którzy
solidnie wykonywali swoją pracę: świadczyło to o ich
żywotności. Zostawił karty wzdłuż caiej promenady. Wróciły do redakcji spod łódki, z
koszyka na śmiecie, z dziecinnego wiaderka. Niewiele mu już ich zostało, gdy znalazł go
„pan Alfred Jefferson, kierownik biura Claphama”. — Nawet jeżeli sam się zabił —
powiedziała (była jedynym adwokatem występującym w obronie zmarłego) — to najpierw
zrobił, co do niego należało.
— Przecież on się nie zabił — zaprotestował Clarence. — Przeczytaj dokładnie.
Pokrajali go i mówią, że umarł śmiercią naturalną.
— To dziwne — rzekła Ida. — Poszedł do restauracji i tam zostawił kartę. Wiem, że był
głodny; Cały czas chciało mu się jeść, ale kto mu kazał tak zwiać samemu i wmówić we
mnie, że mam na miego czekać? Wszystko to nie ma sensu.
— Zmienił widać swój zamiar co do ciebie, Ida.
— Nie podoba mi się to. Wszystko to jakieś dziwne. Ze też mnie tam nie było! Już ja
bym zadała im kilka pytań.
— A gdybyśmy .tak poszli naprzeciwko do kina.
— Nie mam do tego melodii — odparła Ida. — Nie co dzień traci się przyjaciela: A ty
też nie powinieneś mieć ochoty do zabawy, jak ci dopiero co żona umarła.
— Już miesiąc, jak umarła — obruszył się Clarence. — Trudno wymagać, żeby ktoś
stale chodził w żałobie.
— Miesiąc to niedługo M- powiedziała smutno Ida, medytując nad gazetą. Jeden dzień
minął-od jego śmierci — rozmyślała — a mogę powiedzieć, że tylko ja pamiętam o nim,
tylko ja, którą poczęstował, do której się przytulił. I znów tani patos tej tragedii wzruszył jej
czułe i proste serce. Dawno przestałaby o tym wszystkim myśleć, gdyby byli inni krewni
poza dalekim kuzynem z Middlesbrough, gdyby Fred nie był po śmierci taki samotny. Ale
zdawało się jej, że w jego sprawie jest coś podejrzanego, chociaż nie mogła znaleźć żadnej
poszlaki prócz tego imienia „Fred” i chociaż każdy mógłby powiedzieć to samo: „Wcale nie
miał na imię Fred. Wystarczy przeczytać: Charles Hale”.
— Nie powinnaś tym cobie zawracać głowy, Ida. Nie twój interes.'
— Wiem — powiedziała —:
że nie mój interes. — Ale to jest niczyj interes —
powtarzało jej serce. I to jest właśnie najgorsze, że nikt prócz niej nie chciał zadawać pytań.
Pewna znajoma jej zobaczyła kiedyś swego nięża-nieboszezyka, jak stał koło radia i
próbował przekręcić gałkę. Wyręczyła go i duch znikł, a ona natychmiast usłyszała spikera,
który po
wiedział: „Niebezpieczeństwo burzy na Kam ale La Manche’’. Akurat wybierała się na
niedzielną wycieczkę do Calais. Nie ma więc co się śmiać z wiary w duchy. A jeżeli Fred —
myślała — zechce coś komuś powiedzieć, to w każdym razie nie swemu dalekiemu
kuzynowi w Middlesbrough. Czemu więc nie miałby przyjść do mnie? Kazał jej czekać,
czekała prawie pół godziny: może zechce wyjaśnić, czemu tak się stało.
— To był prawdziwy dżentelmen — powiedziała głośno. Śmiałym, zdecydowanym
ruchem głębiej nasunęła kapelusz, przygładziła włosy i wstała od beczki po winie. — Muszę
już iść, na razie pa, Clarence.
— Dokąd? Nigdy nie widziałem, żebyś tak się śpieszyła — narzekał rozczarowany.
Ida położyła palec na gazecie. — Ktoś musi tam pójść. Nawet jeżeli cioteczno-stryjeczni
kuzynowie nie przyjadą.
— Jemu jest wszystko jedno, kto go będzie kłaść do ziemi.
—■ Nigdy nie wiadomo — odparła Ida, myśląc o duchu
przy aparacie radiowym. — To dowód szacunku dla nieboszczyka. Zresztą lubię pogrzeby.
Ale Hale’a, mówiąc ściśle, nie składano do ziemi. W jasnej, pełnej kwiatów, podmiejskiej
dzielnicy, w której mieszkał, nie było niehigienicznego zwyczaju grzebania zmarłych. Dwie
okazałe murowane wieże, podobne do wież skandynawskiego ratusza, krużganki z
wmurowanymi tabliczkami, podobnymi do tablic z nazwiskami poległych, naga, zimna
kaplica, którą z czystym sumieniem i bez kłopotu można by przystosować dla każdego
wyznania, żadnego cmentarza, żadnych kwiatów z wosku czy żałosnych słoików po dżemie z
więdnącymi polnymi kwiatami. Ida spóźniła się. Zawahała się chwilę przed wejściem z
obawy, że w środku spotka cały tłum przyjaciół Freda; miała wrażenie, że ktoś nastawił radio
na program lokalny, znała ten wyszkolony, bezbarwny, obojętny głos. Ale gdy otworzyła
drzwi, zamiast głośnika ujrzała stojącego mężczyznę w czarnej sutannie, który właśnie mówił
słowo „niebo”. Nie było tu nikogo prócz kobiety wyglądającej na właścicielkę pensjonatu,
niańki, która zostawiła na zewnątrz dziecięoięcy wózek, oraz dwóch niecierpliwie
szepczących jegomościów.
— Nasza wiara w niebo — mówił duchowny — nie koliduje z naszą niewiarą w dawne,
średniowieczne piekło. Wierzymy — rzekł obrzucając szybkim spojrzeniem równą, wy
gładzoną pochylnię wiodącą w kierunku Wrót Nowego Życia, przez które trumna miała być
spuszczona w płomienie — wierzymy, że ten nasz 'brat już się zjednoczył z Jednością. — Na
każdym słowie, niby na krążku masła, mówca odciskał swój osobisty znak. — Osiągnął
Jedność. Nie wiemy, czym (lub kim) jest owa Jedność, z którą jest on teraz zjednoczony. Nie
trzymamy się starych średniowiecznych wierzeń w szklane morza d złote korony. Prawda jest
pięknem, a dla nas, pokolenia miłośników prawdy, najpiękniejsza jest pewność, że w tej
chwili właśnie brata naszego wchłania powszechny duch. — Nacisnął mały guziczek,
otwarły się Wrota Nowego Życia, rozbłysły płomienie i trumna zsunęła się gładko w dół, w
morze ognia. Wrota zamknęły się, niańka wstała i ruszyła iku wyjściu, duchowny — stojąc
za pochylnią — uśmiechnął się uśmiechem kuglarza, który bez potknięcia zademonstrował
dziewięćset czterdziestego z kolei królika.
Ceremonia była skończona. Ida chusteczką uperfumowaną „Makami Kalifornijskimi”
wytarła ostatnią, z trudem wyciśniętą łzę. Lubiła pogrzeby — chociaż napełniały ją prze-
rażeniem — tak jak inni lubią opowiadania o duchach. Śmierć była dla niej czymś
odrażającym: życie jest takie ważne. Nie była religijna. Nie wierzyła w niebo ani w piekło,
tylko w duchy, w deseczki, stukające stoliki, w cichutkie, niedorzeczne głosiki opowiadające
płaczliwie o kwiatach. Niechaj sobie papiści traktują śmierć bez szacunku: życie nie jest
może dla nich tak ważne jak to, co następuje potem, ale dla niej śmierć jest kresem
wszystkiego. Zjednoczenie się z Jednością nie jest dla niej niczym wobec szklanki piwa w
słoneczny dzień. Wierzyła w duchy, ale cieniutkiej przezroczystej zjawy nie mogła uznać za
dowód życia wiecznego. Nie było nim przecie skrzypnięcie deseczki, odrobina ekto- plazmy
w szklanej gablotce Głównego Ośrodka Badań Ezoterycznych, głos, który usłyszała kiedyś w
czasie seansu mówiący: „Wszystko jest takie piękne w górnych rejonach. Taka moc
kwiatów...”
Kwiaty — pomyślała z pogardą — to nie jest życie. Życie to światło słońca na
mosiężnych prętach łóżka, rubinowe wino, bicie serca, gdy fuks, na którego się postawiło,
przychodzi do mety i na maszt śpiesznie wciągają flagę. Życie to usta biednego Freda
przyciśnięte do jej ust, dygocące w rytm silnika i całego wozu podczas owej jazdy w
taksówce. Czy jest sens umierać po to, by paplać o kwiatach? Fred nie chciał kwiatów,
chciał... I znów powrócił miły smutek,
który poczuła u Henekeya. Podchodziła do życia ze śmiertelną powagą: gotowa była każdego
u nieszczęśliwie w obronie jedynej rzeczy, w którą wierzyła: Gdyby jakaś kobieta straciła
¡kochanka, Ida powiedziałaby: „Zranione serce zawsze się zagoi”; na widok człowieka, który
oślepł czy okaleczał, powiedziałaby: „Szczęście, że w ogóle żyje”. W jej optymizmie było
coś niebezpiecznego i bezlitosnego, bez względu na to, czy śmiała się u Henekeya, czy też
płakała podczas pogrzebu lub ślubu.
Gdy opuszczała cmentarz, ponad jej głową, z bliźniaczych wież ¡krematorium, ulatywały
w górę prochy Freda: cienki słupek szarego dymu. Nieliczni przechodnie, znajdujący się na
podmiejskiej pełnej 'kwiatów ulicy, patrzyli w górę na dym. Krematorium miało dziś swój
pracowity dzień. Fred —niewidoczny szary popiół — opadał na różowe kwiaty. Stał się
cząstką dynuu nad miastem, plagi Londynu. Ida zaczęła płakać.
A podczas gdy płakała, rosło w niej postanowienie. Rosło przez całą drogę do tramwaju,
który miał ją odwieźć z powrotem do dobrze jej znanej dzielnicy, do barów, neonów i
rewiowych iteatrzyików. Człowiek jest taki jak miejsca, w których spędza życie, i umysł Idy
pracował z prostotą i regularnością reklam świetlnych, jak stale pieniące się piwo, stale
obracające się koło, jak zapalające się i gasnące proste pytanie: „Czy używasz pasty do
zębów Forhana?” To ■ samo zrobiłabym dla Toma — myślała — dla Clarence’a, tego
starego kłamliwego nieboszczyka od Henekeya, dla Harry’ego. To zwykły obowiązek wobec
każdego człowieka: zadawać pytania w czasie śledztwa, w czasie seansu spirytystycznego.
Ktoś unieszczęśliwił Freda i 'ktoś za to sam będzie nieszczęśliwy. Oko za oko. Jeżeli ktoś
wierzy w Boga, to może Mu zostawić zemstę, ale niepodobna zaufać Jedności, powszech-
nemu duchowi. Zemsta należy do Idy, do Idy należy też nagroda; dotyk lepkich miękkich
warg w taksówkach, gorący uścisk rąk w kinach — to jej jedyna nagroda. Ale zarówno
zemsta, jak i nagroda — to rozrywka.
Tramwaj jadąc nad Tamizą dzwonił i siał iskry. Jeżeli Freda unieszczęśliwiła kobieta, Ida
wygarnie jej, co o tym sądzi. Jeżeli Fred sam się zabił, ona to wykryje, gazety wszystko
opiszą, ktoś będzie cierpieć. Zacznie od początku i działać będzie systematycznie. Ani myśli
darować.
Pierwszy etap (przez całe nabożeństwo trzymała w ręku gazetę) to Molly Pink, figurująca w
aktach jako „sekretarka zatrudniona przez firmę Carter i Galloway”.
Ze stacji Charing Cross Ida wyszła na górę w gorący wietrzny blask Strandu igrający na
kloszach latarń.
U Stanleya Gibbonsa, w pokoju na piętrze, mężczyzna 3 długimi siwymi wąsami a la
Edward VII siedział przy oknie, oglądając przez powiększające szkło znaczek pocztowy;
ulicą przejeżdżała wielka platforma naładowana beczkami, a na Trafalgar Square grały
fontanny: chłodny, przezroczysty kwiat strzelał w górę i opadał do ciemnożółtych, sadzą po-
krytych basenów. To będzie kosztowało — powtarzała sobie Ida — to zawsze kosztuje, jak
człowiek chce się dowiedzieć prawdy. I gdy tak szła przez St. Martin’s Lane, obliczając
przypuszczalne wydatki, serce jej — mimo melancholii i determinacji — biło szybciej w takt
refrenu: „Jakie to podniecające, jakie to ciekawe, to się nazywa życie!”
Na Seven Dials, przy drzwiach „Królewskiego Dębu”, skupili się Murzyni w schludnych
obcisłych ubraniach i snobistycznych krawatach. Zobaczywszy wśród nich znajomego Ida
przystanęła na chwilę.
— Jak tam interesy, Joe?
Wielkie białe zęby zalśniły ponad jasną koszulą w paski niby rząd świateł w
ciemnościach.
— Dobrze, Ida, dobrze.
— A katar sienny?
— Straszny, Ida, straszny.
— No to cześć, Joe!
— No to cześć, Ida.
Kwadrans szła do firmy Carter i Galloway, która mieściła się na samej górze wysokiego
budynku w okolicach Gray’s Inn.
Musiała teraz oszczędzać, nie chciała nawet jechać autobusem, a gdy dotarła do tonącego
w kurzu staroświeckiego budynku, stwierdziła, że nie ma windy. Wysokie kamienne schody
zmęczyły Idę. Cały dzień nie jadła nic prócz drożdżo- wego ciastka na stacji. Usiadła na
parapecie okiennym i zdjęła pantofle. Nogi ją piekły, zaczęła poruszać palcami. Po schodach
szedł w dół starszy pan. Miał długie wąsy i obleśnie zerkał spod oka. Ubrany był w kraciastą
marynarkę, żółtą kamizelkę i popielaty melonik, który zdjął na jej widok.
— Pani ma kłopot, (madame? — spytał, przypatrując się Idzie mętnymi oczkami. —
Może pomóc?
— Nikamu nie pozwalam drapać się w stopy — odparła Ida.
— Cha, cha, dobra odpowiedź — zaśmiał się starszy pan. — Coś w moim guście. Do góry
czy na dół?
— Do góry, na najwyższe piętro.
— Carter i Galloway. Solidna firma. Proszą powiedzieć im, ie to ja panią przysyłam.
— Godność pana?
— Moyne, Charlie Moyne. Już tu panią widziałem.
— Nic podobnego.
— To gdzie indziej. Nigdy nie zapominam pięknie zbudowanej kobiety. Proszę powiedzieć
im, że panią przysyła Moyne. Dadzą pani specjalne warunki.
— Dlaczego tu nie ma windy?
— Staromodni ludzie. Ja sam jestem staromodny. Widziałem panią w Epsom.
— Możliwe.
— Zawsze poznam sportsmenkę. Zaprosiłbym panią na winko, o tu na rogu, gdyby nie to,
że ci żebracy wyciągnęli mi ostatnie pięć funtów, które miałem przy sobie. Chciałem ze dwa
postawić, ale teraz to musiałbym wpierw wpaść do domu, a przez ten czas jak nic szansę
diabli wezmą, zobaczy pani. A może ¡pani zechciałaby przypadkiem... Dwa funciaki... Jestem
Charlie Moyne. — Nabiegłe krwią oczy wpatrywały się "w nią bez nadziei, dalekie jakby i
leniwe; guziki żółtej kamizelki poruszały się w takt uderzeń starego serca.
— Proszę — rzekła Ida. — Ma pan funta. A teraz idź pan sobie.
— Pani jest szalenie uprzejma. Proszę mi dać swój bilet wizytowy. Dziś wieczór przyślę
pani czek.
— Nie mam biletu wizytowego — odparła Ida.
— Ja też | sobą nie wziąłem. Ale to bez znaczenia. Charlie Moyne, za pośrednictwem
firmy Carter i Galloway. Wszyscy mnie tu zorają.
— No to w porządku — powiedziała Ida. — Zobaczymy się jeszcze. Muszę iść na górę.
— Podam pani rękę. — Pomógł jej wstać. — Proszę powiedzieć, że panią przysyła Moyne.
Dadzą specjalne warunki.
Na zakręcie schodów obejrzała się. Schował do kamizelki funtowy banknot, przygładził
wąsy, złotawe jeszcze na końcach jak plamy z nikotyny, zsunął melonik na bakier. Biedny
stary, wcale się nie spodziewał, że dostanie forsę — pomyślała obserwując, jak stary
wykolejeniec schodzi w dół z udaną beztroską.
Na najwyższym piętrze było tylko dwoje drzwi. Otworzyła
ie, na których ujrzała napis „informacja’1
. Z pewnością znajdzie tu Molly Pink. Istotnie Molly
siedziała przy piecyku gazowym w ciupce niewiele większej od schowka na szczotki i
cmoktała cukierek. Wchodzącą powitał szum dobywający się z czajnika. Dziewczyna z
nalaną pryszczatą twarzą wpatrywała się w nią bez słowa.
— Przepraszam — rzekła Ida.
— Wspólnicy wyszli.
— Ja do pani.
Usta rozchyliły się, grudka toffi drgnęła na języku; czajnik szumiał.
— Do mnie?
— Tak — odparła Ida. — Niech pani uważa. Zaraz wykipi. Pani jest Molly Pink.
— Napije się pani herbaty? — Pokoik od góry do dołu zapchany był aktami. Przez małe
okienko, lata całe nie wycierane z kurzu, Ida ujrzała inny budynek. Tak samo rozmieszczone
i tak samo zakurzone okna stanowiły jakby odbicie poprzednich. Na strzępach pajęczyny
wisiała martwa mucha.
— Nie lubię herbaty — odparła Ida.
— To i dobrze, bo imam tylko jedną filiżankę — rzekła Molly, nalewając wrzątku do
grubego imbryczka z nadtłu- czonym uszkiem.
— Jeden z moich znajomych, nazwiskiem Moyne... — zaczęła Ida.
— Ach, ten! — skrzywiła się Molly. — Właśnie poleciliśmy go wyrzucić na bruk. — Na
maszynie do pisania rozłożony był numer pisma „Kobieta i Piękno” i Molly ustawicznie
zerkała w tę stronę.
— Na bruk?
— Tak, na bruk. Przyszedł zobaczyć moich szefów. Próbował czarować.
— Widział się z szefami pani?
— Obaj wyszli. Chce pani toffi?
— Dziękuję, boję się utyć — odparła Ida.
— Znalazłam na to radę: nie jem śniadania.
Ponad głową Molly Ida mogła zobaczyć napisy na aktach: „Komorne z Muddy Lane 1—6”,
„Dzierżawa z majątku Wai- ne, Balham”, „Dzierżawy z...” Otaczała je duma posiadania,
bogactwa...
— Przyszłam tu — powiedziała Ida — bo pani zetknęła się z pewnym moim przyjacielem.
42
U
— Proszę usiąść — odparła Molly. — To krzesło dla klientów. Muszę ich zabawiać. Pan
Moyne nie jest naszym przyjacielem.
— Ależ nie Moyne. Chodzi o kogoś, kto się nazywał Hale.
— Nie chcę mieć więcej do czynienia z tą sprawą. Szkoda, że pani nie widziała moich
szefów. Byli wściekli. Musiałam mieć wolny dzień z powodu śledztwa. Następnego dnia
trzymali mnie do Bóg wie której.
— Chciałabym tylko dowiedzieć się, co się stało?
— Co się stało? Moi szefowie, jak się wśoiekają, to są okropni.
— Ależ ja myślę o Fredzie... Hale.
— Ja go właściwie nie znałam.
— Mówiła pani na śledztwie, że ten mężczyzna podszedł...
— Jaki tam mężczyzna. Dzieciak. Znajomek Hale’a.
— Ale w gazecie pisze...
— Och! Pan Hale powiedział, że go nie zna. To samo i ja bym powiedziała, ale nie pytali
mnie o to. Pytali tylko, czy w jego zachowaniu było coś dziwnego. No cóż, nie było nic
takiego dziwnego. Po prostu był przestraszony, to wszystko. Wielu przestraszonych już tu
widzieliśmy.
— Ale im pani tego nie powiedziała?
— Nie ma w tym nic niezwykłego. Od razu wiedziałam,
0 co się rozchodzi. Winien był temu młodziakowi pieniądze. Wielu takich już tu
widzieliśmy. Ot, choćby Charlie Moyne.
— On był przestraszony, prawda? Biedny, stary Fred.
— „Nie jestem żaden Fred” powiedział ostro, trzeba pani wiedzieć. Ale ja doskonale
zrozumiałam. A i moja koleżanka także samo.
— Jak wyglądał tamten chłopak?
— Chłopak jak chłopak.
— WysOki?
— Niespecjalnie.
— Blondyn?
— A bo ja wiem?
— Ile mógł mieć lat?
— Pewno tyle co ja.
— To znaczy ile?
— Osiemnaście — odparła Molly, nie przestając cmoktać toffi i patrząc zuchwale na Idę
ponad maszyną do pisania
1 parującym czajnikiem.
— Czy chciał pieniędzy?
— Nie miał czasu mówić o pieniądzach.
— Nie zauważyła pani nic więcej?
— Strasznie chciał, żebym z nim poszła. Ale ja nie mogłam pójść bez koleżanki, która
była razem ze mną.
— Dziękuję — rzekła Ida. — Zawsze coś niecoś się dowiedziałam.
— Pani jest detektywem? — spytała Molly.
— E nie, tylko byłam z nim w przyjaźni.
W tym jest coś podejrzanego. Na pewno. Znów przypomniała sobie, jaki był przerażony
w taksówce, i wracając w przedwieczornym słońcu ulicy Holborn do siebie, wspominała
znów, w jaki sposób, nim zeszła do toalety, wręczył jej dziesięć szylingów.
Prawdziwy dżentelmen. Może to ostatnie kilka szylingów, jakie miał, a tamci — ten
chłopiec — napastowali go o pieniądze. Może Fred był zrujnowany jak Charlie Moyne? I te-
raz, gdy w pamięci jego twarz stawała się trochę zamglona, mimo woli Ida zaczęła
przypisywać mu pewne rysy Charlie Moyne’a, a zwłaszcza jego krwią nabiegłe oczy. Obaj
interesowali się sportem, obaj byli rozrzutni, prawdziwi dżentelmeni. ;
W hallu „Imperialu” siedzieli handlarze o obwisłych podbródkach, promienie słońca
załamywały się w gałęziach platanów, a w pensjonacie przy Coram Street dzwoniono na her-
batę. >Spróbuję zrobić seans — pomyślała Ida — i dowiem się prawdy.
Gdy weszła do mieszkania, zobaczyła na stoliku w hallu pocztówkę, pocztówkę z molo w
Brighton. Gdybym tak była przesądna — pomyślała — gdybym tak była przesądna...
Odwróciła ją. To tylko Phil Corkery; prosił, żeby przyjechała. Co roku dostawała
identyczne pocztówki z Eastbourne czy Hastings. Raz tylko z Aberystwyth. Ale nigdy nie
spełniła prośby. Nie miała zamiaru ośmielać Phila. Takie ciepłe kluski. Nie był, zdaniem Idy,
prawdziwym mężczyzną.
Przechyliła się przez poręcz schodów wiodących do sutereny i zawołała starego Crowe.
Potrzebowała kogoś do urządzenia seansu, a wiedziała, że sprawi mu tym przyjemność.
— Wujku Crowe! — krzyknęła wpatrując się w dół kamiennych schodów. — Wujku
Crowe!
— Czego chcesz, Ida?
— Chcę zrobić seans.
Nie czekając na gościa, wróciła do swojej kawalerki, żeby wszystko przygotować. Okno
wychodziło na wschód i w po
koju — bez słońca — zimno już było i mroczno. Ida zapaliła gaz i chcąc zakryć szare niebo i
kominy, zasunęła stare, czerwone, pluszowe portiery, poprawiła poduszki na tapczanie i
przysunęła do stołu dwa krzesła. W oszklonej szafce odbijało się jej życie, dobre życie:
porcelanowe figurki kupione kiedyś nad morzem, fotografia Toma, Edgar Wallace, Netta
Syrett ze straganu używanych rzeczy, trochę nut, książka Priestleya „Dobrzy towarzysze”,
fotografia matki, znów porcelana, kilka zwierzątek z drzewa i sznurka, bibeloty, które dał jej
ten, tamten czy ów, „Kapitan Sorrel i syn”, deseczka.
Ostrożnie wyjęła deseczkę i zamknęła szafkę. Płaski owalny kawałek politurowanego
drewna na malutkich kółkach wyglądał jak coś, co wypełzło z szuflady kuchennej w
suterenie, choć w rzeczywistości deseczka była dziełem wujka Crowe, który właśnie,
zapukawszy delikatnie, wśliznął się do pokoju: siwe włosy, szara twarz, krótkowzroczne
oczy kopalnianego kucyka, mrugające od blasku nagiego klosza lampy. Ida zarzuciła na
lampę różowy szal, by światło nie raziło gościa.
— Chcesz o coś spytać deseczki, Ida? — zainteresował S'ę wujek Crowe. Drżał lekko ze
strachu i podniecenia. Ida za- temperowała ołówek i umieściła go na dziobie deski.
— Siadaj, wujku Crowe. Coś ty porabiał przez cały dzień?
— Pod dwudziestym siódmym był pogrzeb. Jednego z tych hinduskich studentów.
— I ja też byłam na pogrzebie. Czy twój to był przyzwoity pogrzeb?
— W tych czasach nie ma przyzwoitych pogrzebów, nie ma pióropuszy.
Ida lekko popchnęła deseczkę. Deseczka przesunęła się bokiem przez politurowany stół,
jeszcze bardziej podobna do jakiegoś robaka.
— Ołówek jest za długi — zauważył wujek Crowe. Siedział ściskając ręce między
kolanami i pochylony naprzód, obserwował deseczkę. Ida przesunęła ołówek nieco wyżej.
— Przeszłość czy przyszłość? — spytał wujek Crowe, z lekką zadyszką.
— Dzisiaj ja chcę wejść w kontakt — powiedziała Ida.
— Z żywym czy z umarłym?
— Z umarłym. Dziś .po południu widziałam, jak go palili. W kremotorium. No dalej,
wujku Crowe. Dawaj tu swoje paluchy.
— Zdejmij lepiej pierścionki — powiedział, wujek Crowe. — Złoto przeszkadza.
Ida poszła za jego radą, położyła czubki palców na deseczce, która zapiszczała oddalając się
od niej po arkuszu papieru.
— No dalej, wujku Crowe.
— Nie słucha się — stwierdził z chichotem wujek Crowe i oparłszy kościste drżące palce
na samym brzegu deseczki, jął bezwiednie wybijać na niej werbel.
— O co chcesz się spytać, Ida?
— Jesteś tu, Fred?
Deseczka zapiszczała pod ich palcami i wędrując tu i tam po arkuszu, zaczęła rysować długie
linie.
— Ma swoją wolę — rzekła Ida.
— Sza! — syknął wujek Crowe.
Deseczka podskoczyła trochę tylnym kółkiem i zatrzymała się.
— Możemy teraz zobaczyć — powiedziała Ida.
Odsunęła deseczkę na bok. Oboje wpatrywali się chwilę w plątaninę kresek.
— O, tutaj można wyczytać Y — osądziła Ida.
— Albo może to N.
— Bądź co bądź coś w tym jest. Spróbujmy jeszcze. — Oparła mocno palce na deseczce.
— Co się z tobą stało, Fred? — Deseczka natychmiast odsunęła się. Cała niepokonana wola
Idy udzieliła się teraz jej palcom: nie chce tym razem żadnych nonsensów. A po drugiej
stronie deseczki szara twarz wujka Crowe marszczyła się ze skupienia...
— Fisze... prawdziwe litery — rzekła Ida z triumfem i gdy jej własne palce rozluźniły na
chwilę uchwyt, mogła odczuć, jak deseczka odsuwa się zdecydowanie jakby na czyjś rozkaz.
— Pst, cicho — szepnął wujek Crowe, ale deseczka podskoczyła i zatrzymała się. Odsunęli
ją i wyraźnie zobaczyli dużymi, cienkimi literami wypisane słowo, ale słowo, którego nie
znali: SUKILL..
— Wygląda jak imię — zdecydował wujek Crowe.
— Musi to coś znaczyć — zauważyła Ida. — Deseczka zawsze coś powie. Jeszcze raz
spróbujmy — i znów mały drewniany robak zaczął uciekać, rysując swój kręty ślad. Lampa
czerwono paliła się pod szalem, a wujek Crowe pogwizdywał cicho przez zęby. — Teraz —
powiedziała Ida i podniosła deseczkę. Na ukos przez papier biegło długie poszarpane słowo:
FRESAMOLLOKO.
— No, no — odezwał się wujek Crowe. — To ci tasiemiec, nie słowo. Nic z tego nie
zrobisz, Ida.
— Ejże? A może mi się uda — odparła. — No cóż,, j,asne;
46
ś
Mlwa
jak słońce. FRE to skrót od Fręd, a SAMO od samobójstwa, no i OKO, to, co mówię zawsze:
oko za oko, ząb za ząb.
— No a te dwa L?
— Nie wiem jeszcze, ale pomyślę. — Przechyliła się w tył na fotelu z poczuciem
tryurhfu i siły. — Nie jestem przesądna — powiedziała — ale z tym nie można walczyć.
Deska wie.
— Wie — potwierdził wujek Crowe, "wciągając przez zęby powietrze.
— Jeszcze jedna próba? — Drewienko posunęło się, zapiszczało i nagle zatrzymało się.
Najwyraźniej w świecie wpatrywało się w Idę imię PHIL.
— No, no — bąknęła Ida rumieniąc się lekko. — Zjesz herbatnik?
Green Graham W BRIGHTON CZĘŚĆ PIERWSZA 1 W NIESPEŁNA trzy godziny od chwili przyjazdu do Brighton (Wiedział już, że chcą go zamordować. Obgryzione paznokcie, poplamione atramentem palce, nerwowy i nonszalancki sposób bycia wcale tu nié pasowały — nie pasowały do chłodnego morskiego wiatru Zielonych Świąt, do wiosennego słońca i świątecznego tłumu. Przybywali pociągami w pięciominutowych odstępach z centrum Londynu, tłoczyli się i trzęśli na dachach małych miejscowych tramwaików zjeżdżających w dół Queen’s Road, oszołomieni wysypywali się w świeżość i blask; nową srebrną farbą skrzyły się mola, kremowe domki hiegły na zachód niby na bladej wiktoriańskiej akwareli, ścigały się miniaturowe samochodziki, grała orkiestra, poniżej — nad morzem § ogródki stały w kwiecie, po niebie za. samolotem blade, zanikające chmurki liter reklamowały jafeieś medykamenty. Hale miał wrażenie, że łatwo mu będzie zagubić się w Brighton. Prócz niego przybyło tu dziś pięćdziesiąt tysięcy ludzi, toteż przez dobrą chwilę poddał się świętecznemu nastrojowi, popijając dżin, gdy na to pozwalał mu program. A musiał ściśle trzymać się programu: od dziesiątej do jedenastej — Queen’s Road i Castle Square, od jedenastej do dwunastej — Akwarium i Pałacowe Molo, od dwunastej do pierwszej — przechadzka po nabrzeżu między „Starym Okrętem” a Zachodnim Molem, od pierwszej do drugiej — powrót do miasta na obiad w dowolnie obranej restauracyjce koło Castle Square, potem spacer promenadą do Zachodniego Mola. a stąd do stacji w Hove. Takie były granice absurdalnej i szeroko rozreklamowanej trasy, 'którą miał przebyć. Każdy afisz „Meesengera” głosił: , „Kolley Kibber dziś w "Brighton”. W kieszeni miał Hale paczkę drukowanych kartek; powinien rozłożyć je w ukrytych miejscach- po diVxize; znalazcy dostawali od „Messengers” po dziesięć szylingów, natomiast wielka nagroda zastrzeżona była dla tego, kto — z numerem gazety w ręku — tymi słowy zaczepiłby Hale’a: „Jesteś pan Kolley Kibber. Żądam nagrody «Daily Messenger»’’. Obowiązkiem Hale’a było tedy chodzić tak długo, póki go ktoś nie pozna i nie uwolni, po wszystkich kolejno miejscowościach nadmorskich: wczoraj Southend, dziś Brighton, jutro... Ponieważ zegar wybił jedenastą, dopił śpiesznie dżin i opuścił Castle Square. Kolley Kibber zawsze grał uczciwie, zawsze nosił taki kapelusz jak na fotografii, zawsze był pun- ktualny. Wczoraj w Southend nikt go nie zaczepił. Pracodawcy Hale’a nie mieli nic przeciw temu, by od czasu do czasu — byle nie za często -— zaoszczędzić kilka gwinei. Dzisiaj powinien dać się przyłapać — zresztą i jemu byłoby to na rękę. Z pewnych względów nie czuł się zbyt bezpiecznie w Brighton, nawet w świątecznym tłumie. Oparł się o barierę koło Pałacowego Mola i stanął twarzą do tłumu. Z powściągliwą i z góry zaplanowaną wesołością ciągnęli przed nim, para za parą, bez końca, niby drut odwi- jany nieustannie ze szpuli. Całą drogę od Victoria Station stali w zatłoczonych wagonach, teraz będą czekać w ogonkach na obiad, a o północy spóźniającym się o godzinę, trzęsącym pociągiem wrócą senni do ciasnych ulic, i mijając zamknięte knajpy powloką się do domów. Z ogromnym wysiłkiem i ogromną cierpliwością wyłuskiwali z długiego dnia ziarnko zadowolenia: słońce, muzykę, grzechot miniaturowych samochodzików, pociąg-widmo, który wśród szczerzących zęby szkieletów dawał nura pod promenadę Akwarium, słodkie „pałeczki z Brighton” i papierowe czapki marynarskie. Nikt nie zwracał uwagi na Hale’a, nikt, zdaje się nie niósł „Messengera”. Jedną kartkę
położył ostrożnie na koszu do śmieci i ruszył dalej, z obgryzionymi paznokciami, z palcami powalanymi atramentem, sam. Samotność odczuł dopiero po trzecim dżinie; dotąd pogardzał tłumem, teraz poczuł z nim pewną więź. Pochodził z tych samych ulic, ale za cenę większych zarobków musiał udawać, że chce czego innego, choć przecież cały czas nieodparcie pociągały go mola i fotoplastykony. Na próżno pragnął zawrócić — jedno tylko mógł zrobić; obnosić po nabrzeżu pogardliwe skrzywienie ust, znamię samotności. Skądś dobiegał śpiew: „Gdy z Brighton wrócę pociągiem...” — ciepły głos podchmielonej kobiety, głos z ba^ ru. Hale wszedł do pierwszej salki sporego lokalu, skąd poprzez dwa bufety i szklaną przegrodę mógł obserwować okazałe, bujne wdzięki śpiewającej. Nie było stara — coś koło czterdziestki — i tylko trochę wstawiona w sposób przyjacielsko-usłużny. Widok jej przywodził na myśl ssące niemowlęta, lecz jeśli nawet rodziła dzieci, nie pozwoliła im zepsuć swej figury. Dbała o siebie, świadczyła o tym jej pomadka do ust, rozkwitłe wdzięki dużego ciała. Była zażywna, ale nie zaniedbana, kształty swe pielęgnowała dla amatorów. Hale należał do nich. Sam drobny, z pożądliwą zawiścią wpatrywał się w nią poprzez ustawione w ołowianym korytku, przewrócona do góry dnem kieliszki i kraniki do piwa, pomiędzy ramionami dwóch usługujących w barze kelnerów. — Zaśpiewaj coś jeszcze, Liii — poprosił jeden z nich, a ona zaczęła: Wieczorem kiedyś w parku, Lord Rotszyld tak rzekł mi... Rzadko kończyła bodaj pierwszą zwrotkę. Zanadto chciało się jej śmiać, by śpiewać jak należy, ale znała niewyczerpane mnóstwo piosenek. Hale nie znał żadnej z nich. Ze szklanką przy ustach wpatrywał się w nią tęsknie; właśnie zaczęła piosenkę pochodzącą zapewne z czasów gorączki złota w Australii. — Fred! — zawołał za nim jakiś głos. — Fred! Dżin ze szklanki Hale’a chlupnął na ladę. Chłopiec lat chyba siedemnastu śledził go stojąc w drzwiach. Tandetnie eleganckie ubranie, materia! wytarty od nazbyt długiego nosze- nia, szczupłe ramiona, w twarzy napięcie, niedosyt i jakby cień potwornej, nieludzkiej dumy. — Na kogo mówisz Fred? — spytał Hale. — Nie jestem żaden Fred. — To bez różnicy — powiedział Chłopiec. Odwrócił się ku drzwiom patrząc przez ramię na Hale’a. — Gdzie idziesz? — Po twoich przyjaciół — odparł Chłopiec. W pierwszej salce prócz nich był tylko stary posłaniec, spał nad dużą szklanką wytchłego, cienkiego piwa. — Słuchaj, napijemy się — zaproponował Hale. — Chodź, klapniemy tu sobie gdzie i napijemy się. — Muszę już iść — rzekł Chłopiec. — Wiesz przecie, Fred, że nie piję. Już zapomniałeś, co? , — Co ci szkodzi? Coś bez alkoholu. — No, niech tam, ale prędko — powiedział Chłopiec. Cały czas z uwagą i zdziwieniem śledził Hale’a. Tak chyba patrzyłby, przed zabiciem karłowatego słonia czy cętkowanego lwa, myśliwy poszukujący w dżungli fantastycznych zwierząt. — Sok z grejpfrutu — rzucił. — Zaśpiewaj jeszcze, Liii — błagały głosy przy bufecie. — Śpiewaj, Liii. Chłopiec po raz pierwszy oderwał wzrok od Hale’a, by przez dzielącą ich szybę spojrzeć na obfite wdzięki. — Podwójna whisky i sok z grejpfrutu — zamówił Hale. Zaniósł do stolika obie szklanki, ale Chłopiec nie poszedł za nim. Z wściekłością i niesmakiem przyglądał się nieznajomej. Hale miał wrażenie, że na chwilę nienawiść tamtego rozluźnia swój uchwyt, by zacisnąć się jak kajdanki na rękach innego człowieka.
— Zacna dusza — spróbował zażartować. — Dusza? — powtórzył Chłopiec. — Co ty tam będziesz gadał o duszach! Nienawiść swą znów skierował na Hale’a i jednym haustem wypił sok. — Mam tu robotę — powiedział Hale. — Na ten jeden dzień. Jestem Kolley Kibber. — Jesteś Fred — odparł Chłopiec. — Niech i tak będzie — zgodził się Hale. — Jestem Fred. Ale mam w kieszeni bon, za ¡który możesz dostać dziesięć szylingów. — Nie nowina dla mnie twoje karteluszki — powiedział Chłopiec. Miał jasną gładką cerę z leciutkim meszkiem, a jego szare oczy były Obojętne jak oczy starca, w których zamarły wszelkie ludzkie uczucia. — Czytaliśmy o tobie — dodał — w dzisiejszej gazecie porannej — i nagle zachichotał, jakby zrozumiał pointę jakiejś sprośnej historyjki. — Możesz dostać nagrodę — kusił Hale. — Słuchaj, weź tego „Messengera”. Patrz, co tu pisze. Możesz dostać całą nagrodę. Dziesięć gwinei, byłeś wysłał im ten blankiet. — Widać nie wierzą ci, jak się rozchodzi o forsę — zauważył Chłopiec, a w drugiej części baru Liii zaczęła śpiewać: Gdy w tłumie go spotkałam raz, Nadziei cichy płomyk żgasł... — Do diabła — rzucił Chłopiec — czy nikt nie zatka gęby tej kurwie? — Dam pięć funciaików — zaczął znów Hale. — To wszystko, co mam przy sobie. To. I bilet powrotny. — Bilet nie będzie ci już potrzebny — powiedział Chłopiec. Miałam na sobie ślubny welon, Lecz go swych lic gasiłam bielą... Chłopiec zerwał się z wściekłością i ulegając odruchowi nienawiści — do śpiewu? do Hale’a? — cisnął o podłogę swą pustą szklankę. — Ten pan zapłaci — powiedział do barmana i wypadł za drzwi. Wtedy to Hale zrozumiał, że chcą go zamordować. Kiedy zaś znowu ją spotkałem, Na głowie miała ślubny wieniec, A na twarzyczce jak śnieg białej Nieznane przedtem zamyślenie... Posłaniec spał dalej, a Hale z opustoszałej wytwornej części bani wpatrywał się w Liii. Jej wielkie piersi rozpychały pospolitą letnią suknię i Hale pomyślał: Muszę stąd uciekać, muszę stąd uciekać. Ze smutkiem i rozpaczą wlepiał wzrok w nieznajomą, jak gdyby tu, w tym barze, wpatrywał się w samo życie. Ale nie może odejść: musi wypełnić zadanie. Wymagających miał chlebodawców. Dobrze się jednak pracowało dla „Messengera”. Hale poczuł przelotny błysk dumy na myśl o długiej drodze, jaką miał za sobą: sprzedaż gazet na rogach oilic, reporterka za trzydzieści szylingów tygodniowo w małym lokalnym dzienniku o nakładzie dziesięć tysięcy, pięć lat w Sheffield. Przepadłbym — powiedział sobie w przyipływie chwilowej odwagi po drugiej whisky — gdybym dał się zastraszyć tej szajce i nie wypełnił zadania. Co mogą mi zrobić, gdy dookoła są ludzie? Nie odważą się zabić mnie w biały dzień, i to przy świadkach; nic ani nie grozi iwśród pięćdziesięciu tysięcy przyjezdnych. — Chodźże tu, samotny biedaku. — Nie zrozumiał, że to do niego, póki nie zobaczył, że wszyscy się doń uśmiechają. I nagle pojął, jak łatwo banda mogła na niego napaść, skoro je- dynym jego towarzyszem był śpiący posłaniec. Chcąc znaleźć się w tamtej części baru, nie musiał wychodzić na ulicę, starczyło zrobić półkole przechodząc przez troje drzwi, mały bar i „pokój dla pań”. — Czego pani się napije? — spytał z wdzięcznością rozpaczy, zbliżając się do dużej, dorodnej kobiety. — Ona może mi uratować życie, jeżeli pozwoli, bym został przy niej — pomyślał.
— Proszę porto — odparła. — Jedno porto — zamówił. — A pan? — Dość już piłem — odparł Hale. — Nie wolno mi być śpiącym. — Jak to? Nawet w święto? Napijże się pan porteru, ja stawiam. — Nie lubię porteru. — Spojrzał na zegarek. Pierwsza. Z rozdrażnieniem pomyślał, że we wszystkich umówionych punktach musi zostawić karty. W ten sposób kontrolowali go redaktorzy i zawsze wiedzieli, czy nie wykręca się od roboty. — Proszę pójść ze mną i coś przekąsić — błagał. — Patrzcie go — zawołała do swych kompanów. Jej gorący od wina śmiech wypełnił wszystkie kąty. — A to się rozruszał. Nie mogę ręczyć za siebie. — Nie idź, Liii — odparli. — On jest niebezpieczny.. — Nie mogę ręczyć za siebie — powtarzała przymykając jedno oko, przyjacielskie i krowio łagodne. Hale wiedział, że są sposoby na to, żeby i nim poszła. Dawniej umiałby sobie poradzić. Przy trzydziestu szylingach tygodniowo doszedłby z nią do ładu; znalazłby właściwe powie- dzonko, właściwy dowcip, wyrwałby ją z grona, przyjaciół i miło spędził czas gdzieś w barze. Ale zatracił już tę umiejętność. Nie wiedział, co powiedzieć, powtarzał .tylko: . — Proszę pójść ze mną, coś przegryziemy. — A dokąd pójdziemy, sir Horacy? Pod „Stary Okręt”? — Tak — odparł Hale. — Pod „Stary Okręt”, jeżeli pani sobie życzy. — Słyszeliście? — spytała zwracając się do obecnych: dwóch starszych kobiet w czarnych czepeczkach, posłańca nadal śpiącego samotnie w drugiej części lokalu, do pół tuzina własnych przyjaciół. — Ten dżentelmen zaprasza mnie pod „Stary Okręt” — oznajmiła przesadnie wykwintnym tonem. — Jutro poszłabym z rozkoszą, ale dziś już się umówiłam pod „Brudnym Psem”. Hale, zrozpaczony, odwrócił się do drzwi. Chłopiec nie zdążył chyba jeszcze zawiadomić tamtych. W czasie lunchu nic mu nie grozi; najwięcej bał się godziny zaraz po lunchu. — Co panu, niedobrze? — spytała nieznajoma. Spojrzał łakomie na jej duże piersi. Była dlań niby ciemność i osłona, zrozumienie i zdrowy rozsądek. Jej widok rozdzierał mu serce. Ale nagle w tym chudym, zaniedbanym mizeraku znów obudziła się duma i Hale z drwiną pomyślał: Tak, tak, trzymaj się jej fartuszka... będzie ci za mamunię... dzidziuś maleńki. — Nié jestem chory — oświadczył. — Nic mi nie jest. — Wygląda pan nieszczególnie — zauważyła z przyjaznym zainteresowaniem. — Nic mi nie jest — powtórzył. — Jestem głodny i tyle. — Niech pan tu przekąsi — poradziła. — Nie mógłbyś mu zrobić kanapki z szynką, Bill? A barman odparł, że tak, że może zrobić kanapkę z szynką. — Nie — rzekł Hale. — Muszę już iść. Tak, iść na wybrzeże. Co prędzej wzmieszać się w tłum. Gdy znalazł się na molo, rzucał okiem w prawo i w lewo, raz po râz oglądał się w tył, nigdzie nie mógł dojrzeć znajomej twarzy. Ale nie było mu przez to lżej. Uprzednio myślał, że bezpiecznie uda mu się zagubić w tłumie, teraz zdawało mu się, że idzie przez gęsty las, w którym tubylcy szykują zasadzkę. Wszystko przesłaniał mu idący przed nim mężczyzna we flanelowych spodniach, a gdy Hale odwrócił się, cały widok zakryła lśniąca, szkarłatna bluzka. Otwartym powozem przejechały trzy stare damy. Łagodny stukot końskich kopyt rozpływał się w ciszy. Oto, jak jeszcze żyją niektórzy! Hale, chcąc oddalić się od morza, przeszedł na drugą stronę. Było tu mniej ludzi: mógł iść szybciej i odejść dalej. Na tarasie „Grandu” pito cocktaile, delikatne wiktoriańskie wstążki i
kwiaty zdobiące parasole skręcały się od słońca, a starszy pan siedzący nad szklanką sherry, zapewne wyższy urzędnik na emeryturze — srebrnowłosy, upudrowanv, w staromodnych binoklach, z godnością spoglądał, jak przepływa obok niego zwykłe życie. Ze schodów „Cosmopolitanu" zstępowały ¡H dół dwie wytworne kokoty w gronostajowych etolach. Wło- sy ich lśniły jak miedź. Głowa przy głowie, niby papużki, głośno wymieniały zwierzenia: — Moja droga, powiedziałam zupełnie chłodno, jeśli nie nauczyłaś się trwałej Del Raya, to mogę ci tylko powiedzieć, że... — Paplaninie towarzyszyły błyski ostrych, malowanych paznokci. Po raz pierwszy od pięciu lat Kolley Kibber spóźniał się z wykonaniem swego programu. U stóp schodów „Cosmopolitanu”, w cieniu, jaki rzucał ten olbrzymi dziwaczny budynek, przypomniał sobie, że szajka kupuje jego ga zetę. Nie potrzebują szukać go w knajpach, wiedzą, którędy będzie szedł. Ulicą nadjeżdża! konny policjant: piękny, wypielęgnowany kasztan delikatnie stąpał po nagrzanym asfalcie — zabawka z gatunku tych, jakie dzieciom swym kupuje milioner. Po- dziw budziło wykończenie zabawki, skóra końska o głębokim połysku niby blat starego mahoniowego stołu, błyszczące srebrne godło na czapce policjanta, ale nikomu przez myśl by nawet nie przeszło, że taka zabawka może do czegoś służyć. Hale, który obserwował jadącego, również nigdy by na to nie wpadł, że może się doń odwołać. Na brzegu chodnika stał sprzedawca z tacą pełną przeróżnych rzeczy. Był bez nogi i bez ręki. Piękny koń mijając kalekę, odwrócił głowę na bok, delikatnie niczym wytworna starsza pani. — Sznurowadła do bucików — bez nadziei zwrócił się do Hale’a sprzedawca — zapałki. — Hale nie słyszał go nawet. — Nożyki do golenia. — Hale minął kalekę, ale ostatnie słowa głęboko zapadły mu w pamięć: wąska szczelina rany i ostry ból. Tak właśnie zamordowano Kite’a. Trzydzieści kroków dalej Hale zobaczył Cubitta. Był to chłop okazały, ryży, ostrzyżony na jeża i piegowaty. Nie pokazał po sobie, że zauważył Hale’a, lecz obserwował go, oparty beztrosko o wysoką skrzynkę do listów. Potem do skrzynki podszedł listonosz i Cubitt odsunął się. Hale widział, jak opowiada listonoszowi jakiś kawał, jak tamten śmieje się i napełnia worek. Cały czas Cubitt patrzył nie na listonosza, lecz na ulicę: czekał na niego, na Hale'a. Hale dobrze wiedział, co tamten zrobi; znał całą szajkę. Cubitt to ślamazara i ma przyjacielski sposób bycia. Weźmie go po prostu pod rękę i zaprowadzi, dokąd zechce. A przecie nie opuszczała Hale’a stara, desperacka duma — duma wyrozumowana. Chory był z przerażenia, ale powiedział sobie: Nie mam zamiaru umierać. I zmusił się do żartu: Nie nadaję się ma pierwszą stronę. Rzeczywistość to te dwie kobiety, które właśnie wsiadają do taksówki, to orkiestra na Pałacowym Molo, to „litery”, które zacierają się już na bladym, czystym niebie i rozwiewają się w biały dym, a wcale nie rudy Cubitt czatujący 'koło skrzynki na listy. Hale raz jeszcze zawrócił i przeszedł na drugą stronę, po czym. szybko ruszył z powrotem w kierunku Zachodniego Mola. Nie uciekał. Miał pewien plan. Musi, powiedział sobie, znaleźć dziewczynę. A dziś, przy s v ? -i, *■ -*' -i 'r : **f w~$fi!K$?*?ol^ ’''" " Zielonych Świątkach, i pewnością znajdzie taką, która tylko czeka na kogoś, kto poczęstuje winem, zabierze na dansing, a potem — wstawioną i przyjazną — odwiezie do domu wy- cieczkowym pociągiem. Tak, najlepiej wszędzie prowadzić ze sobą świadka. Na nic się nie zda iść teraz na stację, nawet gdyby 'na to pozwoliła duma. Z pewnością go śledzą, a jakże łatwo zabić na stacji samotnego człowieka: dość otoczyć go przy drzwiach wagonu lub rozprawić się z nim w ścisku przy wejściu na peron; właśnie na stacji szajka Colleoniego za- mordowała Kite’a. Wzdłuż całego wybrzeża, na wynajętych za dwa pensy le- żaikach, siedziały dziewczęta. Te, co przyszły tu same, bez chłopców, tylko czekały na zaprosiny. Były wśród nich urzę-
dniczki, panny sklepowe, fryzjerki — które można było poznać po świeżo zrobionej trwałej ondulacji, po śmiałych fryzurach, po starannie wymanicurowanych rękach. Upiększały się wczoraj nawzajem aż do północy. Teraz siedziały w słońcu senne i wymuskane. Przed nimi — po dwóch, po trzech — spacerowali mężczyźni, pierwszy raz w letnich ubraniach, w zaprasowanych na kant popielatych spodniach i eleganckich koszulach. Zdawało się, że im wszystko jedno, czy zdobędą jaką dziewczynę, czy też nie. Razem z nimi szedł Hale — wytarte ubranie, krawat skręcony jak sznurek, pasiasta koszula i palce w atramencie, o dziesięć lat starszy od innych i rozpaczliwie szukający dziewczyny. Częstował je papierosami, one zaś spoglądały na niego z minami księżniczek szeroko otwartymi, chłodnymi oczyma i odpowiadały: — Dziękuję, nie palę. — A Hale bez odwracania głowy wiedział, że o trzydzieści kroków za nim wlecze się Cubitt. Zaczął się zachowywać dosyć dziwnie. Nie umiał ukryć przerażenia. Słyszał, jak dziewczęta wyśmiewają się za jego plecami, jak kpią z jego ubrania i sposobu mówienia. Z natury Hale był pokorny; dumą przejmował go tylko jego zawód. Niechętnie patrzył na własne odbicie w lustrze, na kościste nogi i zapadniętą pierś, umyślnie jednak ubierał się li- cho i niedbale. Umyślnie, gdyż chciał podkreślić, że nie oczekuje zainteresowania ze strony kobiet. Zrezygnował w końcu z pięknych, z eleganckich, i rozglądał się rozpaczliwie wśród siedzących — w nadziei, że znajdzie dziewczynę dostatecznie nieatrakcyjną, by rada była z jego względów. wiM O, ta — pomyślał uśmiechając się z głodną nadzieją do tłustego, pryszczatego stworzenia w różowej sukni, którego nogi z trudem dotykały ziemi. Usiadł koło niej na wolnym leżaku i zapatrzył się w dalekie morze, pieniące się dokoła pali Zachodniego Mola, na które dotąd nie zwracał uwagi. — Papierosika? — spytał po chwili. — I owszem — odparła grubaska. Zabrzmiało to rozkosznie, jak odroczenie wyroku. — Ładnie tu — dodała. — Pani z Londynu? — Tak. — Nie ma pani chyba zamiaru tak tu siedzieć cały dzień sama, prawda? — Och, nie wiem — odparła. — Chciałbym pójść coś zjeść, potem moglibyśmy... — Jak to „moglibyśmy”? Coś pan taki pewny siebie? — Chyba nie ma pani jednak zamiaru siedzieć tak cały dzień? — A kto panu powiedział, że będę siedzieć — odparła tłuś- cioszka — ale to nie znaczy, że pójdę z panem. — E, co tam. Chodźmy napić się i pogadać. — Nie miałabym nic naprzeciw — zaczęła dziewczyna otwierając puderniczkę i przypudrowując pryszcze. I — To niechże pani pójdzie — przerwał Hale. — A masz pan kolegę? — spytała. — Sam jestem jak palec. — Jak tak, to nie mogę — oświadczyła dziewczyna. — Mowy nie ma. Nie zostawię koleżanki samej. — Hale teraz dopiero spostrzegł z tyłu za nią na krześle blade, bezkrwiste stworzenie, chciwie czekające na jego odpowiedź. — Ale pani miałaby chęć? — nalegał. — Och tak, ale nie mogę.
— Koleżanka się nie pogniewa. Znajdzie sobie towarzystwo. — Och nie, nie mogę zostawić jej samej — szklistym i obojętnym wzrokiem wpatrywała się w morze. — Nie będzie pani nic mieć naprzeciw? — Hale pochylił się do przodu błagalnie, a bezkrwisty posąg w odpowiedzi zachichotał wstydliwie. — Ona nikogo nie zna — powiedziała grubaska. — Znajdzie kogoś. — Znajdziesz, Delia? — Tłusta jak klucha dziewczyna przybliżyła głowę do głowy przyjaciółki, naradzały się. Delia od czasu do czasu popiskiwała. — A więc wszystko w porządku? Pójdzie pani? — spytał Hale. — Nie może pan znaleźć kolegi? — Nikogo tu nie znam — odparł Hale. — Ale proszę pójść ze mną. Zaprowadzę panią na lunch, dokąd pani zechce. O jedno mi tylko chodzi — uśmiechnął się smętnie — żeby pani była ze mną. — Nie da rady — odparła grubaska — naprawdę nie mogę bez koleżanki. — To niech panie pójdą obie — zaproponował Hale. — Nie byłoby to zabawne dla Delii — orzekła grubaska. — A więc tu jesteś, Fred — przerwał im chłopięcy głos. Hale podniósł wzrok i spojrzał w szare, nieludzkie, siedemnastoletnie oczy. — Przecież on powiedział, że nie ma kolegi — piszczała gruba dziewczyna. — Nie radzę pani wierzyć w to, co mówi Fred — odezwał się Chłopiec. — Teraz się możemy zabawić — zdecydowała grubaska. — To moja przyjaciółka Delia. Mnie wołają Molly. — Cieszę się, że panią poznałem — odparł Chłopiec. — Dokąd pójdziemy, Fred? — Ja jestem głodna — rzekła grubaska. — Założę się, że ty też, Delia. — A Delia krygowała się i piszczała. — Znam dobry lokal — oświadczył Chłopiec. — A mają tam melbę? — Ależ tak, i to jaką — zapewnił ją poważnym, głuchym głosem. — Właśnie na to mam ochotę. Delia woli kieliszek likieru. — Idziemy, Fred — rzekł Chłopiec. Hale wstał. Ręce mu się trzęsły. Rzeczywistością teraz był Chłopiec, chlaśnięcie żyletką, życie uciekające w męce razem z krwią, nie zaś leżaki i fale trwałej ondulacji czy samocho- dziki mknące po Pałacowym Molo. Ziemia uciekała mu spod nóg i tylko myśl o tym, dokąd mogliby go zabrać, jeśli straci przytomność, uchroniła Hale’a przed zemdleniem. Ale nawet teraz nad wszystkim górowała duma, instynktowna niechęć do robienia scen. Zakłopotanie, mocniejsze od przerażenia, nie pozwoliło mu krzyczeć na głos ze strachu. Kazało nawet odejść spokojnie. I byłby odszedł, gdyby nie to, że Chłopiec znów się odezwał. — Ruszmy się lepiej, Fred. — Nie pójdę — odparł Hale. — Nie znam tego gościa. Nie nazywam się Fred. Nigdy go nie widziałem. Przyczepił się i tyle. I z opuszczoną głową zaczął iść szybko przed siebie. Utracił teraz wszelką nadzieję: za późno już na ucieczkę. Je- dnego tylko pragnął: iść, iść, poruszać się w słońcu. Był już daleko od nabrzeża, gdy dobiegł go nabrzmiały winem kobiecy głos, śpiewający wiktoriańską balladę o pannie młodej i bukietach, o liliach i śmiertelnych całunach. Ruszył w stronę tego głosu, jak w stronę żarzącego się ogniska idzie człowiek, który długo błąkał sdę na pustyni. — Patrzcie! Toż to nasz samotnik! — Ku jego zdumieniu znajdowała się sama w pustyni leżaków. — Poszli do toalety — oznajmiła. — Mogę się przysiąść? — spytał z ulgą, przerywanym głosem. — Jeżeli ma pan choć parę miedziaków — odparła. — Bo ja nie mam. — Zaczęła się
śmiać, pod suknią uwydatniły się duże piersi. — Ktoś mi zwędził torebkę. Ze wszystkim, co tam było. — Patrzył na nią ze zdziwieniem. — Och — dodała — to wcale nie jest zabawne. Bo mnie idzie o listy. Będzie mógł przeczytać wszystkie listy Toma. A jakie one były na- miętne! Tom będzie wściekły, jak się dowie. — Pani potrzebuje pieniędzy — stwierdził Hale. — E, wcale mnie o to głowa nie boli — oświadczyła. — Jak wrócą z toalety, to któryś porządny chłopak pożyczy mi z dziesięć szylingów. — To pani przyjaciele? — spytał. — Spotkałam ich w barze — odparła. — Myśli pani, że wrócą tutaj? — Uhm — odpowiedziała — a pan myśli, że...? — spojrzała na promenadę, potem na Hale’a i znów zaczęła się śmiać. — Ma pan rację — rzekła — tęgo mnie nabrali: Ale było tam tylko dziesięć szylingów. No i listy Toma. — Pójdzie pani teraz ze mną na lunch? — spytał Hale. — Przekąsiłam w barze — odrzekła. — Poczęstowali mnie i w ten sposób wróciło mi coś niecoś z moich dziesięciu szylingów. — Ale może pani zje jeszcze? — Nie, już mi się nie chce — odparła, przechylając się na leżaku mocno w tył i wystawiając na pokaz odsłonięte aż do kolan piękne nogi. — Co za dzień! — dodała z leniwą rozkoszą, wlepiając w jasne morze roziskrzone jego odblaskiem oczy. — Ale szkoda gadać, pożałują jeszcze, że w ogóle się urodzili. Bo ja jestem uparta, kiedy idzie o sprawiedliwość. — Pani na imię Liii? — spytał Hale. Nie mógł już dojrzeć Chłopca: odszedł. Cubitt odszedł również. Jak wzrokiem sięgnąć, nie było nikogo, kogo by mógł rozpoznać. — To oni tak na mnie mówili — odrzekła. — Naprawdę mi na imię Ida. — Stare i spospolitowane imię greckie odzyskało częściowo swą godność. — Mizernie pan wygląda — powiedziała. — Powinien pan pójść coś zjeść. — Bez pani nie pójdę — oznajmił Hale. — Pragnę tylko zostać tu, z panią. — No, no, ładnie powiedziane i— rzekła. — Szkoda, że Tom tego nie słyszy. Listy to on pisze namiętne, ale jak przyjdzie do gadania... — Czy ten Tom chce się z panią ożenić? — Pachniała mydłem i winem, spokojem i pocieszeniem oraz leniwą, senną fizyczną rozkoszą; duże nabrzmiałe wargi, wspaniałe piersi i nogi przywodziły na myśl wspomnienia dziecinnego pokoju i czegoś macierzyńskiego, co dotarło nawet do świadomości przerażonego Hale’a. — On 'był kiedyś moim mężem — powiedziała Ida. — Ale nie umiał docenić swego szczęścia. Teraz chce wrócić. Zobaczyłby pan jego listy! Pokazałabym panu, gdyby mi ich nie ukradli. Powinien by się wstydzić — powiedziała śmiejąc się z zadowoleniem — takie świństwa wypisywać. Nigdy by to panu nie przyszło do głowy. A on też taka cicha woda. Ja tam zawsze mówię, że warto żyć na świecie. — Przyjmie go pani z powrotem? — spytał Hale cierpko i z zawiścią, wynurzając się na chwilę z królestwa cieni. — E, nie — odpowiedziała Ida — za dobrze go znam. Nie byłoby dreszczyku. Gdybym chciała wydać się za mąż, mogłabym teraz zrobić lepszy wybór. — Nie była chełpliwa, ale trochę pijana i zadowolona. — Jak zechcę, to mogę mieć męża z forsą. — A jak teraz pani żyje? — Z dnia na dzień — odparła i mrugnęła, robiąc taki ruch, jakby chciała się trącić kieliszkiem. — Jak panu na imię? — Fred — odparł machinalnie. Zawsze tak odpowiadał przygodnym znajomym. Z jakichś zawiłych tajemniczych powodów taił prawdziwe swe imię, Charles. Od dzieciństwa lubił posmak tajemnicy, przeróżne kryjówki i mrok. I właśnie w mrokach spotkał Kite’a,
Chłopca, Cubitta, całą bandę. — Az czego pan żyje? — spytała pogodnie. Mężczyźni lu bią o sobie opowiadać, o ona lubi słuchać. Zebrała ogromny zapas męskich zwierzeń. — Z totka — rzucił pośpiesznie, odgradzając się zaporą wykrętu. — Ja sama lubię emocję. Ciekawam, czy może mi pan powiedzieć, na którego konia postawić w Brighton, w sobotę? — Na Black Boya — rzekł Hale — w gonitwie o czwartej. — Płacą za niego dwadzieścia za jeden. Hale spojrzał na nią z szacunkiem. — Jak pani chce, to proszę skorzystać z informacji. — Och, naturąlnie skorzystam — odparła — zawsze stawiam, jak mi ktoś typuje konia do gry. — Kto by to nie był? — Tak, to mój system. A pan będzie na wyścigach? — Nie — odrzekł Hale. — Nie mogę. — Położył dłoń na jej ręce. Ani myśli się więcej narażać. Powie w redakcji, że jest chory. Rzuci pracę. Znajdzie sobie jakąś inną robotę. Życie jest tuż, obok niego. Ani myśli igrać więcej ze śmiercią. — Proszę pójść ze mną na dworzec — rzekł. — Proszę wrócić ze mną do Londynu. — W taki dzień jak dzisiaj? O nie, to nie dla mnie — odparła Ida. — A i pan także za długo był w mieście. Trzeba łyknąć morskiego powietrza. Zresztą moc rzeczy chcę zobaczyć. Chcę zobaczyć Akwarium i Czarną Skałę, i nie byłam dziś jeszcze na Pałacowym Molo. A tam jest zawsze coś nowego. Mam ochotę się rozerwać. — Obejrzymy wszystko, a potem... — Jak się bawić, to na całego. Tak ja uważam. Mówiłam panu, że jestem uparta. — Mnie to nie przeszkadza — odparł Hale. — Byleby pani była ze mną. — No, no, pan nie może ani ukraść torebki — zażartowała. — Ale ostrzegam: lubię wydawać pieniądze. Nie wystarczy md tu rzucić obręcz, tam wystrzelić. Chcę spróbować wszystkiego. — W takim słońcu do Pałacowego Mola to za daleko. Weźmy lepiej taksówkę — zaproponował Hale. W taksówce, zamiast zabrać się do Idy, siedział skulony, skóra i kości, ze wzrokiem wbitym w promenadę: ani śladu Chłopca czy Cubitta, jasny, pogodnie upływający dzień. Niechętnie odwrócił się i poczuwszy dotyk dużych przyjaznych piersi, przycisnął usta do jej ust. Poczuł na języku smak portwajnu, a w lusterku kierowcy ujrzał jadącego za nimi starego Morrisa z tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku | popękanym, głośno klapiącym dachem, zgniecionym błotnikiem i porysowaną szybą. Obserwował go nie odrywając ust od Idy, popychany w jej stronę każdym wstrząsem taksówki jadącej wolno promenadą. — Daj mi tchu złapać — powiedziała wreszcie, odpychając go i poprawiając przekrzywiony kapelusz. — Widzę, że lubisz solidną robotę — stwierdziła. — Ci mali to cicha woda... — Poczuła, że Hale ma puls przyśpieszony i głośno zawołała przez tubę do kierowcy: — Proszę nie stawać. Z powrotem i znów dokoła. — Hale zdawał się mieć gorączkę. — Jesteś chory — powiedziała. — Nie powineneś być sam. Co ci jest? Nie mógł się powstrzymać: — Mam umrzeć. Jestem przerażony. — Byłeś u doktora? — Po co? I tak mi nic nie pomoże. — Nie powinieneś wychodzić sam — rzekła Ida. — Czy to oni mówili ci o tym, doktorzy, znaczy się? — Tak — odparł i znów przylgnął do jej ust, gdyż całując ją mógł śledzić w lusterku starego Morrisa, który trzęsąc się jechał za nimi.
Znów odepchnęła go, ale nie wypuściła z objęć. — Giupi ci doktorzy. Nie jest z tobą tak źle. Szkoda gadać, na pewno wiedziałabym, gdybyś był taki chory. Patrzeć nie mogę, jak chłop tak łatwo daje za wygraną. Świat nie jest zły... grunt się nie poddawać. — Wszystko w porządku... tak długo, jak długo tu jesteś — powiedział. — To już wolę — odparła. — Nie udawaj — opuszczając gwałtownie szybę, by wpuścić powietrze, ujęła go pod rękę i łagodnie, choć z niepokojem, spytała: — Przed chwilą, jak mówiłeś o doktorach, toś mnie naciągał. To nie była prawda, co? — Tak, to nie była prawda — odparł ze znużeniem w głosie Hale. — Fajny z ciebie chłopak — rzekła Ida. — Niewiele brakowało, a byłbyś mi stracha napędził. Byłaby ładna heca, gdybyś tak umarł w tej taksówce. W sam raz coś dla Toma, żeby przeczytał o tym w gazecie. Ale te chłopy już takie są śmieszne ze mną. Zawsze próbują wmawiać, że coś jest u nich nie w ¡porządku. Jaik nie z forsą, to z żoną, jak nie z żoną, to z sercem. Nie ty pierwszy mówiłeś mi, że jesteś umierający. Ale żeby który miał zaraźliwą chorobę! Nigdy! iKażdy chce wykorzystać ostatnie godziny życia i tak dalej. Pewno dlatego, że jestem taka duża. Myślą, że im będę matkować. Co tu gadać, pierwszy raz tam się nabrała. „Lekarze dają mi tylko miesiąc życia” — powiada. A to 'było pięć lat temu, jak obszył. Spotykam go teraz regularnie u Henekeya. „Halo, nieboszczyku” — mówię do niego, a ten mi stawia ostrygi i piwo. — O mnie możesz się nie bać. Nie jestem chory — rzekł Hale. Nie wyrzeknie się już swej dumy, nawet za szczery i bezpieczny uścisk. Minęli „Grand”, ze starym emerytem drzemiącym tu przez cały dzień, potem „Metropol”. — Jesteśmy na ¡miejscu — rzekł Hale. — Ale zostaniesz ze mną, nawet jeżeli nie jestem chory? — Naturalnie, że zostanę — odparła Ida wysiadając z lekką czkawką. — Lubię cię, Fred. Polubiłam od pierwszego wejrzenia. Jesteś morowy gość. A tam co za zbiegowisko? — spytała z zaciekawieniem, wskazując tłum młodzieży w eleganckich spodniach, jasnych bluzach, z gołymi ramionami i wypłowiałymi od słońca, uperfumowanymi włosami. — Do każdego zegarka — wołał jegomość stojący w samym środku zbiegowiska — dodaję upominek dwadzieścia Tazy więcej wart niż zegarek! Za jednego szylinga, panie i panowie, za jednego szylinga! Do każdego zegarka... — Kup mi zegarek, Fred — poprosiła Ida, lekko popychając Hale’a — i zanim odejdziesz, daj mi trzy pensy. Muszę się umyć. — Stali na chodniku .przy wejściu na Pałacowe Molo; dokoła nich gęsty tłum przelewał się tam i z powrotem przez kołowrót, gapił się na przekupnia; nigdzie ani śladu Morrisa. — Ida, nie myj się — błagał Hale — tak świeżo wyglądasz. — Muszę się odświeżyć — odparła. — Cała się spociłam. Poczekaj tu. Za diwie minuty Ibędę z powrotem. — Tu się nie będziesz mogła umyć porządnie. Chodźmy do hotelu napić się czego. — Nie mogę czekać, Fred. Słowo daję, nie mogę. Postaraj się być miły. — Lepiej teraz, za pamięci, dam ci te dziesięć szylingów — powiedział' Hale. — Jak to ładnie z twojej strony. A nie zrobi ci to różnicy? — Ida, pośpiesz się, proszę. Poczekam tutaj. Właśnie tutaj. Przy tym kołowrocie. Nie będziesz długo, prawda? Poczekam tutaj — powtórzył opierając się o poręcz. — No, wiesz — prychnęła Ida — myślałby kto, że jesteś zakochany. — I zstępując w dół po schodkach toalety dla pań z czułością uniosła w myśli jego obraz: niski, chuderlawy człowieczek, obgryzione tuż przy Skórze paznokcie. Nic nie uszło jej uwagi: ani plamy z atramentu, ani ręka trzymająca się kurczowo poręczy. Porządny chłop — stwierdziła w myśli — podobało imi się, jak patrzył na mnie w barze, nawet wtedy gdy śmiałam się z niego. Znów zaczęła śpiewać, tym razem cicho, ciepłym od wina głosem:
Wieczorem kiedyś w parku, Lord Rotszyld tak rzekł mi... Od dawna już nie śpieszyła się tak dla mężczyzny. I nim minęło kilka minut, odświeżona, upudrowana i pogodna wyszła prosto w słońce świątecznego popołudnia, by stwierdzić, że znikł. Nie było go przy kołowrocie, nie było go w tłumie koło przekupnia. Chcąc się upewnić, podeszła bliżej i znalazła się twarzą w twarz i zaczerwienionym, stale zirytowanym sprzedawcą. — Co? Szkoda szylinga na zegarek i upominek, dwadzieścia razy droższy od zegarka? Ja tam nie mówię, żeby zegarek wart był więcej niż szylinga, choć on jest wart tyle za sam wygląd, a przecież dochodzi jeszcze upominek dwadzieścia razy... Za dziesięcioszylingowy banknot otrzymała mały pakune- czek i Tesztę. Pewno poszedł do toalety — pomyślała — zaraz wróci. Stanąwszy na dawnym miejscu przy kołowrocie, otworzyła małą kopertę, w którą zawinięty był zegarek. „Black Boy o czwartej w Brighton” przeczytała z czułością i dumą. To jego typ. To chłop, co zna się na rzeczy. Cierpliwie i ra- dośnie zaczęła czekać na powrót Freda. Była uparta. Daleko gdzieś w mieście zegar wybił wpół do drugiej. Chłopiec zapłacił trzy pensy i wszedł przez kołowrót. Sunął sztywno obok ustawionych w cztery rzędy leżaków, gdzie publiczność czekała na koncert orkiestry. Z tyłu — w ciemnym, marnym gotowym ubraniu, nieco zbyt szerokim w biodrach — sprawiał wrażenie młodszego, oglądamy twarzą w twarz zdawał się starszy; szaroniebieskie oczy nosiły na sobie niszczy- cielskie piętno wieczności, z której wyszedł i ku której zdążał. Orkiestra zaczęła grać. Chłopcu zdawało się, że muzyka porusza mu wnętrzności, że skrzypce zawodzą mu w kiszkach. Szedł prosto przed siebie, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo. W Pałacu Uciech, mijając obojętnie fotoplastykony, automaty i krążki do rzucania, ruszył ku strzelnicy. Ustawione tu na półkach lalki spoglądały w dół ze szklistą niewinnością niczym figury Przenajświętszej Dziewicy w schowku kościelnym. Chłopiec spojrzał w górę: kasztanowe loki, błękitne oczy, malowane policzki. „Zdrowaś Maryja... i w godzinę śmierci naszej” — przemknęło mu przez myśl. — Płacę za sześć strzałów. — Och, to ty? — mruknął właściciel budy, patrząc na Chłopca z niechęcią i niepokojem. — Tak, to ja. Nie wie pan, która godzina, Bill? — Jak to, która godzina? O co ci się rozchodzi? Przecie w hallu wisi zegar. — Na nim jest prawie za kwadrans druga. Nie myślałem, że już tak późno. — Ten zegar zawsze dobrze chodzi — rzekł kramarz i z pistoletem w ręku ruszył w głąb budy. — Zawsze chodzi punktualnie i nigdy już nie stanie dla żadnego szaichrajskiego alibi. Rozumiesz? Za kwadrans druga i już — dodał. — W porządku, Bill — rzekł Chłopiec — za kwadrans druga. Chciałem się tylko dowiedzieć. Podaj mi pan tamten pistolet. — Podniósł broń, młoda koścista ręka spokojna była jak głaz. Sześć strzałów wpakował w sam środek tarczy. — To warte nagrody — powiedział. — Możesz dostać swoją przeklętą nagrodę i odwal się — burknął Bill. — Co chcesz? Czekoladę? — Nie jadam czekolady. — Paczkę Playersów? — Nie palę. — To możesz wziąć lalkę lub wazon do kwiatów. — Niechaj będzie lalka — odparł Chłopiec. — Daj mi pan tę z góry, z ciemnymi włosami. — Zakładasz rodzinę? — sipytał kramarz. Chłopiec nic nie odpowiedział. Odchodził sztywno, mijając inne 'kramy; prochem strzelniczym pachnące palce trzymały
za włosy Matkę Boską. Woda ciemnozielona jak butelka z trucizną, pełna wodorostów pod- mywała pale przy końcu mola. Od słonego wiatru piekły wargi. Chłopiec wspiął się po drewnianych schodkach na taras kawiarni i rozejrzał; prawie przy wszystkich stolikach było pełno. Oszkloną galerią przeszedł dokoła aż do długiej wąskiej sali wychodzącej na zachód i zawieszonej na wysokości jakichś pięćdziesięciu stóp ponad wodą, która właśnie zaczęła powoli odpływać. Zobaczywszy wolny stolik, usiadł przy nim tak, by widzieć całą salę i — poprzez wodę — zamgloną stąd promenadę. — Czekam na przyjaciół — powiedział kelnerce. Przez otwarte okno dobiegał tu cichy plusk fal omywających molo i (niewyraźna smutna muzyka unoszona wiatrem w dal, ku brzegowi. — Spóźniają się — dorzucił. — Która to godzina? — Palce jego machinalnie skubały lalkę za włosy, wydzierając kłaczki ciemnej wełny. — Prawie za dziesięć druga — odparła kelnerka. — Wszystkie zegary na molo się śpieszą. — Och, nie — odrzekła. — Idą według londyńskiego czasu. — Proszę sobie wziąć tę lalkę — powiedział Chłopiec. — Mnie ona niepotrzebna. Wygrałem ją właśnie w strzelnicy. — Naprawdę? Mogę ją wziąć? — zdziwiła się kelnerka. — Tak, tak. Weźmie ją pani do swego pokoju i będzie modlić się do niej. — Rzucił lalkę dziewczynie, niecierpliwie obserwując drzwi. Całe jego ciało poddane było ścisłej kontroli. Jedyną widomą oznaką zdenerwowania był lekki tik pod miękkim jak u kurczęcia meszkiem w miejscu, gdzie można by oczekiwać dołeczka. Tik wzmógł się jeszcze, kiedy w drzwiach stnęli Cubitt i Dallow, krzepki muskularny mężczyzna ze złamanym nosem i wyrazem brutalnej naiwności. — No i co? — spytał Chłopiec. — Wszystko w porządku — odparł Cubitt. — Gdzie Spicer? — Zaraz przyjdzie — powiedział Dallow. — Poszedł do toalety umyć się. — Powinien był przyjść wprost — rzekł Chłopiec. — Wyście też się spóźnili. Mówiłem: punktualnie za kwadrans druga. — Nie żołądkuj się tak — zaczął Cubitt. — Coś ty miał do roboty? Tylko spotkać się z nami. — Musiałem zrobić porządek. — Chłopiec skinął na kelnerkę — cztery razy ryba z frytkami i herbata. Jeszcze jeden przyjdzie. — Spicer nie zechce ryby i frytek — wtrącił Dallow — nie ma apetytu. — Radziłbym mu mieć apetyt — powiedział Chłopiec i oparłszy twarz na rękach, przyglądał się blademu Spicero- wi, który szedł właśnie przez salę. Czuł, jak wzbiera w nim złość, jak tłucze mu_o wnętrzności niby morze walące pod nimi o pale. — Za pięć druga, co? Za pięć druga, tak? — zwrócił się do kelnerki. — Dłużej trwało, niż myśleliśmy — powiedział Spicer opuszczając się na krzesło chmurny, pobladły, krostowaty na twarzy. Z obrzydzeniem spojrzał na stojący przed nim bru- natny, chrupiący płat ryby. — Nie jestem głodny — oznajmił. — Nie mogę jeść tego. Za kogo mnie masz? — i wszyscy trzej, zamiast jeść, zaczęli wpatrywać się w Chłopca jak dzieci zafascynowane spojrzeniem nieludzkich oczu, dla których, zda się, nie istniał czas. Chłopiec polał swoje frytki sardelowym sosem. — Jedz — warknął. — Bierz się do jedzenia. — On nie ma apetytu — uśmiechnął się szyderczo Dallow i zapchał sobie usta rybą. Rozmawiali po cichu, słowa nie docierały do sąsiednich stolików, ginęły w szczęku naczyń, zgiełku głosów, w rytmicznym łoskocie fal. Cubitt, za przykładem Dallowa, zaczął dłubać w
swojej rybie; nie chciał jeść tylko Spicer. Siedział otępiały, siwowłosy i cierpiący na mdłości. — Dajże mi się napić, Pmkie — odezwał się. — Nie mogę tego przełknąć. — Nie będziesz nic pić, dzisiaj nie — odrzekł Chłopiec. — Jazda. Wcinaj. Spicer wziął do ust kawałek ryby. — Zemdli mnie, jak zjem — powiedział. — No to rzygaj — odparł Chłopiec. — Rzygaj, jak ci się tak podoba. Nie wyrzygasz wszystkich swoich flaków. Dobrze poszło? — spytał Dallowa. — Jeszcze jak — odparł tamten. — Ja i Cubitt wykończyliśmy faceta, a karteluszki daliśmy Spicerowi. — Porozkładałeś, gdzie trzeba? — spytał Chłopiec. — Oczywiście, że tak — odparł Spicer. — Po całej promenadzie? — Oczywiście, że tak. Nie rozumiem tylko, czego robisz taki raban o te durne papierki. — To niewiele rozumiesz — stwierdził Chłopiec. — Toż to alibi, no nie? — i ściszając głos do szeptu, pochylony nad talerzem z rybą, dodał: — Jak są karty, znaczy, że wykonał plan, znaczy, że umarł po drugiej — i już normalnym głosem dodał: — Słuchaj. Słyszysz? Gdzieś w mieście dwukrotnie uderzył zegar. — A jak go już znaleźli? — spytał Spicer. — To źle byłoby dla nas — odparł Chłopiec. — A co z tą dziwką, z którą był wtedy? — Nie ma znaczenia — odparł. — Zwykła kurwa. Na własne oczy widziałem, jak dał jej dziesięć szylingów. — Że też ty o tylu rzeczach myślisz — powiedział z podziwem Dallow. Nalał sobie herbaty i wziął pięć kostek cukru. — Myślę o tym, co robię — rzekł Chłopiec. — Gdzieś położył te kartki? — spytał Spicera. — Jedną położyłem u Snowa — odparł Spicer. — Co to znaczy: „u Snowa”? — Przecież musiał gdzieś jeść? — wyjaśnił Spicer. — Tak pisało w gazecie. A tyś kazał się tego trzymać. Dziwnie by wyglądało, gdyby nie jadł, prawda? Zawsze zostawiał karty tam, gdzie jadł. — Jeszcze dziwniej będzie wyglądać — powiedział Chłopiec — jak twoja twarz wyda się kelnerce podejrzana i jak zaraz po twoim odejściu zobaczy kartę. Gdzieś ty ją położył u tego Snowa? — Pod obrusem — odparł Spicer. — On tak zawsze robił. Tyle ludzi po mnie już siedziało przy tym stoliku. Znajdzie ją pewnie dopiero wieczorem, jak będzie zdejmować obrus. A może wtedy będzie inna dziewczyna. — Idź tam i przynieś mi kartkę — rozkazał Chłopiec. — Ani myślę ryzykować. — Nie pójdę tam — głos Spicera załamał się i przeszedł w dyszkant, i raz jeszcze wszyscy trzej w milczeniu wlepili wzrok w Chłopca. — Ty pójdziesz, Cubitt — rzekł Chłopiec. — Może to lepiej, jak pójdzie teraz kto inny. — Ja nie — odparł Cubitt. — A jak znaleźli tę kartkę i zobaczą, że jej szukam? Lepiej zaryzykować i dać temu spokój — nalegał szeptem. — Mów zwyczajnie, mów zwyczajnie — powiedział Chłopiec widząc, że do stolika zbliża się kelnerka. — Podać coś jeszcze? — spytała. — Tak — odparł Chłopiec — prosimy o lody. — Dajże spokój, Pinkie — zaprotestował Dallow, gdy dziewczyna odeszła. — Nie chcemy lodów. Nie jesteśmy dziwki. — Jak nie chcesz lodów, Dallow — powiedział Chłopiec — to idź do Snowa i przynieś kartkę. Ciebie pdeter chyba nie obleciał, co?
— Nie, tylko myślałem, że już po wszystkim — odrzekł Dallow. — Dosyć zresztą zrobiłem. Sam wiesz, że się nie pietram byle czego, ale tym razem to miałem boja... A jak go wcześniej znajdą? Wariat poszedłby do Snowa. — Nie gadaj tak głośno — upominał Chłopiec. — Jak nikt nie pójdzie, to ja pójdę. Ja się tam nie boję. Tylko czasem dość mam już roboty z taką bandą. I czasem myślę, że wolałbym być sam. — Południowe światło ślizgało się po wodzie. — Kite to był równy chłop, ale Kite nie żyje. Przy którym stoliku siedziałeś? — spytał Spicera. — Zaraz z brzegu. Na prawo od drzwi. Stolik na jedną osobę. Z kwiatami. — Jakie kwiaty? — Nie wiem — odparł Spicer. — Żółte. — Nie idź, Pinkie — ostrzegł Dallow. — Daj temu spokój. Kto wie, co może się stać. — Ale Chłopiec wstał już i szedł sztywno przez długą, wąską galerię nad morzem. Niepodobna było zgadnąć, czy się boi, na jego młodej, starej jak świat, nieprzeniknionej twarzy nic nie było znać. U Snowa ścisk już się skończył i stolik był wolny. Radio brzęczało monotonnie, nadając posępną muzykę na organach kinowych — ponad pustynią zasypanych okruchami, popla- mionych obrusów drżał „głos człowieka”, vox humana, lamentowały nad życiem wilgotne usta świata. Ilekroć któryś stolik się zwalniał, kelnerki zdejmowały z niego obrus i nakrywały do herbaty. Nikt nie zwracał uwagi na Chłopca. Gdy spojrzał na kelnerki, odwróciły się plecami. Wsunął rękę pod obrus, ale nie znalazł tam nic. Nagle znów zagotowała się w nim złość i palnął solniczką w stół, tak że aż pękła podstawka. Od rozgadanej grupki dziewcząt odłączyła się jedna i podeszła do niego, lodowato patrząca, władcza, jasnowłosa. — Słucham pana? — spytała, obejmując wzrokiem tandetne ubranie i nazbyt młodą twarz. — Chcę być obsłużony — burknął Chłopiec. — Już nie wydajemy lunchu. — Nie chcę lunchu — odparł. — Proszę o filiżankę herbaty i biszkopty. — Może pan przesiądzie się tam, gdzie jest nakryte do herbaty. — Nie — odparł Chłopiec — ten stolik mi odpowiada. Pożeglowała z powrotem wyniosła i pogardliwa. — Przyjmie pani zamówienie? — zawołał za nią. — Koleżanka obsługująca pański stolik będzie tu za minutę — odpowiedziała przyłączając się do grupki kelnerek plotkujących przy drzwiach służbowych. Chłopiec niespokojnie poruszył się na krześle, przez policzek przebiegł mu nerwowy skurcz. Znów wsunął rękę pod obrus. Nic łatwiejszego, a przecie, jeśli ktoś to zobaczy, grozi mu stryczek. Znów nic nie znalazł i z wściekłością pomyślał: Coś za często ten Sipcer wszystko plącze, lepiej by nam było bez niego. — Pan chciał herbaty? — z ręką pod obrusem spojrzał przenikliwie w górę: jedna z tych dziewcząt, które skradają się ostrożnie, jakby się bały własnych kroków, blada, szczupła, młodsza od niego. — Już raz zamawiałem — powiedział. — Taki tu 'był rejwach — tłumaczyła się pokornie. — I to mój pierwszy dzień w pracy. Dopiero teraz mogłam chwilę odsapnąć. Pan coś zgubił? Wycofał rękę patrząc na nią groźnym, okrutnym wzrokiem; znów przez policzek przebiegł mu lekki skurcz; na byle czym można się potknąć. Nie wiedział, jak wyjaśnić, że trzyma rękę pod obrusem. Dziewczyna dalej mówiła usłużnie: — Jeszcze raz będę zmieniać obrus przed herbatą, więc jak pan coś zgubił... — Raz dwa sprzątnęła ze stołu pieprz i sól, musztardę, sztućce i sos oraz żółte kwiaty; chwyciła razem cztery rogi obrusa i uniosła go wraz z okruchami. — Nic tu nie ma, proszę pana — stwierdziła.
Spojrzał na nagi blat i powiedział: — Nic nie zgubiłem. Dziewczyna zaczęła nakrywać do herbaty. Rozmawiała chętnie, widocznie znalazła w nim coś miłego, może było to coś wspólnego im obojgu: młodość, liche ubranie i brak obycia w wytwornej restauracji. Najwyraźniej zapomniała już o jego szukającej ręce. Ale czy nie przypomni sobie, za- stanawiał się, jeśli ją o to spytają? Z pogardą obserwował jej spokój, bladość, chęć podobania się; czy ona też obserwuje, pamięta...? — Nie zgadnie pan — rzekła dziewczyna — co tu znalazłam dziesięć minut temu. Wtedy gdy zmieniałam obrus. — To pani stale zmienia obrus? — spytał. — Och, nie — odparła nakrywając do herbaty — ale jeden gość rozlał ipiwo i jak podniosłam obrus, zobaczyłam kartę Kolley Kibbera, która warta jest dziesięć szylingów. Strasznie się przejęłam — dodała pełna wdzięczności, przystając z tacą — a koleżanki były wściekłe. Widzi pan, dziś pierwszy dzień jestem w pracy. Mówią, że byłam głupia, że nie zawołałam na niego i nie zażądałam głównej nagrody. — A czemu go pani nie zawołała? — Naweit przez myśl mi nie przeszło. Wcale nie był podobny do swej fotografii. — Może kartka przeleżała tu cały ranek? — E, nie. Niemożliwe. On był pierwszym gościem przy tym stoliku. — Dobrze — rzekł Chłopiec — mniejsza z tym. Grunt, że to pani ją znalazła. — O tak, znalazłam. Tylko widzi pan, wydaje mi się to niezbyt uczciwe, bo on był zupełnie inny. Mogłabym dostać główną nagrodę. Powiem panu, że jak zobaczyłam kartkę, pobiegłam do drzwi. Nie czekałam. — I widziała go pani? Potrząsnęła głową. — Myślę — rzekł Chłopiec — że pani mu się nie przyjrzała. Inaczej (poznałaby go pani. — Zawsze się wam przyglądam ■— odparła dziewczyna. — Gościom, znaczy. Widzi pan, jestem nowa. I trochę byłam przestraszona. Nie chcę nikogo urazić. Och — rzuciła z prze- rażeniem — a teraz stoję tu i gadam, kiedy pan chce herbaty. — Nie szkodzi — rzekł Chłopiec. Uśmiechał się do niej z przymusem; nie umiał używać tych mięśni w sposób naturalny. — Jest pani dziewczyną w moim guście... — słowa były nieodpowiednie; od razu spostrzegł to i dodał: — Chciałem powiedzieć, że lubię, jak dziewczyna jest miła. Na sam widok niektórych tutaj aż ciarki przechodzą po grzbiecie. — Tak, aż ciarki przechodzą po grzbiecie. — Pani jest wrażliwa. Tak, tak — stwierdził Chłopiec — jak ja. — I niespodzianie dorzucił: — Myślę, że pani nie poznałaby tego typa z gazety. Może on tu się gdzieś jeszcze kręci. — Ależ Skąd? — odparła. — Poznałabym go. Mam pamięć do twarzy. Chłopcu zadrgał policzek. — Widzę, że pani i ja mamy sporo wspólnego. Któregoś wieczoru musimy wyjść razem. Jak pani na imię? — Rose. Położył na stoliku monetę i wstał. — A herbata? — przypomniała. — Zagadaliśmy się, a ja miałem się z kimś spotkać punktualnie o drugiej. — Och, jak mi przykro' — bąknęła Rose. — Trzeba mi było przerwać. — Wszystko w porządku — powiedział Chłopiec — bardzo mi było przyjemnie. Tu na zegarze jesit tylko dziesięć po. Kiedy masz wolny wieczór? — Pracujemy aż do wpół do jedenastej, z wyjątkiem niedziel. — Zajrzę do ciebie — rzekł Chłopiec. — Ty i ja mamy wiele wspólnego. 3
Ida Arnold torowała sobie drogę przez Strand; ani myślała czekać, nie ufała zresztą sygnałom świetlnym. Szła własną drogą, pchała się wprost pod autobusy, kierowcy hamowali ostro i patrzyli na nią z wściekłością, a ona uśmiechała się do nich.' Była trochę zaczerwieniona, gdy o godzinie jedenastej dochodziła do Henekeya, jakby przeżyła jakąś przygodę, która podniosła ją we własnych oczach. Ale nie przyszła pierwsza. — Halo, „nieboszczyku” — powiedziała, a chudy, posępny, czarno ubrany mężczyzna w meloniku, siedzący przy beczce z winem, odparł: — Przestań mnie tak nazywać, Ida. Przestań. — Po sobie samym nosisz żałobę? — spytała, poprawiając kapelusz przed lustrem reklamującym whisky White Horse; wyglądała jak obszył na trzydzieści pięć lat, co do dnia. — Żona mi umarła. Napijesz się piwa, Ida? — Tak. Napiję się piwa. Nic nie wiedziałam, żeś miał żonę. — Niewiele wiemy o sobie. Ot co, Ida — westchnął. — No cóż, nawet nie wiem, jak ty żyjesz, ani ilu miałaś mężów. — Och, miałam tylko jednego, Toma. — Musiało ich być więcej w twoim życiu. >— Powinieneś wiedzieć, jak było — odrzekła Ida. — Poproszę o szklaneczkę czerwonego wina — zamówił posępny mężczyzna. — Kiedy wchodziłaś tu, myślałem właśnie, czemu nie mielibyśmy znów być razem. — I ty, i Tom zawsze chcecie zaczynać na nowo. Czemu nie trzymacie się mocno kobity, jakeście ją zdobyli? — Jakby tak dodać te trochę forsy, co ja mam, do tego, co ty... — Wolę zacząć coś nowego — oświadczyła Ida — a nie kończyć nowe, żeby zacząć stare. — Ale masz dobre serce. — To wy, mężczyźni, tak to nazywacie — odparła Ida. A z ciemnej głębi podchmielenia dobroć jej (odrobinę chytra, odrobinę przyziemna i serdecznie ubawiona) mrugnęła do niej porozumiewawczo. — Czy ty grywasz czasami na wyścigach? — Nie mam przekonania do totka. To gra dla durnia. — Tak jest — potwierdziła — gra dla durnia. Nigdy nie wiadomo, czy człowiek wygra, czy przegra. Ale ja to uwielbiam — dodała z zapałem patrząc ponad beczką wina na chudego, bladego mężczyznę. Twarz miała mocniej zaczerwienioną niż przedtem, młodszą, łagodniejszą. — Black Boy — szepnęła miękko. — Co to takiego? — spytał ostro nieboszczyk, obrzucając siebie szybkim spojrzeniem w lustrze z reklamą White Horse. — Po prostu nazwa konia — odparła. — Podał mi ją w Brighton pewien gość. Ciekawa jestem, czy spotkam go na wyścigach. Gdzieś 'mi się zgubił. Miły był. Nigdy się nie wiedziało, co powie. A zresztą jestem mu winna forsę. — Czytałaś, co się stało wczoraj w Brighton z tym Kolley Kibberem? — Znaleźli go martwego, tak? Czytałam. — Robili śledztwo. — Sam się zabił? — Nie, to serce. Upał go wykończył. Ale gazeta wypłaciła nagrodę temu, co go znalazł. Dziesięć gwinei „za znalezienie ciała” — powiedział nieboszczyk. Z goryczą odłożył gazetę na beczkę. — Poproszę jeszcze o czerwone wino. — Co! — wykrzyknęła Ida. — To ma być zdjęcie tego co go znalazł? A Judasz. Więc aż tam poszedł! Nic dziwnego, że nie potrzebował swoich pieniędzy. j— Nie, tnie, to nie ten — rzekł nieboszczyk. — To Kolley Kibber. — Wyciągnął z papieru wykałaczkę i zaczął dłubać w zębach. — Och — westchnęła Ida, głęboko wstrząśnięta. A więc on nie udawał. Naprawdę był
chory. — Przypomniała sobie, jak w taksówce trzęsła mu się ręka i jak błagał, by go nie opuszczała. Jakby wiedział, że umrze, zanim ona wróci. A jednak nie robił scen. — Prawdziwy dżentelmen — powiedziała łagodnie. Pewno zwalił się tam, przy kołowrocie, gdy tylko się odwróciła i nic nie wiedząc, zeszła do toalety. Teraz tu, u Henekeya, bliska była łez. Białe lśniące stopnie tamtych schodów stały się dla niej stopniami tragedii. — Ha, cóż, każdy z nas kiedyś umrze — posępnie odezwał się nieboszczyk. — Tak — odparła Ida — ale on nie miał większej ode mnie ochoty umierać. — Zabrała się do czytania, lecz zaraz prawie krzyknęła: — A kto mu kazał lecieć taki szmat drogi w ten upał? — bo ;nie zwalił się wcale przy kołowrocie: wrócił tam, skąd razem wyszli, i usiadł w altance... — Musiał wykonać swoją robotę. — Nic nie mówił o robocie. Powiedział tylko: „Poczekam tutaj”. Właśnie tutaj, przy tym kołowrocie. „Ida — powiada — pośpiesz się, proszę. Poczekam tutaj”. — I gdy tak powtarzała te jego słowa, które udało się jej zapamiętać, poczuła, że za kilka godzin, gdy sprawa się wyjaśni, trochę pewno popłacze mad śmiercią tego przerażonego namiętnego mizeraka, który sam siebie nazywał... — Co? Co takiego? Czytaj, o tutaj. — O co chodzi? — spytał nieboszczyk. — Świntuchy! — wykrzyknęła Ida. — Po co i na co wypisują takie łgarstwa? — Jakie łgarstwa? Lepiej napij się piwa. Nie będziesz chyba robić o to rabanu? — A czemu by nie? — odparła Ida, ale wypiwszy długi łyk, wróciła do gazety. Miała intuicję i owa intuicja mówiła jej teraz, że w tej siprawie jest coś dziwnego, coś, co nie pachnie zbyt ładnie. — Te dziewczęta — zaczęła — do któ rych próbował się przystawiać, mówią, że zaczepił go jakiś facet i powiedział na 'niego Fred, a ten mu na to, że on nie jest żaden Fred á że nie ma przyjemności go znać. — No i co z tego? Słuchaj, chodźmy do kima. — Przecież on miał na imię Fred. Sam mi powiedział, że jest Fred. — Ale miał ma imię Charles. Masz tu, czytaj: Charles Hale. — E tam! Każdy mężczyzna ma inme imię dla obcych. Nie wmówisz we mnie, że naprawdę ci jest Clarence. Ale żaden mężczyzna nie ma specjalnego imienia dla każdej dziewczyny. Boby mu się poplątało. Sam wiesz najleipiej, że zawsze mówisz dziewczętom, że cię wołają Clarence. Mnie tam nie powiesz wiele nowego o mężczyznach. — Niczego to nie dowodzi. Możesz przeczytać, jak było. Wspomnieli o tym imieniu tylko przypadkiem. Nikt nie zwrócił ma to uwagi. Powiedziała smutno: — Nikt ma nic nie zwrócił uwagi. Możesz to tu przeczytać. Nie miał nikogo z rodzimy, kto by się tym zajął. „Sędzia śledczy pytał, czy są obecni na sali jacyś krewni zmarłego, a świadek policji stwierdził, że jedynym krewnym, jakiego udało się odnaleźć, jest kuzyn drugiego stopnia, zamieszkały w Middlesbrough.” Taki był biedak samotny — dodała. — Nikogo tam nie było, kto by zażądał wyjaśnień. — Ja wiem, Ida, co to samotność — odparł jej ponury towarzysz. — Od miesiąca jestem sam. Nie słuchała go. Znów była w Brighton. I znów był poniedziałek Zielonych Świąt. W myśli widziała, jak umiera Fred, podczas gdy ona czeka tam na niego. Jak ledwo żywy wlecze się nabrzeżem aż do Hove. I zarówno pospolity dramat tej myśli, jak i patos tego obrazu przepełniły współczuciem dla niego seroe Idy. Pochodziła z ludu, płakała w kinie nad Dawidem Copperfieldem, gdy zaś była pijana, wszystkie stare matczyne piosenki cisnęły się jej same na wargi, a jej proste serce wzruszało słowo „tragedia”. — „Zamiast krewnego z Middlesbrough występował jego adwolkat.” — Co to znaczy? — spytała. — Ja tak myślę, że Kolley Kibber nie zostawił testamentu i że tamtemu krewniakowi dostanie się cała forsa po nieboszczyku. No i tamten krewniak nie chce, żeby gadano o samo-
bójstwie, bo jemu chodzi o ubezpieczenie na życie. — O nic mawet nie zapytał. — A po co miał pytać? Nikt nie dowiódł, że tamten sam sobie odebrał życie. — Może jednak tak było — bąknęła Ida. — Miał w sobie coś szczególnego. Chętnie zadałabym kilka pytań. — Ciekaw jestem po co? I tak wszystko jasne jak słońce. Do baru wszedł mężczyzna w pumpach i pasiastym krawacie. — Halo, Ida! — zawołał. — Halo, Harry — odparła smętnie, wpatrując się w gazetę. — Napijesz się? — Dziękuję. Jeszcze tamtego nie wypiłam. — No, to siup i napij się jeszcze. — Nie, już nic nie chcę, dziękuję — odparła — gdybym była tam... — I co by z tego przyszło? — spytał ponury mężczyzna. — Zadawałabym pytania. — Pytania, pytaaiia — powtórzył z rozdrażnieniem. — Nic, tylko ciągle zadawałabyś pytania. Po co? Zachodzę w głowę. — Dlaczego powiedział, że nie jest Fred. — Bo nie nazywał się Fred, tylko Charles. — Coś tu jest nie w porządku. — Im więcej zastanawiała się, tym więcej żałowała, że jej tam nie było. Czuła po prostu ból na myśl, że nikt nie zainteresował się śledztwem, kuzyn drugiego stopnia nie ruszył się z Middlesbrough, jego adwokat nie zadawał pytań, a gazeta, dla której pracował Fred, poświęciła mu zaledwie pół szpalty. Na pierwszej stronie była inna fotografia: nowy Kolley Kibber. Jutro ma on być w Bournemouth. Mogliby z tydzień poczekać — myślała - Okazać trochę szacunku. — Chętnie bym ich zapytała, czemu to on mnie zostawił, a sam w taki upał pognał z powrotem. — Miał robotę. Musiał porozkładać te swoje karty. — To po co powiedział, że zaczeka? — Ach — westchnął ponury jegomość — jego samego powinnaś była o to spytać. — Idzie zdawało się, że to umarły próbuje jej odpowiedzieć, odpowiedzieć na swój własny, tajemny sposób: niejasnym bólem przeszywającym jej nerwy, tak jak mówić potrafi tylko duch. Ida wierzyła w duchy. — Jakby mógł, to dużo by powiedział — oświadczyła. Wzięła znowu gazetę i z wolna czytała: — „Pracę swą wykonał aż do końca” — powtórzyła czule; lubiła mężczyzn, którzy solidnie wykonywali swoją pracę: świadczyło to o ich żywotności. Zostawił karty wzdłuż caiej promenady. Wróciły do redakcji spod łódki, z koszyka na śmiecie, z dziecinnego wiaderka. Niewiele mu już ich zostało, gdy znalazł go „pan Alfred Jefferson, kierownik biura Claphama”. — Nawet jeżeli sam się zabił — powiedziała (była jedynym adwokatem występującym w obronie zmarłego) — to najpierw zrobił, co do niego należało. — Przecież on się nie zabił — zaprotestował Clarence. — Przeczytaj dokładnie. Pokrajali go i mówią, że umarł śmiercią naturalną. — To dziwne — rzekła Ida. — Poszedł do restauracji i tam zostawił kartę. Wiem, że był głodny; Cały czas chciało mu się jeść, ale kto mu kazał tak zwiać samemu i wmówić we mnie, że mam na miego czekać? Wszystko to nie ma sensu. — Zmienił widać swój zamiar co do ciebie, Ida. — Nie podoba mi się to. Wszystko to jakieś dziwne. Ze też mnie tam nie było! Już ja bym zadała im kilka pytań. — A gdybyśmy .tak poszli naprzeciwko do kina.
— Nie mam do tego melodii — odparła Ida. — Nie co dzień traci się przyjaciela: A ty też nie powinieneś mieć ochoty do zabawy, jak ci dopiero co żona umarła. — Już miesiąc, jak umarła — obruszył się Clarence. — Trudno wymagać, żeby ktoś stale chodził w żałobie. — Miesiąc to niedługo M- powiedziała smutno Ida, medytując nad gazetą. Jeden dzień minął-od jego śmierci — rozmyślała — a mogę powiedzieć, że tylko ja pamiętam o nim, tylko ja, którą poczęstował, do której się przytulił. I znów tani patos tej tragedii wzruszył jej czułe i proste serce. Dawno przestałaby o tym wszystkim myśleć, gdyby byli inni krewni poza dalekim kuzynem z Middlesbrough, gdyby Fred nie był po śmierci taki samotny. Ale zdawało się jej, że w jego sprawie jest coś podejrzanego, chociaż nie mogła znaleźć żadnej poszlaki prócz tego imienia „Fred” i chociaż każdy mógłby powiedzieć to samo: „Wcale nie miał na imię Fred. Wystarczy przeczytać: Charles Hale”. — Nie powinnaś tym cobie zawracać głowy, Ida. Nie twój interes.' — Wiem — powiedziała —: że nie mój interes. — Ale to jest niczyj interes — powtarzało jej serce. I to jest właśnie najgorsze, że nikt prócz niej nie chciał zadawać pytań. Pewna znajoma jej zobaczyła kiedyś swego nięża-nieboszezyka, jak stał koło radia i próbował przekręcić gałkę. Wyręczyła go i duch znikł, a ona natychmiast usłyszała spikera, który po wiedział: „Niebezpieczeństwo burzy na Kam ale La Manche’’. Akurat wybierała się na niedzielną wycieczkę do Calais. Nie ma więc co się śmiać z wiary w duchy. A jeżeli Fred — myślała — zechce coś komuś powiedzieć, to w każdym razie nie swemu dalekiemu kuzynowi w Middlesbrough. Czemu więc nie miałby przyjść do mnie? Kazał jej czekać, czekała prawie pół godziny: może zechce wyjaśnić, czemu tak się stało. — To był prawdziwy dżentelmen — powiedziała głośno. Śmiałym, zdecydowanym ruchem głębiej nasunęła kapelusz, przygładziła włosy i wstała od beczki po winie. — Muszę już iść, na razie pa, Clarence. — Dokąd? Nigdy nie widziałem, żebyś tak się śpieszyła — narzekał rozczarowany. Ida położyła palec na gazecie. — Ktoś musi tam pójść. Nawet jeżeli cioteczno-stryjeczni kuzynowie nie przyjadą. — Jemu jest wszystko jedno, kto go będzie kłaść do ziemi. —■ Nigdy nie wiadomo — odparła Ida, myśląc o duchu przy aparacie radiowym. — To dowód szacunku dla nieboszczyka. Zresztą lubię pogrzeby. Ale Hale’a, mówiąc ściśle, nie składano do ziemi. W jasnej, pełnej kwiatów, podmiejskiej dzielnicy, w której mieszkał, nie było niehigienicznego zwyczaju grzebania zmarłych. Dwie okazałe murowane wieże, podobne do wież skandynawskiego ratusza, krużganki z wmurowanymi tabliczkami, podobnymi do tablic z nazwiskami poległych, naga, zimna kaplica, którą z czystym sumieniem i bez kłopotu można by przystosować dla każdego wyznania, żadnego cmentarza, żadnych kwiatów z wosku czy żałosnych słoików po dżemie z więdnącymi polnymi kwiatami. Ida spóźniła się. Zawahała się chwilę przed wejściem z obawy, że w środku spotka cały tłum przyjaciół Freda; miała wrażenie, że ktoś nastawił radio na program lokalny, znała ten wyszkolony, bezbarwny, obojętny głos. Ale gdy otworzyła drzwi, zamiast głośnika ujrzała stojącego mężczyznę w czarnej sutannie, który właśnie mówił słowo „niebo”. Nie było tu nikogo prócz kobiety wyglądającej na właścicielkę pensjonatu, niańki, która zostawiła na zewnątrz dziecięoięcy wózek, oraz dwóch niecierpliwie szepczących jegomościów. — Nasza wiara w niebo — mówił duchowny — nie koliduje z naszą niewiarą w dawne, średniowieczne piekło. Wierzymy — rzekł obrzucając szybkim spojrzeniem równą, wy gładzoną pochylnię wiodącą w kierunku Wrót Nowego Życia, przez które trumna miała być spuszczona w płomienie — wierzymy, że ten nasz 'brat już się zjednoczył z Jednością. — Na każdym słowie, niby na krążku masła, mówca odciskał swój osobisty znak. — Osiągnął
Jedność. Nie wiemy, czym (lub kim) jest owa Jedność, z którą jest on teraz zjednoczony. Nie trzymamy się starych średniowiecznych wierzeń w szklane morza d złote korony. Prawda jest pięknem, a dla nas, pokolenia miłośników prawdy, najpiękniejsza jest pewność, że w tej chwili właśnie brata naszego wchłania powszechny duch. — Nacisnął mały guziczek, otwarły się Wrota Nowego Życia, rozbłysły płomienie i trumna zsunęła się gładko w dół, w morze ognia. Wrota zamknęły się, niańka wstała i ruszyła iku wyjściu, duchowny — stojąc za pochylnią — uśmiechnął się uśmiechem kuglarza, który bez potknięcia zademonstrował dziewięćset czterdziestego z kolei królika. Ceremonia była skończona. Ida chusteczką uperfumowaną „Makami Kalifornijskimi” wytarła ostatnią, z trudem wyciśniętą łzę. Lubiła pogrzeby — chociaż napełniały ją prze- rażeniem — tak jak inni lubią opowiadania o duchach. Śmierć była dla niej czymś odrażającym: życie jest takie ważne. Nie była religijna. Nie wierzyła w niebo ani w piekło, tylko w duchy, w deseczki, stukające stoliki, w cichutkie, niedorzeczne głosiki opowiadające płaczliwie o kwiatach. Niechaj sobie papiści traktują śmierć bez szacunku: życie nie jest może dla nich tak ważne jak to, co następuje potem, ale dla niej śmierć jest kresem wszystkiego. Zjednoczenie się z Jednością nie jest dla niej niczym wobec szklanki piwa w słoneczny dzień. Wierzyła w duchy, ale cieniutkiej przezroczystej zjawy nie mogła uznać za dowód życia wiecznego. Nie było nim przecie skrzypnięcie deseczki, odrobina ekto- plazmy w szklanej gablotce Głównego Ośrodka Badań Ezoterycznych, głos, który usłyszała kiedyś w czasie seansu mówiący: „Wszystko jest takie piękne w górnych rejonach. Taka moc kwiatów...” Kwiaty — pomyślała z pogardą — to nie jest życie. Życie to światło słońca na mosiężnych prętach łóżka, rubinowe wino, bicie serca, gdy fuks, na którego się postawiło, przychodzi do mety i na maszt śpiesznie wciągają flagę. Życie to usta biednego Freda przyciśnięte do jej ust, dygocące w rytm silnika i całego wozu podczas owej jazdy w taksówce. Czy jest sens umierać po to, by paplać o kwiatach? Fred nie chciał kwiatów, chciał... I znów powrócił miły smutek, który poczuła u Henekeya. Podchodziła do życia ze śmiertelną powagą: gotowa była każdego u nieszczęśliwie w obronie jedynej rzeczy, w którą wierzyła: Gdyby jakaś kobieta straciła ¡kochanka, Ida powiedziałaby: „Zranione serce zawsze się zagoi”; na widok człowieka, który oślepł czy okaleczał, powiedziałaby: „Szczęście, że w ogóle żyje”. W jej optymizmie było coś niebezpiecznego i bezlitosnego, bez względu na to, czy śmiała się u Henekeya, czy też płakała podczas pogrzebu lub ślubu. Gdy opuszczała cmentarz, ponad jej głową, z bliźniaczych wież ¡krematorium, ulatywały w górę prochy Freda: cienki słupek szarego dymu. Nieliczni przechodnie, znajdujący się na podmiejskiej pełnej 'kwiatów ulicy, patrzyli w górę na dym. Krematorium miało dziś swój pracowity dzień. Fred —niewidoczny szary popiół — opadał na różowe kwiaty. Stał się cząstką dynuu nad miastem, plagi Londynu. Ida zaczęła płakać. A podczas gdy płakała, rosło w niej postanowienie. Rosło przez całą drogę do tramwaju, który miał ją odwieźć z powrotem do dobrze jej znanej dzielnicy, do barów, neonów i rewiowych iteatrzyików. Człowiek jest taki jak miejsca, w których spędza życie, i umysł Idy pracował z prostotą i regularnością reklam świetlnych, jak stale pieniące się piwo, stale obracające się koło, jak zapalające się i gasnące proste pytanie: „Czy używasz pasty do zębów Forhana?” To ■ samo zrobiłabym dla Toma — myślała — dla Clarence’a, tego starego kłamliwego nieboszczyka od Henekeya, dla Harry’ego. To zwykły obowiązek wobec każdego człowieka: zadawać pytania w czasie śledztwa, w czasie seansu spirytystycznego. Ktoś unieszczęśliwił Freda i 'ktoś za to sam będzie nieszczęśliwy. Oko za oko. Jeżeli ktoś wierzy w Boga, to może Mu zostawić zemstę, ale niepodobna zaufać Jedności, powszech- nemu duchowi. Zemsta należy do Idy, do Idy należy też nagroda; dotyk lepkich miękkich warg w taksówkach, gorący uścisk rąk w kinach — to jej jedyna nagroda. Ale zarówno
zemsta, jak i nagroda — to rozrywka. Tramwaj jadąc nad Tamizą dzwonił i siał iskry. Jeżeli Freda unieszczęśliwiła kobieta, Ida wygarnie jej, co o tym sądzi. Jeżeli Fred sam się zabił, ona to wykryje, gazety wszystko opiszą, ktoś będzie cierpieć. Zacznie od początku i działać będzie systematycznie. Ani myśli darować. Pierwszy etap (przez całe nabożeństwo trzymała w ręku gazetę) to Molly Pink, figurująca w aktach jako „sekretarka zatrudniona przez firmę Carter i Galloway”. Ze stacji Charing Cross Ida wyszła na górę w gorący wietrzny blask Strandu igrający na kloszach latarń. U Stanleya Gibbonsa, w pokoju na piętrze, mężczyzna 3 długimi siwymi wąsami a la Edward VII siedział przy oknie, oglądając przez powiększające szkło znaczek pocztowy; ulicą przejeżdżała wielka platforma naładowana beczkami, a na Trafalgar Square grały fontanny: chłodny, przezroczysty kwiat strzelał w górę i opadał do ciemnożółtych, sadzą po- krytych basenów. To będzie kosztowało — powtarzała sobie Ida — to zawsze kosztuje, jak człowiek chce się dowiedzieć prawdy. I gdy tak szła przez St. Martin’s Lane, obliczając przypuszczalne wydatki, serce jej — mimo melancholii i determinacji — biło szybciej w takt refrenu: „Jakie to podniecające, jakie to ciekawe, to się nazywa życie!” Na Seven Dials, przy drzwiach „Królewskiego Dębu”, skupili się Murzyni w schludnych obcisłych ubraniach i snobistycznych krawatach. Zobaczywszy wśród nich znajomego Ida przystanęła na chwilę. — Jak tam interesy, Joe? Wielkie białe zęby zalśniły ponad jasną koszulą w paski niby rząd świateł w ciemnościach. — Dobrze, Ida, dobrze. — A katar sienny? — Straszny, Ida, straszny. — No to cześć, Joe! — No to cześć, Ida. Kwadrans szła do firmy Carter i Galloway, która mieściła się na samej górze wysokiego budynku w okolicach Gray’s Inn. Musiała teraz oszczędzać, nie chciała nawet jechać autobusem, a gdy dotarła do tonącego w kurzu staroświeckiego budynku, stwierdziła, że nie ma windy. Wysokie kamienne schody zmęczyły Idę. Cały dzień nie jadła nic prócz drożdżo- wego ciastka na stacji. Usiadła na parapecie okiennym i zdjęła pantofle. Nogi ją piekły, zaczęła poruszać palcami. Po schodach szedł w dół starszy pan. Miał długie wąsy i obleśnie zerkał spod oka. Ubrany był w kraciastą marynarkę, żółtą kamizelkę i popielaty melonik, który zdjął na jej widok. — Pani ma kłopot, (madame? — spytał, przypatrując się Idzie mętnymi oczkami. — Może pomóc? — Nikamu nie pozwalam drapać się w stopy — odparła Ida. — Cha, cha, dobra odpowiedź — zaśmiał się starszy pan. — Coś w moim guście. Do góry czy na dół? — Do góry, na najwyższe piętro. — Carter i Galloway. Solidna firma. Proszą powiedzieć im, ie to ja panią przysyłam. — Godność pana? — Moyne, Charlie Moyne. Już tu panią widziałem. — Nic podobnego. — To gdzie indziej. Nigdy nie zapominam pięknie zbudowanej kobiety. Proszę powiedzieć im, że panią przysyła Moyne. Dadzą pani specjalne warunki. — Dlaczego tu nie ma windy? — Staromodni ludzie. Ja sam jestem staromodny. Widziałem panią w Epsom.
— Możliwe. — Zawsze poznam sportsmenkę. Zaprosiłbym panią na winko, o tu na rogu, gdyby nie to, że ci żebracy wyciągnęli mi ostatnie pięć funtów, które miałem przy sobie. Chciałem ze dwa postawić, ale teraz to musiałbym wpierw wpaść do domu, a przez ten czas jak nic szansę diabli wezmą, zobaczy pani. A może ¡pani zechciałaby przypadkiem... Dwa funciaki... Jestem Charlie Moyne. — Nabiegłe krwią oczy wpatrywały się "w nią bez nadziei, dalekie jakby i leniwe; guziki żółtej kamizelki poruszały się w takt uderzeń starego serca. — Proszę — rzekła Ida. — Ma pan funta. A teraz idź pan sobie. — Pani jest szalenie uprzejma. Proszę mi dać swój bilet wizytowy. Dziś wieczór przyślę pani czek. — Nie mam biletu wizytowego — odparła Ida. — Ja też | sobą nie wziąłem. Ale to bez znaczenia. Charlie Moyne, za pośrednictwem firmy Carter i Galloway. Wszyscy mnie tu zorają. — No to w porządku — powiedziała Ida. — Zobaczymy się jeszcze. Muszę iść na górę. — Podam pani rękę. — Pomógł jej wstać. — Proszę powiedzieć, że panią przysyła Moyne. Dadzą specjalne warunki. Na zakręcie schodów obejrzała się. Schował do kamizelki funtowy banknot, przygładził wąsy, złotawe jeszcze na końcach jak plamy z nikotyny, zsunął melonik na bakier. Biedny stary, wcale się nie spodziewał, że dostanie forsę — pomyślała obserwując, jak stary wykolejeniec schodzi w dół z udaną beztroską. Na najwyższym piętrze było tylko dwoje drzwi. Otworzyła ie, na których ujrzała napis „informacja’1 . Z pewnością znajdzie tu Molly Pink. Istotnie Molly siedziała przy piecyku gazowym w ciupce niewiele większej od schowka na szczotki i cmoktała cukierek. Wchodzącą powitał szum dobywający się z czajnika. Dziewczyna z nalaną pryszczatą twarzą wpatrywała się w nią bez słowa. — Przepraszam — rzekła Ida. — Wspólnicy wyszli. — Ja do pani. Usta rozchyliły się, grudka toffi drgnęła na języku; czajnik szumiał. — Do mnie? — Tak — odparła Ida. — Niech pani uważa. Zaraz wykipi. Pani jest Molly Pink. — Napije się pani herbaty? — Pokoik od góry do dołu zapchany był aktami. Przez małe okienko, lata całe nie wycierane z kurzu, Ida ujrzała inny budynek. Tak samo rozmieszczone i tak samo zakurzone okna stanowiły jakby odbicie poprzednich. Na strzępach pajęczyny wisiała martwa mucha. — Nie lubię herbaty — odparła Ida. — To i dobrze, bo imam tylko jedną filiżankę — rzekła Molly, nalewając wrzątku do grubego imbryczka z nadtłu- czonym uszkiem. — Jeden z moich znajomych, nazwiskiem Moyne... — zaczęła Ida. — Ach, ten! — skrzywiła się Molly. — Właśnie poleciliśmy go wyrzucić na bruk. — Na maszynie do pisania rozłożony był numer pisma „Kobieta i Piękno” i Molly ustawicznie zerkała w tę stronę. — Na bruk? — Tak, na bruk. Przyszedł zobaczyć moich szefów. Próbował czarować. — Widział się z szefami pani? — Obaj wyszli. Chce pani toffi? — Dziękuję, boję się utyć — odparła Ida. — Znalazłam na to radę: nie jem śniadania. Ponad głową Molly Ida mogła zobaczyć napisy na aktach: „Komorne z Muddy Lane 1—6”, „Dzierżawa z majątku Wai- ne, Balham”, „Dzierżawy z...” Otaczała je duma posiadania,
bogactwa... — Przyszłam tu — powiedziała Ida — bo pani zetknęła się z pewnym moim przyjacielem. 42 U — Proszę usiąść — odparła Molly. — To krzesło dla klientów. Muszę ich zabawiać. Pan Moyne nie jest naszym przyjacielem. — Ależ nie Moyne. Chodzi o kogoś, kto się nazywał Hale. — Nie chcę mieć więcej do czynienia z tą sprawą. Szkoda, że pani nie widziała moich szefów. Byli wściekli. Musiałam mieć wolny dzień z powodu śledztwa. Następnego dnia trzymali mnie do Bóg wie której. — Chciałabym tylko dowiedzieć się, co się stało? — Co się stało? Moi szefowie, jak się wśoiekają, to są okropni. — Ależ ja myślę o Fredzie... Hale. — Ja go właściwie nie znałam. — Mówiła pani na śledztwie, że ten mężczyzna podszedł... — Jaki tam mężczyzna. Dzieciak. Znajomek Hale’a. — Ale w gazecie pisze... — Och! Pan Hale powiedział, że go nie zna. To samo i ja bym powiedziała, ale nie pytali mnie o to. Pytali tylko, czy w jego zachowaniu było coś dziwnego. No cóż, nie było nic takiego dziwnego. Po prostu był przestraszony, to wszystko. Wielu przestraszonych już tu widzieliśmy. — Ale im pani tego nie powiedziała? — Nie ma w tym nic niezwykłego. Od razu wiedziałam, 0 co się rozchodzi. Winien był temu młodziakowi pieniądze. Wielu takich już tu widzieliśmy. Ot, choćby Charlie Moyne. — On był przestraszony, prawda? Biedny, stary Fred. — „Nie jestem żaden Fred” powiedział ostro, trzeba pani wiedzieć. Ale ja doskonale zrozumiałam. A i moja koleżanka także samo. — Jak wyglądał tamten chłopak? — Chłopak jak chłopak. — WysOki? — Niespecjalnie. — Blondyn? — A bo ja wiem? — Ile mógł mieć lat? — Pewno tyle co ja. — To znaczy ile? — Osiemnaście — odparła Molly, nie przestając cmoktać toffi i patrząc zuchwale na Idę ponad maszyną do pisania 1 parującym czajnikiem. — Czy chciał pieniędzy? — Nie miał czasu mówić o pieniądzach. — Nie zauważyła pani nic więcej? — Strasznie chciał, żebym z nim poszła. Ale ja nie mogłam pójść bez koleżanki, która była razem ze mną. — Dziękuję — rzekła Ida. — Zawsze coś niecoś się dowiedziałam. — Pani jest detektywem? — spytała Molly. — E nie, tylko byłam z nim w przyjaźni. W tym jest coś podejrzanego. Na pewno. Znów przypomniała sobie, jaki był przerażony w taksówce, i wracając w przedwieczornym słońcu ulicy Holborn do siebie, wspominała
znów, w jaki sposób, nim zeszła do toalety, wręczył jej dziesięć szylingów. Prawdziwy dżentelmen. Może to ostatnie kilka szylingów, jakie miał, a tamci — ten chłopiec — napastowali go o pieniądze. Może Fred był zrujnowany jak Charlie Moyne? I te- raz, gdy w pamięci jego twarz stawała się trochę zamglona, mimo woli Ida zaczęła przypisywać mu pewne rysy Charlie Moyne’a, a zwłaszcza jego krwią nabiegłe oczy. Obaj interesowali się sportem, obaj byli rozrzutni, prawdziwi dżentelmeni. ; W hallu „Imperialu” siedzieli handlarze o obwisłych podbródkach, promienie słońca załamywały się w gałęziach platanów, a w pensjonacie przy Coram Street dzwoniono na her- batę. >Spróbuję zrobić seans — pomyślała Ida — i dowiem się prawdy. Gdy weszła do mieszkania, zobaczyła na stoliku w hallu pocztówkę, pocztówkę z molo w Brighton. Gdybym tak była przesądna — pomyślała — gdybym tak była przesądna... Odwróciła ją. To tylko Phil Corkery; prosił, żeby przyjechała. Co roku dostawała identyczne pocztówki z Eastbourne czy Hastings. Raz tylko z Aberystwyth. Ale nigdy nie spełniła prośby. Nie miała zamiaru ośmielać Phila. Takie ciepłe kluski. Nie był, zdaniem Idy, prawdziwym mężczyzną. Przechyliła się przez poręcz schodów wiodących do sutereny i zawołała starego Crowe. Potrzebowała kogoś do urządzenia seansu, a wiedziała, że sprawi mu tym przyjemność. — Wujku Crowe! — krzyknęła wpatrując się w dół kamiennych schodów. — Wujku Crowe! — Czego chcesz, Ida? — Chcę zrobić seans. Nie czekając na gościa, wróciła do swojej kawalerki, żeby wszystko przygotować. Okno wychodziło na wschód i w po koju — bez słońca — zimno już było i mroczno. Ida zapaliła gaz i chcąc zakryć szare niebo i kominy, zasunęła stare, czerwone, pluszowe portiery, poprawiła poduszki na tapczanie i przysunęła do stołu dwa krzesła. W oszklonej szafce odbijało się jej życie, dobre życie: porcelanowe figurki kupione kiedyś nad morzem, fotografia Toma, Edgar Wallace, Netta Syrett ze straganu używanych rzeczy, trochę nut, książka Priestleya „Dobrzy towarzysze”, fotografia matki, znów porcelana, kilka zwierzątek z drzewa i sznurka, bibeloty, które dał jej ten, tamten czy ów, „Kapitan Sorrel i syn”, deseczka. Ostrożnie wyjęła deseczkę i zamknęła szafkę. Płaski owalny kawałek politurowanego drewna na malutkich kółkach wyglądał jak coś, co wypełzło z szuflady kuchennej w suterenie, choć w rzeczywistości deseczka była dziełem wujka Crowe, który właśnie, zapukawszy delikatnie, wśliznął się do pokoju: siwe włosy, szara twarz, krótkowzroczne oczy kopalnianego kucyka, mrugające od blasku nagiego klosza lampy. Ida zarzuciła na lampę różowy szal, by światło nie raziło gościa. — Chcesz o coś spytać deseczki, Ida? — zainteresował S'ę wujek Crowe. Drżał lekko ze strachu i podniecenia. Ida za- temperowała ołówek i umieściła go na dziobie deski. — Siadaj, wujku Crowe. Coś ty porabiał przez cały dzień? — Pod dwudziestym siódmym był pogrzeb. Jednego z tych hinduskich studentów. — I ja też byłam na pogrzebie. Czy twój to był przyzwoity pogrzeb? — W tych czasach nie ma przyzwoitych pogrzebów, nie ma pióropuszy. Ida lekko popchnęła deseczkę. Deseczka przesunęła się bokiem przez politurowany stół, jeszcze bardziej podobna do jakiegoś robaka. — Ołówek jest za długi — zauważył wujek Crowe. Siedział ściskając ręce między kolanami i pochylony naprzód, obserwował deseczkę. Ida przesunęła ołówek nieco wyżej. — Przeszłość czy przyszłość? — spytał wujek Crowe, z lekką zadyszką. — Dzisiaj ja chcę wejść w kontakt — powiedziała Ida. — Z żywym czy z umarłym?
— Z umarłym. Dziś .po południu widziałam, jak go palili. W kremotorium. No dalej, wujku Crowe. Dawaj tu swoje paluchy. — Zdejmij lepiej pierścionki — powiedział, wujek Crowe. — Złoto przeszkadza. Ida poszła za jego radą, położyła czubki palców na deseczce, która zapiszczała oddalając się od niej po arkuszu papieru. — No dalej, wujku Crowe. — Nie słucha się — stwierdził z chichotem wujek Crowe i oparłszy kościste drżące palce na samym brzegu deseczki, jął bezwiednie wybijać na niej werbel. — O co chcesz się spytać, Ida? — Jesteś tu, Fred? Deseczka zapiszczała pod ich palcami i wędrując tu i tam po arkuszu, zaczęła rysować długie linie. — Ma swoją wolę — rzekła Ida. — Sza! — syknął wujek Crowe. Deseczka podskoczyła trochę tylnym kółkiem i zatrzymała się. — Możemy teraz zobaczyć — powiedziała Ida. Odsunęła deseczkę na bok. Oboje wpatrywali się chwilę w plątaninę kresek. — O, tutaj można wyczytać Y — osądziła Ida. — Albo może to N. — Bądź co bądź coś w tym jest. Spróbujmy jeszcze. — Oparła mocno palce na deseczce. — Co się z tobą stało, Fred? — Deseczka natychmiast odsunęła się. Cała niepokonana wola Idy udzieliła się teraz jej palcom: nie chce tym razem żadnych nonsensów. A po drugiej stronie deseczki szara twarz wujka Crowe marszczyła się ze skupienia... — Fisze... prawdziwe litery — rzekła Ida z triumfem i gdy jej własne palce rozluźniły na chwilę uchwyt, mogła odczuć, jak deseczka odsuwa się zdecydowanie jakby na czyjś rozkaz. — Pst, cicho — szepnął wujek Crowe, ale deseczka podskoczyła i zatrzymała się. Odsunęli ją i wyraźnie zobaczyli dużymi, cienkimi literami wypisane słowo, ale słowo, którego nie znali: SUKILL.. — Wygląda jak imię — zdecydował wujek Crowe. — Musi to coś znaczyć — zauważyła Ida. — Deseczka zawsze coś powie. Jeszcze raz spróbujmy — i znów mały drewniany robak zaczął uciekać, rysując swój kręty ślad. Lampa czerwono paliła się pod szalem, a wujek Crowe pogwizdywał cicho przez zęby. — Teraz — powiedziała Ida i podniosła deseczkę. Na ukos przez papier biegło długie poszarpane słowo: FRESAMOLLOKO. — No, no — odezwał się wujek Crowe. — To ci tasiemiec, nie słowo. Nic z tego nie zrobisz, Ida. — Ejże? A może mi się uda — odparła. — No cóż,, j,asne; 46 ś Mlwa jak słońce. FRE to skrót od Fręd, a SAMO od samobójstwa, no i OKO, to, co mówię zawsze: oko za oko, ząb za ząb. — No a te dwa L? — Nie wiem jeszcze, ale pomyślę. — Przechyliła się w tył na fotelu z poczuciem tryurhfu i siły. — Nie jestem przesądna — powiedziała — ale z tym nie można walczyć. Deska wie. — Wie — potwierdził wujek Crowe, "wciągając przez zęby powietrze. — Jeszcze jedna próba? — Drewienko posunęło się, zapiszczało i nagle zatrzymało się. Najwyraźniej w świecie wpatrywało się w Idę imię PHIL. — No, no — bąknęła Ida rumieniąc się lekko. — Zjesz herbatnik?