uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 757 909
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 978

Graham Heather - Barwy nocy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :805.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Graham Heather - Barwy nocy.pdf

uzavrano EBooki G Graham Heather
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 44 osób, 50 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 137 stron)

1 Heather Graham Barwy nocy

2 PROLOG Noc nie miała przed nim tajemnic. Kiedy stąpał po wilgotnej ziemi, przemykając niczym cień pośród starannie przystrzyżonych krzewów, jego kroki były lekkie i bezszelestne jak podmuch wiatru. Tę bezcenną umiejętność przekazali mu w genach przodkowie. To dzięki nim poruszał się z wdziękiem leśnego zwierzęcia, polował z zaciekłością i sprytem pantery i dążył do celu wytrwale jak dumny orzeł. Wspomniane dziedzictwo nie miało jednak nic wspólnego z nocnymi manewrami, w które bawił się dziś - ubrany w czarne dżinsy i czarny golf. Nawet czarne adidasy. Barwy nocy, by łatwiej stać się niewidzialnym. Przygarbiony i czujny, przez pól godziny cierpliwie obserwował dom. Potem zaczął go powoli okrążać, kryjąc się między palmami i krzewami hibiskusa. Budynek tonął w ciemności i ciszy. Nawet nisko wiszące gałęzie sosen nie wydawały najmniejszego szmeru. Zrobił sobie krótki odpoczynek, by zaraz zacząć kolejne okrążenie. Po pewnym czasie zatrzymał się na tyłach domu. Nadal nic nie mąciło ciszy, ale wyczul nieznaczny ruch powietrza. Dopiero po chwili wyłapał jakiś dźwięk. Kroki. Lekkie, ostrożne, stawiane z rozmysłem. W bladym świetle księżyca zamajaczyła sylwetka. Podobnie jak on, w czerni od stóp do głów. Czarne dżinsy. Luźny sweter. I czarna kominiarka. Intruz po- starał się, by nikt nie rozpoznał jego twarzy ani płci. I najwyraźniej postawił sobie jeden cel: dostać się do środka. Nie spuszczał oka ze smukłej postaci, która zastygła w bezruchu niczym młoda łania, gdy zwietrzy niebezpieczeństwo. Widocznie uznała, że nic jej nie grozi, gdyż poruszyła się i porzuciwszy bezpieczne schronienie w gęstym cieniu pod koronami drzew, szybko podbiegła do dwuskrzydłowego okna. Czekał w napięciu, obserwując, jak przez kilka sekund zmaga się, by je

3 otworzyć. Naraz tarcza księżyca skryła się za chmurami. Gdy zabrakło bladej poświaty, w ciemności czarnej jak atrament utonęły nawet cienie. Tajemnicza postać nadal zmagała się z oknem. Gdy wreszcie się poddało, zwinnie wskoczyła na parapet, by po chwili zniknąć w mrocznym wnętrzu domu. Dopiero wtedy ruszył z miejsca. Bezszelestnie jak nocna zjawa. Pod jego stopami nie trzasnęła nawet jedna gałązka. Chyłkiem podkradł się do okna i ostrożnie zajrzał do środka. Wąski strumień światła z malej latarki skakał nerwowo po ciemnym pokoju, odbił się od białej framugi i zniknął za drzwiami. Sprężyście wskoczył na parapet i po chwili był już po drugiej stronie. Ruszył w ślad za światłem, które zaprowadziło go do salonu. Kryjąc się w gęstym mroku, obserwował chaotyczny taniec wiązki światła. Najpierw z ciemności wyłoniła się kanapa zarzucona kolorowymi afganami; następnie fortepian stojący na niewysokim podeście. Wreszcie półki z książkami i obrazy, a obok nich strzelby, luki, kołczany pełne strzał oraz dzidy. Po lewej stronie, na niewysokim podwyższeniu oddzielonym od reszty salonu ozdobną kutą balustradą, stało masywne tekowe biurko. I właśnie ono zainteresowało intruza. Snop światła zatrzymał się na blacie wyłożonym skórą. Nerwowe dłonie zaczęły pośpiesznie wyciągać szuflady i przetrząsać ich zawartość. Zmrużył oczy i przez chwilę przyglądał się poczynaniom włamywacza. Potem zaczął skradać się w jego stronę. Jego ruchy miały w sobie sprężystość i gibkość drapieżnego kota. Trzasnęła zbyt mocno pchnięta szuflada. Zamaskowany osobnik zamarł, a potem zaczął świecić latarką we wszystkie strony. Przyczaił się za kanapą i odczekał, aż znów zaszeleszczą papiery. Teraz... Przemknął przez pokój jak wiatr. Po drodze wprawnym ruchem wyciągnął strzałę z kołczanu i trzymając ją w zębach, przeskoczył przez balustradę i zacisnął palce na gardle przeciwnika. - Coś ty za jeden, do jasnej cholery? - warknął, dźgnąwszy go w żebra stalowym grotem. - I czego tu chcesz? Wyczuł lodowaty dreszcz przerażenia, który odebrał intruzowi zdolność ruchu. - Ja... - Drżący szept uwiąż! w gardle zdławionym żelaznym uściskiem. Przeciwnik był bez szans, rozluźnił więc chwyt i cofnął rękę, w której trzymał strzałę. - Rzućmy nieco światła na sytuację - wycedził. Puścił go i pewnie podszedł do biurka. Tu jednak popełnił błąd, zbyt pochopnie lekceważąc przeciwnika. Ten bowiem wykorzystał okazję. Obrócił się jak fryga, zwinnie przeskoczył

4 balustradę i rzucił się do ucieczki. - Niech cię jasny szlag! - Jednym susem przesadził kratę i ruszył w pościg. Kiedy minąwszy hol wpadł do pokoju, uciekinier stał już na parapecie. - Stój! - wrzasnął. Tym razem nie zamierzał pozwolić mu się wymknąć. Z całych sił naprężył mięśnie i rzucił się do przodu, włamywacz zaś, zamiast czmychnąć do ogrodu, skoczył wprost na niego. Niewiele brakowało, by znów udało mu się uciec. Dosłownie w ostatniej chwili uchwycił wełniany sweter. Zacisnął palce z taką silą, że miękka dzianina nie wytrzymała i został z kawałkiem przędzy w dłoni. Osobnik jakimś cudem zdołał się wywinąć. Zorientował się, że nie umknie przez okno, więc rzucił się do drzwi. Znów go gonił. Miał tę przewagę, że był na swoim gruncie. Tylko on wiedział, że w domu nie ma drugiego wyjścia. W szaleńczej gonitwie pobiegli na piętro. Włamywacz zaczynał tracić zimną krew; zdesperowany, biegł na oślep, łudząc się, że jakoś zdoła umknąć. Ich prędkie kroki zadudniły na deskach drewnianej antresoli ponad pokojem. Zbieg kierował się ku drzwiom na końcu korytarza. Dopadł ich, lecz zamiast ukryć się w pokoju, obejrzał się za siebie. Prześladowca był tuż-tuż... Dopiero wtedy wpadł do pokoju i próbował zatrzasnąć drzwi. Ale było już za późno. Ten, który go gonił, z całej sil naparł ramieniem na masywne drewno. Rozległ się łomot i po chwili siedział intruzowi na karku. Impet, z jakim się na niego rzucił, wepchnął ich obu do środka, wprost na wielkie, centralnie ustawione łoże. Zaczęła się bezładna szamotanina. Intruz bronił się, wierzgając i tłukąc na oślep pięściami, wijąc się jak piskorz. Mimo to był bez szans. Atakujący miał nad nim olbrzymią przewagę. W milczeniu siłował się z nim, próbując go obezwładnić. W pewnej chwili trafił dłonią na jakąś krągłość. Jędrną, ale przyjemnie miękką. Pełną i ponętną. Zupełnie jak kobieca pierś. Tego się nie spodziewał. - Nie! Proszę! - Głos intruza z pewnością należał do kobiety. Przestraszonej. Nie, raczej śmiertelnie przerażonej. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, z trudem łapała oddech. Mimo to nie przestawała walczyć...Usiadł na niej i unieruchomił jej ręce. - Dobra - wysapał. - Gadaj, coś ty za jedna i po diabla tu przyszłaś? Księżyc wyszedł nagle zza chmur i przez okno wlało się srebrzyste światło, zalewając sypialnię bladą poświatą. Spojrzał na zamaskowaną kobietę, którą teraz widział całkiem wyraźnie. Szybkim ruchem ściągnął jej kominiarkę. Najpierw zobaczył bujne,

5 błyszczące włosy, których gęste pasma lśniły w świetle księżyca jak wypo- lerowana miedziana moneta. Potem przyjrzał się jej twarzy... Szeroko otwarte, zielone kocie oczy w oprawie gęstych rzęs przeszywały go czujnym spojrzeniem. Kobieta miała delikatne, ale wyraźnie zaznaczone kości policzkowe. Rude brwi. Prosty nos. Mocno zarysowane usta z pełną dolną wargą, zdradzającą zmysłowość. Nie ruszała się, ale odgadł, że się boi. Zradzało ją gwałtowne falowanie piersi. Uniósł się, lecz na wszelki wypadek trzymał ją zakleszczoną pomiędzy swoimi udami. Skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią złowrogo. Na jego ustach pojawił się cyniczny uśmiech. Znal te błyszczące zielone oczy. I lśniące rude włosy. Teraz już wiedział, dlaczego bez trudu przeskoczyła balustradę i poruszała się zwinnie jak tancerka. Bo nią była... Miał okazję poznać to miękkie i gibkie ciało, które teraz drżało jak w febrze. Wiele razy trzymał ją w ramionach, gdy oboje brali udział w tworzeniu pewnej iluzji. Wnosił ją na rękach po wspaniałych, biegnących łukiem schodach. Wtedy ten wymuszony kontakt nie sprawiał jej przyjemności. Czuł to, bo sztywniała, ilekroć jej dotykał. Czasem rzucała mu wrogie spojrzenie. Znał ją. Widział, jak zachowuje się, stojąc przed i za obiektywem. I jak tańczy. - Ach, panna Keller. Jak miło, że pani przyszła, choć przyznam, że ta wizyta mnie zaskoczyła! Nie dała się pani zaprosić na kieliszek wina, a jednak się spotykamy w moim łóżku. Powinno mi to pochlebiać, prawda? Niestety, nie pochlebia. - Pochylił się nad nią, wsparty na rękach, między którymi uwięził jej głowę. Jego twarz miała zacięty wyraz, w oczach płonął gniew. - Gadaj, Bryn! Po co się tu włamałaś? Czego szukasz? Nie znalazłaś tego wczoraj... - Wczoraj? - powtórzyła nerwowym szeptem. - Przestań się zgrywać! - warknął. - Tak, wczoraj. Uwierz mi, złotko, potrafię rozpoznać, kiedy ktoś plądrował w moich rzeczach. - Ale to nie ja... - Ciii! Uniósł się. Znieruchomiał. Po chwili ona też to usłyszała. Ktoś chodzi po salonie, skrada się... Sekundę później na dole skrzypnęły schody. Już miał wstać, ale zastygł przyczajony. Nagle skrzyżował ręce i chwyciwszy za brzegi golfa, szybko ściągnął go przez głowę. Blade światło księżyca przylgnęło do smagłej skóry na jego torsie i muskularnym brzuchu. - Ściągaj sweter! - syknął, zrywając narzutę po swojej stronie łóżka. - Nie!- Tak, i to zaraz! - rzucił. Brutalnie zepchnął ją na bok, wyszarpnął spod niej pościel i przykrył ją i siebie. - Do cholery! - cedził ledwie słyszalnym szeptem. -Nikt nie uwierzy, że odsypiamy ostry seks, jeśli położysz się w ubraniu! To ty mnie wciągnęłaś w tę idiotyczną kabałę, nie ja ciebie, więc

6 dostosujesz się do moich reguł! Wahała się, ale on nie zamierzał tracić czasu. Silnymi dłońmi zaczął ściągać z niej podarty sweter. - Przestań! - szepnęła i rozebrała się sama. Z bijącym sercem opadła na poduszkę i nakryła się po szyję. - Stanik też! - polecił szorstko. - Co z tobą? Nigdy się z nikim nie kochałaś? Trzęsła się z wściekłości i upokorzenia, lecz czuła, że on wie, co robi. Chciała rozpiąć biustonosz, ale ręce drżały jej tak bardzo, że nie mogła poradzić sobie z zapięciem. Wyręczył ją. Wystarczyło, że musnął dłonią jej plecy, a natychmiast przeszły ją ciarki, najpierw zimne, po chwili palące skórę żywym ogniem. Koronkowy biustonosz zsunął się z jej ramion. Złapała go i przycisnęła do siebie. Wolała nie ryzykować, że jej go zabierze. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. Niemal krzyknęła, gdy bez uprzedzenia położył rękę na jej brzuchu, tuż pod biustem, i przyciągnął ją do siebie. Zmusił ją, by przytuliła się do niego, i uwięził jej nogi między swoimi. Jego gorący oddech łaskotał ją w kark... Dla kogoś, kto patrzył z boku, wyglądali jak kochankowie zmęczeni miłością. Dla nich, a zwłaszcza dla niego, sen był w tej chwili abstrakcją. Mężczyzna, który ją przytulał, emanował energią i siłą witalną. Domyślała się, że w skupieniu nadsłuchuje, rejestrując najmniejszy szmer; że jest czujny i w każdej chwili gotowy do skoku. Jak polujący drapieżnik. Nie ruszał się, ale z napięcia drżały mu mięśnie. A ona każdą komórką ciała odbierała bijącą od niego pierwotną męską siłę... Dławił ją lęk. Przerażało ją zagrożenie, które na niego sprowadziła; przerażał odgłos zbliżających się kroków, wolnych i ostrożnych, wspinających się na piętro. Prócz lęku dręczyło ją coś, co sięgało samego dna duszy. Była to świadomość, że on jest tuż obok. Ze przypadkowo dotyka jej piersi. Ogrzewa ją ciepłem swojego ciała. Czuła się przy nim bezbronna, ale bezpieczna. Gdyby pozwoliła mu pokonać pewną granicę, musiałaby uznać, że pozwala mu sobą zawładnąć. Mężczyzna taki jak on bierze kobietę całą, z duszą i ciałem. Gdyby mu uległa, należałaby wyłącznie do niego. W zamian dałby jej coś, co jest wieczne jak czas i trwałe jak skała. Swoją siłę, która byłaby jej tarczą i mieczem w walce ze światem. Pod warunkiem, że by jej zapragnął... Obawiała się go. Od samego początku. Przeczuwała, że jeśli pozwoli sobie na chwilę słabości... Kroki. Wyraźnie się przybliżały. Jej domniemany kochanek przygarnął ją do siebie jeszcze mocniej. Zmysłowy dreszcz zmieszał się z narastającą falą strachu. - Zamknij oczy!

7 Jak odgadł, że bezradnie wpatruje się w mrok? On też patrzył, była tego pewna. Tyle że spod przymkniętych powiek, tak by nie można było dostrzec mrocznego blasku jego oczu. Ktoś stanął w drzwiach. Wstrzymała oddech, sparaliżowana świadomością, że jest obserwowana. Coś skrzypnęło... To stara deska podłogowa zdradziła intencje nieproszonego gościa. Ten zaś, najwyraźniej usatysfakcjonowany tym, co zobaczył, odwrócił się i zaczął schodzić na dół. Mężczyzna leżący obok był niewiarygodnie szybki. W mgnieniu oka wyskoczył z łóżka i znalazł się przy drzwiach. Chciał wykorzystać fakt, że włamywacz nie spodziewa się ataku. - Co, do jasnej cholery, robisz w moim domu? - krzyknął, goniąc go po schodach. Odpowiedział mu huk wystrzału, który w ciemności wyglądał jak nagła eksplozja krwawej purpury i intensywnej żółci, i Zdążył się uchylić. Pocisk świsnął mu koło ucha i utkwił w futrynie. Włamywacz rzucił się do ucieczki. Biegł za nim, kryjąc się za balustradą, gdy padały kolejne strzały. Bandyta miał jednak parę sekund przewagi. Pierwszy dopadł drzwi i, przestrzeliwszy zamki, zniknął w ciemnościach. Zawarczał silnik; spod buksujących kół strzelił żwir. Samochód z wyłączonymi światłami odjechał na pełnym gazie. Wrócił do domu i szybko wbiegł na górę. Siedziała na łóżku, skromnie okryta kołdrą. Splątane włosy otaczały jej pobladłą twarz i spływały na ramiona. Jej oczy, których kolor i wyraz tak bardzo go oczarowały, były szeroko otwarte. I wciąż pełne lęku. Uśmiechnął się ponuro i zamknął za sobą drzwi. Drgnęła, słysząc, jak stuknęły. Dobrze, że się go boi. Niech czuje respekt. Powinna. W końcu włamała się do jego domu, szperała w jego rzeczach i, co gorsza, ściągnęła tu jakiegoś bandytę, który poszatkował mu ściany kulami. - No dalej, Bryn, mów. Co jest grane? Nerwowo zwilżyła usta i spojrzała na podłogę gdzie powinien leżeć zniszczony sweter. Owinęła się szczelniej kołdrą i schyliła, by go poszukać, lecz powstrzymał ją szybki ruch. Usiadł obok niej. Uśmiech nie schodził z jego ust, gdy stopą mocno przydepnął jej ubranie. - Koniec uników, Bryn. Znam tylko jeden sposób, żeby do ciebie trafić. Musisz poczuć się bezbronna. Nawet jeśli to oznacza półnaga, cóż... Wykonał rękami teatralny gest wyrażający rezygnację. Opadła na poduszkę. Co za straszny pech, że na własne życzenie zrobiła sobie z niego wroga. Chciał, by poczuła się bezbronna. - Bryn! - Jej imię zabrzmiało w jego ustach jak groźba. - Ja... nie mogę ci nic powiedzieć!

8 - Radzę spróbować. Albo dzwonię na policję. - Nie! Lee, błagam! Nie rób tego... - Więc słucham! Mów, kto włamuje się do mojego domu. I dlaczego jakiś kretyn do mnie strzela. - Dobrze, już dobrze! Ale musisz przyrzec, że nie zawiadomisz policji! - Zielone oczy, których spojrzenie bywało promienne i niewinne, kuszące i uwodzicielskie, dumne i czasem krnąbrne, ale nigdy przygaszone, pokorne czy błagalne, napełniły się łzami. Powstrzymała je wysiłkiem woli, nie umiała jednak zapanować nad drżeniem warg. - Posłuchaj, Lee, wiem, że nie byłam wobec ciebie w porządku, ale zaręczam, że miałam powody. Zdaję sobie sprawę, że nie mam prawa prosić cię o pomoc, a jednak jestem zmuszona to zrobić. Proszę cię, Lee! Obiecaj, że nie będziesz włączał w to policji! Ci, którzy to zrobili... mają Adama! Zaskoczony uniósł brwi. - Niech ci będzie - zgodził się po chwili. - Nie zawiadomię policji, w każdym razie nie teraz. Obiecuję. - Chodzi o zdjęcia - oznajmiła. - Zdjęcia? - powtórzył, nic z tego nie rozumiejąc. - Te, które zrobiłaś w czwartek? - Tak. Włączył nocną lampkę, a potem podszedł do szafy i zaczął czegoś szukać. W końcu wyciągnął koszulę w prążki. - Wkładaj - nakazał. - Twój sweter zakończył już swój żywot. Idę na dół zaparzyć kawę. Bądź w kuchni za pięć minut. Chcę usłyszeć od ciebie całą historię, bez skrótów i pomijania niewygodnych wątków. Wyszedł, a ona mocno zacisnęła powieki. Czemu mnie to spotyka? - myślała zdesperowana. Gdybym tamtego dnia skierowała obiektyw w inną stronę... Adam byłby dziś w domu. A ona nie musiałaby błagać o pomoc człowieka, którego od początku traktowała jak wroga. I którego błędnie oceniła i zlekceważyła. Mężczyznę, który budził w niej lęk nawet wtedy, gdy ją do siebie tulił. Który potrafił rozbudzić jej zmysły, szepcząc coś do ucha, a przelotnym dotykiem przyprawiał ją o dreszcz rozkoszy. I który mógł ją wykorzystać, a potem porzucić jak wysmagany wiatrem kawałek drewna na piaszczystym brzegu wśród kompletnej pustki. Teraz leży w jego łóżku. Kilka minut temu on był obok, dotykał jej tak, jak mógłby dotykać kochanek... Odrzuciła przykrycie i usiadła. Drżącymi rękoma włożyła jego koszulę i szybko zapięła guziki. Zdążyła poznać go na tyle, by wiedzieć, że nie rzuca słów na wiatr. Jeśli czegoś żąda, z pewnością to wyegzekwuje. Mogła się domyślić, że jeśli za

9 pięć minut nie stawi się na dole, on sprowadzi ją siłą. Nie chciała z nim rozmawiać, ale wolała nie kusić losu. Zbyt wiele miała do stracenia. Westchnęła z rezygnacją. W pewnym sensie czuła ulgę, że wreszcie to z siebie wyrzuci. I że powie to właśnie jemu. Gdyby od razu do niego z tym przyszła, być może sprawy nie zaszłyby tak daleko. Ten przerażający człowiek, który ją śledził, może być bardzo niebezpieczny, ale... Nawet jeśli, to był najbardziej pechowym bandytą, o jakim słyszał świat. Zamknęła oczy i wzięła kilka głębokich oddechów. Za moment zejdzie na dół i stanie twarzą w twarz z Lee. Opowie mu wszystko, od początku. Od początku. Czy ktoś mógł to przewidzieć? ROZDZIAŁ PIERWSZY - Auaaa! Słysząc głośny i przenikliwy krzyk, Bryn skoczyła na równe nogi. Rzuciła książkę, nad którą próbowała się skupić, i pobiegła do ogródka na tyłach domu. Minęło półtora roku od chwili, gdy los wyznaczył jej rolę opiekunki, a ona nadal nie potrafiła rozpoznać, które wrzaski oznaczają ból, a które dobrą zabawę. Tym razem była to zabawa. Mrożący krew w żyłach ryk wyrwał się z gardła siedmioletniego Briana, najstarszego z jej bratanków, który na widok jej przerażonej miny stwierdził ze spokojem: - Ciociu, my się tylko bawimy. Jestem Gringold! Bóg wody i światła! Walczę z armią Mrocznego Psa - wyjaśnił, prężąc pierś i wymachując plastikowym mieczem.- A ja jestem Tor Wspaniały! - krzyknął Keith, sześciolatek grający drugie skrzypce pośród trojki braci. - O? - Bryn uniosła brwi. Tłumiąc uśmiech, pomyślała, że nawet nie musi pytać, komu przypadł w udziale wątpliwy zaszczyt bycia Mrocznym Psem. Jej spojrzenie powędrowało w stronę czteroletniego Adama. Jako najmłodszy zawsze dostawał rolę czarnego charakteru. Ponieważ nie starczyło dla niego plastikowych mieczy ani pokryw od kosza na śmieci udających tarcze, jego bronią był mały kij bejsbolowy, a tarczą kawałek kartonu. Jeszcze przed chwilą miała ochotę wytargać ich za uszy za to, że tak ją nastraszyli, ale chłopczyk rozbroił ją swoją słodką minką. Toteż roześmiała się i zabrała mu kij. - Tor Wspaniały, tak? - huknęła, patrząc srogo na Keitha. - A ja jestem Biała Wiedźma - oznajmiła groźnie. - Zaraz zapłacicie mi za to, że przez was przedwcześnie osiwiałam! Chłopcy z piskiem rozbiegli się po małym ogródku, a ona goniła ich, bijąc lekko kijem po pupach. Wreszcie niedawni wrogowie zrozumieli, że w

10 jedności siła. Na trzy cztery wskoczyli jej na plecy i przewrócili ją na trawę. - Błagaj o litość, Biała Wiedźmo! - nakazał Brian. - Nigdy! -zawołała, udając przerażenie. W tej samej chwili w kuchni zadzwonił telefon. - Błagaj o litość! - Keith jak zawsze naśladował starszego brata. - Złaźcie ze mnie, dzikusy! Obiecuję, że później będę błagała o litość. Teraz muszę odebrać telefon.- Nieee, ciociu Bryn! Chłopcy byli bardzo rozczarowani, ale pozwolili jej wstać. Posłała im buziaka i pobiegła do telefonu. - Bryn? - Barbara? - We własnej osobie. Co ty robisz? Jesteś strasznie zasapana. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? Choć przyznam, że wreszcie chciałabym ci przeszkodzić... wiesz, w czym. Bryn skrzywiła się. Barbara nie mogła pojąć, skąd u niej tyle niechęci do męskiego towarzystwa. Nie trafiało do niej tłumaczenie, że to skutek uboczny nieudanego związku. - Spokojnie, w niczym mi nie przeszkodziłaś - uspokoiła przyjaciółkę. - Oczywiście nie licząc śmiertelnej walki dobra ze złem. Z czym dzwonisz? - Mam coś dla ciebie. - Jakieś zlecenie? Wspaniale! Niedługo uporam się ze zdjęciami przyrody do folderu. W rewii też mi się kończy zastępstwo, więc zaczynam się martwić o pieniądze. Co masz, chałturę czy sesję zdjęciową? Barbara roześmiała się. - Oj, Bryn, z ciebie to jest niezły numer. Masz szczęście, że trafiłaś na taką agentkę jak ja. Sama powiedz, kto inny potrafiłby cię sprzedać jednocześnie jako fotografa i jako tancerkę? - Pewnie nikt - przyznała rzeczowo. - Już widzę te olbrzymie billboardy: „Bryn Keller: kobieta pracująca - mistrzyni w łapaniu dziesięciu srok za ogon”. - No, jesteś dla siebie niesprawiedliwa. Przecież wiesz, że w obu zawodach jesteś świetna - zapewniła Barbara. Bryn milczała. Była dobrą tancerką i dobrym fotografem, ale przekonała się, że bycie „dobrą” nie gwarantuje sukcesu. Oznacza tylko, że jeśli dopisze ci szczęście, będziesz miała pracę. Po chwili roześmiała się. - Cóż, może gdybym parę lat temu zdecydowała, czy chcę tańczyć, czy fotografować, byłabym dziś kobietą sukcesu. - Możliwe, dziecino, ale wtedy nie dostałabyś zlecenia, które mam dla ciebie - wtrąciła trzeźwo Barbara. - A mam ofertę nie do odrzucenia. Dwa w jednym: dziś tańczysz, jutro robisz zdjęcia. Co ty na to?

11 - Super! Kogo fotografuję i dla kogo tańczę? - Dla jednej i tej samej osoby. - Poważnie? - zdziwiła się. - A któż to taki? - Lee Condor. - Ten Indianin, co to jest gwiazdą rocka? - Pół-Indianin. I nie żaden gwiazdor, tylko poważny muzyk - sprostowała Barbara. - Nie zapominaj o tym, kwiatuszku. - O czym? Że pół-Indianin czy że muzyk? - Jedno i drugie - zaśmiała się Barbara. - Lee nie wypiera się indiańskich korzeni, ale też nie robi z tego wielkiej sprawy. Zaliczył dwa lata w sławnej szkole muzycznej Julliard, gdzie uczyła jego matka, i dwa lata w Królewskim Konserwatorium. Ma prawo nazywać się muzykiem. - Sama nie wiem, Barb. Jakoś nie przepadam za facetami, którzy farbują włosy na czerwono i miotają się po scenie, jakby uprawiali miłosne zapasy. Nie będę się czuła komfortowo, pracując dla kogoś takiego. - Laleczko, on wcale nie ma czerwonych włosów, tylko czarne jak skrzydło kruka! I wcale nie zachowuje się jak seksualny zapaśnik. Przez pięć lat był żonaty i nawet taki brukowiec jak „National Enquirer” nie miał czego się przyczepić. Teraz jest wdowcem. Zresztą o czym my mówimy? Przecież nie będzie twoim partnerem, tylko pracodawcą - zniecierpliwiła się. - Co cię nagle ugryzło? Pracowałaś z dziesiątkami przeróżnych facetów. Każdy, który próbował cię poderwać, kończył jak Titanic. Czemu ni z tego, ni z owego boisz się Condora? Przecież nawet go nie znasz? - Nie boję się! - zaprotestowała, ale musiała uczciwie przyznać, że to niezupełnie prawda. Gdy padło jego nazwisko, poczuła przypływ adrenaliny. Znała go, jak zna się Beatlesów, Rolling Stonesów czy Duran Duran, i nie miała powodu, by obawiać się go albo z góry zakładać, że jest świrem. A jednak się bała... Chyba zgłupiałam, prychnęła. Lęk był irracjonalny, ale nie mogła go zignorować. I musiała uczciwie przyznać, że dobrze wie, gdzie szukać jego źródła. Wszystko zaczęło się od teledysku. Chłopcy oglądali kiedyś film w telewizji. Po jego zakończeniu stacja puściła wideoklip grupy Lee Condora. O dziwo, na klipie w ogóle nie było typowych rockowych scen. Żadnych dymiących gitar ani długowłosych rockmanów pastwiących się nad instrumentami. Nie było nawet przebitek na Condora grającego na perkusji. Ilustracją do piosenki o miłości była historia utrzymana w gatunku fantasy. Teledysk został zrealizowany tak profesjonalnie, że zdjęcia wyglądały jak fragmenty fabularnego filmu: rycerze na rumakach pędzący we mgle w stronę zamku; wielka bitwa; bohaterka, dla której ratunek nadszedł zbyt późno i teraz

12 umiera w ramionach ukochanego. Przez całe cztery minuty Bryn wpatrywała się w ekran jak urzeczona. W końcowej scenie kamera pokazała zbliżenie twarzy rycerza w zbroi. Przez niewielkie otwory w opuszczonej przyłbicy patrzyły groźne oczy. Miały niezwykły kolor ciemnego bursztynu. Nadal je pamiętała - aż zbyt dobrze. I nadal budziły w niej niepokój. - Nie boję się, Barbaro - powtórzyła. - Po prostu nie rozumiem, po co Lee Condor miałby kręcić teledysk w Tahoe? Źle mu w Hollywood? - Co ty, niedzisiejsza jesteś? Przecież on wcale nie mieszka w Hollywood. Ma dwa domy. Jeden w Fort Lauderdale, a drugi tutaj. - Poważnie? - Tak, kupił go już dawno. Mało kto o tym wie, bo Lee strzeże prywatności. W ogóle niewiele o nim wiadomo. - Tak? A ja mam wrażenie, że ty wiesz całkiem sporo - rzuciła uszczypliwie. - Mhm. Chętnie dowiedziałabym się więcej. - Lubisz takich hardrockowców, prawda? - zapytała Bryn. Ku jej zaskoczeniu Barbara zawahała się. - Lee to dziwny człowiek - stwierdziła po chwili.- Serdeczny i spokojny. Ale kiedy mu się dobrze przypatrzysz, masz wrażenie, że posiada jakiś szósty zmysł. Jest wyjątkowo przenikliwy i spostrzegawczy. A jaki jest przystojny! Ma niesamowite oczy... Wprawdzie wygląda na chudego i żylastego, ale jak się człowiek dokładniej przyjrzy i zobaczy te szerokie bary... - Barbara wes- tchnęła. - Ja w każdym razie dostaję na jego widok gęsiej skórki. Nie znam bardziej męskiego faceta. Bryn sama słyszała, że jej śmiech zabrzmiał sztucznie. Raz już miała okazję poznać taki chodzący okaz męskości. I to poznać aż za dobrze. Czy właśnie z powodu tego podobieństwa Lee Condor od razu wzbudził w niej niechęć? Czy możliwe, że wystarczyło jej raz spojrzeć w jego ogniste oczy, by w głowie natychmiast włączył się sygnał alarmowy? Instynkt samozachowawczy ostrzegł ją, by trzymała się z dala od tego mężczyzny. Podejrzewała, że dla niego zaspokajanie żądz i zachcianek jest równie naturalne jak oddychanie. Jej były narzeczony, Joe, był taki sam. Dla kogoś, kto umie odczytać znaki ostrzegawcze, były one aż nadto widoczne. Jak jaskrawy neon, który krzyczy: Kobieto, miej się na baczności! Ten facet najpierw pokaże ci niebo, by za chwilę urządzić na ziemi piekło. Na szczęście mądra kobieta wpada w sidła tylko raz w życiu, nigdy dwa. - Rozumiem, że nasz idol szuka tancerzy do nowego teledysku - powiedziała, otrząsając się ze wspomnień. - A jak to się ma do robienia zdjęć? - Lee widział zdjęcia promocyjne, które robiłaś dla moich klientów. Najpierw

13 długo się przyglądał, a potem zapytał, czy znam ich autora. No to mu o tobie powiedziałam. - Dzięki. - Od tego są agenci. - Barbara nie kryła samozadowolenia. - Słuchaj, muszę jeszcze zorganizować dwudziestu tancerzy, więc nie mam czasu gadać. Chryste, jak ja kocham tego faceta! Tylko pomyśl o moim honorarium! Chyba sama zacznę tańczyć z radości. Ale mi się poszczęściło! Tym razem Bryn roześmiała się całkiem szczerze. Ona i Barbara miały wiele wspólnego. Barbara za dnia była agentką, a wieczorami tańczyła w modnym nocnym klubie. Uwielbiała załatwiać kontrakty, no i tańczyć. Bryn mogłaby pracować razem z nią, ale uznała, że to zbyt ryzykowne zajęcie dla kobiety, która wychowuje małe dzieci. Poza tym czuła, że nie odnalazłaby się w takim miejscu. - Rzeczywiście, Barb, dopisało ci szczęście. Cieszę się, że trafił ci się taki kontrakt. - Złotko, ty się lepiej ciesz na własne konto. Zarobisz taką kasę, że wreszcie kupisz sobie dom. Bryn zagryzła wargi. Rzeczywiście, pieniądze są teraz sprawą kluczową. Niby nie dają szczęścia, ale nie sposób bez nich funkcjonować. Dopóki żył jej brat, Jeff, wystarczało jej na w miarę wygodne życie: Mogła pozwolić sobie na luksus przebierania w zleceniach. Gdyby Jeff żył! Wcale nie chodziło o to, że ma dość opieki nad jego synami - wręcz przeciwnie, kochała ich bezgranicznie i była gotowa poruszyć niebo i ziemię, by nadal byli razem. Tęskniła za bratem, bo bardzo go kochała. Dopóki go miała, życie było normalne, proste i bezproblemowe. Było, minęło. Nie wolno jej użalać się nad sobą. Musi stawić czoła twardej rzeczywistości. Pogodzić się z tym, że Jeffa nie ma. Niestety, jej brat nie pomyślał o dobrej polisie ubezpieczeniowej, a chłopcy rośli. Trzeba było ich ubrać i wyżywić, zapłacić za lekarza, dentystę i opiekunkę, która zostawała z nimi, kiedy Bryn pracowała. Keith i Brian chodzili do szkoły, ale za przedszkole Adama musiała płacić. Kiedy zamieszkali we czwórkę, sprzedała swoje auto i kupiła małego vana. Jej niewielki domek w zabudowie szeregowej zrobił się za ciasny. Chłopcy zamieszkali w pokoju, który do tej pory służył za ciemnię, ciemnia zaś została przeniesiona do pomieszczenia gospodarczego na tyłach domu. Z kolei rzeczy z tego pomieszczenia... zostały upchnięte w szafach, szafkach i gdzie się tylko dało. Skoro nie odpowiada jej praca w nocnym klubie, nie może być wybredna. Nie może sobie pozwolić na odrzucenie dobrego zlecenia tylko dlatego, że zdenerwowały ją oczy jakiegoś faceta. Na dodatek widzianego tylko w

14 telewizji. - Bryn, jesteś tam? - Tak, Barb. - Przyjedź we wtorek, punktualnie o dziesiątej, do starego domu Fultona. Tylko się nie spóźnij. - Do domu Fultona? - Wspomniany budynek znajdował się przy jednej z dróg wiodących na pustynię; zbudowany w połowie dziewiętnastego wieku, od dawna stał opuszczony. Miejscowe dzieciaki lubiły zakładać się o to, kto odważy się wejść do środka, bo podobno w nim straszyło. - Zdziwisz się, gdy zobaczysz, jakie zmiany tam zaszły - uprzedziła Barbara. - Pamiętaj, punkt dziesiąta. Weź wszystko, co będzie ci potrzebne do całodziennych ćwiczeń. - Nie spóźnię się - obiecała. - Powiedz mi, jak długo to potrwa? I kiedy ma się odbyć sesja fotograficzna? - Kręcenie teledysku zajmie trzy do czterech tygodni. W tym czasie będzie dzień albo dwa przerwy, i właśnie wtedy będziesz mogła zrobić zdjęcia. - Serdecznie dzięki! - Auuua! - Z ogródka znów dobiegł rozdzierający krzyk. - Muszę kończyć. Te dzikusy za chwilę rozniosą dom! - Ucałuj ich ode mnie. - Jasne. Rzuciła słuchawkę i pełna najgorszych przeczuć wybiegła z domu. Adam płakał wniebogłosy. Kiedy ją zobaczył, podbiegł do niej i mocno się przytulił. - Co się stało? - zapytała surowo jego braci. - Jakiś robak go ugryzł. - Przestraszony Brian podszedł do braciszka i pogłaskał go po jasnej czuprynie. - Adam... Chłopiec znów zaniósł się płaczem, więc Bryn wzięła go na ręce i powiedziała łagodnie:- No już, malutki. Pokaż cioci, co się stało. Podniósł do góry czerwony, spuchnięty paluszek. - Robak! - wykrztusił. - Wstrętny robak! Boli... Zabrała go do kuchni, posadziła na blacie, wrzuciła do miseczki parę kostek lodu i załata zimną wodą. - Włóż tu palec. Zobaczysz, zaraz przestanie boleć. Adam przestał płakać i zrobił to, o co prosiła. Bryn zerknęła na jego braci; przybiegli wystraszeni, a teraz stali z boku i wpatrywali się w nią jak w obraz. Uśmiechnęła się, by dodać im otuchy. - Spokojnie, chłopcy, nic strasznego się nie stało. Pewnie użądliła go pszczoła. Brian zacisnął usta i spuścił wzrok. - O co chodzi? - zapytała, przyglądając mu się uważnie. - On... On...

15 - Co takiego? Brian stanął tak, by Adam go nie widział, i poruszył bezgłośnie wargami: - On od tego nie umrze, prawda? - Oczywiście, że nie! - Skonsternowana, zaczęła udawać, że szuka czegoś w lodówce. Nie spodziewała się takiego pytania. Wydawało jej się, że przez półtora roku chłopcy pogodzili się z nową sytuacją i zaakceptowali swoją opiekunkę. Cieszyła się, że okazują ją zaufanie i miłość. Właściwie mieli prawo bać się śmierci. Ich mama, Sue, zmarła na ostre zapalenie płuc, gdy Adam miał zaledwie rok. Nie minęły dwa lata i w bezsensownej katastrofie lotniczej zginął Jeff. Nic dziwnego, że chłopcy martwili się o brata. I że czasem trzymali się jej kurczowo, jakby bali się, że ona też odejdzie... - Hej, co to za smutasy?! - zawołała, patrząc na ich miny. - Adam, miałeś trzymać palec w wodzie - przypomniała. - Ale jest okropnie zimna! - Dobrze, możesz na chwilę wyjąć, ale zaraz włóż z powrotem. Keith, Brian, do wanny. Po kąpieli zjemy kolację i włączę wam kasetę z Muppetami. A potem wszyscy grzecznie powędrują do łóżek, bo jutro trzeba iść do szkoły. - A ja, ciągnęła w myślach, zrobię wreszcie stykówki, a potem wyskoczę do sklepu po nowe trykoty, bo te, które mam, są tak dziurawe, że wstyd się w nich pokazać. Trzy godziny później po hot dogach zostało tylko wspomnienie, a chłopcy kończyli oglądać film. Bryn siedziała między dwoma starszymi, trzymając Adama na kolanach. Nagle z pamięci wypłynęły wspomnienia, do których nie lubiła wracać. Zagryzła usta. Nie chciała, by chłopcy widzieli, że ma szkliste oczy. Kochała ich jak własne dzieci. Była im bezgranicznie oddana. Po części dlatego, że według niej byli bardzo fajnymi smykami, a po części dlatego, że byli synami Jeffa. Dawno już zdecydowała, że bez względu na to, co się wydarzy, nigdy, przenigdy ich nie zawiedzie. Tak jak Jeff nigdy nie zawiódł jej. Miała zaledwie szesnaście lat, gdy rodzice zginęli w wypadku narciarskim. Była młodziutka, zagubiona i odrętwiała z żalu. W tych ciężkich dniach obecność brata dodawała jej sił. Jeff był jej opoką i przewodnikiem. Walczył o nią jak lew, mając przeciwko sobie krewnych i sądy. Dzięki niemu z czasem pogodziła się ze stratą rodziców. Podziwiała go za to, że nie przerwał nauki i stworzył dla nich obojga prawdziwy dom. Opiekował się nią, zawsze stawiał ją na pierwszym miejscu, nigdy żadna praca, dziewczyna czy impreza nie były ważniejsze od niej. Nie zaniedbywał jej

16 nawet wtedy, gdy ożenił się z Sue. Kiedy rodzili się chłopcy, zawsze czekała w szpitalu, a potem pomagała bratowej w domu. Między innymi przez pamięć dla niego przysięgła sobie, że nikt i nic nie zmusi jej, by przestała kochać chłopców i przekazała opiekę nad nimi komuś innemu. Nikt, nawet mężczyzna taki jak Joe. Nigdy nie była szarą myszką i dobrze znała swoją wartość, lecz kiedy go poznała, kompletnie straciła głowę. Joe grał zawodowo w futbol amerykański. Do Tahoe przyjechał na wakacje po zakończeniu sezonu rozgrywek. Odkąd się poznali, nie dawał jej spokoju. Początkowo była zaskoczona jego nagłym zainteresowaniem. Później podchodziła do niego z rezerwą. Nigdy nie uważała się za piękność, ale zdawała sobie sprawę, że ze swoją zgrabną figurą i lekko skośnymi „kocimi” oczami podoba się mężczyznom. Nie była pewna, czyją to cieszy. Przeszkadzało jej, że faceci, którzy się na nią gapią, mają gdzieś jej duszę, bo obchodzi ich tylko to, czy jest dobra w łóżku. Dość długo śmiała się z zalotów Joego, ten jednak był nieustępliwy. Zasypywał ją komplementami i na wszelkie sposoby przekonywał, by zaczęła się z nim spotykać. W którymś momencie zaczęła traktować go poważnie. Tłumaczyła sobie, że nawet bohaterowie stadionów mają prawo do miłości. Pragną kochać i być kochani. A Joe zachowywał się tak, jakby świata poza nią nie widział. W ich związku coś zaczęło się psuć po śmierci Sue. Joe nie był zachwycony, że Bryn poświęca sporo czasu owdowiałemu bratu, ale początkowo tolerował tę sytuację. Rozpoczął się kolejny sezon rozgrywek, więc spakował się i wrócił do siebie. Zadzwonił w grudniu. - Mam tylko jeden wolny dzień. Chcesz, to przyjadę - oznajmił i podał datę. - Fatalnie. Obiecałam Jeffowi, że zostanę z chłopcami - przyznała. Jeff był pilotem i często wyjeżdżał. Joe wpadł we wściekłość. - Przecież możemy spotkać się u mojego brata - przekonywała. - Nie po to lecę taki kawał drogi, żeby niańczyć czyjeś bachory - odparował. - Chcę być z tobą sam. - Ja wiem, ale spróbuj mnie zrozumieć... Rzucił słuchawkę. Jednak po tygodniu znów zadzwonił i rozmawiał z nią tak, jak gdyby nigdy nic. Znów zaczęła jeździć z nim na rozgrywki. Podczas jednego z wyjazdów dostała telegram z Tahoe. Jeff zginął. Szybowiec, który pilotował, roztrzaskał się podczas ryzykownego manewru. - Współczuję - powiedział Joe, ale w jego ustach zabrzmiało to jak frazes. Nie pojechał z nią do Tahoe, by pomóc w przygotowaniu pogrzebu, ani nie przejął się zbytnio losem trzech małych chłopców, którzy nagle zostali zupełnie sami na świecie i nie wiedzieli, co z nimi

17 dalej będzie. Bryn nie było stać na spłacanie kredytu za duży dom, w którym mieszkali z ojcem, więc zabrała ich do siebie. Podczas pierwszej wizyty Joego wszystko potoczyło się gładko. Wynajęła opiekunkę i została z nim w hotelu do drugiej w nocy, a potem szybko wróciła do domu, by być przy chłopcach, gdyby obudzili się dręczeni przez złe sny. Pokłóciła się z nim na dobre dopiero wtedy, gdy powiedziała, że nie może już jeździć na mecze. Był okropnie zły, ale po kilku dniach zadzwonił i znów zachowywał się tak, jakby wszystko było w porządku. A jednak nie było. Bryn oglądała kiedyś jego mecz w telewizji. Na koniec pokazano zwycięskich graczy napawających się sukcesem. Wśród nich dostrzegła Joego - nie był sam. Towarzyszyła mu bardzo młoda, bardzo ładna i bardzo efektowna rudowłosa dziewczyna. Podczas kolejnej rozmowy telefonicznej Joe wyczuł, że jest obrażona, ale przyjechał do Tahoe. Rozmawiali w obecności chłopców, mimo to nalegał, by powiedziała, o co chodzi. - Dowiem się wreszcie, co cię ugryzło? - Zdradzasz mnie! Joe wpadł w szał. - Jestem normalnym, zdrowym mężczyzną! Wiesz, jak to jest z chłopakami, którzy grają w futbol. Zawsze kręcą się przy nich jakieś dziewczyny. Rozejrzała się nerwowo po kuchni, a widząc, że chłopcy oglądają telewizję, powiedziała, zniżając głos:- Będziesz mi wmawiał, że z nią nie spałeś? - A nawet jeśli, to co wielkiego się stało? Ona nic dla mnie nie znaczy. Po prostu była na miejscu i miała ochotę. Odwrotnie niż ty. Ty wolałaś bawić się w domowe przedszkole. Ostrzegam cię, Bryn, na dłuższą metę żaden facet tego nie zdzierży. Nikt nie będzie czekał w nieskończoność na kurę domową, skoro może przespać się z księżniczką. Cudem powstrzymała się, by nie oblać go wrzątkiem. Spokojnie przełożyła zawartość garnka na półmisek i postawiła na stole. - Kolacja gotowa, Joe. - Do dziś pamiętała swój lodowaty ton. - Możesz mnie nazywać kurą domową, skoro sprawia ci to przyjemność, ale nie życzę sobie takich rozmów w obecności chłopców. Dotarło? Skinął głową i usiadł przy stole, a ona zawołała chłopców. Brian musiał usłyszeć ich kłótnię, bo kiedy Joe próbował go zagadnąć, odpowiadał wrogim milczeniem. A gdy ten ze złości zaklął pod nosem, nabrał na widelec groszek i strzelił mu w twarz. - Mam tego powyżej uszu! - oznajmił Joe, gdy zostali sami. - Rozumiem, że musisz zająć się tymi smarkaczami, ale dobrze ci radzę, znajdź jakąś opiekun-

18 kę. Jak zaczniesz znowu jeździć ze mną na mecze, nie będę musiał rozglądać się za panienkami. W ten oto sposób przyznał się do niewierności. Świadomość, że był z inną kobietą, najpierw sprawiła jej ogromny ból, a potem wprawiła ją w otępienie. Wiele ją kosztowało, by po chwili milczenia powiedzieć: - Zapomnij o tym, Joe. Zapomnij o nas. - Co takiego?! - To, co słyszysz. Nie wyjdę za ciebie. Nasz związek to byłaby porażka. - Ty chyba zgłupiałaś! Wiesz chociaż, co tracisz? - Owszem, niedojrzałego faceta, który uważa, że ma prawo zdradzać swoją kobietę, jeśli nie jest gotowa wskakiwać mu do łóżka na każde skinienie. Były jeszcze inne powody. Całe mnóstwo powodów. Ostatecznie nie miało znaczenia, który z nich przeważył. Ważne, że zaręczyny zostały nieodwołalnie zerwane. A dokładnie, że ona je zerwała. - Ciociu, w telewizji jest jakaś duma sieczka. Rozżalony glos Briana wyrwał ją z zamyślenia. - I bardzo dobrze. Ty też będziesz miał jutro w głowie sieczkę, jeśli zaraz nie położysz się spać. Chłopcy, marsz do łóżka! Buntowali się i jęczeli, ale ostatecznie jej posłuchali. Gdy wreszcie zasnęli, włożyła stary trykot, legginsy i getry i zbiegła na dół, by zrobić krótką rozgrzewkę i przy okazji obejrzeć wieczorne wiadomości. Z ekranu uśmiechała się budząca zaufanie twarz prezentera pogody, a potem jego miejsce zajął prowadzący wiadomości, który zaczął mówić o młodym miejscowym polityku, Dirku Hammarfieldzie, który właśnie rozpoczął, kam- panię przed wyborami do senatu. Słuchała jednym uchem, zerkając na ekran pomiędzy kolejnymi powtórzeniami ćwiczeń rozciągających mięśnie nóg. Kandydat na senatora miał ujmujący uśmiech młodego Kennedy’ego, jasne włosy i niebieskie oczy. Na pewno zdobędzie mnóstwo głosów, zawyrokowała. Może nawet mój. Nagle zamarła w pozycji na brzuchu z mocno naprężonymi i uniesionymi nogami. W wiadomościach zmienił się temat. Tym razem mówiła ładna prezenterka; ponad jej głową w lewym górnym rogu pojawiło się zdjęcie mężczyzny. Lee Condor. Do Bryn nie docierał sens tego, o czym była mowa. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w zdjęcie. A zwłaszcza oczy, które przykuwały uwagę nawet wtedy, gdy patrzyły z fotosu. Pewnie dlatego, że mają taki niespotykany kolor, pomyślała. Albo dlatego że zdobią interesującą twarz. Z uwagą analizowała jej rysy. Wysokie czoło. Czarne, mocno zarysowane łuki brwi. Idealnie prosty nos. Wydatne kości policzkowe. Zdecydowana linia szczęki. Ładne usta. Lee

19 Condor wyglądał na kogoś, kto łatwo się śmieje, a w chwili gniewu zaciska wargi w surową linię. Włosy miał kruczoczarne, półdługie, ale mimo takiej fryzury i tak wyglądał bardziej na biznesmena niż gwiazdę rocka. Barbara miała rację, mówiąc, że jest wręcz obezwładniająco męski. Pewnie o tym wiedział, ale chyba nie przywiązywał do tego wagi. Przez co wydawał się jeszcze bardziej pociągający... Wiadomości dobiegły końca, a w ich miejsce pojawiła się reklama torebek śniadaniowych. Bryn raptownie rozluźniła mięśnie i z ulgą opuściła nogi. Chyba oszalałam. Przecież nawet go nie znam, tłumaczyła sobie. Mimo to nie potrafiła o nim zapomnieć. Myślała o nim nawet wtedy, gdy po skończeniu ćwiczeń i kąpieli kładła się do łóżka. Zastanawiała się, jaki jest w bezpośrednim kontakcie. Jak będzie na niego reagowała, gdy go pozna. Miała nadzieję, że zapanuje nad irytującymi dreszczami, które biegały jej po plecach za każdym razem, gdy spojrzała w ciemnobursztynowe oczy. I po co ja to tak przeżywam, zniecierpliwiła się. Na planie teledysku będzie tyle ludzi, że Lee Condor nawet mnie nie zauważy w tłumie... Pokrzepiona tą myślą, zasnęła. O tym, jak płonne były to nadzieje, przekonała się we wtorkowy ranek, mniej więcej kwadrans po swoim przyjeździe do domu Fultona. Właśnie robiły z Barbarą rozgrzewkę, gdy podszedł do nich główny choreograf. - Barbaro, można cię prosić na słowo? - zapytał. Odeszli na bok i chwilę rozmawiali, po czym oboje wrócili do Bryn. - Stwierdził, że jesteś idealna - oznajmiła Barbara zagadkowo. - Co rzecz jasna oznacza wyższe honorarium - wszedł jej w słowo choreograf. - I wcale nie tak dużo dodatkowej pracy. - Zresztą najlepiej, żeby sam ci wszystko wyjaśnił. I nim się zorientowała, o co chodzi, stanęła z nim twarzą w twarz. Nawet nie wiedziała, że jest już na planie. - Bryn, poznaj Lee Condora. Lee, to moja przyjaciółka, Bryn Keller. - Barbara była wyjątkowo entuzjastyczna. Lee uśmiechnął się półgębkiem. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle jej nie słuchał. Za to otwarcie wpatrywał się w Bryn. Bez skrępowania oglądał ją od stóp do głów, analizował każdy szczegół. W końcu spojrzał jej prosto w oczy. - Bryn Keller? Więc jest pani też fotografem. Miło mi poznać. Podał jej rękę. Szorstką - z mnóstwem odcisków -i gorącą... Bryn pomyślała, że płonie w nim wewnętrzny ogień i wyzwala potężną energię, która upodabnia go do wulkanu. Uśpionego, emanującego złudnym spokojem. I potęgą. Jak zaśnieżony górski szczyt na tle błękitnego nieba...

20 Poczuła na plecach gorący dreszcz. Cofnęła dłoń - właściwie wyszarpnęła ją - i odsunęła się od niego. - Chciałabym najpierw usłyszeć, czego pan ode mnie oczekuje. Dopiero wtedy powiem, czy się do tego nadaję. Lód... Tylko z tym dało się porównać jej ton. Nie chciała być aż tak nieprzystępna, ale... była. Do granic nieuprzejmości. Lekko zmrużył oczy. - Och, bez obawy, panno Keller. Jestem pewny, że się pani nadaje. - Mówił z akcentem typowym dla południowych stanów. - Tony wprowadzi panią w szczegóły - oznajmił, po czym odwrócił się i odszedł. ROZDZIAŁ DRUGI Dziewczyna od razu go zaintrygowała. Kiedy przyjechał, drzwi do domu Fultona były szeroko otwarte, a wewnątrz trwała gorączkowa krzątanina. Wszyscy byli tak zajęci, że nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi; tancerze - poubierani w kolorowe stroje do ćwiczeń - rozgrzewali się i ćwiczyli układy choreograficzne. Siwowłosy stolarz majstrował przy biegnących lukiem schodach, na których stał Tony Asp, główny choreograf, i kłócił się o coś z szefem produkcji, Garym Wrightem. Lee rozejrzał się po eleganckim holu i olbrzymiej sali balowej. Nigdzie nie zauważył Perry’ego ani Andrew, ani nawet Micka. Pewnie jeszcze nie przyjechali; w końcu do dziesiątej brakowało paru minut. Wiedział, że jego koledzy spędzili noc w kasynie. Tak ich rozrzewnił powrót do Tahoe, że do bladego świtu topili melancholię w alkoholu. Na pewno się nie spóźnią. Dawno temu zrozumieli, że muszą liczyć się z pozostałymi członkami grupy. I szanować ich czas, czyli nie nawalać i przychodzić na próby. Przyjrzał się pobieżnie tancerzom. Dziesięciu mężczyzn, dziesięć kobiet. W większość bardzo młodych. Pewnie dzieciaki z miejscowej szkoły średniej, może college’u, które myślą, że na planie rozerwą się i odpoczną sobie od codzienności. Cóż, jeśli ktoś tu liczy na odpoczynek, gorzko się rozczaruje. Wolny czas to towar deficytowy. I właśnie gdy tak stał i lustrował tancerzy, zobaczył ją - co prawda nie całą, ale i to wystarczyło. Jako pierwsze rzuciły mu się w oczy niesamowicie długie nogi. Dziewczyna właśnie wykonywała głęboki skłon; najpierw pochyliła tułów prostopadle do podłogi, by po chwili niemal dotknąć do niej czubkiem głowy. Miała na sobie różowe legginsy, czarny trykot i getry. Lee nie widział jej twarzy, jedynie nogi, szczupłe, ale bardzo zgrabne i ładnie umięśnione. Przy okazji obejrzał sobie też kształtną pupę, którą nieświadomie wypięła prosto na niego...

21 Wyprostowała się. Podniosła do góry ręce, jakby chciała sięgnąć gwiazd, po czym z gracją zrobiła pełny szpagat. W jej ruchach było coś, co go urzekło. Przyszło mu do głowy, że zaraz z wrażenia otworzy usta. Zaczął się z siebie śmiać. Ciekawe, jak by zareagowała, gdyby wiedziała, że najchętniej rozpędziłby wszystkich na cztery wiatry i rzucił się na nią jak wariat. Pewnie nie byłaby zachwycona. Ucieszył się, że wciąż budzą się w nim takie pragnienia. Po Victorii miał różne kobiety, ale nie przypominał sobie, by któraś w takim stopniu podziałała mu na wyobraźnię. Po śmierci Victorii bardzo się zmienił. Niestety, na gorsze. Śmieszne. Gdyby przyznał się Victorii, że od samego patrzenia na nią robi mu się gorąco, pewnie powiedziałaby, że oszalał. Nie, raczej nazwałaby go dzikusem. To było jej ulubione określenie... Odsunął na bok wspomnienia. Nawet jeśli popełnił jakiś błąd, to już i tak przeszłość. Skończyło się. Nie powinien zadręczać się wspomnieniami, bo nie wychodzi mu to na dobre. Było, minęło. Życie toczy się dalej. - Lee! Już jesteś?! Nie widziałem, jak wszedłeś. Odwrócił się. Tony Asp uśmiechał się szeroko. - Cześć, Tony. - Wymienili uścisk dłoni. - Jestem tu od kilku minut. - Zamaszystym gestem wskazał hol, schody i salę balową. - Nieźle wyszło, prawda? - Nawet nie ma porównania. Niebo a ziemia. - Tony lekko się skrzywił. - Powiem szczerze, że jak mi powiedziałeś, że chcesz kupić i wyremontować ten dom, pomyślałem, że masz nierówno pod sufitem. Teraz widzę, że miałeś rację. Wynajem kosztowałby więcej, a tak masz wystrzałową rezydencję. Będziesz tu mieszkał? Pokręcił głową. - Lubię mój stary dom. Albo nowy, zależy jak na to spojrzeć.- W każdym razie to wymarzony plan zdjęciowy. Wątpię, żeby w samym sercu Georgii udało się znaleźć drugi budynek, który byłby kwintesencją stylu z czasów wojny secesyjnej. - Też tak myślę... - Urwał, gdyż nagle ktoś mocno klepnął go w ramię. Tuż za nim stał Gary Wright, chudy jak szczapa, kłębek nerwowej energii i genialny dyrektor kreatywny. - Cześć, Lee! Jak trasa koncertowa? Cieszę się, że znów będziemy razem pracować. - Ja też się cieszę, Gary. A trasa? Nieźle, ale powiem ci, że chyba to była już ostatnia. Lee poznał Tony’ego i Gary’ego przed rokiem, podczas wspólnej realizacji teledysku. Od tego czasu byli w stałym zawodowym kontakcie, choć początki współpracy nie były łatwe. Zarówno Tony, uznany twórca choreografii do

22 baletów klasycznych, jak i Gary, jeden w najlepszych dyrektorów telewizji publicznej, podchodzili do jego pomysłów sceptycznie. Lee wielokrotnie się przekonał, że ludzie uprzedzają się do niego z dwóch powodów: po pierwsze, bo jest potomkiem Czarnych Stóp, po drugie, bo gra rocka. On jednak nauczył się być twardy, wzruszać ramionami i spokojnie robić swoje. Tony i Gary zaakceptowali go takim, jaki jest. Ale Victoria już nie... To się już skończyło, powtórzył. Skończyło się... - Tylko w jednym się z tobą nie zgadzam. - Gary od paru chwil mówił do niego, ale on go nie słyszał. - Podoba mi się pomysł na klip i aranżacja piosenki. Jednak uważam, że powinniśmy dać parę ujęć, na których widać, jak gracie na instrumentach. Wiem, zaraz mi powiesz, że to ballada o wojnie secesyjnej. Zgoda, ale spróbuj spojrzeć na to od strony... - Przepraszam - wtrącił Tony - ale chciałbym już zaczynać z tancerzami. - Jasne, Tony. Nie przeszkadzaj sobie - odparł Gary. - A wracając do tych ujęć, Lee, to mam na myśli sekwencje nie dłuższe niż sekunda, góra dwie... - Przepraszam cię... - Tym razem to Lee wszedł mu w słowo. Śledził wzrokiem Tony’ego, który zmierzał w stronę grupy ubranych tancerzy. - Zaraz wrócę. - Ale Lee, posłuchaj... - zirytował się Gary. - Skoro tak ci na tym zależy, daj te ujęcia. Rób, co chcesz - rzucił na odczepnego. Gary triumfował, ale on nawet tego nie zauważył. Chciał jak najszybciej porozmawiać z Tonym. - Tony! Choreograf zatrzymał się. - Widzisz tę wysoką rudą dziewczynę? - zapytał Lee. - Rudą? Tu nie ma żadnej rudej. - Dobrze, niech ci będzie, że ma kasztanowe włosy. Jakieś metr siedemdziesiąt wzrostu, czarny trykot i różowe legginsy. Tony, co z tobą? Ślepy jesteś czy co? - Dobrze, już wiem, o którą ci chodzi! Rany, rzeczywiście jest na co popatrzeć. - Przestań się gapić. Powinieneś być uodporniony na takie rzeczy. Codziennie widzisz dziesiątki pięknych ciał. - Widzę, ale przecież nie jestem z kamienia... - Tony, pogadaliśmy sobie jak esteta z estetą, tak? A teraz skupmy się na sprawach zawodowych. Co ty na to, żeby ta dziewczyna została naszą Loreną? Tony natychmiast uruchomił swój „estetyczny” zmysł. - Ty wiesz, że to jest myśl! Ta mała jest idealna! Piękne długie włosy, wysoka,

23 szczupła - będzie dobrze wyglądała w kostiumie. Ładne pełne piersi - te to się dopiero zaprezentują! Jest naprawdę świetna. - Tylko żeby umiała tańczyć... - Na pewno umie. Barbara Vinton nie zatrudnia amatorów. Zapytam ją o tę dziewczynę. Jeśli Barbara powie, że jest dobra, przyprowadzę ją do ciebie. - Dobrze. Widzę, że przyszli Perry i Andrew. Pójdę z nimi pogadać, a potem obejrzę schody. Tony skinął głową i pobiegł do tancerzy, a Lee poszedł przywitać się z kolegami, Andrew McCabe’em, Perrym Littonem i Mickiem Skyhawkiem. - Jasna cholera, Lee, to miejsce wygląda odlotowo! - stwierdził Andrew. - Super! - zgodził się Mick. - Fajnie, że wam się podoba - roześmiał się Lee. - O ile można ufać waszej ocenie. Coś mi się zdaje, że jeszcze widzicie podwójnie. Zwłaszcza ty, przyjacielu. Nawet jak na czerwonoskórego masz strasznie czerwone oczy. Mick, czystej krwi Indianin z plemienia Czarnych Stóp, wyraźnie się speszył, czym bardzo rozbawił kolegów. - Bardzo zabawne! - Wzruszył ramionami. - Przecież ciągle od was słyszę, że powinienem się ustatkować. Chyba jasne, że aby to zrobić, muszę raz na jakiś czas spędzić noc z przedstawicielką płci odmiennej? - Problem w tym, że spędziłeś tych nocy całe mnóstwo, tyle że każdą z inną dziewczyną - westchnął Andrew, udając zniechęcenie. - Nie myślałeś o tym, żeby spędzać je z jedną? Z twarzy Lee w jednej chwili znikł beztroski uśmiech. Lepiej uważaj, Mick, ostrzegł kolegę w myślach. Czasem lepiej nie znać kobiety, obok której się budzisz. Najbezpieczniej być z taką, która, podobnie jak ty, przychodzi i odchodzi w noc. Bo może ci się zdawać, że poznałeś ją na wylot, ale nic bardziej mylnego. Nie masz pojęcia o mrocznych sekretach, które nosi w sercu... - Pójdę obejrzeć schody - mruknął. - Mick, kazałem ustawić twoje klawisze na końcu sali balowej. Sprawdź, czy dobrze to zrobili. - Jasne. Rozdzielili się i każdy zajął się swoimi sprawami. Lee podszedł do schodów i przez chwilę podziwiał ich zgrabny łuk. Uśmiechnął się, czując dumę i zadowolenie, że remont domu się udał. Kiedy był tu pierwszy raz, stare marmurowe podłogi pokrywała gruba warstwa brudu, schody były zarwane w kilku miejscach, a żyrandole zasnuła tak gęsta pajęczyna, że prawie nie było ich widać. Gdy oznajmił, że zamierza kupić i wyremontować dom, by nakręcić w nim teledysk do ballady „Lorena”, koledzy popukali się w czoło. Zrozumieli go dopiero teraz, gdy odświeżony dom ukazał cale swe piękno.

24 - Dzień dobry, Lee. Chcę ci przedstawić Bryn Keller. Bryn, to jest Lee Condor. - Na dźwięk głosu Barbary natychmiast się odwrócił. Keller... skądś znał to nazwisko. Uśmiechnął się do kobiety, którą wybrał do roli Loreny. Podał jej rękę, mrucząc pod nosem banalne: „Bardzo mi miło”. Przez cały czas bacznie jej się przyglądał. Jeszcze zanim otworzyła usta, wyczul falę niechęci. Tak silnej, że niemal widział, jak między nim a tą kobietą wyrasta niewidzialna lodowa tafla. Lód... i ogień. Dziewczyna z bliska wydała mu się jeszcze piękniejsza. Jej włosy miały niespotykany odcień - ani mahoń, ani typowy rudy - o wiele głębszy niż każdy z tych dwóch. Podobny do koloru płomieni szalejących w samym sercu pożogi. Z zachwytem przyglądał się kilku pasemkom, które wymknęły się z ciasnego węzła. I niesamowitym oczom, przejrzyście zielonym i lekko skoś- nym, jak u lśniącego, tajemniczego kota. Te oczy pełne wewnętrznego ognia, zdradzającego temperament, oraz rude włosy kontrastowały z chłodnym zachowaniem dziewczyny. Wprawdzie jej głos miał ciepłą barwę i był miły dla ucha, ale mówiąc zachowywała się tak, że Lee miał ochotę nią potrząsnąć. Uśmiechnął się. Powiedział coś cicho i spokojnie. Sam nie bardzo wiedział co. Ona odpowiedziała, ale nie dotarł do niego sens jej słów. Zresztą to nieważne. Dla niego ta dziewczyna była idealną Lorena. Może go lubić lub nie. Nie miał na to wpływu. Istotne było tylko to, by jej antypatia nie wpływała negatywnie na ich współpracę. Zostawił ją z Barbarą i odszedł. Musiał jednak przyznać, że poczuł się dotknięty jej zachowaniem. Ciekawe, czym ją sprowokował? Może nie lubi muzyków rockowych? Albo ludzi o indiańskich korzeniach? Co, do cholery, czyżby jej przodkowie zamykali czerwonoskórych w rezerwatach? Ostatecznie uznał, że to jej problem. Po prostu zostawi ją w spokoju. Był w połowie schodów, gdy nagle uśmiechnął się szeroko. Za plecami słyszał Tony’ego, który streszczał dziewczynie koncepcję wideoklipu. Było jasne, że przyjmie ich propozycję - oczywiście wyłącznie dla pieniędzy. Uśmiech przerodził się w złośliwy grymas. Tak bardzo zależy jej na forsie? W porządku. Już on da jej zarobić. W drodze powrotnej utknęła w gigantycznym korku. Za każdym razem, gdy sznur samochodów ślamazarnie przesuwał się metr do przodu, klęła nieznośny perfekcjonizm Lee Condora, który kazał im powtarzać wszystko setki razy. Tony Asp streścił jej scenariusz wideoklipu. - „Lorena” to nastrojowa ballada, która była niezwykle popularna w czasach wojny secesyjnej - mówił. - Nakręciliśmy już sceny plenerowe, natomiast tu, w domu Fultona, powstaną sekwencje balu. Z grubsza ma to wyglądać tak: Trwają tańce. Żołnierz wraca

25 z frontu do domu i odkrywa, że jego ukochana, Lorena, poślubiła innego. W następnej scenie żołnierz błąka się po pustym polu spowitym mgłą i wyobraża sobie, że porywa Lorenę i silą zmusza, żeby dochowała przysięgi. W rzeczywistości jednak o nią nie walczy. Odchodzi, gdyż zdaje sobie sprawę, że wojna wszystko zmieniła i zabiła ich miłość. Najważniejsza scena z pani udziałem rozegra się na schodach- tłumaczył Tony. - Początkowo Lorena będzie próbowała wyrwać się byłemu kochankowi, on jednak jej nie puści. Przyciągnie ją do siebie, weźmie na ręce i oboje znikną we mgle. Ujęcie potrwa maksymalnie półtorej minuty, ale każdy szczegół musi być dopracowany. Jeśli chodzi o choreografię, wiele będzie zależało od pani, gdyż Lee, jakkolwiek bardzo sprawny fizycznie, nie jest jednak zawodowym tancerzem. Za chwilę zaczynamy próby tańca, więc proszę dołączyć do grupy, natomiast indywidualnie popracujemy w czasie przerwy. Próby trwały bite cztery godziny. - Wygląda pani na zmęczoną - zauważył Tony, gdy skończyli. - Niech pani zrobi sobie pięć minut przerwy. Pięć minut znaczyło pięć minut - ani sekundy dłużej. Po przerwie zgodnie z umową ćwiczyła z Tonym układ na schodach. Cztery stopnie, obrót, i hop, wpada w jego ramiona. Nie tak, proszę wybić się mocniej. Bez obaw, Lee na pewno panią złapie... A potem znów powrót do grupy na kolejne trzy godziny mordęgi... Wycisnęła z siebie siódme poty. Padała ze zmęczenia. Jednak najgorsze w tym wszystkim było to, że on cały czas tam był. Obserwował ją. Szeptał Tony’emu do ucha swe uwagi. Stał ź boku, z rękami wciśniętymi w kieszenie albo skrzyżowanymi na piersiach, ubrany w sprane dżinsy i błękitną koszulę. Brakuje mu tylko przepaski na czole, pomyślała zgryźliwie. Nawet bez tego potrafiła wyobrazić sobie, jak z dzikim okrzykiem na ustach galopuje na zadziornym łaciatym koniu i wpada do miasta, by za chwilę puścić je z dy- mem... Przez korek spóźniła się do szkoły po Briana i Keitha. Na szczęście szkolny autobus podwiózł ich do przedszkola Adama, więc miała ich wszystkich w jednym miejscu. Pech chciał, że akurat tego dnia byli wyjątkowo nieznośni. - A Keith to specjalnie nadepnął mi na nogę - poskarżył się Adam. - Bo on mnie uderzył - bronił się winowajca. - Nieprawda. To było niechcący. - A właśnie że chcący. - Keith ma rację - wtrącił się Brian. - Wszystko widziałem. Zrobiłeś to specjalnie. - Przestańcie! - krzyknęła. - Spokój! Wsiadać do samochodu. I to już!