uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Graham Masterton - Dziecko Ciemności

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Graham Masterton - Dziecko Ciemności.pdf

uzavrano EBooki G Graham Masterton
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 327 stron)

Graham Masterton Dziecko ciemnoœci Popularny pisarz angielski. Urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Po ukończeniu studiów pracował jako redaktor w miesięcznikach, m.in. „Mayfair" i angielskim oddziale „Penthouse'a". Jest autorem około 60 horrorów, romansów, powieœci obyczajowych, thrillerów, poradników seksuologicznych. Pierwszń powie„ć z gatunku horroru, „Manitou", wydał na poczńtku lat siedemdziesińtych. Łńcznie napisał ich prawie 30; całkowity nakład jego ksińżek przekroczył 20 milionów egzemplarzy, z czego około dwóch milionów sprzedano w Polsce. Wielkń popularno„ć autora w naszym kraju ugruntował, oprócz horrorów, cykl poradników seksuologicznych, m.in. „Magia seksu" i „Potęga seksu". Kilka powieœci Mastertona, „Tengu", „Kostnica", „Family Portrait", otrzymało wyróżnienia literackie w USA i Europie; „Manitou" została przeniesiona na ekran filmowy z Tonym Curtisem w roli głównej. Najnowsze bestsellery pisarza to „Zjawa" (1994), „Czternaœcie obliczy strachu" (1995), „Walhalla" (1995) i ksińżka, której akcja rozgrywa się w Warszawie — „Dziecko ciemnoœci" (1995). W przygotowaniu znajduje się powie„ć Rook oraz kolejny zbiór opowiadań zatytułowany Faces of Fear („Uciec przed koszmarem"). Graham Masterton mieszka w pięknym domu w Epsom, 10 mil od Londynu, niedaleko sławnego toru wy„cigów konnych. Jego żona, Wiescka, urodziła się w Polsce. Majń trzech synów. Nowoœci i zapowiedzi wydawnicze Dean Koontz MROCZNE „CIEŻKI SERCA INTENSYWNO„Ć Graham Masterton DRAPIEŻCY ZAKLĘCI DUCH ZAGŁADY BEZSENNI CIAŁO I KREW DWA TYGODNIE STRACHU ZJAWA ŒMIERTELNE SNY WALHALLA CZTERNAŒCIE OBLICZY STRACHU MANITOU ZEMSTA MANITOU DZIECKO CIEMNOŒCI SFINKS ZWIERCIADŁO PIEKIEŁ

WIZERUNEK ZŁA PODPALACZE LUDZI UCIEC PRZED KOSZMAREM ROOK Przełożył MICHAŁ WROCZYŃSKI PRIMA Tytuł oryginału: THE CHOSEN CHILD Copyright Ń Graham Masterton 1995 Copyright Ń for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA 1996 Copyright Ń for the Polish translation by Michał Wroczyński 1996 Cover illustration Ń Jacek Kopalstó 1996 Opracowanie graficzne okładki: Plus 2 Redakcja: Anna Calikowska Redakcja techniczna: Janusz Festur ISBN 83-7152-042-5 Wydawnictwo PRIMA Adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 tel./fax: 624-89-18 Dystrybucja/informacja handlowa: INTERNOYATOR sp. z o.o. ul. Postępu 2, 02-676 Warszawa, tel. 431-161 w. 323, tel./fax 430-420 Sprzedaż wysyłkowa: PDUW „Stańczyk" sp. z o.o. Warszawa, ul. Jana Kazimierza 12/14, tel. 367-221 w. 113 Warszawa 1996. Wydanie I Objęto„ć: 19 ark. wyd., 22 ark. druk. Skład: Zakład Poligraficzny „Kolonel" Druk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi Rozdział pierwszy — Ostatniego buziaka „ powiedział, kiedy jej autobus ze zgrzytem kół zatrzymał się na przystanku. Wcińż jeszcze nie dowierzał własnemu szczęœciu. Roze„miała się i szybko cmoknęła go w policzek. Już ruszała w stronę otwartych drzwi autobusu, ale chwycił jń za rękę i próbował na chwilę zatrzymać przy sobie. — No, dosyć tych czuło„ci! „ warknńł kierowca. „ Nie będę tu stać całń noc! Drzwi zamknęły się z ostrym sykiem sprężonego powietrza. Jan został na krawężniku, a otoczony chmurń spalin autobus z rykiem ruszył w stronę Mokotowa. Przez ułamek sekundy Kamiński widział jeszcze machajńcń mu rękń Hankę, lecz autobus szybko włńczył się w ruch uliczny i zasłoniły go inne samochody. Na przystanek przyczłapała ciężkim krokiem niska, tęga, spocona i zasapana kobieta w chustce na głowie. — Sto trzydzie„ci jeden odjechało? „ zapytała z pretensjń, jakby to z winy Kamińskiego autobus odjechał bez niej. — Niech pani się nie martwi. Za pięć, dziesięć minut będzie następny. — Łatwo panu mówić! „ zaoponowała. „ Jest gorzej niż za komuny!

Położył jej dłoń na ramieniu i rozcińgnńł usta w ol„niewajńcym u„miechu gwiazdora filmowego. — Dokńd pani jedzie? „ zapytał. — Na Czerniakowskń. Co to pana obchodzi? Odwrócił się do niej plecami, przykucnńł, wycińgnńł za siebie ręce i powiedział: — Niech pani wskakuje. Zaniosę paniń na barana. To kobiecinę rozw„cieczyło jeszcze bardziej. — Idiota!* „ parsknęła. „ Za kogo mnie pan masz? Już ja panu wskoczę! Ale tego wieczoru Jan Kamiński był w tak doskonałym nastroju, że nic nie mogło zburzyć pogody jego ducha. Zostawił pieklńcń się kobietę na przystanku i pewnym siebie, niespiesznym krokiem kogo„, komu wszystko w życiu układa się nad podziw dobrze, ruszył Marszałkowskń na północ. Minęła dziewińta, nastał ciepły choć wietrzny sierpniowy wieczór, centrum Warszawy było zatłoczone, gwarne i rzęsi„cie o„wietlone. Jezdniń pędziły taksówki o rozklekotanych zawieszeniach, niezbyt zatłoczone autobusy wypuszczały w wieczorne powietrze kłęby spalin i kierowały się na Żoliborz, Wolę lub za Wisłę, na Pragę. Wiatr roznosił strzępy gazet, które plńtały się pod nogami ludzi posuwajńcych się wzdłuż jaskrawo oœwietlonych witryn sklepowych w Alejach Jerozolimskich. Tego popołudnia producent Zbigniew Dębski poinformował Kamińskiego, że zatwierdzono jego pomysł na nowy cotygodniowy program satyryczny i Radio Syrena zamierza podnie„ć mu pensję do dziewięciuset pięćdziesięciu złotych miesięcznie. Tak zatem Jan będzie mógł odkładać na samochód, a jednocze„nie robić to, co najbardziej lubi i najlepiej umie: pisać zjadliwe, skandalizujńce felietony o aferach politycznych. Zbyszek postawił Kamińskiemu z tej okazji wódkę i kupił całe pudełko herbatników w czekoladzie. Na szczę„cie nie próbował Janka œciskać i całować, co stanowiło jego ulubiony proceder towarzyski. Dębski miał wńsy ostre jak krzewy jeżyn i wydzielał trochę „wiński zapach. Ale najbardziej Kamińskiego uradowała wiadomo„ć, że Hanka zgodziła się w końcu z nim zamieszkać (oczy dziewczyny błyszczały wstydliwie na myœl o tak œmiałej decyzji). W sobotę zamierzał pożyczyć półciężarówkę od Henia, swego znajomego, i przewie„ć rzeczy dziewczyny z domu jej rodziców na ulicy Goworka do swego nowego mieszkania, którego okna wychodziły na Wisłę i most „lńsko-Dńbrowski. Zdawał

sobie sprawę, że matka Hanki będzie bardziej niż niezadowolona z takiego obrotu sprawy, bo jej córka oddawała do domu większo„ć zarabianych pieniędzy. Hanka, choć zrobiła doktorat z mikrobiologii, pracowała jako kierowniczka działu odzieżowego w domu towarowym „Sawa" — Kursywń wyróżniono te polskie słowa, które w oryginale autor napisał po polsku. i miesięcznie zarabiała prawie tyle co on: sze„ćset pięćdziesińt złotych. Matka niechybnie będzie żałować pieniędzy, ale nie może zaprzeczyć, że on i jej córka pasujń do siebie jak ulał. Oboje mieli po dwadzie„cia pięć lat, oboje lubili kapele Biur i REM, lubili tańczyć i bywać w nocnych klubach, uwielbiali pizzę i całonocne rozmowy o tym, co zrobiń, kiedy Janek stanie się już sławny. Oboje potrafili z byle powodu wybuchać niepohamowanym „miechem. Różnili się wyłńcznie płciń i aparycjń; Hanka była blondynkń o okrńgłej buzi i nieco pulchnej sylwetce, Jan chudym jak tyczka młodzieńcem o ciemnych, krótko obciętych włosach i brwiach przypominajńcych namalowane przez dziecko dwa gawrony unoszńce się nad kartofliskiem. W każdym razie on tak to widział. Nad Marszałkowskń sterczał Pałac Kultury i Nauki — olbrzymi, wysoki na dwieœcie trzydzie„ci metrów pomnik stalinowskiej architektury z trzema tysińcami pomieszczeń; zupełnie jakby kucharz przygotowujńcy imponujńce torty weselne postanowił zaprojektować rakietę kosmicznń. Budowla w dzień była szara, a w nocy kńpała się w posępnym, bursztynowym œwietle. Jan dotarł do rogu Królewskiej i przystanńł przy przejœciu dla pieszych. Nie opodal rozrabiała grupa małolatów. Nastolatki przekazywały sobie flaszkę wódki i puszki z 7-Up, a jeden z nich, akompaniujńc sobie na gitarze, wńtłym dyszkantem zawodził Born in the USA. Większa czę„ć rogu ogrodzona była wysokim płotem z pomalowanych na czerwono desek. Przy Marszałkowskiej postawiono olbrzymiń tablicę, na której widniał projekt dwunastopiętrowego hotelu „ wysokiej, smukłej kolumny ze szkła i nierdzewnej stali — a pod nim napis: „Warszawski hotel Senacki. Wspólne Przedsięwzięcie Senate International Hotels i Banku Kredytowego Yistula". Jeszcze przed miesińcem wznosił się w tym miejscu stary orbisowski hotel Załuski, relikt najgorszych lat komunizmu, oferujńcy goœciom obskurne pokoje, nędzne jedzenie i nieuprzejmń obsługę. W swym cyklicznym programie radiowym Jan nazwał go Heartbre-ak Hotel*. Teraz jednak całe centrum Warszawy zostało odrestaurowane, pojawiły się wielkie, eleganckie sklepy z przeszklonymi witrynami i nowe wytworne biurowce. Na placu Trzech Krzyży ukończono niedawno

budowę Sheratona; następny miał być hotel Senacki. Zapaliły się zielone œwiatła i Kamiński miał wła„nie wkroczyć * Hotel Złamanego Serca Presleya. aluzja do tytułu wielkiego przeboju Elvisa na jezdnię, kiedy dobiegł go cichy, ale bardzo przenikliwy wrzask. Zatrzymał się, odwrócił i zaczńł nadsłuchiwać. Rozbawiona grupa małolatów ruszyła hurmem przez jezdnię. — Hej, słyszeliœcie...? Ale do nich nie dotarło nawet jego wołanie, więc co mówić o odległym wrzasku? Czekał. Nagle wydało mu się, że słyszy kolejny krzyk i jeszcze następny, ale przejeżdżajńcy z rykiem autobus skutecznie wszystko zagłuszył. Kamiński nabrał przekonania, że wołanie dobiega zza pomalowanych na czerwono desek płotu ogradzajńcego plac budowy. Przypominało to krzyk kobiety albo dziecka. Ruszył wzdłuż ogrodzenia, próbujńc zajrzeć na teren przez szpary. W deskach było wprawdzie kilka dziur po sękach, ale znajdowały się trochę za wysoko i dostrzegł przez nie jedynie lampę łukowń, która zapewne miała palić się przez całń noc i o„wietlać plac budowy. W końcu dotarł do prowizorycznej bramy. Kiedy„ prawdopodobnie zamykano jń na kłódkę, teraz jednak skręcono jń kawałkiem bardzo grubego drutu. Jan stał, spoglńdał na bramę i zastanawiał się, co powinien zrobić. Je„li za płotem rzeczywiœcie ktoœ potrzebuje pomocy, należałoby tam zajrzeć. A może nie? Może wystarczy tylko wykręcić numer dziewięćset dziewięćdziesińt siedem i wezwać policję? Jak zwykle w takich wypadkach w zasięgu wzroku nie było ani jednego policjanta. Dostrzegł jedynie zbliżajńcego się krępego mężczyznę w niebieskim mundurze, czapce z daszkiem i z aktówkń pod pachń. — Przepraszam pana „ zaczepił nieznajomego. „ Wydaje mi się, że za płotem dzieje się co„ niedobrego. Słyszałem krzyk. Mężczyzna przystanńł i niezdecydowanie dotknńł dolnej wargi. Sprawiał takie wrażenie, jakby nie rozumiał po polsku. — Dobiegły mnie dwa lub trzy krzyki „ wyja„niał Jan. „ Przypominało to wołanie dziecka. Mężczyzna przyłożył do ucha zwiniętń dłoń i po chwili potrzńsnńł głowń. — Nic nie słyszę. — Nie wiem, co mam robić. Pan nosi mundur...

— Pracuję w Pałacu Kultury. Jestem portierem. O„wiadczywszy to, odczekał jeszcze chwilę, po czym wzruszył ramionami i odszedł. — Proszę pana! „ zawołał za nim Kamiński. „ Ja wejdę za bramę... proszę zadzwonić na policję! Nie był nawet pewien, czy mężczyzna go usłyszał. Pracownik Pałacu Kultury, nie zwalniajńc kroku, dotarł do skrzyżowania i skręcił w Królewskń. Niech cię szlag trafi! „ pomy„lał Jan. „ Dzięki za pomoc. Próbował rozkręcić gruby i sztywny drut. Ktokolwiek go tam zamocował, musiał to zrobić za pomocń obcęgów. W pewnej chwili, mozolńc się z rozplataniem drutu, Kamiński rozcińł sobie bole„nie kciuk, ale owinńł go tylko chusteczkń i w dalszym cińgu walczył z bramń. Na chwilę zatrzymało się przy nim kilku przechodniów, popatrzyli, co robi, ale nikt nie zaofiarował mu pomocy. Zainteresował się nim dopiero jaki„ młodziak z drugimi, sterczńcymi we wszystkie strony włosami oraz sypińcym się bujnie, choć jedwabistym jeszcze, czarnym wńsem. Miał na sobie dżinsy, kurtkę z denimu i palił marlboro. — Marnujesz tylko czas, człowieku „ odezwał się nonszalancko. „ Już kilka tygodni temu wszystko stńd rozszabrowali. Jan popatrzył w jego stronę. — Wydawało mi się, że kogo„ tam słyszałem. Jakie„ krzyki. — Zapewne koty. — Może, ale chcę sprawdzić. — My„lałem, że zamierzasz co„ zwędzić. Ja tam znalazłem stary mosiężny piecyk. Pu„ciłem go za cztery bańki. Jan z godno„ciń wygładził klapy swej zamszowej, butelkowo-zielonej kurtki. — Czy wyglńdam na kogoœ, kto zbiera œmieci? — A czy ja wiem? Różni zbierajń. Pomóc? Młodziak wycińgnńł duży szwajcarski scyzoryk, wsunńł grube ostrze między sploty drutu i powoli zaczńł je rozkręcać. — Dzięki „ powiedział Jan. „ Wspomnę o tobie w radiu. Młodziak popatrzył na niego ze zdumieniem i Kamiński wycińgnńł rękę. — Pracuję w Radiu Syrena, nazywam się Jan Kamiński. — Naprawdę? To kapitamie. Ja mam na imię Marek, ale znajomi wołajń na mnie Kurt... Wiesz, od Kurta Cobaina. Jan mocnym szarpnięciem otworzył bramę i wszedł na zdewastowany plac. Orbisowski hotel Załuski wyburzono do fundamentów i pozostały po nim jedynie mroczne, przepastne piwnice przypominajńce bardziej przedsionek prowadzńcy do podziemnego œwiata. Jaskrawy blask łukowej lampy nadawał całoœci sztuczny wyglńd opuszczonego planu filmowego. W podmuchach wiatru szele„ciło zielsko i pokrzywy. Po lewej stronie, niczym milczńce, mechaniczne dinozaury,

stały wyprodukowane jeszcze w Zwińzku Radzieckim dŸwig i koparka na gńsienicach. Po prawej majaczyły dwa drewniane baraki o dachach pokrytych papń. Obok nich piętrzył się stos rur kanalizacyjnych. Latryna była niebezpiecznie pochylona i kto„ na „cianie napisał kredń: „Krzywa Wieża w Pizie". W powietrzu unosił się silny zapach budowlanego pyłu, wilgoci i jeszcze czego„; drażnińca nozdrza, słodkawa woń zgnilizny. — Œcieki „ stwierdził, pocińgajńc nosem Marek. Kamiński stał bez ruchu i starał się wyłowić uchem każdy d„więk. Wydawało mu się, że słyszy płacz. Ciche, żałosne, zawodzńce łkanie — szloch kompletnie wyczerpanego dziecka lub kobiety, która straciła wszelkie nadzieje. Ogrodzenie z desek w dużej mierze tłumiło hałas ulicy, ale trudno było ustalić, czy to rzeczywi„cie kto„ płacze, czy tylko wiatr zawodzi w pustych, złożonych przy barakach rurach. — Słyszysz? „ zapytał Kamiński Marka. Chłopak zacińgnńł się po raz ostatni wilgotnym dymem papierosa i wyrzucił niedopałek. — Czy ja wiem? Może faktycznie coœ tam jest. Podeszli ostrożnie do krawędzi odsłoniętych piwnic i zajrzeli w zalegajńcy w dole mrok. Było tak ciemno, że niczego nie dostrzegli. Czuli jedynie na twarzach delikatny, niosńcy woń zgnilizny przecińg. I, tak... usłyszeli płacz, teraz jednak dużo cichszy. — Masz rację „ odezwał się Marek. „ Tam na dole co„ jest. Chyba koty. — Szkoda, że nie mamy latarki. — Pewnie jakńœ znajdziemy w barakach. — Masz propozycję, jak się do nich dostać? Oba sń zamknięte na kłódki. Marek rozejrzał się, schylił i podniósł duży kawał cegły. Bez namysłu ruszył do drzwi najbliższego baraku. Po trzech czy czterech uderzeniach skobel pu„cił. — Dziadek pokazał mi, jak to się robi. Podczas wojny włamywał się do niemieckich magazynów z żywno„ciń. — Dobrze mieć kogoœ takiego w rodzinie. — O, tak, je„li nie jest narżnięty. Cały kłopot w tym, że mój dziadek jest narżnięty przez dwadzie„cia cztery godziny na dobę. Przez resztę czasu leczy kaca. Otworzyli drzwi baraku. Wnętrze przepojone było zapachem potu, zastarzałego dymu tytoniowego, duszńcń, obrzydliwń woniń kurzu i „wieżej ziemi. W œwietle

wpadajńcym przez brudnń szybę okna majaczył stół zawalony brudnymi kubkami, gazetami z po- 10 rozlewanń na nich kawń i pełnymi niedopałków puszkami po konserwach. Na œcianach wisiały fotosy dziewczyn. Jedna, z olbrzymim biustem, miała dorysowane flamastrem wńsy, jakie nosi Wałęsa. Podpis pod zdjęciem głosił: „Miss Polonia". W odległym kńcie, obok pokiereszowanych kasków Marek odkrył wielkń brezentowń torbę z narzędziami. Zaczńł przebierać w młotkach, wiertłach, żabkach i œrubokrętach, aż w końcu natrafił na latarkę. Zapalił jń, kierujńc snop œwiatła sobie na twarz. Przez chwilę wyglńdał jak chudy, szczerzńcy zęby wampir. Wrócili do krawędzi wykopu i skierowali strumień „wiatła w ciemno„ć. Ujrzeli zwały gruzu i przewrócone krzesło, ale żadnej żywej istoty tam nie było. — Nic „ stwierdził Marek. „ To pewnie tylko wiatr. Ale gdy mieli już odej„ć, ponownie usłyszeli płacz; tym razem wyraŸniejszy. — Stary, jeste„ pewien, że to kot? „ zapytał Kamiński. „ Może powinni„my zadzwonić na policję? — Najpierw sami się rozejrzymy. O, tutaj... po tych połupanych cegłach możemy zej„ć. — Dobra, idę pierwszy „ zgodził się Jan. „ Ty „wieć latarkń tak, żebym widział, gdzie stawiam nogi. Uklęknńł na betonowej krawędzi i spuœciwszy stopę, zaczńł niń ostrożnie macać w poszukiwaniu jakiego„ stopnia. Znalazł jeden, pó„niej następny. Mur sprawiał wrażenie solidnego. W pewnej chwili jednak noga trochę mu się ze„lizgnęła, ale cały czas mocno się trzymał sterczńcego z muru kawału cegły. W poszukiwaniu kolejnego stopnia pomacał lewń stopń. Podeszwa buta natrafiła na kawał drewna owiniętego drucianń siatkń. Powoli przeniósł na nie ciężar ciała. Belka trzymała. Obniżył się o metr. Przez chwilę, przylepiony do pionowego gruzu, odpoczywał ciężko oddychajńc. — Ej, wszystko w porzńdku? „ zawołał Marek. — Jasne. Trochę brakuje mi kondycji, to wszystko. Odniósł wrażenie, że słyszy kwilenie, pó„niej następne. Po chwili jednak docierał już do niego wyłńcznie jego własny chrapliwy oddech i — gdzieœ z góry, spoza drewnianego płotu „monotonny szum ulicznego ruchu. Pomy„lał, że chyba pomieszało mu się w głowie, skoro złazi do wyburzonych piwnic w poszukiwaniu dziecka, które zapewne okaże się zwykłym kotem. Nad sobń widział postać Marka.

Chłopak, zapaliwszy kolejnego papierosa, wydmuchnńł nosem dym w wieczorne powietrze. — No to do roboty „ mruknńł pod nosem radiowiec. 11 Zaczńł macać prawń stopń, ale nie mógł znale„ć dla niej żadnego oparcia. Chyba będę musiał po prostu spróbować się ze„lizgnńć po gruzie i mieć nadzieję, że trafię w końcu nogń na jaki„ pewny występ „ pomy„lał. Serce waliło mu jak młotem, w uszach narastał łoskot pulsujńcej krwi. Ze„lizgnńł się o pół metra. Pó„niej jeszcze trochę. Wbijał paznokcie w piasek i pokruszony cement, żeby uchronić się przed utratń równowagi i upadkiem. Zaczńł właœnie gratulować sobie sprawno„ci, z jakń schodzi po olbrzymiej, stromej hałdzie gruzu, kiedy spod prawej stopy osunńł mu się olbrzymi kawał betonu i Jan zaczńł bezwładnie spadać, próbujńc rozpaczliwie złapać się czego„ rękami. W podłogę piwnicy wyrżnńł z takń siłń, iż przez chwilę my„lał, że złamał sobie kark. — Umarłe„, czy co? „ wrzasnńł Marek i za„wiecił Janowi latarkń prosto w oczy. Kamiński, zbyt oszołomiony upadkiem, by choćby jęknńć, leżał jeszcze jakiœ czas bez ruchu. — Ej... wszystko w porzńdku? „ zawołał ponownie Marek. Jan zdołał jako„ podeprzeć się na łokciu, a następnie ostrym skrętem ciała podniósł się na kolana. — Chyba niczego sobie nie złamałem! „ odkrzyknńł. „ Trochę mnie zatkało! — Wstał i strzepnńł kurz z rękawów kurtki. „ Nic mi nie jest! Zaraz się tu rozejrzę. Zaczńł posuwać się wzdłuż „ciany piwnicy, zaglńdał do wszystkich szczelin i pęknięć w murze, do wnęk i wypełnionych kurzem przewodów wentylacyjnych. Na jednej ze „cian lekko drżała od-darta tapeta. Na innej widniał wyblakły czerwony gryzmoł: „Basi". Na górze Marek szedł powoli po betonowej krawędzi fundamentów i błńdził „wiatłem latarki po pomieszczeniu. — Znalazłeœ coœ? „ zapytał. — Jeszcze nie. Ale wszystkie pomieszczenia sń ze sobń połń: czone. Sprawdzę w następnym. Drzwi między poszczególnymi segmentami zostały dawno wyrwane i w sńsiedniej piwnicy Kamiński zobaczył stos połamanych skrzynek oraz zwalony stojak na butelki z winem. Pod stopami chrzę„ciła mu gruba warstwa pokruszonych cegieł i zdruzgotanego

szkła, a Marek z góry obmacywał to wszystko „wiatłem latarki. Nie natrafili na œlad niczego, co by się ruszało. Jan zerknńł na piętrzńce się obok zwały gruzu i chwilę się zastanawiał, w jaki sposób wróci na powierzchnię. Może w której„ z sńsiednich piwnic trafi na drabinę, może natknie się na mniej 12 stromń stertę cegieł? Wszedł do kolejnego pomieszczenia, po czym skręcił w prawo do następnego. I wtedy do jego uszu znów dotarł ów płacz, teraz już dużo, dużo wyra„niejszy. Wydawało się, że dochodzi z przeciwnej strony wykopu, w którym się znalazł. Gwizdnńł zatem na Marka i zawołał: — Jestem tutaj! Znów to słyszę! Piwnicę przecińł snop „wiatła z latarki i zatrzymał się na przeciwległej œcianie. Wisiały na niej półki. Na niektórych stały jeszcze pokryte grubń warstwń kurzu dzbanki, słoiki po marynatach oraz zardzewiałe cedzaki. Po prawej stronie, w samym rogu pomieszczenia, czerniała w podłodze trójkńtna dwumetrowa dziura. Stamtńd wła„nie dobiegał odbijajńcy się echem płacz. Jan ruszył w stronę otworu i zerknńł do „rodka. Było zbyt ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć. Z dziury dobywał się cuchnńcy „ciekami wyziew i dochodził bulgot płynńcej wody. — To tu! „ krzyknńł. „ To na pewno tu! — Widzisz jakieœ dziecko? — Nie wiem, nic nie widzę. Posłuchaj... może by„ zrzucił mi latarkę? — Czy mam zadzwonić po gliniarzy! — Pozwól, że się najpierw rozejrzę. Marek zbliżył się do skraju dziury i rzucił latarkę prosto w ręce Kamińskiego. — Tylko uważaj „ ostrzegł. Jan wrócił do wybitego w podłodze otworu i skierował do „rodka strumień œwiatła. Ujrzał zakrzywiony betonowy przewód kanalizacyjny pełen białawego szlamu. Na dnie rury leżało kilka potrzaskanych brył betonu, które wpadły do kanału, gdy wdarła się do niego łyżka koparki. Dostrzegł też małń szmacianń lalkę o poważnej, nachmurzonej twarzy. Lalka ubrana była w kasztanowej niegdyœ barwy sukienkę, teraz brudnń i szarń. — Halo! — zawołał Kamiński. „ Czy mnie słyszysz? Je„li zostałe„ tam uwięziony, pójdę po pomoc! Bez paniki! Przyprowadzę kogo„ i razem cię stamtńd wycińgniemy! Zamilknńł i chwilę nadsłuchiwał. Płacz nie ustawał, choć teraz już dochodził z większej odległo„ci. Bijńcy z kanału smród był przerażajńcy, lecz Jan nie

zważajńc na to, opadł na kolana na krawędzi dziury i wychylił się najdalej jak potrafił. — Hej! „ krzyknńł. „ Hej, tam na dole! Czy mnie słyszysz? Kolejny wrzask„przenikliwy i przecińgły. Rura kanalizacyjna zniekształcała d„więk i hałas brzmiał tak, jakby kto„ gwizdał głissando. 13 — Jezu Chryste „ dobiegł z góry głos Marka. „ Co się tam, do cholery ciężkiej, wyprawia? — To wła„nie chcę sprawdzić „ odparł Jan. „ A ty dzwoń po policję i pogotowie. — Chyba nie masz zamiaru włazić dalej? — Przecież mam latarkę. — Tak, ale jeœli... — Jeœli co? — Nie wiem. A jeœli ktoœ tam jest? — Na przykład kto? To tylko dzieciak. Prawdopodobnie ugrzńzł w kanałach, to wszystko. Marek przez chwilę się wahał. — W porzńdku „ powiedział w końcu. „ Zadzwonię po gliniarzy. Kamiński wzińł głęboki wdech, ponieważ od bijńcego z przewodu kanalizacyjnego smrodu zaczęło go mdlić. Dzielnie jednak zacisnńł palce na latarce i zbliżył się do krawędzi strzaskanego kanału. Uklęknńł i spu„cił nogi do „rodka. Kiedy znalazł się już na dnie szerokiej rury, poczuł, że buty ma pełne zimnej, œciekowej wody; nie przypuszczał, iż może być aż tak głęboka. — Psiakrew! „ zaklńł pod nosem. Przewód miał niecałe dwa metry œrednicy, ale to wystarczało, żeby w mocno pochylonej pozycji móc się nim posuwać. Kamiński wycińgnńł z kieszeni chustkę, po czym zakrył niń usta i nos tak, że wyglńdał jak bandyta. Marzył o tym, żeby mieć przy sobie butelkę z płynem po goleniu. Już wszystko było lepsze od smrodu mazistych, ludzkich ekskrementów. Nie wyobrażał sobie, jak powstańcy potrafili tyle czasu spędzać w kanałach. — Halo! „ zawołał. „ Czy mnie słyszysz? Idę z pomocń! Zostań tam, gdzie jesteœ! Nie ruszaj się i cały czas do mnie wołaj! Chwilę nasłuchiwał, ale z ciemno„ci nie dobiegła żadna odpowied„. A przecież... sńdzńc po nasileniu d„więku, dziecko znajdowało się bardzo blisko. Poza tym kanały nie mogły być zbyt kręte. Biegły wzdłuż ulic, a zatem były proste. Ponadto po drodze, gdyby musiał w jakim„ miejscu wydostać się na powierzchnię, natknie się na dziesińtki włazów inspekcyjnych. Z pochylonń nisko głowń posuwał się szerokń rurń, butami rozchlapywał œcieki. Œwiatło latarki tworzyło na nierównym betonie zawiłe wzory, a przy każdym

kolejnym kroku na „cianach skakał i tańczył jego pokraczny, przypominajńcy gremlina cień. — Halo! „ zawołał ponownie i po chwili jego własny, odbity 14 echem głos wrócił, wypełniajńc Kamińskiemu uszy przerażajńcym dudnieniem. Przekręcił się niezdarnie w ciasnej rurze kanalizacyjnej, chcńc sprawdzić, ile już przeszedł. Do wnętrza rozerwanego przewodu wpadał delikatny poblask lampy łukowej i Kamiński, który odnosił wrażenie, iż posuwa się już co najmniej przez pięć minut, skonstatował, że zaszedł zapewne nie dalej niż na drugń stronę cińgnńcej się nad nim Królewskiej. Oczy mu łzawiły, ciekło z nosa, ale stopniowo oswajał się z panujńcym w kanale smrodem. A fetor był gorszy niż w ubikacji, gdzie każdego ranka rozsiadał się na sedesie na dobrych dwadzieœcia minut jego wuj Henryk i czytajńc od deski do deski „Gazetę Wyborczń", wypełniał niewielkie pomieszczenie zapachem piwska i przetrawionej kwaszonej kapusty, którń jadł poprzedniego dnia. Jan Kamiński sunńł do przodu, postękujńc z wysiłku. Od czasu do czasu przystawał, żeby zaczerpnńć tchu i zawołać: — Już idę! Słyszysz mnie? Już idę! Jego głos odbijał się i odbijał donoœnym echem, coraz bardziej zniekształcany, tak że w końcu wydawało się, że to kto„ inny woła do niego. Dwie„cie metrów dalej szum płynńcej wody stał się znacznie gło„niejszy. Skulony Kamiński zrobił jeszcze kilkana„cie kroków i nagle ciasna rura, którń się posuwał od miejsca, gdzie strzaskała jń koparka, skończyła się w olbrzymiej, pełnej ech betonowej komorze, głębokiej prawie na dwanaœcie metrów. Œrodkiem biegł zakrzywiajńcy się kanał. Płynńł tamtędy gęsty potok brudnej, mętnej wody. Tutaj zbierały się wszystkie odpadki i nieczystoœci z pobliskich ulic, żeby odpłynńć szybko na południowy zachód, do głównego zbiornika asenizacyjnego na Ochocie. Jan stał nad komorń i o„wietlał kolejno latarkń ostrohikowe wloty czerniejńce w œcianach komory. Gdyby chciał dalej badać kanały, musiałby brodzić w wodzie po kolana, a bez wysokich butów nie miał najmniejszego zamiaru tego robić. — Jestem tutaj! „ zawołał. „ Dalej nie mogę i„ć! Je„li mnie słyszysz, powiedz, gdzie jesteœ!

Czekał, wytężał słuch, ale dochodził doń jedynie monotonny szum wody. Kamiński nie był z natury tchórzem, ale dobrnńł już tak daleko i nic nie znalazł. Jedynie œwięty lub wariat prowadziłby dalsze poszukiwania. Przyszło mu do głowy, że je„li nawet znajdowało się tu gdzie„ jakie„ dziecko, to samo już znalazło drogę wyjœcia. Miał wła„nie zawrócić, gdy w wypełnionym nieczystoœciami 15 kanale, tuż pod nim, co„ się zakotłowało, przez chwilę młóciło wodę, a następnie na powierzchnię wystrzeliła postać „ mała, cała usmarowana na szaro sylwetka — która otworzyła usta i wydała okropny wrzask: Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaach! Przerażony Jan szarpnńł się do tyłu i przywarł plecami do „ciany kanału. Postać pokryta była tak grubń warstwń szlamu i „ciekowych nieczysto„ci, że nie dawało się okre„lić, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Ale jednń rzecz można było stwierdzić natychmiast: postać nie miała rńk. Uniosła się na kolanach z wody i kiwajńc się w przód i w tył, wypuszczajńc ustami bńble szarej mazi, wrzeszczała w niewyobrażalnym cierpieniu. — Poczekaj! Poczekaj! „ zawołał Kamiński. „ Zaraz cię stamtńd wycińgnę! Poczekaj! Od rury, w której stał Jan, do dna komory prowadził rzńd bardzo mocno skorodowanych metalowych klamer wbitych w mur. Kamiński odwrócił się tyłem do rozległej niszy i zaczńł schodzić po żelaznych stopniach. A postać krzyczała i krzyczała. Zanim jednak Jan zdńżył przebyć połowę drogi, z bocznych odnóg kanału z ogłuszajńcym bulgotem wytrysnęły strugi œcieków i setki litrów nowych nieczysto„ci wlały się do komory. Szalony prńd porwał postać, wrzucił jń w główny nurt i po chwili dziwna istota zniknęła w najbliższym zwieńczonym ostrołukiem otworze. Jan przylgnńł do metalowych stopni, a zimne „cieki zalewały mu stopy i kotłowały się wokół kolan. Widział strzępy rozmo-czonego papieru toaletowego i smugi brńzu we wszystkich możliwych odcieniach. Dostrzegł również utopionego szczura. Ale postaci, która wynurzyła się z krzykiem z nieczysto„ci, nie było nigdzie. Najszybciej jak mógł wrócił po stopniach do rury odpływowej. Wprost nie mie„ciło mu się w głowie to, czego był œwiadkiem. Dziecko bez rńk albo pies bez nóg; a może sędziwy sum, który w jaki„ sposób przedostał się z Wisły do kanałów. Kaszlńc i spazmatycznie łapińc cuchnńce powietrze, ruszył ciasnń rurń w drogę

powrotnń. Pragnńł już tylko jak najszybciej wydostać się na powierzchnię. Od wędrówki w skulonej pozycji bolały go plecy. W głowie łupało. Ogarniała go panika na my„l, że jaka„ l„nińca, szara, żyjńca w kanałach postać, wijńc się niczym człowiek --gńsienica z filmu „Dziwolńgi", wspina się po zardzewiałych klamrach, a następnie rusza jego tropem. Posuwał się zgięty wpół na podkurczonych nogach, co chwila uderzał głowń w sklepienie kanału i wmawiał sobie, że jest już blisko celu, że niebawem wydostanie się na powierzchnię. Ale rura kanalizacyjna w jakiœ 16 tajemniczy, niewytłumaczalny sposób najwyra„niej się rozcińgała w miarę, jak przemierzał dystans. Nie widział nawet jeszcze mglistego poblasku „wiatła lampy hakowej. Po dwóch czy trzech minutach musiał przystanńć. Pochylony, wsparł dłonie na kolanach i ciężko oddychał. Żołńdek odmówił posłuszeństwa. Zwymiotował œlinń wymieszanń z kawałkami czekoladowych herbatników. Znów wycińgnńł chusteczkę do nosa i wytarł twarz. Najwyższym wysiłkiem woli nakazał sobie spokój. W tamtej komorze nie mogło być żadnego dziecka. Najprawdopodobniej widział psa, który przypadkowo trafił na wylot któregoœ z szybów wentylacyjnych. W jaki sposób dziecko mogłoby zawędrować tak głęboko do kanałów? Ale cokolwiek by to było, z całń pewno„ciń nie podńżało jego „ladem. Zostało okaleczone, utopiło się i zabrała je woda. A on musi jak najszybciej wyj„ć na powierzchnię, spłukać z siebie brud i doprowadzić się do porzńdku. Zgięty wpół jak scyzoryk, o„wietlajńc sobie drogę latarkń, ruszył dalej. Bał się, czy w chwili paniki nie pomylił trasy, nie skręcił w niewłaœciwy korytarz i teraz nie posuwa się drogń prowadzńcń donikńd. Ogarnęła go zgroza na my„l, że tygodniami będzie krńżył w labiryncie wńskich rur, przyłńczy i kanałów. Wyobrażał sobie chwilę, gdy zostanie uwięziony w ciasnej przestrzeni dokładnie pod olbrzymiń, ciężkń bryłń Pałacu Kultury, w latarce wyczerpiń się baterie, a wokół niego zapadnie nieprzenikniony mrok. Po kilku kolejnych minutach marszu dostrzegł nikłe „wiatło dochodzńce z miejsca, w którym koparka przerwała rurę. Po raz pierwszy od chwili œmierci matki zaczńł

się modlić. Matko Boska, dzięki Ci za to, że„ wybawiła mnie z opresji. Błagam, odsuń ode mnie wszelkń rozpacz i chroń od złej przygody. I wtedy znów rozległ się hałas. Przystanńł i zaczńł nadsłuchiwać. Poczńtkowo dobiegał go jedynie szmer wody i cichy, melancholijny syk powietrza, stanowińcy echo cińgnńcego kolektorem potężnego przecińgu. Brzmiało to tak, jakby gdzieœ w ciemnoœciach nawoływały się tajemnicze, wielkie potwory. Ale znów to usłyszał. Stłumione szuranie „ czyżby kto„ wlókł przez ciasnń rurę miękki, lecz ciężki i masywny skórzany wór? Kamiński odwrócił się i po„wiecił latarkń w stronę, z której przyszedł, lecz w bezliku ruchliwych cieni i refleksów œwietlnych 2 — Dziecko ciemnoœci 17 trudno było cokolwiek zobaczyć. Najdziwniejsze jednak, że odbicia „wiatła raptownie kończyły się w odległo„ci jakich„ pięćdziesięciu metrów, a powierzchnia płynńcego dnem kanału i pomarszczonego w jodełkę œcieku przestawała lœnić. Najwyra„niej co„ blokowało tunel; co„ bardzo dużego i ciemnego, co pochłania blask i przez co „wiatło nie może się przebić. Co„, co sunńc œladem człowieka, szurało i szele„ciło. Jan zaczńł się cofać. Wszystko to bardzo mu się nie podobało. Owa mała postać w sklepionej olbrzymiej komorze kanałowej z pewno„ciń nie mogła podńżać jego „ladem. Ale czym było t o? Cofał się i cofał, œwiecił latarkń w kierunku mrocznego kształtu sunńcego jego tropem. Raz czy dwa potknńł się na nierównoœciach w miejscach, gdzie łńczyły się poszczególne odcinki rury. Macajńc na o„lep w poszukiwaniu drogi, wodził dłoniń po œcianach betonowego przewodu, choć pokrywała je gruba warstwa tłustego szlamu i odrażajńcych nieczystoœci. Co„ tak wielkiego, co wypełnia sobń całń rurę, nie może się poruszać szybko. Tym się pocieszał. Ale od wyj„cia z kanału dzieliło go jeszcze około stu metrów i doznawał przykrego wrażenia, iż podńżajńca za nim istota może go jednak dopa„ć. Choć z całń pewno„ciń sporo ważyła, przemieszczała się zadziwiajńco sprawnie. Szuranie dochodziło z coraz mniejszej odległo„ci, a sam stwór wydawał już takie odgłosy jak nadjeżdżajńcy pocińg. Jan przystanńł, rękń oparł się o „cianę dla złapania równowagi i rzekł: — Nie! A po chwili powtórzył: — Nie!

Zupełnie jakby niewiarń w to, co się naprawdę dzieje, oraz tym jednym prostym słowem był w stanie to wszystko zakończyć. To nie mogła być prawda. Słyszał wiele historii o psach czy kotach spuszczanych z wodń w toaletach. Zwierzęta te póŸniej osińgały ogromne rozmiary, tuczńc się na zdrowej, pożywnej diecie złożonej głównie z ludzkich ekskrementów; aligatory, żółwie, a nawet bożonarodzeniowy karp, którego nikt w rodzinie nie odważył się zabić. Ale to były tylko opowieœci. Klity-bajdy. Je„li co„ rzeczywi„cie go „cigało, mógł to być wyłńcznie człowiek. A z człowiekiem Jan Kamiński sobie poradzi. Szuranie, choć wyra„nie zwolniło, nieustannie się jednak przybliżało. — Kim jeste„? „ zawołał Kamiński. „ Dlaczego za mnń idziesz? 18 Szuranie spowolniało jeszcze bardziej, lecz dobiegało już z bardzo bliska. — Nie umiesz mówić? „ wykrzyknńł Jan. „ Kim jeste„? Posłuchaj... nie musisz się niczego bać. Gdy mroczna istota znalazła się już w odległoœci zaledwie kilku metrów, latarka Kamińskiego zaczęła przygasać. Żaróweczka żarzyła się nikłym pomarańczowym blaskiem, a stwór był tak ciemny, że wydawało się, iż wchłania raczej niż odbija œwiatło. — Czego chcesz? „ zapytał Jan. „ Wcale się ciebie nie boję. Odnosił wrażenie, że słyszy oddech. Głuchy, niemiarowy oddech. I znów szuranie, a towarzyszył mu d„więk przypominajńcy szelest powoli opuszczanej, zbutwiałej, aksamitnej kurtyny. Napłynęła fala smrodu, który przebijał się nawet przez panujńcy w kanałach fetor. Cuchnęło zepsutym mięsem; jak od zajńca, który za długo wisiał za oknem. — Wcale się ciebie nie boję „ powiedział gło„no Kamiński. „ Jeste„ tylko człowiekiem. Jednocze„nie zaczńł się gwałtownie cofać, spoglńdajńc co chwila za siebie, żeby sprawdzić, jaki odcinek rury pozostał jeszcze do przebycia. Był przekonany, że gdyby pochylił nisko głowę i zaczńł biec najszybciej jak potrafi, dotarłby do końca przewodu, zanim mroczny stwór „ człowiek czy cokolwiek to było „ zdoła go dopa„ć. Poza tym to „ lub on „ nie było wcalegro„ne. Może szło za nim ze zwykłej ciekawo„ci? Może to „ lub on „ było tylko gnieżdżńcym się w kanałach włóczęgń? Może to kto„ głuchoniemy, niedorozwinięty i dlatego nie odpowiadał? A może nie.

Jan zrobił kolejny krok. I następny. Posuwał się teraz energiczniej, ale cińgle bał się odwrócić do mrocznego intruza plecami i ruszyć biegiem. To, co szurało i œlizgało się za nim po lepkim betonie, robiło to coraz szybciej i naraz Kamiński odniósł wrażenie, że przez rurę wlecze się niejeden, ale wiele ciężkich worów. Wiele ciężkich i przerażajńco miękkich worków wypełnionych czymœ, czego każdy człowiek brzydziłby się dotknńć; czym„, co było kompletnie rozmiękłe i rozmokłe. Ta ciemna rzecz posuwała się już tak szybko, że radiowiec się potknńł. Opadł na kolano, ale natychmiast powstał na równe nogi, odwrócił się plecami do nadcińgajńcej zgrozy i jak szalony pognał przed siebie. Głowę trzymał nisko, rozkładał ramiona, macajńc dłońmi drogę w tej przytłaczajńcej rurze, spod brnńcych w wodzie stóp rozlegało się d„więczne plusk-plusk-plusk. 19 Dotarł w końcu do miejsca, gdzie koparka roztrzaskała kanał. O„lepiło go bijńce prosto w oczy „wiatło lampy łukowej. Spazmatycznie łapińc powietrze, chwycił się betonowej krawędzi, by przerzucić przez niń ciało. Choć napompowany już adrenalinń, ogarnięty nagłń panikń, pu„cił szorstkń krawęd„ i ciężko zwalił się z powrotem do przewodu. Spadła na niego niewielka lawina ziemi i kawałków pokruszonego cementu; o„lepiła, dostała się do ust. Cokolwiek to było „ człowiek czy bestia „ mroczny stwór nie dał Kamińskiemu najmniejszych szans. Gdy Jan ponownie próbował chwycić się o„lizgłej krawędzi betonu, to co„ wyrżnęło w niego z impetem pędzńcego samochodu. Siła uderzenia odrzuciła radiowca na trzy czy cztery metry w głńb kanału, oddalajńc go od zbawczej dziury. Jan próbował d„wignńć się na nogi. Był jednak tak ogłuszony i oszołomiony uderzeniem, że znów się przewrócił. Jeszcze raz próbował wstać; ale ponownie upadł. Zakaszlał, zupełnie jakby zamierzał co„ powiedzieć. W jednej chwili jaka„ siła uniosła go za szyję i cisnęła o betonowń œcianę rury z takń mocń, że rozległ się cichy trzask pękajńcej czaszki. Na Kamińskiego zwaliło się co„ wielkiego i nieprawdopodobnie ciężkiego, przyszpiliło go do porowatego dna rury. Płynńce dnem „cieki zaczęły obmywać mu twarz. Wszczńł się szybki ruch i nagle głowa Jana wcińgnięta została w co„, co przypominało wilgotny, skórzany worek. Kamiński próbował zaczerpnńć tchu, chciał wrzasnńć,

ale usta i nos wypełnił mu gęsty, kleisty „luz. Smród gnijńcego mięsa stał się porażajńcy. Jan nie był w stanie ani oddychać, ani wykrztusić słowa. Mógł tylko wić się i szarpać w daremnych próbach wyrwania się temu czemuœ, co trzymało go w u„cisku. Ale zupełnie jakby kopał lu„no zwieszajńce się firanki. Stwór zdawał się wypełnionym pustkń kawałkiem materiału. Kamiński zakrztusił się. Chciał zawołać matkę, powiedzieć, co mu się przytrafiło, lecz nie był w stanie już tego uczynić. Mógł tylko bezskutecznie kopać napastnika. Umieram umieram umieram nie pozwól mi umrzeć. Wtedy poczuł ostre, bolesne uderzenie w bok szyi. Po nim następne i następne. Ostatniń my„lń Jana Kamińskiego było: Matko Boska! On odcina mi głowę! Rozdział drugi Gdy do drzwi jej pokoju zastukał Piotr, Sarah wła„nie modelowała suszarkń włosy. Poczńtkowo zapukał tak nie„miało i boja„-liwie, że nie usłyszała, iż ktoœ chce do niej wej„ć. Pó„niej jednak, gdy nabrał już większej „miało„ci, załomotał tak gło„no, aż Sarah otworzywszy drzwi, spytała: — Co„ się stało? Hotel się pali? Co się dzieje? Stojńcy w progu Piotr wykręcał nerwowo palce jak uczeń, któremu polecono zgłosić się do dyrektora szkoły.. — Obawiam się, że coœ gorszego. — Co„ gorszego? Jak to gorszego? Ale proszę, niech pan wejdzie. Ktoœ zobaczy mnie w tym stroju i pomy„li, że jestem drugń Ivanń Trump. — Ależ pani jest nie ubrana, panno Leonard. — Jestem nie ubrana do wyj„cia na ulicę, panie Gogiel, ale tutaj ten strój jest całkiem odpowiedni. Poza tym nie wiem, co mam włożyć w sytuacji gorszej niż pożar hotelu. Piotr wsunńł się do pokoju i nie„miało stanńł przy oknie, starajńc się trzymać od Sarah możliwie najdalej. Panna Leonard usiadła przed lustrem i zaczęła rozczesywać swe bujne jasne loki z takń pasjń, jakby żywiła do nich urazę od najwcze„niejszego dzieciństwa. — Dzi„ rano dzwoniła do mnie do domu policja „ wyja„nił Piotr. „ Kto„ zginńł na placu budowy. Sarah odłożyła szczotkę. — Zginńł? Wielki Boże! Tak mi przykro. Jak to się stało? — Cóż, tego jeszcze nikt nie wie. — Zawsze mówiłam, że zasady bezpieczeństwa pracy stosowane przez Brzezickiego sń nie do przyjęcia. Panie Piotrze, czyż tak nie 21

mówiłam? Połowa robotników pracuje bez kasków ochronnych. A raz widziałam któregoœ z nich, jak podczas burzenia „ciany na nogach miał tylko cholerne plastikowe sandały. To jaki„ kretyn! My„lałby kto, że spędza czas na plaży, a nie przy wyburzaniu pięciopiętrowego budynku! Piotr przełknńł „linę. Był potężnie zbudowanym, miłym, młodym mężczyznń z dużń okrńgłń głowń, prawie łysym, choć liczył nie więcej niż trzydzieœci jeden lub trzydzie„ci dwa lata. Miał najbardziej błękitne oczy, jakie Sarah widziała w życiu. Bardzo go lubiła, a co więcej ufała mu, czego nie mogła powiedzieć o większoœci wymuskanych, przylizanych dyrektorów Banku Kredytowego Yistula, którzy zbyt wiele razy oglńdali film Wall Street. Pó„niej z półek domu towarowego „Wars" zniknęły wszystkie czerwone szelki. — Obawiam się, że to nie był wypadek. Kto„ został zamordowany. — Zamordowany? Chyba pan sobie ze mnie żarty stroi. To nie był żaden z ludzi Brzezickiego? — Nie, nie. Nazywał się Jan Kamiński. Radiowiec... bardzo w Warszawie popularny. Znaleziono go w kanale. — Czy wiadomo, kto go zamordował? Piotr potrzńsnńł głowń. — Powiedziano mi tylko, że zbrodnia była wyjńtkowo odrażajńca. — Och, Boże! Ale to chyba nie opóŸni nam robót? — Nie wiem. O tym musi pani porozmawiać z policjń. — Porozmawiam. Usiadła przy toaletce i zaczęła robić makijaż. Piotr nie wiedział, czy ma patrzeć na niń, czy wyglńdać przez okno na namalowane na gołej œcianie stojńcego naprzeciwko budynku stylizowane drzewa. Ale swojń drogń Sarah była warta tego, żeby się jej przyglńdać; trzydziestoletnia, bardzo elegancka, wręcz wymuskana, o uderzajńco jasnej cerze. Choć mówiła z pełnym werwy, chicagowskim akcentem, wyglńdała jak typowa Polka i po trosze z tego wła„nie względu przysłano jń do Warszawy. Po matce odziedziczyła wysokie koœci policzkowe, lekko zadarty nos i œwietliste oczy barwy akwamaryny. Nie przerywajńc rozmowy, ubrała się za otwartymi drzwiami szafy. Skrępowany Piotr nie wiedział, gdzie oczy podziać. Sarah miała szerokie ramiona i wielkie piersi, lecz ponieważ włożyła nienagannie skrojonń popielatń sukienkę, wyglńdała na szczuplejszń i wyższń, niż była w rzeczywistoœci. 22 — Ten Jan Kamiński? Czy go znałam?

— Nie sńdzę. Prowadził serwis informacyjny w Radiu Syrena... Rodzaj krytycznych felietonów politycznych z satyrycznymi komentarzami. Ostatnio jest bardzo popularny... to znaczy, był... — Czy policja jest jeszcze na placu budowy? — Powiedzieli, że porozmawiajń z paniń póŸniej. — Gówno prawda. Muszę z nimi porozmawiać teraz. — Cóż... nie chcę pani krytykować, panno Leonard, ale moim zdaniem policję należy traktować tak samo, jak ludzi z wydziału gospodarki przestrzennej. Miał na my„li wydział planowania, który sprzeciwiał się pierwotnym planom budowy hotelu Senackiego. Sarah osobi„cie udała się do urzędu i do łez rozczuliła dwóch wysokiej rangi urzędników. Jeszcze tego samego popołudnia plany zostały zatwierdzone z jednń tylko, niewielkń poprawkń odno„nie fasady. W języku polskim istnieje wprawdzie słowo „przebójowiec", ale stanowi ono bardzo nieadekwatny odpowiednik terminu ball-breaker. Tamtego jednak dnia kilka osób z warszawskiego kierownictwa planowania architektonicznego pojęło sens tego okreœlenia z najdrobniejszymi niuansami. Sarah wybuchnęła „miechem i uspokajajńco poklepała Piotra po ramieniu. — Nie doprowadzę ich do płaczu, jeœli o to panu chodzi. Piotr nie„miało przekroczył za niń automatyczne drzwi wyj„ciowe hotelu Holiday Inn. Był ciepły, słoneczny poranek i ulicami przewalały się tłumy ludzi. Ruszyli przez parking znajdujńcy się naprzeciwko hotelu. Po drodze minęli zdezelowanego poloneza, rozbitego volkswagena oraz kilka wywoskowanych na wysoki połysk volvo i mercedesów. Sarah szła tak szybko, że Piotr z trudem za niń nadńżał. — Powiedzieli mi, że został zabity wczoraj wieczorem. Znalazł go jakiœ nastolatek. — Co on robił na naszej budowie? — Tego mi nie powiedzieli. — Dlaczego nikt mnie o tym nie powiadomił wczeœniej? Przeszli przez jezdnię na Marszałkowskiej. Nieustanny ryk autobusów prawie ich ogłuszył. Posuwali się tak szybko, że na plac budowy dotarli w kilkanaœcie minut. Stało tam pięć lub sze„ć policyjnych radiowozów, a cały chodnik oddzielony został biało--czerwonymi ta„mami. Sarah, gło„no i wyra„nie wołajńc: proszę, przepchnęła się przez tłum gapiów. Kiedy dotarła do zagradzajńcej 23 dalszń drogę taœmy, po prostu zanurkowała pod niń i przedostała się na drugń stronę. Natychmiast też pojawił się policjant z uniesionń rękń. — Tutaj nie wolno nikomu wchodzić „ o„wiadczył. — Ale mnie wolno. Ten teren należy do mojej firmy.

— Proszę pani, nawet pół Warszawy może należeć do pani firmy. Ale tu nikomu wchodzić nie wolno. — Kto tu jest dowódcń? — Nie może pani tu wej„ć. Proszę cofnńć się za ta„mę. — Słucham? My„lałam, że ten temat już wyczerpali„my. Chcę rozmawiać z oficerem, który wami dowodzi. Policjant zwrócił się do Piotra, ale ten tylko rozłożył bezradnie ramiona. — Ta pani nie rozumie, co to znaczy „nie wolno". W tej samej chwili w prowadzńcej na budowę bramie pojawiło się trzech oficerów œledczych, a za nimi fotograf oraz jaki„ człowiek z dużń aluminiowń walizkń. Jeden ze „ledczych na widok Sarah przystanńł, po czym ruszył energicznie w jej stronę. Był to krępy mężczyzna z siwymi, krótko obciętymi włosami. Miał za dużń głowę w stosunku do ciała, ale na swój surowy, niezdarny sposób był bardzo przystojny. Nosił wymięty brńzowy garnitur i krzykliwy czerwono-żółty krawat ze l„nińcń spinkń. — O co chodzi? „ zapytał. — Ta pani koniecznie chce tu wej„ć, komisarzu. Twierdzi, że plac budowy należy do jej firmy. — Tylko nie „twierdzi" — odparła ostro Sarah. — Czy to pan tu sprawuje władzę? — Zgadza się „ odparł oficer, wyjńł camela i zapalił go dużń metalowń zapalniczkń. „ Obawiam się, że zostało tutaj popełnione morderstwo. Pani rzeczywi„cie nie wolno tu wchodzić. — Może wyjaœni mi pan zatem, co się dokładnie wydarzyło? — Nie, obawiam się, że nie mogę. — No cóż, to może przynajmniej powie mi pan, kiedy moi podwykonawcy będń mogli wrócić do pracy. — Tego również nie mogę pani powiedzieć. Moi technicy i lekarze sńdowi nie zakończyli jeszcze czynnoœci œledczych. — Ale o czym mówimy? O godzinach? O dniach? — Naprawdę trudno mi powiedzieć „ odparł policjant z wyra„nym rozbawieniem w głosie. — Poproszę pana o nazwisko. — Komisarz Stefan Rej z wydziału zabójstw. 24 — No cóż, komisarzu Rej, czy zdaje pan sobie sprawę z tego, ile kosztuje nas każdy dzień przestoju w pracy? — Podejrzewam, że bardzo dużo pieniędzy. — Ma pan całkowitń rację. Bardzo dużo pieniędzy. Jeœli przeliczy to pan na wasze

złotówki, to będzie tam tyle zer, że cińgnńć się będń aż do Poznania. A może nawet wystarczy ich na drogę powrotnń do Warszawy. — Proszę pani... — Sarah Leonard. Jestem wicedyrektorem przedsiębiorstwa zajmujńcego się budowń sieci hoteli Senackich w krajach Europy Wschodniej. — Panno Leonard, musi mi pani wybaczyć. W tej chwili moi współpracownicy i ja jeste„my bardzo zajęci. Ale z największń ochotń porozmawiam z paniń póŸniej. Jak mogę się z paniń skontaktować? — Zatrzymałam się w Holiday Inn. Będę tam co najmniej do czwartku. — A pó„niej? Chyba nie opuszcza już pani naszego kraju? — Co to znaczy? My„lę, że porozmawiamy przed czwartkiem, prawda? — To zależy. — Od czego zależy, komisarzu! Proszę posłuchać, tak się składa, że bardzo dobrze znam inspektora Grabowskiego. — Zazdroszczę pani. Również chciałbym go znać. Powiedziawszy to, odwrócił się na pięcie i dołńczył do swej ekipy. — Cholera jasna, jeszcze tego nam brakowało „ warknęła Sarah. „ Już i tak mamy trzy tygodnie opó„nienia. Piotr wzruszył ramionami. — Ostrzegałem paniń przed policjń. Im bardziej ich pani naciska, tym bardziej stajń się nieprzejednani. Poza tym jest pani kobietń. — A jakaż to różnica? — Ogromna! Dla człowieka pokroju Reja to niebo i ziemia. On uważa, że miejsce kobiety jest tylko w łóżku i w kuchni. I nigdzie indziej. Ludzie żyły sobie wypruwajń, żeby pozbyć się takich ancymonów, ale oni najspokojniej pieniń się dalej. Sarah zerknęła na zegarek. — No cóż... nic tu po nas. O jedenastej mamy spotkanie z przedstawicielami firmy, prawda? — Poza tym wpływ na to ma również fakt, że jest pani Amerykankń „ cińgnńł Piotr w drodze powrotnej do Holiday Inn. — 25 Policja nie patyczkuje się z wami tylko dlatego, że pochodzicie z Zachodu. Szef policji kazał swoim ludziom zachowywać się w stosunku do was uprzejmie, więc się do tego stosujń. — Wie pan co, panie Cegieł? Jest pan chyba cyniczny. — W Polsce, panno Leonard, nie mówimy o sobie „cynicy"; mówimy „realiœci". Gdy Sarah wyszła ze spotkania, ku swemu zdziwieniu ujrzała przed siedzibń biura

swej firmy komisarza Reja. Siedział na słońcu na niewysokim murku i cierpliwie palił papierosa. — Panno Leonard? Czy możemy chwileczkę porozmawiać? — Szybko pan działa „ odparła. „ Nie musi się pan martwić tym, że opuszczę pański kraj. — Wiem o tym. Przeprowadza się pani z Holiday Inn do mieszkania w Alejach Jerozolimskich. Bardzo przyjemne mieszkanko. Mnie nie byłoby na takie stać. — Skńd pan wie o przeprowadzce? — Jestem przecież policjantem „ wyja„nił, wypuszczajńc z ust bardzo cienkń smużkę dymu. — Sńdzę, że mogę panu po„więcić najwyżej pół godziny „ odrzekła Sarah. „ O pierwszej muszę być na lotnisku. Mam tam kogo„ spotkać. — Podwiozę paniń. A po drodze porozmawiamy. Podszedł do nich Piotr Gogiel, za którym krok w krok dreptał Jacek Studnicki, jeden z przylizanych, upiornych dyrektorków Banku Kredytowego Yistula. — Jakie„ problemy?„zapytał Jacek, obejmujńc impertynencko ramieniem Sarah. Gdy miała buty na wysokim obcasie, była od niego odrobinę wyższa, lecz Studnickiemu najwyra„niej to nie przeszkadzało. Sarah zgrabnie wywinęła się z jego objęcia. — Panie Studnicki, to jest komisarz Stefan Rej z wydziału zabójstw. Prowadzi sprawę tego morderstwa. — Proszę, proszę „ odparł Jacek. „ Mam nadzieję, że złapiecie bandytębez względu na to, kim jest. Rej przesłał mu pogodne, ale twarde spojrzenie i gło„no się roze„miał. — Jasne, że go złapiemy. Nie mamy innego wyj„cia. Zaprowadził Sarah do swego samochodu, dziesięcioletniego volkswagena passata. Na tylnych siedzeniach piętrzyły się gazety, 26 papierowe torby i stosy innych rupieci. Sarah dostrzegła tam również połamany parasol i lalkę Barbie bez głowy. — Ma pan dzieci? „ zapytała. — Córkę. Nie widuję jej zbyt często. Amerykanka zajęła miejsce w samochodzie. Winylowy fotel był nieprzyjemnie lepki, a skrytka otwarta tak, że drzwiczki nieustannie obijały się o jej kolana. Komisarz Rej uruchomił silnik i ruszyli zostawiajńc za sobń obłok niebieskich spalin. — Zakładam, że nie znała pani Jana Kamińskiego, prawda? — Usłyszałam o nim dopiero dzisiaj. Pracował w radiu, czy tak? — Zgadza się. Prowadził serwis informacyjny, komentujńc jednoczeœnie czytane przez siebie doniesienia. Czasami bywał naprawdę zabawny. Zdrowo się nabijał z

rzńdu, stacji telewizyjnych, linii lotniczych LOT i z reprezentacji Polski w piłkę nożnń. Raz nawet wycińł niezły numer Senate International Hotels. — O tym nie wiedziałam. — Tak naprawdę, to wyraził się o was bardzo obelżywie. O„wiadczył, że z własnego do„wiadczenia wie, iż spokojnie mogli„cie zostawić dawny orbisowski hotel Zahiski. Powiedział, że po was należy spodziewać się takiego samego syfu. — Naprawdę? „ zapytała Sarah. „ A czy pan Kamiński wyja„nił, skńd tak doskonale zna Senate International? — Zatrzymał się w waszym hotelu w Belgradzie. — A, tak. No cóż, w Belgradzie mieli„my trudne poczńtki. Wystńpiły ogromne problemy ze znalezieniem personelu. Pokojówki przypominały bardziej orangutany. — Co by nie mówić, nie najlepsza reklama „ stwierdził Rej, gdy skręcali w ulicę Oczki. „Powiedział co„ jeszcze. Zasugerował, że pewni urzędnicy zatwierdzajńcy budowę hotelu Senackiego w Warszawie spędzali wakacje na Florydzie, a poza tym poprawił się im nieco stan kont bankowych. — To œmieszne! Nie, to nie jest œmieszne! To zakrawa na oszczerstwo! — W pełni się z paniń zgadzam. Ale czy to prawda? — Co za pytanie! Oczywi„cie, że nie. — Nie byłoby to wcale takie dziwne. — Ale nie w przypadku Senate International Hotels. My nie stosujemy takich praktyk. Rej wycińgnńł camela, wsunńł go do ust i sięgnńł po zapalniczkę. — Zna pani życie, panno Leonard. Tryby zawsze trzeba smarować. 27 — Nie smaruję żadnych trybów, komisarzu. Je„li nie chcń się same kręcić, to tak długo je popycham, aż zacznń to robić. Poza tym chciałabym wiedzieć, co mi pan imputuje. I wolałabym, żeby pan nie palił. Dojechali już prawie do końca Oczki. — Proszę tam spojrzeć „ zwrócił jej uwagę Rej, wskazujńc zespół szarawych budynków obro„niętych dzikim winem. „ To stara Akademia Medyczna. Tam teraz przebywa pan Kamiński; w kostnicy. A to pani widzi? Następna brama. Ta pod numerem jeden. To Zakład Medycyny Sńdowej. Tam zrobiń sekcję zwłok i ustalń, co mu się naprawdę przytrafiło. Je„li pani sobie życzy, możemy tam wpa„ć i go zobaczyć. — Nie życzę sobie „ odparła z przekńsem Sarah. „ I nie życzę sobie pańskich insynuacji, że Senate International ma co„ wspólnego ze „mierciń Kamińskiego. — Cóż, jest pani zła, prawda? -- stwierdził Rej, skręcajńc w stronę portu lotniczego. — Podejrzewam, że zamierza pani poskarżyć się na mnie swemu

przyjacielowi, inspektorowi Grabowskiemu. — A czy istnieje jaki„ powód, żebym tego nie zrobiła? Z konsoli nad tablicń rozdzielczń spadła na podłogę zapalniczka. Rej pochylił się, żeby jń podnie„ć, ale potoczyła się głęboko pod fotel. Sarah z niedowierzaniem potrzńsnęła głowń i zaczęła patrzeć w innń stronę: W końcu Rej rzucił na podłogę również papierosa. — Pozwoli pani, że zwrócę pani uwagę „ odezwał się „ iż to już ósme morderstwo w centrum Warszawy popełnione w cińgu ostatnich trzech miesięcy. Za każdym razem takie samo... ofiara znajdowana jest na ulicy lub na pustych terenach, zawsze w pobliżu wykopów. Nie wiemy, kogo szukamy, mężczyzny czy kobiety. Ale telewizja nadała już zabójcy przydomek „Oprawca", ponieważ ofiary zawsze znajdujemy bez głowy. Zdumiona Sarah odwróciła się w stronę policjanta. — Chce pan powiedzieć, że Janowi Kamińskiemu obcięto głowę? Rej pocińgnńł nosem. — Znaleziono go w kanale cińgnńcym się pod placem waszej budowy. — Co on tam, na Boga, robił? — Wszystko wskazuje na to, że szukał dziecka, które zabłńdziło w kanałach. Mamy œwiadka. Pomagał mu w tych poszukiwaniach. Zostawił Kamińskiego na placu budowy, a sam poszedł zadzwonić po karetkę pogotowia. Gdy wrócił, Kamiński już nie żył. 28 — Był martwy i bez głowy? — Zgadza się. Podobnie jak inni przed nim. — A co z dzieckiem? Rej wzruszył ramionami i wycińgnńł kolejnego camela. — Przeszukałem ten kanał. Po osiemset metrów w każdń stronę. Nie było tam żadnego dziecka. Ale za to tysińce prezerwatyw. — Co pan próbuje mi zasugerować? Że polscy mężczy„ni sń szczególnie krzepcy? — Panno Leonard, mówię, co znaleŸliœmy. — Być może. Ale nie nadmienił pan, czego szukaliœcie. — Œladów, panno Leonard. Tylko œladów i dowodów. — Dowodów na to, iż Senate International wynajęło kogo„, by rozprawił się z Kamińskim za to, że wygadywał o nas niepochlebne rzeczy? — Tego nie powiedziałem. — I nie musiał pan. Boże, a ja my„lałam, że to tylko amerykańscy policjanci sń tępi. Rej zgarbił się nad kierownicń i znów zaczńł macać pod nogami w poszukiwaniu zapalniczki. — W Ameryce, panno Leonard, sytuacja jest inna. Nam potrzeba ładnych łdlku lat,