Graham Masterton
Zaraza
Przełożył Piotr Kuœ
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Tytuł oryginału Plague
Copyright (c) by Graham Masterton, 1977
Copyright (c) for the Polish translation by Zysk i S-ka
Wydawnictwo, Poznań 1995
Redaktor Barbara Borszewska
Wydanie I ISBN 83-86530-64-2
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel./fax 526-326, tel. 532-767, 532-751
Skład i łamanie perfekt s.c., Poznań, ul. Grodziska 11
KSIĘGA PIERWSZA
Epidemia
Rozdział 1
Właciwie spał jeszcze, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Jego dwięk
rozbrzmiał mu w głowie z poczštku cicho, lecz natarczywie, niczym odgłos
monety
wrzucanej do głębokiej studni. Z każdš chwilš był jednak coraz
wyraŸniejszy,
kto stojšcy pod drzwiami przyciskał guzik dzwonka coraz dłużej i
silniej.
Wreszcie otworzył oczy i stwierdził, że to już poranek.
- Chwileczkę! - zacharczał. W ustach miał sucho po długim, głębokim œnie.
Mimo
to dzwonek wcišż uparcie dzwonił, przyciskany dłoniš kogoœ bardzo
natarczywego.
Zwlókł się z łóżka, pochylił się, żeby podnieć z podłogi płaszcz
kšpielowy i z
trudem wsunšł nogi w gumowe klapki.
Powlókł się do holu. Przez matowe szkło drzwi frontowych dojrzał sylwetkę
kogoœ
niskiego, krępego, w błękitnej koszuli, wcišż przyciskajšcego dzwonek.
- Chwileczkę! - znów wydobył z siebie głos. Tym razem poszło mu już o
wiele
lepiej. - Zaraz otwieram.
Odsunšł zasuwę, otworzył drzwi i wyjrzał na zewnštrz. Jaskrawe słońce
Florydy
niemalże go olepiło. Ciepły poranny wiaterek poruszał palmami rosnšcymi
wzdłuż
podjazdu. Niebo janiało już pełnym błękitem.
- Czy to pan jest doktor Petrie? - zapytał go niecierpliwie poranny
przybysz.
Był dobrze zbudowany, ubrany byle jak, najwyraniej czynił to w
poœpiechu. W
rękach
œciskał kapelusz, a na twarzy miał wyraz kojarzšcy się z minš
zmaltretowanego
psa.
- Zgadza się. Która godzina?
- Nie wiem - odparł mężczyzna niecierpliwie. - Może pół do dziewištej,
może
dziewišta. Chodzi o moje dziecko. Chłopak zachorował. Naprawdę
zachorował.
Obawiam się, że niedługo może umrzeć. Musi pan ze mnš pojechać.
- Czy nie mógł pan zatelefonować do szpitala?
- Zrobiłem to. Zapytali mnie, co jest chłopakowi, a kiedy odpowiedziałem,
powiedzieli, że powinienem skontaktować się z jakimœ lekarzem.
Powiedzieli, że
objawy nie wskazujš na nic groŸnego. Ale z moim synem jest coraz gorzej.
Obawiam
się najgorszego.
Mężczyzna drżał i był spocony, a ciemne obwódki pod jego oczyma aż nadto
œwiadczyły, jak mało spał ostatniej nocy. Doktor Petrie podrapał się po
zaroniętym policzku i pokiwał głowš. Po wczorajszym przyjęciu czuł,
jakby jakiœ
ciężki młot kołatał mu w głowie. Potrafił jednak rozpoznać przerażenie i
udrękę
stojšcego przed nim człowieka.
- Niech pan wejdzie do rodka i na chwilę usišdzie. Za dwie minuty będę
gotów.
Mężczyzna w błękitnej koszuli posłusznie wszedł do domu za doktorem
Petriem, był
jednak zbyt zdenerwowany, aby chociaż na moment usišć. Doktor Petrie
wszedł do
sypialni, zrzucił z siebie płaszcz kšpielowy i w popiechu się ubrał. Na
nogi
nałożył sandały, przygładził dłoniš zmierzwione bršzowe włosy, po czym
sięgnšł
po swojš torbę medycznš i kluczyki od samochodu.
W holu mężczyzna wreszcie usiadł na skraju drewnianej ławy, na której
rozrzucone
były stare pisma medyczne. Wpatrywał się w błyszczšcy parkiet wzrokiem,
jaki
doktor Petrie widział już tak wiele razy. "Dlaczego to się przydarzyło
akurat
mnie? Dlaczego mnie? Przecież na œwiecie jest tak wiele innych ludzi".
- Panie...
- Kelly, Dave Kelly. Mój syn także ma na imię Dave, David. Czy jest pan
gotów,
doktorze?
- Tak. Czy chce pan, żebyœmy jechali moim samochodem?
- Wolałbym. - Dave Kelly pokiwał głowš. - Nie byłby ze mnie dzisiaj
najlepszy
kierowca.
Doktor Petrie zatrzasnšł frontowe drzwi i obaj mężczyni znaleli się na
zewnštrz; owiało ich goršce powietrze, słońce zalało olepiajšcymi
promieniami.
Nie opodal stał zaparkowany niebieski lincoln continental doktora. Obok
przystanšł zdezelowany, podniszczony czerwony furgon, który bez wštpienia
należał do pana Kelly'ego. Na drzwiach miał wymalowane: "Speedy Motors,
sp. z
o.o."
Wsiedli do lincolna i doktor Petrie włšczył klimatyzację. Był marzec i o
tej
porze temperatura przekraczała już trzydzieœci stopni w cieniu. Ciche,
spokojne
ulice modnego przedmieœcia Miami, gdzie doktor Petrie mieszkał i
pracował,
zalane były słońcem. Okna schludnych, eleganckich i drogich domów, były
zamknięte, żaluzje pozasuwane.
- A teraz - powiedział doktor, wycofujšc lincolna z podjazdu - kiedy
będziemy
jechali, chcę usłyszeć od pana, co dzieje się z pańskim synem. Proszę
opowiedzieć mi o wszystkich symptomach. Aha, i jeszcze niech mi pan
powie, dokšd
mam jechać.
- Do centrum - odparł Kelly, ocierajšc pot z powiek. - Mieszkam niedaleko
północno-zachodniego skraju 20 Ulicy.
Po chwili wyjechali na ulicę. Doktor nacisnšł na gaz i samochód skierował
się
Burlington Drive w kierunku południowym. Urzšdzenie klimatyzacyjne szybko
osuszyło pot pana Kelly'ego i teraz z kolei mężczyzna zaczšł się trzšć.
- Dlaczego wybrał pan akurat mnie? - zapytał doktor Petrie. - Przecież
znalazłby
pan ze stu doktorów bliżej domu.
Pan Kelly zakaszlał.
- Polecono mi pana. Mój szwagier, jest prokuratorem, był kiedy pańskim
pacjentem. Zatelefonowałem do niego
i poprosiłem, żeby mi podał nazwisko najlepszego, jego zdaniem, lekarza.
Mówię
panu, doktorze, mój chłopak potrzebuje naprawdę najlepszego. Jeżeli jest
z nim
tak le, jak wyglšda, tylko najlepszy lekarz mu pomoże.
- No to jak le wyglšda? - Doktor Petrie szerokim łukiem ominšł parkujšcš
ciężarówkę.
- Kiedy do pana wyjeżdżałem, nie miał nawet siły otwierać oczu. Jest
biały jak
papier. O dziesištej czy jedenastej wieczorem dostał drgawek, które nie
ustały
do rana. Od tego czasu podawałem mu wodę i aspirynę. Czy dobrze
postšpiłem?
Doktor Petrie pokiwał głowš.
- W każdym razie mu pan nie zaszkodził. Ile on ma lat?
- Włanie ukończył dziewięć.
Doktor Petrie skręcił na 441 Ulicę i lincoln niknšł teraz w kierunku
południowym. Doktor popatrzył na swój stary zegarek. Było kilka minut po
dziewištej. Westchnšł. Fatalny poczštek jak na poniedziałek. Przyjrzał
się
swojemu odbiciu w samochodowym lusterku i ujrzał krótko ostrzyżonego
typowego
amerykańskiego lekarza w rednim wieku, z kacem aż nadto wyranie
wymalowanym na
twarzy.
Co bardziej zgryŸliwi koledzy-lekarze nadali kiedyœ doktorowi Petriemu
przydomek
"więty Leonard od geriatrii", a to dlatego, że jego klientelę stanowili
w dużej
mierze starsi i nieprzyzwoicie bogaci ludzie - głównie stare wdowy o
bezgranicznych fortunach, opalone na bršz w odcieniu przypominajšcym
kolor
skórzanych toreb używanych przez listonoszy. Drugi powód przezwiska był
taki, że
doktor Petrie wyglšdał aż nieprzyzwoicie więtoszkowato. Odnosiło się
wrażenie,
że zaledwie połowę swej szerokiej wiedzy medycznej uzyskał dzięki nauce i
praktyce; drugš podarował mu sam Bóg. Poza tym był wysoki, szczupły i
sprawny,
miał jasne oczy i przyjaznš, szczerš twarz - to wszystko pracowało na
jego
sukces.
Doktor Petrie spoglšdał na swojš pracę w ten sposób:
bogate starsze damy potrzebujš opieki medycznej tak, jak wszyscy inni
ludzie i
skoro on sam potrafi zarabiać dużo pieniędzy, udzielajšc im porad,
czasami nawet
dotyczšcych wyimaginowanych przez nie chorób, nie ma w tym nic złego, ani
z
punktu widzenia medycyny, ani etyki. A poza tym, rozmylał, mimo
pieniędzy,
które już zarobiłem, jestem wystarczajšco odpowiedzialnym człowiekiem,
aby zwlec
się z łóżka w goršcy poniedziałkowy poranek i jechać przez całe miasto do
ciężko
chorego dziecka.
Żałował w tej chwili, że nie jest na tyle zrównoważonym człowiekiem, by
odmawiać
sobie alkoholu; poprzedniego wieczoru wypił osiem solidnych drinków na
przyjęciu
w klubie golfowym.
- Kto jest teraz z chłopakiem? - zapytał Kelly'ego.
- Matka. Miała ić do pracy, ale została w domu.
- Czy podalicie mu co do jedzenia albo do picia, poza wodš?
- Dostawał tylko wodę. Mówię panu, w jednej chwili dzieciak ma
czterdzieœci
stopni goršczki, a w następnej jest już zimny jak lód. Przez cały czas ma
suche
usta, językiem ledwie porusza. Uznałem, że woda będzie najlepsza.
Doktor Petrie zatrzymał samochód na czerwonych wiatłach i oczekujšc na
ich
zmianę, bębnił palcami po kierownicy, rozmylajšc.
Kelly popatrzył na niego, blady, przerażony, próbujšc ukrywać oznaki
zdenerwowania.
- Czy przypomina to objawy jakiejœ znanej panu choroby? - zapytał.
Doktor Petrie umiechnšł się.
- Niczego nie mogę panu powiedzieć, zanim nie zobaczę chłopaka - odparł.
- Jak
pracujš jego zwieracze?
- Jego co?
- Zwieracze. Czy sš lune, czy nie? Jak oddaje stolec? Pan Kelly pokiwał
głowš.
- No właœnie. Leci z niego jak z syfonu.
Ruszyli i Kelly zaczšł wskazywać drogę.
Po kilku zakrętach dotarli do skrzyżowania, na którego jednym z rogów
znajdował
się wielopoziomowy garaż. Wjechali do niego i doktor zaparkował obok
zdezelowanej ciężarówki. W rogu walały się stare zderzaki, fragmenty
karoserii i
inne rdzewiejšce częœci do samochodów.
Kelly wysiadł z lincolna.
- Niech pan idzie za mnš - powiedział. - Mieszkamy nad garażem.
Doktor Petrie wzišł torbę lekarskš i popatrzył na lincolna. Następnie
ruszył za
Kellym. Wspięli się na górę po drgajšcych schodach przeciwpożarowych, po
czym
przez zawalony różnymi gratami balkon dostali się do mieszkania
Kelly'ego. Było
tu ciemno, ponuro, mierdziało stare, skisłe mleko.
- Glorio, przyprowadziłem lekarza! - zawołał pan Kelly. Nie było
odpowiedzi.
Kelly poprowadził Petriego przez mieszkanie w kierunku wšskiego holu.
Znajdował
się tutaj złamany stojak na parasole, a œciany oblepione były
fotografiami
samochodów wyœcigowych.
- Tędy - powiedział Kelly. Delikatnie otworzył drzwi znajdujšce się na
końcu
holu i wprowadził doktora Petriego do kolejnego pomieszczenia.
Chłopak leżał w wygniecionej, mokrej od potu poœcieli. W pokoju panował
wstrętny
smród: mimo otwartego okna mierdziało kałem i urynš. Chłopak był chudy i
wysoki
jak na swój wiek. Miał bardzo krótko cięte włosy, co w połšczeniu z
bladociš i
cierpieniami, które przeżywał, nadawało mu wyglšd ofiary obozu
koncentracyjnego.
Oczy miał zamknięte, lecz powieki były nabrzmiałe, niebieskie niczym
œliwki.
Kocista klatka piersiowa chłopaka falowała; oddychał szybko, gwałtownie,
z
widocznym wysiłkiem. Jego ręce, spoczywajšce na pocieli,, drżały. Matka
przykładała mu do czoła zimne ręczniki.
- Nazywam się Petrie - powiedział Leonard, kładšc
10
na moment swojš dłoń na ramieniu matki. Była drobnš kobietš o kręconych
włosach,
mogła mieć około czterdziestu lat. Ubrana była w zniszczonš różowš
sukienkę, na
twarzy miała lady makijażu, którego nie zdšżyła zetrzeć od czasu, gdy
zachorował jej syn.
"- Cieszę się, że pan przyszedł, doktorze - powiedziała zmęczonym głosem.
- Od
kilku godzin nie jest mu ani lepiej, ani gorzej.
Doktor Petrie otworzył torbę lekarskš.
- Zbadam go teraz. Cinienie krwi, pracę serca i tym podobne sprawy. Czy
zechcieliby państwo poczekać na zewnštrz, gdy będę badał waszego syna?
Matka popatrzyła na niego przemęczonymi oczami.
- Spędziłam przy nim całš noc. Nie widzę żadnego powodu, żeby akurat
teraz
wychodzić. Doktor Petrie wzruszył ramionami.
- Jak pani uważa. Ale wydaje mi się, że powinna pani spokojnie wypić
filiżankę
mocnej kawy. Panie Kelly, czy byłby pan tak uprzejmy i przyrzšdził kawę
dla nas
wszystkich?
- Jasne - powiedział ojciec, stojšcy dotšd niepewnie w progu.
Doktor Petrie usiadł przy łóżku na prostym drewnianym krzele i ujšł dłoń
chłopca, aby zbadać jego puls. Był słaby i nieregularny; niczego gorszego
doktor
nie mógł oczekiwać.
Matka, która przez kilka chwil w milczeniu zaciskała usta, odezwała się:
- Czy on wyzdrowieje, doktorze? Wyzdrowieje, prawda? Dzisiaj włanie miał
pójć
do Małpiej Dżungli.
Doktor Petrie spróbował się umiechnšć. Znów uniósł ramię chłopca i
sprawdził
ciœnienie krwi. O wiele za wysokie. Ostami raz, gdy widział pacjenta w
takim
stanie, nieszczęnik zmarł po trzech godzinach. Zażył potężnš dawkę
barbituratów.
Doktor uniósł nabrzmiałš powiekę chłopaka i pomagajšc sobie niewielkš
latarkš,
zbadał jego szkliste oczy. Wzrok chłopaka prawie nie reagował na wiatło.
Przyłożył steto-
11
skop do chudej piersi dziecka i wsłuchał się w bicie serca. Usłyszał
wyraŸnie
szmery w płucach.
- David - powiedział cicho, prosto do ucha chłopca. - Davidzie, czy mnie
słyszysz?
Wargi dziecka poruszyły się, zadrżały, jednak to było wszystko.
- Och, jaki on jest chory - powiedziała pani Kelly łamišcym się głosem. -
Jak
bardzo chory.
Doktor Petrie położył dłoń na ramieniu chorego.
- Pani Kelly - powiedział. - To dziecko musi natychmiast znaleć się w
szpitalu.
Czy mógłbym skorzystać z państwa telefonu?
Pani Kelly zbladła.
- W szpitalu? Przecież telefonowalimy już do szpitala i powiedzieli nam,
że
wystarczy, jak chłopaka obejrzy lekarz. Czy jest pan w stanie coœ dla
niego
zrobić?
Doktor Petrie wstał.
- Co pani powiedzieli? Czy opisała im pani, w jakim stanie jest pani
dziecko?
- Powiedziałam, że jest bardzo chory, że ma goršczkę i że kilka razy
zabrudził
łóżko.
- I co oni na to?
- Stwierdzili, że prawdopodobnie dzieciak zjadł coœ niedobrego i powinnam
trzymać go w cieple, dawać mu dużo do picia i nic do jedzenia oraz
sprowadzić
jakiego lekarza. Zaraz jednak, kiedy skończyłam rozmowę, chłopak poczuł
się
jeszcze gorzej. Wtedy włanie postanowilimy, że Dave pojedzie do pana.
- Ten chłopak musi natychmiast znaleć się w szpitalu - powtórzył doktor
Petrie.
- Naprawdę, natychmiast. Gdzie tutaj jest telefon?
- W holu. Prosto od drzwi tego pokoju.
Wychodzšc do holu, doktor Petrie nieomal zderzył się z panem Kelly,
niosšcym
trzy filiżanki z kawš na małej tacy. Umiechnšł się do niego pocieszajšco
i
wzišł jednš z fili-
12
żanek. Wykręcajšc numer najbliższego szpitala, jednoczenie sšczył kawę,
bardzo
uważajšc, aby nie poparzyć się czarnym, goršcym płynem.
- Czy ostry dyżur? Halo! Tak? Proszę mnie posłuchać, przy telefonie
doktor
Leonard Petrie. Mam tutaj młodego chłopca; dziewięcioletniego, bardzo
chorego.
Musi natychmiast znaleć się w szpitalu. Konieczne jest badanie krwi oraz
plwociny... Sšdzę, że zaatakowała go jaka choroba zakana. Być może
cholera.
Tak. Och, oczywicie, powiem rodzicom. Dajcie mi pięć, nie, dziesięć
minut,
zaraz tam będę.
Państwo Kelly słyszeli całš rozmowę.
- Cholera? - wykrzyknšł pan Kelly. Doktor Petrie połknšł jeszcze tyle
kawy, ile
był w stanie, nie parzšc sobie gardła.
- Być może cholera - powiedział, zachowujšc spokojny ton. - Sšdzšc po
objawach,
małe jest jednak jej prawdopodobieństwo. Nie mogę niczego powiedzieć na
pewno,
dopóki nie będę miał wyników badania krwi. Doktor Selmer zrobi je dla
mnie w
szpitalu tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. To mój dobry
przyjaciel. Razem
grywamy w golfa.
Pani Kelly jakby nie zrozumiała ostatniego zdania.
- Golfa? - zapytała słabym głosem.
Doktor Petrie ponownie udał się do pokoju chorego chłopca i pomógł pani
Kelly
ubrać go w czystš pidżamę. David drżał i szeptał coœ do siebie, kiedy
matka
zapinała guziki bluzy od pidżamy, ale były to jedyne oznaki życia.
Wreszcie
doktor Petrie wzišł chorego w ramiona i ruszył z nim w kierunku drabinki
przeciwpożarowej. Pan Kelly postępował za nim, niosšc jego torbę
lekarskš.
- Mam nadzieję, że mój syn wyzdrowieje - powiedział Kelly. - Właœnie
dzisiaj
miał pojechać na szkolnš wycieczkę. Będzie mu bardzo przykro, że jš
opucił. Od
kilku tygodni nie mówił o niczym innym, jak tylko o tej wycieczce. "Kiedy
tylko
znajdę się w Małpiej Dżungli..." i tak dalej.
13
- Niech się pan nie martwi, panie Kelly. Kiedy David tylko znajdzie się w
szpitalu, dostanie się pod doskonałš opiekę.
Byli już prawie u podnóża drabinki, kiedy doktor Petrie poczuł, jak coœ
przepływa przez ciało dziecko - jakie westchnienie, wibracja, drżenie.
Był zbyt
dowiadczonym lekarzem, aby natychmiast tego nie rozpoznać. Chłopiec
umierał.
Powinien zostać natychmiast podłšczony do respiratora; dwie lub trzy
minuty
decydowały o jego życiu albo œmierci.
- Panie Kelly - powiedział doktor przez zacinięte gardło. - Musimy
dostać się
do tego szpitala cholernie szybko.
Pan Kelly zmarszczył czoło.
- Co? - zapytał. Jednak kiedy zobaczył, że doktor raptownie przypieszył
na
ostatnich stopniach drabinki i zaczšł biec w kierunku samochodu, ruszył
za nim
bez słowa.
- Moje kluczyki - powiedział doktor Petrie gwałtownie. - Niech je pan
wyjmie z
mojej kieszeni. Nie, sš z drugiej strony. Tak, tutaj.
Roztrzęsiony pan Kelly wyszarpnšł kluczyki i natychmiast je upucił.
Potoczyły
się pod samochód. Kelly ciężko opadł na kolana i zanurkował pod lincolna,
podczas gdy jego syn z każdš chwilš robił się coraz słabszy w ramionach
doktora
Petriego.
- Niech się pan popieszy, na miłoć boskš!
W końcu pan Kelly dotarł dłoniš do kluczyków, zgarnšł je do siebie,
podniósł i
powstawszy na nogi, otworzył samochód. Doktor Petrie położył ostrożnie
Davida na
tylnym siedzeniu i nakazał panu Kelly'emu, aby usiadł przy nim i czuwał,
aby
chłopiec nie stoczył się na podłogę. Szpital znajdował się o pięć minut
drogi,
jeżeli jechało się ostrożnie i zgodnie z przepisami, doktor Petrie nie
miał
jednak aż tyle czasu, aby sobie na to pozwolić.
Silnik lincolna zaskoczył za pierwszym przekręceniem
14
kluczyka. Doktor Petrie wycofał samochód kilka jardów, po czym gwałtownie
ruszył
do przodu i po chwili samochód znalazł się na ulicy. Natychmiast też
przejechał
skrzyżowanie na czerwonych wiatłach, włšczywszy reflektory i z całych
sił
naciskajšc na klakson. Modlił się, aby centrum Miami nie było akurat
teraz
zatłoczone. Omijajšc z prawej strony sznur samochodów, których kierowcy
wyrażali
swoje niezadowolenie, naciskajšc na klaksony, lincoln pognał Połu-dniowo-
Zachodniš 27 Alejš z prędkociš niemal pięćdziesięciu mil na godzinę.
Doktor
Petrie zmieniał co chwilę pas ruchu, z desperacjš starajšc się omijać
blokujšce
go samochody, przyciskajšc klakson i co chwila błyskajšc wiatłami.
- Jak z Davidem? - wykrzyknšł.
- Nie wiem - odparł jego ojciec. - Chyba niedobrze. Robi się taki jakiœ
niebieski.
Doktor Petrie poczuł, jak pot spływa mu po plecach. Zacisnšł zęby; w tej
chwili
nie mylał już o niczym innym, jak tylko o tym, żeby jak najszybciej
znaleć się
w szpitalu.
Po chwili ujrzał w oddali jego ogromny budynek. Wcišż miał szansę, że
jednak
zdšży.
W tym włanie momencie, bez żadnego ostrzeżenia, wielka zielona
ciężarówka-
chłodnia skręciła przed nim w prawo i zatrzymała się, tarasujšc całš
ulicę.
- Cholera jasna! - warknšł doktor i nacisnšł na hamulec.
Otworzył okno samochodu i wychylił się na zewnštrz. Kierowca ciężarówki,
dobrze
zbudowany, krępy facet, w przetłuszczonej czapce z daszkiem na głowie,
palił
papierosa, jednoczenie niemrawo manewrujšc pojazdem z zamiarem wjechania
w
wšskš bramę.
- Cholera jasna, człowieku! - wykrzyknšł doktor Petrie. - Człowieku,
zjeżdżaj
stšd tš swojš zasranš ciężarówkš!
Kierowca leniwie otrzšsnšł dym z papierosa.
15
- Człowieku, dokšd ci się œpieszy? - odkrzyknšł. - Spokojnie, nie bšdŸ
taki
nerwowy, bo nabawisz się wrzodów żołšdka.
- Jestem lekarzem! Mam w samochodzie umierajšce dziecko. Muszę
natychmiast
dostać się z nim do szpitala! Kierowca jedynie wzruszył ramionami.
- Jeli otworzš mi szerzej bramę, natychmiast odblokuję ci przejazd. Nic
więcej
nie mogę zrobić.
- Na miłoć boskš, człowieku! Ten dzieciak naprawdę umiera!
Kierowca zacišgnšł się i po chwili wydmuchnšł dym z papierosa.
- Nie widzę żadnego dzieciaka - zauważył. Dał jednak sygnał klaksonem,
aby
przypomnieć o sobie ludziom, którzy powinni szeroko otworzyć bramę.
Doktor Petrie musiał przymknšć oczy, aby nad sobš zapanować. Udało mu się
to, po
czym skręcił gwałtownie kierownicš w prawo i ruszył w kierunku chodnika.
Lincoln
wjechał na chodnik, uderzajšc podwoziem o występ, po czym zakręcił w lewo
i
ocierajšc się o ciężarówkę, przejechał przed jej przednim zderzakiem,
mieszczšc
się pomiędzy wielkim autem a bramš.
Minęły trzy kolejne cenne minuty, zanim lincoln doktora Petriego dotarł
do
szpitala i gwałtownie zahamował przed szpitalnš izbš przyjęć. Trzech
sanitariuszy czekało już z noszami na kółkach. Wydostali małego Davida z
samochodu, bezwładnego niczym szmaciana kukła, i ułożyli delikatnie na
noszach.
Następnie błyskawicznie z nim odjechali.
Pan Kelly ciężko oparł się o samochód. Jego spocona twarz wyrażała
skrajne
cierpienie.
- Jezu Chryste - wyszeptał. - Mylałem, że już nigdy tutaj nie dotrzemy.
Teraz
chyba wszystko będzie dobrze, prawda?
Doktor Petrie uspokajajšco położył dłoń na jego ramieniu.
- Nie ma powodu w to wštpić, panie Kelly - powie-
16
dział. - Pański syn naprawdę jest poważnie chory, ale tutaj pracujš
doskonali
lekarze. Znajš się na rzeczy i zrobiš dla małego Davida wszystko, co
tylko będš
w stanie.
Pan Kelly pokiwał tylko głowš. Był zbyt zmęczony, aby dyskutować z
doktorem.
- Jeli chce pan oczekiwać na wiadomoci w poczekalni, niech pan wejdzie
do
szpitala głównym wejœciem i zapyta o niš recepcjonistkę. Pokaże panu
drogę.
Kiedy porozmawiam z lekarzami, pod opiekš których znajdzie się David,
odszukam
tam pana, dobrze?
Pan Kelly znów pokiwał głowš.
- Dziękuję, doktorze - powiedział. - Niech pan tylko przypilnuje, żeby
David
miał dobrš opiekę.
- Oczywiœcie.
Doktor Petrie pozostawił Kelly'ego samemu sobie, po czym pchnšwszy
wahadłowe
drzwi, znalazł się na oddziale przyjęć szpitala. Korytarz, w którym po
chwili
się zagłębił, miał jasne, kremowe ciany. Doktor szedł nim doćdługo, aż
wreszcie otworzył drzwi pokoju, do którego zmierzał.
W rodku jego stary przyjaciel, doktor Selmer, mówił włanie co do
grupki
lekarzy i pielęgniarek, trzymajšc w rękach probówki z próbkami krwi.
- Jak leci? - zapytał doktor Petrie od progu. Selmer bez słowa odłożył
probówki
i po chwili obaj wyszli razem na korytarz.
Anton Selmer był niskim mężczyznš o kręconych włosach, szerokim, płaskim
nosie i
o niezliczonej iloci piegów na twarzy. Miał niewielki astygmatyzm i
nosił
okulary w grubych rogowych oprawach. W tej chwili ubrany był w zielony
płaszcz
chirurgiczny. Westchnšł ciężko i wzruszył ramionami.
- Jeœli chodzi o ten ostatni przypadek, to jeszcze nic ci nie powiem,
Leonardzie. Dopiero zaczynamy analizę krwi, plwociny i moczu. Dobrze
jednak
postšpiłe, że przywiozłe chłopaka włanie tutaj.
17
- Czy jednak nic ci nie przychodzi do głowy? Doktor Selmer wzruszył
ramionami.
- Co ci mogę powiedzieć? Miałe rację, mówišc, że objawy trochę
przypominajš
cholerę, ale, oczywiœcie, nie jest to cholera. Poważny jest stan gardła i
płuc
chłopaka, a kończyny nabrzmiałe. Być może chodzi o jakiœ bardzo rzadki
przypadek
alergii, ale moim zdaniem w grę wchodzi raczej jakaœ choroba zakaŸna.
ZakaŸna i
bardzo ciężka.
Doktor Petrie potarł zaronięty policzek.
- Cholera - powiedział doktor Selmer z uœmiechem. - Wyglšdasz, jakbyœ
wczoraj
wieczorem dobrze się bawił. Doktor Petrie odwzajemnił uœmiech.
- Każdy rozwiedziony mężczyzna ma prawo czasami więtować swój dobry los
-
zażartował. - A prawdę mówišc, byłem na przyjęciu w klubie golfowym.
- Patrzšc na ciebie, nie żałuję, że mnie tam wczoraj nie było. Wyglšdasz
jak
chodzšca mierć.
Z których drzwi wynurzyła się postać zgrabnej ciemnowłosej pielęgniarki
i obaj
mężczyŸni przez kilka sekund spoglšdali za niš z wyraŸnym
zainteresowaniem. W
końcu doktor Petrie przerwał ciszę:
- Jeżeli choroba małego Davida jest zakana, dobrze będzie, gdy zbadamy
jego
rodziców. Przyda się też, jeżeli dowiemy się, w jaki sposób chłopak się
zaraził.
Poza tym, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby samemu się zbadać.
- Kiedy tylko dowiemy się, z czym mamy do czynienia, zastosujemy œrodki
zapobiegawcze wobec wszystkich osób, które miały kontakt z chłopcem.
Chryste,
dopiero co uporalimy się z zimowš epidemiš grypy. Epidemia cholery to
ostatnia
rzecz, jakiej bym teraz pragnšł.
- Jaki miły poczštek tygodnia - zauważył doktor Petrie. - A przecież ten
Kelly
nawet nie mieszka w mojej dzielnicy. Prowadzi garaż na Północno-
Zachodniej 20
Alei.
Doktor Selmer cišgnšł z głowy zielonš czapeczkę chirurgicznš.
18
- Zawsze wiedziałem, że jeste aniołem stróżem całego Miami, Leonardzie.
Wyobrażam sobie, jak podczas Sšdu Ostatecznego zasiadasz po prawej ręce
Boga.
No, może jako drugi po jego prawicy.
Doktor Petrie umiechnšł się.
- Pewnego dnia, Anton, trzanie w ciebie piorun, karzšc cię za to, że nie
wierzysz w Boga. Wiesz co, trochę roztrzaskałem samochód, jadšc tutaj.
Jakiœ
skurwysyn w ciężarówce zablokował całš jezdnię i musiałem ominšć go,
wjeżdżajšc
na chodnik. A ten gnój, uwierzyłby, po prostu siedział sobie wygodnie w
kabinie
i palił papierosa!
Doktor Selmer zmarszczył czoło.
- To samolubne społeczeństwo, Leonardzie. Nikt nie przejmuje się losami
innych
ludzi.
Powolnym krokiem ruszyli przed siebie korytarzem.
- To się stało chyba właœnie wtedy - powiedział doktor Selmer.
- Co się stało?
- Wtedy włanie chłopak umarł. Doktor Petrie zatrzymał się i wbił w
przyjaciela
ciężkie spojrzenie.
- Chcesz powiedzieć, że on nie żyje? Doktor Selmer ujšł go za rękę.
- Leonardzie, bardzo mi przykro. Mylałem, że wiedziałe. Przywiozłe
chłopaka,
kiedy już był martwy. Dobrze zrobisz, jeli dokładnie wyczycisz cały
samochód.
Nie sšdzę, żeby sam chciał umrzeć wkrótce na to, na co zmarł ten
chłopiec.
Doktor Petrie pokiwał głowš. Czuł się, jakby kto uderzył go ciężkim
młotem w
głowę. Widział już wiele mierci, lecz do tej pory były to głównie ataki
serca
czy wylewy krwi do mózpu jego starszych i starzejšcych się pacjentek.
Ludzie,
którymi opiekował się doktor Petrie, w pełni zdawali sobie sprawę ze swej
œmiertelnoci i nieuchronnoci bliskiego kresu. A David Kelly miał
zaledwie
dziewięć lat życia za sobš
19
i włanie dzisiaj miał pojechać na szkolnš wycieczkę do Małpiej Dżungli.
- Anton - powiedział doktor Petrie. - Póniej się z tobš skontaktuję.
Teraz
muszę powiedzieć o tej mierci ojcu chłopca.
- W porzšdku. Popro jednak oboje rodziców, aby zgłosili się do szpitala
na
badania kontrolne. Nie chciałbym, żeby to, co przytrafiło się chłopakowi,
spowodowało również ich mierć.
Doktor Petrie przypieszył i po chwili znalazł się przed drzwiami
poczekalni.
Zanim je otworzył, spojrzał przez małe, okršgłe okienko na wysokoœci
głowy i
zobaczył pana Kel-ly'ego siedzšcego na czerwonym plastikowym krzeœle.
Palił
papierosa i próbował czytać wczorajszy "Miami Herald".
Cóż powiedzieć temu człowiekowi? Jak powiedzieć ojcu, że jego jedyny syn,
dziewięcioletni syn, włanie umarł?
Po chwili wahania doktor Petrie zebrał się w sobie i pchnšł drzwi. Pan
Kelly
podniósł głowę. W spojrzeniu, jakim obdarzył doktora, błškały się
iskierki
nadziei.
- Czy pan go widział? - zadał pytanie. - Czy wszystko w porzšdku?
Doktor Petrie położył dłoń na ramieniu mężczyzny i widzšc, że ten próbuje
wstać,
delikatnie przycisnšł go do krzesła. Sam również usiadł i spojrzał w
zmęczone,
ale pełne wiary oczy Kelly'ego. Twarz doktora przybrała wyraz głębokiego
i
szczerego współczucia. Kiedy odezwał się, jego głos był łagodny i cichy,
wyrażajšcy uczucie daleko głębsze niż zdawkowe współczucie lekarza.
- Panie Kelly - powiedział. - Bardzo mi przykro, ale pański syn, David,
nie
żyje.
Usta Kelly'ego ułożyły się, jakby miał zadać pytanie, jednak pytanie nie
padło.
W milczeniu wpatrywał się w doktora wzrokiem, z którego nie można było
wyczytać,
czy Kelly wie, gdzie się znajduje, i czy zdaje sobie sprawę z tego, co
się
wydarzyło. Wcišż siedział bez ruchu i patrzył
20
w twarz doktora Petriego, gdy po jego policzkach pociekły gorzkie łzy.
Doktor Petrie powstał.
- ChodŸmy - powiedział cicho. - Odwiozę pana do domu.
Kiedy przyjechał do kliniki, okazało się, że jego asystentka, Esther,
jest już
na miejscu, otworzyła porannš pocztę i do wysokiej szklanki nalała
zimnego soku
pomarańczowego. Siedziała teraz za biurkiem, piszšc na maszynie. Długie
nogi
trzymała wyprostowane przed sobš; były zgrabne i nawet przypadkowe
spojrzenie
wystarczało, aby moc obejrzeć je niemal w całoœci, bowiem krótka
spódniczka
Esther krótsza już być nie mogła. Każdemu uderzeniu w klawiaturę maszyny
towarzyszyło chwilowe wahanie, każde nacinięcie klawisza było wyważone,
ostrożne; cóż, w końcu panna Esther wcale nie miała zamiaru połamać sobie
pięknych szkarłatnych paznokci przy tak prozaicznej czynnoœci, jakš jest
pisanie
na maszynie. Obcisła, biała bluzeczka podkrelała spore rozmiary jej
jędrnych,
sterczšcych piersi. Na nogach miała srebrne buciki na wysokim obcasie.
Mimo pozorów wskazujšcych, że Esther pracuje tutaj dla ozdoby, a nie z
rzeczywistej potrzeby, była kompetentnš, spokojnš i inteligentnš
sekretarkš.
Doktor Petrie korzystał z jej pomocy już kilkakrotnie, gdy trzeba było
uspokajać
jakš roztrzęsionš pacjentkę; sam nie zrobiłby tego lepiej. Poza tym
okazywała
się niezastšpiona jako partnerka, gdy trzeba było zrobić wrażenie na
kolegach-
lekarzach w czasie przyjęć, kongresów, czy przy okazji zawierania umów.
- Dzień dobry, doktorze - powiedziała do Petriego, gdy ten wkroczył do
swojej
kliniki. - Telefonowałam do pańskiej sypialni, ale nie było tam pana.
- Rozczarowana? - zapytał, sadowišc się na skraju jej biurka.
Esther zwilżyła językiem swe lnišce czerwone wargi.
21
- Troszeczkę. Twój Kopciuszek tęsknił za tobš. Doktor Petrie umiechnšł
się.
- Jakieœ telefony?
- Tylko dwa. Pani Yicincki chce wpać tutaj o jedenastej. Powiedziała, że
kolano
rwie jš tak, że nie może wytrzymać. Poza tym dzwoniła twoja żona.
Doktor Petrie wstał i cišgnšł marynarkę.
- Moja była żona - poprawił jš.
- Przepraszam. Twoja była żona. Powiedziała, że masz zajšć się swojš
córkš
dzisiaj, a nie jutro, ponieważ jutro ma zamiar odwiedzić swojš matkę w
Fort
Lauderdale.
Doktor Petrie przetarł oczy.
- Rozumiem. Oczywicie, nie powiedziała, o której godzinie spodziewa się
mnie
dzisiaj?
- O siódmej. Priscilla już będzie czekała.
- W porzšdku. Ile czasu mam do pierwszego pacjenta?
- Dziesięć minut. To pani Fairfax. Cała jej dokumentacja leży już na
twoim
biurku. Niewiele było dzisiaj poczty; możesz zajšć się niš póŸniej.
Doktor Petrie złapał się za głowę.
- Zdaje się, że pomylała o wszystkim, moja droga. Esther zmierzyła go
swymi
dużymi, ciepłymi, niebieskimi oczyma.
- Tego chyba wymaga się właœnie od sekretarek, prawda?
Poklepał jš delikatnie po ramieniu.
- I tak, i nie. Czasami mylę... Hmmm... - Pocałował jš w czoło i zaraz
odsunšł
od siebie.
- Pamiętaj, Leonardzie, że dziewczyna nie może czekać wiecznie. Nawet na
księcia
z bajki.
Doktor Petrie wszedł do gabinetu. Zajmował on spory fragment wschodniej
częœci
jego domu - był to duży pokój, o jednej œcianie przeszklonej,
pozwalajšcej
spoglšdać na wybrukowane płaskimi kamieniami patio i lnišcy
nieskazitelnie
spokój na taflš błękitnej wody basen. Gabinet wy
22
łożony był dywanami w kolorze głębokiej zieleni, a na każdej ze œcian
znajdowały
się nieprzyjazne, matematycznie zimne obrazy jakichœ nowoczesnych
artystów. Przy
jednym z okien stała na szafce blada, marmurowa statuetka pędzšcego
konia.
• Doktor Petrie usiadł w szerokim fotelu za biurkiem i mimo wszystko
wycišgnšł
rękę w kierunku bieżšcej poczty. Zwykle czytał korespondencję szybko, ale
uważnie, dzisiaj jednak był prawie zupełnie wytršcony z równowagi. Szybko
wypił
sok pomarańczowy, starajšc się odsunšć od siebie wizerunek kredowobiałej
twarzy
Davida Kelly'ego, cigajšcy go niczym nocny koszmar.
Korespondencji rzeczywicie nie było wiele. Kto przysłał próbki nowych
leków,
dotarł wreszcie - z opóŸnieniem - prenumerowany przez niego tygodnik
medyczny,
był też list od prawnika, zawiadamiajšcy doktora Petriego, że Margaret,
jego
była żona, odmówiła oddania jego ulubionego obrazu, zdobišcego do tej
pory jednš
ze cian ich wspólnego domu. Prawdę mówišc, doktor wcale nie spodziewał
się, że
Margaret mu go zwróci. Już dawno dała mu do zrozumienia, że dom wraz ze
wszystkim, co w nim się znajduje, uważa za jednš nierozerwalnš całoć.
Do gabinetu weszła Esther, niosšc kawę. Sposób, w jaki jej wydatne piersi
kołysały się pod białš bluzeczkš, dobitnie wiadczył, iż nie ma na sobie
stanika. Doktor Petrie przez chwilę zastanawiał się, jak Esther wyglšda
nago; na
chwilę pogršżył się w zadumie, ale szybko powrócił myœlami do
rzeczywistoœci.
Dzisiejszy dzień wcale nie rysował się różowo.
Esther ostrożnie postawiła filiżankę na biurku, popatrzyła uważnie na
doktora
Petriego i powiedziała:
- Jako nieciekawie dzisiaj wyglšdasz. Jakby nie był sobš.
- A kim? Richardem Chamberlainem?
- Nie, nie o to mi chodzi. Po prostu nie wyglšdasz
23
Doktor Petrie powoli osłodził kawę i starannie j š zamieszał.
- Jestem przygnębiony - odparł wreszcie. - To wszystko.
- Czy mogę w jakikolwiek sposób ci pomóc? Doktor Petrie uniósł wzrok.
Umiechnšł
się nieznacznie, po czym potrzšsnšł głowš.
- Nie, mylę, że nie. To wszystko z powodu tego, co przytrafiło mi się
dzisiaj
nad ranem. Wezwano mnie do chorego chłopca, do centrum miasta. Przyjechał
tutaj
ojciec chłopaka, ponieważ kto powiedział mu, że jestem najlepszym
lekarzem w
miecie. Niestety, dotarłem do chorego za póno. Dzieciak zmarł w
szpitalu. Miał
zaledwie dziewięć lat.
- Okropne.
Doktor Petrie ciężkim ruchem potarł swój kark.
- Wiem. To naprawdę okropne. Nigdy nie czułem się jeszcze tak okropnie
bezradny
jak dzisiaj.
Esther delikatnie położyła swojš dłoń na jego.
- Pomyl o ludziach, których dotšd uratowałeœ - powiedziała cicho. - Może
to
przyniesie ci ulgę.
W tym momencie zaterkotał telefon. Esther podniosła słuchawkę i odezwała
się:
- Klinika doktora Petriego. Słucham. - Rzeczywicie, przez chwilę
słuchała, po
czym pokiwała głowš i wręczyła słuchawkę doktorowi. - To do ciebie. Panna
Murry.
Doktor Petrie odebrał słuchawkę. Usłyszał przyœpieszony oddech Adelaide
Murry.
- Czeć - powiedział. - Zdaje się, że brakuje ci tchu.
- Rzeczywiœcie. - Głos po drugiej stronie był piskliwy, słodziutki. -
Właœnie
rozegrałam trzy sety w tenisa. Słuchaj, czy odbierzesz mnie z klubu
dzisiaj
wieczorem?
- Tak, kochanie. Wczeniej jednak muszę zabrać z domu Priscillę.
- Dzisiaj? Mylałam, że spotykasz się z niš dopiero jutro! Och, kochany,
a co z
naszš wspaniałš kolacjš w Star-light Roof?
24
Doktor Petrie wzišł głęboki oddech. Doskonale wiedział, że Adelaide nie
przepada
za Priscillš; być może dlatego, że w wieku dziewiętnastu już lat,
Adelaide sama
wcišż zachowywała się jak mała dziewczynka.
- Możemy zjeć w domu - powiedział. - Na przykład polinezyjskie danie. Z
szampanem, oczywicie. Co ty na to? Adelaide odpowiedziała nadšsana:
- Nie brzmi to romantycznie. Mam włanie ochotę na co ekscytujšcego, a
jedzenie
w domu to tak pospolita rzecz. Potem samemu trzeba zmywać.
Doktor Petrie umęczonym ruchem przebiegł dłoniš po włosach.
- Posłuchaj - powiedział. - Kupię dwie wieczki, jednš pięknš czerwonš
różę i
nowš płytę Leonarda Bern-steina. Czy będzie doć romantycznie?
Adelaide ciężko westchnęła.
- Powinnam umówić się na randkę z moim starym dobrym wujkiem Charliem. On
przynajmniej potrafi tańczyć twista. No, ale w porzšdku, najdroższy. Jak
zwykle,
poddaję się. O której godzinie tutaj dotrzesz?
- O pół do siódmej. I posłuchaj... Kocham cię.
- Ja też cię kocham. Mam nadzieję, że telefon nie jest na podsłuchu. Ktoœ
mógłby
wzišć mnie za naiwnš kretynkę.
Doktor Petrie z irytacjš potrzšsnšł głowš i odłożył słuchawkę.
Esther włanie wprowadzała do gabinetu paniš Fairfax. Pani Fairfax była
ostatniš
żyjšcš członkiniš rodziny, która zbiła majštek na lodówkach. W swoim
czasie
rodzina niemal zmonopolizowała rynek. Starsza pani była drobnš kobietš, o
ostrych rysach twarzy i oczach, które charakteryzowało wœcibskie
spojrzenie.
Idšc, opierała się na dwóch kulach, trzymała się jednak prosto. Doktor
Petrie
doskonale pamiętał, że pani Fairfax ma niewyparzony, cięty język.
- Dzień dobry, pani Fairfax - powiedział uprzejmie. Czy dobrze dzi się
pani
czuje?
25
Starsza pani ciężko opadła na jeden z dwóch włoskich foteli, stojšcych
przed
biurkiem doktora. Oparła kule o szklany stoliczek do kawy i starannie
przygładziła na kolanach eleganckš błękitnš suknię.
- Gdybym dobrze się czuła, doktorze Petrie - powiedziała lodowatym tonem
- nie
byłoby mnie u pana.
Doktor Petrie wyszedł zza biurka i usiadł obok pani Fair-fax, w sšsiednim
fotelu. Bardzo często stosował taki zabieg, sugerujšcy pacjentowi, że
kontakt z
lekarzem wcale nie jest tak zupełnie do końca formalnym spotkaniem.
Sprawiało
to, że pacjent czuł się bardziej odprężony; czasami czuł się też
zdrowszy.
- Czy znów rwie paniš w biodrze? - zapytał ze współczuciem w głosie.
Pani Fairfax z ironiš westchnęła.
- Mój drogi doktorze, moje biodro jest zupełnie w porzšdku. To, czym się
w tej
chwili martwię, to moja plaża.
Doktor Petrie zmarszczył czoło. Ujrzał swoje odbicie w dużym lustrze
wiszšcym na
œcianie. Zmarszczki na czole jakby dodały mu lat. Starzeję się, pomylał.
- Pani plaża? - zapytał grzecznie. Przyzwyczajony był do dziwactw
zamożnych
starych wdów.
- To jest absolutnie wstrętne - powiedziała zimno. Wytwornš, zadbanš
dłoniš,
poprawiła grzywkę na czole. Dzisiaj paznokcie miała pomalowane na
szafirowo, a
szlachetne kamienie w piercionkach doskonale współgrały kolorystycznie z
błękitnš sukniš. Doktor doskonale wiedział, że pani Fairfax ma stosowny
zestaw
piercieni do każdej sukienki.
- Co takiego stało się na pani plaży?
- Co takiego? Jak pan może pytać? Czyżby nie czytał pan gazet?
Doktor Petrie potrzšsnšł przeczšco głowš.
- Nie miałem ostatnio zbyt wiele czasu dla, JVtiami Herald".
- A powinien pan czytywać prasę. To się dzieje na całej Południowej
Plaży. Teraz
dotarło nawet do mnie!
26
Doktor Petrie spróbował umiechnšć się.
- Przepraszam, nie chciałbym wyjć na ignoranta - powiedział - ale co to
takiego?
Pani Fairfax skrzywiła się z wyranym niesmakiem. Po długiej chwili
rzuciła
niechętnie, krótko: 1 - Kał.
Doktor Petrie pochylił się w jej kierunku.
- Słucham paniš?
Pani Fairfax spojrzała na niego nieprzyjaŸnie i groŸnie.
- Jest pan lekarzem. Powinien pan wiedzieć, o czym mówię. Dziœ nad ranem
zeszłam
na plażę, żeby trochę popływać, i zobaczyłam, że moja plaża jest pełna
kału.
Doktor Petrie podrapał się po policzku.
- Czy... Czy dużo było tego?
- Pełno! I na plażach obok, po obu stronach, zatrzęsienie kału! Mówię
panu,
zapach jest nie do zniesienia.
- Czy zgłosiła pani gdzieœ ten przykry fakt?
- Oczywicie, że tak. Cały poranek spędziłam przy telefonie. Dotarłam
jedynie do
jakiegoœ drobnego urzędnika z departamentu zdrowia. Powiedział mi, że
zajmš się
mojš plażš, kiedy tylko będš mogli, bo teraz oczyszczajš inne. Co mnie to
jednak
obchodzi? Przecież moja plaża odrażajšco mierdzi i życzę sobie, żeby
kto jš
natychmiast posprzštał.
Doktor Petrie wstał i podszedł do okna. Był spocony i zmęczony, a
błyszczšcy
basen na zewnštrz wyglšdał tak zachęcajšco...
- Pani Fairfax - powiedział. - Obawiam się, że w tym przypadku niewiele
mogę dla
pani zrobić. Mogę, owszem, zatelefonować do ratusza, jeżeli to paniš
usatysfakcjonuje. Sšdzę, że to morze po prostu wyrzuciło jakieœ brudy.
Wiem, że
nie wyglšda to, ani nie pachnie, przyjemnie, jednak zapewniam paniš, że
nic pani
z tego powodu nie grozi.
Pani Fairfax parsknęła ze złociš.
- Ma pan absolutnš rację, nie wyglšda to przyjemnie. I œmierdzi. Na
jutrzejszy
wieczór zaplanowałam przyjęcie
27
na plaży. Co mam teraz powiedzieć swoim gociom? Że poradziłam się
lekarza i on
powiedział mi, że ten... kał jest niegrony? Płacę wysokie podatki za
możliwoć
mieszkania nad morzem, doktorze Petrie, i nie życzę sobie pływać w
ekskrementach.
Doktor Petrie odwrócił się i umiechnšł.
- No dobrze, pani Fairfax. Obiecuję pani, że kiedy tylko pani stšd
wyjdzie,
zatelefonuję do departamentu zdrowia. Jestem przekonany, że
odpowiedzialni
ludzie robiš już wszystko, co tylko mogš, aby oczycić pani plażę, ale
jeszcze
przypieszę ich działanie. Oboje wiemy, że w Miami bardzo dba się o
czystoć.
Pani Fairfax potrzšsnęła głowš.
- Najpierw była ropa, a teraz... to - rzuciła przez zacinięte zęby. -
Czasami
nie wiem, czy mieszkam przy plaży, czy też przy miejskim wysypisku
œmieci.
Doktor Petrie pomógł jej wstać i podał jej obie kule.
- Obiecuję, zatelefonuję w pani imieniu - powtórzył swoje zapewnienie. -
Proszę
chwileczkę poczekać, poproszę Esther, aby paniš wyprowadziła.
Po pani Fairfax doktora Petriego odwiedziło jeszcze troje pacjentów: pani
Yicincki z wywichniętym stawem kolanowym, stary pan Dunlop, narzekajšcy
na ból w
miednicy, i młodsza z dwóch sióstr, starych panien, Grays. Ta z kolei
poparzyła
się, zbyt długo wylegujšc się na słońcu. Wobec każdego z pacjentów doktor
starał
się być spokojny, rzeczowy, okazywać swoje współczucie, no i pomóc im w
kłopotach zdrowotnych w takim zakresie, w jakim tylko był w stanie.
Krótko przed pierwszš nacisnšł interkom łšczšcy go z Esther.
- Tak, doktorze?
- Esther, co takiego przygotowałaœ sobie dzisiaj na lunch?
- Nic nadzwyczajnego. Mylałam o coli light i sałatce z ryżem.
Doktor Petrie zakaszlał.
28
- To oburzajšce, tak ze sobš postępować. Co powiesz na wizytę w Manson's
Bar i
na soczysty stek?
- Doktorze, moja figura...
- Twoja figura, Esther, jest jednym z naturalnych cudów œwiata. A teraz,
zjemy
razem lunch, dobrze? ' Rozległ się jaki sygnał i Esther powiedziała:
- Chwileczkę, doktorze. To telefon z zewnštrz. Doktor Petrie czekał przez
chwilę
w ciszy. Po kilku sekundach znów usłyszał głos Esther:
- To doktor Selmer, ze szpitala.
- W porzšdku. Najpierw jednak powiedz mi, czy zjemy razem lunch. Dopiero
potem
możesz mnie z nim połšczyć.
- Doktor Selmer twierdzi, że to bardzo ważne.
- Lunch jest ważniejszy. Tak czy nie?
- W porzšdku. Skoro już tak bardzo nalegasz... Doktor Petrie podniósł
słuchawkę
zewnętrznego telefonu, rozsiadł się wygodnie w fotelu i położył nogi na
blat
biurka.
- Anton?
- Och, wreszcie. Czeć, Leonardzie. To znów ja. Telefonuję w sprawie tego
dzieciaka, którego przywiozłeœ do mnie dzisiaj rano.
- Czy wiesz już, co mu dolegało?
- Jeszcze nie mam pewnoci. Przeprowadzilimy już badanie krwi i plwociny
i
wiemy na razie jedynie tyle, że chodzi o jakiego rodzaju chorobę
zakanš.
Odwiedziłem rodziców chłopca; zbadałem ich profilaktycznie i wydajš się,
na
szczęcie, zdrowi. Uzyskałem ich zgodę na sekcję zwłok dziecka.
- Dokładnie więc nic jeszcze nie wiesz - westchnšł doktor Petrie.
Doktor Selmer jakby się zawahał.
- Właciwie to pewne objawy wskazujš na wciekliznę. Czy nie zauważyłe
jakichœ
dzikich kotów albo królików w okolicy, gdzie mieszkał chłopak?
- Nie, nie sšdzę. Naprawdę, uważasz, że to wœcieklizna.
29
- Doktor Bushart jest niemal pewien. Miał niedawno kilka podobnych
przypadków w
Kalifornii.
- Jasne, ale to było w Kalifornii. Kalifornia to siedlisko wszelkich
możliwych
chorób. A my znajdujemy się na zdrowej, czystej, higienicznej Florydzie.
- W każdym razie nie ustajemy w wysiłkach, aby dowiedzieć się, co było
przyczynš
œmierci chłopaka. Jeżeli to była wœcieklizna - kontynuował doktor Selmer
-
przynajmniej ty nie masz wielkich powodów do obaw. Możliwoć, że
zaraziłe się
od chłopaka, jest niewielka. Na wszelki jednak wypadek poleciłbym ci
kilka
zastrzyków streptomycyny.
- Czy podczas weekendu zagrasz w golfa? - zapytał doktor Petrie. - Wcišż
brakuje
mi partnera.
- Naucz grać tę swojš asystentkę, jak jej na imię, Esther, wydaje mi się.
Bardzo
chciałbym zobaczyć jš w akcji.
- Anton, mylisz tylko o jednym... Słowa doktora Petriego przerwał miech
na
drugim końcu linii.
- Ale to tylko myœli, mój drogi. Nigdy nie grzeszę uczynkiem.
Do gabinetu wkroczyła Esther, dajšc doktorowi Petriemu sygnały, że jest
gotowa
do lunchu.
- W porzšdku, Anton - powiedział doktor Petrie. - Muszę już kończyć.
Pamiętaj
jednak, daj mi znać natychmiast, kiedy dowiesz się, co dolegało temu
dzieciakowi. Natychmiast, kiedy sam będziesz co wiedział.
- Jasne - powiedział doktor Selmer. - Nie zapomnij o zastrzykach.
Ostatniš
rzeczš, jakiej mi potrzeba, to wciekły partner do golfa.
Doktor Petrie rozemiał się.
Był chłodny wieczór, mimo że na niebie nie można było zauważyć ani jednej
chmury. Znad Atlantyku wiał lekki, orzewiajšcy wiatr, wzburzajšcy
ciemnoniebieskš powierzchnię przybrzeżnych wód. Jechali North Bay Cause-
30
way przez Treasure Island, obserwujšc, jak wielki czerwony motorowiec
przecina
wodę, zakłócajšc dostojny spokój mew.
Doktor Petrie ubrany był w błękitnš sportowš koszulkę i białe spodenki,
zawišzywane na sznureczek, zamiast paska. Był spokojny i zrelaksowany,
prowadził
lincolna tylko jednš rękš spoczywajšcš swobodnie na kierownicy.
Siedzšca obok niego Adelaide Murry próbowała uszmin-kować usta,
posługujšc się
zaledwie bocznym lusterkiem samochodu. Była wysokš, eleganckš dziewczynš,
ubranš
w zwiewnš sukienkę koloru mleka, podkrelajšcš i pięknš barwę jej
równomiernie
opalonej skóry, i doskonały kształt klatki piersiowej. Ciemne włosy,
urozmaicone
kilkoma jasnymi pasemkami, nosiła zaczesane do tyłu. Jej twarz miała
niezwykłe,
niemal niesymetryczne rysy. Kto, kto jej nie znał, w pierwszej chwili
odnosił
nieodparte wrażenie, że dziewczyna jest zła na cały œwiat.
W tej chwili rzeczywicie była zła na cały wiat.
- Czy musisz najeżdżać na każdš przeklętš dziurę? - warknęła na doktora
Petriego, kiedy kolejny raz zamiast wargi pomalowała sobie szminkš
policzek.
Doktor Petrie wyszczerzył zęby w uœmiechu.
- To takie moje nowe hobby - powiedział radoœnie. - Nazywa się: zmuszanie
przyjaciółki, aby pakowała sobie szminkę do nosa.
Adelaide otarła twarz różowš chusteczkš.
- Zdaje się, że jeste w doskonałym humorze. O której godzinie mamy
zabrać
Priscillę? Doktor Petrie popatrzył na zegarek.
- Za jakie dziesięć minut. Będziemy jednak troszeczkę wczeniej.
Margaret ma
głupi zwyczaj zmuszania Priscilli do czekania przed domem, kiedy mam po
niš
przyjechać.
- Nie wiem, jak to znosisz - powiedziała Adelaide, krzyżujšc swoje
długie,
bršzowe nogi. Doktor Petrie wzruszył ramionami.
- Gdybym była tobš - kontynuowała Adelaide - wkro-
31
czyłabym kiedy do tego domu i wybiła z głowy Margaret wszelkš
złoliwoć. I
przy okazji odpowiednio zajęłabym się również tym jej obrzydliwym
piskiem.
Doktor Petrie spojrzał z ukosa na Adelaide i umiechnšł się do niej z
pełnš
smutku rezygnacjš.
- Gdyby kiedy zapłaciła tyle forsy, co ja, tylko po to, żeby pozbyć się
żony,
której już dłużej nie mogłem znieć, byłaby całkowicie
usatysfakcjonowana,
płacšc regularnie alimenty, widujšc dziecko i majšc więty spokój -
powiedział.
Adelaide wcišż była posępna i nadšsana.
- Mimo to uważam, że powiniene kiedy dać tej kobiecie porzšdnš nauczkę
-
owiadczyła z przekonaniem w głosie. Doktor Petrie skręcił w lewo, w
Collins
Avenue.
- To włanie w tobie mi się podoba - stwierdził. - Jesteœ taka subtelna,
niemiała i taka kobieca.
Włšczył radio. Przez kilka chwil słychać było muzykę, po czym rozpoczęła
się
rozmowa na temat dziwnych zmian pogodowych tego roku. Rozmówcy zwracali
uwagę na
zanieczyszczenia, które pojawiły się wzdłuż Wschodniego Wybrzeża.
Funkcjonariusze straży przybrzeżnej oraz jakiœ lekarz rozmawiali o czymœ,
co
niemal uniemożliwiało korzystanie z plaż wokół Baranes Sound i Old Rhodes
Key.
- Nie jestem w stanie zidentyfikować tego, co wyrzucił na nasze plaże
ocean -
mówił lekarz. - Z różnych stron słyszymy jednak głosy, że najbardziej
przypomina
to po prostu kał. Nikt nie ma pojęcia, skšd pojawiły się te nieczystoœci,
osobicie jednak jestem przekonany, że chodzi o jaki jednorazowy
incydent,
który szybko zostanie zlokalizowany i zażegnany.
Adelaide wyłšczyła radio.
- Włanie jedziemy na kolację - owiadczyła. - Nie mam więc zamiaru
słuchać
radiowych rozważań o gównach.
Doktor Petrie popatrzył w lusterko, po czym wyprzedził powoli poruszajšcš
się
ciężarówkę.
32
- Jedna z moich pacjentek bardzo narzekała dzisiaj rano. Powiedziała, że
wyszła
na plażę, żeby popływać, i nagle stwierdziła, że cała jej plaża pogršżona
jest w
gównie.
- Och, Chryste - westchnęła Adelaide, zabawnie marszczšc nos.
'Doktor.Petrie
rozemiał się.
- Oburzajšce, prawda? Oto uczymy się, że Biblia zawiera tylko i wyłšcznie
prawdę. Rzućcie swoje gówna na wody, a one do was powrócš.
- Uważam, że to nie jest zabawne - powiedziała Adelaide. - Zdaje się, że
żyjemy
na najpiękniejszych amerykańskich terenach wypoczynkowych. Zarabiam na
życie
dzięki temu, że ludzie z całej Ameryki przyjeżdżajš tutaj, grajš w
tenisa,
pływajš i w ogóle dobrze się bawiš. Kto tutaj przyjedzie, żeby oglšdać
gówna na
plażach?
Doktor Petrie wzruszył ramionami.
- No cóż, w końcu nikt jeszcze od tego nie zginšł.
- Skšd wiesz? Ludzie mogli wypłynšć w te zanieczyszczone fale i zaginšć
bez
wieœci.
- Posłuchaj, kochanie - powiedział doktor Petrie. - Więcej ludzi umiera z
powodu
fatalnego jedzenia podawanego w restauracjach, niż kiedykolwiek umrze z
powodu
morskich zanieczyszczeń. Ci kucharze wcale nie myjš swoich brudnych
łap...
- Leonardzie, najdroższy - przerwała mu Adelaide lodowatym tonem -
życzyłabym
sobie, żeby nie odgrywał przez cały czas nawiedzonego lekarza. Poza tym
pamiętaj, że dzisiaj to ja przygotuję kolację.
Margaret Petrie zamieszkiwała dom, który adwokaci okreœlili jako
małżeńskš
rezydencję, na przedmieciach North Miami Beach. Doktor Petrie milczał,
prowadzšc lin-colna znajomymi uliczkami, w kierunku białego drewnianego
domku,
otoczonego przez palmy, z małym, trójkštnym, starannie utrzymanym
trawnikiem od
frontu. To właœnie tutaj, na tym cichym przedmieœciu, osiem lat temu
rozpoczšł
swojš praktykę lekarskš.
33
To włanie tutaj Margaret i on stopniowo odkrywali, że właciwie jedynš
rzeczš,
która ich łšczy, jest metryka œlubu. Szalone uczucie w równie szalonym
tempie
przeradzało się we wzajemnš nietolerancję, nienawić, co wywoływało
nieustanne
kłótnie i awantury. Małżeństwo zakończyło się burzliwym, zauważonym i
nagłoœnionym przez dziennikarzy rozwodem. Na sali sšdowej małżonkowie
prezentowali wobec siebie tylko nienawić.
Zajeżdżajšc teraz lincolnem pod swój były dom, doktor Petrie doskonale
pamiętał,
co krzyczała za nim Margaret, kiedy po raz ostami odjeżdżał stšd jako jej
mšż:
"Jeżeli zamierzasz całe życie spędzić na macaniu tych swoich
podstarzałych
pacjentek, zjeżdżaj i nigdy więcej do mnie nie wracaj".
Ta uwaga, stwierdził doktor Petrie, podsumowywała całe zło będšce treciš
jego
małżeństwa. Margaret, pochodzšca z zamożnej rodziny miejscowych
republikanów,
nigdy nie dbała o pienišdze i dobra materialne. Nie potrafiła zrozumieć
swego
męża, który całymi dniami pracował, aby im obojgu niczego nie brakowało.
Uważała, że sposób, w jaki odnosił się do pacjentek, głównie bogatych
starych
wdów, był prostytucjš, bezsensownš sprzedażš za pienišdze wspaniałego
talentu
lekarskiego. Bez przerwy namawiała go, żeby porzucił Miami Beach i
przeniósł się
na pomoc. "Będziesz sławny i poważany", mówiła.
Dopiero póŸniej doszedł do wniosku, że chodziło o jej własnš sławę.
Fantazjowała, że będzie udzielać wywiadów dla "McCall's" i "Redbooka",
ona -
wspaniała żona sławnego lekarza. Chciała, żeby dokonał odkrycia na miarę
penicyliny, albo wsławił się transplantacjami serca; w dniu, w którym to
zrozumiał, wiedział już na pewno, że ich małżeństwo jest
nieporozumieniem.
Priscilla, jak zwykle, czekała już przed domem, siedzšc na małej
walizeczce.
Była drobnš dziewczynkš o twarzy bardzo już poważnej i dojrzałej jak na
szeciolatkę. Miała długie włosy w kolorze miodu i duże niebieskie oczy.
34
Doktor Petrie wysiadł z samochodu, zerkajšc w kierunku domu. Był pewien,
że była
żona obserwuje go zza zasłonki.
- Czeć, Prickles - powiedział cichym głosem.
Dziewczynka wstała, wcišż z grobowš minš, i uniosła twarz, aby mógł j š
pocałować. Pachniała perfumami swojej matki.
- Zrobiłam potwora w szkole - powiedziała, wreszcie umiechnšwszy się.
Doktor Petrie podniósł z ziemi walizkę i umiecił jš w bagażniku
lincolna.
- Potwora? Jakiego potwora? - zapytał. Priscilla przygryzła na chwilę
wargi.
- Potwora z ciasta. Takiego, jakiego pokazujš w Ulicy Sezamkowej. Jest
niebieski, ma wielkie oczy z piłeczek do ping-ponga i przerażajšcš twarz.
- Przyniosłaœ go do domu?
- Tak, ale mamie się nie spodobał - odparła Priscilla. - Mama nie lubi
Ulicy
Sezamkowej.
Doktor Petrie otworzył drzwiczki samochodu i podniósł swój fotel, aby
Priscilla
mogła wskoczyć na tylne siedzenie.
- Czeć, Prickles - pozdrowiła jš Adelaide. - Jak leci?
- Dziękuję, w porzšdku - odparła Priscilla. Doktor Petrie usiadł za
kierownicš,
zatrzasnšł drzwiczki, przekręcił kluczyk w stacyjce i lincoln powoli
ruszył.
- Czy długo czekałaœ przed domem? - zapytał Pris-cillę.
- Niezbyt długo - odparło dziecko szybko. Doktor Petrie doskonale
wiedział, że
jego córka nie lubi mówić Ÿle o matce.
- No i co się stało z potworem z ciasta? - znów rzucił pytanie. - Czy
mama go
wyrzuciła?
- To była pomyłka - odparła Prickles bardzo poważnie. - Potwór zupełnie
przypadkowo wpadł do kosza na mieci i trzeba było go wyrzucić.
- Pomyłka, mówisz - mruknšł doktor Petrie i z nie-
35
cierpliwociš nacisnšł klakson chcšc, aby rowerzysta, który jechał przed
nim,
ustšpił mu z drogi.
Zamówili kurczaka i ananasy z polinezyjskiej restauracji, a potem
zjadłszy,
rozsiedli się wygodnie i oglšdali telewizję. Było póŸno i niebo za oknami
było
szaroniebieskie. Prickles przebrała się w długš różowš koszulę nocnš i
siedziała
niemal przed samym ekranem, więcej czasu jednak powięcajšc lalce, którš
bezustannie czesała, niż temu, co było w telewizji.
Pod sam koniec jakiego filmu zaterkotał telefon. Doktor Petrie cicho
zaklšł i
westchnšł:
- Zbyt dużo ludzi zna ten numer.
Nie ocišgajšc się jednak zbytnio, ruszył w skarpetkach w kierunku
stolika, na
którym stał aparat telefoniczny. Spodziewał się, że to kolejna stara
wdowa
uparła się, aby włanie teraz przedstawić lekarzowi swoje problemy.
Podniósłszy jednak słuchawkę, usłyszał nie starš wdowę, a doktora
Selmera. Jego
głos drżał, doktor przez cały czas zacinał się i jškał, jakby nie czuł
się
najlepiej. Telefonujšc do doktora Petriego, zwykle zaczynał rozmowę od
kilku
żartów i dowcipów, teraz jednak od razu przystšpił do rzeczy.
- Leonardzie, włanie wróciłem z laboratorium bakteriologicznego.
- No i co?
- To bardzo poważna sprawa. To, na co zmarł ten chłopiec, to cholernie
poważna
sprawa. Doktor Petrie zmarszczył czoło.
- Czy zakończyłe sekcję zwłok?
- Włanie kończymy. Odkrylimy jednak dosyć, żeby paćna kolana i gorzko
zapłakać.
- A więc nie chodzi o wciekliznę?
- Życzyłbym sobie, żeby to była wcieklizna. Znalelimy drobne obrzęki w
pachwinach i na stawach i poczštkowo pomylałem, że to mogš być symptomy
lymphogra-nuloma inguinale venereum lub inna choroba zakaŸna tego
36
rodzaju. Chłopak miał wodę w płucach i zastanawialimy się, czy te
obrzęki nie
sš przypadkiem wynikiem ogólnego pogorszenia stanu zdrowia spowodowanego
zwykłš
grypš. Adelaide pytajšco spojrzała na doktora Petriego. Prickles, zajęta
fryzurš
Graham Masterton Zaraza Przełożył Piotr Kuœ Zysk i S-ka Wydawnictwo Tytuł oryginału Plague Copyright (c) by Graham Masterton, 1977 Copyright (c) for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 1995 Redaktor Barbara Borszewska Wydanie I ISBN 83-86530-64-2 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel./fax 526-326, tel. 532-767, 532-751 Skład i łamanie perfekt s.c., Poznań, ul. Grodziska 11 KSIĘGA PIERWSZA Epidemia Rozdział 1 Właciwie spał jeszcze, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Jego dwięk rozbrzmiał mu w głowie z poczštku cicho, lecz natarczywie, niczym odgłos monety wrzucanej do głębokiej studni. Z każdš chwilš był jednak coraz wyraŸniejszy, kto stojšcy pod drzwiami przyciskał guzik dzwonka coraz dłużej i silniej. Wreszcie otworzył oczy i stwierdził, że to już poranek. - Chwileczkę! - zacharczał. W ustach miał sucho po długim, głębokim œnie. Mimo to dzwonek wcišż uparcie dzwonił, przyciskany dłoniš kogoœ bardzo natarczywego. Zwlókł się z łóżka, pochylił się, żeby podnieć z podłogi płaszcz kšpielowy i z trudem wsunšł nogi w gumowe klapki. Powlókł się do holu. Przez matowe szkło drzwi frontowych dojrzał sylwetkę kogoœ niskiego, krępego, w błękitnej koszuli, wcišż przyciskajšcego dzwonek. - Chwileczkę! - znów wydobył z siebie głos. Tym razem poszło mu już o wiele lepiej. - Zaraz otwieram. Odsunšł zasuwę, otworzył drzwi i wyjrzał na zewnštrz. Jaskrawe słońce Florydy niemalże go olepiło. Ciepły poranny wiaterek poruszał palmami rosnšcymi wzdłuż podjazdu. Niebo janiało już pełnym błękitem. - Czy to pan jest doktor Petrie? - zapytał go niecierpliwie poranny przybysz. Był dobrze zbudowany, ubrany byle jak, najwyraniej czynił to w poœpiechu. W rękach œciskał kapelusz, a na twarzy miał wyraz kojarzšcy się z minš zmaltretowanego psa. - Zgadza się. Która godzina?
- Nie wiem - odparł mężczyzna niecierpliwie. - Może pół do dziewištej, może dziewišta. Chodzi o moje dziecko. Chłopak zachorował. Naprawdę zachorował. Obawiam się, że niedługo może umrzeć. Musi pan ze mnš pojechać. - Czy nie mógł pan zatelefonować do szpitala? - Zrobiłem to. Zapytali mnie, co jest chłopakowi, a kiedy odpowiedziałem, powiedzieli, że powinienem skontaktować się z jakimœ lekarzem. Powiedzieli, że objawy nie wskazujš na nic groŸnego. Ale z moim synem jest coraz gorzej. Obawiam się najgorszego. Mężczyzna drżał i był spocony, a ciemne obwódki pod jego oczyma aż nadto œwiadczyły, jak mało spał ostatniej nocy. Doktor Petrie podrapał się po zaroniętym policzku i pokiwał głowš. Po wczorajszym przyjęciu czuł, jakby jakiœ ciężki młot kołatał mu w głowie. Potrafił jednak rozpoznać przerażenie i udrękę stojšcego przed nim człowieka. - Niech pan wejdzie do rodka i na chwilę usišdzie. Za dwie minuty będę gotów. Mężczyzna w błękitnej koszuli posłusznie wszedł do domu za doktorem Petriem, był jednak zbyt zdenerwowany, aby chociaż na moment usišć. Doktor Petrie wszedł do sypialni, zrzucił z siebie płaszcz kšpielowy i w popiechu się ubrał. Na nogi nałożył sandały, przygładził dłoniš zmierzwione bršzowe włosy, po czym sięgnšł po swojš torbę medycznš i kluczyki od samochodu. W holu mężczyzna wreszcie usiadł na skraju drewnianej ławy, na której rozrzucone były stare pisma medyczne. Wpatrywał się w błyszczšcy parkiet wzrokiem, jaki doktor Petrie widział już tak wiele razy. "Dlaczego to się przydarzyło akurat mnie? Dlaczego mnie? Przecież na œwiecie jest tak wiele innych ludzi". - Panie... - Kelly, Dave Kelly. Mój syn także ma na imię Dave, David. Czy jest pan gotów, doktorze? - Tak. Czy chce pan, żebyœmy jechali moim samochodem? - Wolałbym. - Dave Kelly pokiwał głowš. - Nie byłby ze mnie dzisiaj najlepszy kierowca. Doktor Petrie zatrzasnšł frontowe drzwi i obaj mężczyni znaleli się na zewnštrz; owiało ich goršce powietrze, słońce zalało olepiajšcymi promieniami. Nie opodal stał zaparkowany niebieski lincoln continental doktora. Obok przystanšł zdezelowany, podniszczony czerwony furgon, który bez wštpienia należał do pana Kelly'ego. Na drzwiach miał wymalowane: "Speedy Motors, sp. z o.o."
Wsiedli do lincolna i doktor Petrie włšczył klimatyzację. Był marzec i o tej porze temperatura przekraczała już trzydzieœci stopni w cieniu. Ciche, spokojne ulice modnego przedmieœcia Miami, gdzie doktor Petrie mieszkał i pracował, zalane były słońcem. Okna schludnych, eleganckich i drogich domów, były zamknięte, żaluzje pozasuwane. - A teraz - powiedział doktor, wycofujšc lincolna z podjazdu - kiedy będziemy jechali, chcę usłyszeć od pana, co dzieje się z pańskim synem. Proszę opowiedzieć mi o wszystkich symptomach. Aha, i jeszcze niech mi pan powie, dokšd mam jechać. - Do centrum - odparł Kelly, ocierajšc pot z powiek. - Mieszkam niedaleko północno-zachodniego skraju 20 Ulicy. Po chwili wyjechali na ulicę. Doktor nacisnšł na gaz i samochód skierował się Burlington Drive w kierunku południowym. Urzšdzenie klimatyzacyjne szybko osuszyło pot pana Kelly'ego i teraz z kolei mężczyzna zaczšł się trzšć. - Dlaczego wybrał pan akurat mnie? - zapytał doktor Petrie. - Przecież znalazłby pan ze stu doktorów bliżej domu. Pan Kelly zakaszlał. - Polecono mi pana. Mój szwagier, jest prokuratorem, był kiedy pańskim pacjentem. Zatelefonowałem do niego i poprosiłem, żeby mi podał nazwisko najlepszego, jego zdaniem, lekarza. Mówię panu, doktorze, mój chłopak potrzebuje naprawdę najlepszego. Jeżeli jest z nim tak le, jak wyglšda, tylko najlepszy lekarz mu pomoże. - No to jak le wyglšda? - Doktor Petrie szerokim łukiem ominšł parkujšcš ciężarówkę. - Kiedy do pana wyjeżdżałem, nie miał nawet siły otwierać oczu. Jest biały jak papier. O dziesištej czy jedenastej wieczorem dostał drgawek, które nie ustały do rana. Od tego czasu podawałem mu wodę i aspirynę. Czy dobrze postšpiłem? Doktor Petrie pokiwał głowš. - W każdym razie mu pan nie zaszkodził. Ile on ma lat? - Włanie ukończył dziewięć. Doktor Petrie skręcił na 441 Ulicę i lincoln niknšł teraz w kierunku południowym. Doktor popatrzył na swój stary zegarek. Było kilka minut po dziewištej. Westchnšł. Fatalny poczštek jak na poniedziałek. Przyjrzał się swojemu odbiciu w samochodowym lusterku i ujrzał krótko ostrzyżonego typowego amerykańskiego lekarza w rednim wieku, z kacem aż nadto wyranie wymalowanym na twarzy. Co bardziej zgryŸliwi koledzy-lekarze nadali kiedyœ doktorowi Petriemu przydomek
"więty Leonard od geriatrii", a to dlatego, że jego klientelę stanowili w dużej mierze starsi i nieprzyzwoicie bogaci ludzie - głównie stare wdowy o bezgranicznych fortunach, opalone na bršz w odcieniu przypominajšcym kolor skórzanych toreb używanych przez listonoszy. Drugi powód przezwiska był taki, że doktor Petrie wyglšdał aż nieprzyzwoicie więtoszkowato. Odnosiło się wrażenie, że zaledwie połowę swej szerokiej wiedzy medycznej uzyskał dzięki nauce i praktyce; drugš podarował mu sam Bóg. Poza tym był wysoki, szczupły i sprawny, miał jasne oczy i przyjaznš, szczerš twarz - to wszystko pracowało na jego sukces. Doktor Petrie spoglšdał na swojš pracę w ten sposób: bogate starsze damy potrzebujš opieki medycznej tak, jak wszyscy inni ludzie i skoro on sam potrafi zarabiać dużo pieniędzy, udzielajšc im porad, czasami nawet dotyczšcych wyimaginowanych przez nie chorób, nie ma w tym nic złego, ani z punktu widzenia medycyny, ani etyki. A poza tym, rozmylał, mimo pieniędzy, które już zarobiłem, jestem wystarczajšco odpowiedzialnym człowiekiem, aby zwlec się z łóżka w goršcy poniedziałkowy poranek i jechać przez całe miasto do ciężko chorego dziecka. Żałował w tej chwili, że nie jest na tyle zrównoważonym człowiekiem, by odmawiać sobie alkoholu; poprzedniego wieczoru wypił osiem solidnych drinków na przyjęciu w klubie golfowym. - Kto jest teraz z chłopakiem? - zapytał Kelly'ego. - Matka. Miała ić do pracy, ale została w domu. - Czy podalicie mu co do jedzenia albo do picia, poza wodš? - Dostawał tylko wodę. Mówię panu, w jednej chwili dzieciak ma czterdzieœci stopni goršczki, a w następnej jest już zimny jak lód. Przez cały czas ma suche usta, językiem ledwie porusza. Uznałem, że woda będzie najlepsza. Doktor Petrie zatrzymał samochód na czerwonych wiatłach i oczekujšc na ich zmianę, bębnił palcami po kierownicy, rozmylajšc. Kelly popatrzył na niego, blady, przerażony, próbujšc ukrywać oznaki zdenerwowania. - Czy przypomina to objawy jakiejœ znanej panu choroby? - zapytał. Doktor Petrie umiechnšł się. - Niczego nie mogę panu powiedzieć, zanim nie zobaczę chłopaka - odparł. - Jak pracujš jego zwieracze? - Jego co?
- Zwieracze. Czy sš lune, czy nie? Jak oddaje stolec? Pan Kelly pokiwał głowš. - No właœnie. Leci z niego jak z syfonu. Ruszyli i Kelly zaczšł wskazywać drogę. Po kilku zakrętach dotarli do skrzyżowania, na którego jednym z rogów znajdował się wielopoziomowy garaż. Wjechali do niego i doktor zaparkował obok zdezelowanej ciężarówki. W rogu walały się stare zderzaki, fragmenty karoserii i inne rdzewiejšce częœci do samochodów. Kelly wysiadł z lincolna. - Niech pan idzie za mnš - powiedział. - Mieszkamy nad garażem. Doktor Petrie wzišł torbę lekarskš i popatrzył na lincolna. Następnie ruszył za Kellym. Wspięli się na górę po drgajšcych schodach przeciwpożarowych, po czym przez zawalony różnymi gratami balkon dostali się do mieszkania Kelly'ego. Było tu ciemno, ponuro, mierdziało stare, skisłe mleko. - Glorio, przyprowadziłem lekarza! - zawołał pan Kelly. Nie było odpowiedzi. Kelly poprowadził Petriego przez mieszkanie w kierunku wšskiego holu. Znajdował się tutaj złamany stojak na parasole, a œciany oblepione były fotografiami samochodów wyœcigowych. - Tędy - powiedział Kelly. Delikatnie otworzył drzwi znajdujšce się na końcu holu i wprowadził doktora Petriego do kolejnego pomieszczenia. Chłopak leżał w wygniecionej, mokrej od potu poœcieli. W pokoju panował wstrętny smród: mimo otwartego okna mierdziało kałem i urynš. Chłopak był chudy i wysoki jak na swój wiek. Miał bardzo krótko cięte włosy, co w połšczeniu z bladociš i cierpieniami, które przeżywał, nadawało mu wyglšd ofiary obozu koncentracyjnego. Oczy miał zamknięte, lecz powieki były nabrzmiałe, niebieskie niczym œliwki. Kocista klatka piersiowa chłopaka falowała; oddychał szybko, gwałtownie, z widocznym wysiłkiem. Jego ręce, spoczywajšce na pocieli,, drżały. Matka przykładała mu do czoła zimne ręczniki. - Nazywam się Petrie - powiedział Leonard, kładšc 10 na moment swojš dłoń na ramieniu matki. Była drobnš kobietš o kręconych włosach, mogła mieć około czterdziestu lat. Ubrana była w zniszczonš różowš sukienkę, na twarzy miała lady makijażu, którego nie zdšżyła zetrzeć od czasu, gdy zachorował jej syn. "- Cieszę się, że pan przyszedł, doktorze - powiedziała zmęczonym głosem. - Od kilku godzin nie jest mu ani lepiej, ani gorzej.
Doktor Petrie otworzył torbę lekarskš. - Zbadam go teraz. Cinienie krwi, pracę serca i tym podobne sprawy. Czy zechcieliby państwo poczekać na zewnštrz, gdy będę badał waszego syna? Matka popatrzyła na niego przemęczonymi oczami. - Spędziłam przy nim całš noc. Nie widzę żadnego powodu, żeby akurat teraz wychodzić. Doktor Petrie wzruszył ramionami. - Jak pani uważa. Ale wydaje mi się, że powinna pani spokojnie wypić filiżankę mocnej kawy. Panie Kelly, czy byłby pan tak uprzejmy i przyrzšdził kawę dla nas wszystkich? - Jasne - powiedział ojciec, stojšcy dotšd niepewnie w progu. Doktor Petrie usiadł przy łóżku na prostym drewnianym krzele i ujšł dłoń chłopca, aby zbadać jego puls. Był słaby i nieregularny; niczego gorszego doktor nie mógł oczekiwać. Matka, która przez kilka chwil w milczeniu zaciskała usta, odezwała się: - Czy on wyzdrowieje, doktorze? Wyzdrowieje, prawda? Dzisiaj włanie miał pójć do Małpiej Dżungli. Doktor Petrie spróbował się umiechnšć. Znów uniósł ramię chłopca i sprawdził ciœnienie krwi. O wiele za wysokie. Ostami raz, gdy widział pacjenta w takim stanie, nieszczęnik zmarł po trzech godzinach. Zażył potężnš dawkę barbituratów. Doktor uniósł nabrzmiałš powiekę chłopaka i pomagajšc sobie niewielkš latarkš, zbadał jego szkliste oczy. Wzrok chłopaka prawie nie reagował na wiatło. Przyłożył steto- 11 skop do chudej piersi dziecka i wsłuchał się w bicie serca. Usłyszał wyraŸnie szmery w płucach. - David - powiedział cicho, prosto do ucha chłopca. - Davidzie, czy mnie słyszysz? Wargi dziecka poruszyły się, zadrżały, jednak to było wszystko. - Och, jaki on jest chory - powiedziała pani Kelly łamišcym się głosem. - Jak bardzo chory. Doktor Petrie położył dłoń na ramieniu chorego. - Pani Kelly - powiedział. - To dziecko musi natychmiast znaleć się w szpitalu. Czy mógłbym skorzystać z państwa telefonu? Pani Kelly zbladła. - W szpitalu? Przecież telefonowalimy już do szpitala i powiedzieli nam, że wystarczy, jak chłopaka obejrzy lekarz. Czy jest pan w stanie coœ dla niego zrobić? Doktor Petrie wstał. - Co pani powiedzieli? Czy opisała im pani, w jakim stanie jest pani dziecko?
- Powiedziałam, że jest bardzo chory, że ma goršczkę i że kilka razy zabrudził łóżko. - I co oni na to? - Stwierdzili, że prawdopodobnie dzieciak zjadł coœ niedobrego i powinnam trzymać go w cieple, dawać mu dużo do picia i nic do jedzenia oraz sprowadzić jakiego lekarza. Zaraz jednak, kiedy skończyłam rozmowę, chłopak poczuł się jeszcze gorzej. Wtedy włanie postanowilimy, że Dave pojedzie do pana. - Ten chłopak musi natychmiast znaleć się w szpitalu - powtórzył doktor Petrie. - Naprawdę, natychmiast. Gdzie tutaj jest telefon? - W holu. Prosto od drzwi tego pokoju. Wychodzšc do holu, doktor Petrie nieomal zderzył się z panem Kelly, niosšcym trzy filiżanki z kawš na małej tacy. Umiechnšł się do niego pocieszajšco i wzišł jednš z fili- 12 żanek. Wykręcajšc numer najbliższego szpitala, jednoczenie sšczył kawę, bardzo uważajšc, aby nie poparzyć się czarnym, goršcym płynem. - Czy ostry dyżur? Halo! Tak? Proszę mnie posłuchać, przy telefonie doktor Leonard Petrie. Mam tutaj młodego chłopca; dziewięcioletniego, bardzo chorego. Musi natychmiast znaleć się w szpitalu. Konieczne jest badanie krwi oraz plwociny... Sšdzę, że zaatakowała go jaka choroba zakana. Być może cholera. Tak. Och, oczywicie, powiem rodzicom. Dajcie mi pięć, nie, dziesięć minut, zaraz tam będę. Państwo Kelly słyszeli całš rozmowę. - Cholera? - wykrzyknšł pan Kelly. Doktor Petrie połknšł jeszcze tyle kawy, ile był w stanie, nie parzšc sobie gardła. - Być może cholera - powiedział, zachowujšc spokojny ton. - Sšdzšc po objawach, małe jest jednak jej prawdopodobieństwo. Nie mogę niczego powiedzieć na pewno, dopóki nie będę miał wyników badania krwi. Doktor Selmer zrobi je dla mnie w szpitalu tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. To mój dobry przyjaciel. Razem grywamy w golfa. Pani Kelly jakby nie zrozumiała ostatniego zdania. - Golfa? - zapytała słabym głosem. Doktor Petrie ponownie udał się do pokoju chorego chłopca i pomógł pani Kelly ubrać go w czystš pidżamę. David drżał i szeptał coœ do siebie, kiedy matka zapinała guziki bluzy od pidżamy, ale były to jedyne oznaki życia. Wreszcie
doktor Petrie wzišł chorego w ramiona i ruszył z nim w kierunku drabinki przeciwpożarowej. Pan Kelly postępował za nim, niosšc jego torbę lekarskš. - Mam nadzieję, że mój syn wyzdrowieje - powiedział Kelly. - Właœnie dzisiaj miał pojechać na szkolnš wycieczkę. Będzie mu bardzo przykro, że jš opucił. Od kilku tygodni nie mówił o niczym innym, jak tylko o tej wycieczce. "Kiedy tylko znajdę się w Małpiej Dżungli..." i tak dalej. 13 - Niech się pan nie martwi, panie Kelly. Kiedy David tylko znajdzie się w szpitalu, dostanie się pod doskonałš opiekę. Byli już prawie u podnóża drabinki, kiedy doktor Petrie poczuł, jak coœ przepływa przez ciało dziecko - jakie westchnienie, wibracja, drżenie. Był zbyt dowiadczonym lekarzem, aby natychmiast tego nie rozpoznać. Chłopiec umierał. Powinien zostać natychmiast podłšczony do respiratora; dwie lub trzy minuty decydowały o jego życiu albo œmierci. - Panie Kelly - powiedział doktor przez zacinięte gardło. - Musimy dostać się do tego szpitala cholernie szybko. Pan Kelly zmarszczył czoło. - Co? - zapytał. Jednak kiedy zobaczył, że doktor raptownie przypieszył na ostatnich stopniach drabinki i zaczšł biec w kierunku samochodu, ruszył za nim bez słowa. - Moje kluczyki - powiedział doktor Petrie gwałtownie. - Niech je pan wyjmie z mojej kieszeni. Nie, sš z drugiej strony. Tak, tutaj. Roztrzęsiony pan Kelly wyszarpnšł kluczyki i natychmiast je upucił. Potoczyły się pod samochód. Kelly ciężko opadł na kolana i zanurkował pod lincolna, podczas gdy jego syn z każdš chwilš robił się coraz słabszy w ramionach doktora Petriego. - Niech się pan popieszy, na miłoć boskš! W końcu pan Kelly dotarł dłoniš do kluczyków, zgarnšł je do siebie, podniósł i powstawszy na nogi, otworzył samochód. Doktor Petrie położył ostrożnie Davida na tylnym siedzeniu i nakazał panu Kelly'emu, aby usiadł przy nim i czuwał, aby chłopiec nie stoczył się na podłogę. Szpital znajdował się o pięć minut drogi, jeżeli jechało się ostrożnie i zgodnie z przepisami, doktor Petrie nie miał jednak aż tyle czasu, aby sobie na to pozwolić. Silnik lincolna zaskoczył za pierwszym przekręceniem 14
kluczyka. Doktor Petrie wycofał samochód kilka jardów, po czym gwałtownie ruszył do przodu i po chwili samochód znalazł się na ulicy. Natychmiast też przejechał skrzyżowanie na czerwonych wiatłach, włšczywszy reflektory i z całych sił naciskajšc na klakson. Modlił się, aby centrum Miami nie było akurat teraz zatłoczone. Omijajšc z prawej strony sznur samochodów, których kierowcy wyrażali swoje niezadowolenie, naciskajšc na klaksony, lincoln pognał Połu-dniowo- Zachodniš 27 Alejš z prędkociš niemal pięćdziesięciu mil na godzinę. Doktor Petrie zmieniał co chwilę pas ruchu, z desperacjš starajšc się omijać blokujšce go samochody, przyciskajšc klakson i co chwila błyskajšc wiatłami. - Jak z Davidem? - wykrzyknšł. - Nie wiem - odparł jego ojciec. - Chyba niedobrze. Robi się taki jakiœ niebieski. Doktor Petrie poczuł, jak pot spływa mu po plecach. Zacisnšł zęby; w tej chwili nie mylał już o niczym innym, jak tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleć się w szpitalu. Po chwili ujrzał w oddali jego ogromny budynek. Wcišż miał szansę, że jednak zdšży. W tym włanie momencie, bez żadnego ostrzeżenia, wielka zielona ciężarówka- chłodnia skręciła przed nim w prawo i zatrzymała się, tarasujšc całš ulicę. - Cholera jasna! - warknšł doktor i nacisnšł na hamulec. Otworzył okno samochodu i wychylił się na zewnštrz. Kierowca ciężarówki, dobrze zbudowany, krępy facet, w przetłuszczonej czapce z daszkiem na głowie, palił papierosa, jednoczenie niemrawo manewrujšc pojazdem z zamiarem wjechania w wšskš bramę. - Cholera jasna, człowieku! - wykrzyknšł doktor Petrie. - Człowieku, zjeżdżaj stšd tš swojš zasranš ciężarówkš! Kierowca leniwie otrzšsnšł dym z papierosa. 15 - Człowieku, dokšd ci się œpieszy? - odkrzyknšł. - Spokojnie, nie bšdŸ taki nerwowy, bo nabawisz się wrzodów żołšdka. - Jestem lekarzem! Mam w samochodzie umierajšce dziecko. Muszę natychmiast dostać się z nim do szpitala! Kierowca jedynie wzruszył ramionami. - Jeli otworzš mi szerzej bramę, natychmiast odblokuję ci przejazd. Nic więcej nie mogę zrobić. - Na miłoć boskš, człowieku! Ten dzieciak naprawdę umiera!
Kierowca zacišgnšł się i po chwili wydmuchnšł dym z papierosa. - Nie widzę żadnego dzieciaka - zauważył. Dał jednak sygnał klaksonem, aby przypomnieć o sobie ludziom, którzy powinni szeroko otworzyć bramę. Doktor Petrie musiał przymknšć oczy, aby nad sobš zapanować. Udało mu się to, po czym skręcił gwałtownie kierownicš w prawo i ruszył w kierunku chodnika. Lincoln wjechał na chodnik, uderzajšc podwoziem o występ, po czym zakręcił w lewo i ocierajšc się o ciężarówkę, przejechał przed jej przednim zderzakiem, mieszczšc się pomiędzy wielkim autem a bramš. Minęły trzy kolejne cenne minuty, zanim lincoln doktora Petriego dotarł do szpitala i gwałtownie zahamował przed szpitalnš izbš przyjęć. Trzech sanitariuszy czekało już z noszami na kółkach. Wydostali małego Davida z samochodu, bezwładnego niczym szmaciana kukła, i ułożyli delikatnie na noszach. Następnie błyskawicznie z nim odjechali. Pan Kelly ciężko oparł się o samochód. Jego spocona twarz wyrażała skrajne cierpienie. - Jezu Chryste - wyszeptał. - Mylałem, że już nigdy tutaj nie dotrzemy. Teraz chyba wszystko będzie dobrze, prawda? Doktor Petrie uspokajajšco położył dłoń na jego ramieniu. - Nie ma powodu w to wštpić, panie Kelly - powie- 16 dział. - Pański syn naprawdę jest poważnie chory, ale tutaj pracujš doskonali lekarze. Znajš się na rzeczy i zrobiš dla małego Davida wszystko, co tylko będš w stanie. Pan Kelly pokiwał tylko głowš. Był zbyt zmęczony, aby dyskutować z doktorem. - Jeli chce pan oczekiwać na wiadomoci w poczekalni, niech pan wejdzie do szpitala głównym wejœciem i zapyta o niš recepcjonistkę. Pokaże panu drogę. Kiedy porozmawiam z lekarzami, pod opiekš których znajdzie się David, odszukam tam pana, dobrze? Pan Kelly znów pokiwał głowš. - Dziękuję, doktorze - powiedział. - Niech pan tylko przypilnuje, żeby David miał dobrš opiekę. - Oczywiœcie. Doktor Petrie pozostawił Kelly'ego samemu sobie, po czym pchnšwszy wahadłowe drzwi, znalazł się na oddziale przyjęć szpitala. Korytarz, w którym po chwili się zagłębił, miał jasne, kremowe ciany. Doktor szedł nim doćdługo, aż wreszcie otworzył drzwi pokoju, do którego zmierzał.
W rodku jego stary przyjaciel, doktor Selmer, mówił włanie co do grupki lekarzy i pielęgniarek, trzymajšc w rękach probówki z próbkami krwi. - Jak leci? - zapytał doktor Petrie od progu. Selmer bez słowa odłożył probówki i po chwili obaj wyszli razem na korytarz. Anton Selmer był niskim mężczyznš o kręconych włosach, szerokim, płaskim nosie i o niezliczonej iloci piegów na twarzy. Miał niewielki astygmatyzm i nosił okulary w grubych rogowych oprawach. W tej chwili ubrany był w zielony płaszcz chirurgiczny. Westchnšł ciężko i wzruszył ramionami. - Jeœli chodzi o ten ostatni przypadek, to jeszcze nic ci nie powiem, Leonardzie. Dopiero zaczynamy analizę krwi, plwociny i moczu. Dobrze jednak postšpiłe, że przywiozłe chłopaka włanie tutaj. 17 - Czy jednak nic ci nie przychodzi do głowy? Doktor Selmer wzruszył ramionami. - Co ci mogę powiedzieć? Miałe rację, mówišc, że objawy trochę przypominajš cholerę, ale, oczywiœcie, nie jest to cholera. Poważny jest stan gardła i płuc chłopaka, a kończyny nabrzmiałe. Być może chodzi o jakiœ bardzo rzadki przypadek alergii, ale moim zdaniem w grę wchodzi raczej jakaœ choroba zakaŸna. ZakaŸna i bardzo ciężka. Doktor Petrie potarł zaronięty policzek. - Cholera - powiedział doktor Selmer z uœmiechem. - Wyglšdasz, jakbyœ wczoraj wieczorem dobrze się bawił. Doktor Petrie odwzajemnił uœmiech. - Każdy rozwiedziony mężczyzna ma prawo czasami więtować swój dobry los - zażartował. - A prawdę mówišc, byłem na przyjęciu w klubie golfowym. - Patrzšc na ciebie, nie żałuję, że mnie tam wczoraj nie było. Wyglšdasz jak chodzšca mierć. Z których drzwi wynurzyła się postać zgrabnej ciemnowłosej pielęgniarki i obaj mężczyŸni przez kilka sekund spoglšdali za niš z wyraŸnym zainteresowaniem. W końcu doktor Petrie przerwał ciszę: - Jeżeli choroba małego Davida jest zakana, dobrze będzie, gdy zbadamy jego rodziców. Przyda się też, jeżeli dowiemy się, w jaki sposób chłopak się zaraził. Poza tym, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby samemu się zbadać. - Kiedy tylko dowiemy się, z czym mamy do czynienia, zastosujemy œrodki zapobiegawcze wobec wszystkich osób, które miały kontakt z chłopcem. Chryste, dopiero co uporalimy się z zimowš epidemiš grypy. Epidemia cholery to ostatnia
rzecz, jakiej bym teraz pragnšł. - Jaki miły poczštek tygodnia - zauważył doktor Petrie. - A przecież ten Kelly nawet nie mieszka w mojej dzielnicy. Prowadzi garaż na Północno- Zachodniej 20 Alei. Doktor Selmer cišgnšł z głowy zielonš czapeczkę chirurgicznš. 18 - Zawsze wiedziałem, że jeste aniołem stróżem całego Miami, Leonardzie. Wyobrażam sobie, jak podczas Sšdu Ostatecznego zasiadasz po prawej ręce Boga. No, może jako drugi po jego prawicy. Doktor Petrie umiechnšł się. - Pewnego dnia, Anton, trzanie w ciebie piorun, karzšc cię za to, że nie wierzysz w Boga. Wiesz co, trochę roztrzaskałem samochód, jadšc tutaj. Jakiœ skurwysyn w ciężarówce zablokował całš jezdnię i musiałem ominšć go, wjeżdżajšc na chodnik. A ten gnój, uwierzyłby, po prostu siedział sobie wygodnie w kabinie i palił papierosa! Doktor Selmer zmarszczył czoło. - To samolubne społeczeństwo, Leonardzie. Nikt nie przejmuje się losami innych ludzi. Powolnym krokiem ruszyli przed siebie korytarzem. - To się stało chyba właœnie wtedy - powiedział doktor Selmer. - Co się stało? - Wtedy włanie chłopak umarł. Doktor Petrie zatrzymał się i wbił w przyjaciela ciężkie spojrzenie. - Chcesz powiedzieć, że on nie żyje? Doktor Selmer ujšł go za rękę. - Leonardzie, bardzo mi przykro. Mylałem, że wiedziałe. Przywiozłe chłopaka, kiedy już był martwy. Dobrze zrobisz, jeli dokładnie wyczycisz cały samochód. Nie sšdzę, żeby sam chciał umrzeć wkrótce na to, na co zmarł ten chłopiec. Doktor Petrie pokiwał głowš. Czuł się, jakby kto uderzył go ciężkim młotem w głowę. Widział już wiele mierci, lecz do tej pory były to głównie ataki serca czy wylewy krwi do mózpu jego starszych i starzejšcych się pacjentek. Ludzie, którymi opiekował się doktor Petrie, w pełni zdawali sobie sprawę ze swej œmiertelnoci i nieuchronnoci bliskiego kresu. A David Kelly miał zaledwie dziewięć lat życia za sobš 19 i włanie dzisiaj miał pojechać na szkolnš wycieczkę do Małpiej Dżungli. - Anton - powiedział doktor Petrie. - Póniej się z tobš skontaktuję. Teraz muszę powiedzieć o tej mierci ojcu chłopca.
- W porzšdku. Popro jednak oboje rodziców, aby zgłosili się do szpitala na badania kontrolne. Nie chciałbym, żeby to, co przytrafiło się chłopakowi, spowodowało również ich mierć. Doktor Petrie przypieszył i po chwili znalazł się przed drzwiami poczekalni. Zanim je otworzył, spojrzał przez małe, okršgłe okienko na wysokoœci głowy i zobaczył pana Kel-ly'ego siedzšcego na czerwonym plastikowym krzeœle. Palił papierosa i próbował czytać wczorajszy "Miami Herald". Cóż powiedzieć temu człowiekowi? Jak powiedzieć ojcu, że jego jedyny syn, dziewięcioletni syn, włanie umarł? Po chwili wahania doktor Petrie zebrał się w sobie i pchnšł drzwi. Pan Kelly podniósł głowę. W spojrzeniu, jakim obdarzył doktora, błškały się iskierki nadziei. - Czy pan go widział? - zadał pytanie. - Czy wszystko w porzšdku? Doktor Petrie położył dłoń na ramieniu mężczyzny i widzšc, że ten próbuje wstać, delikatnie przycisnšł go do krzesła. Sam również usiadł i spojrzał w zmęczone, ale pełne wiary oczy Kelly'ego. Twarz doktora przybrała wyraz głębokiego i szczerego współczucia. Kiedy odezwał się, jego głos był łagodny i cichy, wyrażajšcy uczucie daleko głębsze niż zdawkowe współczucie lekarza. - Panie Kelly - powiedział. - Bardzo mi przykro, ale pański syn, David, nie żyje. Usta Kelly'ego ułożyły się, jakby miał zadać pytanie, jednak pytanie nie padło. W milczeniu wpatrywał się w doktora wzrokiem, z którego nie można było wyczytać, czy Kelly wie, gdzie się znajduje, i czy zdaje sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Wcišż siedział bez ruchu i patrzył 20 w twarz doktora Petriego, gdy po jego policzkach pociekły gorzkie łzy. Doktor Petrie powstał. - ChodŸmy - powiedział cicho. - Odwiozę pana do domu. Kiedy przyjechał do kliniki, okazało się, że jego asystentka, Esther, jest już na miejscu, otworzyła porannš pocztę i do wysokiej szklanki nalała zimnego soku pomarańczowego. Siedziała teraz za biurkiem, piszšc na maszynie. Długie nogi trzymała wyprostowane przed sobš; były zgrabne i nawet przypadkowe spojrzenie wystarczało, aby moc obejrzeć je niemal w całoœci, bowiem krótka spódniczka Esther krótsza już być nie mogła. Każdemu uderzeniu w klawiaturę maszyny towarzyszyło chwilowe wahanie, każde nacinięcie klawisza było wyważone, ostrożne; cóż, w końcu panna Esther wcale nie miała zamiaru połamać sobie
pięknych szkarłatnych paznokci przy tak prozaicznej czynnoœci, jakš jest pisanie na maszynie. Obcisła, biała bluzeczka podkrelała spore rozmiary jej jędrnych, sterczšcych piersi. Na nogach miała srebrne buciki na wysokim obcasie. Mimo pozorów wskazujšcych, że Esther pracuje tutaj dla ozdoby, a nie z rzeczywistej potrzeby, była kompetentnš, spokojnš i inteligentnš sekretarkš. Doktor Petrie korzystał z jej pomocy już kilkakrotnie, gdy trzeba było uspokajać jakš roztrzęsionš pacjentkę; sam nie zrobiłby tego lepiej. Poza tym okazywała się niezastšpiona jako partnerka, gdy trzeba było zrobić wrażenie na kolegach- lekarzach w czasie przyjęć, kongresów, czy przy okazji zawierania umów. - Dzień dobry, doktorze - powiedziała do Petriego, gdy ten wkroczył do swojej kliniki. - Telefonowałam do pańskiej sypialni, ale nie było tam pana. - Rozczarowana? - zapytał, sadowišc się na skraju jej biurka. Esther zwilżyła językiem swe lnišce czerwone wargi. 21 - Troszeczkę. Twój Kopciuszek tęsknił za tobš. Doktor Petrie umiechnšł się. - Jakieœ telefony? - Tylko dwa. Pani Yicincki chce wpać tutaj o jedenastej. Powiedziała, że kolano rwie jš tak, że nie może wytrzymać. Poza tym dzwoniła twoja żona. Doktor Petrie wstał i cišgnšł marynarkę. - Moja była żona - poprawił jš. - Przepraszam. Twoja była żona. Powiedziała, że masz zajšć się swojš córkš dzisiaj, a nie jutro, ponieważ jutro ma zamiar odwiedzić swojš matkę w Fort Lauderdale. Doktor Petrie przetarł oczy. - Rozumiem. Oczywicie, nie powiedziała, o której godzinie spodziewa się mnie dzisiaj? - O siódmej. Priscilla już będzie czekała. - W porzšdku. Ile czasu mam do pierwszego pacjenta? - Dziesięć minut. To pani Fairfax. Cała jej dokumentacja leży już na twoim biurku. Niewiele było dzisiaj poczty; możesz zajšć się niš póŸniej. Doktor Petrie złapał się za głowę. - Zdaje się, że pomylała o wszystkim, moja droga. Esther zmierzyła go swymi dużymi, ciepłymi, niebieskimi oczyma. - Tego chyba wymaga się właœnie od sekretarek, prawda? Poklepał jš delikatnie po ramieniu. - I tak, i nie. Czasami mylę... Hmmm... - Pocałował jš w czoło i zaraz odsunšł od siebie. - Pamiętaj, Leonardzie, że dziewczyna nie może czekać wiecznie. Nawet na księcia
z bajki. Doktor Petrie wszedł do gabinetu. Zajmował on spory fragment wschodniej częœci jego domu - był to duży pokój, o jednej œcianie przeszklonej, pozwalajšcej spoglšdać na wybrukowane płaskimi kamieniami patio i lnišcy nieskazitelnie spokój na taflš błękitnej wody basen. Gabinet wy 22 łożony był dywanami w kolorze głębokiej zieleni, a na każdej ze œcian znajdowały się nieprzyjazne, matematycznie zimne obrazy jakichœ nowoczesnych artystów. Przy jednym z okien stała na szafce blada, marmurowa statuetka pędzšcego konia. • Doktor Petrie usiadł w szerokim fotelu za biurkiem i mimo wszystko wycišgnšł rękę w kierunku bieżšcej poczty. Zwykle czytał korespondencję szybko, ale uważnie, dzisiaj jednak był prawie zupełnie wytršcony z równowagi. Szybko wypił sok pomarańczowy, starajšc się odsunšć od siebie wizerunek kredowobiałej twarzy Davida Kelly'ego, cigajšcy go niczym nocny koszmar. Korespondencji rzeczywicie nie było wiele. Kto przysłał próbki nowych leków, dotarł wreszcie - z opóŸnieniem - prenumerowany przez niego tygodnik medyczny, był też list od prawnika, zawiadamiajšcy doktora Petriego, że Margaret, jego była żona, odmówiła oddania jego ulubionego obrazu, zdobišcego do tej pory jednš ze cian ich wspólnego domu. Prawdę mówišc, doktor wcale nie spodziewał się, że Margaret mu go zwróci. Już dawno dała mu do zrozumienia, że dom wraz ze wszystkim, co w nim się znajduje, uważa za jednš nierozerwalnš całoć. Do gabinetu weszła Esther, niosšc kawę. Sposób, w jaki jej wydatne piersi kołysały się pod białš bluzeczkš, dobitnie wiadczył, iż nie ma na sobie stanika. Doktor Petrie przez chwilę zastanawiał się, jak Esther wyglšda nago; na chwilę pogršżył się w zadumie, ale szybko powrócił myœlami do rzeczywistoœci. Dzisiejszy dzień wcale nie rysował się różowo. Esther ostrożnie postawiła filiżankę na biurku, popatrzyła uważnie na doktora Petriego i powiedziała: - Jako nieciekawie dzisiaj wyglšdasz. Jakby nie był sobš. - A kim? Richardem Chamberlainem? - Nie, nie o to mi chodzi. Po prostu nie wyglšdasz 23 Doktor Petrie powoli osłodził kawę i starannie j š zamieszał. - Jestem przygnębiony - odparł wreszcie. - To wszystko. - Czy mogę w jakikolwiek sposób ci pomóc? Doktor Petrie uniósł wzrok. Umiechnšł się nieznacznie, po czym potrzšsnšł głowš.
- Nie, mylę, że nie. To wszystko z powodu tego, co przytrafiło mi się dzisiaj nad ranem. Wezwano mnie do chorego chłopca, do centrum miasta. Przyjechał tutaj ojciec chłopaka, ponieważ kto powiedział mu, że jestem najlepszym lekarzem w miecie. Niestety, dotarłem do chorego za póno. Dzieciak zmarł w szpitalu. Miał zaledwie dziewięć lat. - Okropne. Doktor Petrie ciężkim ruchem potarł swój kark. - Wiem. To naprawdę okropne. Nigdy nie czułem się jeszcze tak okropnie bezradny jak dzisiaj. Esther delikatnie położyła swojš dłoń na jego. - Pomyl o ludziach, których dotšd uratowałeœ - powiedziała cicho. - Może to przyniesie ci ulgę. W tym momencie zaterkotał telefon. Esther podniosła słuchawkę i odezwała się: - Klinika doktora Petriego. Słucham. - Rzeczywicie, przez chwilę słuchała, po czym pokiwała głowš i wręczyła słuchawkę doktorowi. - To do ciebie. Panna Murry. Doktor Petrie odebrał słuchawkę. Usłyszał przyœpieszony oddech Adelaide Murry. - Czeć - powiedział. - Zdaje się, że brakuje ci tchu. - Rzeczywiœcie. - Głos po drugiej stronie był piskliwy, słodziutki. - Właœnie rozegrałam trzy sety w tenisa. Słuchaj, czy odbierzesz mnie z klubu dzisiaj wieczorem? - Tak, kochanie. Wczeniej jednak muszę zabrać z domu Priscillę. - Dzisiaj? Mylałam, że spotykasz się z niš dopiero jutro! Och, kochany, a co z naszš wspaniałš kolacjš w Star-light Roof? 24 Doktor Petrie wzišł głęboki oddech. Doskonale wiedział, że Adelaide nie przepada za Priscillš; być może dlatego, że w wieku dziewiętnastu już lat, Adelaide sama wcišż zachowywała się jak mała dziewczynka. - Możemy zjeć w domu - powiedział. - Na przykład polinezyjskie danie. Z szampanem, oczywicie. Co ty na to? Adelaide odpowiedziała nadšsana: - Nie brzmi to romantycznie. Mam włanie ochotę na co ekscytujšcego, a jedzenie w domu to tak pospolita rzecz. Potem samemu trzeba zmywać. Doktor Petrie umęczonym ruchem przebiegł dłoniš po włosach. - Posłuchaj - powiedział. - Kupię dwie wieczki, jednš pięknš czerwonš różę i nowš płytę Leonarda Bern-steina. Czy będzie doć romantycznie? Adelaide ciężko westchnęła. - Powinnam umówić się na randkę z moim starym dobrym wujkiem Charliem. On
przynajmniej potrafi tańczyć twista. No, ale w porzšdku, najdroższy. Jak zwykle, poddaję się. O której godzinie tutaj dotrzesz? - O pół do siódmej. I posłuchaj... Kocham cię. - Ja też cię kocham. Mam nadzieję, że telefon nie jest na podsłuchu. Ktoœ mógłby wzišć mnie za naiwnš kretynkę. Doktor Petrie z irytacjš potrzšsnšł głowš i odłożył słuchawkę. Esther włanie wprowadzała do gabinetu paniš Fairfax. Pani Fairfax była ostatniš żyjšcš członkiniš rodziny, która zbiła majštek na lodówkach. W swoim czasie rodzina niemal zmonopolizowała rynek. Starsza pani była drobnš kobietš, o ostrych rysach twarzy i oczach, które charakteryzowało wœcibskie spojrzenie. Idšc, opierała się na dwóch kulach, trzymała się jednak prosto. Doktor Petrie doskonale pamiętał, że pani Fairfax ma niewyparzony, cięty język. - Dzień dobry, pani Fairfax - powiedział uprzejmie. Czy dobrze dzi się pani czuje? 25 Starsza pani ciężko opadła na jeden z dwóch włoskich foteli, stojšcych przed biurkiem doktora. Oparła kule o szklany stoliczek do kawy i starannie przygładziła na kolanach eleganckš błękitnš suknię. - Gdybym dobrze się czuła, doktorze Petrie - powiedziała lodowatym tonem - nie byłoby mnie u pana. Doktor Petrie wyszedł zza biurka i usiadł obok pani Fair-fax, w sšsiednim fotelu. Bardzo często stosował taki zabieg, sugerujšcy pacjentowi, że kontakt z lekarzem wcale nie jest tak zupełnie do końca formalnym spotkaniem. Sprawiało to, że pacjent czuł się bardziej odprężony; czasami czuł się też zdrowszy. - Czy znów rwie paniš w biodrze? - zapytał ze współczuciem w głosie. Pani Fairfax z ironiš westchnęła. - Mój drogi doktorze, moje biodro jest zupełnie w porzšdku. To, czym się w tej chwili martwię, to moja plaża. Doktor Petrie zmarszczył czoło. Ujrzał swoje odbicie w dużym lustrze wiszšcym na œcianie. Zmarszczki na czole jakby dodały mu lat. Starzeję się, pomylał. - Pani plaża? - zapytał grzecznie. Przyzwyczajony był do dziwactw zamożnych starych wdów. - To jest absolutnie wstrętne - powiedziała zimno. Wytwornš, zadbanš dłoniš, poprawiła grzywkę na czole. Dzisiaj paznokcie miała pomalowane na szafirowo, a szlachetne kamienie w piercionkach doskonale współgrały kolorystycznie z błękitnš sukniš. Doktor doskonale wiedział, że pani Fairfax ma stosowny zestaw
piercieni do każdej sukienki. - Co takiego stało się na pani plaży? - Co takiego? Jak pan może pytać? Czyżby nie czytał pan gazet? Doktor Petrie potrzšsnšł przeczšco głowš. - Nie miałem ostatnio zbyt wiele czasu dla, JVtiami Herald". - A powinien pan czytywać prasę. To się dzieje na całej Południowej Plaży. Teraz dotarło nawet do mnie! 26 Doktor Petrie spróbował umiechnšć się. - Przepraszam, nie chciałbym wyjć na ignoranta - powiedział - ale co to takiego? Pani Fairfax skrzywiła się z wyranym niesmakiem. Po długiej chwili rzuciła niechętnie, krótko: 1 - Kał. Doktor Petrie pochylił się w jej kierunku. - Słucham paniš? Pani Fairfax spojrzała na niego nieprzyjaŸnie i groŸnie. - Jest pan lekarzem. Powinien pan wiedzieć, o czym mówię. Dziœ nad ranem zeszłam na plażę, żeby trochę popływać, i zobaczyłam, że moja plaża jest pełna kału. Doktor Petrie podrapał się po policzku. - Czy... Czy dużo było tego? - Pełno! I na plażach obok, po obu stronach, zatrzęsienie kału! Mówię panu, zapach jest nie do zniesienia. - Czy zgłosiła pani gdzieœ ten przykry fakt? - Oczywicie, że tak. Cały poranek spędziłam przy telefonie. Dotarłam jedynie do jakiegoœ drobnego urzędnika z departamentu zdrowia. Powiedział mi, że zajmš się mojš plażš, kiedy tylko będš mogli, bo teraz oczyszczajš inne. Co mnie to jednak obchodzi? Przecież moja plaża odrażajšco mierdzi i życzę sobie, żeby kto jš natychmiast posprzštał. Doktor Petrie wstał i podszedł do okna. Był spocony i zmęczony, a błyszczšcy basen na zewnštrz wyglšdał tak zachęcajšco... - Pani Fairfax - powiedział. - Obawiam się, że w tym przypadku niewiele mogę dla pani zrobić. Mogę, owszem, zatelefonować do ratusza, jeżeli to paniš usatysfakcjonuje. Sšdzę, że to morze po prostu wyrzuciło jakieœ brudy. Wiem, że nie wyglšda to, ani nie pachnie, przyjemnie, jednak zapewniam paniš, że nic pani z tego powodu nie grozi. Pani Fairfax parsknęła ze złociš. - Ma pan absolutnš rację, nie wyglšda to przyjemnie. I œmierdzi. Na jutrzejszy wieczór zaplanowałam przyjęcie 27
na plaży. Co mam teraz powiedzieć swoim gociom? Że poradziłam się lekarza i on powiedział mi, że ten... kał jest niegrony? Płacę wysokie podatki za możliwoć mieszkania nad morzem, doktorze Petrie, i nie życzę sobie pływać w ekskrementach. Doktor Petrie odwrócił się i umiechnšł. - No dobrze, pani Fairfax. Obiecuję pani, że kiedy tylko pani stšd wyjdzie, zatelefonuję do departamentu zdrowia. Jestem przekonany, że odpowiedzialni ludzie robiš już wszystko, co tylko mogš, aby oczycić pani plażę, ale jeszcze przypieszę ich działanie. Oboje wiemy, że w Miami bardzo dba się o czystoć. Pani Fairfax potrzšsnęła głowš. - Najpierw była ropa, a teraz... to - rzuciła przez zacinięte zęby. - Czasami nie wiem, czy mieszkam przy plaży, czy też przy miejskim wysypisku œmieci. Doktor Petrie pomógł jej wstać i podał jej obie kule. - Obiecuję, zatelefonuję w pani imieniu - powtórzył swoje zapewnienie. - Proszę chwileczkę poczekać, poproszę Esther, aby paniš wyprowadziła. Po pani Fairfax doktora Petriego odwiedziło jeszcze troje pacjentów: pani Yicincki z wywichniętym stawem kolanowym, stary pan Dunlop, narzekajšcy na ból w miednicy, i młodsza z dwóch sióstr, starych panien, Grays. Ta z kolei poparzyła się, zbyt długo wylegujšc się na słońcu. Wobec każdego z pacjentów doktor starał się być spokojny, rzeczowy, okazywać swoje współczucie, no i pomóc im w kłopotach zdrowotnych w takim zakresie, w jakim tylko był w stanie. Krótko przed pierwszš nacisnšł interkom łšczšcy go z Esther. - Tak, doktorze? - Esther, co takiego przygotowałaœ sobie dzisiaj na lunch? - Nic nadzwyczajnego. Mylałam o coli light i sałatce z ryżem. Doktor Petrie zakaszlał. 28 - To oburzajšce, tak ze sobš postępować. Co powiesz na wizytę w Manson's Bar i na soczysty stek? - Doktorze, moja figura... - Twoja figura, Esther, jest jednym z naturalnych cudów œwiata. A teraz, zjemy razem lunch, dobrze? ' Rozległ się jaki sygnał i Esther powiedziała: - Chwileczkę, doktorze. To telefon z zewnštrz. Doktor Petrie czekał przez chwilę w ciszy. Po kilku sekundach znów usłyszał głos Esther: - To doktor Selmer, ze szpitala. - W porzšdku. Najpierw jednak powiedz mi, czy zjemy razem lunch. Dopiero potem możesz mnie z nim połšczyć. - Doktor Selmer twierdzi, że to bardzo ważne.
- Lunch jest ważniejszy. Tak czy nie? - W porzšdku. Skoro już tak bardzo nalegasz... Doktor Petrie podniósł słuchawkę zewnętrznego telefonu, rozsiadł się wygodnie w fotelu i położył nogi na blat biurka. - Anton? - Och, wreszcie. Czeć, Leonardzie. To znów ja. Telefonuję w sprawie tego dzieciaka, którego przywiozłeœ do mnie dzisiaj rano. - Czy wiesz już, co mu dolegało? - Jeszcze nie mam pewnoci. Przeprowadzilimy już badanie krwi i plwociny i wiemy na razie jedynie tyle, że chodzi o jakiego rodzaju chorobę zakanš. Odwiedziłem rodziców chłopca; zbadałem ich profilaktycznie i wydajš się, na szczęcie, zdrowi. Uzyskałem ich zgodę na sekcję zwłok dziecka. - Dokładnie więc nic jeszcze nie wiesz - westchnšł doktor Petrie. Doktor Selmer jakby się zawahał. - Właciwie to pewne objawy wskazujš na wciekliznę. Czy nie zauważyłe jakichœ dzikich kotów albo królików w okolicy, gdzie mieszkał chłopak? - Nie, nie sšdzę. Naprawdę, uważasz, że to wœcieklizna. 29 - Doktor Bushart jest niemal pewien. Miał niedawno kilka podobnych przypadków w Kalifornii. - Jasne, ale to było w Kalifornii. Kalifornia to siedlisko wszelkich możliwych chorób. A my znajdujemy się na zdrowej, czystej, higienicznej Florydzie. - W każdym razie nie ustajemy w wysiłkach, aby dowiedzieć się, co było przyczynš œmierci chłopaka. Jeżeli to była wœcieklizna - kontynuował doktor Selmer - przynajmniej ty nie masz wielkich powodów do obaw. Możliwoć, że zaraziłe się od chłopaka, jest niewielka. Na wszelki jednak wypadek poleciłbym ci kilka zastrzyków streptomycyny. - Czy podczas weekendu zagrasz w golfa? - zapytał doktor Petrie. - Wcišż brakuje mi partnera. - Naucz grać tę swojš asystentkę, jak jej na imię, Esther, wydaje mi się. Bardzo chciałbym zobaczyć jš w akcji. - Anton, mylisz tylko o jednym... Słowa doktora Petriego przerwał miech na drugim końcu linii. - Ale to tylko myœli, mój drogi. Nigdy nie grzeszę uczynkiem. Do gabinetu wkroczyła Esther, dajšc doktorowi Petriemu sygnały, że jest gotowa do lunchu. - W porzšdku, Anton - powiedział doktor Petrie. - Muszę już kończyć. Pamiętaj
jednak, daj mi znać natychmiast, kiedy dowiesz się, co dolegało temu dzieciakowi. Natychmiast, kiedy sam będziesz co wiedział. - Jasne - powiedział doktor Selmer. - Nie zapomnij o zastrzykach. Ostatniš rzeczš, jakiej mi potrzeba, to wciekły partner do golfa. Doktor Petrie rozemiał się. Był chłodny wieczór, mimo że na niebie nie można było zauważyć ani jednej chmury. Znad Atlantyku wiał lekki, orzewiajšcy wiatr, wzburzajšcy ciemnoniebieskš powierzchnię przybrzeżnych wód. Jechali North Bay Cause- 30 way przez Treasure Island, obserwujšc, jak wielki czerwony motorowiec przecina wodę, zakłócajšc dostojny spokój mew. Doktor Petrie ubrany był w błękitnš sportowš koszulkę i białe spodenki, zawišzywane na sznureczek, zamiast paska. Był spokojny i zrelaksowany, prowadził lincolna tylko jednš rękš spoczywajšcš swobodnie na kierownicy. Siedzšca obok niego Adelaide Murry próbowała uszmin-kować usta, posługujšc się zaledwie bocznym lusterkiem samochodu. Była wysokš, eleganckš dziewczynš, ubranš w zwiewnš sukienkę koloru mleka, podkrelajšcš i pięknš barwę jej równomiernie opalonej skóry, i doskonały kształt klatki piersiowej. Ciemne włosy, urozmaicone kilkoma jasnymi pasemkami, nosiła zaczesane do tyłu. Jej twarz miała niezwykłe, niemal niesymetryczne rysy. Kto, kto jej nie znał, w pierwszej chwili odnosił nieodparte wrażenie, że dziewczyna jest zła na cały œwiat. W tej chwili rzeczywicie była zła na cały wiat. - Czy musisz najeżdżać na każdš przeklętš dziurę? - warknęła na doktora Petriego, kiedy kolejny raz zamiast wargi pomalowała sobie szminkš policzek. Doktor Petrie wyszczerzył zęby w uœmiechu. - To takie moje nowe hobby - powiedział radoœnie. - Nazywa się: zmuszanie przyjaciółki, aby pakowała sobie szminkę do nosa. Adelaide otarła twarz różowš chusteczkš. - Zdaje się, że jeste w doskonałym humorze. O której godzinie mamy zabrać Priscillę? Doktor Petrie popatrzył na zegarek. - Za jakie dziesięć minut. Będziemy jednak troszeczkę wczeniej. Margaret ma głupi zwyczaj zmuszania Priscilli do czekania przed domem, kiedy mam po niš przyjechać. - Nie wiem, jak to znosisz - powiedziała Adelaide, krzyżujšc swoje długie, bršzowe nogi. Doktor Petrie wzruszył ramionami. - Gdybym była tobš - kontynuowała Adelaide - wkro- 31 czyłabym kiedy do tego domu i wybiła z głowy Margaret wszelkš złoliwoć. I
przy okazji odpowiednio zajęłabym się również tym jej obrzydliwym piskiem. Doktor Petrie spojrzał z ukosa na Adelaide i umiechnšł się do niej z pełnš smutku rezygnacjš. - Gdyby kiedy zapłaciła tyle forsy, co ja, tylko po to, żeby pozbyć się żony, której już dłużej nie mogłem znieć, byłaby całkowicie usatysfakcjonowana, płacšc regularnie alimenty, widujšc dziecko i majšc więty spokój - powiedział. Adelaide wcišż była posępna i nadšsana. - Mimo to uważam, że powiniene kiedy dać tej kobiecie porzšdnš nauczkę - owiadczyła z przekonaniem w głosie. Doktor Petrie skręcił w lewo, w Collins Avenue. - To włanie w tobie mi się podoba - stwierdził. - Jesteœ taka subtelna, niemiała i taka kobieca. Włšczył radio. Przez kilka chwil słychać było muzykę, po czym rozpoczęła się rozmowa na temat dziwnych zmian pogodowych tego roku. Rozmówcy zwracali uwagę na zanieczyszczenia, które pojawiły się wzdłuż Wschodniego Wybrzeża. Funkcjonariusze straży przybrzeżnej oraz jakiœ lekarz rozmawiali o czymœ, co niemal uniemożliwiało korzystanie z plaż wokół Baranes Sound i Old Rhodes Key. - Nie jestem w stanie zidentyfikować tego, co wyrzucił na nasze plaże ocean - mówił lekarz. - Z różnych stron słyszymy jednak głosy, że najbardziej przypomina to po prostu kał. Nikt nie ma pojęcia, skšd pojawiły się te nieczystoœci, osobicie jednak jestem przekonany, że chodzi o jaki jednorazowy incydent, który szybko zostanie zlokalizowany i zażegnany. Adelaide wyłšczyła radio. - Włanie jedziemy na kolację - owiadczyła. - Nie mam więc zamiaru słuchać radiowych rozważań o gównach. Doktor Petrie popatrzył w lusterko, po czym wyprzedził powoli poruszajšcš się ciężarówkę. 32 - Jedna z moich pacjentek bardzo narzekała dzisiaj rano. Powiedziała, że wyszła na plażę, żeby popływać, i nagle stwierdziła, że cała jej plaża pogršżona jest w gównie. - Och, Chryste - westchnęła Adelaide, zabawnie marszczšc nos. 'Doktor.Petrie rozemiał się. - Oburzajšce, prawda? Oto uczymy się, że Biblia zawiera tylko i wyłšcznie prawdę. Rzućcie swoje gówna na wody, a one do was powrócš.
- Uważam, że to nie jest zabawne - powiedziała Adelaide. - Zdaje się, że żyjemy na najpiękniejszych amerykańskich terenach wypoczynkowych. Zarabiam na życie dzięki temu, że ludzie z całej Ameryki przyjeżdżajš tutaj, grajš w tenisa, pływajš i w ogóle dobrze się bawiš. Kto tutaj przyjedzie, żeby oglšdać gówna na plażach? Doktor Petrie wzruszył ramionami. - No cóż, w końcu nikt jeszcze od tego nie zginšł. - Skšd wiesz? Ludzie mogli wypłynšć w te zanieczyszczone fale i zaginšć bez wieœci. - Posłuchaj, kochanie - powiedział doktor Petrie. - Więcej ludzi umiera z powodu fatalnego jedzenia podawanego w restauracjach, niż kiedykolwiek umrze z powodu morskich zanieczyszczeń. Ci kucharze wcale nie myjš swoich brudnych łap... - Leonardzie, najdroższy - przerwała mu Adelaide lodowatym tonem - życzyłabym sobie, żeby nie odgrywał przez cały czas nawiedzonego lekarza. Poza tym pamiętaj, że dzisiaj to ja przygotuję kolację. Margaret Petrie zamieszkiwała dom, który adwokaci okreœlili jako małżeńskš rezydencję, na przedmieciach North Miami Beach. Doktor Petrie milczał, prowadzšc lin-colna znajomymi uliczkami, w kierunku białego drewnianego domku, otoczonego przez palmy, z małym, trójkštnym, starannie utrzymanym trawnikiem od frontu. To właœnie tutaj, na tym cichym przedmieœciu, osiem lat temu rozpoczšł swojš praktykę lekarskš. 33 To włanie tutaj Margaret i on stopniowo odkrywali, że właciwie jedynš rzeczš, która ich łšczy, jest metryka œlubu. Szalone uczucie w równie szalonym tempie przeradzało się we wzajemnš nietolerancję, nienawić, co wywoływało nieustanne kłótnie i awantury. Małżeństwo zakończyło się burzliwym, zauważonym i nagłoœnionym przez dziennikarzy rozwodem. Na sali sšdowej małżonkowie prezentowali wobec siebie tylko nienawić. Zajeżdżajšc teraz lincolnem pod swój były dom, doktor Petrie doskonale pamiętał, co krzyczała za nim Margaret, kiedy po raz ostami odjeżdżał stšd jako jej mšż: "Jeżeli zamierzasz całe życie spędzić na macaniu tych swoich podstarzałych pacjentek, zjeżdżaj i nigdy więcej do mnie nie wracaj". Ta uwaga, stwierdził doktor Petrie, podsumowywała całe zło będšce treciš jego
małżeństwa. Margaret, pochodzšca z zamożnej rodziny miejscowych republikanów, nigdy nie dbała o pienišdze i dobra materialne. Nie potrafiła zrozumieć swego męża, który całymi dniami pracował, aby im obojgu niczego nie brakowało. Uważała, że sposób, w jaki odnosił się do pacjentek, głównie bogatych starych wdów, był prostytucjš, bezsensownš sprzedażš za pienišdze wspaniałego talentu lekarskiego. Bez przerwy namawiała go, żeby porzucił Miami Beach i przeniósł się na pomoc. "Będziesz sławny i poważany", mówiła. Dopiero póŸniej doszedł do wniosku, że chodziło o jej własnš sławę. Fantazjowała, że będzie udzielać wywiadów dla "McCall's" i "Redbooka", ona - wspaniała żona sławnego lekarza. Chciała, żeby dokonał odkrycia na miarę penicyliny, albo wsławił się transplantacjami serca; w dniu, w którym to zrozumiał, wiedział już na pewno, że ich małżeństwo jest nieporozumieniem. Priscilla, jak zwykle, czekała już przed domem, siedzšc na małej walizeczce. Była drobnš dziewczynkš o twarzy bardzo już poważnej i dojrzałej jak na szeciolatkę. Miała długie włosy w kolorze miodu i duże niebieskie oczy. 34 Doktor Petrie wysiadł z samochodu, zerkajšc w kierunku domu. Był pewien, że była żona obserwuje go zza zasłonki. - Czeć, Prickles - powiedział cichym głosem. Dziewczynka wstała, wcišż z grobowš minš, i uniosła twarz, aby mógł j š pocałować. Pachniała perfumami swojej matki. - Zrobiłam potwora w szkole - powiedziała, wreszcie umiechnšwszy się. Doktor Petrie podniósł z ziemi walizkę i umiecił jš w bagażniku lincolna. - Potwora? Jakiego potwora? - zapytał. Priscilla przygryzła na chwilę wargi. - Potwora z ciasta. Takiego, jakiego pokazujš w Ulicy Sezamkowej. Jest niebieski, ma wielkie oczy z piłeczek do ping-ponga i przerażajšcš twarz. - Przyniosłaœ go do domu? - Tak, ale mamie się nie spodobał - odparła Priscilla. - Mama nie lubi Ulicy Sezamkowej. Doktor Petrie otworzył drzwiczki samochodu i podniósł swój fotel, aby Priscilla mogła wskoczyć na tylne siedzenie. - Czeć, Prickles - pozdrowiła jš Adelaide. - Jak leci? - Dziękuję, w porzšdku - odparła Priscilla. Doktor Petrie usiadł za kierownicš, zatrzasnšł drzwiczki, przekręcił kluczyk w stacyjce i lincoln powoli ruszył. - Czy długo czekałaœ przed domem? - zapytał Pris-cillę. - Niezbyt długo - odparło dziecko szybko. Doktor Petrie doskonale wiedział, że jego córka nie lubi mówić Ÿle o matce.
- No i co się stało z potworem z ciasta? - znów rzucił pytanie. - Czy mama go wyrzuciła? - To była pomyłka - odparła Prickles bardzo poważnie. - Potwór zupełnie przypadkowo wpadł do kosza na mieci i trzeba było go wyrzucić. - Pomyłka, mówisz - mruknšł doktor Petrie i z nie- 35 cierpliwociš nacisnšł klakson chcšc, aby rowerzysta, który jechał przed nim, ustšpił mu z drogi. Zamówili kurczaka i ananasy z polinezyjskiej restauracji, a potem zjadłszy, rozsiedli się wygodnie i oglšdali telewizję. Było póŸno i niebo za oknami było szaroniebieskie. Prickles przebrała się w długš różowš koszulę nocnš i siedziała niemal przed samym ekranem, więcej czasu jednak powięcajšc lalce, którš bezustannie czesała, niż temu, co było w telewizji. Pod sam koniec jakiego filmu zaterkotał telefon. Doktor Petrie cicho zaklšł i westchnšł: - Zbyt dużo ludzi zna ten numer. Nie ocišgajšc się jednak zbytnio, ruszył w skarpetkach w kierunku stolika, na którym stał aparat telefoniczny. Spodziewał się, że to kolejna stara wdowa uparła się, aby włanie teraz przedstawić lekarzowi swoje problemy. Podniósłszy jednak słuchawkę, usłyszał nie starš wdowę, a doktora Selmera. Jego głos drżał, doktor przez cały czas zacinał się i jškał, jakby nie czuł się najlepiej. Telefonujšc do doktora Petriego, zwykle zaczynał rozmowę od kilku żartów i dowcipów, teraz jednak od razu przystšpił do rzeczy. - Leonardzie, włanie wróciłem z laboratorium bakteriologicznego. - No i co? - To bardzo poważna sprawa. To, na co zmarł ten chłopiec, to cholernie poważna sprawa. Doktor Petrie zmarszczył czoło. - Czy zakończyłe sekcję zwłok? - Włanie kończymy. Odkrylimy jednak dosyć, żeby paćna kolana i gorzko zapłakać. - A więc nie chodzi o wciekliznę? - Życzyłbym sobie, żeby to była wcieklizna. Znalelimy drobne obrzęki w pachwinach i na stawach i poczštkowo pomylałem, że to mogš być symptomy lymphogra-nuloma inguinale venereum lub inna choroba zakaŸna tego 36 rodzaju. Chłopak miał wodę w płucach i zastanawialimy się, czy te obrzęki nie sš przypadkiem wynikiem ogólnego pogorszenia stanu zdrowia spowodowanego zwykłš grypš. Adelaide pytajšco spojrzała na doktora Petriego. Prickles, zajęta fryzurš