uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Graham Masterton - Zaraza (Plaga)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Graham Masterton - Zaraza (Plaga).pdf

uzavrano EBooki G Graham Masterton
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 150 osób, 98 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 269 stron)

Graham Masterton Zaraza Przełożył Piotr Kuœ Zysk i S-ka Wydawnictwo Tytuł oryginału Plague Copyright (c) by Graham Masterton, 1977 Copyright (c) for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 1995 Redaktor Barbara Borszewska Wydanie I ISBN 83-86530-64-2 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel./fax 526-326, tel. 532-767, 532-751 Skład i łamanie perfekt s.c., Poznań, ul. Grodziska 11 KSIĘGA PIERWSZA Epidemia Rozdział 1 Właœciwie spał jeszcze, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Jego dœwięk rozbrzmiał mu w głowie z poczštku cicho, lecz natarczywie, niczym odgłos monety wrzucanej do głębokiej studni. Z każdš chwilš był jednak coraz wyraŸniejszy, ktoœ stojšcy pod drzwiami przyciskał guzik dzwonka coraz dłużej i silniej. Wreszcie otworzył oczy i stwierdził, że to już poranek. - Chwileczkę! - zacharczał. W ustach miał sucho po długim, głębokim œnie. Mimo to dzwonek wcišż uparcie dzwonił, przyciskany dłoniš kogoœ bardzo natarczywego. Zwlókł się z łóżka, pochylił się, żeby podnieœć z podłogi płaszcz kšpielowy i z trudem wsunšł nogi w gumowe klapki. Powlókł się do holu. Przez matowe szkło drzwi frontowych dojrzał sylwetkę kogoœ niskiego, krępego, w błękitnej koszuli, wcišż przyciskajšcego dzwonek. - Chwileczkę! - znów wydobył z siebie głos. Tym razem poszło mu już o wiele lepiej. - Zaraz otwieram. Odsunšł zasuwę, otworzył drzwi i wyjrzał na zewnštrz. Jaskrawe słońce Florydy niemalże go oœlepiło. Ciepły poranny wiaterek poruszał palmami rosnšcymi wzdłuż podjazdu. Niebo jaœniało już pełnym błękitem. - Czy to pan jest doktor Petrie? - zapytał go niecierpliwie poranny przybysz. Był dobrze zbudowany, ubrany byle jak, najwyraœniej czynił to w poœpiechu. W rękach œciskał kapelusz, a na twarzy miał wyraz kojarzšcy się z minš zmaltretowanego psa. - Zgadza się. Która godzina?

- Nie wiem - odparł mężczyzna niecierpliwie. - Może pół do dziewištej, może dziewišta. Chodzi o moje dziecko. Chłopak zachorował. Naprawdę zachorował. Obawiam się, że niedługo może umrzeć. Musi pan ze mnš pojechać. - Czy nie mógł pan zatelefonować do szpitala? - Zrobiłem to. Zapytali mnie, co jest chłopakowi, a kiedy odpowiedziałem, powiedzieli, że powinienem skontaktować się z jakimœ lekarzem. Powiedzieli, że objawy nie wskazujš na nic groŸnego. Ale z moim synem jest coraz gorzej. Obawiam się najgorszego. Mężczyzna drżał i był spocony, a ciemne obwódki pod jego oczyma aż nadto œwiadczyły, jak mało spał ostatniej nocy. Doktor Petrie podrapał się po zaroœniętym policzku i pokiwał głowš. Po wczorajszym przyjęciu czuł, jakby jakiœ ciężki młot kołatał mu w głowie. Potrafił jednak rozpoznać przerażenie i udrękę stojšcego przed nim człowieka. - Niech pan wejdzie do œrodka i na chwilę usišdzie. Za dwie minuty będę gotów. Mężczyzna w błękitnej koszuli posłusznie wszedł do domu za doktorem Petriem, był jednak zbyt zdenerwowany, aby chociaż na moment usišœć. Doktor Petrie wszedł do sypialni, zrzucił z siebie płaszcz kšpielowy i w poœpiechu się ubrał. Na nogi nałożył sandały, przygładził dłoniš zmierzwione bršzowe włosy, po czym sięgnšł po swojš torbę medycznš i kluczyki od samochodu. W holu mężczyzna wreszcie usiadł na skraju drewnianej ławy, na której rozrzucone były stare pisma medyczne. Wpatrywał się w błyszczšcy parkiet wzrokiem, jaki doktor Petrie widział już tak wiele razy. "Dlaczego to się przydarzyło akurat mnie? Dlaczego mnie? Przecież na œwiecie jest tak wiele innych ludzi". - Panie... - Kelly, Dave Kelly. Mój syn także ma na imię Dave, David. Czy jest pan gotów, doktorze? - Tak. Czy chce pan, żebyœmy jechali moim samochodem? - Wolałbym. - Dave Kelly pokiwał głowš. - Nie byłby ze mnie dzisiaj najlepszy kierowca. Doktor Petrie zatrzasnšł frontowe drzwi i obaj mężczyœni znaleœli się na zewnštrz; owiało ich goršce powietrze, słońce zalało oœlepiajšcymi promieniami. Nie opodal stał zaparkowany niebieski lincoln continental doktora. Obok przystanšł zdezelowany, podniszczony czerwony furgon, który bez wštpienia należał do pana Kelly'ego. Na drzwiach miał wymalowane: "Speedy Motors, sp. z o.o."

Wsiedli do lincolna i doktor Petrie włšczył klimatyzację. Był marzec i o tej porze temperatura przekraczała już trzydzieœci stopni w cieniu. Ciche, spokojne ulice modnego przedmieœcia Miami, gdzie doktor Petrie mieszkał i pracował, zalane były słońcem. Okna schludnych, eleganckich i drogich domów, były zamknięte, żaluzje pozasuwane. - A teraz - powiedział doktor, wycofujšc lincolna z podjazdu - kiedy będziemy jechali, chcę usłyszeć od pana, co dzieje się z pańskim synem. Proszę opowiedzieć mi o wszystkich symptomach. Aha, i jeszcze niech mi pan powie, dokšd mam jechać. - Do centrum - odparł Kelly, ocierajšc pot z powiek. - Mieszkam niedaleko północno-zachodniego skraju 20 Ulicy. Po chwili wyjechali na ulicę. Doktor nacisnšł na gaz i samochód skierował się Burlington Drive w kierunku południowym. Urzšdzenie klimatyzacyjne szybko osuszyło pot pana Kelly'ego i teraz z kolei mężczyzna zaczšł się trzšœć. - Dlaczego wybrał pan akurat mnie? - zapytał doktor Petrie. - Przecież znalazłby pan ze stu doktorów bliżej domu. Pan Kelly zakaszlał. - Polecono mi pana. Mój szwagier, jest prokuratorem, był kiedyœ pańskim pacjentem. Zatelefonowałem do niego i poprosiłem, żeby mi podał nazwisko najlepszego, jego zdaniem, lekarza. Mówię panu, doktorze, mój chłopak potrzebuje naprawdę najlepszego. Jeżeli jest z nim tak œle, jak wyglšda, tylko najlepszy lekarz mu pomoże. - No to jak œle wyglšda? - Doktor Petrie szerokim łukiem ominšł parkujšcš ciężarówkę. - Kiedy do pana wyjeżdżałem, nie miał nawet siły otwierać oczu. Jest biały jak papier. O dziesištej czy jedenastej wieczorem dostał drgawek, które nie ustały do rana. Od tego czasu podawałem mu wodę i aspirynę. Czy dobrze postšpiłem? Doktor Petrie pokiwał głowš. - W każdym razie mu pan nie zaszkodził. Ile on ma lat? - Właœnie ukończył dziewięć. Doktor Petrie skręcił na 441 Ulicę i lincoln niknšł teraz w kierunku południowym. Doktor popatrzył na swój stary zegarek. Było kilka minut po dziewištej. Westchnšł. Fatalny poczštek jak na poniedziałek. Przyjrzał się swojemu odbiciu w samochodowym lusterku i ujrzał krótko ostrzyżonego typowego amerykańskiego lekarza w œrednim wieku, z kacem aż nadto wyraœnie wymalowanym na twarzy. Co bardziej zgryŸliwi koledzy-lekarze nadali kiedyœ doktorowi Petriemu przydomek

"œwięty Leonard od geriatrii", a to dlatego, że jego klientelę stanowili w dużej mierze starsi i nieprzyzwoicie bogaci ludzie - głównie stare wdowy o bezgranicznych fortunach, opalone na bršz w odcieniu przypominajšcym kolor skórzanych toreb używanych przez listonoszy. Drugi powód przezwiska był taki, że doktor Petrie wyglšdał aż nieprzyzwoicie œwiętoszkowato. Odnosiło się wrażenie, że zaledwie połowę swej szerokiej wiedzy medycznej uzyskał dzięki nauce i praktyce; drugš podarował mu sam Bóg. Poza tym był wysoki, szczupły i sprawny, miał jasne oczy i przyjaznš, szczerš twarz - to wszystko pracowało na jego sukces. Doktor Petrie spoglšdał na swojš pracę w ten sposób: bogate starsze damy potrzebujš opieki medycznej tak, jak wszyscy inni ludzie i skoro on sam potrafi zarabiać dużo pieniędzy, udzielajšc im porad, czasami nawet dotyczšcych wyimaginowanych przez nie chorób, nie ma w tym nic złego, ani z punktu widzenia medycyny, ani etyki. A poza tym, rozmyœlał, mimo pieniędzy, które już zarobiłem, jestem wystarczajšco odpowiedzialnym człowiekiem, aby zwlec się z łóżka w goršcy poniedziałkowy poranek i jechać przez całe miasto do ciężko chorego dziecka. Żałował w tej chwili, że nie jest na tyle zrównoważonym człowiekiem, by odmawiać sobie alkoholu; poprzedniego wieczoru wypił osiem solidnych drinków na przyjęciu w klubie golfowym. - Kto jest teraz z chłopakiem? - zapytał Kelly'ego. - Matka. Miała iœć do pracy, ale została w domu. - Czy podaliœcie mu coœ do jedzenia albo do picia, poza wodš? - Dostawał tylko wodę. Mówię panu, w jednej chwili dzieciak ma czterdzieœci stopni goršczki, a w następnej jest już zimny jak lód. Przez cały czas ma suche usta, językiem ledwie porusza. Uznałem, że woda będzie najlepsza. Doktor Petrie zatrzymał samochód na czerwonych œwiatłach i oczekujšc na ich zmianę, bębnił palcami po kierownicy, rozmyœlajšc. Kelly popatrzył na niego, blady, przerażony, próbujšc ukrywać oznaki zdenerwowania. - Czy przypomina to objawy jakiejœ znanej panu choroby? - zapytał. Doktor Petrie uœmiechnšł się. - Niczego nie mogę panu powiedzieć, zanim nie zobaczę chłopaka - odparł. - Jak pracujš jego zwieracze? - Jego co?

- Zwieracze. Czy sš luœne, czy nie? Jak oddaje stolec? Pan Kelly pokiwał głowš. - No właœnie. Leci z niego jak z syfonu. Ruszyli i Kelly zaczšł wskazywać drogę. Po kilku zakrętach dotarli do skrzyżowania, na którego jednym z rogów znajdował się wielopoziomowy garaż. Wjechali do niego i doktor zaparkował obok zdezelowanej ciężarówki. W rogu walały się stare zderzaki, fragmenty karoserii i inne rdzewiejšce częœci do samochodów. Kelly wysiadł z lincolna. - Niech pan idzie za mnš - powiedział. - Mieszkamy nad garażem. Doktor Petrie wzišł torbę lekarskš i popatrzył na lincolna. Następnie ruszył za Kellym. Wspięli się na górę po drgajšcych schodach przeciwpożarowych, po czym przez zawalony różnymi gratami balkon dostali się do mieszkania Kelly'ego. Było tu ciemno, ponuro, œmierdziało stare, skisłe mleko. - Glorio, przyprowadziłem lekarza! - zawołał pan Kelly. Nie było odpowiedzi. Kelly poprowadził Petriego przez mieszkanie w kierunku wšskiego holu. Znajdował się tutaj złamany stojak na parasole, a œciany oblepione były fotografiami samochodów wyœcigowych. - Tędy - powiedział Kelly. Delikatnie otworzył drzwi znajdujšce się na końcu holu i wprowadził doktora Petriego do kolejnego pomieszczenia. Chłopak leżał w wygniecionej, mokrej od potu poœcieli. W pokoju panował wstrętny smród: mimo otwartego okna œmierdziało kałem i urynš. Chłopak był chudy i wysoki jak na swój wiek. Miał bardzo krótko œcięte włosy, co w połšczeniu z bladoœciš i cierpieniami, które przeżywał, nadawało mu wyglšd ofiary obozu koncentracyjnego. Oczy miał zamknięte, lecz powieki były nabrzmiałe, niebieskie niczym œliwki. Koœcista klatka piersiowa chłopaka falowała; oddychał szybko, gwałtownie, z widocznym wysiłkiem. Jego ręce, spoczywajšce na poœcieli,, drżały. Matka przykładała mu do czoła zimne ręczniki. - Nazywam się Petrie - powiedział Leonard, kładšc 10 na moment swojš dłoń na ramieniu matki. Była drobnš kobietš o kręconych włosach, mogła mieć około czterdziestu lat. Ubrana była w zniszczonš różowš sukienkę, na twarzy miała œlady makijażu, którego nie zdšżyła zetrzeć od czasu, gdy zachorował jej syn. "- Cieszę się, że pan przyszedł, doktorze - powiedziała zmęczonym głosem. - Od kilku godzin nie jest mu ani lepiej, ani gorzej.

Doktor Petrie otworzył torbę lekarskš. - Zbadam go teraz. Ciœnienie krwi, pracę serca i tym podobne sprawy. Czy zechcieliby państwo poczekać na zewnštrz, gdy będę badał waszego syna? Matka popatrzyła na niego przemęczonymi oczami. - Spędziłam przy nim całš noc. Nie widzę żadnego powodu, żeby akurat teraz wychodzić. Doktor Petrie wzruszył ramionami. - Jak pani uważa. Ale wydaje mi się, że powinna pani spokojnie wypić filiżankę mocnej kawy. Panie Kelly, czy byłby pan tak uprzejmy i przyrzšdził kawę dla nas wszystkich? - Jasne - powiedział ojciec, stojšcy dotšd niepewnie w progu. Doktor Petrie usiadł przy łóżku na prostym drewnianym krzeœle i ujšł dłoń chłopca, aby zbadać jego puls. Był słaby i nieregularny; niczego gorszego doktor nie mógł oczekiwać. Matka, która przez kilka chwil w milczeniu zaciskała usta, odezwała się: - Czy on wyzdrowieje, doktorze? Wyzdrowieje, prawda? Dzisiaj właœnie miał pójœć do Małpiej Dżungli. Doktor Petrie spróbował się uœmiechnšć. Znów uniósł ramię chłopca i sprawdził ciœnienie krwi. O wiele za wysokie. Ostami raz, gdy widział pacjenta w takim stanie, nieszczęœnik zmarł po trzech godzinach. Zażył potężnš dawkę barbituratów. Doktor uniósł nabrzmiałš powiekę chłopaka i pomagajšc sobie niewielkš latarkš, zbadał jego szkliste oczy. Wzrok chłopaka prawie nie reagował na œwiatło. Przyłożył steto- 11 skop do chudej piersi dziecka i wsłuchał się w bicie serca. Usłyszał wyraŸnie szmery w płucach. - David - powiedział cicho, prosto do ucha chłopca. - Davidzie, czy mnie słyszysz? Wargi dziecka poruszyły się, zadrżały, jednak to było wszystko. - Och, jaki on jest chory - powiedziała pani Kelly łamišcym się głosem. - Jak bardzo chory. Doktor Petrie położył dłoń na ramieniu chorego. - Pani Kelly - powiedział. - To dziecko musi natychmiast znaleœć się w szpitalu. Czy mógłbym skorzystać z państwa telefonu? Pani Kelly zbladła. - W szpitalu? Przecież telefonowaliœmy już do szpitala i powiedzieli nam, że wystarczy, jak chłopaka obejrzy lekarz. Czy jest pan w stanie coœ dla niego zrobić? Doktor Petrie wstał. - Co pani powiedzieli? Czy opisała im pani, w jakim stanie jest pani dziecko?

- Powiedziałam, że jest bardzo chory, że ma goršczkę i że kilka razy zabrudził łóżko. - I co oni na to? - Stwierdzili, że prawdopodobnie dzieciak zjadł coœ niedobrego i powinnam trzymać go w cieple, dawać mu dużo do picia i nic do jedzenia oraz sprowadzić jakiegoœ lekarza. Zaraz jednak, kiedy skończyłam rozmowę, chłopak poczuł się jeszcze gorzej. Wtedy właœnie postanowiliœmy, że Dave pojedzie do pana. - Ten chłopak musi natychmiast znaleœć się w szpitalu - powtórzył doktor Petrie. - Naprawdę, natychmiast. Gdzie tutaj jest telefon? - W holu. Prosto od drzwi tego pokoju. Wychodzšc do holu, doktor Petrie nieomal zderzył się z panem Kelly, niosšcym trzy filiżanki z kawš na małej tacy. Uœmiechnšł się do niego pocieszajšco i wzišł jednš z fili- 12 żanek. Wykręcajšc numer najbliższego szpitala, jednoczeœnie sšczył kawę, bardzo uważajšc, aby nie poparzyć się czarnym, goršcym płynem. - Czy ostry dyżur? Halo! Tak? Proszę mnie posłuchać, przy telefonie doktor Leonard Petrie. Mam tutaj młodego chłopca; dziewięcioletniego, bardzo chorego. Musi natychmiast znaleœć się w szpitalu. Konieczne jest badanie krwi oraz plwociny... Sšdzę, że zaatakowała go jakaœ choroba zakaœna. Być może cholera. Tak. Och, oczywiœcie, powiem rodzicom. Dajcie mi pięć, nie, dziesięć minut, zaraz tam będę. Państwo Kelly słyszeli całš rozmowę. - Cholera? - wykrzyknšł pan Kelly. Doktor Petrie połknšł jeszcze tyle kawy, ile był w stanie, nie parzšc sobie gardła. - Być może cholera - powiedział, zachowujšc spokojny ton. - Sšdzšc po objawach, małe jest jednak jej prawdopodobieństwo. Nie mogę niczego powiedzieć na pewno, dopóki nie będę miał wyników badania krwi. Doktor Selmer zrobi je dla mnie w szpitalu tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. To mój dobry przyjaciel. Razem grywamy w golfa. Pani Kelly jakby nie zrozumiała ostatniego zdania. - Golfa? - zapytała słabym głosem. Doktor Petrie ponownie udał się do pokoju chorego chłopca i pomógł pani Kelly ubrać go w czystš pidżamę. David drżał i szeptał coœ do siebie, kiedy matka zapinała guziki bluzy od pidżamy, ale były to jedyne oznaki życia. Wreszcie

doktor Petrie wzišł chorego w ramiona i ruszył z nim w kierunku drabinki przeciwpożarowej. Pan Kelly postępował za nim, niosšc jego torbę lekarskš. - Mam nadzieję, że mój syn wyzdrowieje - powiedział Kelly. - Właœnie dzisiaj miał pojechać na szkolnš wycieczkę. Będzie mu bardzo przykro, że jš opuœcił. Od kilku tygodni nie mówił o niczym innym, jak tylko o tej wycieczce. "Kiedy tylko znajdę się w Małpiej Dżungli..." i tak dalej. 13 - Niech się pan nie martwi, panie Kelly. Kiedy David tylko znajdzie się w szpitalu, dostanie się pod doskonałš opiekę. Byli już prawie u podnóża drabinki, kiedy doktor Petrie poczuł, jak coœ przepływa przez ciało dziecko - jakieœ westchnienie, wibracja, drżenie. Był zbyt doœwiadczonym lekarzem, aby natychmiast tego nie rozpoznać. Chłopiec umierał. Powinien zostać natychmiast podłšczony do respiratora; dwie lub trzy minuty decydowały o jego życiu albo œmierci. - Panie Kelly - powiedział doktor przez zaciœnięte gardło. - Musimy dostać się do tego szpitala cholernie szybko. Pan Kelly zmarszczył czoło. - Co? - zapytał. Jednak kiedy zobaczył, że doktor raptownie przyœpieszył na ostatnich stopniach drabinki i zaczšł biec w kierunku samochodu, ruszył za nim bez słowa. - Moje kluczyki - powiedział doktor Petrie gwałtownie. - Niech je pan wyjmie z mojej kieszeni. Nie, sš z drugiej strony. Tak, tutaj. Roztrzęsiony pan Kelly wyszarpnšł kluczyki i natychmiast je upuœcił. Potoczyły się pod samochód. Kelly ciężko opadł na kolana i zanurkował pod lincolna, podczas gdy jego syn z każdš chwilš robił się coraz słabszy w ramionach doktora Petriego. - Niech się pan poœpieszy, na miłoœć boskš! W końcu pan Kelly dotarł dłoniš do kluczyków, zgarnšł je do siebie, podniósł i powstawszy na nogi, otworzył samochód. Doktor Petrie położył ostrożnie Davida na tylnym siedzeniu i nakazał panu Kelly'emu, aby usiadł przy nim i czuwał, aby chłopiec nie stoczył się na podłogę. Szpital znajdował się o pięć minut drogi, jeżeli jechało się ostrożnie i zgodnie z przepisami, doktor Petrie nie miał jednak aż tyle czasu, aby sobie na to pozwolić. Silnik lincolna zaskoczył za pierwszym przekręceniem 14

kluczyka. Doktor Petrie wycofał samochód kilka jardów, po czym gwałtownie ruszył do przodu i po chwili samochód znalazł się na ulicy. Natychmiast też przejechał skrzyżowanie na czerwonych œwiatłach, włšczywszy reflektory i z całych sił naciskajšc na klakson. Modlił się, aby centrum Miami nie było akurat teraz zatłoczone. Omijajšc z prawej strony sznur samochodów, których kierowcy wyrażali swoje niezadowolenie, naciskajšc na klaksony, lincoln pognał Połu-dniowo- Zachodniš 27 Alejš z prędkoœciš niemal pięćdziesięciu mil na godzinę. Doktor Petrie zmieniał co chwilę pas ruchu, z desperacjš starajšc się omijać blokujšce go samochody, przyciskajšc klakson i co chwila błyskajšc œwiatłami. - Jak z Davidem? - wykrzyknšł. - Nie wiem - odparł jego ojciec. - Chyba niedobrze. Robi się taki jakiœ niebieski. Doktor Petrie poczuł, jak pot spływa mu po plecach. Zacisnšł zęby; w tej chwili nie myœlał już o niczym innym, jak tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleœć się w szpitalu. Po chwili ujrzał w oddali jego ogromny budynek. Wcišż miał szansę, że jednak zdšży. W tym właœnie momencie, bez żadnego ostrzeżenia, wielka zielona ciężarówka- chłodnia skręciła przed nim w prawo i zatrzymała się, tarasujšc całš ulicę. - Cholera jasna! - warknšł doktor i nacisnšł na hamulec. Otworzył okno samochodu i wychylił się na zewnštrz. Kierowca ciężarówki, dobrze zbudowany, krępy facet, w przetłuszczonej czapce z daszkiem na głowie, palił papierosa, jednoczeœnie niemrawo manewrujšc pojazdem z zamiarem wjechania w wšskš bramę. - Cholera jasna, człowieku! - wykrzyknšł doktor Petrie. - Człowieku, zjeżdżaj stšd tš swojš zasranš ciężarówkš! Kierowca leniwie otrzšsnšł dym z papierosa. 15 - Człowieku, dokšd ci się œpieszy? - odkrzyknšł. - Spokojnie, nie bšdŸ taki nerwowy, bo nabawisz się wrzodów żołšdka. - Jestem lekarzem! Mam w samochodzie umierajšce dziecko. Muszę natychmiast dostać się z nim do szpitala! Kierowca jedynie wzruszył ramionami. - Jeœli otworzš mi szerzej bramę, natychmiast odblokuję ci przejazd. Nic więcej nie mogę zrobić. - Na miłoœć boskš, człowieku! Ten dzieciak naprawdę umiera!

Kierowca zacišgnšł się i po chwili wydmuchnšł dym z papierosa. - Nie widzę żadnego dzieciaka - zauważył. Dał jednak sygnał klaksonem, aby przypomnieć o sobie ludziom, którzy powinni szeroko otworzyć bramę. Doktor Petrie musiał przymknšć oczy, aby nad sobš zapanować. Udało mu się to, po czym skręcił gwałtownie kierownicš w prawo i ruszył w kierunku chodnika. Lincoln wjechał na chodnik, uderzajšc podwoziem o występ, po czym zakręcił w lewo i ocierajšc się o ciężarówkę, przejechał przed jej przednim zderzakiem, mieszczšc się pomiędzy wielkim autem a bramš. Minęły trzy kolejne cenne minuty, zanim lincoln doktora Petriego dotarł do szpitala i gwałtownie zahamował przed szpitalnš izbš przyjęć. Trzech sanitariuszy czekało już z noszami na kółkach. Wydostali małego Davida z samochodu, bezwładnego niczym szmaciana kukła, i ułożyli delikatnie na noszach. Następnie błyskawicznie z nim odjechali. Pan Kelly ciężko oparł się o samochód. Jego spocona twarz wyrażała skrajne cierpienie. - Jezu Chryste - wyszeptał. - Myœlałem, że już nigdy tutaj nie dotrzemy. Teraz chyba wszystko będzie dobrze, prawda? Doktor Petrie uspokajajšco położył dłoń na jego ramieniu. - Nie ma powodu w to wštpić, panie Kelly - powie- 16 dział. - Pański syn naprawdę jest poważnie chory, ale tutaj pracujš doskonali lekarze. Znajš się na rzeczy i zrobiš dla małego Davida wszystko, co tylko będš w stanie. Pan Kelly pokiwał tylko głowš. Był zbyt zmęczony, aby dyskutować z doktorem. - Jeœli chce pan oczekiwać na wiadomoœci w poczekalni, niech pan wejdzie do szpitala głównym wejœciem i zapyta o niš recepcjonistkę. Pokaże panu drogę. Kiedy porozmawiam z lekarzami, pod opiekš których znajdzie się David, odszukam tam pana, dobrze? Pan Kelly znów pokiwał głowš. - Dziękuję, doktorze - powiedział. - Niech pan tylko przypilnuje, żeby David miał dobrš opiekę. - Oczywiœcie. Doktor Petrie pozostawił Kelly'ego samemu sobie, po czym pchnšwszy wahadłowe drzwi, znalazł się na oddziale przyjęć szpitala. Korytarz, w którym po chwili się zagłębił, miał jasne, kremowe œciany. Doktor szedł nim doœćdługo, aż wreszcie otworzył drzwi pokoju, do którego zmierzał.

W œrodku jego stary przyjaciel, doktor Selmer, mówił właœnie coœ do grupki lekarzy i pielęgniarek, trzymajšc w rękach probówki z próbkami krwi. - Jak leci? - zapytał doktor Petrie od progu. Selmer bez słowa odłożył probówki i po chwili obaj wyszli razem na korytarz. Anton Selmer był niskim mężczyznš o kręconych włosach, szerokim, płaskim nosie i o niezliczonej iloœci piegów na twarzy. Miał niewielki astygmatyzm i nosił okulary w grubych rogowych oprawach. W tej chwili ubrany był w zielony płaszcz chirurgiczny. Westchnšł ciężko i wzruszył ramionami. - Jeœli chodzi o ten ostatni przypadek, to jeszcze nic ci nie powiem, Leonardzie. Dopiero zaczynamy analizę krwi, plwociny i moczu. Dobrze jednak postšpiłeœ, że przywiozłeœ chłopaka właœnie tutaj. 17 - Czy jednak nic ci nie przychodzi do głowy? Doktor Selmer wzruszył ramionami. - Co ci mogę powiedzieć? Miałeœ rację, mówišc, że objawy trochę przypominajš cholerę, ale, oczywiœcie, nie jest to cholera. Poważny jest stan gardła i płuc chłopaka, a kończyny nabrzmiałe. Być może chodzi o jakiœ bardzo rzadki przypadek alergii, ale moim zdaniem w grę wchodzi raczej jakaœ choroba zakaŸna. ZakaŸna i bardzo ciężka. Doktor Petrie potarł zaroœnięty policzek. - Cholera - powiedział doktor Selmer z uœmiechem. - Wyglšdasz, jakbyœ wczoraj wieczorem dobrze się bawił. Doktor Petrie odwzajemnił uœmiech. - Każdy rozwiedziony mężczyzna ma prawo czasami œwiętować swój dobry los - zażartował. - A prawdę mówišc, byłem na przyjęciu w klubie golfowym. - Patrzšc na ciebie, nie żałuję, że mnie tam wczoraj nie było. Wyglšdasz jak chodzšca œmierć. Z którychœ drzwi wynurzyła się postać zgrabnej ciemnowłosej pielęgniarki i obaj mężczyŸni przez kilka sekund spoglšdali za niš z wyraŸnym zainteresowaniem. W końcu doktor Petrie przerwał ciszę: - Jeżeli choroba małego Davida jest zakaœna, dobrze będzie, gdy zbadamy jego rodziców. Przyda się też, jeżeli dowiemy się, w jaki sposób chłopak się zaraził. Poza tym, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby samemu się zbadać. - Kiedy tylko dowiemy się, z czym mamy do czynienia, zastosujemy œrodki zapobiegawcze wobec wszystkich osób, które miały kontakt z chłopcem. Chryste, dopiero co uporaliœmy się z zimowš epidemiš grypy. Epidemia cholery to ostatnia

rzecz, jakiej bym teraz pragnšł. - Jaki miły poczštek tygodnia - zauważył doktor Petrie. - A przecież ten Kelly nawet nie mieszka w mojej dzielnicy. Prowadzi garaż na Północno- Zachodniej 20 Alei. Doktor Selmer œcišgnšł z głowy zielonš czapeczkę chirurgicznš. 18 - Zawsze wiedziałem, że jesteœ aniołem stróżem całego Miami, Leonardzie. Wyobrażam sobie, jak podczas Sšdu Ostatecznego zasiadasz po prawej ręce Boga. No, może jako drugi po jego prawicy. Doktor Petrie uœmiechnšł się. - Pewnego dnia, Anton, trzaœnie w ciebie piorun, karzšc cię za to, że nie wierzysz w Boga. Wiesz co, trochę roztrzaskałem samochód, jadšc tutaj. Jakiœ skurwysyn w ciężarówce zablokował całš jezdnię i musiałem ominšć go, wjeżdżajšc na chodnik. A ten gnój, uwierzyłbyœ, po prostu siedział sobie wygodnie w kabinie i palił papierosa! Doktor Selmer zmarszczył czoło. - To samolubne społeczeństwo, Leonardzie. Nikt nie przejmuje się losami innych ludzi. Powolnym krokiem ruszyli przed siebie korytarzem. - To się stało chyba właœnie wtedy - powiedział doktor Selmer. - Co się stało? - Wtedy właœnie chłopak umarł. Doktor Petrie zatrzymał się i wbił w przyjaciela ciężkie spojrzenie. - Chcesz powiedzieć, że on nie żyje? Doktor Selmer ujšł go za rękę. - Leonardzie, bardzo mi przykro. Myœlałem, że wiedziałeœ. Przywiozłeœ chłopaka, kiedy już był martwy. Dobrze zrobisz, jeœli dokładnie wyczyœcisz cały samochód. Nie sšdzę, żebyœ sam chciał umrzeć wkrótce na to, na co zmarł ten chłopiec. Doktor Petrie pokiwał głowš. Czuł się, jakby ktoœ uderzył go ciężkim młotem w głowę. Widział już wiele œmierci, lecz do tej pory były to głównie ataki serca czy wylewy krwi do mózpu jego starszych i starzejšcych się pacjentek. Ludzie, którymi opiekował się doktor Petrie, w pełni zdawali sobie sprawę ze swej œmiertelnoœci i nieuchronnoœci bliskiego kresu. A David Kelly miał zaledwie dziewięć lat życia za sobš 19 i właœnie dzisiaj miał pojechać na szkolnš wycieczkę do Małpiej Dżungli. - Anton - powiedział doktor Petrie. - Póœniej się z tobš skontaktuję. Teraz muszę powiedzieć o tej œmierci ojcu chłopca.

- W porzšdku. Poproœ jednak oboje rodziców, aby zgłosili się do szpitala na badania kontrolne. Nie chciałbym, żeby to, co przytrafiło się chłopakowi, spowodowało również ich œmierć. Doktor Petrie przyœpieszył i po chwili znalazł się przed drzwiami poczekalni. Zanim je otworzył, spojrzał przez małe, okršgłe okienko na wysokoœci głowy i zobaczył pana Kel-ly'ego siedzšcego na czerwonym plastikowym krzeœle. Palił papierosa i próbował czytać wczorajszy "Miami Herald". Cóż powiedzieć temu człowiekowi? Jak powiedzieć ojcu, że jego jedyny syn, dziewięcioletni syn, właœnie umarł? Po chwili wahania doktor Petrie zebrał się w sobie i pchnšł drzwi. Pan Kelly podniósł głowę. W spojrzeniu, jakim obdarzył doktora, błškały się iskierki nadziei. - Czy pan go widział? - zadał pytanie. - Czy wszystko w porzšdku? Doktor Petrie położył dłoń na ramieniu mężczyzny i widzšc, że ten próbuje wstać, delikatnie przycisnšł go do krzesła. Sam również usiadł i spojrzał w zmęczone, ale pełne wiary oczy Kelly'ego. Twarz doktora przybrała wyraz głębokiego i szczerego współczucia. Kiedy odezwał się, jego głos był łagodny i cichy, wyrażajšcy uczucie daleko głębsze niż zdawkowe współczucie lekarza. - Panie Kelly - powiedział. - Bardzo mi przykro, ale pański syn, David, nie żyje. Usta Kelly'ego ułożyły się, jakby miał zadać pytanie, jednak pytanie nie padło. W milczeniu wpatrywał się w doktora wzrokiem, z którego nie można było wyczytać, czy Kelly wie, gdzie się znajduje, i czy zdaje sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Wcišż siedział bez ruchu i patrzył 20 w twarz doktora Petriego, gdy po jego policzkach pociekły gorzkie łzy. Doktor Petrie powstał. - ChodŸmy - powiedział cicho. - Odwiozę pana do domu. Kiedy przyjechał do kliniki, okazało się, że jego asystentka, Esther, jest już na miejscu, otworzyła porannš pocztę i do wysokiej szklanki nalała zimnego soku pomarańczowego. Siedziała teraz za biurkiem, piszšc na maszynie. Długie nogi trzymała wyprostowane przed sobš; były zgrabne i nawet przypadkowe spojrzenie wystarczało, aby moc obejrzeć je niemal w całoœci, bowiem krótka spódniczka Esther krótsza już być nie mogła. Każdemu uderzeniu w klawiaturę maszyny towarzyszyło chwilowe wahanie, każde naciœnięcie klawisza było wyważone, ostrożne; cóż, w końcu panna Esther wcale nie miała zamiaru połamać sobie

pięknych szkarłatnych paznokci przy tak prozaicznej czynnoœci, jakš jest pisanie na maszynie. Obcisła, biała bluzeczka podkreœlała spore rozmiary jej jędrnych, sterczšcych piersi. Na nogach miała srebrne buciki na wysokim obcasie. Mimo pozorów wskazujšcych, że Esther pracuje tutaj dla ozdoby, a nie z rzeczywistej potrzeby, była kompetentnš, spokojnš i inteligentnš sekretarkš. Doktor Petrie korzystał z jej pomocy już kilkakrotnie, gdy trzeba było uspokajać jakšœ roztrzęsionš pacjentkę; sam nie zrobiłby tego lepiej. Poza tym okazywała się niezastšpiona jako partnerka, gdy trzeba było zrobić wrażenie na kolegach- lekarzach w czasie przyjęć, kongresów, czy przy okazji zawierania umów. - Dzień dobry, doktorze - powiedziała do Petriego, gdy ten wkroczył do swojej kliniki. - Telefonowałam do pańskiej sypialni, ale nie było tam pana. - Rozczarowana? - zapytał, sadowišc się na skraju jej biurka. Esther zwilżyła językiem swe lœnišce czerwone wargi. 21 - Troszeczkę. Twój Kopciuszek tęsknił za tobš. Doktor Petrie uœmiechnšł się. - Jakieœ telefony? - Tylko dwa. Pani Yicincki chce wpaœć tutaj o jedenastej. Powiedziała, że kolano rwie jš tak, że nie może wytrzymać. Poza tym dzwoniła twoja żona. Doktor Petrie wstał i œcišgnšł marynarkę. - Moja była żona - poprawił jš. - Przepraszam. Twoja była żona. Powiedziała, że masz zajšć się swojš córkš dzisiaj, a nie jutro, ponieważ jutro ma zamiar odwiedzić swojš matkę w Fort Lauderdale. Doktor Petrie przetarł oczy. - Rozumiem. Oczywiœcie, nie powiedziała, o której godzinie spodziewa się mnie dzisiaj? - O siódmej. Priscilla już będzie czekała. - W porzšdku. Ile czasu mam do pierwszego pacjenta? - Dziesięć minut. To pani Fairfax. Cała jej dokumentacja leży już na twoim biurku. Niewiele było dzisiaj poczty; możesz zajšć się niš póŸniej. Doktor Petrie złapał się za głowę. - Zdaje się, że pomyœlałaœ o wszystkim, moja droga. Esther zmierzyła go swymi dużymi, ciepłymi, niebieskimi oczyma. - Tego chyba wymaga się właœnie od sekretarek, prawda? Poklepał jš delikatnie po ramieniu. - I tak, i nie. Czasami myœlę... Hmmm... - Pocałował jš w czoło i zaraz odsunšł od siebie. - Pamiętaj, Leonardzie, że dziewczyna nie może czekać wiecznie. Nawet na księcia

z bajki. Doktor Petrie wszedł do gabinetu. Zajmował on spory fragment wschodniej częœci jego domu - był to duży pokój, o jednej œcianie przeszklonej, pozwalajšcej spoglšdać na wybrukowane płaskimi kamieniami patio i lœnišcy nieskazitelnie spokój na taflš błękitnej wody basen. Gabinet wy 22 łożony był dywanami w kolorze głębokiej zieleni, a na każdej ze œcian znajdowały się nieprzyjazne, matematycznie zimne obrazy jakichœ nowoczesnych artystów. Przy jednym z okien stała na szafce blada, marmurowa statuetka pędzšcego konia. • Doktor Petrie usiadł w szerokim fotelu za biurkiem i mimo wszystko wycišgnšł rękę w kierunku bieżšcej poczty. Zwykle czytał korespondencję szybko, ale uważnie, dzisiaj jednak był prawie zupełnie wytršcony z równowagi. Szybko wypił sok pomarańczowy, starajšc się odsunšć od siebie wizerunek kredowobiałej twarzy Davida Kelly'ego, œcigajšcy go niczym nocny koszmar. Korespondencji rzeczywiœcie nie było wiele. Ktoœ przysłał próbki nowych leków, dotarł wreszcie - z opóŸnieniem - prenumerowany przez niego tygodnik medyczny, był też list od prawnika, zawiadamiajšcy doktora Petriego, że Margaret, jego była żona, odmówiła oddania jego ulubionego obrazu, zdobišcego do tej pory jednš ze œcian ich wspólnego domu. Prawdę mówišc, doktor wcale nie spodziewał się, że Margaret mu go zwróci. Już dawno dała mu do zrozumienia, że dom wraz ze wszystkim, co w nim się znajduje, uważa za jednš nierozerwalnš całoœć. Do gabinetu weszła Esther, niosšc kawę. Sposób, w jaki jej wydatne piersi kołysały się pod białš bluzeczkš, dobitnie œwiadczył, iż nie ma na sobie stanika. Doktor Petrie przez chwilę zastanawiał się, jak Esther wyglšda nago; na chwilę pogršżył się w zadumie, ale szybko powrócił myœlami do rzeczywistoœci. Dzisiejszy dzień wcale nie rysował się różowo. Esther ostrożnie postawiła filiżankę na biurku, popatrzyła uważnie na doktora Petriego i powiedziała: - Jakoœ nieciekawie dzisiaj wyglšdasz. Jakbyœ nie był sobš. - A kim? Richardem Chamberlainem? - Nie, nie o to mi chodzi. Po prostu nie wyglšdasz 23 Doktor Petrie powoli osłodził kawę i starannie j š zamieszał. - Jestem przygnębiony - odparł wreszcie. - To wszystko. - Czy mogę w jakikolwiek sposób ci pomóc? Doktor Petrie uniósł wzrok. Uœmiechnšł się nieznacznie, po czym potrzšsnšł głowš.

- Nie, myœlę, że nie. To wszystko z powodu tego, co przytrafiło mi się dzisiaj nad ranem. Wezwano mnie do chorego chłopca, do centrum miasta. Przyjechał tutaj ojciec chłopaka, ponieważ ktoœ powiedział mu, że jestem najlepszym lekarzem w mieœcie. Niestety, dotarłem do chorego za póœno. Dzieciak zmarł w szpitalu. Miał zaledwie dziewięć lat. - Okropne. Doktor Petrie ciężkim ruchem potarł swój kark. - Wiem. To naprawdę okropne. Nigdy nie czułem się jeszcze tak okropnie bezradny jak dzisiaj. Esther delikatnie położyła swojš dłoń na jego. - Pomyœl o ludziach, których dotšd uratowałeœ - powiedziała cicho. - Może to przyniesie ci ulgę. W tym momencie zaterkotał telefon. Esther podniosła słuchawkę i odezwała się: - Klinika doktora Petriego. Słucham. - Rzeczywiœcie, przez chwilę słuchała, po czym pokiwała głowš i wręczyła słuchawkę doktorowi. - To do ciebie. Panna Murry. Doktor Petrie odebrał słuchawkę. Usłyszał przyœpieszony oddech Adelaide Murry. - Czeœć - powiedział. - Zdaje się, że brakuje ci tchu. - Rzeczywiœcie. - Głos po drugiej stronie był piskliwy, słodziutki. - Właœnie rozegrałam trzy sety w tenisa. Słuchaj, czy odbierzesz mnie z klubu dzisiaj wieczorem? - Tak, kochanie. Wczeœniej jednak muszę zabrać z domu Priscillę. - Dzisiaj? Myœlałam, że spotykasz się z niš dopiero jutro! Och, kochany, a co z naszš wspaniałš kolacjš w Star-light Roof? 24 Doktor Petrie wzišł głęboki oddech. Doskonale wiedział, że Adelaide nie przepada za Priscillš; być może dlatego, że w wieku dziewiętnastu już lat, Adelaide sama wcišż zachowywała się jak mała dziewczynka. - Możemy zjeœć w domu - powiedział. - Na przykład polinezyjskie danie. Z szampanem, oczywiœcie. Co ty na to? Adelaide odpowiedziała nadšsana: - Nie brzmi to romantycznie. Mam właœnie ochotę na coœ ekscytujšcego, a jedzenie w domu to tak pospolita rzecz. Potem samemu trzeba zmywać. Doktor Petrie umęczonym ruchem przebiegł dłoniš po włosach. - Posłuchaj - powiedział. - Kupię dwie œwieczki, jednš pięknš czerwonš różę i nowš płytę Leonarda Bern-steina. Czy będzie doœć romantycznie? Adelaide ciężko westchnęła. - Powinnam umówić się na randkę z moim starym dobrym wujkiem Charliem. On

przynajmniej potrafi tańczyć twista. No, ale w porzšdku, najdroższy. Jak zwykle, poddaję się. O której godzinie tutaj dotrzesz? - O pół do siódmej. I posłuchaj... Kocham cię. - Ja też cię kocham. Mam nadzieję, że telefon nie jest na podsłuchu. Ktoœ mógłby wzišć mnie za naiwnš kretynkę. Doktor Petrie z irytacjš potrzšsnšł głowš i odłożył słuchawkę. Esther właœnie wprowadzała do gabinetu paniš Fairfax. Pani Fairfax była ostatniš żyjšcš członkiniš rodziny, która zbiła majštek na lodówkach. W swoim czasie rodzina niemal zmonopolizowała rynek. Starsza pani była drobnš kobietš, o ostrych rysach twarzy i oczach, które charakteryzowało wœcibskie spojrzenie. Idšc, opierała się na dwóch kulach, trzymała się jednak prosto. Doktor Petrie doskonale pamiętał, że pani Fairfax ma niewyparzony, cięty język. - Dzień dobry, pani Fairfax - powiedział uprzejmie. Czy dobrze dziœ się pani czuje? 25 Starsza pani ciężko opadła na jeden z dwóch włoskich foteli, stojšcych przed biurkiem doktora. Oparła kule o szklany stoliczek do kawy i starannie przygładziła na kolanach eleganckš błękitnš suknię. - Gdybym dobrze się czuła, doktorze Petrie - powiedziała lodowatym tonem - nie byłoby mnie u pana. Doktor Petrie wyszedł zza biurka i usiadł obok pani Fair-fax, w sšsiednim fotelu. Bardzo często stosował taki zabieg, sugerujšcy pacjentowi, że kontakt z lekarzem wcale nie jest tak zupełnie do końca formalnym spotkaniem. Sprawiało to, że pacjent czuł się bardziej odprężony; czasami czuł się też zdrowszy. - Czy znów rwie paniš w biodrze? - zapytał ze współczuciem w głosie. Pani Fairfax z ironiš westchnęła. - Mój drogi doktorze, moje biodro jest zupełnie w porzšdku. To, czym się w tej chwili martwię, to moja plaża. Doktor Petrie zmarszczył czoło. Ujrzał swoje odbicie w dużym lustrze wiszšcym na œcianie. Zmarszczki na czole jakby dodały mu lat. Starzeję się, pomyœlał. - Pani plaża? - zapytał grzecznie. Przyzwyczajony był do dziwactw zamożnych starych wdów. - To jest absolutnie wstrętne - powiedziała zimno. Wytwornš, zadbanš dłoniš, poprawiła grzywkę na czole. Dzisiaj paznokcie miała pomalowane na szafirowo, a szlachetne kamienie w pierœcionkach doskonale współgrały kolorystycznie z błękitnš sukniš. Doktor doskonale wiedział, że pani Fairfax ma stosowny zestaw

pierœcieni do każdej sukienki. - Co takiego stało się na pani plaży? - Co takiego? Jak pan może pytać? Czyżby nie czytał pan gazet? Doktor Petrie potrzšsnšł przeczšco głowš. - Nie miałem ostatnio zbyt wiele czasu dla, JVtiami Herald". - A powinien pan czytywać prasę. To się dzieje na całej Południowej Plaży. Teraz dotarło nawet do mnie! 26 Doktor Petrie spróbował uœmiechnšć się. - Przepraszam, nie chciałbym wyjœć na ignoranta - powiedział - ale co to takiego? Pani Fairfax skrzywiła się z wyraœnym niesmakiem. Po długiej chwili rzuciła niechętnie, krótko: 1 - Kał. Doktor Petrie pochylił się w jej kierunku. - Słucham paniš? Pani Fairfax spojrzała na niego nieprzyjaŸnie i groŸnie. - Jest pan lekarzem. Powinien pan wiedzieć, o czym mówię. Dziœ nad ranem zeszłam na plażę, żeby trochę popływać, i zobaczyłam, że moja plaża jest pełna kału. Doktor Petrie podrapał się po policzku. - Czy... Czy dużo było tego? - Pełno! I na plażach obok, po obu stronach, zatrzęsienie kału! Mówię panu, zapach jest nie do zniesienia. - Czy zgłosiła pani gdzieœ ten przykry fakt? - Oczywiœcie, że tak. Cały poranek spędziłam przy telefonie. Dotarłam jedynie do jakiegoœ drobnego urzędnika z departamentu zdrowia. Powiedział mi, że zajmš się mojš plażš, kiedy tylko będš mogli, bo teraz oczyszczajš inne. Co mnie to jednak obchodzi? Przecież moja plaża odrażajšco œmierdzi i życzę sobie, żeby ktoœ jš natychmiast posprzštał. Doktor Petrie wstał i podszedł do okna. Był spocony i zmęczony, a błyszczšcy basen na zewnštrz wyglšdał tak zachęcajšco... - Pani Fairfax - powiedział. - Obawiam się, że w tym przypadku niewiele mogę dla pani zrobić. Mogę, owszem, zatelefonować do ratusza, jeżeli to paniš usatysfakcjonuje. Sšdzę, że to morze po prostu wyrzuciło jakieœ brudy. Wiem, że nie wyglšda to, ani nie pachnie, przyjemnie, jednak zapewniam paniš, że nic pani z tego powodu nie grozi. Pani Fairfax parsknęła ze złoœciš. - Ma pan absolutnš rację, nie wyglšda to przyjemnie. I œmierdzi. Na jutrzejszy wieczór zaplanowałam przyjęcie 27

na plaży. Co mam teraz powiedzieć swoim goœciom? Że poradziłam się lekarza i on powiedział mi, że ten... kał jest niegroœny? Płacę wysokie podatki za możliwoœć mieszkania nad morzem, doktorze Petrie, i nie życzę sobie pływać w ekskrementach. Doktor Petrie odwrócił się i uœmiechnšł. - No dobrze, pani Fairfax. Obiecuję pani, że kiedy tylko pani stšd wyjdzie, zatelefonuję do departamentu zdrowia. Jestem przekonany, że odpowiedzialni ludzie robiš już wszystko, co tylko mogš, aby oczyœcić pani plażę, ale jeszcze przyœpieszę ich działanie. Oboje wiemy, że w Miami bardzo dba się o czystoœć. Pani Fairfax potrzšsnęła głowš. - Najpierw była ropa, a teraz... to - rzuciła przez zaciœnięte zęby. - Czasami nie wiem, czy mieszkam przy plaży, czy też przy miejskim wysypisku œmieci. Doktor Petrie pomógł jej wstać i podał jej obie kule. - Obiecuję, zatelefonuję w pani imieniu - powtórzył swoje zapewnienie. - Proszę chwileczkę poczekać, poproszę Esther, aby paniš wyprowadziła. Po pani Fairfax doktora Petriego odwiedziło jeszcze troje pacjentów: pani Yicincki z wywichniętym stawem kolanowym, stary pan Dunlop, narzekajšcy na ból w miednicy, i młodsza z dwóch sióstr, starych panien, Grays. Ta z kolei poparzyła się, zbyt długo wylegujšc się na słońcu. Wobec każdego z pacjentów doktor starał się być spokojny, rzeczowy, okazywać swoje współczucie, no i pomóc im w kłopotach zdrowotnych w takim zakresie, w jakim tylko był w stanie. Krótko przed pierwszš nacisnšł interkom łšczšcy go z Esther. - Tak, doktorze? - Esther, co takiego przygotowałaœ sobie dzisiaj na lunch? - Nic nadzwyczajnego. Myœlałam o coli light i sałatce z ryżem. Doktor Petrie zakaszlał. 28 - To oburzajšce, tak ze sobš postępować. Co powiesz na wizytę w Manson's Bar i na soczysty stek? - Doktorze, moja figura... - Twoja figura, Esther, jest jednym z naturalnych cudów œwiata. A teraz, zjemy razem lunch, dobrze? ' Rozległ się jakiœ sygnał i Esther powiedziała: - Chwileczkę, doktorze. To telefon z zewnštrz. Doktor Petrie czekał przez chwilę w ciszy. Po kilku sekundach znów usłyszał głos Esther: - To doktor Selmer, ze szpitala. - W porzšdku. Najpierw jednak powiedz mi, czy zjemy razem lunch. Dopiero potem możesz mnie z nim połšczyć. - Doktor Selmer twierdzi, że to bardzo ważne.

- Lunch jest ważniejszy. Tak czy nie? - W porzšdku. Skoro już tak bardzo nalegasz... Doktor Petrie podniósł słuchawkę zewnętrznego telefonu, rozsiadł się wygodnie w fotelu i położył nogi na blat biurka. - Anton? - Och, wreszcie. Czeœć, Leonardzie. To znów ja. Telefonuję w sprawie tego dzieciaka, którego przywiozłeœ do mnie dzisiaj rano. - Czy wiesz już, co mu dolegało? - Jeszcze nie mam pewnoœci. Przeprowadziliœmy już badanie krwi i plwociny i wiemy na razie jedynie tyle, że chodzi o jakiegoœ rodzaju chorobę zakaœnš. Odwiedziłem rodziców chłopca; zbadałem ich profilaktycznie i wydajš się, na szczęœcie, zdrowi. Uzyskałem ich zgodę na sekcję zwłok dziecka. - Dokładnie więc nic jeszcze nie wiesz - westchnšł doktor Petrie. Doktor Selmer jakby się zawahał. - Właœciwie to pewne objawy wskazujš na wœciekliznę. Czy nie zauważyłeœ jakichœ dzikich kotów albo królików w okolicy, gdzie mieszkał chłopak? - Nie, nie sšdzę. Naprawdę, uważasz, że to wœcieklizna. 29 - Doktor Bushart jest niemal pewien. Miał niedawno kilka podobnych przypadków w Kalifornii. - Jasne, ale to było w Kalifornii. Kalifornia to siedlisko wszelkich możliwych chorób. A my znajdujemy się na zdrowej, czystej, higienicznej Florydzie. - W każdym razie nie ustajemy w wysiłkach, aby dowiedzieć się, co było przyczynš œmierci chłopaka. Jeżeli to była wœcieklizna - kontynuował doktor Selmer - przynajmniej ty nie masz wielkich powodów do obaw. Możliwoœć, że zaraziłeœ się od chłopaka, jest niewielka. Na wszelki jednak wypadek poleciłbym ci kilka zastrzyków streptomycyny. - Czy podczas weekendu zagrasz w golfa? - zapytał doktor Petrie. - Wcišż brakuje mi partnera. - Naucz grać tę swojš asystentkę, jak jej na imię, Esther, wydaje mi się. Bardzo chciałbym zobaczyć jš w akcji. - Anton, myœlisz tylko o jednym... Słowa doktora Petriego przerwał œmiech na drugim końcu linii. - Ale to tylko myœli, mój drogi. Nigdy nie grzeszę uczynkiem. Do gabinetu wkroczyła Esther, dajšc doktorowi Petriemu sygnały, że jest gotowa do lunchu. - W porzšdku, Anton - powiedział doktor Petrie. - Muszę już kończyć. Pamiętaj

jednak, daj mi znać natychmiast, kiedy dowiesz się, co dolegało temu dzieciakowi. Natychmiast, kiedy sam będziesz coœ wiedział. - Jasne - powiedział doktor Selmer. - Nie zapomnij o zastrzykach. Ostatniš rzeczš, jakiej mi potrzeba, to wœciekły partner do golfa. Doktor Petrie rozeœmiał się. Był chłodny wieczór, mimo że na niebie nie można było zauważyć ani jednej chmury. Znad Atlantyku wiał lekki, orzeœwiajšcy wiatr, wzburzajšcy ciemnoniebieskš powierzchnię przybrzeżnych wód. Jechali North Bay Cause- 30 way przez Treasure Island, obserwujšc, jak wielki czerwony motorowiec przecina wodę, zakłócajšc dostojny spokój mew. Doktor Petrie ubrany był w błękitnš sportowš koszulkę i białe spodenki, zawišzywane na sznureczek, zamiast paska. Był spokojny i zrelaksowany, prowadził lincolna tylko jednš rękš spoczywajšcš swobodnie na kierownicy. Siedzšca obok niego Adelaide Murry próbowała uszmin-kować usta, posługujšc się zaledwie bocznym lusterkiem samochodu. Była wysokš, eleganckš dziewczynš, ubranš w zwiewnš sukienkę koloru mleka, podkreœlajšcš i pięknš barwę jej równomiernie opalonej skóry, i doskonały kształt klatki piersiowej. Ciemne włosy, urozmaicone kilkoma jasnymi pasemkami, nosiła zaczesane do tyłu. Jej twarz miała niezwykłe, niemal niesymetryczne rysy. Ktoœ, kto jej nie znał, w pierwszej chwili odnosił nieodparte wrażenie, że dziewczyna jest zła na cały œwiat. W tej chwili rzeczywiœcie była zła na cały œwiat. - Czy musisz najeżdżać na każdš przeklętš dziurę? - warknęła na doktora Petriego, kiedy kolejny raz zamiast wargi pomalowała sobie szminkš policzek. Doktor Petrie wyszczerzył zęby w uœmiechu. - To takie moje nowe hobby - powiedział radoœnie. - Nazywa się: zmuszanie przyjaciółki, aby pakowała sobie szminkę do nosa. Adelaide otarła twarz różowš chusteczkš. - Zdaje się, że jesteœ w doskonałym humorze. O której godzinie mamy zabrać Priscillę? Doktor Petrie popatrzył na zegarek. - Za jakieœ dziesięć minut. Będziemy jednak troszeczkę wczeœniej. Margaret ma głupi zwyczaj zmuszania Priscilli do czekania przed domem, kiedy mam po niš przyjechać. - Nie wiem, jak to znosisz - powiedziała Adelaide, krzyżujšc swoje długie, bršzowe nogi. Doktor Petrie wzruszył ramionami. - Gdybym była tobš - kontynuowała Adelaide - wkro- 31 czyłabym kiedyœ do tego domu i wybiła z głowy Margaret wszelkš złoœliwoœć. I

przy okazji odpowiednio zajęłabym się również tym jej obrzydliwym piskiem. Doktor Petrie spojrzał z ukosa na Adelaide i uœmiechnšł się do niej z pełnš smutku rezygnacjš. - Gdybyœ kiedyœ zapłaciła tyle forsy, co ja, tylko po to, żeby pozbyć się żony, której już dłużej nie mogłem znieœć, byłabyœ całkowicie usatysfakcjonowana, płacšc regularnie alimenty, widujšc dziecko i majšc œwięty spokój - powiedział. Adelaide wcišż była posępna i nadšsana. - Mimo to uważam, że powinieneœ kiedyœ dać tej kobiecie porzšdnš nauczkę - oœwiadczyła z przekonaniem w głosie. Doktor Petrie skręcił w lewo, w Collins Avenue. - To właœnie w tobie mi się podoba - stwierdził. - Jesteœ taka subtelna, nieœmiała i taka kobieca. Włšczył radio. Przez kilka chwil słychać było muzykę, po czym rozpoczęła się rozmowa na temat dziwnych zmian pogodowych tego roku. Rozmówcy zwracali uwagę na zanieczyszczenia, które pojawiły się wzdłuż Wschodniego Wybrzeża. Funkcjonariusze straży przybrzeżnej oraz jakiœ lekarz rozmawiali o czymœ, co niemal uniemożliwiało korzystanie z plaż wokół Baranes Sound i Old Rhodes Key. - Nie jestem w stanie zidentyfikować tego, co wyrzucił na nasze plaże ocean - mówił lekarz. - Z różnych stron słyszymy jednak głosy, że najbardziej przypomina to po prostu kał. Nikt nie ma pojęcia, skšd pojawiły się te nieczystoœci, osobiœcie jednak jestem przekonany, że chodzi o jakiœ jednorazowy incydent, który szybko zostanie zlokalizowany i zażegnany. Adelaide wyłšczyła radio. - Właœnie jedziemy na kolację - oœwiadczyła. - Nie mam więc zamiaru słuchać radiowych rozważań o gównach. Doktor Petrie popatrzył w lusterko, po czym wyprzedził powoli poruszajšcš się ciężarówkę. 32 - Jedna z moich pacjentek bardzo narzekała dzisiaj rano. Powiedziała, że wyszła na plażę, żeby popływać, i nagle stwierdziła, że cała jej plaża pogršżona jest w gównie. - Och, Chryste - westchnęła Adelaide, zabawnie marszczšc nos. 'Doktor.Petrie rozeœmiał się. - Oburzajšce, prawda? Oto uczymy się, że Biblia zawiera tylko i wyłšcznie prawdę. Rzućcie swoje gówna na wody, a one do was powrócš.

- Uważam, że to nie jest zabawne - powiedziała Adelaide. - Zdaje się, że żyjemy na najpiękniejszych amerykańskich terenach wypoczynkowych. Zarabiam na życie dzięki temu, że ludzie z całej Ameryki przyjeżdżajš tutaj, grajš w tenisa, pływajš i w ogóle dobrze się bawiš. Kto tutaj przyjedzie, żeby oglšdać gówna na plażach? Doktor Petrie wzruszył ramionami. - No cóż, w końcu nikt jeszcze od tego nie zginšł. - Skšd wiesz? Ludzie mogli wypłynšć w te zanieczyszczone fale i zaginšć bez wieœci. - Posłuchaj, kochanie - powiedział doktor Petrie. - Więcej ludzi umiera z powodu fatalnego jedzenia podawanego w restauracjach, niż kiedykolwiek umrze z powodu morskich zanieczyszczeń. Ci kucharze wcale nie myjš swoich brudnych łap... - Leonardzie, najdroższy - przerwała mu Adelaide lodowatym tonem - życzyłabym sobie, żebyœ nie odgrywał przez cały czas nawiedzonego lekarza. Poza tym pamiętaj, że dzisiaj to ja przygotuję kolację. Margaret Petrie zamieszkiwała dom, który adwokaci okreœlili jako małżeńskš rezydencję, na przedmieœciach North Miami Beach. Doktor Petrie milczał, prowadzšc lin-colna znajomymi uliczkami, w kierunku białego drewnianego domku, otoczonego przez palmy, z małym, trójkštnym, starannie utrzymanym trawnikiem od frontu. To właœnie tutaj, na tym cichym przedmieœciu, osiem lat temu rozpoczšł swojš praktykę lekarskš. 33 To właœnie tutaj Margaret i on stopniowo odkrywali, że właœciwie jedynš rzeczš, która ich łšczy, jest metryka œlubu. Szalone uczucie w równie szalonym tempie przeradzało się we wzajemnš nietolerancję, nienawiœć, co wywoływało nieustanne kłótnie i awantury. Małżeństwo zakończyło się burzliwym, zauważonym i nagłoœnionym przez dziennikarzy rozwodem. Na sali sšdowej małżonkowie prezentowali wobec siebie tylko nienawiœć. Zajeżdżajšc teraz lincolnem pod swój były dom, doktor Petrie doskonale pamiętał, co krzyczała za nim Margaret, kiedy po raz ostami odjeżdżał stšd jako jej mšż: "Jeżeli zamierzasz całe życie spędzić na macaniu tych swoich podstarzałych pacjentek, zjeżdżaj i nigdy więcej do mnie nie wracaj". Ta uwaga, stwierdził doktor Petrie, podsumowywała całe zło będšce treœciš jego

małżeństwa. Margaret, pochodzšca z zamożnej rodziny miejscowych republikanów, nigdy nie dbała o pienišdze i dobra materialne. Nie potrafiła zrozumieć swego męża, który całymi dniami pracował, aby im obojgu niczego nie brakowało. Uważała, że sposób, w jaki odnosił się do pacjentek, głównie bogatych starych wdów, był prostytucjš, bezsensownš sprzedażš za pienišdze wspaniałego talentu lekarskiego. Bez przerwy namawiała go, żeby porzucił Miami Beach i przeniósł się na pomoc. "Będziesz sławny i poważany", mówiła. Dopiero póŸniej doszedł do wniosku, że chodziło o jej własnš sławę. Fantazjowała, że będzie udzielać wywiadów dla "McCall's" i "Redbooka", ona - wspaniała żona sławnego lekarza. Chciała, żeby dokonał odkrycia na miarę penicyliny, albo wsławił się transplantacjami serca; w dniu, w którym to zrozumiał, wiedział już na pewno, że ich małżeństwo jest nieporozumieniem. Priscilla, jak zwykle, czekała już przed domem, siedzšc na małej walizeczce. Była drobnš dziewczynkš o twarzy bardzo już poważnej i dojrzałej jak na szeœciolatkę. Miała długie włosy w kolorze miodu i duże niebieskie oczy. 34 Doktor Petrie wysiadł z samochodu, zerkajšc w kierunku domu. Był pewien, że była żona obserwuje go zza zasłonki. - Czeœć, Prickles - powiedział cichym głosem. Dziewczynka wstała, wcišż z grobowš minš, i uniosła twarz, aby mógł j š pocałować. Pachniała perfumami swojej matki. - Zrobiłam potwora w szkole - powiedziała, wreszcie uœmiechnšwszy się. Doktor Petrie podniósł z ziemi walizkę i umieœcił jš w bagażniku lincolna. - Potwora? Jakiego potwora? - zapytał. Priscilla przygryzła na chwilę wargi. - Potwora z ciasta. Takiego, jakiego pokazujš w Ulicy Sezamkowej. Jest niebieski, ma wielkie oczy z piłeczek do ping-ponga i przerażajšcš twarz. - Przyniosłaœ go do domu? - Tak, ale mamie się nie spodobał - odparła Priscilla. - Mama nie lubi Ulicy Sezamkowej. Doktor Petrie otworzył drzwiczki samochodu i podniósł swój fotel, aby Priscilla mogła wskoczyć na tylne siedzenie. - Czeœć, Prickles - pozdrowiła jš Adelaide. - Jak leci? - Dziękuję, w porzšdku - odparła Priscilla. Doktor Petrie usiadł za kierownicš, zatrzasnšł drzwiczki, przekręcił kluczyk w stacyjce i lincoln powoli ruszył. - Czy długo czekałaœ przed domem? - zapytał Pris-cillę. - Niezbyt długo - odparło dziecko szybko. Doktor Petrie doskonale wiedział, że jego córka nie lubi mówić Ÿle o matce.

- No i co się stało z potworem z ciasta? - znów rzucił pytanie. - Czy mama go wyrzuciła? - To była pomyłka - odparła Prickles bardzo poważnie. - Potwór zupełnie przypadkowo wpadł do kosza na œmieci i trzeba było go wyrzucić. - Pomyłka, mówisz - mruknšł doktor Petrie i z nie- 35 cierpliwoœciš nacisnšł klakson chcšc, aby rowerzysta, który jechał przed nim, ustšpił mu z drogi. Zamówili kurczaka i ananasy z polinezyjskiej restauracji, a potem zjadłszy, rozsiedli się wygodnie i oglšdali telewizję. Było póŸno i niebo za oknami było szaroniebieskie. Prickles przebrała się w długš różowš koszulę nocnš i siedziała niemal przed samym ekranem, więcej czasu jednak poœwięcajšc lalce, którš bezustannie czesała, niż temu, co było w telewizji. Pod sam koniec jakiegoœ filmu zaterkotał telefon. Doktor Petrie cicho zaklšł i westchnšł: - Zbyt dużo ludzi zna ten numer. Nie ocišgajšc się jednak zbytnio, ruszył w skarpetkach w kierunku stolika, na którym stał aparat telefoniczny. Spodziewał się, że to kolejna stara wdowa uparła się, aby właœnie teraz przedstawić lekarzowi swoje problemy. Podniósłszy jednak słuchawkę, usłyszał nie starš wdowę, a doktora Selmera. Jego głos drżał, doktor przez cały czas zacinał się i jškał, jakby nie czuł się najlepiej. Telefonujšc do doktora Petriego, zwykle zaczynał rozmowę od kilku żartów i dowcipów, teraz jednak od razu przystšpił do rzeczy. - Leonardzie, właœnie wróciłem z laboratorium bakteriologicznego. - No i co? - To bardzo poważna sprawa. To, na co zmarł ten chłopiec, to cholernie poważna sprawa. Doktor Petrie zmarszczył czoło. - Czy zakończyłeœ sekcję zwłok? - Właœnie kończymy. Odkryliœmy jednak dosyć, żeby paœćna kolana i gorzko zapłakać. - A więc nie chodzi o wœciekliznę? - Życzyłbym sobie, żeby to była wœcieklizna. Znaleœliœmy drobne obrzęki w pachwinach i na stawach i poczštkowo pomyœlałem, że to mogš być symptomy lymphogra-nuloma inguinale venereum lub inna choroba zakaŸna tego 36 rodzaju. Chłopak miał wodę w płucach i zastanawialiœmy się, czy te obrzęki nie sš przypadkiem wynikiem ogólnego pogorszenia stanu zdrowia spowodowanego zwykłš grypš. Adelaide pytajšco spojrzała na doktora Petriego. Prickles, zajęta fryzurš