uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Grass Gunter - Cykl-Trylogia Gdańska (2) Kot i mysz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :611.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Grass Gunter - Cykl-Trylogia Gdańska (2) Kot i mysz.pdf

uzavrano EBooki G Grass Gunter
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 673 osób, 217 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 65 stron)

Günter Grass Kot i mysz Dzieła Güntera Grassa pod redakcją SŁAWOMIRA BŁAUTA I JOANNY KONOPACKIEJ Przełożyli Irena i Egon Naganowscy POLNORD WYDAWNICTWO OSKAR Tytuł oryginału Katz und Maus Opracowanie graficzne Piotr PIÓRKO Grafika na okładce Günter GRASS ISBN 83-86181-25-7 Copyright (c) 1993 by Steidl Verlag. Cöttingen © Copyright for the Polish translation by Egon i Tomasz Naganowski. 1999 © Copyright for the Polish edition by POLNORD -Wydawnictwo OSKAR. Gdańsk 1996 I ...a pewnego dnia, kiedy Mahlke nauczył się już pływać, leżeliśmy na trawie koło boiska do gry w palanta. Właściwie miałem pójść do dentysty, ale oni mnie nie puścili, ponieważ trudno mnie było zastąpić. Mój ząb podnosił gwałt. Kot skradał się na skos przez łąkę i nikt w niego nie rzucał kamieniami. Niektórzy żuli albo skubali źdźbła. Kot był własnością zarządcy boiska i miał czarną sierść. Hotten Sonntag pocierał swój kij wełnianą skarpetką. Mój ząb dreptał w miejscu. Rozgrywka trwała już dwie godziny. Przegraliśmy bardzo wysoko i czekaliśmy właśnie na mecz rewanżowy. Kot był młody, ale nie był już kociakiem. Na stadionie często i z obu stron padały bramki w szczypiorniaku. Mój ząb powtarzał wciąż jedno i to samo. Na bieżni chłopcy ćwiczyli start do biegu na sto metrów i denerwowali się. Kot kluczył. Po niebie pełzał powoli i z głośnym pomrukiem trójsilnikowy samolot, ale nie mógł zagłuszyć mego zęba. Poprzez źdźbła trawy przeświecał biały śliniaczek czarnego kota zarządcy boiska. Mahlke spał. Krematorium pomiędzy cmentarzami a politechniką dymiło przy wschodnim wietrze. Profesor Mallenbrandt zagwizdał: zmiana, „dwa ognie”, przejście drużyn na drugą stronę boiska. Kotek gimnastykował się. Mahlke spał, przynajmniej tak wyglądało. Leżąc obok niego cierpiałem na ból zęba. Kot gimnastykując się podszedł bliżej. Jabłko Adama na szyi Mahlkego zwracało uwagę, bo było duże, wciąż się poruszało i rzucało cień. Czarny kot zarządcy boiska wyprężył się pomiędzy mną a Mahlkem do skoku. Tworzyliśmy trójkąt. Mój ząb umilkł, przestał dreptać w miejscu: jabłko adamowe Mahlkego wydało się kotu myszą. Taki młody był ten kotek czy też tak ruchliwa grdyka Mahlkego - w każdym razie kot skoczył mu do gardła; a może to jeden z nas chwycił kota i posadził go na szyi Mahlkego; albo ja, zapominając o bólu zęba, złapałem kota i pokazałem mu mysz

Mahlkego: Joachim Mahlke krzyknął, odniósł jednak tylko nieznaczne zadrapania. Ale ja, który pokazałem twoją mysz temu kotu i wszystkim innym kotom, muszę o tym pisać. Nawet gdybyśmy obaj byli wymyślonymi postaciami, musiałbym pisać. Ten, kto nas z racji swego zawodu wymyślił, zmusza mnie, abym wciąż dotykał ręką twego jabłka Adama, prowadził je wszędzie, gdzie zwyciężało lub ponosiło klęskę, dlatego każę na początek myszy, żeby przeskakiwała przez śrubokręt, ciskam stado obżartych mew wysoko, ponad głowę Mahlkego, w porywy północno-wschodniego wiatru, określam dzień jako pogodny lub dość pogodny, przyjmuję, że chodzi o wrak okrętu klasy „Czajka”, nadaję Bałtykowi barwę grubego szkła butelek od wody sodowej, a teraz, skoro miejsce akcji zostało już ustalone na południowy wschód od boi kierunkowej Nowego Portu, sprawiam, że skóra Mahlkego, ociekająca wciąż jeszcze strumyczkami wody, staje się drobnoziarnista, jakby pokryta kaszą, ale to nie strach, lecz zwykłe dreszcze po zbyt długiej kąpieli wywołały u Mahlkego gęsią skórkę i odebrały gładkość jego skórze. A przecież nikt z nas, chudych, długorękich chłopaków, przykucniętych na resztkach kapitańskiego mostku, z kolanami sterczącymi na boki, nie zażądał od Mahlkego, żeby jeszcze raz nurkował do wnętrza pomieszczeń dziobowych zatopionego minowca i sąsiadującej z nimi maszynowni i odkręcał coś swoim śrubokrętem - gwint, kółko albo coś fantastycznego szyldzik mosiężny, zapisany gęsto po polsku i po angielsku wskazówkami obsługi jakiejś maszyny, obsiedliśmy bowiem wszystkie sterczące nad poziom wody nadbudówki mostku byłego, spuszczonego w Modlinie na wodę, w Gdyni wykończonego, polskiego minowca klasy „Czajka”, który zatonął przed rokiem na południowy wschód od boi kierunkowej”, a więc poza obrębem toru wodnego, nie hamując ruchu statków. Od tego czasu wiele łajna mewiego zaschło na rdzy. Mewy, wypasione i gładkie, z oczkami jak szklane paciorki po bokach główek, latały przy każdej pogodzie, niekiedy. Tuż ponad resztkami kabiny nawigacyjnej, tak nisko, że można by je chwycić, to znów wysoko w górze, chaotycznie lub według planu, którego niepodobna było odcyfrować, pryskały w locie śluzowatym łajnem i nie trafiały nigdy w miękką toń morza, tylko zawsze w zardzewiałe nadbudówki mostku. Twarde, matowe, przypominające wapno grudki odchodów leżały gęsto obok siebie albo też kupkami jedne na drugich. I zawsze, ilekroć siedzieliśmy na wraku, czyjeś paznokcie nóg czy rąk usiłowały oderwać te grudki. Dlatego właśnie łamały nam się paznokcie, a nie dlatego, żebyśmy je obgryzali - z wyjątkiem Schillinga, który stale to robił i miał paznokcie jak nity. Tylko Mahlke posiadał długie, chociaż zżółkłe od ciągłego nurkowania, paznokcie i zachowywał je w tym stanie, bo ani ich nie ogryzał, ani nie wyskubywał mewiego łajna. On jeden też nigdy nie jadł odskrobanych ekskrementów, podczas gdy my żuliśmy wapienne grudki jak okruchy muszli, skoro okazja sama nam się narzucała, i wypluwaliśmy pieniący się śluz za burtę. Nie miało to żadnego smaku albo tylko smak gipsu, mączki rybnej lub wszystkiego, co tylko można sobie było wyobrazić szczęścia, dziewczyny, Pana Boga Winter, który wcale dobrze śpiewał, powiadał: „Wiecie, że tenorzy codziennie jadają łajno mew?” Ptaki często łapały w locie naszą z wapnem zmieszaną ślinę i widocznie nic nie zauważały. Kiedy wkrótce po wybuchu wojny Joachim Mahlke skończył czternaście lat, nie umiał ani pływać, ani jeździć na rowerze, w ogóle niczym się nie wyróżniał i nie miał jeszcze owego jabłka Adama, które później zwabiło kota. Był zwolniony z gimnastyki i pływania, ponieważ przedstawił zaświadczenie lekarskie, stwierdzające, że jest chorowity. Zanim jeszcze Mahlke nauczył się jeździć na rowerze i sztywny, zaciekły, z odstającymi czerwonymi uszami i wygiętymi na boki kolanami, które skakały w górę i w dół, przedstawiał komiczny widok, zgłosił się w czasie zimowego sezonu w krytej pływalni w Niederstadt* na naukę pływania, ale zrazu przydzielono go do suchej zaprawy razem z chłopcami od ośmiu do dziesięciu lat Jeszcze i następnego lata nie dał rady. Kąpielowy w Brösen, typowa postać kąpielowego z cienkimi, pozbawionymi owłosienia nogami, dźwigającymi tułów jak boja, ciasno opięty

materiałem zakrywającym marynarski tatuaż, musiał najpierw pomusztrować Mahlkego na piasku, a potem wziąć go na wędkę Kiedy jednak odpływaliśmy mu każdego popołudnia sprzed nosa i opowiadali potem cuda o zatopionym minowcu, nabrał potężnego rozpędu, w ciągu dwóch tygodni nauczył się i zaczął pływać swobodnie. * Wszystkie nazwy miejscowości, dzielnic, ulic itp na terenie byłego Wolnego Miasta Gdańska zgodnie z zastosowaną przez autora konwencją pozostawiono w brzmieniu niemieckim. Z powagą i pilnie sunął pomiędzy molem z dużą trampoliną i zakładem kąpielowym tam i z powrotem i nabrał już pewnej wprawy, kiedy rozpoczął koło falochronu mola ćwiczenia w nurkowaniu, początkowo wydobywał zwykłe bałtyckie muszle, potem nurkował po butelkę z piaskiem, którą rzucał dosyć daleko. Widocznie w krótkim czasie doprowadził do tego, że za każdym razem podnosił z dna swoją flachę, bo kiedy zaczął nurkować u nas, z okrętu, nie był już początkującym. Błagał, żebyśmy pozwolili mu popłynąć z nami. Zamierzaliśmy właśnie, sześciu czy siedmiu chłopa, rozpocząć nasz codzienny kurs i moczyliśmy się ceremonialnie w płytkim kwadracie ogólnego kąpieliska, kiedy Mahlke stanął na molo - Weźcie mnie ze sobą. Na pewno dam radę. Na szyi wisiał mu śrubokręt i odwracał uwagę od grdyki. - No, dobrze! - Mahlke popłynął z nami, prześcignął nas pomiędzy pierwszą a drugą łachą, a myśmy nie zadali sobie trudu, żeby go dogonić - Niech się wyhasa! Kiedy Mahlke płynął żabką, śrubokręt tańczył wyraźnie pomiędzy jego łopatkami, ponieważ miał drewniany trzonek Kiedy płynął na wznak, drewniany trzonek skakał mu po piersi, ale nigdy zupełnie nie zasłaniał owej fatalnej chrząstki pomiędzy podbródkiem a obojczykami, która pruła wodę niby płetwa grzbietowa i pozostawiała za sobą ślad na wodzie. Potem Mahlke pokazał, co potrafi. Nurkował kilka razy z rzędu, na krótko, ze swoim śrubokrętem i przynosił to, co się dało odśrubować po dwu- lub trzykrotnym zanurzeniu pokrywy, części oszalowania, kawałek generatora, znalazł też na dole linę i przy pomocy przeżartego rdzą splotu drutów wyciągnął z dziobu autentycznego Minimaxa, no i aparat - zresztą niemieckiej produkcji - okazał się jeszcze zdatny do użytku, Mahlke udowodnił nam to, gasił pianą, pokazał nam, jak się to robi, gasił pianą zielone jak szkło morze - i od pierwszego dnia objawił się nam w całej swej wspaniałości. Strzępki piany leżały jeszcze w kształcie wysepek i wydłużonych pasemek na płytkich, równych falach, wabiły mewy, odpychały je, wpadały na siebie i dryfowały w kierunku plaży jak płatki skwaśniałej śmietanki, wtedy i Mahlke zrobił fajrant, przykucnął w cieniu kabiny nawigacyjnej, a skóra jego zrobiła się, nie, była już od dawna, ziarnisto-ściągnięta, jeszcze zanim zabłąkane strzępki piany osiadły znużone na mostku i zaczęły drzeć za lada powiewem. Mahlke trząsł się, a grdyka mu latała, śrubokręt pląsał na drgających obojczykach Nawet plecy Mahlkego, częściowo serowatobiałe, od ramion w dół spalone na raka, z których skóra łuszczyła się wciąż od nowa po obu stronach kręgosłupa o wystających, zębatych kręgach, nawet jego plecy były pokryte gęsią skórką i wstrząsały się od dreszczy Żółtawe wargi Mahlkego miały sine obwódki i odsłaniały dzwoniące zęby. Wielkimi, wymoczonymi rękami usiłował przytrzymać kolana obtarte na grodzi pokrytej muszlami, by w ten sposób zapanować nad swym ciałem i zębami. Hotten Sonntag - a może to byłem ja? - natarł na Mahlkego — Człowieku, żebyś tylko czego nie złapał Musimy przecież wracać. Śrubokręt nabrał rozsądku. W tamtą stronę płynęliśmy dwadzieścia pięć minut licząc od mola, a trzydzieści pięć od

kąpieliska. Droga powrotna zajmowała dobre trzy kwadranse. Mógł być nie wiem jak wypompowany, ale zawsze przypływał przynajmniej minutę przed nami do granitowego mola. Przewagę z pierwszego dnia utrzymywał i nadal. Za każdym razem, zanim dotarliśmy do krypy - tak nazywaliśmy minowiec - Mahlke zdążył już raz dać nurka i w chwili gdy prawie równocześnie dotykaliśmy rękami, wymoczonymi jak ręce praczek, rdzy i mewiego łajna na mostku lub chwytaliśmy za wystające tarcze obrotowe, pokazywał nam bez słowa jakieś zawiasy, coś, co się dało łatwo odśrubować, i trząsł się już, chociaż od czasu drugiej czy trzeciej wyprawy smarował się zawsze grubo i obficie Niveą, bo kieszonkowych pieniędzy Mahlke miał zawsze dosyć. Mahlke był w domu jedynym dzieckiem. Mahlke był półsierotą. Ojciec Mahlkego nie żył. Zarówno w zimie, jak i w lecie Mahlke chodził w staromodnych wysokich butach, które odziedziczył chyba po ojcu. Na sznurowadle do wysokich czarnych butów Mahlke zawieszał na szyi śrubokręt. Teraz dopiero przypomina mi się, że Mahlke nosił jeszcze coś na szyi i robił to z określonych powodów; ale śrubokręt bardziej wpadał w oczy. Nosił go prawdopodobnie od dawna, tylko myśmy na to nigdy nie zwrócili uwagi; z pewnością jednak od czasu, kiedy w kąpielisku przechodził suchą zaprawę i musiał wykonywać różne ruchy na piasku, miał na szyi srebrny łańcuszek, na którym wisiało coś srebrzyście katolickiego: Matka Boska. Mahlke nigdy nie zdejmował łańcuszka z szyi, nawet podczas gimnastyki; bo ledwie rozpoczął suchą zaprawę i pływanie na wędce w zimowej krytej pływalni w Niederstadt, pojawił się również w sali gimnastycznej i nigdy już nie okazywał zaświadczeń domowego lekarza. Medalik chował się w wycięciu koszulki gimnastycznej, albo też srebrna Madonna spoczywała na białym materiale tuż pod czerwonym pasem na piersi. Mahlke nie pocił się na poręczach. I nie opuszczał nawet ćwiczeń na koniu, które wykonywało tylko trzech czy czterech najlepszych z pierwszej grupy; zgięty i grubokościsty, szybował od odskoczni ponad długim skórzanym wałkiem i z łańcuszkiem oraz przekrzywioną Madonną lądował na macie, wzbijając tuman kurzu. Kiedy uczepiony zgiętymi kolanami drążka wykonywał przewroty - później udawało mu się w brzydkiej postawie przekręcić się nawet o dwa razy więcej niż Hottenowi Sonntagowi, naszemu najlepszemu gimnastykowi — kiedy zatem na siłę wyduszał z siebie trzydzieści siedem obrotów, medalik wysuwał się spod koszulki gimnastycznej i srebrny wisiorek trzydzieści siedem razy wirował wokół trzeszczącego drążka, wyprzedzając ciemnoblond włosy, nie mogąc oderwać się od szyi i odzyskać wolności, bo Mahlke prócz wybujałej grdyki miał jeszcze wystającą potylicę, która u nasady włosów wyraźnym załamaniem hamowała zsuwa- jący się, rozhuśtany przewrotami łańcuszek. Śrubokręt wisiał ponad medalikiem i sznurowadło zakrywało częściowo łańcuszek. Pomimo to narzędzie nie spychało medalika na drugi plan, bo zakończony drewnianą rączką przedmiot nie był dopuszczony do sali gimnastycznej. Nasz nauczyciel wychowania fizycznego, profesor Mallenbrandt, znany w środowisku gimnastyków z tego, że napisał podręcznik gry w palanta, zabronił Mahlkemu noszenia śrubokrętu na sznurowadle podczas ćwiczeń. Amuletu na szyi Mahlkego Mallenbrandt nigdy nie kwestionował, gdyż poza wychowaniem fizycznym i geografią uczył jeszcze religii i aż do drugiego roku wojny zdołał utrzymać przy drążku i na poręczach niedobitki Związku Gimnastycznego Robotników Katolickich. Tak więc śrubokręt musiał czekać w szatni, zawieszony na haczyku nad koszulą, podczas gdy srebrna, trochę już wytarta Madonna na szyi Mahlkego mogła uczestniczyć w jego karkołom- nych ćwiczeniach. Zwyczajny śrubokręt: masywny i tani. Żeby odkręcić i wydobyć na powierzchnię wąski

szyldzik, nie większy od tabliczki z nazwiskiem u drzwi wejściowych mieszkania, przytwierdzony dwiema śrubkami, Mahlke często musiał nurkować pięć lub sześć razy, zwłaszcza kiedy szyldzik był umocowany na częściach metalowych i obie śruby zardzewiały. Za to czasami, kiedy używał śrubokrętu jako łomu, udawało mu się większe i gęsto zapisane tabliczki wyrywać wraz ze śrubami ze zbutwiałej deski oszalowania i prezentować nam swą zdobycz na mostku kapitańskim. Gromadził te szyldziki bez zapału, wiele z nich podarował Winterowi i Jürgenowi Kupka, którzy bez wyboru zbierali wszystko, co się dało odśrubować, nawet tabliczki z oznaczeniem ulic i mniejsze, z publicznych ustępów; Mahlke zabierał do domu tylko takie rzeczy, które nadawały się do jego rupieciarni. Mahlke nie ułatwiał sobie życia: kiedy myśmy drzemali na krypie, on pracował pod wodą. My odskrobywaliśmy mewie łajno, brązowieliśmy jak cygara, a który z nas miał jasne włosy, temu płowiały one na kolor słomy; Mahlke zaś nabawiał się wciąż nowych oparzeń od słońca. Podczas gdy my obserwowaliśmy ruch okrętów na północ od boi kierunkowej, on miał wzrok nieprzerwanie skierowany w dół: zaczerwienione, trochę podrażnione powieki z skąpymi rzęsami dokoła jasnoniebieskich, zdaje mi się, oczu, które dopiero pod wodą rozbłyskiwały zaciekawieniem. Wielokrotnie Mahlke wracał bez tabliczki, bez zdobyczy, ale ze złamanym lub beznadziejnie wygiętym śrubokrętem. Pokazywał nam go i to robiło na nas wrażenie. Ruch, jakim przez ramię rzucał śrubokręt w morze i drażnił mewy, nie wypływał ani z tępego rozczarowania, ani z bezsensownej wściekłości. Nigdy też Mahlke nie rzucał zepsutego narzędzia z udawaną lub prawdziwą obojętnością. Nawet ten gest miał nam powiedzieć: teraz pokażę wam coś lepszego! a pewnego dnia - właśnie zawinął do portu dwukominowy statek szpitalny i po krótkim zgadywaniu ustaliśmy, że jest to „Kaiser” z linii do Prus Wschodnich - Joachim Mahlke opuścił się do pomieszczeń dziobowych bez śrubokrętu, zniknął w wyłamanym, zielonym jak łupek luku Tuż pod powierzchnią wody, dwoma palcami zatkał sobie nos, głowa i gładko przylegające, od pływania i nurkowania na środku rozdzielone przedziałkiem włosy zniknęły pierwsze, potem wciągnął plecy i pośladki, raz jeszcze odbił się w lewo, po czym obiema stopami odepchnął się od brzegu luku skośnie w dół, w mroczne, chłodne akwarium, do którego przez otwarte iluminatory dochodziło światło zaniepokojone kolki, nieruchoma ławica minogów, kołyszące się, wciąż jeszcze mocno uczepione hamaki w kubryku, sfilcowane i opasane zwojami morszczynu, w których śledzie miały swoje pokoje dziecinne. Z rzadka jakiś zabłąkany dorsz O węgorzach tylko pogłoski. Ani jednej flądry. Przytrzymywaliśmy lekko drżące kolana, przeżuwaliśmy mewie łajno na papkę, byliśmy średnio zaciekawieni, na wpół zmęczeni, na wpół pochłonięci, liczyliśmy kutry płynące w szyku, czepialiśmy się widoku kominów statku szpitalnego, wypuszczających wciąż jeszcze pionowo dym, spoglądaliśmy na siebie z ukosa — długo tkwił tam na dole! — mewy zataczały kręgi, fale nad dziobem bulgotały, załamywały się na podstawie wymontowanego działa dziobowego - klaskanie za mostkiem, gdzie między wentylatorami woda odbijała się, liżąc wciąż te same nity, wapno pod paznokciami, swędzenie suchej skóry, migotanie, dolatujący z wiatrem terkot silników, odciśnięte pośladki, na wpół sztywne członki, siedemnaście topoli pomiędzy Brösen a Glettkau - wtedy nagle wyprysnął z siną brodą, żółtawy ponad kośćmi policzków, z przedziałkiem dokładnie na środku głowy, porwał za sobą wodę w luku i po kolana w wodzie zatoczył się na dziobie, chwycił się sterczącej podstawy działa, opadł na kolana, patrzył nieprzytomnie, musieliśmy go wciągnąć na mostek Ale chociaż ciekła mu jeszcze woda z nosa i kącików ust, pokazał nam swój łup stalowy śrubokręt z jednej sztuki Było to narzędzie angielskiego pochodzenia Widniał na nim napis Sheffield Ani odrobiny rdzy, bez szczerb, jeszcze pokryty warstwą tłuszczu - woda zbierała się na nim w kuleczki, staczające się w dół Ten ciężki, powiedzmy niezniszczalny śrubokręt Joachim Mahlke nosił stale przeszło rok, uwiązany na sznurowadle u szyi, nawet wtedy, gdy rzadziej lub nawet wcale nie

wypływaliśmy do krypy, i uprawiał w stosunku do niego rodzaj kultu, pomimo, a może właśnie dlatego, że był katolikiem, dawał go na przykład przed lekcją gimnastyki profesorowi Mallenbrandtowi na przechowanie w obawie przed kradzieżą i zabierał nawet do kaplicy Marii Panny Mahlke chodził bowiem nie tylko w niedzielę, ale również w powszednie dni, przed rozpoczęciem nauki, na wczesną mszę do kaplicy przy Manneweg, za spółdzielczym osiedlem Neuschottland On i jego angielski śrubokręt nie mieli daleko do kaplicy Mani Panny, z Osterzeile przez Bärenweg Duzo dwupiętrowych budynków, również wille z dwuspadowymi dachami, kolumnowymi portalami i karłowatymi drzewkami owocowymi Potem dwa rzędy szeregowych domków, nie otynkowanych lub z zaciekami na tynkach Tramwaj skręcał na prawo, a wraz z nim przewody na tle przeważnie na wpół pokrytego chmurami nieba Z lewej strony piaszczyste, mizerne ogródki działkowe kolejarzy altany i klatki dla królików z czerwonoczarnego drewna z wycofanych wagonów towarowych Za nimi semafory nad torami w kierunku wolnocłowego portu Silosy, ruchome lub martwe dźwigi Obce, jaskrawe nadbudówki frachtowców Wciąż jeszcze te same dwa szare okręty liniowe ze staromodnymi wieżyczkami, pływający dok, zakłady piekarnicze „Germania”, a niewysoko w górze kilka łagodnie kołyszących się, sytych, srebrzystych balonów na uwięzi Po prawej ręce zaś, na wpół wysunięte przed dawną szkołę im Heleny Lange, obecnie im Gudrun, która zasłaniała stalowy, chaos stoczni Schichaua z wyjątkiem ogromnego żurawia obrotowego, starannie pielęgnowane kryte boiska sportowe, świeżo malowane bramki, na krótko strzyżonej trawie biało oznaczone pola karne, w niedzielę niebiesko-zółci przeciwko Schellmühl 98 bez trybun, ale nowoczesna, na jasnozółto otynkowana hala gimnastyczna o wysokich oknach, rzecz osobliwa, z wylanym smołą krzyżem na jasnoczer-wonym dachu, z kaplicy Marii Panny bowiem, dawnej sali gimnastycznej klubu sportowego Neuschottland, musiano zrobić prowi- zoryczny kościół, ponieważ kościół Serca Jezusowego był zbyt odległy i mieszkańcy Neuschottland, Schellmühl oraz osiedla pomiędzy Osterzeile a Westerzeile, przeważnie stoczniowcy, pracownicy poczty i kolejarze, latami całymi słali podania do Oliwy, gdzie znajdowała się siedziba biskupa, aż wreszcie, jeszcze za czasów Wolnego Miasta, zakupiono, przebudowano i konsekrowano halę gimnastyczną Ponieważ jednak, pomimo barwnych obrazów i ozdobnych dekoracji, pochodzących z piwnic i rupieciarni prawie wszystkich kościołów parafialnych biskupstwa, a nawet od prywatnych właścicieli, sportowy charakter wnętrza kaplicy Marii Panny nie dał się zaprzeczyć ani ukryć — nawet woń kadzidła i świec woskowych nie zawsze i w niedostatecznej mierze zagłuszała stęchły zapach kredy, skóry i potu gimnastyków z ubiegłych lat i mistrzostw w piłce ręcznej - kaplica miała w sobie coś niezniszczalnie ewangehcko-surowego, fanatyczną trzeźwość sali modłów W neogotyckim, z końcem dziewiętnastego stulecia zbudowanym z cegieł kościele Serca Jezusowego, który wznosił się poza osiedlami, w pobliżu dworca podmiejskiego, stalowy śrubokręt Joachima Mahlkego wydawałby się czymś rażącym i świętokradczo brzydkim W kaplicy Marii Panny mógł on to wysokogatunkowe angielskie narzędzie nosić zupełnie otwarcie bowiem, pomimo że we wszystkich kątach stały pomalowane, pozłacane i plastycznie błogosławiące gipsowe figury, kaplica ze swą starannie utrzymaną podłogą, wyłożoną linoleum, z kwadratowymi, sięgającymi Tuż pod strop szybami z mlecznego szkła, z porządnie wykonanymi żelaznymi uchwytami w podłodze, dawniej gwarantującymi dobre umocowanie i bezpieczeństwo drążków, z żelaznymi, chociaż na biało otynkowanymi dźwigarami pod sufitem z gruboziarnistego betonu, noszącego ślady oszalowania, dźwigarami, do których ongiś były przytwierdzone kółka, trapez i pół tuzina lin do wspinania, była jednak raczej nowoczesną, chłodną, rzeczową kaplicą, tak że swobodnie zwisający stalowy śrubokręt, któremu modlący się, potem przyjmujący komunię gimnazjalista pozwalał dyndać na swojej piersi, nie uraziłby z pewnością uczuć ani

nielicznych uczestników wczesnej mszy świętej, ani księdza Guzewskiego czy też jego zaspanego ministranta, którym często ja bywałem. Nieprawda! Mojej uwagi ten przedmiot na pewno by nie uszedł. Kiedy tylko służyłem do mszy, nawet podczas modlitwy na stopniach ołtarza starałem się zawsze mieć ciebie na oku, i to z kilku powodów, ale ty widocznie nie chciałeś do tego dopuścić, chowałeś śrubokręt na sznurowadle pod koszulę i dlatego miałeś wyraźne, przypominające kształtem śrubokręt plamy od smarów na materiale koszuli Mahlke klęczał - patrząc od strony ołtarza - w drugiej ławce po lewej stronie i spojrzenie szeroko otwartych, zdaje mi się, jasnoszarych, zaognionych od nurkowania i pływania oczu kierował ku Matce Boskiej, ku jej ołtarzowi. A pewnego dnia - nie pamiętam, którego to było roku czy podczas pierwszych letnich wakacji na krypie, wkrótce gdy skończyła się draka we Francji, czy następnego lata? — pewnego gorącego, parnego dnia, kiedy w ogólnym kąpielisku panował tłok, chorągiewki zwisały sflaczałe, ciała pęczniały, kioski z napojami chłodzącymi robiły duze obroty, spalone stopy przebiegały po kokosowych chodnikach przed zamkniętymi kabinami, pełnymi chichotów, pomiędzy rozbrykanymi dziećmi, które tarzały się, brudziły, rozcinały sobie nogi, i kiedy pośród dzisiejszego dwudziestotrzyletniego pokolenia, u stóp troskliwie pochylonych dorosłych, mniej więcej trzyletni bachor uderzał monotonnie drewnianą pałeczką w dziecięcy blaszany bębenek, zamieniając popołudnie w piekielną kuźnię — otóż tego dnia urwaliśmy się, popłynęliśmy do naszej krypy, staliśmy się dla lornetki kąpielowego na plaży szóstką malejących głów, a jedna była na przedzie i jako pierwsza u celu. Rzuciliśmy się na ochłodzoną wiatrem, a zarazem rozpaloną rdzę i mewie łajno i nic nas nie mogło poruszyć z miejsca, podczas gdy Mahlke zdążył już dwa razy być na dole. Wrócił z czymś ciężkim w lewej ręce, szperał w dziobie i w kubryku, w na wpół przegniłych, bezwładnie zwisających lub wciąż jeszcze mocno napiętych hamakach i pod nimi, w morszczynowych zaroślach, pośród rojów migocących kolek i pierzchających minogów, w pozarastanych i rozmokłych rupieciach, będących ongiś workiem mata Witolda Duszyńskiego albo Lisińskiego, i znalazł brązową plakietkę wielkości dłoni, na której po jednej stronie, pod małym, wypukłym polskim orłem widniało nazwisko jej właściciela oraz data przyznania, po drugiej zaś płaskorzeźba wąsatego generała po chwili pocierania piaskiem i sproszkowanym łajnem mew napis oblegający plakietkę objaśnił nas, że Mahlke wydobył na światło dzienne podobiznę marszałka Piłsudskiego. Przez dwa tygodnie Mahlke polował już tylko na plakietki, znalazł też coś w rodzaju cynowego talerza pamiątkowego z regat żeglarskich na redzie w Gdyni w trzydziestym czwartym roku - a w śródokręciu, jeszcze przed maszynownią, w wąskiej i trudno dostępnej mesie oficerskiej, wyszperał srebrny ryngraf wielkości marki, ze srebrnym uszkiem do zawieszania, odwrotna strona ryngrafu była niezwykle płaska i starta, przednia zaś bogato rzeźbiona i ozdobiona mocno wypukłym wizerunkiem Mani Panny z Dzieciątkiem. Była to, jak głosił również wypukły napis, słynna Matka Boska Częstochowska, i Mahlke, odkrywszy na mostku, co mu się udało wyłowić, nie oczyścił srebra, pozostawił czarniawą patynę, chociaż proponowaliśmy mu piasek do szorowania. Podczas gdy my kłóciliśmy się jeszcze i koniecznie chcieliśmy, żeby srebro się świeciło, on ukląkł w cieniu kabiny nawigacyjnej i tak długo przesuwał znalezisko przed swoimi kościstymi kolanami, aż wizerunek znalazł się pod odpowiednim kątem dla jego spuszczonych do modlitwy oczu. Śmieliśmy się, kiedy siny i trzęsący się kreślił wymoczonymi palcami znak krzyża, usiłował odmawiać pacierz drżącymi wargami i mamrotał coś po łacinie za kabiną nawigacyjną. Dziś myślę, że już wówczas było to coś z jego ulubionych sekwencji, rozbrzmiewających tylko w piątek przed Niedzielną Palmową „Virgo virginum, praeclara, mihi lam non sis amara”. Później, kiedy nasz dyrektor, profesor Klohse, zabronił Mahl-kemu publicznego noszenia polskiego medalu w szkole — Klohse był amtsleiterem, ale z rzadka tylko wykładał w

mundurze partyjnym - Joachim zadowalał się dawnym małym amuletem i stalowym śrubokrętem, dyndającym pod jabłkiem Adama, które pewnemu kotu wydało się myszką Mahlke powiesił sczerniałą srebrną Matkę Boską pomiędzy brązowym profilem Piłsudskiego a pocztówkowym zdjęciem komodora Bontego, bohatera spod Narviku. II Czy ta adoracja była jedynie żartem? Wasz dom stał przy Westerzeile. Twoje poczucie humoru, jeżeli je w ogóle posiadałeś, było osobliwego rodzaju. Ależ nie, wasz dom znajdował się przy Osterzeile. Zresztą i tak wszystkie ulice osiedla wyglądały jednakowo. Wystarczyło, żebyś jadł kawałek chleba z masłem, a już pękaliśmy ze śmiechu, zarażając się nim nawzajem. Dziwiliśmy się, kiedy musieliśmy się śmiać z ciebie. Gdy jednak profesor Brunies zapytał wszystkich uczniów z naszej klasy o ich przyszły zawód, a ty — wówczas umiałeś już pływać — odpowiedziałeś mu „Ja zostanę klownem i będę rozśmieszał ludzi”, w czworokątnej klasie nikt się nie roześmiał - a ja przestraszyłem się, bo kiedy Mahlke oświadczył, że pragnie być klownem w cyrku lub gdzie indziej, zrobił bardzo poważną minę i naprawdę można się było obawiać, że pobudzi kiedyś ludzi do okropnego śmiechu, choćby wsuniętą między numer z dzikimi zwierzętami a akrobacje na trapezie publiczną adoracją Marii Panny, ale to chyba było serio, ta modlitwa na krypie - czy też chciałeś nam tylko zrobić kawał? Mieszkał przy Osterzeile, a nie przy Westerzeile. Jednorodzinny dom znajdował się obok, pomiędzy i naprzeciw takich samych domków jednorodzinnych, które różniły się tylko numeracją, ewentualnie różnymi wzorami lub sposobem podpięcia firanek, ale bynajmniej nie roślinnością w wąskich ogródkach przed domami. W każdym takim ogródku był też umieszczony na słupku domek dla ptaków i glazurowane ozdoby żaby, muchomory albo karzełki. Przed domem Mahlkego przykucnęła ceramiczna żaba Ale również przed następnym i jeszcze dalszym domkiem siedziały zielone ceramiczne żaby. Krótko mówiąc, był to numer dwudziesty czwarty i Mahlke mieszkał, jeśli szło się od strony Wolfsweg, w czwartym domu po lewej stronie ulicy Osterzeile, podobnie jak równoległa do niej Westerzeile, stykała się pod kątem prostym z Bärenweg, równoległą do Wolfsweg Kto szedł przez Westerzeile od strony Wolfsweg, widział, ponad czerwonymi dachówkami, po lewej ręce przednią i zachodnią stronę wieży z oksydowaną cebulastą kopułą Kto szedł w tym kierunku przez Osterzeile, widział ponad dachami po prawej ręce przednią i wschodnią stronę tej samej dzwonnicy, kościół Serca Jezusowego znajdował się bowiem dokładnie pomiędzy Osterzeile a Westerzeile, po przeciwległej stronie Bärenweg, i czterema tarczami zegarowymi pod zieloną cebulastą kopułą wskazywał czas całej dzielnicy, od placu Maxa Halbego po katolicką kaplicę Marii Panny, która nie miała zegara, od Magdeburger Strasse po Posadowskiweg, w pobliżu Schellmuhl, i dzięki niemu zarówno ewangeliccy jak katoliccy robotnicy, urzędnicy, sprzedawczynie, uczniowie szkół podstawowych i gimnazjaliści, niezależnie od wyznania, mogli stawiać się punktualnie do pracy czy w szkole. Ze swego pokoju Mahlke widział tarczę zegara po wschodniej stronie wieży. Urządził sobie izdebkę na poddaszu, między lekko pochylonymi ścianami, z deszczem i gradem. Tuż nad swoją czupryną z przedziałkiem pośrodku głowy, była to mansarda pełna chłopięcych rupieci, od zbioru motyli po fotosy ulubionych aktorów, lotników z wysokimi odznaczeniami i generałów wojsk pancernych, pomiędzy nimi zaś nie oprawiona reprodukcja Madonny Sykstyńskiej z dwoma pyzatymi aniołkami na samym dole obrazu, wspomniany już medal Piłsudskiego i pobożny, poświęcony amulet z Częstochowy obok fotografii komodora zespołu niszczycieli spod Narviku. Już podczas pierwszych odwiedzin zwróciła moją uwagę wypchana biała sowa Mieszkałem

niedaleko, na Westerzeile, ale nie o mnie mamy mówić, tylko o Mahlkem albo o Mahlkem i o mnie, lecz zawsze ze względu na Mahlkego, ponieważ on miał przedziałek na środku głowy, nosił wysokie buty, miał to lub owo zawieszone na szyi, żeby odwrócić uwagę wiecznego kota od wiecznej myszy, klęczał przed ołtarzem Marii Panny, był nurkiem z wciąż świeżymi oparzeniami od słońca, wyprzedzał nas zawsze, choć brzydko skurczony, o dobry kawałek, i ledwie nauczył się pływać, chciał później, po ukończeniu szkoły i tak dalej, zostać klownem w cyrku i doprowadzać ludzi do śmiechu. Sowa miała również pełen powagi przedziałek na środku głowy i tak samo jak Mahlke miała cierpiącą, łagodną i zdecydowaną, jak gdyby wewnętrznym bólem zęba wywołaną minę Zbawcy. To ojciec pozostawił mu w spadku tego dobrze spreparowanego, tylko lekko podbarwionego ptaka, którego szpony obejmowały brzozową gałąź. Dla mnie, starającego się nie widzieć ani sowy, ani reprodukcji Madonny, ani srebrnego ryngrafu z Częstochowy, centralnym punktem izdebki był gramofon, który Mahlke z mozołem wydobył z okrętu. Płyt na dole nie znalazł. Widocznie rozpuściły się. Dosyć nowoczesne pudło z korbą i ruchomym ramieniem na igły wyszperał w owej mesie oficerskiej, która obdarzyła go już srebrnym medalem i paru innymi przedmiotami. Kabina leżała w śródokręciu, a więc w miejscu dla nas, nawet dla Hottena Sonntaga, niedostępnym. Bo my nurkowaliśmy tylko do części dziobowej i nie mieliśmy odwagi przeciskać się przez ciemną grodź, w której ledwie migotały czasem ryby, do maszynowni i przylegających do niej wąskich kajut. Na krótko przed końcem pierwszych wakacji spędzonych na krypie Mahlke zdobył ten gramofon — zresztą, podobnie jak gaśnica, niemieckiej produkcji - nurkując chyba ze dwanaście razy, przy czym holował pudło metr po metrze w kierunku dziobu aż pod luk w pokładzie i wreszcie wywindował je na tej samej linie, za pomocą której wydobył przedtem Minimaxa do nas, na górę, na mostek. Z drzewa i korka, naniesionego przez wodę, musieliśmy zmajstrować tratwę, żeby przewieźć na ląd skrzynkę, której korba była zardzewiała Holowaliśmy ją na zmianę, Mahlke nie ciągnął wcale Tydzień później gramofon stał w jego izdebce zreperowany, naoliwiony, z pobrązowanymi częściami metalowymi. Talerz do płyt był pokryty nowym filcem. Nakręciwszy gramofon, Mahlke puścił w ruch pusty, jaskrawozielony talerz. Stał ze skrzyżowanymi rękami obok białej sowy na brzozowej gałęzi. Jego mysz spoczywała nieruchomo. Ja stałem plecami do sykstyńskiego oleodruku, spoglądałem to na pusty, lekko kołyszący się talerz gramofonowy, to przez okno mansardy, ponad jasnoczerwonymi dachami, w kierunku kościoła Serca Jezusowego z zegarem od frontu i zegarem po wschodniej stronie cebulastej wieży Zanim wybiła szósta, sprężyna gramofonu z minowca rozkręciła się z monotonnym szumem i mechanizm stanął. Mahlke wielokrotnie nakręcał pudło, oczekując ode mnie nie zmniejszonego zainteresowania nowym ceremoniałem; wiele różnych, stopniowanych dźwięków, celebrowany pusty bieg. Wówczas Mahlke nie miał jeszcze płyt. Książki stały na długiej, wygiętej półce. Czytał przecież dużo, również książki religijne. Obok kaktusów na parapecie okna, obok modelu torpedowca klasy „Wilk” i modelu awiza „Świerszcz”, trzeba jeszcze wymienić szklankę z wodą, która stała koło miednicy na komodzie, zawsze była mętna i ukazywała na dnie grubą na palec warstwę cukru. W szklance tej Mahlke co rano mieszał wodę z cukrem, z uwagą, aż do uzyskania mlecznobiałego płynu, który miał nadać sztywność jego z natury cienkim i rozsypującym się włosom, przy czym jednak nie usuwał osadu z dnia poprzedniego. Zaproponował mi kiedyś ten środek i wczesałem sobie ocukrzoną wodę we włosy. Rzeczywiście po nasmarowaniu tym utrwalającym płynem fryzura zrobiła się szklisto-sztywna i trzymała się aż do wieczora: głowa mnie swędziała, ręce lepiły się, podobnie jak dłonie Mahlkego, od sprawdzającego skutki przyczesywania — może zresztą wyobrażam sobie tylko, że się lepiły, a one wcale nie

były lepkie. Pod nim, w trzech pokojach, z których tylko dwa były używane, mieszkała jego matka ze swoją starszą siostrą. Obie ciche, kiedy on był w domu, zalęknione i dumne z chłopca, bo Mahlke uchodził, sądząc po świadectwach, za dobrego ucznia, chociaż nie za prymusa. Był o rok starszy od nas - co obniżało trochę wartość ocen — ponieważ matka i ciotka o rok później posłały wątłego czy, jak one mówiły, chorowitego chłopca do szkoły podstawowej. Nie był lizusem, wkuwał umiarkowanie, każdemu pozwalał odpisywać, nigdy nie skarżył, poza lekcjami gimnastyki nie objawiał szczególnych ambicji, miał widoczny wstręt do świńs- kich kawałów, robionych przez uczniów z tercji, i interweniował, kiedy Hotten Sonntag przyniósł do klasy zatkniętą na gałąź prezerwatywę, znalezioną pomiędzy ławkami w parku Steffena, i wsunął ją na klamkę u drzwi. Chciano zrobić kawał profesorowi Treuge, półślepemu belfrowi, który właściwie powinien był być na emeryturze. Już ktoś krzyknął z korytarza: - Idzie! - kiedy Mahlke przecisnął się ze swojej ławki, podszedł wolnym krokiem do drzwi j przez papier śniadaniowy usunął prezerwatywę z klamki. Nikt się temu nie sprzeciwił. Znowu nam zaimponował; a teraz mogę powiedzieć: dzięki temu, że nie był lizusem, wkuwał umiarkowanie, wszystkim pozwalał odpisywać, nie objawiał żadnych ambicji, poza lekcjami gimnastyki, i nie brał udziału w zwykłych świństwach, był w naszych oczach owym niezwykłym Mahlkem, który zbierał oklaski to w wyszukany, to w ekstrawagancki sposób; ostatecznie chciał przecież występować kiedyś na arenie, może nawet na scenie teatralnej, wprawiał się jako klown, usuwając śliskie prezerwatywy przyjmował pomruk uznania i był już niemal klownem, kiedy zawieszony na zgiętych kolanach wykonywał obroty wokół drążka, a srebrna Madonna wirowała w kwaśnych wyziewach sali gimnastycznej. Ale największy aplauz zdobył Mahlke podczas wakacji letnich na zatopionym okręcie, chociaż nie mogliśmy sobie wyobrazić jego zapamiętałego nurkowania jako przebojowego numeru cyrkowego. Nie śmieliśmy się też nigdy, kiedy siny i trzęsący się zanurzał się raz po raz w głąb wraku i wydobywał z niego coś, żeby nam to pokazać. Zawsze mówiliśmy z poważnym podziwem: — Byczo, bracie, pierwsza klasa. Chciałbym mieć twoje nerwy. Jesteś morowy facet, Joachimie. Jakeś to znowu skombinował, co? Uznanie robiło mu dobrze i łagodziło ruchy skoczka na jego szyi; równocześnie jednak wprawiało go w zmieszanie i dodawało bodźca owemu skoczkowi. Przeważnie machał tylko lekceważąco ręką, czym zyskiwał nowy poklask. Nie był przecież pyszałkiem; nigdy nie powiedziałeś: - Zrób to samo. - Albo: - Niech to któryś z was spróbuje zrobić. — Albo: — Żaden z was jeszcze tego nie dokazał: zlazłem przedwczoraj cztery razy, raz po razie, na dół do kambuza i przyniosłem puszkę konserw. Na pewno francuska, w środku były żabie udka, smakowały trochę jak cielęcina, ale wyście mieli pietra, nie chcieliście nawet spróbować, kiedy ja opchnąłem już połowę puszki. Wyciągnąłem jeszcze drugą - znalazłem nawet otwieracz - ale ta była zepsuta: corned beef. Nie, Mahlke nigdy tak nie mówił. Robił coś nadzwyczajnego, przynosił na przykład z byłego kambuza okrętu kilka puszek konserw, które według wyciśniętych napisów były pochodzenia angielskiego lub francuskiego, skombinował nawet jako tako zdatny do użytku otwieracz, na naszych oczach otwierał puszki, konsumował owe rzekome żabie udka, przy czym, gdy żuł, jego jabłko Adama podnosiło się jak gimnastyk na drążku - zapomniałem powiedzieć, że Mahlke był z natury łakomy, a pomimo to chudy jak szczapa — i częstował nas, choć nie natarczywie, kiedy puszka była już do połowy opróżniona. Dziękowaliśmy, bo Winter już podczas przyglądania musiał się wczołgać na jedną z pustych tarcz obrotowych i dłuższy czas dławił się bez skutku, zwrócony twarzą w stronę wejścia do portu. Oczywiście i ta demonstracyjna uczta wywołała nasze brawa, ale Mahlke machnął tylko ręką i nakarmił resztkami żabich udek oraz zepsutym corned beefem mewy, które już od początku posiłku uwijały się w bliskim sąsiedztwie Wreszcie wyrzucił puszki, a wraz z nimi mewy, za

burtę i oczyścił piaskiem otwieracz, tylko on był w oczach Mahlkego wart zachowania. Tak jak angielski śrubokręt i jak jeden z amuletów, Mahlke nosił odtąd przez dłuższy czas, choć nie zawsze, tylko wtedy, kiedy wyprawiał się po konserwy do kambuza dawnego polskiego minowca - a nigdy nie zepsuł sobie żołądka — ów otwieracz, zawieszony u szyi na sznurowadle, nosił go razem z innymi rupieciami pod koszulą do szkoły, nawet brał ze sobą na wczesną mszę do kaplicy Marii Panny, za każdym bowiem razem, kiedy Mahlke klękał przy balaskach, żeby przyjąć komunię świętą, kiedy odchylał w tył głowę, wyciągał język, a ksiądz Guzewski udzielał mu sakramentu ministrant, stojący u boku kapłana, zapuszczał żurawia za kołnierzyk koszuli Mahlkego dyndał tam na twojej szyi otwieracz do konserw obok Madonny i natłuszczonego śrubokrętu, podziwiałem ciebie, chociaż ty o to nie dbałeś Nie, Mahlke nie był łasy na pochlebstwa. Nawet fakt, że jesienią tego roku, kiedy nauczył się pływać, wyrzucono go z Jungvolku i wcielono do Hitlerjugend, ponieważ kilkakrotnie odmawiał pełnienia służby w niedzielę przed południem i prowadzenia swojej grupy - był jungzugführerem - na poranne uroczystości w Jäschkentaler Wald, zyskał mu, przynajmniej w naszej klasie, głośny podziw Jak zwykle, przyjął nasze owacje od „obojętnie” do „z lekkim zażenowaniem” i nadal, już teraz jako szeregowy członek Hitlerjugend, opuszczał służbę w niedzielne przedpołudnia, tylko że w tej organizacji, która skupiała całą młodzież od czternastego roku życia wzwyż, jego nieobecność mniej rzucała się w oczy, bo HJ prowadzono bardziej niedbale niż Jungvolk, był to nieruchawy związek, w którym tacy ludzie jak Mahlke mogli się dekować. Przy tym nie był on buntownikiem w zwykłym znaczeniu tego słowa, w powszednie dni tygodnia regularnie uczęszczał na wieczorne zebrania i szkolenie, uczestniczył w coraz częściej organizowanych akcjach specjalnych, w zbieraniu odpadków, również w zbiórce na Pomoc Zimową, o ile tylko potrząsanie puszką nie kolidowało z jego mszą w niedzielne przedpołudnie Mahlke pozostał w państwowej organizacji młodzieżowej członkiem nieznanym, bezbarwnym, zwłaszcza że przeniesienie z Jungvolk do Hitlerjugend nie było czymś wyjątkowym, natomiast w naszej szkole, już po pierwszych wakacjach na krypie, przylgnął do niego ani dobry, ani zły, lecz legendarny rozgłos. Widocznie nasze gimnazjum w porównaniu z ową organizacją młodzieżową na dłuższą metę znaczyło dla ciebie coś więcej, ale normalne gimnazjum, ze swą po części sztywną, po części miłą tradycją, z barwnymi czapkami uczniowskimi, z duchem, na który się często powoływano, nie mogło sprostać temu, czego od niego oczekiwałeś. - Co mu właściwie jest? - On ma fioła, mówię ci - Może to ma jakiś związek ze śmiercią jego ojca? - A te klamoty na szyi? - I ciągle lata do kościoła - A przy tym w nic nie wierzy, mówię wam - Na to jest zbyt trzeźwy - I te jego rupiecie, a teraz jeszcze coś nowego - Spytaj go, przecież to ty mu wtedy tego kota. Gubiliśmy się w domysłach i nie mogliśmy ciebie zrozumieć. Zanim nauczyłeś się pływać, byłeś niczym, uczniem, którego od czasu do czasu przepytywano, który dawał przeważnie dobre odpowiedzi i nazywał się Joachim Mahlke. A jednak wydaje mi się, że w sekście albo później, w każdym razie przed twoimi pierwszymi próbami pływania, siedzieliśmy przez pewien czas w jednej ławce, albo też miałeś miejsce za mną lub obok, w środkowym rzędzie, podczas gdy ja siedziałem w rzędzie koło okna, obok Schillinga. Potem mówiło się, że aż do kwinty musiałeś nosić okulary, ja tego nie zauważyłem. Tak samo twoje odwieczne sznurowane buty spostrzegłem dopiero wtedy, kiedy pływałeś już swobodnie i zacząłeś nosić

na szyi sznurowadło od wysokich butów Wielkie wydarzenia wstrząsały wówczas światem, ale dla Mahlkego istniała inna rachuba czasu przed nauczeniem się pływania i po nauczeniu się pływania, bo kiedy wszędzie, nie naraz, ale stopniowo, najpierw na Westerplatte, potem w radio, a potem w gazetach, rozpoczęła się wojna, on, gimnazjalista, który nie umiał ani pływać, ani jeździć na rowerze, był jeszcze niczym, tylko minowiec klasy „Czajka”, który miał mu później dostarczyć pierwszej okazji do zabłyśnięcia, odgrywał już wtedy, chociaż tylko przez kilka tygodni, swoją wojenną rolę w Zatoce Puckiej i w porcie rybackim na Helu Polska flota nie była wielka, ale ambitna Znaliśmy na pamięć jej nowoczesne, przeważnie w Anglii lub we Francji spuszczone na wodę jednostki i potrafiliśmy wymienić ich uzbrojenie, tonaż, prędkość w węzłach równie bezbłędnie, jak umieliśmy na przykład wyrecytować jednym tchem nazwy wszystkich lekkich krążowników włoskich czy wszystkich przestarzałych brazylijskich pancerników i monitorów Później Mahlke wyprzedził nas i w tej dziedzinie, płynnie i bez zająknienia cytował nazwy japońskich niszczycieli, od nowoczesnej, dopiero w trzydziestym ósmym roku zbudowanej klasy „Kasumi”, aż do wolniej płynących okrętów zmodernizowanej w dwudziestym trzecim roku klasy „Asagao” Mówił -”Humiduki”, „Satuki”, „Yuduki”, „Hokaze”, „Nadakaze” i „Oite” Recytowanie danych dotyczących jednostek polskiej marynarki nie zajmowało wiele czasu, były to oba niszczyciele „Błyskawica” i „Grom”, o wyporności dwóch tysięcy ton, okręty, które mogły rozwijać prędkość trzydziestu dziewięciu węzłów, ale na dwa dni przed wybuchem wojny wypłynęły, zawinęły do portów angielskich i zostały wcielone do brytyjskiej floty „Błyskawica” dziś jeszcze istnieje Stoi na kotwicy jako pływające muzeum marynarki wojennej w Gdyni i zwiedzają ją wycieczki szkolne Kurs na Anglię wziął również niszczyciel „Burza”, tysiąc pięćset ton, prędkość trzydzieści trzy węzły Z pięciu polskich okrętów podwodnych tylko „Wilkowi” i - po pełnej przygód podroży bez map i kapitana - „Orłowi”, o wyporności tysiąc sto ton, udało się zawinąć do angielskich portów Łodzie „Ryś”, „Żbik” i „Sęp” internowano w Szwecji W chwili wybuchu wojny w portach w Gdyni, Pucku, Jastarni i na Helu znajdowały się tylko przestarzały dawny krążownik francuski, służący jako okręt szkolny i pływające koszary, oraz stawiacz min „Gryf, silnie uzbrojony, zbudowany w stoczni „Normand”, w Le Havre, okręt o wyporności dwa tysiące dwieście ton, który zawsze miał trzysta min na pokładzie, pozostał także „Wicher”, jedyny niszczyciel, i kilka dawnych niemieckich torpedowców, jeszcze z floty cesarskiej, no i owe sześć minowców klasy „Czajka”, które stawiały i wyławiały miny, płynęły z prędkością osiemnastu węzłów, posiadały działo pokładowe siedemdziesięciopięciomilimetrowe, cztery karabiny maszynowe na tarczach obrotowych i, według oficjalnych danych, zabierały dwadzieścia min. A jeden z tych stuosiemdziesięciopięciotonowych okrętów zbudowano specjalnie dla Mahlkego. Wojna morska w Zatoce Gdańskiej trwała od pierwszego września do drugiego października i po kapitulacji Helu skutki jej, biorąc czysto zewnętrznie, przedstawiały się następująco: polskie jednostki „Gryf, „Wicher”, „Bałtyk”, jak również trzy okręty klasy „Czajka” „Mewa”, „Jaskółka” i „Czapla” były wewnątrz wypalone i zatonęły w portach, niemiecki niszczyciel „Leberecht Maass” został uszkodzony przez artylerię, poszukiwacz min M 85 najechał na północny wschód od Jastarni na polską minę i zatonął, tracąc jedną trzecią załogi. Zdobyto tylko trzy pozostałe, lekko uszkodzone okręty klasy „Czajka”. Podczas gdy minowce „Żuraw” i „Czajka” wkrótce potem podjęły służbę pod nazwami „Oxthoft” i „Westerplatte”, trzeci okręt, „Rybitwa”, kiedy holowano go z Helu do Nowego Portu, zaczął nabierać wody, zanurzył się i czekał na Joachima Mahlke, bo to on właśnie następnego lata wydobył tabliczkę mosiężną z wyrytą nazwą „Rybitwa”. Potem mówiono, że polski oficer i polski bosman, którzy pod strażą Niemców musieli obsługiwać ster, zatopili okręt według

znanego sposobu Scapa Flow. W każdym razie „Rybitwa” z tych czy innych powodów zatonęła obok toru wodnego i boi kierunkowej w Nowym Porcie, i nie podniesiono jej, chociaż leżała dogodnie na jednej z wielu ławic, tylko jej mostek, resztki relingu, pogięte wentylatory i oszalowania wymontowanego działa dziobowego sterczały z wody przez dalsze lata wojny, początkowo jak coś obcego, potem zaś swojskiego, i dostarczyły tobie, Joachimie Mahlke, celu, podobnie jak pancernik „Gneisenau”, który w lutym czterdziestego piątego roku został zatopiony przed wejściem do portu w Gdyni, stał się celem wypraw dla polskich uczniów, ale nie da się stwierdzić, czy pomiędzy nurkującymi i patroszącymi wnętrze pancernika chłopakami był choć jeden, który by zanurzał się w wodę z taką zawziętością jak Mahlke. III Nie był przystojny. Powinien był dać sobie zoperować jabłko Adama. Być może ta chrząstka była powodem wszystkiego. Ale miała ona swoje odpowiedniki. Nie można też wszystkiego udowadniać przy pomocy proporcji. A swojej duszy nigdy mi nie odsłonił. Nigdy nie dowiedziałem się, o czym myśli. W końcu pozostaje jego szyja i wiele jej odpowiedników. Nawet to, że taszczył do szkoły czy do pływalni pękate paczki z chlebem i podczas nauki lub też krótko przed kąpielą pochłaniał kromki posmarowane margaryną, wiąże się też w jakiś sposób z myszą, bo ta mysz żuła razem z nim i była nienasycona. Pozostają jeszcze modlitwy, kierowane do ołtarza Marii Panny. Ukrzyżowanym nie interesował się szczególnie. Rzucało się w oczy, że wprawdzie ten ruch w górę i w dół jego szyi nie znikał i nie uspokajał się, kiedy Mahlke składał ręce stykając końce palców, ale podczas modlitwy przełykał ślinę w zwolnionym tempie i starał się przez przesadnie wystylizowane trzymanie rąk odwracać uwagę od windy, która była w ciągłym ruchu ponad kołnierzykiem jego koszuli i wisiorkami na sznurkach, sznurowadłach i łańcuszkach. Dziewczętami zbytnio się nie interesował. Może gdyby miał siostrę? Nawet moje kuzynki nie potrafiły mu pomóc Jego stosunku do Tulli Pokriefke nie można brać pod uwagę, ponieważ miał szczególny charakter i jego numer cyrkowy - Mahlke chciał przecież zostać klownem - byłby niczego sobie, bo Tulla, dziewczynisko z nogami jak patyki, przypominała raczej chłopca. W każdym razie to chucherkowate stworzenie, które zależnie od humoru wypływało z nami, kiedy spędzaliśmy już drugie lato na krypie, nigdy się przed nami nie wstydziło, gdy oszczędzając kąpielówek tarzaliśmy się goli na zardzewiałym żelazie i nie bardzo wiedzieliśmy, co z sobą począć. Twarz Tulli można by naszkicować posługując się jedynie kropką, przecinkiem i kreską. Tulla poruszała się w wodzie tak lekko, że chyba miała błony pomiędzy palcami. Zawsze, nawet na krypie, pomimo silnego zapachu morszczynu, mew i kwaskowatej rdzy, cuchnęła klejem stolarskim, ponieważ jej ojciec miał do czynienia z klejem w stolarni wuja. Składała się ze skóry, szkieletu i ciekawości. Podparłszy ręką podbródek, spokojnie przyglądała się, kiedy Winter albo Esch nie mogli już wytrzymać i musieli złożyć swą daninę Z wygiętym kręgosłupem kucała naprzeciw Wintera, który zawsze potrzebował wiele czasu, by osiągnąć efekt, i psioczyła - Chłopaki, chłopaki, ależ to długo trwa! Kiedy wreszcie nasienie wytrysło i klasnęło o żelazo, zaczynała się po prostu trząść z przejęcia, rzucała się na brzuch, mrużyła oczy jak szczur, patrzyła, patrzyła, chciała odkryć nie-wiadomo-co, znowu przysiadała, przysuwała się na klęczkach, stawała nad nim z nogami lekko wygiętymi w literę X i mieszała to dużym palcem u nogi tak długo, aż zaczynało się pienić, czerwone od rdzy. - Wspaniale, Winter!Teraz ty, Atze!

Ta zabawa - odbywało się to naprawdę zupełnie niewinnie — nigdy nie znudziła się Tulli. Mówiąc przez nos, żebrała: - No, zróbże! Kto jeszcze dzisiaj nie robił? Teraz twoja kolej. Zawsze znajdywała głupich i dobrodusznych, którzy, nawet bez wielkiej ochoty, zabierali się do dzieła, żeby tylko ona miała na co popatrzeć. Jedynym, który w tym nie uczestniczył, dopóki Tulla nie znalazła odpowiedniego podżegającego słówka, był - i dlatego trzeba tę olimpiadę opisać — wielki pływak i nurek, Joachim Mahlke. Podczas gdy my wszyscy, pojedynczo lub też — jak to się nazywa w rachunku sumienia — przywodząc innych do grzechu, oddawaliśmy się temu już w Biblii opisanemu zajęciu, Mahlke nigdy nie zdejmował kąpielówek i spoglądał uparcie w kierunku Helu. Byliśmy pewni, że w domu w swojej izdebce, pomiędzy białą sową a Madonną Sykstyńską, uprawia ten sam sport. A teraz właśnie wynurzył się z luku, trząsł się jak zwykle i nie przyniósł ze sobą nic do pokazania. Schilling napracował się już raz tego dnia dla Tulli. Jakiś statek żeglugi przybrzeżnej wpływał do portu. -Zrób to jeszcze raz - żebrała Tulla, bo Schilling mógł najwięcej. Na redzie nie stał żaden statek. - Po kąpieli nie. Jutro — spławił ją Schilling, wtedy Tulla obróciła się na pięcie i na rozstawionych palcach podreptała ku Mahlkemu, który, jak zawsze, dzwonił zębami za kabiną nawigacyjną, ale jeszcze nawet nie przysiadł Holownik dalekomorski z działem na dziobie wychodził z portu. - Czy ty też umiesz? No, zrób choć raz A może nie umiesz? Nie chcesz? Nie wolno ci? Mahlke wysunął się częściowo z cienia i dał Tulli raz z lewej, raz z prawej, wewnętrzną i zewnętrzną powierzchnią dłoni, w małą, skurczoną twarz. Chrząstka na jego szyi straciła wszelkie opamiętanie. Śrubokręt też. Tulla nie uroniła oczywiście ani jednej łzy, roześmiała się bekhwie z zamkniętymi ustami, przetoczyła się przed nim jak kulka, wykręciła swoje gumowe kończyny i zrobiwszy bez wysiłku mostek, spoglądała spomiędzy patykowatych nóg tak długo w kierunku Mahlkego, aż ten, już znowu ukryty w cieniu. - holownik skręcił na północny zachód — powiedział. - No dobrze. żeby ci nareszcie zamknąć gębę. Tulla natychmiast wywinęła się z mostku i przysiadła zwyczajnie, z podwiniętymi nogami, podczas gdy Mahlke opuścił kąpielówki do kolan. Chłopcy patrzyli zdumieni, jak dzieci w teatrze marionetek parę krótkich ruchów prawej ręki i jego członek stanął tak sztywno, że żołądź wysunęła się z cienia rzucanego przez kabinę nawigacyjną i znalazła się w słońcu. Dopiero kiedy wszyscy utworzyliśmy półkole, wańka-wstańka. Mahlkego cofnęła się znowu w cień. - Mogę dotknąć, tylko troszkę? - Tulla siedziała z otwartymi ustami. Mahlke skinął głową i opuścił rękę, trzymając ją jednak w pogotowiu. Podrapane, jak zawsze, ręce Tulh błądziły po członku, który pod badawczym dotykiem koniuszków jej palców nabierał objętości, naczynia krwionośne pęczniały, a żołądź ciemniała. - Zmierz go! - zawołał Jüargen Kupka. Tulla musiała rozstawić palce lewej ręki, raz na całą szerokość i raz prawie na całą. Ktoś tam i jeszcze ktoś szepnął - Co najmniej trzydzieści centymetrów! - Była to oczywiście przesada. Schilling, który miał z nas wszystkich najdłuższy dyszel, musiał swój wyciągnąć, doprowadzić do sztywności i przymierzyć członek Mahlkego był po pierwsze o jeden numer grubszy, po drugie o pudełko zapałek dłuższy, a po trzecie wyglądał o wiele doroślej, niebezpieczniej, był bardziej godny podziwu. Jeszcze raz pokazał nam, co potrafi, a za chwilę pokazał to ponownie, wycisnąwszy dwa razy, raz po razie, sok ze swojej pały. - jakeśmy to nazywali. Mahlke stał z lekko zgiętymi kolanami przy relingu, za kabiną nawigacyjną, gapił się nieruchomo w stronę boi kierunkowej Nowego Portu, jak gdyby śledząc płaski ślad dymu oddalającego się holownika, nie zwracał uwagi na wypływający torpedowiec klasy „Mewa” i ukazywał nam z profilu

swoją sylwetkę, od palców stóp, lekko wystających poza burtę, aż po dział wodny przedziałka na głowie długość prącia wyraźnie zrównoważyła tak zwykle rzucające się w oczy jabłko Adama i osobliwa, niemniej dobrze wyważona harmonia uporządkowała pro- porcje jego ciała. Ledwie Mahlke wybryzgał za burtę pierwszy ładunek, zaraz zaczął od nowa. Winter kontrolował czas na wodoszczelnym zegarku. Mahlke potrzebował tyluż sekund, co wypływający torpedowiec na przepłynięcie od mola do boi kierunkowej, kiedy okręt mijał boję, Mahlke chlusnął taką samą porcją jak za pierwszym razem, śmieliśmy się do rozpuku, kiedy mewy rzuciły się na spermę, kołyszącą się na gładkim, tylko tu i ówdzie lekko pomarszczonym morzu, i z piskiem domagały się więcej. Mahlke nie musiał powtarzać ani poprawiać swego wyniku, bo żaden z nas, zwłaszcza po pływaniu i wycieńczającym nurkowaniu, nie mógł osiągnąć jego rekordu, cokolwiek bowiem robiliśmy, uprawialiśmy sport i szanowaliśmy jego reguły. Tulla Pokriefke, na której Mahlke zrobił z pewnością największe wrażenie, latała za nim przez pewien czas, siadywała na krypie zawsze w pobliżu kabiny nawigacyjnej i wlepiała oczy w spodenki kąpielowe Mahlkego. Parę razy żebrała u niego, ale on bez złości odprawiał ją z niczym. - Czy musisz się z tego spowiadać? Mahlke skinął głową i żeby odwrócić jej wzrok, bawił się śrubokrętem uwieszonym na sznurowadle. -Weźmiesz mnie kiedy ze sobą na dół? Sama się boję. Zakład, że tam jest jeszcze jakiś trup. Zapewne ze względów pedagogicznych Mahlke zabrał raz Tullę do wnętrza dziobowej części okrętu. Nurkował z nią o wiele za długo, bo kiedy wypłynął na powierzchnię, zwisała mu szarożółta z ramienia i musieliśmy jej lekkie, wszędzie zupełnie płaskie ciało odwrócić do góry nogami. Od tego dnia Tulla Pokriefke rzadko bywała z nami i choć była bardziej morowa od innych dziewcząt w tym wieku, denerwowała nas coraz bardziej wiecznym gadaniem o zwłokach marynarza we wraku okrętu. Ale to był jej ulubiony temat. - Kto mi je przyholuje, temu pozwolę - obiecywała Tulla jako nagrodę. Być może, nie przyznając się do tego, wszyscy szukaliśmy w pomieszczeniach dziobowych, a Mahlke w maszynowni, zwłok polskiego marynarza, nie po to zresztą, żeby dostać to niedojrzałe stworzenie, tylko po prostu tak sobie. Ale i Mahlke nic nie znalazł, z wyjątkiem zarośniętych morszczynem, rozpadającym się manatków, z których wyskakiwały kolki, dopóki mewy tego nie spostrzegły i nie powiedziały sobie „smacznego! „ Nie, Mahlke niewiele sobie robił z Tulh, choć później podobno się z nim puściła. Nie był łasy na dziewczęta, nie wyłączając siostry Schillinga. Na moje kuzynki z Berlina patrzył jak ryba Jeżeli w ogóle się kimś interesował, to raczej chłopcami, przez co nie chcę bynajmniej powiedzieć, że Mahlke był na opak, w owych latach, kiedy stale kursowaliśmy pomiędzy kąpieliskiem a spoczywającą na dnie krypą, sami nie wiedzieliśmy dokładnie, czy jesteśmy samcami czy samiczkami. Właściwie - pomimo że w przyszłości miały temu przeczyć plotki i fakty - jeżeli dla Mahlkego istniała jakaś kobieta, to tylko Maria Panna. Jedynie dla niej taszczył do kaplicy wszystko, co się dało unieść i zawiesić na szyi. Wszystko, począwszy od nurkowania, aż po późniejsze, bardziej wojskowe wyczyny, robił dla niej lub też po to - już sobie samemu przeczę - żeby odwrócić uwagę od swego jabłka Adama. W końcu, nie rezygnując z motywów Marii Panny i myszy, można wymienić jeszcze trzeci nasze gimnazjum. Ta zatęchła, nie dająca się nigdy wywietrzyć buda, a zwłaszcza aula, znaczyła dla Mahlkego wiele i ostatecznie zmusiły cię, Joachimie, do największych wysiłków Czas już powiedzieć, jaką twarz miał Mahlke Niektórzy z nas przeżyli wojnę, mieszkają w małych miasteczkach lub w dużych miasteczkach, utyli, wyłysieli i zarabiają niezgorzej. Z

Schilhngiem rozmawiałem w Duisburgu, a z Jürgenem Kupka w Brunszwiku, na krótko zanim wywędrował do Kanady. Obaj zaczęli od razu od jabłka Adama. - Słuchaj no, czy on nie miał czegoś na szyi? A czy myśmy mu tam kiedyś nie posadzili. Tak, to zdaje się ty mu tego kota - aż musiałem im przerwać. - Nie, nie, mnie chodzi tylko o jego twarz. Wreszcie doszliśmy do jakiej takiej zgody miał szare albo szaroniebieskie, jasne, ale nie błyszczące oczy, w każdym razie nie piwne. Twarz podłużną chudą, koło kości policzkowych silnie umięśnioną. Nos niezbyt wielki, ale mięsisty, na zimnie łatwo czerwieniejący. O wystającej potylicy już była mowa. Nie mogliśmy się zgodzić co do górnej wargi Mahlkego. Jürgen Kupka był mego zdania odstawała, nieco wywinięta, i me zakrywała całkowicie - chyba że podczas nurkowania - obu górnych siekaczy, które zresztą me rosły pionowo, lecz trochę krzywo, jak kły. Ale już opadały nas wątpliwości, przypomnieliśmy sobie, że mała Pokriefke miała również wywiniętą wargę i zawsze widoczne siekacze. W końcu nie byliśmy pewni, czy co do górnej wargi nie mylimy Mahlkego z Tullą. Może tylko ona miała taką wargę, bo co do niej, me ulegało to żadnej wątpliwości Schilling - spotkaliśmy się w Duisburgu w restauracji dworcowej, ponieważ jego żona nie lubiła nie zapowiedzianych wizyt — przypomniał mi karykaturę, która na przeciąg kilku dni narobiła w naszej klasie sporo hałasu. Mniej więcej w czterdziestym pierwszym roku pojawił się u nas wysoki chłopak, mówiący płynną, ale łamaną niemczyzną został on razem z rodziną przesiedlony z krajów bałtyckich, był szlacheckiego pochodzenia, zawsze elegancko ubrany, znał grekę, gadał jak z książki, miał ojca barona, nosił w zimie futrzaną czapkę, jak też on się nazywał, w każdym razie na imię mu było Kareł. A rysować umiał fantastycznie, według wzorów i bez sanie z końmi, otoczone przez wilki, pijanych kozaków, Żydów jak ze „Sturmera”, nagie dziewczęta na lwach, w ogóle nagie dziewczęta z bardzo długimi, porcelanowymi nogami, ale nigdy po świńsku, dalej bolszewików rozdzierających zębami małe dzieci, Hitlera w kostiumie Karola Wielkiego, auta wyścigowe, w których siedziały przy kierownicy damy z długimi, powiewającymi szalami, zwłaszcza szybko i zręcznie wykonywał pędzlem, piórkiem lub czerwonym ołówkiem, na byle kawałku papieru albo też kredą na tablicy, karykatury nauczycieli i kolegów, w każdym razie Mahlkego narysował me czerwonym ołówkiem na papierze, lecz skrzypiącą kredą szkolną na tablicy. Narysował go z przodu. Już wówczas Mahlke nosił śmieszny, wodą z cukrem utrwalony przedziałek na środku głowy Twarz przedstawił jako trójkąt, spiczasto zakończony podbródkiem. Usta kwaśno zaciśnięte. Ani śladu wystających siekaczy, które jako kły wyglądałyby efektownie. Oczy kłujące punkciki pod boleśnie wzniesionymi brwiami. Szyja przekrzywiona, na wpół z profilu, z anormalnie rozwiniętym jabłkiem Adama. A głowa i cierpiętnicza mina na tle okrągłej aureoli, jak u świętych Mahlke-Zbawca był doskonały i oczywiście zrobił duze wrażenie. Kwiczeliśmy w ławkach i przyszliśmy do siebie dopiero wtedy, kiedy ktoś złapał pięknego Karela Jak-mu-tam-było za guziki i chciał go koło katedry zwalić z nóg, najpierw gołą pięścią, a potem, na krótko zanim zdołaliśmy obu rozdzielić, stalowym śrubokrętem, zerwanym z szyi. To ja starłem gąbką z tablicy twój portret jako Zbawiciela. IV Zartem i na serio Może nie wyrósłby z ciebie klown, tylko cos w rodzaju twórcy mody, bo to właśnie Mahlke zimą, po drugim naszym lecie na krypie, wylansował tak zwane „pomponiki” jedno- lub wielobarwne kulki z wełny wielkości piłek pingpongowych, które nosiło się, zawsze po dwie, na plecionym wełnianym sznurku pod kołnierzykiem, wiązane

jak krawat, tak żeby kule sterczały na boki i tworzyły coś w rodzaju muszki. Potwierdzono mi z różnych stron, że mniej więcej od trzeciej zimy wojennej prawie wszędzie w Niemczech, zwłaszcza na północy i na wschodzie, noszono te piłeczki czy pomponiki - jak je nazywaliśmy — głównie w środowiskach gimnazjalnych U nas wprowadził je Mahlke. Może nawet on je wymyślił, Może był ich wynalazcą. W każdym razie ciotka Zuzia zrobiła według jego wskazówek kilka par pomponików z jakichś resztek, ze spranej, wytartej wełny z gęsto pocerowanych skarpet jego zmarłego ojca, Mahlke nosił je do szkoły zawiązane pod szyją, zwracając nimi powszechną uwagę. Dziesięć dni później były już wyłożone w sklepach tekstylnych, początkowo wstydliwie i niepewnie, w kartonach koło kasy, wkrótce potem pięknie ułożone na wystawach, i co ważniejsze, nie na kartki, następnie zaś rozpoczęły, wciąż nie reglamentowane, swój triumfalny pochód z Langfuhr przez wschodnie i północne Niemcy, noszone - mam na to świadków - nawet w Lipsku i w Pirnie, a po kilku miesiącach, kiedy Mahlke już z nich zrezygnował, pojawiły się aż w Nadrenii i Palatynacie. Znam dokładną datę, kiedy Mahlke zdjął z szyi swój wynalazek, i opowiem o tym później. Nosiliśmy te pomponiki długo, w końcu już tylko na znak protestu, ponieważ nasz dyrektor, profesor Klohse, nazwał je „babskim wynalazkiem, niegodnym młodego Niemca” i zabronił pokazywania się z nimi w obrębie gmachu szkolnego, a nawet podwórza rekreacyjnego. Wielu stosowało się do zarządzenia Klohsego, które odczytano we wszystkich klasach jako okólnik, tylko w czasie jego lekcji. W związku z pomponami przypomina mi się papa Brunies, emerytowany profesor, którego podczas wojny posadzono z powrotem na katedrze barwne piłeczki wyraźnie go bawiły, raz czy dwa, już kiedy Mahlke przestał je nosić, zawiązał sobie nawet pomponiki pod stojącym kołnierzykiem i w takim stroju deklamował Eichendorffa. „Ciemne szczyty, łuki okien „albo coś innego, ale w każdym razie Eichendorffa, swego ulubionego poety Oswald Brunies był łakomy, bardzo lubił słodycze i został później w budynku szkolnym aresztowany, rzekomo dlatego, że przywłaszczył sobie tabletki witaminowe przeznaczone dla uczniów, prawdopodobnie jednak ze względów politycznych - Brunies był wolnomularzem. Przesłuchiwano wtedy uczniów Mam nadzieję, ze nie powiedziałem nic na jego niekorzyść. Jego wychowanka, lalkowate stworzenie, które pobierało lekcje tańca, obnosiła po ulicach żałobę, wywieziono go do Stutthofu i tam zginął - ponura, zawikłana historia, która na innym miejscu, ale nie przeze mnie, a w każdym razie nie w związku z Mahlkem, powinna być opisana. Wróćmy do pomponów. Mahlke wynalazł je oczywiście z myślą o swoim jabłku Adama. Na pewien czas zdołały one uspokoić nieokiełznanego skoczka, kiedy jednak wszędzie, nawet w sekście, weszły w modę, przestały zwracać uwagę na szyi swego wynalazcy. Takiego właśnie widzę przed sobą Joachima Mahlke w zimie czterdziestego pierwszego — czterdziestego drugiego roku — która musiała być przykra dla niego, bo nurkować nie było można, a pompony zawiodły - jak idzie przez Osterzeile i Barenweg w kierunku kaplicy Marii Panny, zawsze zamknięty w pewnego rodzaju monumentalnej samotności w wysokich sznuro- wanych butach, po skrzypiącym śniegu, wysypanym popiołem. Bez czapki. Odstające uszy, czerwone i szkliste. Zesztywniałe od cukrzonej wody i mrozu włosy z przedziałkiem na środku, biegnącym od kogutka na czubku głowy Brwi boleśnie ściągnięte ku nasadzie nosa. Przerażone, wodnistowyblakłe oczy, zdające się widzieć coś więcej, niż można było zobaczyć. Kołnierz płaszcza podniesiony w górę. Płaszcz pozostawił mu również ojciec - Szary wełniany szal, skrzyżowany. Tuż pod spiczastym, mizernym podbródkiem, przytrzymany wielką, z daleka widoczną agrafką. Co dwadzieścia kroków jego prawa ręka wysuwa się z kieszeni płaszcza i sprawdza położenie szala na szyi - widziałem komików, klowna Grocka, a także Chaplina w kinie, posługującego się podobnie dużymi agrafkami - Mahlke ćwiczy się mężczyźni, kobiety, wojskowi na urlopie, dzieci, pojedynczo lub grupami wyrastają naprzeciw niego na śniegu. Wszystkim, również Mahlkemu, oddech białą parą

ulatuje ponad ramionami I wszystkie oczy zbliżające się ku niemu są skierowane na śmieszną, prze-śmieszną agrafkę — myśli zapewne Mahlke. Tej samej surowej i suchej zimy zrobiliśmy z dwiema kuzynkami, które przyjechały z Berlina na ferie Bożego Narodzenia, i z Schilhligiem, żeby było do pary, wycieczkę po zamarzniętym morzu do naszego tkwiącego w okowach lodu minowca. Chcieliśmy się trochę popisać przed dziewczętami, pokazać coś niezwykłego, naszą krypę, tym ładnym, gładkim blondynkom z loczkami, rozpieszczonym przez berlińskie życie. Mieliśmy też nadzieję, że uda nam się odstawić jakiś nielichy numer, nie wiedzieliśmy jeszcze jaki, z tym babkami, które w tramwaju i na wybrzeżu udawały bardzo wstydliwe. Mahlke popsuł nam popołudnie. Ponieważ łamacze lodów musiały wielokrotnie oczyszczać pobliski tor wodny prowadzący do portu, złomy lodu zsunęły się aż do krypy, a ze spiętrzonych, powbijanych w siebie brył powstał poszarpany, w podmuchach wiatru śpiewający wał, który zakrywał część nadbudówek mostku. Spostrzegliśmy Mahlkego dopiero wówczas, gdy staliśmy już na owym wale, sterczącym na wysokość człowieka, i wciągnęliśmy na górę dziewczęta. Mostek, kabina nawigacyjna, wentylatory za mostkiem i co się tam jeszcze uchowało, tworzyły jeden białoniebieską glazurą pokryty cukierek, który zesztywniałe od mrozu słońce na próżno lizało. Nie było mew. Krążyły gdzieś dalej nad odpadkami z frachtowców, uwięzionych w lodach na redzie. Mahlke miał oczywiście podniesiony kołnierz płaszcza oraz szal związany pod brodą i spięty agrafką Był z gołą głową, ale za to miał nauszniki, takie, jakie noszą sprzątacze uliczni i woźnice rozwożący piwo, te czarne, okrągłe nauszniki, przytrzymywane metalowym kabłąkiem, przekreślającym na krzyż przedziałek na środku głowy, przyciskały odstające zazwyczaj uszy Mahlkego. Nie zauważył nas, ponieważ z takim wysiłkiem obrabiał pokrywę lodową na dziobowej części okrętu, że musiał się przy tym nielicho napocić. Przy pomocy toporka usiłował rozbić lód w miejscu, w którym pod powłoką powinien był się znajdować otwarty luk. Szybkimi, krótkimi uderzeniami zaznaczył krąg odpowiadający wielkości pokrywy włazu do kanału Schilling i ja zeskoczyliśmy z wału, chwyciliśmy dziewczęta i przedstawiliśmy mu je. Rękawiczek nie potrzebował zdejmować. Toporek powędrował do lewej ręki, Mahlke wszy- stkim podał gorącą prawicę, która zaraz wróciła do narzędzia i pracy nad wyrębem okrągłego rowka, skoro tylko uścisnęła nasze dłonie. Obie dziewczynki lekko rozdziawiły usta. Małe zęby ziębły na mrozie. Oddech osiadł szronem na chustkach Słodkimi oczyma gapiły się w miejsce, gdzie żelazo wgryzało się w lód. Myśmy stali obok zignorowani i chociaż byliśmy na Mahlkego wściekli, zaczęliśmy opowiadać o jego wyczynach jako nurka, a więc o lecie - On ma szyldziki, no i gaśnicę, konserwy, powiadam wam, od razu z otwieraczem, w środku było ludzkie mięso, z gramofonu, a kiedy wydostał go na powierzchnię, coś wypełzło, a raz. Dziewczęta nie zrozumiały wszystkiego, stawiały idiotyczne pytania i mówiły do Mahlkego per pan. On zaś rąbał nieprzerwanie, potrząsał głową z nausznikami, kiedy zbyt przesadnie wysławialiśmy na lodzie jego wyczyny nurka, nie zapominał jednak wolną ręką sięgać do szala i agrafki. Kiedy wyczerpaliśmy temat i już tylko marzliśmy, Mahlke zaczął robić krótkie przerwy co dwudzieste uderzenie i nie prostując się całkowicie, wypełniał je skąpym, rzeczowym sprawozdaniem. Z mieszaniną pewności siebie i zażenowania mówił o pomniejszych próbach nurkowania, przemilczał ryzykowne wyprawy, więcej opowiadał o swojej pracy niż o przygodach we wnętrzu zatopionego poławiacza min i coraz głębiej wrąbywał się w lodową pokrywę. Nie, Mahlke nie oczarował moich kuzynek, jego słowa były na to zbyt bezbarwne i pozbawione dowcipu. Obie dziewczyny nie wdałyby się też nigdy w bliższą znajomość z typem noszącym czarne nauszniki, jak jakiś dziadzio. Pomimo to byliśmy spaleni. Zrobił z nas małych, zmarzniętych chłopaczków, którzy z kapkami u nosów stali wyraźnie na uboczu, już w drodze powrotnej dziewczęta traktowały mnie i Schilhinga z góry.

Mahlke pozostał przy wraku, chciał wyrąbać otwór do końca i sobie samemu udowodnić, że utrafi dokładnie w miejsce ponad lukiem. Wprawdzie nie powiedział „Zostańcie, aż się przegryzę”, ale kiedy byliśmy już na wale lodowym, odwlekł nasze odejście o niecałe pięć minut, rzucając słowa półgłosem, w pochylonej pozycji, nie do nas, lecz raczej w kierunku zamarzniętych frachtowców na redzie. Prosił, żeby mu pomóc. Czy też może wydał nam rozkaz ubrany w uprzejmą formę? W każdym razie mieliśmy się załatwić do klinowato wyrąbanego rowka i gorącym moczem roztopić, a przynajmniej zmiękczyć lód. Zanim Schilling lub ja mieliśmy czas powiedzieć „Mowy nie ma!„albo „Myśmy już idąc w tę stronę”, moje kuzynki zapiszczały z usłużną gotowością - Oj, tak! Ale musicie się odwrócić i pan także, panie Mahlke! Kiedy Mahlke wytłumaczył im, gdzie mają przykucnąć — mówił, że strumień musi trafiać zawsze w to samo miejsce, inaczej wszystko na nic - wdrapał się na wał i razem z nami odwrócił się w stronę brzegu. Podczas gdy za naszymi plecami rozlegał się pluszczący dwugłos przy akompaniamencie chichotów i szeptów, wpatrywaliśmy się w mrowie czarnych punkcików przed Brösen i w oblodzone molo. Siedemnaście topoli nadbrzeżnej promenady, siedemnastokrotnie pocukrzonych. Złota kula na szczycie pomnika poległych, który sterczał z lasku w Brösen wysokim obeliskiem, słała ku nam przynaglające świetlne sygnały Wszędzie panowała niedziela. Kiedy dziewczęta podciągnęły swoje narciarskie spodnie, a myśmy stanęli czubkami butów. Tuż przy rowku, krąg dymił jeszcze, zwłaszcza w dwóch miejscach, które Mahlke zapobieg- liwie zaznaczył toporkiem. Bladozółty mocz wypełniał rowek i z cichym szelestem sączył się dalej. Brzegi rowka nabrały zielonozłotego koloru. Lód zawodził płaczliwie. Gorący odór utrzymywał się długo, bo nie było tu innego zapachu i nic go nie rozwiewało, stał się nawet silniejszy, gdy Mahlke zaczął rąbać toporkiem w ciepłej mazi i wydobył z rynny prawie tyle rozdrobnionego lodu, ile zmieści się w zwykłym wiadrze. Zwłaszcza na zaznaczonych miejscach udało mu się wydrążyć szyby, wedrzeć się w głąb. Kiedy rozmiękczona masa lodu była już usunięta na bok i zaraz stwardniała na mrozie, zaznaczył dwa nowe miejsca Teraz dziewczęta musiały się odwrócić, rozpięliśmy spodnie i pomogliśmy Mahlkemu, roztapiając dalsze centymetry pokrywy lodowej i drążąc dwa nowe otwory, które jednak wciąż jeszcze nie były dostatecznie głębokie. On sam nie oddał moczu. Nie zachęcaliśmy go też, baliśmy się nawet, że dziewczęta mogłyby go namawiać. Kiedy skończyliśmy i zanim jeszcze dziewczęta zdążyły otworzyć usta, Mahlke odprawił nas. Stanąwszy znów na wale, obejrzeliśmy się ściągał przez brodę i nos swój szal razem z agrafką nie obnażając przy tym szyi. Czerwono-białe, pręgowane wełniane piłeczki czy pomponiki wyjrzały między szalem a kołnierzem płaszcza na świat. Mahlke rąbał już znowu w rowku szepcącym o nas i o dziewczętach, pochylał plecy za ulotnymi, jakby pralnianymi oparami, w których grzebało się słońce. Podczas drogi powrotnej w stronę Brösen była mowa tylko o nim. Obie kuzynki stawiały na przemian lub jednocześnie pytania, na które nie zawsze mogliśmy odpowiedzieć. Dopiero gdy młodsza chciała się dowiedzieć, dlaczego Mahlke nosi szal tak wysoko pod brodą, jak bandaż na szyi, a starsza też zaczęła coś mówić o szalu, Schilling skorzystał z tej nikłej szansy i opisał jabłko Adama Mahlkego, jakby to było wole. Przełykał przy tym z przesadą ślinę, naśladował żującego. Mahlkego, zdjął i schował czapkę narciarską, palcami rozdzielił włosy mniej więcej na środku głowy i osiągnął w końcu, że dziewczęta śmiały się i orzekły, iż Joachim Mahlke jest komiczny i nie ma wszystkich klepek w porządku. Ale pomimo tego małego zwycięstwa twoim kosztem — ja też dodałem swoje trzy grosze i przedrzeźniałem twój stosunek do Marii Panny — moje kuzynki odjechały tydzień później z powrotem do Berlina i nie udał nam się żaden lepszy numer z nimi, poza zwykłym obmacywaniem się w kinie.

Nie wolno mi na tym miejscu przemilczeć, że następnego dnia dosyć wcześnie pojechałem koleją do Brösen, w gęstej przybrzeżnej mgle pobiegłem przez lód, omal nie minąłem krypy, przekonałem się, że dziura nad dziobem okrętu jest, z trudem, przy pomocy obcasa i przezornie zabranej laski ojca, rozkruszyłem świeżą warstwę lodu, która utworzyła się w ciągu nocy, i tą laską z żelaznym końcem podłubałem w szaroczarnym otworze, pełnym lodowej kaszki. Laska zanurzyła się aż po rączkę i zmoczyłem już sobie trochę rękawiczkę, kiedy ostrze zatrzymało się na przednim pokładzie, nie, nie zatrzymało się, lecz najpierw za- głębiło w bezdennej studni, a potem dopiero, gdy poprowadziłem laskę bokiem do brzegu dziury, napotkałem na dole opór żelazo przesuwało się po żelazie - był to pozbawiony pokrywy luk, prowadzący do wnętrza dziobowej części okrętu. Luk znajdował się dokładnie pod dziurą w lodzie, jak jeden talerz pod drugim, kiedy się je na sobie postawi - nie, nieprawda, nic nie może być „dokładnie jak” - albo luk był trochę większy, albo dziura, niemniej prawie dokładnie pod nią otwierał się luk i odczuwałem coś w rodzaju słodkiej jak śmietankowy cukierek dumy z Joachima Mahlkego, i byłbym ci chętnie podarował mój zegarek na rękę. Dobre dziesięć minut pozostałem na krypie, przesiedziałem na wale lodowym przeszło czterdziestocentymetrowej grubości obok otworu Na głębokości dwóch trzecich warstwy wydobytego lodu przebiegał u dołu bladozółty ślad moczu Mahlke pozwolił, żebyśmy mu pomogli. Ale byłby też wyrąbał dziurę sam. Czyż mógł się jednak obejść bez publiczności? Czy istniało coś, co by pokazywał tylko sobie samemu? Bo nawet mewy nie podziwiałyby twojej dziury w lodzie ponad lukiem, gdybym ja nie przyszedł, żeby ciebie podziwiać. Zawsze miał publiczność. Jeśli mówię, że zawsze, że nawet gdy sam jeden na pokrytym lodem statku rył okrągły ślad, miał Matkę Boską przed sobą lub za sobą, że patrzyła ona na jego toporek i była nim zachwycona, Kościół powinien mi właściwie przyznać rację, ale nawet jeżeli Kościół nie może w Mani Pannie upatrywać stałego świadka wyczynów Mahlkego, przypatrywała mu się ona jednak uważnie, znam się na tym byłem przecież ministrantem, najpierw u księdza Wiehnkego w kościele Serca Jezusowego, potem u księdza Guzewskiego w kaplicy Marii Panny Służyłem nawet wtedy jeszcze, gdy już od dawna, jak gdyby w miarę dorastania, traciłem wiarę w praktyki przed ołtarzem Ta krzątanina sprawiała mi przyjemność. Zmuszała mnie też do wysiłku Nie pozwalała poprzestać na zwykłym odbębnianiu Nie byłem też nigdy pewny, i do dziś nie jestem, czy może jednak coś za tym albo przed tym, albo w tabernakulum. W każdym razie ksiądz Guzewski był zawsze rad, kiedy służyłem mu jako jeden z dwóch ministrantów, ponieważ między Ofiarowaniem a Przeistoczeniem nigdy nie zamieniałem się obrazkami z pudełek od papierosów, co jego chłopcy zwykle robili, nigdy nie potrząsałem za długo dzwonkami i nie handlowałem winem mszalnym. Bo ministranci zawsze byli najgorszymi łobuzami nie tylko rozkładali na stop- niach ołtarza zwykłe skarby chłopięce, zakładali się o monety lub zużyte łożyska kulkowe, ale nawet podczas modlitw, zamiast tekstu liturgicznego albo pomiędzy łacińskimi odpowiedziami, wypytywali się nawzajem o techniczne dane jeszcze pływających lub już zatopionych okrętów wojennych - Introibo ad altare Dei. W którym roku wodowano krążownik „Erytrea”? - W trzydziestym szóstym. Przeznaczenie? - Ad Deum, qui laetificat juventutem meam. Jedyny włoski krążownik dla Afryki Wschodniej. Wyporność? - Deus fortitudo mea. Dwa tysiące sto siedemdziesiąt dwie. Ile węzłów? - Et introibo ad altare Die. Nie wiem. Uzbrojenie? — Sicut erat in principio. Sześć stopięćdziesięciomilimetrowych, cztery siedemdziesięciosześciomilimetrowe – Źle! - Et nunc et semper – Dobrze. Nazwy niemieckich artyleryjskich okrętów szkolnych? - Et in saecula saeculorum, Amen. Nazywają się „Brummer” i „Bremse”. Później nie służyłem już regularnie do mszy w kaplicy Mani Panny, przychodziłem tylko wtedy, kiedy ksiądz Guzewski przysyłał po mnie, ponieważ jego chłopcy z powodu niedzielnych marszów terenowych albo zbiórek na Pomoc Zimową sprawili mu zawód.

Wszystko to opowiadam tylko po to, żeby opisać moje miejsce przed głównym ołtarzem, bo sprzed głównego ołtarza mogłem obserwować Mahlkego, kiedy klęczał przed ołtarzem Matki Boskiej. A modlić się naprawdę umiał! Cielęce oczy. Spojrzenie coraz bardziej szkliste. Usta wykrzywione kwaśnym grymasem, ciągle w ruchu, bez interpunkcji Ryby wyrzucone na brzeg z taką samą regularnością łapią powietrze. A poniższa scena niechaj uzmysłowi, jak zapamiętale Mahlke potrafił się modlić kiedy ksiądz Guzewski i ja przykrywaliśmy balaski obrusem do komunii świętej i zbliżaliśmy się do Mahlkego, który klęczał zawsze ostatni na lewo, patrząc od strony ołtarza, to klęczał tam ktoś, kto zapomniał o wszelkiej ostrożności, o szalu i ogromnej agrafce, kto miał nieruchome oczy, odchylał głowę z przedziałkiem na środku w tył, wyciągał język i w tej postawie odsłaniał żywą mysz, ruchliwe zwierzątko, które mógłby schwytać ręką, tak było bezbronne. Ale Joachim Mahlke spostrzegał widocznie, że jego przynęta nie ma osłony, i jednym szarpnięciem zmieniał pozycję głowy. Być może dopomagał sobie przesadnie demonstracyjnym przełykaniem śliny, żeby zwabić spojrzenie szklanych oczu stojącej z boku Marii Panny, bo nie chcę i nie mogę uwierzyć, żebyś kiedykolwiek zrobił, Joachimie, najmniejszą nawet rzecz bez publiczności. V W kaplicy Marii Panny nigdy nie widziałem go z pomponami. Zresztą nosił je coraz rzadziej, chociaż uczniowska moda dopiero zaczynała się szerzyć. Czasami, kiedy we trzech staliśmy zawsze pod tym samym kasztanem na podwórzu szkolnym i ponad bzdurnymi wełnianymi ozdóbkami gadaliśmy jeden przez drugiego, Mahlke zdejmował pomponiki z szyi, żeby je po drugim dzwonku, niezdecydowanym ruchem, z braku czegoś lepszego, znowu zawiązać sobie pod kołnierzykiem. Kiedy po raz pierwszy dawny uczeń naszej szkoły i jej absolwent wrócił z frontu, odwiedziwszy po drodze główną kwaterę führera, gdzie mu zawieszono na szyi upragnione cacko, specjalny dzwonek w środku lekcji zwołał nas wszystkich do auli Młody człowiek stał w honorowym końcu sali, na tle trzech wysokich okien przed półkolem doniczek z roślinami o wielkich liściach i półkolem zebranego ciała pedagogicznego, stał ze swoim cackiem na szyi nie za katedrą, lecz obok tego starego, brązowego pudła, i ponad naszymi głowami mówił małymi, jasnoczerwonymi, jakby stworzonymi do pocałunków ustami, robiąc przy tym wyjaśniające gesty. Wtedy zobaczyłem, że siedzący jeden rząd przede mną i Schillingiem. Joachim Mahlke, którego uszy stawały się coraz bardziej przezroczyste i coraz mocniej nabiegały krwią, odchylił się sztywno w tył, to prawą, to lewą ręką sięgał do szyi, przełykał ślinę i wreszcie rzucił cos pod ławkę wełniane pomponiki, piłeczki, zielono- czerwone, zdaje mi się. A podporucznik lotnictwa, który początkowo mówił trochę za cicho, ciągnął dalej urywanymi, sympatycznie nieskładnymi słowami i czerwienił się wielokrotnie, choć jego przemówienie nie dawało do tego powodu - ale nie myślcie sobie, że to się odbywa jak polowanie na króliki, huzia na niego i po krzyku. Często tygodniami ani widu, ani słychu. Ale kiedyśmy nad Kanałem to pomyślałem sobie teraz albo nigdy. No i wyszło. Zaraz przy pierwszym locie wpakował nam się pod sam nos ich klucz pod osłoną myśliwców i zrobiła się karuzela na całego to pod chmurami, to nad chmurami, fajny lot kołowy. Próbuję wywindować się w górę pode mną krążą trzy spitfire! y, osłaniają się wzajemnie, myślę sobie, śmiechu warte, gdyby teraz nie wyszło, nurkuję, mam go i już dymi, akurat udało mi się przechylić landarę na lewe skrzydło, a tu już drugi spitfire w celowniku, mierzę w śmigło, albo on, albo ja, no i, jak widzicie, on musiał się skąpać, a ja pomyślałem sobie jeśli masz dwóch, spróbuj jeszcze z trzecim i tak dalej, żeby tylko starczyło paliwa. Patrzę, a tu pode mną siedem w rozproszonym szyku chce wiać, wtedy ja, z ukochanym słoneczkiem ciągle za

plecami, dziabię jednego, dostał swoje, powtarzam numer, udało się, cofam drążek aż do oporu, kiedy trzeci podłazi pod maszynkę schodzi w dół, musiałem go kropnąć, instynktownie walę za nim, zgubiłem go, chmury, mam go znowu, jeszcze raz naciskam sikawkę, już roluje po wodzie, ale i ja o mały włos się nie skąpałem, naprawdę sam już nie wiem, jak poderwałem pudło w górę W każdym razie, gdy pomachałem skrzydłami już nad bazą, na pewno wiecie lub widzieliście w kronice filmowej, że zawsze machamy skrzydłami, kiedyśmy coś upolowali — nagle nie mogę wypuścić podwozia, zacięło się I tak musiałem pierwszy raz lądować na brzuchu. Później, w kantynie, koledzy mówili, że z całą pewnością mam sześć, sam w trakcie walki nie liczyłem, byłem zbyt podniecony, oczywiście to cholerna radość, ale koło czwartej musieliśmy jeszcze raz polecieć i krótko mówiąc poszło prawie tak jak dawniej, kiedyśmy tu, na naszym starym, poczciwym podwórzu szkolnym - boiska wtedy jeszcze nie było - grali w szczypiorniaka. Może profesor Mallenbrandt jeszcze pamięta albo nie strzelałem ani jednego gola, albo od razu dziesięć, tak samo było tamtego popołudnia do sześciu z przedpołudnia doszły jeszcze trzy, to były moje od dziewiątego do siedemnastego, ale dopiero dobre pół roku później, kiedy zrobiłem pełną czterdziestkę, to mój szef, a kiedy potem jechałem do głównej kwatery, miałem już czterdzieści cztery na rozkładzie, bo my nad Kanałem prawie nie wychodziliśmy z maszyn, zostawaliśmy w środku, podczas kiedy personel techniczny, nie każdy mógł to wytrzymać, ale teraz dla odmiany coś wesołego na każdym lotnisku jest pies jednostki. A kiedyśmy któregoś dnia naszemu psu Alexowi, bo była właśnie wspaniała pogoda. Tak mniej więcej opowiadał ów udekorowany podporucznik, wtrącając pomiędzy opisy dwóch bitew powietrznych historię psa Alexa, którego chcieli nauczyć skoków na spadochronie, albo anegdotkę o pewnym gefrajtrze, który podczas alarmu zawsze za późno wygrzebywał się spod koców i wielokrotnie musiał latać w piżamie Podporucznik śmiał się, kiedy śmieli się uczniowie, nawet ci z primy, a niektórzy nauczyciele pozwalali sobie na lekki uśmiech. W trzydziestym szóstym zdał w naszej szkole maturę, a w czterdziestym trzecim zestrzelono go nad Zagłębiem Rury. Miał ciemne włosy, zaczesane gładko w tył, bez przedziałka, nie był bardzo wysoki, wyglądał raczej na zwinnego kelnera z nocnego lokalu. Opowiadał trzymając jedną rękę w kieszeni, ale wyciągał ją za każdym razem, kiedy miał opisać walkę powietrzną, aby uplastycznić obraz gestami obu rąk. Tę wymyślną grę wygiętych powierzchni dłoni opanował doskonale, umiał naśladować ramionami skradający się lot kołowy, wobec czego rezygnował z długich, wyjaśniających zdań, rzucał pojedyncze terminy i przechodził samego siebie naśladując, tak że się rozlegało na całą aulę, odgłosy wydawane przez motor od startu aż do lądowania i urywając je zająkliwie, gdy silnik miał defekt. Można było przypuszczać, że wyćwiczył ten numer w kasynie swojej jednostki, zwłaszcza że słówko „kasyno” odgrywało w jego opowiadaniach zasadniczą rolę. — Siedzieliśmy sobie wszyscy spokojnie w kasynie i właśnie. Akurat chciałem wejść do kasyna, bo. U nas w kasynie wisi. Ale i poza tym, niezależnie od aktorskich gestów rąk i od wiernego naśladowania odgłosów, prelekcja jego była wcale dowcipna, ponieważ potrafił przypinać łatki naszym nauczycielom, którzy już za jego czasów mieli te same przezwiska co za naszych. Był przy tym miły, łobuzerski, trochę się wdzięczył, bez wielkiego zresztą bujania, a kiedy chodziło o coś niezwykle trudnego, mówił o szczęściu, a nie o sukcesie. — Jestem po prostu w czepku urodzony, nawet w szkole, kiedy przypominam sobie niektóre promocje. Potem, w środku uczniowskiego kawału, wspomniał trzech dawnych kolegów z klasy, którzy nie mogli, jak się wyraził, polec nadaremnie, ale nie zakończył swego przemówienia nazwiskami tych trzech poległych, tylko w lekki sposób, wyznaniem.

- Chłopcy, mówię wam każdy, kto walczy na froncie, często i chętnie powraca myślą do szkolnych czasów! Klaskaliśmy długo, ryczeliśmy i tupali Dopiero kiedy dłonie zaczęły mnie piec i stwardniały, zauważyłem, że Mahlke zachowywał się powściągliwie i nie wyrażał swego uznania w kierunku katedry. Przed nami dyrektor Klohse uderzająco gwałtownie potrząsał obu rękami swego dawnego ucznia, dopóki nie przestano klaskać Potem z uznaniem chwycił podporucznika za ramiona, wypuścił nagle z rąk drobną figurkę, która natychmiast wróciła na swoje miejsce, i stanął na katedrze Mowa dyrektora trwała długo. Nuda rozlewała się od bujnych roślin w doniczkach aż po olejny portret na tylnej ścianie auli, który przedstawiał fundatora szkoły, niejakiego barona von Conradi. Szczupły podporucznik, wciśnięty pomiędzy profesorów Bruniesa i Mallenbrandta, spoglądał wciąż na swoje paznokcie. Chłodny, zalatujący miętą oddech Klohsego, który przepajał wszystkie jego lekcje matematyki i stał się dla nas niejako zapachem czystej wiedzy, ginął w wysokiej Sali. Słowa dochodziły ledwie do środka auli. – Cicoponas – iwtejgodzinie – przechodniukiedybędziesz – aletymrazemojczyzna – iniezechcemynigdyochoczotwardowytrwa-leuczciwie – mówiłemjuż – uczciwie – aktonietomech – iwtejgodzinie – uczciwymbyć – zakończyćsłowamischillera – ktozycianieskładawofierze owocówzycianiezbierze – aterazdopracy! Zwolniono nas i dwoma winnymi gronami zawiśliśmy przed zbyt wąskimi wyjściami z auli. Pchałem się za Mahlkem. Pocił się, a usztywnione ocukrzoną wodą włosy sterczały pozlepiane w strąki koło resztek przedziałka. Nigdy, nawet w sali gimnastycznej, nie widziałem, żeby Mahlke się pocił. Smród po trzystu gimnazjalistach tkwił jak korek w drzwiach wyjściowych auli. Dwa pasma ścięgien Mahlkego, sięgające od siódmego kręgu szyjnego po wystającą potylicę, płonęły i perliły się. Dopiero w kolumnadzie przed dwuskrzydłowymi drzwiami, gdzie uczniowie z seksty z wielkim hałasem zaczęli się już bawić w berka, wyprzedziłem Mahlkego i rzuciłem mu prosto w twarz pytanie: - No, i co powiesz? Mahlke patrzył przed siebie. Starałem się nie widzieć jego szyi. Pomiędzy kolumnami stało gipsowe popiersie Lessinga ale szyja Mahlkego zwyciężyła. Wtedy doszedł mnie jego spokojny i smętny głos, jak gdyby Mahlke chciał mi opowiedzieć o długoletnich cierpieniach swojej ciotki. - Teraz muszą zestrzelić aż czterdzieści, jeżeli chcą to zdobyć. Na początku i kiedy skończyli we Francji i na północy, dostawali już po dwudziestu - a jeśli tak dalej pójdzie? Przemówienie podporucznika widocznie ci nie posłużyło. Bo inaczej, czy sięgnąłbyś po tak tanią namiastkę? W tych czasach na wystawach sklepów papierniczych i tekstylnych leżały okrągłe lub owalne fosforyzujące plakietki i guziki. Niektóre miały kształt ryb, inne, świecąc mlecznozielonym światłem, ukazywały w ciemności mewę w locie. Plakietki te nosili na klapach płaszczy przeważnie starsi panowie i słabowite staruszki, obawiając się zderzenia na zaciemnionych ulicach, istniały także laski z fosforyzującymi paskami. Ty nie byłeś ofiarą obrony przeciwlotniczej, a jednak sprawiłeś sobie pięć czy sześć plakietek, całą ławicę świecących ryb, pułk żeglujących mew, bukiety fosforyzujących kwiatów, umieszczając je najpierw na klapach płaszcza, potem na szalu, kazałeś ciotce przyszyć do twego płaszcza pół tuzina guzików ze świecącej masy, od góry do dołu, zrobiłeś z siebie klowna, takim widziałem ciebie, takim cię wciąż widzę i długo jeszcze będę cię widział jest zima, w podwójnym świetle wieczoru, przez ukośnie zacinający śnieg albo przez ledwie zróżnicowane pasma ciemności kroczysz po Bärenweg i masz raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć zielonkawo świecących guzików, żałosny upiór, który może wystraszyć najwyżej dzieci i babcie i który stara się odwrócić uwagę od swojej skazy, i tak niewidocznej czarną nocą, ale ty sobie pewnie myślałeś żadne ciemności nie zdołają pochłonąć tego wybujałego

owocu, każdy go widzi, domyśla się, wyczuwa, chciałby go schwycić, bo on sam się prosi do ręki, żeby ta zima prędzej minęła - chcę znów nurkować i być pod wodą. VI Ale kiedy nadeszło lato z truskawkami, komunikatami nadzwyczajnymi i pogodą do kąpieli, Mahlke nie chciał pływać Popłynęliśmy w połowie czerwca po raz pierwszy do wraku. Nie mieliśmy wielkiej ochoty. Złościli nas uczniowie niższej i wyższej tercji, którzy przed nami i razem z nami płynęli do krypy, stadem obsiedli mostek, nurkowali i wydobyli ostatnie dające się odśrubować zawiasy. Dawniej Mahlke musiał prosić „Pozwólcie mi popłynąć z wami, ja już umiem pływać” - teraz Schilling, Winter i ja nalegaliśmy na niego. — Chodź z nami. Bez ciebie nudy na pudy. Opalać się możemy przecież i na naszej krypie. Może znajdziesz znowu coś fajnego tam na dole. Niechętnie, po wielokrotnej odmowie, Mahlke wlazł w ciepłą zupę pomiędzy plażą a pierwszą mielizną. Płynął bez śrubokrętu, trzymał się pomiędzy nami, na odległość dwóch ramion za Hottenem Sonntagiem, robił nareszcie spokojne ruchy i po raz pierwszy posuwał się wolno, bez kurczowego rzucania się naprzód i pryskania. Na mostku usadowił się w cieniu za kabiną nawigacyjną i nie można go było skłonić do nurkowania. Nie odwracał nawet głowy, kiedy ci z tercji znikali w dziobie i wynurzali się z jakimiś fidrygałkami w rękach. A przecież Mahlke mógłby przeszkolić chłopaków. Niektórzy prosili go nawet o wskazówki, ale on ledwie odpowiadał. Właściwie Mahlke spoglądał wciąż zmrużonymi oczyma na otwarte morze w stronę boi kierunkowej, ale nie interesowały go ani wpływające frachtowce, ani wypływające kutry, ani torpedowce sunące w szyku. Tylko okręty podwodne robiły na nim jakie takie wrażenie. Czasami daleko na morzu wysunięty peryskop zanurzonego okrętu rozdzierał wodę kreską piany. W stoczni Schichaua budowano seriami siedemsetpięćdziesięciotonowe łodzie, odbywały one w zatoce lub za Helem próbne rejsy, wynurzały się z głębin toru wodnego, dopływały do wejścia do portu i rozpraszały naszą nudę. Pięknie wyglądało, kiedy się wynurzały najpierw peryskop. Ledwie wieżyczka znalazła się nad wodą, wypluwała z siebie sylwetkę jednego albo dwóch marynarzy. Mętnobiałymi strumieniami woda spływała z działa, z dziobu, potem z rufy, z wszystkich luków coś wyłaziło, myśmy krzyczeli i machali rękami — nie jestem pewien, czy z okrętu nam odpowiadano, choć widzę przed sobą z wszelkimi szczegółami scenę pozdrawiania i czuję ją znowu jako napięcie w stawie ramienia, ale odpowiadano, czy nie odpowiadano, wynurzanie się okrętu podwodnego boleśnie porusza serce i nie ustaje - tylko Mahlke nigdy nie machał a pewnego dnia — było to w końcu czerwca, jeszcze przed wakacjami, i zanim kapitan marynarki miał wykład w auli naszej szkoły - Mahlke opuścił swoje miejsce w cieniu, ponieważ uczeń niższej tercji nie wynurzał się z dziobu minowca. Mahlke nurkował przez luk pomieszczeń dziobowych i wydobył chłopca, który zaplątał się w śródokręciu, ale jeszcze przed maszynownią. Znalazł go pod sufitem, między rurami i zwojami kabli. Dwie godziny Schilling i Hotten Sonntag pracowali na przemian według wskazówek Mahlkego. Powoli twarz chłopca nabierała barwy, ale w drodze powrotnej trzeba go było holować. Następnego dnia Mahlke nurkował znowu jak opętany, ale bez śrubokrętu. Już w drodze do krypy wziął dawne tempo, oderwał się od nas i zanim wciągnęliśmy się na mostek, zdążył już dać nurka. Zima, oblodzenie i gwałtowne wichry pozbawiły naszą krypę ostatniej resztki relingu, obu tarcz obrotowych i dachu kabiny nawigacyjnej. Tylko warstwa zaschniętego mewiego łajna przetrwała dobrze zimę, a nawet się powiększyła Mahlke nic nie wydobył, nie odpowiadał też, gdyśmy go zasypywali coraz to nowymi pytaniami. Dopiero późnym popołudniem, kiedy już z dziesięć czy dwanaście razy był na dole, a my zaczęliśmy rozluźniać stawy gotując się

do drogi powrotnej, Mahlke nie wynurzył się i wtedy padł na nas blady strach. Jeżeli teraz powiem pięć minut oczekiwania, nic to nie znaczy, ale po pięciu długich jak lata minutach, które wypełnialiśmy przełykaniem śliny, aż nasze języki leżały obrzmiałe i suche w wysuszonej jamie ustnej, zanurzyliśmy się jeden po drugim we wnętrzu okrętu w dziobie nic, kolki. Za Hottenem Sonntagiem po raz pierwszy odważyłem się przepłynąć przez grodź, zajrzałem przelotnie do dawnej mesy oficerskiej, musiałem wypłynąć, wyszedłem z luku, kiedy się już dusiłem, znów dałem nurka, powtórnie przedostałem się przez grodź i dopiero po dobrej pół godzinie zrezygnowałem. W siedmiu czy w sześciu leżeliśmy plackiem na mostku, ciężko dysząc. Mewy zataczały coraz mniejsze kręgi, widocznie coś zwąchały. Na szczęście nie było na krypie szczeniaków z tercji. Wszyscy milczeli albo też gadali jednocześnie. Mewy rzuciły się w bok i przyleciały znowu. Układaliśmy sobie, co powiemy kąpielowemu, matce Mahlkego, jego ciotce i dyrektorowi Klohsemu, bo należało liczyć się z przesłuchaniem w szkole. Ponieważ byłem prawie że sąsiadem Mahlkego, wlepili mi wizytę na Osterzeile. Schilling miał powiedzieć kąpielowemu i w szkole. - Jeżeli go nie znajdą, musimy przypłynąć z wieńcem i zrobić uroczyste pożegnanie. - Złożymy się. Każdy da co najmniej po pięćdziesiąt fenigów. - Albo rzucimy wieniec stąd przez burtę, albo spuścimy go do wnętrza dziobu. - Musimy też zaśpiewać - powiedział Kupka, ale ten brzęczący, pusty śmiech, który zawtórował jego propozycji, nie pochodził od żadnego z nas ktoś śmiał się wewnątrz mostku. I podczas gdy nie odważyliśmy się jeszcze spojrzeć za siebie i oczekiwaliśmy powtórzenia tego odgłosu, od strony dziobu rozległ się normalny, już nie brzmiący pusto śmiech. Z luku wynurzył się Mahlke z ociekającym wodą przedziałkiem na środku głowy, wcale nie oddychał z trudem, rozcierał sobie świeże oparzenia na karku i na ramionach i powiedział śmiejąc się bełkliwie, trochę ironicznie, ale raczej dobrodusznie. - No, ułożyliście już mowę i skreśliliście mnie z ewidencji? Zanim popłynęliśmy z powrotem - Winter dostał wkrótce po tej przerażającej historii ataku płaczu i trzeba go było uspokajać - Mahlke zanurzył się jeszcze raz. Po piętnastu minutach - Winter wciąż jeszcze szlochał - znalazł się znowu na mostku, mając na uszach zewnętrznie zupełnie nie uszkodzone, trochę tylko zapleśniałe słuchawki, takie, jakich używają telegrafiści, Mahlke odkrył bowiem w śródokręciu dostęp do pomieszczenia, które znajdowało się wewnątrz mostku kapitańskiego, powyżej poziomu wody do dawnej kabiny telegrafisty minowca. Opowiadał, że pomieszczenie ma suchą podłogę, ale jest trochę wyziębione. VV końcu przyznał się, że odkrył wejście do kabiny wtedy, gdy wyzwalał chłopca z tercji spomiędzy rur i kabli. - Wszystko pięknie zamaskowałem. Nawet sam diabeł nie znajdzie wejścia. Ale to była niewąska robota. Teraz ta buda należy do mnie, żebyście wiedzieli. Jest zupełnie przytulna. Mógłbym się tam ukryć, gdyby kiedyś było że mną krucho. Dużo tam jeszcze technicznych przyrządów, nadajnik i tak dalej. Trzeba by go uruchomić. Przy okazji spróbuję. Ale tego Mahlke nie zdołałby dokonać. Zresztą wcale nie próbował. A jeżeli nawet cichaczem majstrował coś na dole, widocznie nie udawało mu się. Chociaż był zręczny w majsterkowaniu i dobrze znał się na modelarstwie, jego plany nigdy nie szły w kierunku techniki, zresztą, gdyby Mahlke uruchomił aparat i coś zaczął nadawać, nakryłaby nas policja portowa albo marynarka. Wydobywał więc tylko różne techniczne rupiecie z kabiny, rozdarowywał je Kupce, Eschowi i chłopakom z tercji, nosił przez dobry tydzień słuchawki na uszach i wyrzucił je za burtę dopiero wtedy, gdy zaczął planowo urządzać dla siebie kabinę telegrafisty. W zniszczone koce wełniane zawinął książki — nie pamiętam już, jakie, zdaje mi się, że była tam „Cuszima”, powieść o bitwie morskiej, jeden czy dwa tomy Dwingera, również coś religijnego — zapakował zawiniątko w ceratę, zasmarował szwy smołą, dziegciem czy woskiem, załadował na poręczną tratwę, zbitą z wyrzuconego na brzeg drewna, i płynąc