uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Grass Gunter - Idąc Rakiem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :735.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Grass Gunter - Idąc Rakiem.pdf

uzavrano EBooki G Grass Gunter
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 86 stron)

Günter GRASS IDĄC RAKIEM Nowela Przełożył Sławomir Błaut Dzieła Guntera Grassa pod redakcją Sławomira Błauta i Joanny Konopackiej POLNORD WYDAWNICTWO OSKAR- Gdańsk 2004 Tytuł oryginału Im Krebsgang Okładkę i stronę tytułową projektował Zygmunt Gornowicz Przekład tej książki powstał dzięki pomocy finansowej INTER NATIONES. Bonn ISBN 83-86181-86-9 Copyright e 2002 by Steidl Verlag. Göttingen Copyright for the Polish edition by POLNORD - Wydawnictwo OSKAR. Gdańsk 2002 POLNORD - Wydawnictwo OSKAR. Gdańsk 2002 Skład i łamanie: Studio Wydawnicze MARCBOSS Gdańsk, Kartuska 51/2, tel. O-5O1 768 766 DRUK: OPTIMA s.c. tel./fax (058) 664 89 32 in memoriam

1 - Czemu dopiero teraz? - pytał ktoś, kto nie jest mną. Ponieważ matka mi w kółko... Ponieważ jak wówczas, kiedy po wodzie niósł się krzyk, chciałem, ale nie mogłem krzyczeć... Ponieważ prawda to chyba ledwie trzy linijki... Ponieważ teraz dopiero... Słowa mają jeszcze ze mną trudności. Ktoś, kto nie lubi żadnych wykrętów, przygważdża mnie powołując się na mój zawód. Bo przecież to ja już jako żółtodzioby młodziak, ze słowami za pan brat, odbywałem praktykę w Springerowskiej gazecie, niebawem zręcznie zmieniłem front, później na łamach „taz” nielicho przejeżdżałem się po Springerze, potem na żołdzie agencji prasowych ćwiczyłem się w zwięzłości i przez długi czas z pozycji wolnego strzelca przerabiałem na artykuły siekaninę bieżących zdarzeń: Aktualności dzisiejszego dnia. Dzisiaj aktualne. Odparłem, że może i tak było. Ale tacy jak ja niczego innego się nie nauczyli. Jeśli mam teraz przystąpić do rozprawiania się ze sobą, to wszystko, co mi się ułożyło na opak, pójdzie na karb zatonięcia statku, ponieważ ni mniej, ni więcej, ponieważ matka wtedy bliska rozwiązania, ponieważ ja w ogóle żyję tylko za sprawą przypadku. I oto znów jestem na czyichś usługach, na razie jednak wolno mi pominąć moją skromną osobę, bo ta historia zaczęła się na długo przede mną, ponad sto lat temu, mianowicie w Schwerinie, meklemburskiej stolicy, która rozpościera się pośród siedmiu jezior, uwieczniona jest na widokówkach przedstawiających staromiejski Schelfstadt i wielowieżowy zamek, a kolejne wojny przetrwała na pozór bez uszczerbku. Z początku nie sądziłem, że dawno odfajkowana przez historię prowincjonalna mieścina mogłaby zwabić kogokolwiek poza turystami, ale potem ów punkt wyjścia mojej opowieści raptem nabrał aktualności w internecie. Jakiś anonim podawał informacje osobowe przytaczając daty, nazwy ulic i świadectwa szkolne, przed kimś takim, kto jak ja szpera w przeszłości, chciał koniecznie otworzyć skarbnicę wiedzy. Skoro tylko na rynku pokazała się ta aparatura, sprawiłem sobie Macintosha z modemem. Mój zawód wymaga owego dostępu do krążących po świecie informacji. Nauczyłem się obchodzić jako tako z moim komputerem. Wkrótce takie słowa jak browser i hiperlink* przestały być dla mnie chińszczyzną. Klikaniem myszy ściągałem infosy do wykorzystania lub do wyrzucenia, dla fantazji bądź z nudów zacząłem przeskakiwać z jednego chatroomu na drugi i reagować na najbardziej niedorzeczne maile, przez krótki czas gościłem też na dwóch, trzech pornosites, a wreszcie po chaotycznym surfowaniu natknąłem się na witryny, gdzie tak zwani przedwczorajsi, ale i świeżo upieczeni młodzi naziści dawali upust swojej tępocie na stronach nienawiści. I nagle - biorąc nazwę statku za słowo poszukiwane - wyklikałem właściwy adres: „www.blut-zeuge.de”. Świadek krwi - męczennik. Jakieś „Kamractwo Schwerin” ogłaszało gotyckimi literami gromkie hasła. Same pamiętliwe kawałki. Chciało się bardziej śmiać niż rzygać. * Większość terminów intemetowyeh pozostawiono w przekładzie w brzmieniu angielskim, tak jak w oryginale noweli Güntera Qrassa (przyp. tłum.). Od tej chwili nie ulega wątpliwości, czyja to krew ma dawać świadectwo. Ale jeszcze nie wiem, czy mam najpierw, jak uczy doświadczenie, odtworzyć jedną, potem drugą sprawę, a następnie ten czy tamten życiorys, czy też powinienem raczej na skos wejść czasowi w paradę, dajmy na to na sposób raków, które udają chód wsteczny zbaczając z prostego kursu, lecz całkiem szparko posuwają się naprzód. Pewne jest jedynie tyle: Natura, a ściślej biorąc Morze Bałtyckie już przeszło pół wieku temu pogodziło się ze wszystkim, o czym będzie tu mowa. Na pierwszy ogień idzie ktoś, czyj nagrobek został rozbity na kawałki. Po szkole - mała matura - zaczęła się jego praktyka bankowa, którą ukończył bez wzlotów i upadków. W internecie nie było na

ten temat ani słowa. Tam na specjalnie jemu poświęconej website urodzony w roku 1895 w Schwerinie Wilhelm Gustłoff odbierał tylko hołdy jako „świadek krwi”. Toteż zabrakło wzmianki o kłopotach z krtanią, o chronicznej chorobie płuc, która nie pozwoliła mu wykazać się dzielnością w pierwszej wojnie światowej. Podczas gdy Hans Castorp, młody mężczyzna z hanzeatyckiego rodu, na polecenie swego twórcy musiał opuścić Czarodziejską Górę, aby na stronie 994 powieści pod tymże tytułem polec jako ochotnik we Flandrii albo rozpłynąć się w literackiej mgławicy, schweriński bank Towarzystwa Ubezpieczeń na Życie w roku siedemnastym troskliwie wysłał swego sumiennego urzędnika do Szwajcarii, gdzie w Davos miał się wykurować z trapiącej go choroby, po czym w nadzwyczajnym powietrzu do tego stopnia wyzdrowiał, że tylko w jakiś inny sposób można było doprowadzić go do śmierci; na powrót do Schwerina, do klimatu północnych Niemiec na razie nie miał ochoty. Wilhelm Gustłoff znalazł pracę asystenta w obserwatorium. Po przekształceniu tej placówki badawczej w instytucję konfederacką awansował na jej sekretarza, któremu wszakże starczało czasu, aby sobie dorobić podróżując po kraju w charakterze akwizytora Towarzystwa Ubezpieczeń Sprzętów Domowych; przy okazji ubocznego zajęcia poznawał więc kantony Szwajcarii. Równocześnie nie próżnowała jego żona Hedwig; nie mając oporów mimo swych ultranarodowych przekonań zatrudniła się jako sekretarka u adwokata nazwiskiem Moses Silberroth. Do tego momentu z faktów wyłania się obraz po mieszczańsku statecznego małżeństwa, które jednak, jak się okaże, tylko udawało, że prowadzi życie zgodne ze szwajcarskim ideałem dorabiania się; bo z początku skrycie, później całkiem jawnie - na co pracodawca długo przymykał oczy - sekretarz obserwatorium z powodzeniem wykorzystywał wrodzony talent organizacyjny: wstąpił do Partii i do początków roku trzydziestego szóstego wśród zamieszkałych w Szwajcarii Niemców z Rzeszy i Austriaków zwerbował blisko pięć tysięcy członków, zorganizował w całym kraju w grupy lokalne i zaprzysiągł na wierność komuś, kogo Opatrzność wymyśliła sobie na führera. Landesgruppenleiterem mianował go wszelako Gregor Strasser zawiadujący sprawami organizacyjnymi Partii. Strasser, który należał do lewego skrzydła, w roku trzydziestym drugim na znak protestu przeciwko bliskim kontaktom swego führera z wielkim przemysłem złożył wszystkie urzędy, a w dwa lata później został zaliczony do uczestników puczu Röhma i zlikwidowany przez swoich; jego brat Otto ocalał uciekając za granicę. Z kolei Gustloff musiał poszukać sobie nowego wzoru. Kiedy w związku z interpelacją zgłoszoną w Małej Radzie Gryzonii funkcjonariusz policji do spraw cudzoziemców chciał się od niego dowiedzieć, jak on pojmuje swój urząd landesgruppenleitera NSDAP w Konfederacji Szwajcarskiej, Gustloff ponoć odpowiedział: - Najbardziej na świecie kocham moją żonę i moją matkę. Gdyby mój führer rozkazał mi je zabić, to bym go posłuchał. Ten cytat został zakwestionowany w internecie. Takie i jeszcze inne kłamstwa wymyślił w swojej ramocie Żyd Emil Ludwig, można się było dowiedzieć w chatroomie udostępnionym przez Kamractwo Schwerin. Natomiast męczennik w dalszym ciągu pozostawał pod wpływem idei Gregora Strassera. Gustloff stale podkreślał, że w jego światopoglądzie wartości socjalistyczne znaczą więcej od narodowych. Niebawem między czatowcami rozgorzały walki frakcyjne. Wirtualna noc długich noży domagała się ofiar. Potem jednak wszystkim zainteresowanym internautom przywołano na pamięć datę, która miała świadczyć o roli Opatrzności. Coś, co ja usiłowałem wytłumaczyć sobie jako zwykły przypadek, wynosiło partyjnego aparatczyka Gustloffa na ponadziemskie wyżyny. 30 stycznia 1945, z dokładnością co do dnia, w pięćdziesięciolecie urodzin męczennika, zaczął tonąć statek ochrzczony jego imieniem i tym samym w dwanaście lat od przejęcia władzy, znowu z dokładnością co do dnia, stał się znakiem powszechnej zguby. Oto jakby pismem klinowym wyryta w granicie. Przeklęta data, od której wszystko się zaczęło, niebywale spotęgowało, doszło do punktu kulminacyjnego, dobiegło kresu. Ja też, dzięki matce, jestem

związany z dniem wciąż żywej katastrofy; natomiast ona żyje podług innego kalendarza i nie uznaje ani przypadku, ani podobnych wszechwyjaśniaczy. - A szkąd! - woła ta, której nigdy nie nazywam zaborczo „moją”, ale zawsze tylko „matką”. - Gancegal po kim by są sztatek zwał, i tak na dno by poszedł. Bym tylko wiedżecz chczała, co se ten Ruszki myszlał, jak do nas trzy razy pod rząd, rach-ciach-ciach, wygarnącz kazał... Wciąż jeszcze tak gada, jak gdyby od tamtych lat nie upłynęła kupa czasu. Słowa rozwleczone. Zdania przepuszczone przez magiel. Mówi bulwy na ziemniaki, glomza na twaróg i pomuchla, kiedy przyrządza dorsza w musztardowej zalewie. Rodzice matki, August i Erna Pokriefkowie, pochodzili z Kosznajderii, nazywano ich Kośniewiakami. Ona za to wyrastała we Wrzeszczu. Pochodzi nie z Gdańska, lecz z tego rozciągniętego, zagarniającego coraz więcej sąsiednich pól przedmieścia, którego jedna z ulic nosiła miano Elzy i dla małej Urszuli, zwanej Tullą, musiała być całym światem, bo opowiadając, jak to po swojemu nazywa, „sztare dżeje”, często wprawdzie wspomina kąpielowe igraszki na pobliskiej bałtyckiej plaży albo wyprawy na sanki do lasów na południowym skraju przedmieścia, ale przeważnie zmusza swoich słuchaczy, by weszli na podwórko czynszowej kamienicy przy Elzy pod 19 i stamtąd, mijając uwiązanego na łańcuchu owczarka Harrasa, do stolarni, której pracy towarzyszyły hałasy piły tarczowej, piły taśmowej, frezarki, strugarki i dudniącej szlifierki. - Jak żem telko od żerni odrosła, w garnku z klejem mieszacz mnie dawali... - W rezultacie gdziekolwiek mała Tulla stała, leżała, szła, pędziła czy przysiadała w kącie, nie odstępował jej legendarny, jak opowiadają, zapach kleju kostnego. Nie ma się zatem czemu dziwić, że kiedy zaraz po wojnie zakwaterowali nas w Schwerinie, matka wyuczyła się w Schelfstadt stolarskiego rzemiosła. Jako „przesiedlona”, jak mawiało się na Wschodzie, prędko dostała się do terminu u majstra, którego walący się warsztat z czterema strugnicami i stale bulgoczącym garnkiem kleju miał renomę zasiedziałego. Stamtąd niedaleko było na Lehmstrasse, gdzie oboje z matką mieliśmy kryty smołowaną papą dach nad głową. Ale gdybyśmy po katastrofie nie zeszli na ląd w Kołobrzegu, gdyby za to torpedowiec „Löwe” zawiózł nas do Travemünde lub Kilonii, a więc na Zachód, matka jako „uciekinierka ze Wschodu”, jak mawiało się po tamtej stronie, na pewno również terminowałaby u stolarza. Ja mówię: przypadek, podczas gdy ona od pierwszego dnia uważała, że miejsce naszego przymusowego pobytu było nam sądzone. - A ten Ruszki, co na ichnim ubocze za kapitana beł, to urodziny dokładnie niby kiedy miał? Ty przeczeż zwykle wszysztko z detalami wiesz... Nie, inaczej niż w wypadku Wilhelma Gustloffa - a ściągałem z internetu, co się dało - tego nie wiem z detalami. Zdołałem dogrzebać się jedynie roku urodzenia i paru jeszcze faktów oraz przypuszczeń, czegoś, co dziennikarze nazywają otoczką. Aleksander Marinesko urodził się w roku 1913, mianowicie w Odessie, położonym nad Morzem Czarnym mieście portowym, które kiedyś musiało być wspaniałe, o czym zaświadczają czarno-białe zdjęcia z filmu „Pancernik Potiomkin”. Matka pochodziła z Ukrainy. Ojciec był Rumunem i legitymację podpisał jeszcze nazwiskiem Marinescu, nim za bunt został skazany na śmierć, ale w ostatniej minucie zdołał uciec. Jego syn Aleksander wyrastał w dzielnicy portowej. A ponieważ w Odessie blisko obok siebie żyli Rosjanie, Ukraińcy i Rumuni, Grecy i Bułgarzy, Turcy i Ormianie, Cyganie i Żydzi, mówił mieszaniną różnych języków, która wszakże musiała być zrozumiała dla chłopaków z jego bandy. Aczkolwiek później mocno się starał mówić po rosyjsku, nie bardzo mu się udawało oczyszczenie z rumuńskich przekleństw ojca swej rozwodnionej żydowskimi wtrętami ukraińszczyzny. Kiedy był już matem na statku handlowym, śmiano się z jego żargonu; ale z biegiem lat wielu przeszła ochota do śmiechu, choćby w późniejszym okresie rozkazy dowódcy okrętu podwodnego brzmiały nie wiem jak komicznie.

Cofnijmy taśmę o lata: ponoć siedmioletni Aleksander widział z dalekomorskiego nabrzeża, jak resztki wojsk „Białych” i wyczerpane walkami brytyjska i francuska armie interwencyjne w popłochu opuszczały Odessę. Wkrótce potem oglądał wkroczenie „Czerwonych”. Odbywały się czystki. Niebawem wojna domowa na dobrą sprawę ustała. A gdy w kilka lat później zagranicznym statkom znów było wolno cumować w basenie portowym, chłopak podobno wytrwale, a rychło i zręcznie nurkował w przybrzeżnych wodach, żeby wyławiać monety rzucane przez pięknie wystrojonych pasażerów. Trio nie jest kompletne. Kogoś jeszcze brakuje. Jego czyn wprawił w ruch coś, co wciągało z dużą siłą i było nie do zatrzymania. Jako że chcąc nie chcąc z człowieka rodem ze Schwerina zrobił męczennika ruchu, a chłopaka z Odessy bohaterem Ploty Bałtyckiej odznaczonej Czerwonym Sztandarem, ma po wsze czasy zapewnione miejsce na ławie oskarżonych. Takie i podobne zarzuty czytałem, z upływem czasu nabierając apetytu, na wciąż tak samo firmowanej homepage: „To Żyd strzelał...” Mniej jednoznacznie, jak tymczasem wiem, jest zatytułowany pamflet pióra towarzysza partyjnego i czołowego mówcy Wolfganga Diewerge wydany w roku 1936 nakładem monachijskiej oficyny Franza Ehera. Jednakże Kamractwo Schwerin, zgodnie z konsekwentną logiką obłędu, miało do powiedzenia więcej, aniżeli zdawał się wiedzieć Diewerge: „Bez Żyda na oczyszczonej z min trasie, na wysokości Ustki, nigdy by nie doszło do największej katastrofy morskiej wszechczasów. To za sprawą Żyda... To Żyd jest winien...” W chatroomie z uprawianego częściowo po niemiecku, częściowo po angielsku bajdurzenia można było wszelako wyczytać trochę faktów. Jeśli jeden z czatowców wiedział, że Diewerge wkrótce po rozpoczęciu wojny został dyrektorem rozgłośni radiowej Rzeszy w Gdańsku, to inny znał jego działalność w okresie powojennym: podobno, skumplowany z innymi supernazistami, choćby z późniejszym deputowanym do Bundestagu z ramienia FDP Achenbachem, infiltrował liberałów w Nadrenii Północnej-Westfalii. Ponadto, uzupełniał ktoś trzeci, ten były hitlerowski propagandzista w latach siedemdziesiątych uprawiał w Neuwied nad Renem dyskretne pranie pieniędzy wpłacanych pokątnie na rzecz FDP. Wreszcie w przepełnionym chatroomie jednak kotłowały się jeszcze pytania o sprawcę zamachu z Davos, a pewne swego celu odpowiedzi stawiały kropkę nad i. O cztery lata starszy od Marinesko i o czternaście lat młodszy od Gustloffa Dawid Frankfurter urodził się w roku 1909 w zachodniosławońskim mieście Daruvar jako syn rabina. W domu rozmawiało się po hebrajsku i po niemiecku, w szkole Dawid uczył się mówić i pisać po serbsku, na własnej skórze odczuwał też jednak powszechną nienawiść do Żydów. To tylko przypuszczenie: na próżno próbował się z tym uporać, ponieważ jego konstytucja fizyczna nie pozwalała na skuteczną obronę, a zręczne dostosowanie się do sytuacji budziło w nim wstręt. Z Wilhelmem Gustloffem Dawid Frankfurter miał jedynie tyle wspólnego: jak tamtemu doskwierała choroba płuc, tak ten od dzieciństwa cierpiał na chroniczne zapalenie szpiku kostnego. Ale o ile Gustloff potrafił w Davos raz-dwa wykurować się z dolegliwej choroby i później działał energicznie jako zdrowy towarzysz partyjny, o tyle choremu Dawidowi nie mogli pomóc żadni lekarze; musiał przejść pięć operacji, ale nic to nie dało: beznadziejny przypadek. Być może ze względu na chorobę podjął studia medyczne; za radą rodziny w Niemczech, gdzie studiowali już jego ojciec i dziadek. Mówią, ze ciągle niedomagając i z tego powodu cierpiąc na trudności z koncentracją oblał egzamin po pierwszym semestrze oraz egzaminy późniejsze. Ale w internecie towarzysz partyjny Diewerge w przeciwieństwie do również cytowanego pisarza Ludwiga, którego Diewerge stale nazywał „Emilem Ludwigiem-Cohnem”, twierdził, że Żyd Frankfurter był nie tylko cherlawym, lecz i żyjącym na koszt ojca-rabbiego studentem-obibokiem, w dodatku ubranym fircykowato nicponiem i nałogowym palaczem. Potem od po trzykroć przeklętej daty zaczął się - świętowany niedawno w internecie - rok przejęcia władzy. Nałogowy palacz Dawid we Frankfurcie nad Menem doświadczył tego, co dotyczyło jego i

innych studentów. Widział, jak palono książki żydowskich autorów. Jego miejsce pracy w laboratorium zostało raptem oznaczone gwiazdą Dawida. Z fizyczną bliskością buchała na niego nienawiść. I jego, i innych lżyli studenci wrzaskliwie zaliczający siebie do rasy aryjskiej. Z tym nie umiał sobie radzić. Tego nie wytrzymywał. Uciekł więc do Szwajcarii i w Bernie, miejscu jakoby bezpiecznym, kontynuował studia, aby ponownie przepaść na egzaminach. Wszelako do rodziców pisał listy nastrojone pogodnie bądź pozytywnie, ojcu łożącemu na utrzymanie mydlił oczy. Gdy w rok później zmarła mu matka, przerwał studia. Może chcąc poszukać oparcia u krewnych odważył się na jeszcze jedną podróż do Rzeszy, gdzie w Berlinie patrzył bezsilnie, jak jego stryja, który jak ojciec był rabinem, targał za rudawą brodę jakiś młody człowiek krzycząc: „Won stąd, won, Żydzie!” Podobnie rzecz wygląda w utrzymanym w konwencji powieściowej „Morderstwie w Davos” Emila Ludwiga, które popularny autor opublikował w amsterdamskim Querido, wydawnictwie emigrantów. Znów Kamractwo Schwerin na swojej website było nie lepiej, ale inaczej poinformowane, a powoływało się po raz kolejny na towarzysza partyjnego Diewerge, ponieważ ten w swojej relacji jako świadka cytował przesłuchiwanego przez berlińskich policjantów rabina, doktora Salomona Frankfurtera: „To nieprawda, że jakiś wyrostek ciągnął mnie za brodę (która zresztą jest czarna, nie ruda) i przy tym krzyczał: „Won stąd, won, Żydzie!” Nie miałem możliwości ustalić, czy policyjne przesłuchanie zarządzone w dwa lata po domniemanym znieważeniu odbywało się pod przymusem. W każdym razie Dawid Frankfurter wrócił do Berna i zapewne z kilku powodów był załamany. Z jednej strony ponownie zaczęły się nieudane dotychczas studia, z drugiej, i tak już cierpiąc fizycznie na ciągłe bóle, bolał jeszcze nad śmiercią matki. Ponadto krótka wizyta w Berlinie przeradzała się w koszmar, skoro tylko w miejscowych i zagranicznych gazetach czytał doniesienia o obozach koncentracyjnych w Oranienburgu, Dachau i innych miejscach. Toteż pod koniec trzydziestego piątego musiała pojawić się i niejednokrotnie powtórzyć myśl o samobójstwie. Później, kiedy toczył się proces, w zamówionej przez obronę ekspertyzie napisano: „Frankfurter z wewnętrznych, duchowych powodów natury osobistej popadł w sytuację psychologicznie nie do utrzymania, z której musiał się wyrwać. Jego depresja zrodziła pomysł samobójstwa. Właściwy każdemu instynkt samozachowawczy miast na samego siebie skierował jednak kulę na inną ofiarę”. Na ten temat nie było w internecie pokrętnych komentarzy. Jednakże coraz bardziej rosło we mnie podejrzenie, że pod umownym adresem „www.blutzeuge.de” nie skrzyknęła się jako Kamractwo Schwerin ostrzyżona na łyso gromada, lecz ukrył się działający w pojedynkę frant. Ktoś, kto jak ja zygzakiem węszy za znakami zapachowymi i podobnymi wydzielinami historii. Student-obibok? Ja też takim byłem, kiedy germanistyka śmiertelnie mnie znudziła, a publicystyka w Instytucie Otto Suhra odstręczała nadmiarem teorii. Na początku, kiedy opuściłem Schwerin, a potem z Berlina Wschodniego przejechałem kolejką do Berlina Zachodniego, zadawałem sobie jeszcze sporo trudu, jak obiecałem matce na pożegnanie, i wkuwałem jak dziki. Mając szesnaście i pół roku - na krótko przed zbudowaniem muru - zacząłem chłonąć zapach wolności, mieszkałem w Schmargendorfie niedaleko Rosenecku u ciotki Jenny, szkolnej koleżanki matki, która przeżyła z nią podobno mnóstwo niesamowitych rzeczy. Miałem osobny pokój z oknem w dachu. Właściwie to były piękne czasy. Mansardowe mieszkanie ciotki Jenny przy Karlsbader Strasse wyglądało jak pokój lalek. Na stoliczkach, krzesełkach, pod kloszami stały porcelanowe figurki. Przeważnie tancerki w kusych spódniczkach stojące na czubkach palców. Niektóre w śmiałych pozach, wszystkie z małą główką na długiej szyi. Ciotka Jenny jako młode stworzenie była baleriną i to dość sławną, aż podczas jednego z wielu nalotów, które coraz bardziej równały z ziemią stolicę Rzeszy, pogruchotało jej obie nogi, tak że teraz podsuwała mi do popohidniowej herbaty rozmaite przysmaki z jednej strony utykając, z drugiej wciąż jeszcze z dużą gracją poruszając rękami. I na podobieństwo kruchych figurynek w uciesznej

mansardzie jej małą, ruchliwą głowę na chudej obecnie szyi stale zdobił uśmiech, który wydawał się zlodowaciały. Często też miewała dreszcze, piła dużo gorącego soku z cytryny. Dobrze mi się u niej mieszkało. Rozpieszczała mnie. A kiedy mówiła o swojej szkolnej koleżance - „Moja droga Tulla krętymi drogami przysłała mi ostatnio liścik...” - przez kilka minut kusiło mnie, żeby troszeczkę polubić matkę, to babsko nie do zdarcia; ale potem znowu mnie wkurzała. Jej grypsy przemycane ze Schwerina na Karlsbader Strasse zawierały stężone, podkreśleniami wyposażane w rygor bezwarunkowości upomnienia, które używając słów matki miały „wżącz mnie do galopu”: „On muszi uczycz są i jesz raz uczycz. Po to, telko po to chłopaka żem na Zachód wyszłała, żeby do czegosz doszedł...” Mam w uszach dosłowne brzmienie jej kwestii: „Ja to telko po to jesz żyję, aby mój syn któregosz dnia nadżeje moje szpełnił...” I ciotka Jenny występując jako tuba swojej koleżanki upominała mnie głosem łagodnym, ale zawsze trafiającym w sedno. Nie pozostawało mi nic innego jak tylko kuć ile wlezie. Chodziłem wtedy do liceum z hurmą innych uciekinierów z NRD w moim wieku. Co się tyczy państwa prawa i demokracji, to musiałem masę nadrobić. Do angielskiego doszedł francuski, za to nie było już rosyjskiego. Zaczęło mi również świtać, jak dzięki sterowanemu bezrobociu funkcjonuje kapitalizm. Nie byłem wzorowym uczniem, ale zgodnie z wymaganiami matki zrobiłem maturę. A i poza tym we wszystkim, co tam mimochodem robiło się z dziewczynami, całkiem nieźle dawałem sobie radę, nie miałem nawet kłopotów z forsą, bo matka, kiedy z jej błogosławieństwem przenosiłem się do wroga klasowego, wcisnęła mi jeszcze inny adres na Zachodzie: - Cosz mnie są zdaje, że to twój ojczec jeszt. To taki mój kuzyn. Nim w kamasze go wżęli, brzuch mnie zrobił. W każdym rażę on tak uważa. Napisz kiedy do niego, jako tobie są wiedze, jak ju po tamtej sztronie bandżesz... Nie powinno się porównywać. Ale jeśli chodzi o sprawy pieniężne, to niebawem powodziło mi się jak Dawidowi Frankfurterowi w Bernie, któremu ojciec co miesiąc przekazywał na szwajcarskie konto okrągłą sumkę. Kuzyn matki - Panie, świeć nad jego duszą - nazywał się Harry Liebenau, był synem stolarza z niegdysiejszej ulicy Elzy, od końca lat pięćdziesiątych mieszkał w Baden-Baden i jako redaktor działu kulturalnego opracowywał dla Południowo-Zachodniego Radia nocny program: liryka o północy, kiedy to słuchały już tylko schwarzwaldzkie jodły. Jako że nie chciałem na dalszą metę siedzieć na karku szkolnej koleżance matki, w skądinąd uprzejmym liście, zaraz po końcowym frazesie: „Twój nieznany Ci syn”, wypisałem bardzo czytelnie numer mego konta. Co prawda nie odpisał, był widać zbyt dobrze ożeniony, wszelako miesiąc w miesiąc punktualnie bulił dużo więcej, niż wynosiła najniższa stawka alimentów, równe dwieście marek, co było wówczas kupą grosza. Ciotka Jenny nic o tym nie wiedziała, lecz podobno znała matczynego kuzyna Harry'ego, choć tylko przelotnie, jak ze śladami rumieńca w lalkowatej twarzy bardziej wyznała mi niż powiedziała. Z początkiem sześćdziesiątego siódmego, wkrótce po tym, jak wyniosłem się z Karlsbader Strasse, osiadłem na Kreuzbergu, potem rzuciłem studia i poszedłem na praktykę do Springerowskiej „Morgenpost”, skończyło się dobrodziejstwo subsydiowania. Później nigdy już nie pisałem do mojego pieniężnego ojca, najwyżej raz wysłałem pocztówkę na Boże Narodzenie, nic więcej. Bo niby z jakiej racji. W grypsie, który przyszedł okrężną drogą, matka dała mi do zrozumienia: „Ty mu od serca dżękowacz ni muszisz. On ju wie, za co bulicz muszi...” Nie mogła wtedy pisać do mnie otwarcie, ponieważ z czasem w dużych państwowych zakładach kierowała brygadą stolarzy, która według planu produkowała meble sypialniane. Jako członkini partii nie wolno jej było utrzymywać kontaktów z Zachodem, a już na pewno nie ze zbiegłym z NRD synem, który w agresywnej prasie kapitalistycznej zamieszczał najpierw krótkie, potem dłuższe artykuły przeciwko komunizmowi od muru i drutu kolczastego, co przysparzało jej dość nieprzyjemności. Przypuszczałem, że kuzyn matki nie chciał więcej płacić, ponieważ ja zamiast studiować pisywałem do Springerowskich brukowców. Na swój zafajdanie liberalny sposób miał przecież jakąś tam rację. Ja

zresztą wkrótce po zamachu na Rudiego Dutschke zerwałem ze Springerem. Byłem odtąd nastawiony dosyć lewicowo. Ponieważ dużo się wtedy działo, pisałem do całej masy jako tako postępowych pism i zupełnie dobrze utrzymywałem się na powierzchni, również bez subwencji trzykrotnie większej od najniższych alimentów. Ten pan Liebenau tak czy owak nie był moim ojcem. Matka tylko go w to ubrała. Od niej wiem, że ów redaktor nocnego programu zmarł na serce pod koniec lat siedemdziesiątych, zanim jeszcze się ożeniłem. Był w wieku matki, trochę po pięćdziesiątce. Zamiast niego podała mi imiona innych mężczyzn, którzy wedle niej wchodziliby w rachubę jako ojcowie. Na jednego, który zaginął, mówiono jakoby Joachim albo Jochen, drugi, już starszy, który rzekomo otruł psa podwórzowego Harrasa, miał podobno na imię Walter. Nie, nie miałem prawdziwego ojca, tylko wymienne fantomy. Pod tym względem trzej bohaterowie, którzy teraz muszą być dla mnie ważni, byli w lepszej sytuacji. W każdym razie matka, przed południem 30 stycznia czterdziestego piątego okrętując się wraz z rodzicami z oksywskiego nabrzeża w Gotenhafen jako siedmiotysięczna któraś, sama nie wiedziała, z kim zaszła w ciążę. Ten, którego imieniem ochrzczono statek, mógł wykazać, że jego ojcem był kupiec Hermann Gustloff. A ten, któremu udało się zatopić przepełniony statek, należąc w Odessie do złodziejskiej bandy, nazywanej podobno „Błatnyje”, bardzo często dostawał lanie od ojca Marinesko, co było zapewne odczuwalnym przejawem ojcowskiej troski. Zaś Dawid Frankfurter, który udając się z Berna do Davos zadbał o to, by statek mógł otrzymać imię męczennika, miał za ojca nawet prawdziwego rabina. Ale i ja, pozbawiony ojca, w końcu zostałem ojcem. Co też on mógł palić? Juno, papierosy przysłowiowo okrągłe? Albo płaskie orienty? Być może, idąc za modą, takie ze złotym ustnikiem? Nie ma jego fotografii jako palacza - oprócz późnego gazetowego zdjęcia ukazującego go pod koniec lat sześćdziesiątych podczas dozwolonego mu wreszcie krótkiego pobytu w Szwajcarii, z zapalonym papierosem jako starszego pana, który wkrótce będzie miał za sobą urzędniczą karierę. W każdym razie kurzył, jak ja, bez ustanku i dlatego w wagonie szwajcarskich kolei usiadł w przedziale dla palących. Obaj podróżowali koleją. W owym czasie, kiedy Dawid Frankfurter jechał z Berna do Davos, Wilhelm Gustloff odbywał podróż inspekcyjną. W jej trakcie utworzył kilka lokalnych organizacji zagranicznej NSDAP i nowych baz Hitlerjugend i Związku Dziewcząt Niemieckich, w skrócie BDM. Ponieważ jego podróż przypadła na koniec stycznia, zapewne w trzecią rocznicę przejęcia władzy wygłaszał do Niemców z Rzeszy i Austriaków w Bernie i Zurychu, Glarusie i Zugu za każdym razem porywające przemówienie. Jako że już przed rokiem pracodawca, obserwatorium, na usilne żądanie socjaldemokratycznych deputowanych dał mu wymówienie, Gustloff mógł swobodnie rozporządzać swoim czasem. Wprawdzie z racji agitatorskich wystąpień dochodziło raz po raz do protestów szwajcarskiej opinii - w lewicowych gazetach nazywano go „dyktatorem z Davos”, a poseł do parlamentu Bringolf domagał się jego wydalenia - ale w kantonie Gryzonia i w całej Konfederacji znajdował dość polityków i urzędników, którzy wspierali go nie tylko finansowo. Z zarządu uzdrowiska Davos regularnie podsyłano mu listy nazwisk przybyłych kuracjuszy, po czym on wybierał spośród nich obywateli Rzeszy i nie tyle zapraszał, ile wzywał na partyjne imprezy; nieusprawiedliwioną nieobecność odnotowywano imiennie i stosowną informację przekazywano odpowiednim organom w Rzeszy. W trakcie podróży kolejowej palącego studenta, który w Bernie kupił bilet tylko w jedną stronę, nie tam i z powrotem, i w czasie, kiedy to późniejszy męczennik zasługiwał się swojej Partii, mat Aleksander Marinesko przeszedł już z marynarki handlowej do czarnomorskiej floty wojennej, w której dywizjonie szkolnym wziął udział w kursie nawigacyjnym i potem odbył ćwiczenia przygotowujące do podwodnego pływania. Jednocześnie wstąpił do organizacji młodzieżowej Komsomol i poza służbą - co na służbie nadrabiał wynikami - okazał się pijanicą; na pokładzie okrętu nigdy nie tknął butelki. Niebawem Marinesko dostał przydział jako oficer nawigacyjny na okręt podwodny, „SC 306 Piksja”; ta

jednostka morska wprowadzona do służby na krótko przedtem, po wybuchu wojny, kiedy Marinesko był już oficerem na innej łodzi, wpadła na minę i zatonęła z całą załogą. Z Berna przez Zurych, potem wzdłuż różnych jezior. Towarzysz partyjny Diewerge w swojej książce, która odtwarza drogę podróżującego studenta medycyny, nie zajmował się opisami krajobrazu. A i nałogowy palacz z trzynastego semestru chyba niewiele dostrzegał ze zbliżających się z naprzeciwka, w końcu zacieśniających horyzont pasm górskich, w najlepszym razie śnieg pokrywający domy, drzewa i góry oraz zmianę oświetlenia, ilekroć pociąg wjeżdżał w tunele. Dawid Frankfurter wybrał się w podróż 31 stycznia 1936. Czytał gazety i palił. Z rubryki „Różne” można było dowiedzieć się coś niecoś o działalności landesgruppenleitera Gustloffa. Dzienniki, między innymi „Neue Zürcher” i „Basler Nationalzeitung”, trzymały rękę na pulsie i donosiły o wszystkim, co się równocześnie wydarzało lub zapowiadało jako przyszłe wydarzenie. Na początku roku, który miał przejść do historii jako rok berlińskiej Olimpiady, faszystowskie Włochy jeszcze nie pokonały dalekiego cesarstwa negusa, Abisynii, w Hiszpanii zaś rysowało się niebezpieczeństwo wojny. W Rzeszy postępowała naprzód budowa autostrad, a we Wrzeszczu matka miała osiem i pół roku. Dwa lata wcześniej jej brat Konrad, głuchoniema Kędzierzawa Główka, utopił się podczas kąpieli w Bałtyku. Był jej ukochanym bratem. Dlatego w czterdzieści sześć lat po jego śmierci mój syn musiał dostać na chrzcie imię Konrad; ale wszyscy mówią na niego Konny, a jego przyjaciółka Rosi nazywa go w listach „Connym”. U Wolfganga Diewerge można przeczytać, że landesgruppenleiter, zmęczony udanym objazdem kantonów, wrócił 3 lutego. Frankfurter wiedział, że przyjedzie on trzeciego do Davos. Oprócz dzienników czytał regularnie wydawane przez Gustloffa partyjne pismo „Der Reichsdeutsche”, w którym podawano terminy planowanych zdarzeń. Dawid znał życie upatrzonej ofiary niemal ze wszystkimi szczegółami. Inhalując nałykał się go do syta. Ale czy wiedział również, że małżeństwo Gustloffów rok przedtem wybudowało z oszczędności klinkierowy dom w Schwerinie, przezornie umeblowany na planowany powrót do Rzeszy? I że oboje gorąco pragnęli syna? Gdy student medycyny przybył do Davos, spadł świeży śnieg. Na śniegu lśniło słońce i uzdrowisko wyglądało jak na pocztówkach. Przyjechał bez bagażu, ale z mocnym postanowieniem. Z „Basler Nationalzeitung” wyrwał fotograficzną podobiznę Gustloffa w mundurze: rosły mężczyzna, który spoglądał z wytężonym zdecydowaniem i wypadaniem włosów dopomagał powstawaniu wysokiego czoła. Frankfurter zamieszkał „Pod Lwem”. Musiał czekać do wtorku, 4 lutego. Ten dzień tygodnia nazywa się u Żydów „ki tow” i uchodzi za dzień szczęśliwy; tę informację wyłowiłem z internetu. Na znanej już homepage pod tą datą wspominano męczennika. W blasku słońca z papierosem na zlodowaciałym śniegu. Każdy krok chrzęścił. W poniedziałek było zwiedzanie miasta. Kilkakroć po deptaku tam i z powrotem. Nie zwracając uwagi jako widz wśród widzów na meczu hokejowym. Niewymuszone rozmowy z kuracjuszami. Biały oddech wydobywający się z ust. Nie wzbudzać podejrzeń. Ani słowa za dużo. Bez pośpiechu. Wszystko było przygotowane. Z nabytym bez trudności rewolwerem ćwiczył w pobliżu Berna na strzelnicy Ostermundigen, co było dozwolone. Choć taki słabowity, okazało się, że rękę miał spokojną. We wtorek, kiedy już klamka zapadła, pomógł mu wypisany odpornymi na kaprysy pogody literami drogowskaz: „Wilhelm Gustloff NSDAP”; od deptaka biegła w bok ulica Am Kurpark i prowadziła do domu opatrzonego numerem trzy. Otynkowany na kolor farbki budynek z płaskim dachem, z którego rynny zwisały sople lodu. Na tle wieczornej ciemności stały nieliczne latarnie. Nie padał śnieg. Tyle zewnętrznego widoku. Dalsze szczegóły nie miały znaczenia. Na temat tego, co się rozegrało, mogli później wypowiadać się tylko sprawca i wdowa. Ja miałem okazję zobaczyć wnętrze odnośnej części mieszkania na fotografii, która na wspomnianej homepage miała ilustrować zamieszczony tekst.

Zdjęcie zostało widać zrobione po zamachu, bo trzy duże bukiety kwiatów na biurku, stoliku i komodzie, do tego kwitnąca doniczka nadają pomieszczeniu wygląd izby pamięci. Po dzwonku otworzyła Hedwig Gustloff. Młody mężczyzna, o którym później zeznała, że dobrze mu patrzyło z oczu, prosił o rozmowę z landesgruppenleiterem. Ten stał w korytarzu i rozmawiał przez telefon z towarzyszem partyjnym doktorem Habermannem z bazy w Tłum. Przechodząc Frankfurter posłyszał jakoby słowa „żydowskie świnie”, czemu pani Gustloff później zaprzeczyła: To słownictwo było jej mężowi obce, jakkolwiek rozwiązanie kwestii żydowskiej uważał za sprawę nie cierpiącą zwłoki. Wprowadziła gościa do gabinetu męża i poprosiła, żeby usiadł. Niczego nie podejrzewała. Często bez uprzedzenia przychodzili petenci, w tym ludzie podobnych przekonań, którzy znaleźli się w potrzebie. Siedząc na fotelu w płaszczu, z kapeluszem na kolanach, student medycyny widział biurko, na nim zegar w lekko powyginanej drewnianej obudowie, nad nim zawieszony honorowy sztylet SA. Powyżej i po bokach sztyletu czarno-białą i kolorową ozdobę pokoju stanowiło kilka rozmieszczonych w luźnym porządku wizerunków führera i kanclerza Rzeszy. Nie dało się zauważyć żadnego portretu zamordowanego przed dwoma laty protektora, Gregora Strassera. Z boku model żaglowca, prawdopodobnie był to „Gorch Fock”. Następnie czekający gość, który odmówił sobie papierosa, mógłby był zobaczyć na sąsiadującej z biurkiem komodzie aparat radiowy, a obok popiersie führera, albo odlane w brązie, albo z gipsu pomalowanego tak, żeby udawał brąz. Sfotografowane cięte kwiaty mogły wypełnić wazon już przed zamachem, troskliwie ułożone przez panią Gustloff na powitanie męża po wyczerpującej podroży, ponadto jako późny prezent urodzinowy. Na biurku drobiazgi i dużo bezładnie rozłożonych papierów, być może raporty ortsgruppenleiterów z różnych kantonów, na pewno korespondencja z władzami w Rzeszy, prawdopodobnie parę listów z pogróżkami, jakie w ostatnim czasie często trafiały się w poczcie; ale Gustloff nie godził się na policyjną ochronę. Wkroczył do gabinetu bez żony. Dziarski i zdrów, ponieważ już przed laty wyleczony z gruźlicy, podszedł w cywilu do gościa, który nie wstał z fotela, tylko wyciągnąwszy rewolwer z kieszeni zimowego płaszcza strzelał na siedząco. Mierzone strzały zrobiły cztery dziury w piersi, w szyi, w głowie landesgruppenleitera. Osuwając się na tle oprawionych w ramki fotografii swego führera Gustloff nawet nie krzyknął. Zaraz potem do pokoju wpadła żona, ujrzała najpierw rewolwer skierowany jeszcze w stronę oddanych strzałów, potem leżącego męża, który gdy pochyliła się nad nim, zaczął krwawić ze wszystkich ran. Dawid Frankfurter, podróżny bez powrotnego biletu, włożył kapelusz i opuścił miejsce swego przemyślanego czynu nie zatrzymywany przez wystraszonych współlokatorów domu, jakiś czas błąkał się po śniegu, kilka razy upadł, miał w głowie numer alarmowy, z budki telefonicznej przyznał się do popełnionego czynu, znalazł w końcu najbliższy posterunek i oddał się w ręce policji kantonalnej. Następujące zdania podał dyżurnemu funkcjonariuszowi do protokołu i później niczego nie zmieniając powtórzył przed sądem: „Strzelałem, ponieważ jestem Żydem. W pełni zdaję sobie sprawę ze swego czynu i ani trochę go nie żałuję”. Potem zadrukowano mnóstwo papieru. To, co u Wolfganga Diewerge nazywało się „tchórzliwym mordem”, u powieściopisarza Emila Ludwiga urosło do rangi „walki Dawida z Goliatem”. Te skrajnie odmienne oceny nie uległy zmianie aż po splecioną cyfrową siecią teraźniejszość. Już wkrótce wszystko, co zdarzyło się od tamtego momentu, pozostawiło za sobą sprawcę i ofiarę i nabrało własnego znaczenia. Naprzeciw bohatera biblijnego formatu, który czynem o prostej motywacji chciał wezwać swój udręczony naród do oporu, stanął męczennik ruchu narodowosocjalistycznego. Obaj przybierając nadludzkie wymiary mieli wejść do księgi historii. Sprawca jednakże popadł niebawem w zapomnienie; również matka, kiedy była mała i wszyscy mówili na nią Tulla, nigdy nie słyszała o

morderstwie i mordercy, sporo natomiast o bajkowym statku, który lśnił biało i zapełniony wesołymi ludźmi odbywał długie i krótkie rejsy morskie pod auspicjami stowarzyszenia, nazwanego „Kraft durch Freude”.* * Niem. Kraft durch Freude - Siła przez Radość (przyp. tłum.) 2 Będąc jeszcze żyjącym z alimentów studentem-obibokiem słuchałem na Uniwersytecie Technicznym profesora Höllerera. Donośnym ptasim głosem zachwycał on przepełnioną salę. Mówił o Kleiście, Grabbem, Büchnerze, geniuszach, którzy szukali ucieczki. „Między klasyką a moderną” brzmiał tytuł jednego z jego wykładów. Podobało mi się bywanie wśród młodych literatów i jeszcze młodszych adeptek księgarstwa w Piwnicy Waitza, gdzie czytano i w nieskończoność roztrząsano nie doszlifowane teksty. Uczestniczyłem nawet przy Carmerstrasse w kursie na amerykańską modłę: creative writing. Z tuzin literackich nadziei, były między nimi talenty. Mnie talentu nie dostawało, o czym zapewniał jeden z wykładowców, który nas, początkujących, chciał zachęcić do epickich prób takimi tematami jak „Telefon zaufania”. Mnie stać było ponoć co najwyżej na liche powieścidło. I oto jednak wydobył mnie z niebytu: początek mojej spapranej egzystencji to zdarzenie jedyne w swoim rodzaju, wzorcowe i z tego względu godne opowiedzenia. Kilka ówczesnych talentów już nie żyje. Dwa, trzy wyrobiły sobie nazwisko. Mój dawny wykładowca natomiast widać do cna się wypisał, bo w przeciwnym razie nie angażowałby mnie na murzyna. Ale ja nie chcę dalej iść rakiem. Coś się zacięło, powiedziałem mu, szkoda czasu i atłasu. Przecież to byli tylko dwaj pomyleńcy, jeden wart drugiego. Dobre sobie: tamten się poświęcił, żeby swojemu narodowi dać przykład bohaterskiego oporu. Po morderstwie Żydom nie wiodło się ani trochę lepiej. Przeciwnie: terror był prawem. A gdy w dwa i pół roku później Żyd Herszel Grünspan zastrzelił w Paryżu dyplomatę Ernsta von Ratha, odpowiedzią w Rzeszy była Noc Kryształowa. A co nazistom, pytam się, przyszło z jednego męczennika więcej? No, niech tam, jego imieniem ochrzcili statek. I już na nowo podejmuję trop. Wcale nie dlatego, że Stary wierci mi dziurę w brzuchu, tylko że matka nigdy nie popuszczała. Już w Schwerinie, gdzie ja, ilekroć coś tam poświęcano, musiałem paradować w chuście na szyi i błękitnej koszuli, truła mi głowę: „Jakie to morze lodowate beło i jako te dżeczaczki wszystkie główkami do dołu. Ty to opisacz muszisz. Winien to nam jesztesz, bosz szczęszliwie ocalał. Ja tobie któregosz dnia opowiem ze wszysztkimi detalami, a ty to potem opiszesz...” Ale ja nie miałem ochoty. Nikt przecież nie chciał o tym słuchać, ani tu na Zachodzie, ani tym bardziej na Wschodzie. „Gustloff” i jego przeklęte dzieje przez dziesiątki lat stanowiły tabu, poniekąd ogólnoniemieckie. Matka mimo to nie przestawała mnie nagabywać kurierską pocztą. Kiedy rzuciłem studia i zacząłem pisać dla Springera mocno prawicowe kawałki, mogłem przeczytać: „Ten to za odwetowca jeszt. Za nami, wypędzonymi, są ujmuje. Ten to na pewno w odczinkach drukowacz bandze, tydżeń w tydżeń...” A później, kiedy wkurzyłem się na „taz” i resztę lewicowych specjalistów od stawiania wszystkiego na głowie, ciotka Jenny, zwabiwszy mnie do Habla przy Rosenecku na szparagi z młodymi ziemniakami, na deser zaserwowała matczyne upomnienia: - Moja droga przyjaciółka Tulla nadal pokłada w tobie wielkie nadzieje. Kazała ci powiedzieć, że twoim synowskim obowiązkiem jest opowiedzenie wreszcie całemu światu...

Wszelako ja w dalszym ciągu trzymałem język za zębami. Nie dałem się uprosić. Przez te wszystkie lata, kiedy to jako wolny strzelec pisywałem dłuższe artykuły do pism zdrowotnych, na przykład o biodynamicznej uprawie warzyw i szkodach ekologicznych w niemieckich lasach, a także emocjonalne teksty na temat „Nigdy więcej Oświęcimia”, udawało mi się omijać okoliczności moich narodzin, aż w końcu stycznia dziewięćdziesiątego szóstego najpierw wyklikałem ultraprawicową homepage Stormfrontu*, wkrótce natrafiłem na kilka wzmianek o „Gustloffie”, a potem zaznajomiłem się z Website „www.blutzeuge.de” Kamractwa Schwerin. Robiłem pierwsze notatki. Nie mogłem wyjść ze zdziwienia. Byłem zdumiony. Chciałem się dowiedzieć, jakim sposobem ten prowincjonalny dygnitarz - i to poczynając od czterech strzałów w Davos - potrafił przyciągać dzisiejszych internautów. Przy tym homepage zręcznie skomponowana. Fotomontaż schwerińskich obiektów. Pomiędzy zdjęciami uprzejme zapytania: „Czy chcecie państwo wiedzieć więcej o naszym męczenniku? Czy mamy wam przedstawić koleje jego życia, fakt po fakcie?” Jacy tam my! Jakie tam Kamractwo! Mógłbym się założyć, że ktoś tutaj solo buszował w internecie. Ten zasiew sraczkowatobrunatnej barwy wykiełkował w inspektach jednej i tej samej główki. Ładnie wyglądało i nie było wcale głupie to, co ten koleś zamieszczał w sieci na temat „Kraft durch Freude”. Urlopowe zdjęcia roześmianych uczestników rejsu. Kąpiele u brzegów Rugii. * Stormfront-homepage - internetowa witryna amerykańskiej skrajnej prawicy (przyp. tłum.) Matka naturalnie mało o tym wiedziała. U niej „Kraft durch Freude” zawsze nazywała się tylko „Kadeef”. W kinoteatrze we Wrzeszczu jako dziesięciolatka widziała na „Dźwiękowej Kronice Tygodniowej Foxa” to i tamto, ale też „nasz statek Kadeef w dziewiczym rejsie. Poza tym ojciec i matka Pokriefkowie, on jako robotnik i towarzysz partyjny, ona jako członkini narodowosocjalistycznego Frauenschaftu, latem trzydziestego dziewiątego byli na pokładzie „Gustloffa”. Niewielkiej grupie z Gdańska - wówczas jeszcze Wolnego Miasta - dzięki specjalnemu zezwoleniu dla Niemców z zagranicy dane było popłynąć w rejs niemal na ostatni dzwonek. Celem były w połowie sierpnia fiordy Norwegii, za późno na dokładkę w postaci białych nocy. Kiedy byłem dzieckiem, matka, ledwie odwieczna katastrofa stawała się po raz kolejny niedzielnym tematem, podekscytowana zapewniała po wrzeszczańsku, z jakim zachwytem jej tatuś opowiadał o norweskiej grupie folklorystycznej i ludowych tańcach prezentowanych przez nią na słonecznym pokładzie statku KdF. „A moja mamusza to są szwimbasenu nachwalicz ni mogła, calutkiego kaflami wykładanego w kolorowe obrazki, gdże później masa helferek z krigsmariny upchacz są muszała, aż potem Ruszki drugą torpedą wszysztkie te młode sztworzenia na sztrzępy porozrywał...” Ale jeszcze nie położono stępki pod „Gustloffa”, nie mówiąc o tym, by statek spłynął na wodę. Poza tym muszę się powściągać, ponieważ zaraz po śmiertelnych strzałach sędziowie właściwi dla kantonu Gryzonia, prokurator i obrońca rozpoczęli przygotowania do procesu Dawida Frankfurtera. Rozprawa miała się odbyć w Chur. Jako że sprawca się przyznał, można było liczyć, że proces potrwa krótko. W Schwerinie natomiast na polecenie z najwyższego szczebla przystąpiono do organizowania uroczystości, które miały się odbyć od razu po przewiezieniu zwłok i zapaść na trwałe w pamięć narodowej wspólnoty. Czegóż te mierzone strzały nie wprawiły w ruch: maszerujące kolumny SA, honorowe szpalery, niesione wieńce i poczty sztandarowe, umundurowani z pochodniami. Przy głuchych dźwiękach werbli przechodził pogrzebowym krokiem Wehrmacht, stała znieruchomiała w żałobie lub tylko tłocząca się z ciekawości społeczność Schwerina. Przedtem raczej nieznany w Meklemburgii towarzysz partyjny był tylko jednym z wielu landesgruppenleiterów zagranicznej organizacji NSDAP; martwy zaś Wilhelm Gustloff został sztucznie wykreowany na postać wprawiającą, jak się zdaje, w zakłopotanie kilku mówców na

trybunie, bo w poszukiwaniu porównywalnej wielkości z reguły przychodził im na myśl ów supermęczennik, któremu nazwisko wyrobiła pieśń grana i śpiewana przy oficjalnych okazjach - a tych było dużo - zaraz po hymnie narodowym: „Sztandar w górze...” W Davos uroczystości przebiegły jeszcze na małą skalę. Kościół ewangelickiej gminy uzdrowiskowej, właściwie kaplica, wyznaczał miarę. Przed ołtarzem stała trumna okryta flagą ze swastyką. Na niej leżały ułożone na podobieństwo martwej natury sztylet honorowy nieboszczyka, opaska i czapka SA. Około dwustu towarzyszy partyjnych przybyło ze wszystkich kantonów. Do tego przed kaplicą i w jej wnętrzu dawali wyraz swemu nastawieniu obywatele szwajcarscy. Dookoła góry. Raczej skromne nabożeństwo żałobne w cieszącym się światową sławą uzdrowisku dla chorych na płuca było we fragmentach transmitowane przez Radio Niemieckie, a transmisję przekazywały wszystkie rozgłośnie na terenie Rzeszy. Spikerzy wzywali, żeby wstrzymać dech. Ale w żadnym komentarzu i w żadnej z wielu mów wygłaszanych później gdzie indziej nie wymieniano Dawida Frankfurtera z nazwiska. Nazywano go odtąd jedynie „żydowskim skrytobójcą”. Podejmowane przez stronę przeciwną próby pasowania słabowitego studenta medycyny na bohatera przypisujące mu rolę .jugosłowiańskiego Wilhelma Telia” zostały przez szwajcarskich patriotów z oburzeniem odrzucone staranną niemczyzną, wzmogły jednak pytania o to, kto stał za strzelającym młodym człowiekiem; rychło za inspiratorów uznano organizacje żydowskie. Zleceniodawcą „tchórzliwego mordu” miało być zorganizowane światowe żydostwo. Tymczasem w Davos czekał pociąg specjalny mający zabrać trumnę. W chwili odjazdu biły kościelne dzwony. Od niedzielnego przedpołudnia do poniedziałkowego wieczoru pociąg był w drodze, zatrzymując się w Singen po raz pierwszy na obszarze Rzeszy Niemieckiej, a potem na krótki uroczysty postój w takich miastach jak Stuttgart, Würzburg, Erfurt, Halle, Magdeburg i Wittenberga, gdzie na peronach właściwi dla danego terenu gauleiterzy wraz z partyjnymi delegacjami pozdrawiając „składali ostatni hołd” nieboszczykowi w trumnie. Te słowa ze znaczeniowego i dźwiękowego elementarza wzniosłości odkryłem w internecie. Na Website w przytaczanych w dosłownym brzmieniu sprawozdaniach nie tylko pozdrawiano po prostu unosząc prawą dłoń w sposób ogólnie wówczas przyjęty a podpatrzony u włoskich faszystów, lecz gromadzono się na peronach i wszelkich żałobnych ceremoniach, żeby pozdrawiając „złożyć ostatni hołd”; toteż pod adresem „www.blutzeuge.de” upamiętniając zabitego cytatami z przemówienia führera i opisami żałobnych obchodów ponadto „złożono mu hołd” niemieckim pozdrowieniem przesłanym z najnowszego, nazywanego cyberprzestrzenią wymiaru. Dopiero potem w oczach Kamractwa Schwerin zasłużyła na wzmiankę Beethovenowska „Eroica” odegrana przez miejscową orkiestrę. Bądź co bądź pomiędzy rozsyłanymi na cały świat idiotyzmami trafił się akcent krytyczny. Jeden z czatowców prostował podaną przez cytowany „Völkischer Beobachter” informację o salwie honorowej oddanej przez oddział Wehrmachtu na cześć żołnierza frontowego Wilhelma Gustloffa, zwracając uwagę, że uhonorowanemu w ten sposób ze względu na chorobę płuc nie było dane wziąć udziału w pierwszej wojnie światowej, wykazać się odwagą na froncie, dosłużyć się Krzyża Żelaznego pierwszej czy drugiej klasy. Wyglądało na to, że jakiś pedant zakłóca w pojedynkę wirtualne uroczystości. Poza tym, co już zakrawało na czepialstwo, w mowie gauleitera Meklemburgii Hildebrandta brakowało mu wzmianki o, jak to zostało sformułowane, „narodowo-bolszewickich wpływach” Gregora Strassera wywieranych na męczennika. W końcu od dawnego fornala, który od dziecka nienawidził wielkich właścicieli ziemskich i z tego powodu po przejęciu władzy przez führera oczekiwał bezwzględnej parcelacji szlacheckich majątków, można było spodziewać się choćby tylko aluzyjnej obrony dobrego imienia zamordowanego Strassera. Taki był z grubsza ton tych utyskiwań. Same przemądrzalstwa, które doprowadziły w chatroomie do kłótni.

Nie dbając o jej wynik, po powrocie na Website, ruszył ożywiony zdjęciami kondukt pogrzebowy. Przy zmiennej pogodzie trasa wiodła od Hali Widowiskowej przez Gutenbergstrasse, Wismarsche Strasse, potem przez Totendamm i Wallstrasse do krematorium. Cztery kilometry przejechała szpalerem złożona na lawecie trumna, zanim z towarzyszeniem werbli zdjęto ją w celu spopielenia i po błogosławieństwie udzielonym przez duchownego spuszczono do szybu pieca. Na komendę po obu stronach znikającej trumny pochylono sztandary. Ustawione w szyku kolumny poczęły śpiewać pieśń o poległym kamracie i unosząc w pozdrowieniu prawe dłonie złożyły ostateczny hołd. Na dodatek oddział Wehrmachtu jeszcze raz huknął salwami na cześć frontowego żołnierza, który - jak wyszło tymczasem na jaw - nigdy nie przeżył wojny w okopach i któremu został oszczędzony huraganowy ogień czy, jak to brzmi u Jüngera, „stalowe burze”. Ach, gdybyż jednak znalazł się pod Verdun i w stosownej chwili wyzionął ducha w leju po granacie! Jako że wyrastałem w mieście pośród siedmiu jezior, wiem, gdzie później wmurowano urnę w fundament. Stanął na nim czterometrowej wysokości granit, który przemawiał dzięki wyrytej na nim klinowatej inskrypcji. Wraz z nagrobkami innych starych bojowników tworzył Gaj Chwały wokół specjalnie wybudowanej Hali Chwały. Ja nie pamiętam, ale matka wie dokładnie, kiedy to w ciągu pierwszych powojennych lat zostało usunięte, nie tylko na rozkaz sowieckich władz okupacyjnych, wszystko, co mogłoby obywatelom miasta przypominać o męczenniku. Wszelako mój partner połączony ze mną internetową więzią odczuwał potrzebę postawienia na nowo i w tym samym miejscu pamiątkowego kamienia; z uporem nazywał przecież Schwerin „Miastem-Wilhelma-Gustloffa”. Wszystko przeszło, minęło! Któż wie, jak się wówczas nazywał szef Niemieckiego Frontu Pracy? Dzisiaj jako niegdyś wszechmocne osobistości obok Hitlera wymienia się Goebbelsa, Göringa, Hessa. Gdyby w telewizyjnym kwizie zapytać o Himmlera albo Eichmanna, to można by się spodziewać po części prawidłowej odpowiedzi, po części zaś bezradnej nieznajomości historii; i już czujny prowadzący miałby okazję skwitować lekkim uśmiechem fakt, że oto tyle a tyle tysięcy marek przeszło komuś koło nosa. Ale kto w dzisiejszych czasach, nie licząc mojego produkującego się w sieci webmastera, zna Roberta Leya? A to przecież on po przejęciu władzy rozwiązał wszystkie związki zawodowe, opróżnił ich kasy, obsadził ich siedziby ekipami grabieżców, a ich członków - były to miliony - wcielił pod przymusem do Niemieckiego Frontu Pracy. To jemu, księżycowej twarzy z kosmykiem opadającym na czoło, przyszło do głowy, żeby wszystkim urzędnikom państwowym, następnie wszystkimi nauczycielom i uczniom, wreszcie robotnikom wszystkich zakładów nakazać codzienne witanie się uniesioną dłonią i okrzykiem „Heil Hitler!” I to on wpadł na pomysł, żeby robotnikom i urzędnikom organizować również urlopy, umożliwić im pod hasłem „Kraft durch Freude” tanie wyjazdy w Alpy bawarskie i Rudawy, urlopowanie nad Bałtykiem i płytkimi wodami Morza Pomocnego, a także krótkie i dłuższe rejsy morskie. Człowiek pełen energii, bo wszystko to działo się z niepohamowanym impetem, podczas gdy równocześnie działy się inne rzeczy i sukcesywnie zapełniały się obozy koncentracyjne. Na początku trzydziestego czwartego Ley wyczarterował dla zaplanowanej przez siebie floty KdF motorowy statek pasażerski „Monte Olivia” i parowiec „Dresden” o wyporności czterech tysięcy ton. Łącznie na obu statkach mieściło się ledwo trzy tysiące pasażerów. Ale już podczas ósmego rejsu urlopowego KdF, kiedy to znów podróżni mieli oglądać piękno norweskich fiordów, w Karmsundzie stercząca pod wodą granitowa skała rozerwała burtę „Dresdena” na długości trzydziestu metrów, tak że statek zaczął tonąć. Co prawda oprócz dwóch kobiet, które zmarły na atak serca, zdołano uratować wszystkich pasażerów, ale tonący statek mógłby był pogrążyć także samą ideę KdF. Nie w oczach Leya. W tydzień później wyczarterował on cztery dalsze statki pasażerskie i tym samym dysponował flotą, która mając przed sobą widoki na rozbudowę już w ciągu następnego roku potrafiła zabrać na pokład sto trzydzieści pięć tysięcy urlopowiczów, z reguły na pięciodniowe wycieczki do

Norwegii, a niebawem też na rejsy atlantyckie na ulubioną przez wielu Maderę. Tylko czterdzieści reichsmarek kosztowała Radość przez Siłę, a dziesięć marek bilet specjalny na dojazd koleją do hamburskiego portu. Jako dziennikarz przeglądając dostępne mi materiały zadawałem sobie pytanie: Jakim sposobem państwo powstałe na podstawie plenipotencji* i jedyna pozostała partia zdołały w tak krótkim czasie nakłonić zorganizowanych we Froncie Pracy robotników i urzędników nie tylko do uległości, lecz i współdziałania, a rychło do masowego entuzjazmu na urządzanych imprezach? Częściowe wytłumaczenie przynosi działalność narodowosocjalistycznej wspólnoty „Kraft durch Freude”, którą wielu pamiętających tamte czasy skrycie długo jeszcze wspominało z rozrzewnieniem, a matka nawet jawnie: „Wszysztko w mig są ganc odmieniło. Mój tatusz, co to u nas w sztolarni telko za helfera beł i po prawdże w nic nie wierzył, to za Kadeef pokroicz by są dał, bo z moją mamuszą pierwszy raz w życzu gdżesz pojechacz mógł...” * W marcu 1933 zdominowany przez narodowych socjalistów parlament niemiecki, Reichstag, na mocy ustawy przekazał na cztery lata swoje ustawodawcze kompetencje kanclerzowi Hitlerowi i jego rządowi. Ustawa stała się prawną podwaliną hitlerowskiej dyktatury (przyp tłum ) Muszę tu przyznać, że matka zawsze dużo rzeczy mówiła za głośno i nie w porę. Zrywa z czymś albo w czymś trwa nie oglądając się na nic. W marcu pięćdziesiątego trzeciego - miałem osiem lat i leżałem w łóżku z zapaleniem migdałków, różyczką czy odrą - w dniu, w którym podano wiadomość o śmierci Stalina, w naszej kuchni poustawiała świece i płakała jak bóbr. Nigdy więcej nie widziałem jej tak płaczącej. Gdy po latach odsunęli Ulbrichta, zbyła ponoć jego następcę stwierdzeniem: „to telko zwykły dekarz”. Ona, zdeklarowana antyfaszystka, ubolewała jednak nad rozwalonym gdzieś około roku pięćdziesiątego kamieniem upamiętniającym Wilhelma Gustloffa i pomstowała na „łajdackie szprofanowanie grobu”. Później, kiedy myśmy na Zachodzie mieli terroryzm, czytałem w jej butelkowej poczcie ze Schwerina, że „Baadermeinhof”, będący dla niej jedną i tą samą osobą, zginął w walce z faszyzmem. Pozostawało rzeczą niepojętą, za kim, przeciw komu była. Ale jej przyjaciółka Jenny, słysząc o wypowiedziach matki, tylko się uśmiechała. - Tulla zawsze taka była. Mówi to, czego inni niechętnie słuchają. A czasami troszeczkę przesadza... Na przykład na zebraniu załogi wobec zgromadzonych towarzyszy nazwała siebie „osztatnią sztronniczką Sztalina”, a w następnym zdaniu zachwalała bezklasowość społeczności KdF jako wzór dla każdego prawdziwego komunisty. Kiedy w styczniu trzydziestego szóstego, w hamburskiej stoczni Blohma & Vossa złożono zamówienie na budowę dla Niemieckiego Frontu Pracy i podległej mu organizacji „Kraft durch Freude” motorowego statku pasażerskiego, którego koszty szacowano na 25 milionów reichsmarek, nikt nie pytał: Skąd oni biorą taką kupę pieniędzy? Na razie podano tylko liczby: pojemność 25 484 tony rejestrowe, długość 208 metrów i zanurzenie 6 do 7 metrów. Najwyższa osiągalna prędkość miała wynieść 15,5 węzła. Obok 417 członków załogi statek powinien przyjąć na pokład 1463 pasażerów. Były to w ówczesnym budownictwie morskim standardowe dane, ale w przeciwieństwie do innych statków pasażerskich przed nowo budowanym postawiono wymóg, żeby miał tylko jedną jedyną klasę pasażerską, znosząc przejściowo wszelkie różnice klas, co zgodnie z instrukcją Roberta Leya miało stać się wzorem pożądanej wspólnoty narodowej wszystkich Niemców. Było przewidziane, że z chwilą wodowania nowej jednostki ochrzci się ją imieniem fuhrera, jednakże kanclerz Rzeszy siedząc na owej uroczystości żałobnej obok wdowy po zamordowanym w Szwajcarii towarzyszu partyjnym powziął decyzję, iż projektowany statek KdF będzie miał za patrona najnowszego męczennika ruchu; po czym wkrótce po spopieleniu zwłok w całej Rzeszy pojawiły się place, ulice i szkoły jego imienia. Nawet fabryka broni i innego sprzętu wojskowego, Zakłady Simsona w Suhl, po przymusowej aryzacji została przemianowana, aby jako „Zakłady Wilhelma Gustloffa”

mogła służyć zbrojeniom i od czterdziestego drugiego prowadzić filię w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie. Nie chcę teraz wyliczać, co jeszcze zostało nazwane na jego cześć - najwyżej wymienię most Gustloffa w Norymberdze i należący do niemieckiej kolonii Dom Gustloffa w brazylijskiej Kurytybie - ale zadaję sobie pytanie podrzucone już przeze mnie do internetu: „Co by się stało, gdyby statek, pod który 4 sierpnia 1936 położono stępkę, po spuszczeniu na wodę został jednak ochrzczony imieniem führera?” Odpowiedź nadeszła szybko: „'Adolf Hitler' nigdy by nie zatonął, ponieważ Opatrzność...” i tak dalej, i tak dalej. A mnie zaświtała myśl: Wtedy zatem nie musiałbym występować w roli ocalonego z zapomnianej przez wszystkich katastrofy. Ponieważ najnormalniej w świecie wylądowałbym we Flensburgu i tam dopiero zostałbym przez matkę wydany na świat, nie byłbym przypadkiem wzorcowym i nie dawałbym okazji do czepiania się słów. „Mój Paulik to cosz nadzwyczajnego!” Od dziecka słyszałem to dyżurne zdanie matki. Przykre to było, kiedy w rozwlekłej wrzeszczanskiej mowie rozpływała się nad moją nadzwyczajnością wobec sąsiadów, a nawet wobec całego partyjnego kolektywu: „Żem od chwili jego narodzenia wiedżała, że z tego szkraba kiedysz prawdziwa szława wyrosznie...” Śmiechu warte! Znam swoje granice. Jestem przeciętnym dziennikarzem, który całkiem nieźle wypada na krótkich dystansach. Wprawdzie dawniej byłem chyba mocny w snuciu wielkich planów - nigdy nie napisana książka miała być zatytułowana „Między Springerem a Dutschkem” - ale z reguły na planach się kończyło. Gdy potem Gabi cichcem odstawiła pigułkę, ponad wszelką wątpliwość to ze mną zaszła w ciążę, i zaciągnęła mnie do urzędu stanu cywilnego, ledwie pojawił się wrzaskliwiec, a przyszła pani pedagog wróciła na studia, stało się dla mnie jasne jak słonce: Od tej chwili wszystko bierze w łeb. Od tej pory możesz już tylko wykazywać się w pracach domowych przewijając dzieciaka i odkurzając mieszkanie. Koniec z zadufaniem! Kto mając trzydzieści pięć lat i początki łysiny daje się jeszcze wrobić w dziecko, ten przepadł z kretesem. Co to tutaj znaczy: miłość! Ta w najlepszym razie przyjdzie znów po siedemdziesiątce, kiedy i tak człowiekowi nic już nie wychodzi. Gabriela, nazywana przez wszystkich Gabi, nie była ładna, ale pociągająca. Miała coś porywającego i początkowo sądziła, że potrafi wytrącić mnie z próżniaczego truchtania i pobudzić do żwawszego chodu - „Szarpnij się na jakąś rzecz nośną społecznie, coś o zbrojeniach i ruchu pokojowym” - i ja wydusiłem z siebie odpowiednie kazanko: moja relacja o Mutlangen, rakietach Pershing 2 i siedzących blokadach spotkała się z uznaniem nawet w kręgach jako tako lewicowych. Ale potem znów uszło ze mnie powietrze. I w jakimś momencie ona musiała postawić na mnie krzyżyk. Jednakże nie tylko Gabi, również matka widziała we mnie typowego nieudacznika. Zaraz po narodzinach naszego syna i telegraficznym podyktowaniu nam wybranego przez nią imienia - „Bezwzględnie musi nazywać się Konrad” - napisała do swej przyjaciółki Jenny całkiem otwarty list: „Co za oszoł! Po to na Zachód są przenosził? Żeby mnie taki zawód szprawicz. Czy to wszystko ma bycz, co on potrafi dacz z szebie?” I miała świętą rację. Moja o dobre dziesięć lat młodsza żona nadal konsekwentnie zdążała da celu, zdawała każdy egzamin, została nauczycielką gimnazjalną i uzyskała Status urzędniczy; ja pozostałem tym, czym byłem. Niespełna siedem lat trwała wytężona frajda, potem skończyło się między Gabi a mną. Zostawiła mi mieszkanie na Kreuzbergu w starym budownictwie z ogrzewaniem na piece oraz nie dający się niczym poruszyć berliński zaduch, przeniosła się z małym Konradem do Niemiec Zachodnich, gdzie miała krewnych w Mölln i niezadługo została przyjęta do pracy w oświacie. Ładnie położone miasteczko, nad jeziorem, w spokojnej strefie przygranicznej, sprawiało idylliczne wrażenie. Kraina widokowo całkiem niebrzydka nazywa się chełpliwie „Księstwem Lauenburga”. Żyje się tam po staroświecku. W przewodnikach turystycznych piszą, że Mölln to „miasto Dyla Sowizdrzała”. A ponieważ Gabi spędziła tam dzieciństwo, szybko poczuła się jak w domu.

Ja za to coraz bardziej schodziłem na psy. Nie ruszyłem się z Berlina. Utrzymywałem się na powierzchni jako agencyjny skryba. Ponadto zamieszczałem reportaże - „Co się zieleni w Zielonym Tygodniu” i „Turcy w Kreuzbergu” - w „Evangelisches Sonntagsblatt”. A poza tym? Parę raczej męczących romansów i mandaty za złe parkowanie. No cóż, w rok po odejściu Gabi: rozwód. Mojego syna Konrada widywałem tylko podczas odwiedzin, a więc rzadko i nieregularnie. Zbyt szybko, jak uważałem, wybujały chłopak w okularach, który zdaniem swojej matki robił w szkole dobre postępy, uchodził za wybitnie zdolnego i nader wrażliwego. Kiedy potem w Berlinie padł mur i pod Mustinem tuż za Ratzeburgiem, miasteczkiem sąsiadującym z Mölln, otworzyła się granica, Konny podobno od razu zaczął suszyć głowę mojej byłej, żeby pojechała z nim do Schwerina - co oznaczało dobrą godzinę samochodem - odwiedzić jego babcię Tullę. Tak ją nazywał. Przypuszczam, że na jej życzenie. Nie skończyło się na jednej wizycie - na nieszczęście, jak dzisiaj mówię. Oboje z miejsca się zrozumieli. Już wtedy, będąc dziesięciolatkiem, Konny mówił nad wiek mądrze. Jestem pewien, że matka zawróciła mu w głowie swoimi opowieściami, które przecież rozgrywały się nie tylko na podwórzu stolarni przy ulicy Elzy we Wrzeszczu. Nagadała mu o wszystkim, nawet o swoich przygodach w charakterze konduktorki tramwaju w ostatnim roku wojny. Chłopak musiał chłonąć jej paplaninę jak gąbka. Oczywiście uraczyła go także historią wiecznie tonącego statku. Odtąd Konny albo „Konradżik”, jak mówiła matka, był jej wielką nadzieją. W tym czasie często przyjeżdżała do Berlina. Przeszedłszy już na emeryturę nabrała ochoty na wojażowanie swoją trabanciną. Ale matka ruszała w drogę jedynie po to, żeby odwiedzić swoją przyjaciółkę Jenny; ja pozostawałem kimś z dalszego planu. Cóż to były za spotkania! Czy to w pokoju lalek u ciotki Jenny, czy w mojej kreuzberskiej norze w starym budownictwie, mówiła tylko o Konradżiku i swoim szczęściu na stare lata. Jak to dobrze, że może teraz bardziej się nim zająć, od kiedy wielki państwowy kombinat stolarski zwinął żagle, zresztą z jej pomocą. A ona chętnie pomaga pchnąć sprawy do przodu. Znowu zwracają się do niej o radę. A jeśli o wnuka chodzi, to ona ma masę planów. Ciotka Jenny reagowała na ten nadmiar energii jedynie swym zlodowaciałym uśmiechem. A ja usłyszałem: Z mojego Konradżika to ani chybi wielki człowiek wyrosznie. Ni taki popapraniec jako ty... - Zgadza się - odparłem - ze mnie nic wielkiego nie wyrosło i nic już nie wyrośnie. Ale jak widzisz, matko, pod jednym względem się rozwijam - jeśli wolno to nazwać rozwojem - mianowicie jako namiętny palacz. Niczym ten Żyd Frankfurter, dodaję dzisiaj, który jak ja odpalał papierocha od papierocha i o którym muszę teraz pisać, ponieważ strzały dosięgły celu, ponieważ budowa statku, pod który w Hamburgu położono stępkę, posuwała się naprzód, ponieważ na Morzu Czarnym oficer nawigacyjny Marinesko pełnił służbę na okręcie podwodnym przystosowanym do pływania w pobliżu brzegów i ponieważ 9 grudnia trzydziestego szóstego przed sądem szwajcarskiego kantonu Gryzonia rozpoczął się proces przeciwko pochodzącemu z Jugosławii mordercy obywatela Rzeszy Wilhelma Gustloffa. W Chur trzej strażnicy po cywilnemu stali przed stołem sędziowskim i ławą oskarżonego, który siedział wciśnięty między dwóch policjantów. Na polecenie policji kantonalnej mieli oni stale obserwować publiczność oraz krajowych i zagranicznych dziennikarzy: obawiano się zamachu, z którejkolwiek strony. Z powodu natłoku przybyszów z Rzeszy konieczne się stało przeniesienie rozprawy z sądu kantonalnego do sali posiedzeń Małej Rady Gryzonii. Obrony podjął się leciwy pan z białą szpicbródką, mecenas Eugen Curti. Wdowę po zamordowanym jako oskarżycielkę posiłkową reprezentował znany profesor Friedrich Grimm, który wkrótce po wojnie wywołał sensację swym fundamentalnym dziełem „Polityczna sprawiedliwość - choroba naszych czasów”, wobec czego nie

byłem zdziwiony natykając się w internecie na nowe wydanie książki, rozprowadzane przez niemiecko- kanadyjskiego prawicowego ekstremistę Ernsta Zündela, ale tymczasem nakład tego pamfletu został podobno wyczerpany. Mimo to jestem pewny, że mój Webmaster ze Schwerina w porę postarał się o egzemplarz, bo jego strony internetowe były naszpikowane cytatami z Grimma i polemicznymi odpowiedziami na - przyznajmy - rozwlekłe przemówienie mecenasa Curtiego. Wyglądało to tak, jakby proces miał się odbyć powtórnie, tym razem w wirtualnie przepełnionym teatrze świata. Później z zebranych przeze mnie materiałów wynikło, że mój solista obkuł się przy pomocy „Völkischer Beobachter”. Na przykład raczej marginalna informacja, że gdy w drugim dniu rozprawy na salę sądową weszła pani Hedwig Gustloff w żałobnej czerni, obecni tam obywatele Niemiec, garść szwajcarskich sympatyków i przybyli z Rzeszy dziennikarze powitali ją na stojąco unosząc dłonie w hitlerowskim pozdrowieniu, została skopiowana z „walczącego dziennika ruchu narodowosocjalistycznego Wielkich Niemiec”. „V.B.” zaznaczył swoją obecność nie tylko w ciągu zasługujących na miano historycznych czterech dni rozprawy, lecz również w internecie; rozpowszechniane w sieci cytaty z listu surowego ojca do marnotrawnego syna też zostały zaczerpnięte z walczącego dziennika, bo list rabina - „Niczego już od Ciebie nie oczekuję. Ty nie piszesz. I już nie musisz pisać...” - był przed sądem przytaczany przez oskarżenie jako świadectwo nieczułości oskarżonego; jemu, namiętnemu palaczowi, pozwalano w przerwach na jednego, drugiego papierosa. Podczas gdy pełniący służbę na okręcie podwodnym oficer Marinesko przebywał albo na morzu, albo na przepustce w czarnomorskim porcie Sewastopol i można domniemywać, że w związku z tym był przez trzy dni w sztok pijany, nowa jednostka budowana w Hamburgu nabierała kształtów - młotki nitowniki dzień i noc nadawały ton - a oskarżony Dawid Frankfurter siedział albo stał między dwoma kantonalnymi policjantami. Skwapliwie przyznawał się do popełnionego czynu. W ten sposób pozbawił proces napięcia. Słuchał siedząc, mówił stojąc: Postanowiłem, kupiłem, ćwiczyłem, pojechałem, czekałem, znalazłem, wszedłem, siedziałem, strzelałem pięć razy. Składał zeznania płynnie, z rzadka się zacinając. Wyrok przyjął spokojnie, ale w internecie utrzymywano, że „żałośliwie płacząc”. Jako że w kantonie Gryzonia nie było kary śmierci, profesor Grimm z ubolewaniem domagał się najwyższej z możliwych kar: dożywocia. Do ogłoszenia wyroku - osiemnaście lat więzienia, następnie wydalenie z kraju -czytało się o tym wszystkim on-line w skrajnie stronniczym ujęciu, zapatrzonym w męczennika, potem jednak mój Webmaster rozstał się z Kamractwem Schwerin. Może nagle dobrał sobie towarzystwo? Albo znowu przyplątał się ów malkontent i przemądrzalec, który już raz zawładnął chatroomem? W każdym razie doszło do podziału ról i ścierania się przeciwnych stanowisk. Ożywającą raz po raz dyskusję prowadzili uczestnicy przedstawiający się jedynie imionami, przy czym niejaki Wilhelm użyczał swego głosu zamordowanemu landesgruppenleiterowi, a niejaki Dawid występował jako niedoszły samobójca. Można by było odnieść wrażenie, że ta wymiana ciosów odbywa się w zaświatach. Tymczasem przebiegała z doczesną gruntownością. W konfrontacji mordercy z zamordowanym wciąż wałkowano czyn i jego motyw. Podczas gdy jeden uprawiając propagandę obwieszczał, że w momencie procesu było w Rzeszy o 800 000 bezrobotnych mniej niż przed rokiem, i wpadał z tego powodu w zachwyt: „Wszystko to można zawdzięczać jedynie führerowi”, drugi oskarżycielsko wyliczał, ilu żydowskich lekarzy i pacjentów zostało usuniętych ze szpitali i uzdrowisk, i przypominał, że rząd nazistowski już 1 kwietnia trzydziestego trzeciego wezwał do bojkotu Żydów, po czym wystawy żydowskich sklepów znakowano złowrogim hasłem: „Żydy, do piachu!” I tak to szło, wet za wet. Jeśli Wilhelm chcąc podeprzeć swoją tezę o niezbędnym zachowaniu czystości rasy aryjskiej i niemieckiej krwi faszerował sieć słowami führera z „Mein Kampf, to Dawid odpowiadał fragmentami „Żołnierzy z bagien”, relacji, którą były więzień kacetu ogłosił w jednym ze szwajcarskich wydawnictw.

Spór przebiegał śmiertelnie poważnie, zaciekle. Ale raptem ton zelżał. W chatroomie się gawędziło. Kiedy Wilhelm zapytał: „Powiedz, dlaczego strzelałeś do mnie pięć razy?”, Dawid odparł: „Sorry, pierwszy strzał to niewypał. Były tylko cztery dziury”. Na to Wilhelm: „Zgadza się. A kto ci dostarczył rewolwer?” Dawid: „Spluwę kupiłem. I to tylko za dziesięć szwajcarskich franeczków”. - „Całkiem niedrogo jak na broń, za którą trzeba by na pewno bulnąć pięćdziesiąt franków”. - „Rozumiem. Chcesz powiedzieć, że ktoś mi dał gnata w prezencie. Może nie?” -”Jestem nawet pewien, że strzelałeś na zamówienie”. - „No jasne! Na rozkaz światowego żydostwa”. Tak toczył się ich internetowy dialog również przez następne dni. Ledwo zdołali wykończyć się nawzajem, pojawiały się żarty, jak gdyby to przyjaciele płatali sobie figle. Przed opuszczeniem chatroomu mówili: „Cześć, ty sklonowana nazistowska świnio!” i „Trzymaj się, gudłaju!” A skoro tylko w ich dwugłos próbował wedrzeć się jakiś internauta z Balearów czy z Oslo, natychmiast go wykopywali: „Spływaj!” albo „Wskocz później!” Obaj byli widać tenisistami stołowymi, bo zachwycali się niemieckim asem ping-ponga Jörgiem Rosskopfem, który - jak powiedział Dawid - pobił nawet chińskiego mistrza. Obaj zaklinali się, że są za fair play. I obaj okazali się erudytami, którzy nie szczędzili sobie nawzajem pochwał, ilekroć któryś wnosił coś nowego: „Bomba! Skąd wytrzasnąłeś ten cytat z Gregora Strassera?” albo „Nie wiedziałem, Dawid, że führer odstawił Hildebrandta za lewicowe odchylenie, a potem jednak na życzenie poczciwych Meklemburczyków przywrócił na stanowisko gauleitera”. Można by ich było wziąć za przyjaciół, aczkolwiek niejako z obowiązku nie żałowali sobie okazywania wzajemnej nienawiści. Na postawione w chatroomie przez Wilhelma pytanie: „Czy gdyby führer z powrotem powołał mnie do życia, to byś znowu strzelał do mnie?” Dawid odpowiedział odwrotną pocztą: „Nie, następnym razem ty możesz mnie rozwalić”. Coś mi zaświtało. I już pożegnałem się z myślą, że to jeden jedyny Webmaster zręcznie wypełnia sobą cały upiorny spektakl. Dałem się nabrać dwom żartownisiom, którzy podeszli do rzeczy śmiertelnie poważnie. Później, kiedy wszyscy wciągnięci w sprawę tłumaczyli się niewiedzą i dawali wyraz przerażeniu, powiedziałem do matki: - Mnie to od początku wydawało się dziwne. Zastanawiałem się, jakim cudem dzisiejsi młodzi tak wariują na punkcie tego Gustloffa i wszystkiego, co się z nim wiąże? Bo od początku było dla mnie jasne, że to nie jakieś stare dziady dla zabicia czasu zabawiają się on-line, no, tacy przedwczorajsi jak ty... Matka nic się na to nie odezwała. Jak zwykle, kiedy coś jej nie dogadzało, zrobiła minę spod znaku nie- ma-mnie-w-domu, to znaczy jej oczy wywracały się do niemożliwości. Zresztą dla niej nie ulegało kwestii, iż coś takiego mogło się zdarzyć tylko dlatego, że „o 'Gusztlofie' latami gadacz nie wolno beło. U nas na Wschodzę to ani mru-mru. A u czebie na Zachodzę, jak ju w ogóle o tym gadali, co kiedysz beło, to o innych niedobrych rzeczach, o Oszwięczimie i takich tam. Mój Bożulku! Ile to u nas na partyjnym zebraniu szumu beło, jak ja żem dobre szłowo o sztatkach Kadeefu powiedżała, że mianowicie 'Gusztlof’ to bezklasowy sztatek beł...” I od razu po raz któryś przypomnieli się jej rodzice na wycieczce do Norwegii: „Moja mamusza to za nic przyjszcz do szebie ni mogła, bo mianowicie w jadalni wszyszcy pasażerowie wymieszani jak groch z kapusztą szedżeli, proszci robotnicy jak mój tatusz, ale i urzędnicy i nawet partyjne szychy. Muszało bycz jak u nas w Dedeerze, telko jesz piękniej...” Ta sprawa z bezklasowym statkiem to był rzeczywiście szlagier. Przypuszczam, że to z tego powodu stoczniowcy wiwatowali jak szaleni, kiedy 5 maja trzydziestego siódmego nowo zbudowania jednostka, wysoka na osiem pięter, została zwodowana. Brakowało jeszcze komina, mostku i pokładu namiarowego. Cały Hamburg wyległ na ulice, nieprzebrane tłumy. Ale chrzest statku obserwowało z bliska tylko dziesięć tysięcy członków narodowej wspólnoty, zaproszonych osobiście przez Leya.

Pociąg specjalny Hitlera o dziesiątej przed południem wjechał na dworzec Dammtor. Potem nastąpił przejazd ulicami Hamburga w odkrytym mercedesie, pozdrawianie zgromadzonych to wyprostowaną, to znów ugiętą ręką, pośród wiwatów, ma się rozumieć. Z pirsu barkas zawiózł go do stoczni. Wszystkie statki stojące w porcie, również zagraniczne, wywiesiły flagi. A cała flota KdP, złożona z wyczarterowanych statków, od „Sierra Cordoba” po „St. Louis”, stała na kotwicy oflagowana po wierzchołki masztów. Nie chcę teraz wyliczać, któż to taki ustawiał się w kolumnach, któż to taki na powitanie trzaskał obcasami. U stóp trybuny ustawionej z okazji chrzcin tłoczyli się robotnicy stoczniowi pozdrawiając go, kiedy wspinał się po schodach. W ostatnich wolnych wyborach, przed czterema laty, większość z nich głosowała na socjałów i komunistów. Teraz była już tylko jedna jedyna partia; i był führer we własnej osobie. Dopiero na trybunie spotkał wdowę. Znał Hedwig Gustloff z najdawniejszych czasów walki. Zanim w dwudziestym trzecim marsz na Halę Wodzów w Monachium zakończył się krwawym niepowodzeniem, była jego sekretarką. Później, kiedy on odsiadywał wyrok w landsberskiej twierdzy, ona szukała pracy w Szwajcarii i znalazła męża. Komu jeszcze wolno było wejść na trybunę? Dyrektorowi stoczni, radcy stanu Blohmowi, i szefowi stoczniowego Frontu Pracy Pauly'emu. Oczywiście u jego boku stał Robert Ley. Ale także inni partyjni dygnitarze. Znalazło się miejsce dla gauleitera Hamburga Kaufmanna i gauleitera Schwerina- Meklemburgii Hildebrandta, Kriegsmarine reprezentował admirał Raeder. A z Davos nie lękając się długiej podróży przybył Ortsgruppenleiter NSDAP Böhme. Wygłaszano przemówienia. On tym razem nie zabrał głosu. Po Kaufmannie mówił dyrektor stoczni Blohma & Vossa: - Panu, mój führerze, składam w imieniu stoczni meldunek: Statek wycieczkowy, numer budowy 511, gotów do wodowania. Cała reszta skreślona. Może jednak powinienem wydłubać kilka rodzynków z mowy chrzestnej Roberta Leya. Zaczęło się od hucpiarskiego zawołania: - Ludzie niemieccy! - A potem sięgając głęboko w przeszłość Ley wychwalał swoją powstałą z troski o naród ideę „Kraft durch Freude”, aby w końcu wymienić jej inicjatora: - Führer wydał mi rozkaz: „Niech pan się postara, żeby niemiecki robotnik mógł korzystać z urlopu i tym samym dać swoim nerwom wytchnienie, bo choćbym ja dwoił się i troił, byłoby to bezcelowe, jeśliby niemiecki naród nie miał nerwów w porządku. Chodzi o to, żeby niemieckie masy, żeby niemiecki robotnik był dość silny, aby pojąć moje myśli”. Gdy nieco później wdowa dokonała obrzędu chrztu wygłaszając słowa: „Chrzczę cię imieniem Wilhelma Gustloffa”, radosna wrzawa odpornej nerwowo masy zagłuszyła brzęknięcie butelki szampana o dziób statku. Odśpiewano obie pieśni, podczas gdy nowo zbudowana jednostka zsuwała się po pochylni... A mnie, ocalonemu z „Gustloffa”, przy każdym wodowaniu, które obserwuję z bliska z dziennikarskiego obowiązku albo oglądam w telewizji, staje przed oczami zatonięcie ochrzczonego przy przepięknej majowej pogodzie i spuszczonego na wodę statku. Mniej więcej w tym czasie, kiedy Dawid Frankfurter siedział już w więzieniu Sennhof w Chur, a w Hamburgu roztrzaskiwała się butelka szampana, Aleksander Marinesko przebywał albo w Leningradzie, albo w Kronsztadzie na kursie dowódców. W każdym razie został przeniesiony rozkazem z Morza Czarnego na wschodni skraj Bałtyku. Już latem, w okresie zarządzonych przez Stalina czystek i procesów, które nie oszczędziły admiralicji Floty Bałtyckiej, został dowódcą okrętu podwodnego. „M 96” należał do starszej klasy okrętów, był przystosowany do rejsów i akcji bojowych na wodach przybrzeżnych. W dostępnych mi infosach czytam, że „M 96” z dwustu pięćdziesięcioma tonami wyporności i czterdziestu pięciu metrami długości był raczej niedużym okrętem z osiemnastoosobową załogą. Marinesko długo pozostawał dowódcą tej operującej w Zatoce Fińskiej, wyposażonej tylko w

dwie wyrzutnie torpedowe morskiej jednostki. Przypuszczam, że w pobliżu wybrzeża raz po raz ćwiczył atak nawodny i po nim szybkie zanurzanie. 3 Podczas gdy trwały prace wykończeniowe obejmujące wnętrza od najniższego pokładu E po pokład słoneczny, komin, pomost nawigacyjny oraz radiostację i wzdłuż bałtyckiego wybrzeża odbywały się próby zanurzeniowe, w Chur upłynęło jedenaście miesięcy uwięzienia; dopiero potem statek mógł odbić od nabrzeża wyposażeniowego i popłynąć w dół Łaby w próbny rejs po Morzu Północnym. Czekam więc, aż zanikną teraźniejsze sekundy i znów będzie można puścić taśmę z czasem opowieści. A może mam zaryzykować kłótnię z kimś, czyjego zrzędzenia nie sposób puścić mimo uszu? On żąda wyraźnych wspomnień. Chce wiedzieć, jaka dla mnie jako dziecka gdzieś od trzeciego roku życia była matka z wyglądu, z zapachu, w dotyku. Mówi: - Pierwsze wrażenia są decydujące dla dalszego życia. - Ja na to: -Nie ma czego wspominać. Kiedy miałem trzy lata, ona akurat skończyła terminowanie u stolarza. No dobra, mam przed oczami przynoszone mi przez nią z warsztatu wióry i klocki, jakie były poskręcane i jak się przewracały ułożone jeden na drugim. Bawiłem się wiórami i klockami. A poza tym? Matka pachniała klejem kostnym. Gdziekolwiek stała, siedziała, leżała - o Boże, jej łóżko! - wszędzie utrzymywał się ten zapach. A mnie, ponieważ nie było jeszcze żłobków, zostawiała najpierw u sąsiadki, potem w przedszkolu. Taki był los pracujących matek w całym państwie robotników i chłopów, nie tylko w Schwerinie. Pamiętam grube i chude kobiety, które nami komenderowały, i kaszkę mannę, w której łyżka na sztorc stawała. Ale tego rodzaju okruchy wspomnień nie zadowalają Starego. Drąży dalej: - Za moich czasów mniej więcej dziesięcioletnia Tulla Pokriefke miała twarz, na którą składały się kropki, przecinek i kreska; a jak wyglądała jako młoda kobieta i czeladnik stolarski, gdzieś od roku pięćdziesiątego, kiedy stuknęły jej dwadzieścia trzy lata? Używała szminki? Widywało się ją w chustce na głowie czy, jak na mamusię przystało, w garnkowatym kapeluszu? Włosy opadały jej gładko czy kazała robić sobie wieczną ondulację? Może w weekendy łaziła w papilotach? Nie wiem, czy moje informacje zdołają go zaspokoić; mój wizerunek matki z jej młodych lat jest wyrazisty i zarazem zmącony. Znam ją tylko białowłosą. Od początku była białowłosa. Nie srebrzystobiała. Po prostu tylko biała. Kto matkę o to pytał, ten słyszał w odpowiedzi: - Jak mój syn są rodził, to są ształo. Na torpedowcu to beło, co nas wyratował... - A kto gotów był wysłuchać czegoś więcej, ten dowiadywał się, że od tej pory, a zatem i w Kołobrzegu, gdzie uratowani, matka z noworodkiem, opuścili torpedowiec „Löwe”, była biała jak gołąb. Wówczas nosiła włosy półdługie. Ale dawniej, kiedy jeszcze nie zbielała, „niby na rozkaz z samej góry”, włosy z natury jakoś tam blond, troszkę rudawe, opadały jej na ramiona. Odpowiadając na dalsze pytania - on nie popuszcza - zapewniłem mojego pracodawcę, że bardzo mało jest zdjęć matki z lat pięćdziesiątych. Na jednym widać, że nosiła swoje białe włosy krótko przystrzyżone, na zapałkę. Szeleściły, kiedy je głaskałem, na co mi czasem pozwalała. I tak chodzi po dziś dzień jako stara kobieta. Akurat miała siedemnaście lat, jak ni stąd, ni zowąd zbielała. - A gdzie tam! Matka nigdy się nie farbowała i nie chodziła do farby. Żaden z towarzyszy w pracy ani razu nie widział jej z granatowoczarnymi albo tycjanowsko rudymi włosami. - A poza tym? Co jeszcze pozostało w pamięci? Na przykład mężczyźni? Byli jacyś? - Chodziło o takich, co zostawali na noc. Bo Tulla Pokriefke jako nastolatka szalała za mężczyznami! Czy to na plaży w Brzeźnie, czy w jej konduktorskich czasach, kiedy pełniła służbę w tramwaju kursującym między Gdańskiem, Wrzeszczem i Oliwą, zawsze kręcili się koło niej chłopaki, ale i dojrzali

mężczyźni, na przykład urlopowicze z frontu. - Czy później, jak już była białowłosą kobietą, to ten bzik na punkcie mężczyzn jej przeszedł? Co sobie Stary wyobraża! Może myśli, że matka, tylko dlatego że wskutek szoku włosy jej posiwiały, żyła jak mniszka? Mężczyzn było aż nadto. Ale długo nie zagrzewali miejsca. Jeden był podmąjstrzym murarskim i zupełnie sympatycznym człowiekiem. Przynosił mi rzeczy, które ledwo się dostawało na kartki: na przykład wątrobiankę. Miałem już z dziesięć lat, kiedy u nas w oficynie, Lehmstrasse 7, siadywał w kuchni i strzelał szelkami. Nazywał się Jochen i koniecznie chciał mnie brać na kolana, niby na konną jazdę. Matka nazywała go „Jochen dwa”, ponieważ będąc nastolatką znała licealistę, który miał na imię Joachim, ale nazywali go Jochen. - Ale on to ode mnie nic ni chczał. Nawet są ni dotknął... W jakimś momencie matka musiała przeświecić Jochena dwa, nie wiem dlaczego. A kiedy miałem jakieś trzynaście lat, to po służbie i czasami w niedziele zachodził jeden z ludowej policji. Był podporucznikiem rodem z Saksonii, zdaje się: z Pirny. Przynosił zachodnią pastę do zębów, colgate, i jeszcze inne skonfiskowane różności. Zresztą też nazywał się Jochen, wobec czego matka mówiła: - Jutro numer trzy przyjdże. Bysz czut miły dla niego beł, jak przyjdże... - Jochen trzy wylądował za drzwiami, ponieważ, jak mówiła matka, „musowo żenicz są chczał”. Nie paliła się do małżeństwa. - Ty jeden mnie wysztarczysz - powiedziała, kiedy ja, już piętnastoletni, miałem wszystkiego po dziurki w nosie. Nie w szkole. Tam, poza rosyjskim, całkiem dobrze mi szło. Ale miałem dość drylu w FDJ, wykopków, akcji żniwnych, śpiewania w kółko o budowie i odbudowie, miałem również dość matki. Nie mogłem już tego słuchać, kiedy mi, przeważnie w niedziele, do klopsików z tłuczonymi ziemniakami serwowała swoje „Gustloffowe” gadki: - Wszysztko są rozkolebało. Czegosz takiego to ju są więcej ni zapomni. To nigdy nie usztanie. Imer śni mnie są abo i ni śni ten jeden wielki krzyk, co to jak ju szlus beł, po wodzie są niósł. I te wszysztkie dżeczaczki pomiędzy lodową krą... Czasami matka, siedząc po niedzielnym obiedzie przy kuchennym stole z kubkiem kawy, mówiła tylko: „Po prawdże to piękny sztatek beł” i ani słowa więcej. Ale jej spojrzenie spod znaku nie-ma-mnie-w- domu było dostatecznie wymowne. Pewnie to i prawda. Kiedy „Wilhelm Gustloff” wykończony wreszcie i cały na biało wyruszał w dziewiczy rejs, był podobno od dziobu po rufę pływającym przeżyciem. Słyszało się to nawet od ludzi, którzy po wojnie udawali zdeklarowanych od samego początku antyfaszystów. A ci, co dostali się na pokład, ponoć schodzili potem na ląd olśnieni. Już na dwudniowy rejs próbny, wszelako przy sztormowej pogodzie, zaokrętowano robotników i urzędników od Blohma & Vossa, a ponadto ekspedientki z hamburskiej spółdzielni spożywców. Ale gdy „Gustloff 24 marca trzydziestego ósmego wypływał na trzy dni w morze, do pasażerów zaliczało się okrągło tysiąc Austriaków, przesianych przez Partię, bo w dwa tygodnie później lud Marchii Wschodniej miał głosować za czymś, czego dokonał już Wehrmacht sprawnie przeprowadzając inwazję: za anszlusem Austrii. Na pokład weszło również trzysta dziewcząt z Hamburga - wybrane członkinie BDM - i grubo ponad setka dziennikarzy. Tylko dla żartu i dla sprawdzenia siebie usiłuję teraz wyobrazić sobie, jak zareagowałaby moja skromna osoba w charakterze dziennikarza, kiedy zaraz na początku rejsu znalazło się w programie przyjęcie dla prasy w sali bankietowo-kinowej statku. Co prawda, jak mówi matka, a Gabi wie, nie jestem żadnym bohaterem, ale może jednak zdobyłbym się na tyle śmiałości, żeby zapytać o sfinansowanie nowo zbudowanej jednostki i majątek Niemieckiego Frontu Pracy, bo jak inni dziennikarze powinienem był wiedzieć, że Ley, ten spec od obiecanek, mógł wykręcać takie numery tylko z pomocą funduszy zagrabionych wszystkim zakazanym związkom zawodowym. Spóźnione próby odwagi! Jak znam siebie, to w najlepszym razie wykrztusiłbym zakamuflowane pytanie o pozostały kapitał, na co szef podróży KdF, który niczym się nie peszył, odpowiedziałby mi z

miejsca: Niemiecki Front Pracy, jak przecież widać, ma pieniędzy w bród. Już za kilka dni w stoczni Howaldta będzie nawet spuszczony na wodę olbrzymi statek o napędzie elektrycznym i, jak wolno już teraz przypuszczać, otrzyma na chrzcie imię Roberta Leya. Potem zaczęło się zwiedzanie statku przez całą hurmę wyznaczonych dziennikarzy. Dalsze pytania nie przechodziły przez gardło. Także ja, który w ciągu realnej pracy zawodowej nie odkryłem żadnego skandalu, nigdy nie wytropiłem trupa w szafie, nie zdemaskowałem ani przekrętów z publicznymi pieniędzmi, ani przekupnych ministrów, jako dziennikarz przeniesiony w przeszłość trzymałbym język za zębami jak wszyscy inni. Na kolejnych pokładach mieliśmy tylko prawo wyrażać obowiązkowe zdumienie. Prócz kabin specjalnych dla Hitlera, dla Leya, które wyłączono ze zwiedzania, statek był co do joty urządzony bezklasowo. Aczkolwiek znam wszystkie szczegóły tylko z fotografii i przekazanych materiałów, wydaje mi się jednak, że byłem tym zachwycony i zarazem spocony z tchórzostwa. Widziałem przestronny, wolny od uciążliwych nadbudówek pokład słoneczny, widziałem kabiny prysznicowe i urządzenia sanitarne. Widziałem i gorliwie notowałem. Później na dolnym pokładzie spacerowym mogliśmy cieszyć oczy nieskazitelnie wyszlifowanym lakierem ścian, a w salonach orzechową boazerią. Z podziwem oglądaliśmy salę balową, salę strojów, salę Niemiec i salę muzyczną. We wszystkich salach wisiały portrety führera, który nad naszymi głowami spoglądał poważnie, lecz zdecydowanie w przyszłość. W kilku z nich przyciągał wzrok sportretowany w mniejszym formacie Robert Ley. Ale w przeważającej mierze oprawa wizualna składała się z pejzaży namalowanych w stylu dawnych mistrzów. Pytaliśmy o nazwiska współczesnych artystów i robiliśmy notatki. Gdy co pewien czas zapraszano na piwo ze świeżo otwartej beczki, uczyłem się unikać dekadenckiego słowa „bar” i pisałem później według staroniemieckiego nazewnictwa o „siedmiu przytulnych szynkach” na pokładzie statku KdF. Następnie zasypano nas liczbami. Dla przykładu: W pomieszczeniach kuchennych pokładu A dzięki supernowoczesnym urządzeniom do zmywania można było doprowadzić do lśniącej czystości 35 000 brudnych talerzy. Dowiedzieliśmy się, że na każdy rejs morski zabiera się 3400 ton wody pitnej, a za wodociąg służy wysoki zbiornik we wnętrzu jedynego komina. Zwiedzając pokład E, gdzie dziewczęta z hamburskiej BDM zajęły, jak mówiono, „pływające schronisko młodzieżowe” wyposażone w koje, obejrzeliśmy położoną na tym samym pokładzie pływalnię, której basen mieścił sześćdziesiąt ton wody. I dalsze dane liczbowe już przeze mnie nie zanotowane. Ten i ów z nas był rad, że oszczędzono nam wyliczania kafelków i elementów kolorowej szklanej mozaiki zapełnionej przez dziewice o rybich ciałach i baśniową zwierzynę morską. Tylko dlatego że od czasów mego zdominowanego przez matkę dzieciństwa wiem, iż druga torpeda zamieniła kafelki pływalni i odłamki mozaiki w pociski, na widok basenu, w którym pluskała się czereda dorodnych dziewczyn, mogłoby jednak przyjść mi do głowy pytanie, jak głęboko poniżej linii wodnej leży pływalnia. A na górnym pokładzie być może wydałoby mi się, że dwadzieścia dwie łodzie ratunkowe to za mało. Ale ja nie dociekałem, nie przywoływałem katastrofy, nie antycypowałem tego, co zdarzyło się siedem lat później w lodowatą wojenną noc, kiedy na pokładzie było nie, jak przewidywano w czasach pokojowych, zaledwie półtora tysiąca osób wolnych od codziennych trosk, lecz około dziesięciu tysięcy dusz, które miały przeczucie zagrażającej im śmierci i w trudnej do oszacowania liczbie ową śmierć poniosły; czy to jako dziennikarz „Völkischer Beobachter”, czy jako korespondent statecznej „Frankfurter Zeitung” wyśpiewałem natomiast na najwyższym bądź rzeczowo przytłumionym tonie pean na cześć szykownych łodzi ratunkowych na statku, jak gdyby były one premią ufundowaną łaskawie przez organizację „Kraft durch Freude”. Nieco później jednak trzeba było jedną z łodzi spuścić na wodę. Wkrótce potem jeszcze jedną. I nie działo się to w celach ćwiczebnych. Podczas swego drugiego rejsu, tym razem do Cieśniny Dover, „Gustloff” trafił na sztorm z północnego zachodu i zmagając się ze wszystkich sił ze wzburzonym morzem otrzymał wezwanie SOS z

angielskiego węglowca „Pegaway”, który miał rozbity luk ładunkowy, złamany ster. Kapitan Lübbe, który na początku następnej podróży KdF mającej za cel wyspę Maderę zmarł na atak serca, kazał natychmiast wziąć kurs na miejsce wypadku. W ciemnościach w dwie godziny później wypatrzono za pomocą ruchomego reflektora mocno już zanurzonego „Pegawaya”. Dopiero wczesnym rankiem mimo przybierającego na sile sztormu z północnego zachodu udało się spuścić na wodę jedną z dwudziestu dwóch łodzi ratunkowych, którą jednak kotłowisko fal rzuciło o burtę statku, po czym z dużymi uszkodzeniami poczęła dryfować. Na polecenie kapitana Lübbe niezwłocznie spuszczono motorowy barkas, któremu po kilku podejściach udało się zabrać dziewiętnastu marynarzy i przy słabnącej z czasem wichurze dopłynąć z nimi szczęśliwie do „Gustloffa”. Na koniec powiodła się próba odszukania zawieruszonej łodzi ratunkowej i ocalenia jej załogi. Pisano o tym. Krajowe i zagraniczne gazety chwaliły akcję ratunkową. Ale szczegółowo i z czasowego dystansu zajął się tym jedynie Heinz Schön. Wykorzystał, jak ja to robię teraz, furę gazetowych relacji z tamtych czasów. Jego los, tak jak mój, jest złączony z nieszczęsnym statkiem. Ledwo na rok przed końcem wojny przyszedł na „Gustloffa” jako asystent płatnika. Właściwie to Heinz Schön przeszedłszy pomyślnie przez sito morskiej Hitlerjugend chciał dostać się do Kriegsmarine, ale ze względu na wadę wzroku musiał zamustrować się w marynarce handlowej. Jako że przeżył zatonięcie jednostki będącej statkiem pasażerskim KdP, potem okrętem szpitalnym, następnie pływającymi koszarami i na koniec transportowcem przewożącym uchodźców, zaczął po wojnie zbierać i spisywać wszystko, co dotyczyło „Gustloffa” w dobrych i złych czasach. Znał tylko ten jeden temat; albo jedynie ten temat zawładnął nim. Toteż jestem pewien: matka od początku byłaby rada Heinzowi Schönowi. Ale jego książki, które na Zachodzie znalazły wydawcę, były w NRD niepożądane. Kto czytał jego relacje, nabierał wody w usta. Czy to po tej, czy po tamtej stronie informacje Schöna nie miały wzięcia. Nawet gdy pod koniec lat pięćdziesiątych z jego udziałem jako konsultanta nakręcono film - „Noc zapadła nad Gotenhafen” - echo było umiarkowane. Co prawda całkiem niedawno nadali w telewizji program dokumentalny, ale wciąż jeszcze jest tak, jak gdyby nic nie mogło przebić „Titanica”, jak gdyby statek „Wilhelm Gustloff” nigdy nie istniał, jak gdyby brakowało miejsca na jeszcze jedno nieszczęście, jak gdyby wolno było wspominać tylko tamte, nie te ofiary. Ale ja też nabrałem wody w usta, trzymałem się z daleka, nie udzielałem się, musiałem dopiero znaleźć się pod presją. I jeśli teraz, jako ktoś, kto również przeżył, czuję się odrobinę bliski Heinzowi Schönowi, to tylko dlatego, że mogę korzystać z jego obsesji. On odnotował wszystko: liczbę kabin, olbrzymie ilości prowiantu na drogę, wielkość pokładu słonecznego w metrach kwadratowych, liczbę kompletnych i na koniec zdekompletowanych łodzi ratunkowych, a wreszcie - rosnącą z każdym książkowym wydaniem - liczbę zabitych i ocalonych. Jego trud gromadzenia faktów długo pozostawał w cieniu, ale ostatnio Heinza Schöna, który jest o rok starszy od matki i którego z uczuciem ulgi mógłbym wyobrazić sobie jako upragnionego ojca, coraz częściej cytuje się w internecie. Niedawno było tam głośno o łzawym kiczu na dwadzieścia cztery fajerki, o świeżo nakręconej w Hollywood historii zatonięcia „Titanica”, reklamowanego jako największa katastrofa morska w dziejach. Przeczyły tej bzdurze przytaczane sucho liczby Heinza Schöna. Naturalnie znajdowały oddźwięk, bo odkąd „Gustloff pływa w cyberprzestrzeni i podnosi wirtualne fale, koła prawicowe pozostają on-line ze stronami nienawiści. Rozpoczęło się tam polowanie na Żydów. Jak gdyby morderstwo w Davos zdarzyło się wczoraj, skrajni prawicowcy domagają się „zemsty za Wilhelma Gustloffa!” Najostrzejsze tony - „Zündelsite” - rozbrzmiewają z Ameryki i Kanady. Ale i w niemieckojęzycznym internecie mnożą się homepages, które w World Wide Web dają upust nienawiści pod takimi adresami jak „Narodowy Opór” i „Thulenet”.

Pierwsza w tej mierze, choć mniej radykalna była on-line „www.blutzeuge.de”. Dzięki odkryciu statku, który nie tylko zatonął, ale - jako pomijany milczeniem - stał się legendą, odwiedziło ją tysiąc internautów, a ich liczba wciąż rośnie. I tak mój walczący w pojedynkę bojownik, który tymczasem dobrał sobie przeciwnika i entuzjastę sportu występującego pod imieniem „Dawid”, z dumą zakrawającą na dziecinadę obwieszczał całemu złączonemu w sieci światu o uratowaniu angielskich rozbitków przez „Gustloffa”. Jak gdyby określone artykuły gazetowe dopiero wczoraj wyszły spod prasy drukarskiej, cytował pochwalne słowa brytyjskiej prasy o niemieckiej akcji ratunkowej niczym najświeższą nowinę. Potem chciał się dowiedzieć od swego oponenta, czy odsiadujący karę w Chur żydowski morderca Frankfurter słyszał o bohaterskiej akcji ratunkowej. A Dawid odpalił: „W więzieniu Sennhof siedziało się dzień w dzień przy klekoczących krosnach tkackich i miało się mało czasu na czytanie gazet”. Właściwie dla Dawida powinno byłoby teraz być rzeczą ciekawą, czy krążący po bałtyckich wodach przybrzeżnych oficer okrętu podwodnego nazwiskiem Marinesko dowiedział się o uratowaniu rozbitków z „Pegawaya” przez marynarzy „Gustloffa” i czy przy tej okazji pierwszy raz przeliterowano mu nazwę pisanego mu celu. Ale ta kwestia się nie pojawiła. Za to Webmaster Wilhelm emocjonował się nieco późniejszym występem „Gustloffa” u angielskich wybrzeży w roli „pływającego lokalu wyborczego” z tak teraźniejszym przejęciem, jakby ten chwyt propagandowy okazał się skuteczny dopiero niedawno, nie zaś blisko sześćdziesiąt lat temu. Chodziło o referendum po dokonanym już anszlusie Austrii do Rzeszy obecnie Wielkoniemieckiej. Mieszkającym w Anglii Niemcom i Austriakom należało stworzyć możliwość oddania głosu. Z pirsów w Tilbury wyborcy wchodzili na pokład, a głosowanie odbywało się poza strefą trzech mil. Na tym tle duetowi Wilhelm i Dawid zachciało się doprowadzić do dyskusyjnego starcia. Jak w tenisie stołowym: stawką był przebieg referendum. Wilhelm upierał się, że tajność głosowania gwarantowały ustawione kabiny wyborcze; Dawid drwił, ponieważ wśród blisko dwóch tysięcy uprawnionych do głosu doliczono się tylko czterech, którzy wypowiedzieli się przeciwko anszlusowi: „Dobrze znamy te wyniki: dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procenta!” Cytując „Daily Telegraph” z 12 kwietnia trzydziestego ósmego Wilhelm ripostował: „Nie było żadnych nacisków! I to, drogi Dawidzie, napisali Anglicy, którzy zwykle czepiają się nas, Niemców, gdzie tylko mogą...” Bawiła mnie absurdalna utarczka w chatroomie. Potem jednak jedna z kontr Wilhelma zapachniała mi podejrzanie. Zabrzmiała znajomo! Chcąc zdezawuować drwinę Dawida posunął się do stwierdzenia: „O wynikach twoich tak zachwalanych demokratycznych wyborów decydują jednoznacznie interesy plutokratów, światowego żydostwa. Jedno wielkie oszukaństwo!” Coś podobnego zaserwował mi niedawno mój syn. Widywałem Konny'ego z okazji odwiedzin i kiedy dla nawiązania z nim rozmowy po ojcowsku wspomniałem mimochodem mój artykuł o zbliżających się wyborach do Landtagu w Szlezwiku-Holsztynie, usłyszałem: - Przecież to jedno wielkie oszukaństwo. Czy na Wall Street, czy tutaj: wszędzie panuje plutokracja, rządzi pieniądz! Po pierwszym rejsie na Maderę, podczas którego zmarł kapitan Lübbe i od Lizbony na resztę podróży dowództwo objął kapitan Petersen, zaczęły się, już pod kapitanem Heinrichem Bertramem, letnie wycieczki do Norwegii. Łącznie było ich jedenaście, trwały za każdym razem pięć dni i - ponieważ cieszyły się niezwykłą popularnością - szybko się sprzedawały. Również w następnym roku należały do programu KdF. I w jedną z tych ostatnich podróży morskich do fiordów - przypuszczam, że była to przedostatnia, w połowie sierpnia - pojechali rodzice matki. Właściwie to władze Partii we Wrzeszczu na uczestników wycieczki do Norwegii upatrzyły sobie majstra stolarskiego Liebenaua i jego żonę, ponieważ majster był właścicielem owczarka imieniem Harras, któremu w psiarni policji Wolnego Miasta udało się pokryć sukę, zaś z wydanego przez nią na świat miotu wywodził się ulubiony pies führera Prinz, prezent od kierownictwa gdańskiego okręgu, w związku z czym reproduktora Harrasa wymieniano kilkakrotnie na łamach „Danziger Vorposten”. Tę