uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Grass Gunter - Wróżby kumaka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Grass Gunter - Wróżby kumaka.pdf

uzavrano EBooki G Grass Gunter
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 104 osób, 59 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 109 stron)

Günter Grass Wróżby kumaka Przełożył SŁAWOMIR BUŁAT Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1992 Tytuł oryginału Unkenrufe Projekt okładki i strony tytułowej JAN MISIEK Grafika na okładce Günter Grass Copyright © 1992 by Gunter Grass Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Morskie. Gdańsk 1992 ISBN 83-215-5779-1 Helenie Wolff

1 Przypadek postawił wdowca obok wdowy. A może przypadek nie miał nic do rzeczy, ponieważ ich historia zaczęła się w Zaduszki? W każdym razie wdowa była już na miejscu, kiedy wdowiec potknął się, stracił na chwilę równowagę, ale nie upadł. Stanął obok niej. Numer butów czterdzieści trzy obok numeru butów trzydzieści siedem. Przy straganie chłopki, który oferował zebrane w koszyku i rozpostarte na gazecie grzyby, do tego cięte kwiaty w trzech wiadrach, wdowiec i wdowa znaleźli się nawzajem. Chłopka przysiadła z boku hali targowej między innymi chłopkami i plonem ich małych ogródków: selerem, brukwią wielkości dziecięcej główki, szczypiorkiem i burakami. Jego dziennik potwierdza, że było to w Zaduszki, i wyjawia numery butów. O potknięcie przyprawił go brzeg chodnika. Ale słowo „przypadek” u niego nie występuje. „Tego dnia i o tej godzinie — z wybiciem dziesiątej — zetknęło nas chyba zrządzenie losu...” Jego starania, żeby ukonkretnić trzecią, niemo pośredniczącą osobę, dają mglisty efekt, podobnie jak podejmowane kilkakrotnie próby określenia koloru jej chustki na głowie: „Nie była to właściwa umbra, raczej brunatność ziemi niż czerń torfu...” Lepiej wychodzą mu cegły klasztornego muru: „Całe w strupach...” Resztę muszę sobie wyobrazić. Zaledwie parę gatunków ciętych kwiatów stało jeszcze w wiadrach: dalie, astry, chryzantemy. Koszyk wypełniały podgrzybki brunatne. Cztery czy pięć nadgryzionych przez ślimaki prawdziwków leżało rzędem na tytułowej stronie starego egzemplarza lokalnej gazety, „Głosu Wybrzeża”, ponadto pęczek pietruszki i papier do zawijania. Kwiaty były trzeciej jakości. „Nic dziwnego”, pisze wdowiec, „że stragany pod Halą Dominikański wydawały się tak marnie zaopatrzone, ostatecznie w Zaduszki kwiaty mają wzięcie. Już poprzedniego dnia, na Wszystkich Świętych, popyt jest często większy od podaży...” Chociaż dalie i chryzantemy wyglądały okazalej, wdowa zdecydowała się na astry. Wdowiec pozostawał niepewny: „Nawet jeśli do tego właśnie straganu zwabiły mnie zaskakująco późne prawdziwki i podgrzybki, to przecież po krótkim przestrachu — a może było to bicie dzwonów? — uległem szczególnego rodzaju pokusie, nie, sile przyciągania...” Kiedy wdowa z trzech lub czterech wiader wyciągnęła pierwszego, potem następnego, niezdecydowanie trzeciego astra, odłożyła kwiat, żeby wymienić go na inny i z kolei wyjąć czwarty, który także trzeba było odłożyć i zastąpić, wdowiec zaczął też wyciągać astry z wiader i wymieniać je wybrednie jak wdowa, przy czym wyciągał rdzawoczerwone, jak ona od początku wyciągała rdzawoczerwone; bądź co bądź do wyboru były jeszcze bladofioletowe i białawe. Ta kolorystyczna zgodność otumaniła go: „Jakaż cicha harmonia! Podobnie jak ona szczególnie lubię rdzawoczerwone astry, które płoną sobie spokojnie...” W każdym razie oboje zawzięli się na rdzawą czerwień aż do chwili, gdy w wiadrach nie było już po niej śladu. Ani wdowie, ani wdowcowi nie starczyło na bukiet. Ona miała już wrzucić swoją skąpą wiązkę do jednego z wiader, kiedy zaczęło się coś, co zowie się akcją: wdowiec odstąpił wdowie swą rdzawoczerwoną zdobycz. On podał, ona wzięła. Milczące przekazanie. Już nie do cofnięcia. Nieugaszenie płonące astry. Tak skojarzyła się para. Z wybiciem dziesiątej: był to kościół Świętej Katarzyny. To, co wiem o miejscu ich spotkania, stanowi mieszaninę mojej po części zatartej, to znowu nader wyrazistej znajomości topografii i dociekliwej pilności wdowca, której plonem okraszał po trochu swoje notatki, choćby informacją, że wzniesiona na planie ośmiokąta siedmiopiętrowa wieża obronna jako

północnozachodnia baszta narożna wchodziła w skład wielkich murów miejskich. Nazwano ją zastępczo „Nosem w Garach”*, kiedy niższa wieża, nosząca dawniej to miano, ponieważ przylegała do klasztoru Dominikanów i pozwalała dzień w dzień zaglądać do garnków klasztornej kuchni, popadała w coraz większą ruinę, pozbawiona dachu, była porośnięta przez drzewa i krzaki, wobec czego zwała się jakiś czas „Doniczką”, i pod koniec dziewiętnastego wieku wraz z pozostałościami klasztoru musiała zostać zburzona. Na uprzątniętym terenie wybudowano po roku 1895 halę targową w stylu neogotyckim, zwaną Halą Dominikańską, która przetrwała pierwszą i drugą wojnę światową i do dzisiaj pod szeroko sklepioną konstrukcją dachową w sześciu rzędach budek występuje z czasem obfitą, często nader ubogą ofertą: z nićmi i wędzoną rybą, amerykańskimi papierosami i polskimi ogórkami konserwowymi, makowcami i o wiele za tłustą wieprzowiną, plastykowymi zabawkami z Hongkongu, zapalniczkami z całego świata, kminkiem i makiem w torebkach, serem topionym i perlonami. * Baszta Jacek {przyp. tłum.) Z klasztoru Dominikanów pozostał tylko ponury kościół Świętego Mikołaja, którego wewnętrzny przepych opiera się całkowicie na czerni i złocie; poblask dawnych trwóg. Ale do hali targowej wspomnienie mniszego zakonu przylgnęło tylko w nazwie, podobnie jak do letniego jarmarku, zwanego Dominikiem, który od późnego średniowiecza przetrzymał wszelkie polityczne zmiany i obecnie tandetą i starzyzną przyciąga miejscowych i turystów. Tam więc, między Dominikańską Halą Targową a Świętym Mikołajem, naprzeciw ośmiokątnego „Nosa w Garach”, znaleźli się wdowiec i wdowa w czasach, kiedy to ręcznie wymalowany szyld z napisem „Kantor” obwieszczał, że na parterze wieży obronnej mieści się punkt wymiany walut. Ciągły ruch licznej klienteli i łupkowa tablica przy wejściu, na której dolar amerykański w stosunku do miejscowej waluty co godzina drożał i drożał, świadczyły o powszechnej bryndzy. — Czy wolno mi? — Tak zaczęła się rozmowa. Wdowiec chciał zapłacić nie tylko za swoje, również za jej astry, teraz już jeden bukiet, i wyciągał banknoty z portfela, niepewny wobec tak zasobnych w ze; pieniędzy. Wdowa odpowiedziała z polskim akcentem: — Nic panu n wolno. Być może fakt, że odezwała się w obcym języku, przydał owemu zakazowi dodatkowej ostrości, i gdyby dorzucone zaraz spostrzeżenie: -Wyszedł z tego jednak całkiem ładny bukiet — nie otworzyło właściwe rozmowy, przypadkowe spotkanie wdowca z wdową można byłoby porów nać ze spadkiem kursu złotówki. Pisze on, że jeszcze podczas gdy wdowa płaciła, wywiązała się rozmowa grzybach, zwłaszcza o późnych, spóźnionych prawdziwkach. Lato, które nie chciało się skończyć, i łagodną jesień wymieniono jako przyczyny „Ale kiedy powołałem się na globalną zmianę klimatu, ona po prosi mnie wyśmiała”. W bezchmurny lub lekko zachmurzony listopadowy dzień stali obój zwróceni ku sobie i nic nie mogło oderwać ich od straganu z kwiatami i od prawdziwków. On zapatrzony w nią, ona w niego. Wdowa śmiała często. Jej z polska akcentowane zdania poprzedzał lub kończył śmiech, zdawało się: nieuzasadniony, zwykły dodatek przed albo po. Wdowcowi spodobał się ten nieomal przeraźliwy śmiech, bo w jego papierach figurują zdania: „Jak dzwonnik*! Nieraz aż strach bierze, pewnie, jednakże lubię słuchać, jak się śmieje, nie pytając o przyczyny jej częstego rozbawienia. Być może śmieje się ze mnie, wyśmiewa mnie. Ale i to, że jestem dla niej śmieszny, podoba mi się”. Tak stali i stali. Albo: tak stoją pozując dla mnie, jedną i drugą chwilkę, żebym się przyzwyczaił. O ile ona była ubrana modnie — on uznał, że jest „za bardzo wysztafirowana” — o tyle jemu tweedowa marynarka do kordowych spodni nadawała wygląd swobodny,

pasujący do torby z kamerą: turysta lepszej kategorii, z ambicjami. — Jeśli kwiaty odpadają, to czy wolno mi ofiarować pani przedmiot naszej dopiero co nawiązanej rozmowy, wybierając kilka prawdziwków, tego tutaj, tego, tego i jeszcze tego! Prawda, że wyglądają apetycznie? * Niem. Glockelwogel. Właściwie: miękkodziób nagoszyjny (Procnias nudicollis) (przyp. tłum.). Wolno mu było. A ona pilnowała, żeby nie odliczył straganiarce zbyt wielu banknotów. — Tutaj wszystko szalenie drogie! — zawołała. — Ale dla pana z niemieckimi markami wciąż jeszcze tanio. Zadaję sobie pytanie, czy on rachując w pamięci porównywał swoją walutę z liczbami o wielu zerach na złotowych banknotach i czy poważnie, nie lękając się jej śmiechu, zastanawiał się nad wypowiedzeniem późnego ostrzeżenia przed Czarnobylem i jego skutkami. Pewne jest, że przed kupnem sfotografował grzyby i powiedział, iż jego kamera jest japońskiej produkcji. Ponieważ zrobił to migawkowe zdjęcie ukosem z góry, a w kadrze znalazły się czubki butów przycupniętej straganiarki, fotografia świadczy o zdumiewającej wielkości prawdziwków. U obu młodszych brzuchate łodygi są szersze od wysoko sklepionych kapeluszy; mięsistą, skręconą w sobie kibić starszych ocieniają rozłożyste, grubo wywinięte do wewnątrz, to znów na zewnątrz ronda. Kiedy tak leżąc w czwórkę zwracają ku sobie wysokie i szerokie kapelusze, a przy tym tak są przez fotografa ułożone, że bodaj nie nakładają się na siebie, tworzą martwą naturę. I prawdopodobnie to wdowiec dał odpowiedni komentarz; a może to ona powiedziała: — Piękne jak martwa natura. — W każdym razie wdowa znalazła w torebce siatkę na zawinięte w gazetę grzyby, do których straganiarka dołożyła ekstra pęczek pietruszki. On chciał nieść siatkę. Ona mocno trzymała. On prosił o to. Ona odmawiała: — Najpierw zrobić prezent, a potem jeszcze taszczyć. Drobna sprzeczka, owo droczenie się, w trakcie którego zawartość siatki nie mogła doznać uszczerbku, trzymała parę pod halą targową, jak gdyby oboje nie chcieli, jeszcze nie chcieli porzucić miejsca spotkania. Raz on jej odbierał siatkę, to znów ona jemu. Nie wolno mu było nieść również astrów. Sprzeczali się jak dobrze zgrana, znająca się od dawna para. W każdej operze mogliby zaśpiewać duet, już bym wiedział, pod czyją muzykę. A widzów nie brakowało. Niemo przyglądała się straganiarka. Wokoło świadkiem było wszystko: ośmiokątna wieża obronna, jej najnowszy sublokator zatłoczony kantor walutowy, z boku rozłożona szeroko, jakby rozdęta od wyziewów hala targowa, posępny Święty Mikołaj, chłopki z sąsiednich straganów i potencjalna klientela; bo pomiędzy tym wszystkim kłębił się i przewalał biednie wsłuchany tylko w powszednie kłopoty tłum ludzi, których nieduże pieniądze co godzina traciły na wartości, pode gdy wdowa i wdowiec dojrzeli w sobie nawzajem dodatkowy zysk i chcieli od siebie odstąpić. — Muszę jeszcze pójść gdzieś indziej. — Gdyby wolno mi było towarzyszyć pani. — No, to spory kawałek. — Byłaby to dla mnie prawdziwa przyjemność... — Ale ja muszę na cmentarz... — Jeżeli nie będę zbytnio przeszkadzał... — No, to chodźmy. Ona niosła bukiet astrów. On w siatce na zakupy niósł grzyby. Oni chudy, pochylony. Ona stawiająca krótkie, rozbrzmiewające twardym stukotem kroki. On ze skłonnością do potykania się, lekko powłóczący nogami i o dobrą głowę wyższy od niej. Ona niebieskooka w odcieniu farbki, on dalekowidz. Jej włosy ufarbowane na tycjanowski blond, jego szpakowaty wąsik. Ona zabrała ze sobą zapach swych natarczywych perfum, on j

przytłumiony sprzeciw swojej wody po goleniu. Oboje zniknęli w ciżbie pod halą targową. Nie było już też widać baskijskiego beretu wdowca. Na krótko przed wybiciem jedenastej z wieży Świętej Katarzyny. A ja? Ja muszę podążyć za parą. Od kiedy nosił się z zamiarem przysłania mi do domu swoich obwiązanych sznurkiem papierzysk? Nie mógł mu przyjść do głowy adres jakiegoś archiwum? Musiał, dureń, we mnie upatrzyć sobie usłużnego durnia? Tę stertę listów, przedziurkowane rachunki i datowane zdjęcia, jego brulion prowadzony raz jako dziennik, to znów jako silos czasochłonnych spekulacji, bezład gazetowych wycinków, kasety magnetofonowe — wszystko to lepiej byłoby złożyć u archiwariusza niż u mnie. Powinien był wiedzieć, jak łatwo popadam w opowiadanie. Jeśli już nie do archiwum, to czemu nie posłał tego jakiemuś skwapliwemu dziennikarzowi? I co mnie zmusiło do gonienia za nim, nie, za nimi obojgiem? Tylko to, że pół wieku temu siedzieliśmy jakoby razem, tyłek w tyłek, na szkolnej ławie? On twierdzi: „W rzędzie pod oknami”. Nie mogę sobie przypomnieć, żebym go miał obok siebie. Gimnazjum realne Świętego piotra. Może i tak. Ale ja chodziłem tam ledwie dwa lata. Za często musiałem zmieniać szkołę. Raz tak, raz siak zmieszany pot uczniaków. Raz tak, raz siak obsadzone drzewami szkolne podwórza. Naprawdę nie pamiętam, kto gdzie i od kiedy obok mnie gryzmolił ludzików. Kiedy otworzyłem paczkę, na wierzchu leżał jego list przewodni: „Na pewno potrafisz coś z tym zrobić, właśnie dlatego że wszystko graniczy z niepodobieństwem”. Zwracał się do mnie per ty, jak gdyby czasy szkolne pozostały dla niego czymś nieprzemijającym: „W innych przedmiotach z pewnością nie byłeś tuzem, ale Twoje wypracowania już wcześnie pozwalały dostrzec...” Powinienem był odesłać mu jego rupiecie, ale dokąd? „W gruncie rzeczy wszystko to mogłoby być wymyślone przez Ciebie, ale myśmy tym żyli, myśmy przeżyli to, co stało się już przed dziesiątkiem lat...” Jego list jest postdatowany: napisał go jakoby 19 czerwca 1999. A pod koniec, przy skądinąd klarownym toku wywodów, pisze o powszechnych przygotowaniach do uczczenia przełomu tysiącleci: „Jaki niepotrzebny wydatek! Kończy się przecież stulecie, które związało się całkowicie z niszczycielskimi wojnami, masowymi wypędzeniami, nieprzeliczoną śmiercią. Ale teraz, z początkiem nowej epoki, życie będzie znów...” I tak dalej. Dajmy temu spokój. Tylko tyle się zgadza: spotkali się 2 listopada przy słonecznej pogodzie, na kilka dni przed runięciem berlińskiego muru. Kiedy mogłaby się była zacząć historia, jakich wiele, świat albo część tego niezmiennego świata zaczęła się faktycznie zmieniać, i to nie robiąc ceregieli, świńskim truchtem. Wszędzie obalano pomniki. Mój dawny kolega szkolny w swym brulionie przyjmował do wiadomości te często zwalające się równocześnie fakty, ale traktował je jak zwyczajne twierdzenia o faktach. Wręcz niechętnie w nawiasowych zdaniach użyczał miejsca wydarzeniom, które wszystkie razem chciały, by nazywać je historycznymi, a jego zbijały z tropu, ponieważ, jak pisze, „odwracają uwagę od tego, co istotne, od idei, od naszej wielkiej, jednającej narody idei...” I już jestem w środku jego, jej historii. Już gadam, jak bym przy tym był, o jego tweedowej marynarce, o jej siatce na zakupy, i wciskam mu beret na głowę, ponieważ ten beret istnieje, jak kordowe spodnie i jej pantofle na wysokich obcasach, mianowicie na czarno-białych i kolorowych zdjęciach, jakie mam przed sobą. Podobnie jak numery ich butów godne przekazania były też dla niego jej perfumy i własna woda po goleniu. Siatka na zakupy to nie wymysł. Później z upodobaniem, ba, maniacko opisuje każde oczko tego przedmiotu codziennego użytku, jak gdyby chciał podnieść go do rangi przedmiotu kultu; ale wczesne,

już przy okazji kupna prawdziwków, wprowadzenie szydełkowej pamiątki rodzinnej — wdowa znalazła siatkę w spuściźnie po matce — jest moim dodatkiem, tak samo jak antycypowane wprowadzenie baskijskiego beretu. Jako historyk sztuki i w dodatku profesor nie mógł zachować się inaczej: jak posadzkowe płyty grobowe i kamienie nagrobne, sarkofagi i epitafia, szkieleciarnie, krypty i zżarte przez mole chorągwie pogrzebowe, należące wokół Morza Bałtyckiego do tradycyjnego wyposażenia gotyckich kościołów z wypalanej cegły, które oczyszczał i uczytelniał, oznaczał heraldycznie i emblematycznie, wreszcie czynił wymownymi przez zwięzłe historie rodzinne sławnych ongiś patrycjuszowskich rodów, tak teraz wdowie siatki na zakupy — odziedziczyła ona nie tylko tę jedną, lecz pół tuzina siatek — były dla niego świadectwami minionej kultury, wypartymi przez brzydkie torby ceratowe i skasowanymi radykalnie przez plastykowy worek. Pisze on: „Cztery z siatek na zakupy są szydełkowej natury, dwie są wiązane, jak kiedyś wiązało się ręcznie sieci rybackie. Z szydełkowych tylko jedna jest jednobarwna, mszystozielona, trzy pozostałe i siatki wiązane mają wielobarwne wzory...” I jak w swej pracy doktorskiej objaśnia trzy osty i pięć róż w herbie teologa Aegidiusa Straucha z płaskorzeźby nagrobka u Świętej Trójcy, gdzie Strauch pod koniec siedemnastego wieku był proboszczem, i wiąże ze zmiennymi kolejami wojowniczego życia — Strauch spędził lata na odsiadywaniu twierdzy — tak też próbował objaśniać odziedziczone przez wdowę siatki na zakupy. Ponieważ w przewieszonej przez ramię torebce z cielęcej skóry nosiła stale dwie z sześciu siatek, tłumaczył tę przezorność panującą we wszystkich krajach bloku wschodniego gospodarką niedoborów: „Nagle pokazują się gdzieś świeże kalafiory, ogórki na mizerię albo jak ostatnio latający handlarz z bagażnika polskiego fiata sprzedaje ba- nany i już ma się pod ręką praktyczne siatki, bo torby plastykowe na Wschodzie wciąż jeszcze należą do rzadkości”. A potem przez dwie strony ubolewa nad upadkiem wyrobów rękodzielniczych i zwycięstwem zachodniego worka ze sztucznego tworzywa jako nad kolejnym symptomem ludzkiej samozagłady. Dopiero pod koniec jego ubolewań wdowie siatki na zakupy stają mu się na powrót miłe, po brzegi wypełnione znaczeniami. I taką siatkę, mianowicie jednobarwna, szydełkową, przypisałem im z wyprzedzeniem przy zakupie grzybów. Pozwalam wdowcowi nieść pamiątkę rodzinną i muszę przyznać, że kiedy lekko pochylony człapie u boku stukającej obcasami wdowy, nie tylko beret baskijski, ale i siatka na zakupy pasuje do niego jak ulał, jak gdyby nie ona, lecz on ją odziedziczył, jak gdyby japońska kamera była tylko wypożyczona, jak gdyby odtąd u siebie, w drodze na uniwersytet Ruhry, nosił literaturę fachową, grube tomiska traktujące o barokowej emblematyce, w szydełkowej bądź wiązanej siatce na zakupy. Nawet jeśli nie mogę sobie przypomnieć kolegi szkolnego o jego nazwisku, to ze swymi zakorzenionymi dziwactwami i początkami starczych dolegliwości jest mi już dobrze znany; a również wdowa, stawiająca obok niego krok za krokiem w kierunku cmentarza, dzięki samej tylko sile woli rysuje się wyraziściej: już ona odzwyczai go od człapania. Długa, jednakże przyjemna piesza wędrówka, bo wdowa dzieliła ją na krótsze odcinki, objaśniając go zwięzłymi, wszystko uzwięźlającymi zdaniami i od czasu do czasu zanosząc się swym śmiechem dzwonnika. Między kościołem Świętej Katarzyny a Wielkim Młynem, w pobliżu których w Kanale Raduni prawie nie ma wody, powiedziała: — Już cuchnie! Ale co tutaj nie cuchnie! — a koło hotelowego wieżowca „Heveliusa” domyśliła się: — No, szanowny pan to pewnie będzie miał pokój z widokiem na miasto z samiusieńkiej góry. Dopiero pod boczną ścianą biblioteki, a potem przed portalem dawnego gimnazjum realnego Świętego Piotra — obie te prusko-neogotyckie budowle zostały przez wojnę oszczędzone — do głosu doszedł wdowiec. Wyznał, że we wczesnej młodości był przesiadującym w bibliotece molem książkowym, nazwał służący nadal za szkołę gmach „moją dawną budą” i zawile tłumaczył jej genezę tego uczniowskiego wyrażenia. Dopiero kiedy mieli za sobą

kościół Świętego Jakuba, poniechał opowiadania o tym, co go w młodzieńczych latach kształtowało: jakie to lektury w czytelni biblioteki miejskiej zarażały go i jednocześnie uodparniały. — Nie wyobraża pani sobie, jaki byłem żarłoczny. Na przykład w stosunku do wszystkich monografii artystycznych Knackfussa. Połykałem każdy tom... A potem przed bramą stoczni Lenina — wkrótce później zmieniono jej nazwę— rozciągał się plac z trzema sterczącymi wysoko krzyżami, na których wiszą trzy ukrzyżowane kotwice. Wdowa powiedziała: — Dawno temu była sobie Solidarność — a potem dorzuciła jednak jeszcze jedno zdanie, które miało trochę złagodzić szorstkość jej pośmiertnego wspomnienia: — Ale pomniki to my, Polacy, wciąż umiemy budować. Wszędzie męczennicy i pomniki męczenników! — Tych słów nie poprzedzał i nie kończył śmiech. Wdowiec dosłuchał się w wypowiedzi wdowy „goryczy graniczącej z rozpaczą”. Pozostały jej tylko milczące gesty. Potem wyciągnęła z bukietu jednego astra, dołożyła go do kwiatów leżących u stóp muru pamięci i na prośbę wdowca przetłumaczyła mu, linijka po linijce, wyryty na pomniku wiersz poety Czesława Miłosza: słowa składające hołd daremności. Następnie znienacka powiązała samą siebie i swoją rodzinę z poetą i jego rodziną jako „uciekinierów wypędzonych ze Wschodu na ziemie zachodnie” i natychmiast zatoczyła kolejny łuk: — My wszyscy musieliśmy wynosić się z Wilna, jak wy wszyscy musieliście wynieść się stąd. Jeszcze na placu, ale już na odchodnym, sięgnęła po papierosa. Żeby skrócić dalszą drogę obojga na cmentarz: paląc wdowa poprowadziła wdowca ze śródmieścia przez wiadukt, który od czasu zburzenia obwarowań i zbudowania Dworca Głównego ma pod sobą wszystkie tory kolejowe prowadzące z Danzigu lub Gdańska na zachód bądź biegnące z zachodu do Gdańska lub Danzigu. Jako że w notatkach wdowca prze- platają się dowolnie nazwy polskie i niemieckie, trzymam się jego niezdecydowanego nazewnictwa, nie mówię: Brama Oliwska, tylko: wdowa poprowadziła go ze śródmieścia do przystanku tramwajowego Olivaer Tor, potem ze skręcającej w lewo szosy do Kartuz w górę łagodnie wznoszącym się stokiem Hagelsbergu* do stacji benzynowej dla jeżdżących na benzynie bezołowiowej turystów, naprzeciw której leży stary, ocieniony przez buki i lipy cmentarz służący dawniej parafianom Bożego Ciała, wyżej Świętego Józefa i Świętej Brygidy, a na zachodnim skraju kilku pozakościelnym wspólnotom. Będąc już od lat przepełniony, zdawał się nieczynny. Żadna otwarta brama nie dawała przystępu. Szli wzdłuż obrosłego krzakami płotu. Naprzeciwko sąsiedniego cmentarza wojskowego na wznoszącej się łące z pomnikiem ku czci Armii Czerwonej, na którego przedpolu grał w piłkę tuzin wyrostków, znajdowała się znana wdowie dziura w płocie. *Pol. Grodzisko (przyp. tłum.). I wtedy — ledwie stanęli pod drzewami i pośród pojedynczych i podwójnych grobów — wdowiec formalnie przedstawił się wdowie: — Pozwoli pani, że się pani przedstawię, naturalnie o wiele za późno: nazywam się Aleksander Reschke. Jej śmiech potrzebował czasu i musiał, zwłaszcza między rzędami grobów, wydać mu się niestosowny, wyjaśnił się jednak, kiedy ona, wciąż jeszcze się śmiejąc, odwzajemniła się: — Aleksandra Piątkowska. W brulionie Reschkego ten zapis przypieczętowuje zrządzenie losu. Cóż z tego, że jego relacjonującemu tylko koledze szkolnemu — musieli nas wcisnąć na jedną ławę w przedostatniej klasie — ta równobrzmienność wydaje się zbyt harmonijna, odpowiednia co najwyżej dla śpiewogry według znanego pierwowzoru, stosowna dla baśniowych postaci, ale nie dla tej skojarzonej przez przypadek pary; trzeba jednak pozostać przy Aleksandrze i

Aleksandrze, ostatecznie jest to ich historia. Ale również wdowca i wdowę, jak ich dotychczas nazywałem, nawet jeśli nie mogli być świadomi tego, że spotkali się jako ludzie owdowiali, bliskość imion zapewne wystraszyła. Chcąc zaznaczyć swą niezależność, Aleksandra Piątkowska ruszyła w drogę między kwaterami. Zniknęła za nagrobkami, wyłoniła się ponownie, znów zginęła z oczu, oddalała się; a Aleksander Reschke również zachowywał odstęp. Człapał po omszałych ścieżkach, gdzie szeleściły jesienne liście. Jego baskijski beret zasłonięty, znów widoczny. Jakby bez celu zatrzymywał się przy tym, przy owym nagrobku: dużo diabazu i wypolerowanego na wysoki połysk granitu, mało piaskowca, marmuru i muszlowca. Wszystkie nagrobki pod polskimi nazwiskami podawały daty śmierci od końca lat pięćdziesiątych, z wyjątkiem owych licznych, ciągnących się rzędami w położonej na uboczu kwaterze grobów dziecięcych z roku 1946, roku zarazy: drewniane krzyże i kamienie nagrobne w kształcie poduszek. Ciszy pod cmentarnymi drzewami nie mąciły dalekie wrzaski grających w piłkę wyrostków, nie docierały nawet odgłosy ze stacji benzynowej. Czytam: „Tutaj na nowo uświadomiłem sobie sens wyrażenia „cmentarny spokój”. Jednakże Aleksander Reschke prowadził poszukiwania. Znalazł na skraju cmentarza dwa przekrzywione nagrobki, później dwa dalsze, całkowicie zarośnięte, i miał kłopoty z odczytaniem na nich czegokolwiek. Odległymi w czasie datami śmierci — od początku łat dwudziestych do połowy czterdziestych — i inskrypcjami nad nazwiskami — „Tutaj spoczywa w Bogu”, „Śmierć jest bramą życia” albo „Tu leży nasza kochana Mama i Babcia” — przypominały o czasie zaprzeszłym tego miejsca wiecznego spoczynku. Reschke odnotowuje: „Także te nagrobki ze zwykłego tu materiału: diabaz i czarny granit szwedzki”. Na chwilkę zostawiam go przy ocalałych nagrobkach. Pani Piątkowska pewnie tymczasem wstawiła bukiet astrów do wazonu na grobie swych rodziców. Twierdzę, że ta podwójna mogiła, okolona bukszpanem, jest mniej zarośnięta niż mogiły sąsiednie. Ojciec zmarł w pięćdziesiątym ósmym, matka w sześćdziesiątym czwartym. Oboje nie dożyli siedemdziesiątki. We wszystkich kwaterach mogę zaobserwować zaduszkowy ruch: tu i ów- dzie zapalone znicze na grobach świadczyły o tym, że odwiedził je ktoś, kto już sobie poszedł. Ale wdowa i wdowiec nie rozglądali się wokoło. — Byłam u mamy i taty. Mój zmarły mąż leży na leśnym cmentarzu w Sopocie. — Powiedziała to Aleksandra Piątkowska stając obok Aleksandra Reschkego, którego ocalałe nagrobki oderwały od teraźniejszości; głos rozbrzmiewający z boku i zza pleców pewnie go przestraszył, w każdym razie przywołał do rzeczywistości. Znowu para. Ponieważ ona wyjawiła mu swoje wdowieństwo, powinien był i on powiedzieć o śmierci żony, a również o wczesnej, zbyt wczesnej śmierci rodziców, ale zaczął mówić o swoim zawodzie, poinformował, że jest doktorem historii sztuki i profesorem wykładającym w Zagłębiu Ruhry, w imię dokładności nie pominął tematu napisanej dziesiątki lat temu pracy doktorskiej, „Płyty nagrobne i epitafia w gdańskich kościołach”, i dopiero teraz, znienacka, wspomniał o śmierci żony: — Edith zmarła pięć lat temu. Wdowa milczała. Potem podeszła bliżej, jeszcze o krok bliżej do przekrzywionych nagrobków, które były dla wdowca godne uwagi. Nagle i jak na to miejsce zbyt głośno wybuchła: — To wstyd dla Polaków! Usunęli wszystko, gdzie było coś napisane po niemiecku. Tutaj i wszędzie. Także na leśnym cmentarzu. Nie chcieli zmarłych zostawić w spokoju. Wszystko po prostu zrównali z ziemią. Już wkrótce po wojnie i później. Gorsi jeszcze niż Rosjanie. I to, zbrodniarze, nazywają polityką! Śledząc zapiski Reschkego widzę, że próbował on uspokoić wzburzoną wdowę podając jako przyczyny, w tej mniej więcej kolejności, najazd na Polskę, konsekwencje wojny i ze wszystkich stron przesadnie akcentowany nacjonalizm: Naturalnie niszczenie cmentarzy graniczy z barbarzyństwem. Również jemu, musi to przyznać, na widok takich zapomnianych

nagrobków robi się smutno. Z pewnością należy sobie życzyć bardziej ludzkiego obchodzenia się ze zmarłymi. W końcu grób to ostateczny wyraz człowieka. Ale bądź co bądź w dużej mierze uchroniono przed wandalizmem płyty na grobach patrycjuszowskich rodów niemieckiego pochodzenia we wszystkich ważniejszych kościołach, także w kościele szpitalnym pod wezwaniem Bożego Ciała. Nie, nie, on rozumie jej trudny do uśmierzenia gniew. Bliskie mu jest pragnienie pewności, że groby najbliższych znajdują się w dobrym stanie. Za pierwszą po wojnie bytnością w Gdańsku — „To było wiosną pięćdziesiątego ósmego, kiedy siedziałem nad moją pracą doktorską” — chciał odwiedzić grób dziadków ze strony ojca na ongiś Zjednoczonych Cmentarzach. O tak, to było straszne: zobaczyć to spustoszone, nawiedzone jakby przez nieokiełznaną złośliwość miejsce. — Ten widok! Niech mi pani wierzy, pani Piątkowska, że rozumiem pani oburzenie. Mnie stać było tylko na smutek, który został zrelatywizowany przez fakty z czasem już historyczne. W końcu to my pierwsi dopuściliśmy się tego barbarzyństwa. Nie mówiąc o wszystkich innych ogromnych zbrodniach... Para zdawała się stworzona do takich rozmów. On opanował wysoki ton podniosłej mowy; ona potrafiła wiarygodnie wpadać we wściekłość. Pod sterczącymi wysoko, wyrosłymi na przekór wszelkim politycznym perturbacjom bukami i lipami, które pozbywały się liści, i w obliczu obu przekrzywionych nagrobków wdowa i wdowiec zgodzili się, że gdzieś, a już z całą pewnością na cmentarzach, musi kończyć się przeklęta polityka. Mówi się przecież — zawołała ona — że ze śmiercią wróg przestaje być wrogiem. Nazywali się wzajem panem Reschke i panią Piątkowską. Odprężeni po obustronnych wyznaniach spostrzegli nagle, że w pobliżu i w oddali inni jeszcze ludzie składając kwiaty i zapalając znicze czcili pamięć swoich zmarłych. I dopiero teraz wdowa powiedziała to, co brulion wdowca i utrwalił dosłownie: — Oczywiście mama i tata o wiele bardziej woleliby leżeć na cmentarzu w Wilnie, nie tutaj, gdzie wszystko było obce i obce pozostało. Czy było to już owo elektryzujące zdanie? Czy też nad ich cmentarną rozmową nadal dążyły usunięte kamienie nagrobne? Mój dawny kolega szkolny, który zrobił doktorat i dochrapał się profesury, Reschke, ten mistrz wzniosłych tyrad, przekazał mi co prawda zbiór uszeregowanych! nastrojowych obrazów — „Jesienne drzewa stanowią niemy komentarz? do tego siedliska przemijalności...” albo: „Tak to wybujały bluszcz przetrzymał przymusową likwidację cmentarza i w stosowny dla siebie sposób! pozostał zwycięski, jeśli nie nieśmiertelny...” — ale dopiero po krytycznej uwadze: „Czy koniecznie musiała palić na cmentarzu!”, wyznaje: „Czemu ociągałem się z opowiedzeniem Aleksandrze o z pewnością wielkich nadziejach moich rodziców, które — rzadko wypowiadane — miały tylko ten cel: dostąpić pogrzebania w rodzinnych stronach, móc kiedyś jedna spocząć w ojczystej ziemi; aczkolwiek oboje nie spodziewali się powrotu za życia? Jak rodzice Aleksandry musieli oswoić się z obczyzną”. Para pozostała. Jej cmentarna rozmowa nie miała końca. Wreszcie znaleźli ławkę z lanego żelaza, której udało się przetrwać wraz z bluszczem. Siedzieli osłonięci cisowym gąszczem. Według zapisków Reschkego jedynie pobliska wielka stacja benzynowa była z tego świata, wyrostkom gra w piłkę na przedpolu cmentarza żołnierzy sowieckich nie sprawiała już przyjemności. I paląc, ciągle paląc, jak gdyby kurzenie papierosów sprzyjało wspominaniu, Aleksandra tak teraz nazywa się oni w jego papierach opowiadała o swym dzieciństwie i latach młodzieńczych w Wilnie, jak zwie się po polsku Vilnius czy Wilna. — To wszystko, odebrane przez Piłsudskiego Litwie, znów należało do Polski. Było białe od baroku. A wokół pięknego miasta rósł las, nie kończący się las…

Potem, po zabawnych historyjkach szkolnych, w których była mowa o przyjaciółkach, w tym dwóch Żydówkach, o wakacjach na wsi i o zbieraniu stonki ziemniaczanej, raptownie urwał się jej wątek: — Tylko w czasie wojny było w Wilnie strasznie. Widzę jeszcze zabitych leżących na ulicy. Znów zgiełk wielkiej stacji benzynowej. Cmentarne drzewa bez ptaków. Palaczka, niepalący. Para na ławce z lanego żelaza. A potem nagle, ponieważ nagłość leżała w jej naturze i ponieważ do równobrzmienności imion i wspólnego obojgu stanu owdowienia chciała dorzucić jeszcze parzystość, zaskoczyła go jej deklaracja zawodowa: — Jestem z tej branży co pan. Ale historię sztuki studiowałam tylko sześć semestrów i gdzie mi tam do profesury. Za to mam praktykę, dużą praktykę! Reschke dowiedział się, że Piątkowską od dobrych trzydziestu lat pracuje jako konserwatorka wyspecjalizowana w pozłotnictwie. — No, robię wszystko. Pozłacanie matowe i błyszczące folią z dukatowego złota. Nie tylko barokowe anioły, także polimentacyjna pozłota na marmurowych stiukach. I dobrze sobie radzę z rzeźbionymi w drzewie rokokowymi ołtarzami. W ogóle z ołtarzami. Mam ich za sobą już ze trzydzieści w kościele Dominikanów i wszędzie. Materiał dostajemy z Drezna, z VEB Blattgold, gdzie jest upaństwowiona wytwórnia złotej folii... Pod cmentarnymi drzewami, które ogołacały się w oczach, musiało dojść do fachowej wymiany zdań między emblematykiem a pozłotniczką przyozdobionych zawijasami emblematów! Kiedy on opowiedział o trzydziestu ośmiu wymienionych przez Curickego epitafiach u Marii Panny, ona zdała sprawę ze swej pracy nad pozłacaniem dawno zatartego epitafium z roku 1588. On mówił o niderlandzkim manieryzmie, ona jako godne pozłocenia wymieniała pół konia na czerwonym polu i trzy lilie na niebieskim tle w herbie Jakobusa Schadiusa. On chwalił anatomię szkieletów, które na reliefie powstały z grobów, ona przypominała mu złote na czarnym tle w dolnym podłużnym owalu. On zwabiał ją po schodach w dół do krypty, ona prowadziła go u Świętego Mikołaja od ołtarza do ołtarza. Nigdy między nagrobkami nie mówiło się tyle o złotych tłach, złocie polerskim, ręcznym pozłacaniu i rzemieślniczych przyborach, poduszce złotniczej, nożu złotniczym. Zdaniem Reschkego, który sięgnął aż do grobów faraonów, należałoby obwołać złoto właściwą barwą zmarłych: złoto na czarnym. To mieniące się pomiędzy czerwonym a zielonym złotem rozpromienienie. — Złoty odblask śmierci! — zawołał i wciąż było mu mało. Dopiero gdy Piątkowska opowiedziała o pracy sprzed lat, dzięki której szczegółowo zaznajomiła się z prospektem organów z kościoła Świętego Jana, wywiezionym w czasie wojny i w ten sposób ocalałym, znów rozbrzmiał jej śmiech: — Takich rzeczy powinno być więcej. Wy kupujecie za marki niemieckie nowiutkie organy do kościoła Marii Panny. My upiększamy stary prospekt złotą folią, co nie kosztuje dużo. Potem milczeli. A raczej: to ja przypuszczam, że między obojgiem zapadło milczenie. Ale powołanie się na niemiecko-polską współpracę w sprawie organów i organowego prospektu miało znów elektryzujący walor. W brulionie Reschkego jest napisane: „Tak powinno być! Dlaczego nie jednako sensownie w innej dziedzinie?” Możliwe, że palaczka i niepalący jeszcze przez dwa, trzy papierosy chłonęli cmentarny nastrój. Może ich idea przybrała pierwszy kształt, aby ulotnić się z papierosowym dymem. W każdym razie wisiała w powietrzu, chciała, żeby ją pochwycić. Reschke informuje, że Aleksandra potem jeszcze zaprowadziła go, nie, zaprosiła na grób swoich rodziców: — Będę rada, jeśli zechce pan pójść na grób mamy i taty. Wobec dwóch zniczy po obu stronach wazonu z rdzawoczerwonymi astrami przed szeroką granitową tablicą — nawiasem mówiąc ze świeżo pozłoconym napisem — to znowu wdowa znienacka dała impuls akcji. Jak gdyby otrzymawszy przy grobie rodziców matczyną radę, Piątkowska wskazała na szydełkową pamiątkę rodzinną, w dalszym ciągu niesioną przez profesora, zaśmiała się krótko i powiedziała: — Teraz przyrządzę nam grzyby z siekaną pietruszką.

Przez dziurę w cmentarnym płocie przenieśli się do teraźniejszości wczesnego popołudnia. Tym razem wdowa niosła siatkę z zakupami. Wdowiec musiał się podporządkować i ponownie nie odważył się wspomnieć o Czarnobylu i jego następstwach. Wsiedli do tramwaju i pojechali mijając Dworzec Główny do Hohes Tor, która nosi nazwę Bramy Wyżynnej. Aleksandra Piątkowska mieszkała przy ulicy Ogarnej, która biegnąc z prawej strony równolegle do Długiej podąża śladem dawnej Hundegasse. Ta ulica, podobnie jak całe śródmieście wypalona pod koniec wojny do resztek fasad, została w latach pięćdziesiątych łudząco wiernie odbudowana i jak wszystkie główne i boczne ulice zmartwychwstałego miasta domaga się gruntownego odnowienia: z gzymsów sypie się skruszały stiuk. Reschke widział, jak łuszczą się pęcherzowate tynki. Nawiewane z portu opary siarki zeszpeciły wszystkie wykute w kamieniu figury ze szczytów. Przedwcześnie postarzyły. Przy kilku szczególnie zniszczonych fasadach stały już znowu rusztowania. Czytam: „Temu wielce podziwianemu, kosztownie podtrzymywanemu złudzeniu nie ma końca”. Jako że mieszkania w historycznym obrębie Starego i Głównego Miasta z uwagi na swą atrakcyjność były przydzielane nie bez stronniczości, Piątkowskiej na pewno przydało się utrzymane do początku lat osiemdziesiątych członkostwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a jeszcze bardziej jej praca jako wyróżnianej odznaczeniami konserwatorki. Mieszkała tam od połowy lat siedemdziesiątych. Przedtem z synem i mężem, aż do jego przedwczesnego przejścia na emeryturę — Jacek był w marynarce handlowej — zajmowała dwa pokoje w nowym osiedlu między Sopotem a Orłowem, w związku z czym miała daleko do pracy w śródmiejskich warsztatach; zrozumiałe, że skarżyła się w partii. Jako długoletnia członkini — należała już w pięćdziesiątym trzecim, podczas światowego festiwalu młodzieży w Bukareszcie — uważała, że może żądać mieszkania w pobliżu. Wówczas pracownie konserwatorów i pozłotników znajdowały się w Bramie Zielonej, renesansowej budowli, która zamyka ulicę Długą i Długi Targ od wschodu, wychodząc na rzekę, na Motławę. W parę lat po przeprowadzce na Ogarną jej mąż umarł na białaczkę. A kiedy Witold, późno urodzony jedyny syn, zaraz na początku lat osiemdziesiątych — ledwie generał ogłosił stan wojenny — uciekł na Zachód, aby studiować w Bremie, w ciasnym dawniej, obecnie przestronnym trzypokojowym mieszkaniu wdowa była sama, ale nie nieszczęśliwa. Podwójnej kamienicy przy Ogarnej 78/79, jak poza tym żadnej przy tej ulicy, dzieje zabudowy przyznały taras w postaci przedproża. W stanie wojennym na samym dole, mając osobne wejście, zainstalowała się rządowa agencja „Interpress”, która szukała teraz prywatnego statusu. Obszerne przedproże oddzielały od ulicy kute w piaskowcu reliefy: amorki bawiące się z Amorem. Reschke ubolewał nad ich stanem: „Należałoby sobie życzyć, żeby te wesołe świadectwa kultury mieszczańskiej były chronione przed grzybem i omszeniem”. Mieszkanie na trzecim piętrze leżało u końca ulicy, która jak wszystkie biegnące na wschód ulice Głównego Miasta kończy się bramą, Bramą Krowią, wychodzącą na Motławę. Patrząc z bawialni widziało się smukłą wieżę ratusza i płaską wieżę kościoła Marii Panny, obie w górnej jednej trzeciej jakby ucięte przez szczyty przeciwległego ciągu kamienic. Z pokoju syna, obecnie pracowni Piątkowskiej, roztaczał się widok na południe ponad trasą szybkiego ruchu. Tam w zwanej niegdyś Żabim Krukiem części przedmieścia pozostał tylko kościół Świętego Piotra. Wdowa pokazała także wdowcowi wychodzącą również na południe sypialnię z przylegającą łazienką. A w kuchni obok bawialni Aleksandra Piątkowska powiedziała: — No i widzi pan, że żyję sobie w luksusie, jeśli to porównać z ogólną sytuacją.

Dlaczego, do diabła, poszedłem razem? Co mnie zmusza do gonienia za nimi? I co miałem do roboty na cmentarzach albo przy Ogarnej? Dlaczego w ogóle daję się nabierać na jego spekulacje? Może dlatego, że wdowa... W swoich notatkach Reschke, zaraz po opisaniu trzypokojowego mieszkania, spoglądając wstecz raz jeszcze poddał się działaniu jej oczu: „Pod cmentarnymi drzewami farbkowata niebieskość jej spojrzenia zamieniła się w jasnoniebieskość, przy czym promieniejącą jasność potęgowały czarne, jak sądzę, zbyt czarno powleczone tuszem rzęsy. Niczym bezładnie sterczące włócznie ogradzały one górne i dolne powieki. Do tego po wielekroć rozgałęzione zmarszczki od śmiechu...” I potem dopiero zacytował swoje dane co do sytuacji mieszkaniowej na Zachodzie: — Ja też po śmierci żony — to był rak — i odkąd córki są poza domem, zamieszkuję rzeczywiście obszerne trzypokojowe mieszkanie, coś w rodzaju apartamentu, jednakże w niepozornym nowym bloku z niezbyt imponującym widokiem. Przemysłowy krajobraz, urozmaicony stosunkowo licznymi terenami zielonymi... Tu docierające do kuchni, długotrwałe i tragicznie brzmiące kuranty z wieży ratusza przerwały ich porównywanie mieszkań na Wschodzie i na Zachodzie; często jeszcze będzie im przerywała ta wpadająca w ucho melodia. Po ostatnim dźwięku wdowa skomentowała: — Trochę głośno. Ale można się przyzwyczaić do tego dzwonienia. Z jego brulionu wiem, że do siekania pietruszki przypasała mu fartuch. Oczyściła cztery grubobrzuche, osłonięte wypukłym kapeluszem z szerokim rondem prawdziwki, których nóżki nie były ani zdrewniałe, ani robaczywe. Mało odpadków: poza mszystym spodem grzybich kapeluszy drobne ślady ślimaczej żarłoczności. Potem on nalegał, że pomoże jej obierać ziemniaki. Idzie mu to jak z płatka, ponieważ od śmierci żony nabrał wprawy. Wypełniająca kuchnię woń grzybów zmusiła oboje do poszukiwania najtrafniejszych określeń. Nie mogę doczytać się u Reschkego, kto z nich, on czy ona, zaryzykował wyrażenie „podniecający zapach”. Jemu prawdziwki przypominały dzieciństwo, kiedy to z babcią ze strony matki w lasach mieszanych wokół Zaskoczyna zbierał kurki. — Takie wspomnienia zapadają głębiej niż wszystkie potrawy z grzybów, jakie trafiają na stół we włoskich gospodach, ostatnim razem w Bolonii, kiedy z żoną... Ona ubolewała nad tym, że jeszcze nigdy nie była we Włoszech, ale dłuższe pobyty w Niemczech Zachodnich i w Belgii stanowiły jakąś rekompensatę: — Polscy konserwatorzy przynoszą dewizy. No, jak polskie tuczone gęsi, są dobrzy na eksport. Pracowałam już w Trewirze, Kolonii i Antwerpii... „Ona niekiedy wykorzystuje kuchnię jako warsztat”, pisze Reschke i wskazuje na regał pełen butelek, puszek i narzędzi. Grzyby przytłumiły dominujący początkowo zapach pokostu „i ponadto perfumy Aleksandry”. Wstawiwszy ziemniaki wdowa rozpuściła masło na patelni i pokroiła grzyby na plasterki grubości małego palca, które smażyła na średnim ogniu. Wdowiec uczył się wymawiać po polsku „masło”. Ona znowu teraz paliła, nad kuchenką, co jemu przeszkadzało. Godne odnotowania było dla niego, że nie tylko on przy obieraniu ziemniaków, ale i ona przy czyszczeniu grzybów musiała sięgnąć po okulary: „W domu nosi swoje na plecionym jedwabnym sznurku na szyi”. Widzę go, jak otwiera futerał, wyjmuje okulary, otwiera uszka, chucha na szkła, przeciera, wkłada, zdejmuje, składa, chowa i zamyka w solidnie staromodnym futerale. Jej oprawka — „Zrobiłam sobie piękny prezent w Antwerpii” — rzuca się podobno w oczy dzięki obramowaniu ze strasu. Jego okrągłookie okulary w orzechowej rogowej oprawce pozwalają patrzeć uczenie. Teraz oboje zdejmują okulary. Później, po datowanej antycypacji przełomu tysiącleci, napisze on: „Chodzę o lasce, prawie oślepły...” Najpierw wdowa chciała nakryć powleczony ceratą stół kuchenny: — Zjemy już tutaj. W kuchni zawsze jest przyjemnie. — Potem jednak mieli przejść do bawialni. Meble z lat sześćdziesiątych, parę rzeczy w stylu rustykalnym. Kanapa z dwoma fotelami. Przeładowany, lekko przechylony regał z książkami. Na ścianach oprawione w ramki reprodukcje

staroflamandzkich mistrzów, ale też upiorny Ensor: Wjazd Chrystusa do Brukseli. Na desce do przypinania fotografie: Porta Nigra, ratusz w Antwerpii, kamienice cechowe. Między kryminałami i powieściami z polskiej literatury powojennej wielgachne tomy o tematyce morskiej. Stół przykrywa kaszubskie płótno z wyszytym tulipanowym wzorem. Zdjęcia na oszklonym kredensie ukazują męża wdowy w marynarskim mundurze, ją z mężem na sopockim molo oraz matkę i syna przed portalem oliwskiej katedry: matka śmiejąca się, jak pisze Reschke, „oczami jak gwiazdki”, syn ponuro zamknięty w sobie, oficer w służbie administracyjnej marynarki handlowej spokojnie spogląda przed siebie. — No, widzi pan — powiedziała Piątkowska wnosząc parujące półmiski — mój mąż był jeszcze wyższy. Prawie o dwie głowy większy ode mnie. Wdowiec trochę za długo mitrężył z oglądaniem zdjęć z mola. — Niech już pan przyjdzie, bo będzie zimne. Siedzieli naprzeciwko siebie. Poszła im butelka bułgarskiego czerwonego wina. Wdowa na koniec wymieszała grzyby ze śmietaną, całość lekko popieprzyła i posypała mączasto rozpadłe ziemniaki siekaną pietruszką. Dolewając Reschke zabrudził obrus. Skwitowana śmiechem plama z czerwonego wina. Posypana solą. Znowu elektroniczne kuranty z ratusza: tragiczne, heroiczne. — To melodia do sławnego tekstu Marii Konopnickiej — powiedziała wdowa. — Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród... Z grzybów nie miało prawa nic zostać. I dopiero przy kawie w małych filiżaneczkach, z fusami, jak lubią Polacy, niepalącego i palaczkę dopędziła cmentarna rozmowa. Z początku tylko szkolne historyjki. Wilno ciążyło: — Nie wolno nam było uczyć się w liceum. Zabrali obie moje przyjaciółki. A tata stracił cukrownię... Potem dopiero wtrącił się Reschke, z banalnego raczej przypadku czyniąc wyznanie: Z rodzicami i braćmi mieszkał kiedyś po drugiej stronie Ogarnej w domu o prostym szczycie, bez przedproża, ściślej mówiąc: w jego oryginale. Ojciec był urzędnikiem pocztowym, już za czasów Wolnego Miasta. Pracował na Poczcie Głównej, tylko dwie przecznice stąd. — Nawiasem mówiąc grób rodzinny moich dziadków ze strony ojca, położony w środkowej części Zjednoczonych Cmentarzy, był już wtedy zastrzeżony dla moich rodziców... — Jak u mamy i taty! — zawołała wdowa. — Oni zawsze wiedzieli, gdzie na cmentarzu w Wilnie będzie miejsce ich ostatniego spoczynku... I teraz dopiero zaświtało, rozjaśniło się w głowach, narodziła się, bez bólu, myśl, wdowcowi i wdowie udało się dostroić ideę, której prosta melodia miała się okazać samograjem, gdyż do tak ogólnoludzkich odczuć odwołuje się po polsku i po niemiecku. To długa rozmowa przy coraz to na nowo zaparzanej kawie po kilkakrotnym wysłuchaniu pobliskich kurantów „krótko przed wybiciem dziewiątej” musiała rozniecić tę ideę, uznać ją za swoją i wreszcie podnieść do rangi idei służącej pojednaniu narodów. Ona była zdolna do entuzjazmu, on wykorzystał swój temat, „Stulecie wypędzeń”, i wyliczał wypędzonych lub przymusowo przesiedlonych. Wszystkich, którzy musieli uciekać, Ormian i Tatarów krymskich, Żydów i Palestyńczyków, Bengalczyków czy Pakistańczyków, Estończyków czy Łotyszy, Polaków i wreszcie Niemców z całym dobytkiem podążających na Zachód. — Widu zostało na szlaku, nieprzeliczone trupy. Tyfus, głód, zimno. Miliony. Nikt nie wie, gdzie leżą. Pogrzebani na skraju drogi. Pojedyncze i masowe groby. Albo pozostał tylko popiół. Fabryki śmierci, ludobójstwo, zbrodnią wciąż jeszcze niepojęta. Dlatego powinniśmy dzisiaj, w Zaduszki... Potem Reschke mówił o właściwej człowiekowi potrzebie spoczęcia na wieki tam, gdzie przed ucieczką albo wymuszonym przesiedleniem miał swoje miejsce, przypuszczał, że ma, szukał i znalazł, odnalazł na nowo, miał je zawsze, od urodzenia. Powiedział: — To, co nazywamy ziemią rodzinną, jest przez nas doświadczane mocniej aniżeli same pojęcia

ojczyzny czy narodu, dlatego tak liczni, z pewnością nie wszyscy, ale w miarę starzenia się coraz liczniejsi ludzie żywią pragnienie, żeby być pogrzebanym niejako u siebie, pragnienie zresztą, które przeważnie pozostaje gorzko niespełnione, bo często okoliczności stoją mu na przeszkodzie. My jednak powinni byśmy mówić o prawie naturalnym. W katalogu praw człowieka należałoby wreszcie zagwarantować również i tę zasadę. Nie, nie mam na myśli postulowanego przez działaczy naszych uciekinierskich związków prawa do ziemi rodzinnej — właściwą nam ziemię rodzinną utraciliśmy w sposób zawiniony i ostateczny — ale o prawo zmarłych do powrotu w swoje strony można by było, powinno by się, należałoby się upominać! Przypuszczam, że profesor doktor Reschke wygłaszał ten wykład jak i dalsze myśli o śmierci i człowieczym miejscu ostatniego spoczynku przechadzając się tam i z powrotem i jakby zwracając się do większego audytorium. Miał skłonność do przechodzenia do rzeczy dopiero po dłuższej mowie, przy czym ledwie wypowiedziane zuchwałości natychmiast stawiał na powrót pod znakiem zapytania. Ona przeciwnie. Aleksandra Piątkowska chciała jednoznaczności. — Co to ma znaczyć: mogłoby, powinno by, należałoby! To ładny koniunktyw. Uczyłam się go. Ale lepiej jest: może, powinno, należy! My to zrobimy natychmiast. I powiemy głośno, gdzie się kończy polityka i zaczyna człowiek, mianowicie kiedy jest martwy i nic już nie ma w kieszeni, tylko jeszcze ostatnie życzenie, jak mówili mama i tata, do samego końca, bo pozostali obcy, nawet jeśli mama na wycieczce w kaszubskie górki wołała nieraz: Pięknie tu jak w domu! Tylko będąc wzburzona — a w toku wieczornej rozmowy przy zbyt dużej ilości kawy pewnie ją raz za razem, zwłaszcza po dłuższych koniunktywnych zdaniach profesora, ogarniało wzburzenie — wdowa częściej niż zwykle pomijała rodzajniki i potykała się w niemieckiej składni. Dosłownego cytowania jej tutaj wymaga relacja, którą obarczył mnie Reschke. Teraz, kiedy idea się wykluła, nie mogę już się wycofać. Poza tym w jego liście, który przyszedł z papierzyskami, roi się od kompromitujących mnie przytyków. Na przykład miałem jakoby, budząc podziw jego i innych uczniów, połknąć żywą ropuchę. Więc połykam powtórnie, zgodnie z życzeniem. Reschke pewnie już na targu, a najpóźniej na cmentarzu zapytał Piątkowska, skąd zna niemiecki, nie szczędząc oczywiście komplementów. Dokładne informacje przynosi jego brulion dopiero później: „Matka nie, ale ojciec mówił po niemiecku. W Poznaniu mogła ona obok historii sztuki jako drugi kierunek studiować germanistykę. A jej mąż, który ponadto podobno płynnie mówił po angielsku, musiał być jak belfer: »Poprawiał każdy błąd, taki był!« Skorzystał na tym Witold, jej syn. Tylko mówi on, jak twierdzi Aleksandra, o wiele za skomplikowanie. O niej tego nie można powiedzieć. To prawda. Ostatecznie nie sposób nie zauważyć, że mojej eksportowanej za dewizy pozłotniczce pomogło kilka pobytów za granicą. Mówi ona: »Trzy miesiące w Kolonii, cztery w Trewirze, za każdym razem coś człowiekowi zostanie w pamięci«. Niedawno śpiewała nawet kolońskie karnawałowe przeboje, kiedy pojechaliśmy nagrywać na Żuławy”. To było później, kiedy ich idea szerzyła się już niejako samoczynnie. Ale gdy za pierwszym podejściem chodziło o prawo zmarłych, Piątkowskiej brakowało słów. Między polskie okrzyki wdzierały się jej uwolnione od rodzajników niemieckie zdania główne i poboczne: — Miejsce ostatniego spoczynku musi być święte... Przyjdzie wreszcie pojednanie... Nauczyłam się niemieckiego słowa: Friedhofsordnung... Niemiecki porządek! No, zróbmy niemiecko-polski porządek cmentarny,,. Skoro musimy się już uczyć, że nie może być polskiej gospodarki, tylko niemiecka. Przypuszczam, że w kuchennym kredensie wdowy znalazła się druga butelka bułgarskiego czerwonego wina. W każdym razie dziennik Reschkego poręcza kilkakrotny śmiech

Piątkowskiej. On zaczął już liczyć jej zmarszczki towarzyszące śmiechowi: „Ta aureola!” Co prawda ledwie idea stanęła na nogi, mówiło się już tylko o zakładach pogrzebowych, ter- minowych pochówkach, transporcie zwłok i spodziewanych trudnościach z przewożeniem trumien i urn, ale Aleksandra uznawała to wszystko, łącznie z nazwą ich wspólnej idei, którą zaproponował Aleksander, za godne śmiechu, jej śmiechu dzwonnika. Jego propozycja brzmiała: „Polsko-Niemieckie Towarzystwo Cmentarne”. Ona, „bo Niemcy są bogaci i zawsze muszą być pierwsi”, za korzystniejszą uważała swoją kontrpropozycję: „Niemiecko-Polskie Towarzystwo Cmentarne”. W końcu para, jako że trzeba było uwzględnić Wilno, zgodziła się na umieszczenie bogatych i pierwszych pośrodku: Polsko-Niemiecko-Litewskie Towarzystwo Cmentarne, zwane wkrótce PNLTC, zostało 2 listopada 1989 roku wprawdzie nie założone, ale jednak proklamowane; brakowało jeszcze takich niezbędnych elementów, jak dalsi członkowie- założyciele, umowa między członkami, statut i regulamin, rada nadzorcza i — ponieważ na tym świecie nie ma nic za darmo — kapitał zakładowy z numerem konta. Jeśli założyć, że w domu nie było już więcej czerwonego wina ani też wódki, to z pewnością w jakiejś butelce znalazła się, jakby zaoszczędzona na tę okazję, resztka krupniku — akurat na dwa kieliszki. Tym się stuknęli. On podobno spróbował z polska pocałować ją w rękę. Ona nie śmiała się. Potem wdowiec poszedł sobie pożegnany przez wdowę: — Teraz prześpimy się z tym wszystkim — po raz pierwszy nazwany po imieniu: — prawda, Aleksandrze? — Tak, Aleksandro — odrzekł w drzwiach — dobrze się z tym wszystkim prześpimy. 2 Być może jeden jedyny raz, dla fasonu albo z dobrego serca, bo znudzona zgraja chciała to zobaczyć, połknąłem ropuchę. Na koloniach albo gdzie indziej. Ja jednak przypominam sobie tylko żabki, które na boiskach albo nad Strzyżą łykałem na życzenie, wyrzygiwałem z powrotem i puszczałem potem wolno. Czasem trzy, cztery naraz. Ale on rzekomo widział, jak połknąłem dorosłą ropuchę, nie, kumaka, kumaka czerwono-brzuchego, nie dławiąc się, przełknąłem, zjadłem, na dobre, bez zwracania. Wywołało to podziw, pisze Reschke. Ten pozer ze swoją pozerską ideą jakoby pamięta mnie dokładniej, niżby mi zależało: miałem rozdawać w klasie prezerwatywy zwane balonikami. Teraz, kiedy z pozostałymi mi słowami zmierzam całkiem gdzie indziej, on wciąga mnie z powrotem w szkolny zaduch. „Pamiętasz, jak wtedy, krótko po Stalingradzie, profesor Korngiebel pojawił się nagle bez odznaki partyjnej...” Być może w początkach czterdziestego trzeciego często, i to — on wie dokładnie — przed głównym wejściem do Dominikańskiej Hali Targowej, spotykałem się z jedną z jego kuzynek, miała się nazywać Hildchen. Zawsze po szkole: Hildchen i ja. Ale tu trzeba opowiedzieć historię Aleksandra i Aleksandry: Właśnie pożegnała go przy drzwiach wejściowych, po dwóch kieliszkach krupniku... I oto stoi on samotnie na przedprożu. Ale ponieważ już w uczniowskich czasach nachodziłem się tam i z powrotem po wszystkich podawanych przez Reschkego szlakach, wobec czego to łudząco prawdziwie odbudowane z ruin miasto pozostało mi znane jak własna kieszeń i jego

droga okrężna przez Kaletniczą do Marii Panny mogłaby być moją drogą okrężną, podążam za nim do orbisowskiego hotelu „Hevelius”, dopasowuję się do jego człapania, jestem jego nocnym cieniem i echem. Aleksander Reschke nie miał ochoty przechodzić koło hali targowej. Jej opuszczenie i utrzymujący się zapach mogłyby obrócić wniwecz jego podniosły nastrój. Szedł rozważnie i pewnie. Słyszę jego nucenie: coś między „Eine kleine Nachtmusik” a „Suitą z czasów Holberga”. Okrążył olbrzymią późnogotycką budowlę zataczając łuk w prawo, przystanął z ociąganiem, kiedy otworzyła się przed nim Mariacka ze swymi przedprożami, brała go pokusa, żeby w otwartym jeszcze barze wychylić jeden i drugi kieliszek, choćby w klubie aktora, który był czynny, o czym świadczył śpiew dochodzący z otworzonych szeroko podwójnych drzwi, oparł się pokusie i pozostał wierny uczuciu radosnej podniosłości: kierunek hotel. W „Heveliusie” nie chciało mu się jednak potem iść do pokoju na czternastym piętrze. Z wahaniem przemierzał hol tam i z powrotem, nie zdecydował się jednak na hotelowy bar. Raz jeszcze przeszedł obok obojętnego portiera i zanurzył się w pachnącą siarką noc. Zdecydowany teraz, choć nie bez nieodłącznych wątpliwości, poczłapał dziarsko w stronę knajpy, która czekała na niego zaraz za stojącym na sztorc hotelem w postaci stylowo odnowionego domku z pruskiego muru, zabawnie wciśniętego w zarośla nad brzegiem Raduni. Profesor bywał tu już często: podczas wcześniejszych odwiedzin w tym biednym, ale jakże bogatym w wieże mieście, kiedy jego dyscyplina dostarczała mu jeszcze przyjemności, a kilka budowli sakralnych, na przykład uwolniony na ostatku od gruzów kościół Świętego Piotra, miało do zaoferowania płyty nagrobne, które należało odkryć na nowo. Na moment tylko zaleciał go zapach Raduni. — Nie, Aleksandro, ona cuchnęła tak zawsze, w każdym razie za moich szkolnych czasów. W bardzo umiarkowanie odwiedzanym domku z pruskiego muru było miejsce przy barze. Aleksander Reschke odnotował później „natarczywą, chociaż nieostrą pewność, że ten niezrównany dzień nie mógł jeszcze się skończyć. Miał coś w programie, co przyjemnie lub bulwersujące domagało się scenicznego występu. W każdym razie odczuwałem lękliwą ciekawość. Moja znajomość rzeczy, a raczej mój wcześnie ukształtowany dar widzenia tego, co nadchodzi, niejako w lusterku wstecznym był nastawiony na konsternację”. Jednakże nawiązaną w knajpie znajomość ocenił początkowo jako „tylko osobliwą”. Ponad trzema pustymi barowymi stołkami zagadnął go z lewej ubrany w stylu południowowschodnioazjatyckich dyplomatów pan, którego dziwnie gulgocząca angielszczyzna pozwalała domyślać się wykształconego Pakistańczyka lub Hindusa. Drobny, ale kryjący w sobie znaczne zasoby energii mężczyzna w niebieskoszarej, wysoko zapinanej marynarce przedstawił się jako ktoś z brytyjskim paszportem, kto, urodzony w Pakistanie, po ucieczce stamtąd dorastał w Bombaju, ale szeroko rozgałęzioną rodzinę ma częściowo w Dakcę, część w Kalkucie, zatem w większym czy mniejszym stopniu uważa się za Bogatczyka, nawet jeśli studiował, prócz literatury angielskiej dziewiętnastego wieku, ekoomię w Cambridge i zbierał w Londynie pierwsze doświadczenia w interesach, szczególnie intensywne w dziedzinie komunikacji. Przysunął się o stołek bliżej i — w swobodnym tłumaczeniu Reschkego — powiedział: — Proszę widzieć we mnie kogoś, za kim stoi dziewięćset pięćdziesiąt milionów ludzi; niedługo będzie ich okrągły miliard. Również Reschke przysunął się o stołek bliżej, tak że dzielił ich już tylko dystans jednego pustego miejsca. Liczbom obywatela świata brakowało jeszcze namacalnego dowodu. Ale ponieważ wdowiec w ciągu dnia i w trwającej do nocy rozmowie z wdową skupiał się wyłącznie na zmarłych i ich ostatnich życzeniach, ucieszyła go, przy całym przerażeniu, ta nowa znajomość z tylu żywymi w tle. Pomiędzy ciasnymi ścianami knajpy miał pewnie przed oczyma ową zapowiedzianą na bliską przyszłość ciżbę.

Z kolei to on przedstawił siebie i swoją zawodową działalność, nie bez powoływania się na różnorodność barokowej emblematyki. Jako swe wzory wymienił wielkie nazwiska: Cassirer, Panofsky i tak dalej, wspomniał też Instytut Warburga jako źródło swoich londyńskich studiów. Potem próbował popisać się dowcipem nawiązując do najnowszych zmian politycznych i nazywając możliwe zjednoczenie wszystkich Niemców „niemiecką jednogarnkową potrawą”. Zarazem przyznał, że skupienie bądź co bądź osiemdziesięciu milionów zapobiegliwych współobywateli trochę go niepokoi, zwłaszcza że do skoncentrowania tej siły dojdzie w środku Europy. — W porównaniu z pańskimi imponującymi liczbami może to niewiele, jednakże: nie do wyobrażenia! Mister Chatterjee, który jak Reschke pił dortmundzkie piwo eksportowe, potrafił z miejsca rozproszyć obawy znajomego z knajpy: — Dopóki jeszcze obowiązuje stary europejski system hierarchizacji, na pewno będą problemy. Ale on się nie utrzyma. Wszystko płynie, o czym wiedzieli już Grecy. My przyjdziemy. Musimy przyjść, bo u nas zrobiło się cokolwiek za ciasno. Każdy popycha każdego, aż z tego popychania zrobi się wielkie, niepowstrzymane wędrowanie. Kilkaset tysięcy zresztą jest już w drodze. Nie wszyscy docierają do celu. Ale dalsi już pakują manatki. Proszę widzieć we mnie zwiastuna bądź kwatermistrza przyszłej społeczności światowej, w której zatracą się egocentryczne stany lękowe pańskich rodaków. Nawet Polacy, którzy zawsze chcą być tylko Polakami, niczym innym jak tylko Polakami, będą musieli się nauczyć, że obok czarnej Madonny z Częstochowy jest dość miejsca dla innej czarnej bogini; bo naszą równie kochaną co budzącą strach matkę Kali zabieramy oczywiście ze sobą — w Londynie już się zadomowiła. Unosząc szklankę piwa Reschke od razu temu przytaknął: — Ja to widzę podobnie! — Co więcej, przemawiało z niego oczekiwanie, ponieważ przeczucie tego, co nazywał „bezgłośną inwazją Azji”, zostało potwierdzone tak obrazowo. — Ą jakże! — zawołał. — Nie ma rzeczy bardziej pożądanej aniżeli symbioza Kali z Marią Panną, aniżeli przywołany przez pana podwójny ołtarz. Chociaż wiedza fachowa czyniła profesora specjalistą od posadzkowych płyt nagrobnych, orientował się wśród hinduistycznych bóstw, znał nawet boginię Kali pod imieniem Parwati. Nie tylko z uprzejmości powiedział, że widzi, jak to wszystko nieuchronnie nadchodzi. Spodziewa się, że za sprawą stapiających narody procesów nastąpi ostateczna wymiana kul- tur. Przepowiadanej przez pana Chatterjee społeczności światowej będzie odpowiadała przyszła kultura światowa. Ale na razie niepoprawna angielszczyzna Reschkego i bengalska odmiana niegdyś panującego języka kolonialnego jeszcze się ze sobą nie oswoiły. Dopiero kiedy młoda, przez Reschkego nazwana ładną dziewczyna za kontuarem wykazała się szkolnym angielskim zapytując panów, czy życzą sobie „morę German beer”, a Chatterjee odpowiedział po polsku i zaraz potem poprosił w dziwacznej niemczyźnie, żeby mu było wolno zaprosić profesora na kolejne piwo, dźwięcznie, bulgocząc, twardo jak kamień, wargowo, podniebiennie i z użyciem głosek syczących, które nawzajem się zasykiwały, zaczęła się zaznaczać wymieszana na nowo Europa. Śmiano się w trójkę. Ładna barmanka śmiejąc się nie przestawała być ładna. Wąska dłoń Chatterjee jakby zrośnięta ze szklanką piwa. Lekko przechylona wydłużona głowa Reschkego. Zapomniał beretu u wdowy. Dziewczyna za kontuarem, imieniem Iwona, przedstawiła się jako studentka medycyny, która tylko dwa razy w tygodniu może pracować w barze. Chatterjee chwalił eksportowe piwo. Reschke oznajmił, że pochodzi ono z Zagłębia Ruhry. Potem poprosił, żeby dwie następne butelki wolno mu było wziąć na swój rachunek. Studentka medycyny dała się zaprosić na jedną whisky. Ja, nie zaproszony i oddalony o pół tuzina barowych stołków, zamówiłbym wódkę. Rozmawiali teraz o sprawach raczej małej wagi, o pogodzie, kursie dolara, permanentnym kryzysie stoczni. Było już po wielkim temacie, Azji nie dało się niczym przebić. Nawet kiedy

Chatterjee mówił, jego oczy niejednakowo przesłonięte górnymi powiekami pozostawały obojętne, według Reschkego „smutno nieobecne”. Jednakże nie zapadało milczenie. Podobno cytowali nawet wiersze: Bengalczyk deklamował Kiplinga; profesorowi przypomniały się strofy Poego. Zapytawszy nawzajem o wiek panowie pozwolili najpierw zgadywać Iwonie. Na koniec czterdzieści dwa lata bengalsko-brytyjskiego przedsiębiorcy, który urodził się, kiedy dokonano podziału subkontynentu indyjskiego, zostały przyjęte z większym zdziwieniem niż sześćdziesiąt dwa lata mojego dawnego kolegi szkolnego, który jak ja przyszedł na świat, kiedy wieżę kościoła Marii Panny ze względu na groźbę zawalenia otoczono rusztowaniami aż po płaski czubek. Przerzedzone włosy Chatterjee kontrastowały ze szpakowatą co prawda, ale wciąż jeszcze gęstą czupryną bliskiego już emerytury profesora; swymi gestami natomiast, które z powolnym zaklinaniem, to znów z nagłą gwałtownością — i z pomocą wszystkich palców — opowiadały epizody przebiegającej pierścieniowato orientalnej historii, przedsiębiorca się odmładzał. W porównaniu z tym uczony znał tylko parę zawsze jednakowo smutnych gestów, choćby nieme unoszenie i opuszczanie dłoni na sposób starzejących się mężczyzn; tak w każdym razie zestawiam ich ze sobą. Poprzestali na trzeciej butelce eksportowego. Gdy Chatterjee stwierdził, że uprawia sport, by utrzymać się w formie, Iwona uznała to za śmieszne. Widać znała Bengalczyka nie tylko z knajpy. Jej śmiech, który raz za razem zarażał sam siebie, czynił ją teraz mniej ładną. Kiedy nazwała go „kolarskim mistrzem świata” i przy tym „pogardliwie pstryknęła palcami”, co Reschke odnotował jako „obraźliwe”, Chatterjee to zniósł, ale zaraz zapłacił i nie bardzo chciał czekać, aż zapłaci Reschke. Wkrótce po pomocy panowie pożegnali się przed domkiem z pruskiego muru. — Jeszcze się spotkamy! — zawołał nieduży wzrostem, znów naładowany energią Bengalczyk z brytyjskim paszportem i ruszył brzegiem Raduni znikając w nocnej ciemności. Wzdłuż hotelowego par- kingu Reschke miał króciutką drogę. Bułgarskie czerwone wino, kieliszek krupniku i trzy butelki dortmundzkiego eksportowego nie przyprawiły jednak wdowca o wystarczającą senność, w każdym razie Reschke był na tyle rześki, żeby z kramarską drobiazgowością poświadczyć siebie w swym brulionie. Odtworzył wszystkie rozmowy minionego dnia. Nie pominął żadnego z przelotnych nastrojów. Ważny był dla niego lekki ból głowy i możliwość wystąpienia zgagi; miał na to w walizce tabletki, krople, pastylki: podróżna apteka Reschkego. Nie chcę raz jeszcze pozwalać mu, żeby wyjmował okulary z futerału, rozkładał, chuchał na nie, przecierał. Pisał płynnie. Ilekroć wydawał się sobie zbyt rozwlekły, choćby przy chwaleniu smażonych grzybów w perspektywie możliwych późniejszych następstw, streszczał swoje wątpliwości jak wprawny protokolant: „Znów postąpiłem wbrew przekonaniu”. Nawet zapowiadaną przez mister Chatterjee wędrówkę ludów, która miała następować w niepohamowanych falach imigracyjnych i właściwie usprawiedliwiałaby serie dramatycznych wyobrażeń, ujął zwięźle: „Ten podający się za Brytyjczyka Bengalczyk plastycznie opisał azjatycki basen przelewowy. Dopóki powoływał się na subkontynent indyjski, nie sposób było mu zaprzeczyć. Grozi nam nieszczęście czy też — co byłoby pożądane — stara Europa zostanie poddana równie radykalnej jak zbawiennej kuracji odmładzającej?” Dziwne, że na czoło przebiegu dnia Reschke wybił to, co przeżył na ostatku. Zwyczajna znajomość z knajpy zyskuje u niego miano „wieńczącego wszystko spotkania”. Lubił wyolbrzymiać i nazwał Chatterjee, który przedstawił mu się jako przedsiębiorca działający w dziedzinie komunikacji, „ekspertem komunikacyjnym”, w dodatku „uprzejmym”. Potem dopiero można było przeczytać o potknięciu się przy wiadrach z kwiatami, o rdzawoczerwonych astrach, o wdowie i zrządzeniu losu. Pani Piątkowska przeobraziła się

wkrótce w Aleksandrę. Uznał ją za witalną, skłonną do sarkazmu, zainteresowaną polityką, choć rozgoryczoną, nie wolną od apodyktyczności, przy tym obdarzoną życiową mądrością i serdeczną. „Mam wrażenie, że Aleksandra chce swój niekiedy wręcz dziecinny upór powetować wdziękiem. Zabawny pojedynek, któremu chętnie sekunduję. Ona bardzo chce być »dzisiejsza« i pewnie dlatego maluje się trochę za krzykliwie. Kilka razy nazwała mnie staroświeckim czy, używając jej słów, »ze starej szkoły«, ale widać, że podobają się jej moje, przyznaję, czasem przesadne maniery”. Po długim korowodzie „wtopionej” w obraz ulicy „polskiej biedy”, dewaluacji złotówki i powszechnej drożyzny, popartym przykładami dysproporcji między płacami a cenami, po utyskiwaniach na wywołujący wiele narzekań handel czarnorynkowy, żebraninę dzieci pod hotelem, stan chodników, niekompletne oświetlenie ulic i przybierającą na sile „od czasu rozkładu władzy komunistycznej” przestępczość, jak i na wzrost potęgi katolickiego duchowieństwa, przy czym nie zostały zapomniane ani fetor siarki, ani chmura spalin nad miastem, w polu jego widzenia ponownie znalazła się Aleksandra Piątkowska. Nazwał ją czarującą”. Przytrafiały mu się takie wyrażenia jak „równa babeczka” i „mała, ale ho, ho!” Mieszkanie przy Ogarnej zacieśniło się w jego oczach do wymiarów „w sumie przytulnego gniazdka”. Czytam: Przy niej znów żyję”. Dopiero po szczegółowym opisaniu cmentarza na Grodzisku przechodzi do rzeczy, ważne staje się dla niego zaproponowane przez wdowę „Polsko-Niemiecko-Litewskie Towarzystwo Cmentarne”. Nazywa je „naszą ledwie spłodzoną, a już narodzoną ideą”. Składnik litewski uważa za „przekonujący i pożądany”, zarazem jednak „trudny do wprowadzenia w czyn”. A przecież ufa w dynamikę przedsięwzięcia: „Projekt wileński trzeba będzie sfinansować. Musi udać się odparcie wszystkich zastrzeżeń, jakie mogłyby zostać wysunięte w Vilniusie. Ostatecznie jedno wiąże się z drugim, na dobre i na złe. Jak nam, Niemcom, tak i Polakom należy przyznać prawo do powrotu zmarłych na ziemię rodzinną. To prawo człowieka nie zna granic!” Same gromkie słowa. Przyznaję: ta nadająca sobie pozory szlachetności zawziętość w służbie zmarłym od początku mi cuchnęła. „Posłuchaj, Reschke”, nagryzmoliłem jego piórem na marginesie, „to jest poroniony pomysł!” A potem jednak się ruszyłem. Jedno zdanie wdowy, z którym można się tylko zgodzić: „Na cmentarzu trzeba skończyć z polityką!”, sprawiło, że poszedłem za nimi w trop. Teraz ciekaw jestem ich niepowodzenia. I jeszcze coś dodało mi bodźca: fakt, że oboje byli owdowiali, przemawiał za nimi. Gdyby ich historia była przesycona pospolitym cudzołóstwem, gdyby w papierach Reschkego żałośnie domagał się miejsca jeden z wyeksploatowanych do cna romansów, gdyby chodziło o podstępne oszustwo mężatki czy wprawne przyprawianie rogów, to wierz mi, Reschke, nie mógłbym ci oddać przysługi; a tak, od lat owdowiali, po śmierci małżonków mający ponownie wolną rękę i niezależność, oboje, zwłaszcza że dzieci dorosły i wyszły z domu, są dla mnie poręczni i zawsze w zasięgu wzroku: mogę za nimi podążać. Pod koniec zapisków Reschkego „w Zaduszki” raz jeszcze nabrała dla niego ważności wdowia siatka na zakupy. W kilkakrotnie ponawianych podejściach przypisywał znaczenie tej pamiątce rodzinnej: Jak chętnie niósł wypełnioną Siatkę u boku Aleksandry. Jak porusza go ten wyszły z mody przedmiot codziennego użytku. Ile pragnień, w tym tęsknych, znalazłoby w takiej siatce miejsce. No cóż, także to jeszcze: „Mam wrażenie, że już wpadłem w jej sieci...” I tak, dokonując w myślach przeglądu wiązanych i szydełkowych oczek wszystkich siatek na zakupy, odziedziczonych przez wdowę po matce, wdowiec pewnie zapadł jednak w sen; a może Reschke zaczął liczyć od lewej do prawej dziewięćset pięćdziesiąt milionów ludzi stojących za panem Chatterjee? Co do Aleksandry Piątkowskiej należy przyjąć, że rachując w pamięci próbowała ustalić koszty Towarzystwa Cmentarnego. Dopiero po zbilansowaniu kapitału wyjściowego — „Musi tego być z pół miliona marek” — pogrążyła się pewnie w

senny rachunek z jeszcze większą liczbą zer. Przed szeroką oszkloną ścianą frontową filary, których betonowe rdzenie pokryte są wokół chropowatą ceramiczną okładziną. Od strony kuchni dalsze filary z licówką w kolorze starej cegły. Poza tym gładka boazeria. W głębi płaskorzeźba, chropawa jak filary. Na śniadanie, znalazłszy krótko przed dziewiątą wolny stolik w hotelowej restauracji, Reschke chciał zamówić herbatę, gdyż wolał ją od kawy z fusami, do tego dżem i biały ser. Z wielkim ociąganiem, jakby pokonując wewnętrzne opory, zbliżyła się kelnerka w białych falbankach. Ledwie zamówił, przysiadł się do jego stolika — jak się okazało — rodak, który jednak nie należał, jak przeważnie starsi panowie i panie przy sąsiednich stolikach, do grupy turystów, lecz przyjechał w sprawach prywatnej kasy chorych mającej główną siedzibę w Hamburgu. Ucięli sobie rozmowę. Ów pan, który w dzienniku Reschkego pozostał bezimienny, usiłował z pomocą czarodziejskiego zaklęcia ,joint venture” nawiązać kontakty, szukając atrakcyjnie położonych domów wypoczynkowych i oferując wejście z kapitałem jak też zainteresowaną klientelę. Powiedział, że jego towarzystwo planuje umożliwienie swym ubezpieczonym dłuższych i krótszych pobytów kuracyjnych w Europie Wschodniej, zwłaszcza w dawniej niemieckich prowincjach. Nie brakuje chętnych. Jako właściciele dużej liczby średniej wielkości domów okazują co najmniej zainteresowanie państwowe związki zawodowe: — No, mowa! Oni przecież ledwie zipią! Jednakże sąsiad Reschkego przy stoliku narzekał na niedostateczną wolę współpracy strony polskiej. Nie może zrozumieć, że kwestia własności stanowi na razie temat drażliwy, ale przy całej, zrozumiałej skądinąd nieufności możliwe powinny być długoterminowe umowy dzierżawne z prawem pierwokupu. — W przeciwnym razie niedługo wszystko utknie tu na martwym punkcie. Oni muszą to wreszcie zrozumieć. Nie można z jednej strony chcieć kapitalizmu, a z drugiej udawać pierwszej naiwnej. Polak wciąż jeszcze tu wierzy, że dostanie coś w prezencie. Reschke — od wczoraj zajmujący się pokrewnymi planami — chciał wiedzieć, czy generalnie są widoki na sfinalizowanie takich przedsięwzięć typu joint venture. — To jest przede wszystkim kwestia polityczna. Musimy im w końcu uznać ich granicę na Odrze i Nysie. I to bez żadnych jeśli i ale. Nie zwracając też uwagi na paru pozostałych zawodowych uciekinierów. Wtedy powstanie tu masa możliwości. Polak nas przecież potrzebuje. A odkąd NRD staje sztorcem, ci tutaj wpadają w panikę. Kto inny ma im pomóc? Może Francuz? No więc. Powiadam panu: za dwa, trzy lata będziemy tu zaangażowani na całego. Oni bez naszych marek nie uciągną. A jak Polak nie zechce, zwrócimy się do Czechów i Węgrów. Ci są bardziej otwarci... Wstając, skory do inwestowania pan, pod pięćdziesiątkę, który za dużo sobie zamówił i prawie nie tknął swoich dwóch jajek w szklance, powiedział: — Ale tutaj byłoby najpiękniej, nawet jeśli Bałtyk nie jest już tym, czym był kiedyś. Obejrzałem sobie parę ich domów związkowych. Na Mierzei Wiślanej, na Helu. Te nadmorskie sosnowe lasy! Albo tak zwana Szwajcaria Kaszubska. Wszystko znakomicie położone, poza tym znajome, pełne wspomnień dla tej części naszych klientów, którzy musieli się stąd wynieść. A nie jest ich mało. Moja rodzina zresztą też. Pochodzi z Kwidzyna. Dobrze pamiętam ucieczkę, chociaż byłem wtedy bardzo mały... Kiedy Reschke wyszedł z hotelu, nadal zbyt ciepła jesienna pogoda przeczyła początkowi listopada. Dokładał starań, żeby nic nie dać żebrzącym dzieciom. Od chłopca, który trzymał za rękę młodszą siostrę, kupił po zawyżonej cenie sześć widokówek. Niezdecydowany, czy ostatniego dnia pobytu w Gdańsku jeszcze raz odwiedzić kościół Marii Panny, czy wybrać się bez celu na przedpołudniową włóczęgę po mieście, za długo ociągał się przed wejściem do

hotelu; bo ledwie zdecydował się na płyty nagrobne u Marii Panny, został zagadnięty po nazwisku ową szczególną angielszczyzną, którą posługiwał się poznany o północy w barze Bengalczyk z brytyjskim obywatelstwem.. Czytam o tym w notatkach Aleksandra Reschkego: „W pewnej odległości od rzędu czekających taksówek stał mister Chatterjee koło rowerowej rikszy. Z naturalnością trzymał rękę na kierownicy. Stał nawiasem mówiąc w dresie koło pojazdu, który choć nie zaliczał się do osławionych, ciągniętych przez kulisów riksz, wydawał się jednak nie na miejscu, z pew- nością na pierwszy rzut oka. On przywołał mnie, żebym mógł podziwiać jego rikszę, bo była to jego własność. Wszystko lśniące. Składany dach w biało-czerwone pasy dla osłony pasażerów przy złej pogodzie. Ciemnoniebieska stabilna konstrukcja, ani śladu rdzy, nigdzie ani odrobiny łuszczącego się lakieru. Chatterjee objaśniał: Raz stoi pod tym, raz pod tamtym hotelem. Przypadek, że się nie spotkali już wcześniej. Nie, nie przywiózł rikszy z Dakki czy Kalkuty, ten pojazd holenderskiej produkcji odpowiada europejskim wymogom. Marka Sparta gwarantuje jakość. Wymyślny — »sophisticated!« — system zmiany biegów. On posiada jeszcze sześć dalszych riksz, wszystkie fabrycznie nowe. Ale tylko dwie kursują po mieście na objazdowych trasach. Tak, on ma licencję na obszar komunikacyjny śródmieścia łącznie ze strefą dla pieszych i od niedawna nawet na całą Aleję Zwycięstwa i Grunwaldzką. Początkowo napotykał trudności, ale potrafił zjednać sobie odpowiednie władze. Tak i nie inaczej odbywa się to na całym świecie. Niestety brak kierowców czy rikszawalas, jak się mówi w Kalkucie, chociaż taksówkarze, jak widać, są niemal bezrobotni. Zbyt wybujała, jak sądzi, duma uniemożliwia jeszcze Polakom powierzenie swej siły roboczej jego przedsiębiorstwu komunikacyjnemu. On dobrze płaci. Całość ma przed sobą perspektywy rozwojowe. Toteż on sprowadza z Holandii dwanaście dalszych riksz. »Bo do rikszy rowerowej«, zawołał mister Chatterjee, »należy przyszłość. Nie tylko w biednej Polsce, nie, w całej Europie!«“ Reschke natychmiast dostrzegł dużą skalę projektu Bengalczyka i z tego względu uznał, że warto o nim wspomnieć. Mało tego: w swych notatkach potraktował planowane przez sąsiada przy śniadaniowym stole pobyty kuracyjne i tak przyjazny dla środowiska środek lokomocji jak riksza rowerowa jako dążenia paralelne do Towarzystwa Cmentarnego. „Wszystkie trzy projekty jedno mają wspólne. Służą ludziom, w szczególności ludziom starszym. Są niejako przyjazne dla seniorów”. Dopingowany pytaniami Reschkego Chatterjee wypowiedział się szczegółowo na temat rychłego załamania się komunikacji samochodowej we wszystkich europejskich skupiskach i zalet zwrotnej, cichej i oczywiście wolnej od spalin rikszy rowerowej w ruchu wielkomiejskim, potem ogólnie na temat witalizacji Europy przez azjatyckie przymieszki, w końcu, choć ironicznie, przywołał kapitalistyczną ideę luk na rynku; a tymczasem rzeczywistość potwierdziła jego wizje: na hotelowy podjazd wtoczyła się prowadzona przez jedynego dotychczas polskiego kierowcę riksza rowerowa tego samego typu, którą wrócił z porannego objazdu po mieście uśmiechnięty staruszek; po czym dwie szykownie ubrane panie — obie w wieku Reschkego — zechciały skorzystać z usług Chatterjee: z trudem pomieściły się obok siebie okazując dziecięcą uciechę. Profesor zapisuje dla mnie: „Przeważnie to klienci zachodnioniemieccy nie mają oporów przed korzystaniem z rikszy. Większość tutaj wyrastała i wraca, żeby, jak to się mówi, odświeżyć dawne wspomnienia. Z paplaniny kobiet dowiedziałem się, że pragnęły one po króciutkiej rundce w śródmieściu przejechać się Wielką Aleją z Gdańska do Wrzeszcza i z powrotem, jak przed laty, w czasach szkolnych. Najwidoczniej dwie przyjaciółki. Kiedyś przemierzały tę trasę na rowerze. Nawiasem mówiąc sypały dawnymi nazwami ulic i dzielnic jak z rękawa; a mister Chatterjee rozumiał”. Bengalczyk włożył kolarską czapeczkę. Reschke życzył przyjemnej jazdy. Obie przyjaciółki ze szkoły wołały: — Możemy tę przyjemność najgoręcej panu polecić! Pan przecież też jest

stąd, prawda? — I naciskając mocno na pedały, jakby wożenie rikszą dwóch korpulentnych pań należało do jego treningu kondycyjnego, Chatterjee zawołał ponownie: — Jeszcze się spotkamy, mister Reschke! Dobrze więc, jako uczeń na życzenie połykałem ropuchy. Być może w zaciemnionym mieście na parkowych ławkach obściskiwałem kuzynkę Reschkego Hildchen, nawet w trakcie alarmu przeciwlotniczego i po jego odwołaniu. Reschke i ja w jednej ławce i to, że mogłem odpisywać od niego matmę, łacinę — pewnie tak było; że muszę teraz podążać za nim krok w krok, to jednak zbyt duże wymaganie. Wiadomo, że on człapie. Nie wszystkie jego drogi okrężne muszą być moimi. Tak, więc pozwalam mu iść, bez beretu i torby z kamerą, podczas gdy moje myśli podążają jeszcze chwilkę za ową rikszą, która, gdziekolwiek się znajdując, toczy się w kierunku przyszłości... Nieliczni turyści i kilkoro modlących się Polaków niknęli w halowym kościele, którego rozpięte na nowo sklepienie wspiera się aż do następnego zniszczenia na dwudziestu sześciu wolno stojących ośmiokątnych filarach. Kiedy sklepienie runęło po raz ostatni, pod gruzami popękało kilka posadzkowych płyt nagrobnych. Jednakże idąc drogą wzdłuż bocznych kaplic, przez nawę środkową lub poprzeczną, koło prezbiterium, ma się pod nogami znakomite nazwiska i wieloznaczne teksty. Według relacji Reschkego, mimo pęknięcia, w Neuwergowym herbie wyrastający z latorośli pies nadal połyka kamienną kość, i to od roku 1538, kiedy położono płaskorzeźbioną płytę Sebalda Rudolfa von Neuwerga. Raz jeszcze, jak gdyby chcąc pożegnać się ze zdeptanymi obiektami swego badawczego zapału, profesor obchodził posadzkowe płyty, których wypukłe pismo, ledwie jeszcze czytelne, podawało nazwiska i daty śmierci niegdyś potężnych patrycjuszów oraz, w barokowej niemczyźnie, cytaty z Biblii. Rodowe herby i heraldyczne akcesoria, wszystko to przez pokolenia trzymanych w strachu bywalców kościoła, później przez turystów zdeptane, starte, płasko zniwelowane; spotkało to też — nie opodal Pięknej Madonny — płytę nagrobną w posadzce pomocnej bocznej nawy, której reliefowa ozdobna tarcza na pionowo podzielonym na pół polu ukazuje z lewej jedna pod drugą dwie gwiazdy i drzewo, z prawej koronę na klepsydrze, z trupią czaszką pod spodem i łabędziem powyżej tarczy, w nawiązaniu do „śląskiego Łabędzia”, jak w kręgu Towarzystwa Owocodajnego nazywano poetę i nadwornego historiografa, Martina Opitza z Bolesławca, którego w sierpniu roku 1639 dżuma przywiodła pod tę kutą w kamieniu płytę. Reschke po raz kolejny zżymał się na dodatkowo „z lokalnopatriotycznej tępoty” wykutą w roku 1873 inskrypcję: „Poecie — rodacy”, aż na płycie nagrobnej małżonków Mattiasa i Lovisy Lemmanów ucieszył go umieszczony w roku 1732 napis: „Ich szczątki nadal się zielenią, a nazwisko chwalone w dzieciach jest, które je odziedziczyły...” Potem jednak napisane jest coś dziwnego: „Natknąłem się na swój grób, i to w środkowej nawie. Na szarej, całkowicie zdeptanej granitowej płycie klinowym pismem było świeżo wyryte moje nazwisko, aczkolwiek wedle dawniejszej pisowni i uzupełnione imionami moich braci, tak że odczytałem siebie jako Aleksandra Eugena Maksymiliana Rebeschke, raz po raz i jeszcze raz, w końcu półgłosem, żeby się upewnić. Wszelako bez daty. Nie poświęcono mi też epitafium, nie mówiąc o umieszczeniu herbu. Jak gdybym nie mógł znieść świadomości, że to ja leżę pod granitem, zacząłem uciekać jak szalony, dudniąc krokami po płytach, tak że wystraszyłem modlących się i ściągnąłem na siebie ich spojrzenia. Mnie, któremu zasada przemijalności znana jest od wczesnych lat studiów, nie chciało trafić do przekonania, że to omamienie. Biegłem więc, uciekałem, uciekałem przed sobą, przez południowe boczne wejście, biegłem, jak już dawno mi się to nie zdarzyło, biegłem i byłem w końcu rad wiedząc, dokąd biegnę...” Bo z wybiciem dwunastej Aleksander Reschke był umówiony z Aleksandrą Piątkowską: na

Długim Targu, przy Fontannie Neptuna. Wdowa wzięła sobie pół dnia wolnego. Chcieli znaleźć odpowiedni teren i dopomóc idei w nabraniu realnego kształtu, zwłaszcza że wdowiec musiał nazajutrz ruszać w drogę powrotną. Zdyszany przybył punktualnie, nie powiedział jednak, co przyprawiło go o siódme poty, lecz zawołał, jeszcze w biegu, jakby ucieczce nie było końca: — Najlepiej będzie, jak weźmiemy wóz... Reschke jako kierowca. Żadne zdjęcie nie ukazuje go za kierownicą. Jakkolwiek często się fotografowali, nie stanęli nigdy przed maską silnika, w kadrze wraz z nimi nie znalazła się gwiazda mercedesa. Jego dziennik nie udziela informacji. Zawsze podaje tylko: „Wzięliśmy wóz...” albo „Kiedy zostawiliśmy wóz na strzeżonym parkingu...” Mogę więc jedynie zgadywać lub typować na chybił trafił. Czy jeździł jedną z tych limuzyn Śkody, które na zachód od Łaby sprawiają egzotyczne wrażenie? Jako że Reschke pozwalał sobie na ekstrawagancje, choćby na aksamitny kołnierz u wciętego w talii płaszcza, nostalgicznie mógłby do niego pasować peugeot 404. ze skórzanymi obiciami, ale i kosztownie wmontowanym katalizatorem. Bo tankując Reschke tankował benzynę bezołowiową. W żadnym razie nie widzę go zajeżdżającego pod „Heveliusa” porschem. Trzeba poprzestać na jego peryfrazie: „Najlepiej będzie, jak weźmiemy wóz...” Ponieważ do głównych kościołów śródmiejskich, gdzie przeprowadzał badania, chodził pieszo, zostawił wóz na strzeżonym parkingu hotelowym. Kiedy wdowa i wdowiec spotkali się pod wygiętym trójzębem boga Neptuna, Piątkowską miała zapięty na ostatni guzik plan na popołudnie, który można było zrealizować tylko samochodem. Przed pójściem na parking Aleksandra otarła pot z jego czoła: — Ale pan jest zmachany, Aleksandrze! — i dopiero potem włożyła mu zapomniany poprzedniego wieczora baskijski beret. Reschke stwierdza, że teren między Brętowem a Matarnią wydał mu się początkowo odpowiedni na cmentarz leśny, zwłaszcza że „wysokopienne buki zachowują należyty odstęp i nadają projektowi naturalne ramy. Tylko parę okazów należy ściąć. Karczunek nie ominie natomiast wielu drzew niskiego drzewostanu. Bo zmarli, którzy wrócą na rodzinną ziemię, powinni znaleźć spoczynek nie w ukryciu, lecz raczej w zaciszu, pod dachem liści”. Przeciwko temu idealnemu położeniu cmentarza przemawiała zbytnia bliskość gdańskiego lotniska, którego pasy startowe zajmowały płaską przestrzeń tam, gdzie dawniej zagrody wsi Bysewo gromadziły wokół siebie lekko pagórkowate pola. Naturalnie lotnisko Rębiechowo miało zagwarantowaną możliwość rozbudowy aż po Matarnię. Do tego dochodził hałas startujących i lądujących samolotów; kto by chciał spoczywać pod korytarzem powietrznym? Niestety wydłużona dolina na południowy zachód od Oliwy również okazała się nieodpowiednia. Tam, gdzie Reschke zapamiętał leśne polany i niedzielne wycieczki rodzinne, tłoczyły się skonstruowane na podobieństwo namiotów drewniane domy, otoczone przez działkowe ogródki. Choć wypielęgnowane i pożyteczne szczęście działkowiczów odgradzało się płotami, choć wzdłuż doliny ciągnęły się nadal gęste i bodaj nie tknięte chorobą mieszane zasoby leśne Lasu Oliwskiego, Reschke zaproponował odwrót. Tutaj nie było miejsca. Piękna okolica spaskudzona zabudową... Wrócili już wczesnym popołudniem. Wyobrażam sobie, że kierowca i pasażerka zrobili się milczący, jeśli nie rozczarowani i mocno zamyśleni: ich idea nadwerężona, ich postanowienie, ledwie podjęte, już zastopowane, a ich entuzjazm, który jeszcze wczoraj rozpłomienił się jasno, wyraźnie przygaszony. Kiedy Wielką Aleją, która w tym miejscu nazywa się Aleją Zwycięstwa i łączy przedmieście Wrzeszcz z centrum miasta, na wysokości dawnej hali sportowej jechali w kierunku śródmieścia i strzeżonego parkingu, Reschke wskazał, zwalniając tempo, na leżący po prawej rozległy park: — To były dawniej Zjednoczone Cmentarze, na których moi dziadkowie ze

strony ojca... Piątkowska powiedziała mu, nie, kazała, żeby się zatrzymał: — No to znów będą cmentarze jak dawniej... — Ależ Aleksandro... — Co to znaczy: ależ? Wysiadamy. — Chodzi mi o to, że tymczasem ten park... — Przecież powiedziałam. Tymczasem to jest tylko tymczasem... — Ale przecież historii nie można... — Zobaczymy, co można, a czego nie. Podczas gdy Reschke parkuje wóz i oboje dyskutują jeszcze chwilę o odwracalności historycznych faktów, ja muszę wstecznie określić usytuowanie i przybliżoną wielkość zniwelowanych na mocy uchwały Zjednoczonych Cmentarzy, tak jak leżały obok siebie i jeden za drugim; na terenie zwanym później Parkiem Akademickim między Polikliniką a Wyższą Szkołą Techniczną, biegnącą równolegle Wielką Aleją i prowadzącą do krematorium ulicą Świętego Michała rozciągał się mniej więcej półtorahektarowy cmentarz katolickich parafii Świętej Brygidy i Świętego Józefa, który, jak dalsze cmentarze, był od roku 1966 niwelowany; przyległy dwuhektarowy ewangelicki cmentarz Marii Panny, na którego części od strony Świętego Michała wybudowano Szpital Studencki; około trzyipółhektarowy ewangelicki cmentarz Świętej Katarzyny, na którego wschodniej części stanęło kilka nowych budynków dawnej Wyższej Szkoły Technicznej, późniejszej Politechniki Gdańskiej; katolicki cmentarz parafii Świętego Mikołaja i Kaplicy Królewskiej liczący sobie dwa i pół hektara oraz położony po drugiej stronie ulicy Świętego Michała na przestrzeni jednego i trzech czwartych hektara cmentarz krematoryjny, gdzie wciąż jeszcze stała imponująca klinkierowa budowla krematorium z halą żałobną i dwoma kominami. Również ten urnowy cmentarz został do końca lat sześćdziesiątych zniwelowany i później jako skwer publiczny pod nazwą „Park XXV-lecia PRL” oddany do powszechnego użytku. Więcej dałoby się powiedzieć o zniwelowanych także cmentarzach po przeciwnej stronie Wielkiej Alei; bo za Małym Placem Ćwiczeń — zwanym później Łąką Majową — i parkiem Steffensa ciągnęły się Zjednoczone Cmentarze Świętego Jana, Świętego Bartłomieja i Świętych Piotra i Pawła z sąsiadującym cmentarzem menonitów — dalej tory kolejowe, osiedle Nowe Szkoty, stocznia, port. Ponieważ jednak Reschke miał na myśli wyłącznie ów teren, na którym podwójny grób jego dziadków ze strony ojca zastrzeżony był dla rodziców, zaparkował wóz tam, gdzie wybudowany na przełomie wieków ceglany budynek z pruskiego muru jako siedziba zarządu cmentarza strzegł kiedyś głównego wejścia na cmentarz i w tej roli utkwił mu w pamięci. Wdowa też sobie przypominała: — To za Gomułki zrównali z ziemią ostatnie niemieckie cmentarze. Dlaczego już wtedy nie wystąpiłam z partii, tylko grubo za późno, jak wprowadzili stan wojenny? Sprzed ceglanego budynku wysadzana równomiernie lipami aleja prowadziła wciąż jeszcze do Świętego Michała, gdzie na zniwelowanym cmentarzysku czy, jak powiedziała wdowa, „na szczątkach zmarłych” wzniesiono nowy, płaskodachy gmach szpitala specjalistycznego dla studentów. W połowie wzniesienia aleja lipowa tworzyła rondo, z którego w lewo i w prawo odchodziły również lipowe aleje, tak że pozostały wyobrażalne cztery duże kwatery cmentarne, porosłe pojedynczymi drzewami i kępami drzew. Uroczyście, jak mają to do siebie cmentarne aleje, zakreślały one krzyż, od którego odgałęziały się dalsze drogi i dróżki. Wysokie, obiecujące cień kasztany, wiązy, wierzby płaczące. Mniej czy bardziej łamliwe ławki, na nich mężczyźni zajęci butelkami piwa albo matki z małymi dziećmi. Tu i ówdzie ludzie czytający gazety, tam para, a tam samotny student, który, jak twierdzi Reschke, czytał półgłosem francuskie wiersze. Kiedy wdowa i wdowiec przemierzyli biegnącą poprzecznie aleję od podjazdu do Politechniki po przylegającą od strony miasta Poliklinikę i upewnili się

co do wymiarów Parku Akademickiego, przy czym Piątkowska dłuższe kroki Reschkego głośno liczyła w metrach, on, spoglądając na zbudowaną w początku lat dwudziestych klinikę, powiedział: — Tam w dzieciństwie wycięli mi migdałki. Mogłem po tym jeść tylko lody waniliowe. — A ona na to: — Zabawne, mnie też wycięli oba migdałki, kiedy byłam już podlotkiem. Przemierzywszy wszystko Aleksander i Aleksandra oszacowali wielkość zamienionego na park cmentarza. Ona przesadziła. On mówiąc o dziesięciu, może dwunastu hektarach zbliżył się do urzędowych danych. Para entuzjazmowała się leżącą odłogiem użytkową powierzchnią. Reschke, zaprawiony w przewidywaniu, widział już kwaterę cmentarną za kwaterą. Kiedy po drugiej stronie ulicy Świętego Michała — noszącej dzisiaj imię powstańczego przywódcy Traugutta — wokół krematorium wyobrazili sobie dalszą przestrzeń na groby i urny, ich entuzjazm wzrósł o dobre półtora hektara. Także ten teren przemierzyli licząc kroki. Zaraz za krematorium, w którego hali żałobnej, jak wiedział Aleksander, odprawiano nabożeństwa według prawosławnego obrządku dla osiadłej w Gdańsku od końca wojny białoruskiej mniejszości, teren parku kończył się nadwerężonym ogrodzeniem przechodząc w ogródki działkowe. „Dalej”, pisze Reschke, „leżą wciąż jeszcze rozległe obiekty sportowe, podporządkowane wszystkie stadionowi piłkarskiemu”. W swoim dzienniku chce mi przypomnieć, że wkrótce po włączeniu miasta do Rzeszy w trzydziestym dziewiątym przebudowano boiska Heinricha Ehlersa i nadano im później imię gauleitera z Frankonii, któremu dostał się okręg Gdańsk-Prusy Zachodnie. Tak, Reschke, zgadza się: „My, uczniowie od Świętego Piotra, kilkakrotnie braliśmy udział w dorocznych zawodach młodzieży Rzeszy na stadionie Alberta Forstera. Pot, gwizdki, komendy i nuda. Okropne te wspomnienia...” Mogę je tylko uzupełnić: Pamiętam mecze piłkarskie gdańskiej drużyny, która reprezentowała raczej średnią klasę, z przyjezdnymi klubami — z Wrocławiem, Fürth, nawet z Schalke. Przypominam sobie nazwiska sławnych wówczas piłkarzy, jak Goldbrunner, Lehner. I że 21 czerwca 1941 roku, w niedzielę, kiedy wraz z komunikatami nadzwyczajnymi zaczęła się kampania rosyjska, oglądałem tam, z miejsc stojących, mecz we wklęsłej misie stadionu — nie wiem już, z kim. — To będzie tutaj! — zawołała Aleksandra Piątkowska, gdy oboje znów stanęli na rondzie. Miała na uwadze wszystkie cztery kwatery i wskazała krótką ręką w każdą stronę. Aleksander Reschke był pod wrażeniem jej zaborczych gestów: „Nie tylko ja, również Aleksandra widziała przed sobą to, co jest dotychczas tylko ideą. Mówiła o rzędach grobów i niemieckich nazwiskach na uszeregowanych nagrobkach. Nawet inskrypcje w rodzaju »Śpij snem błogim« czy »Tutaj spoczywa w pokoju« wymawiała jak zaklęcia. W jej oczach odbijało się to, o czym mówiła: »To tutaj, dokładnie tutaj będą wracać na rodzinną ziemię Niemcy, jak już umrą!« Jakkolwiek bardzo bym chciał, żeby jej nazbyt głośny okrzyk — oglądano się za nami — doczekał się potwierdzenia, to jednak przestraszyło mnie jej wizjonerstwo”. Wdowa pewnie go uspokajała. Przekonana o prawie zmarłych do powrotu na ziemię rodzinną i pewna wykonalności ich idei, powiedziała, kiedy ruszyli wreszcie do wyjścia z parku: — Dlaczego ma to być straszne, Aleksandrze? Że my, Polacy, równaliśmy z ziemią, to było straszne. Dlatego że polityka ciągle wtrąca się do wszystkiego, a ja za późno skapowałam, co nazywało się, ale nie było komunizmem, wszędzie działy się straszne rzeczy. Może pan już teraz wierzyć: to, co tu powstanie, sprawi przyjemność, bo jest ludzkie. Ale rachunek musi się zgadzać. Rozumie pan: Rechnung! Jeszcze na terenie dawnego cmentarza, między zachowującymi równomierny odstęp lipami, potem po drodze do zaparkowanego wozu Aleksandra Piątkowska mówiła o utargu swej niemal bezsennej nocy, o pieniądzach, które będą potrzebne jako kapitał wyjściowy. To wybiegała naprzód na wysokich obcasach, to znów przystawała. Krótkie, mocne palce pozłotniczki wyliczały mu praktycznie i wymownie: Jako że złotówka nic nie jest warta,