uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Gregg Olsen - Emily Kenyon 02 - Lodowa kurtyna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Gregg Olsen - Emily Kenyon 02 - Lodowa kurtyna.pdf

uzavrano EBooki G Gregg Olsen
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 35 osób, 40 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 270 stron)

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

Tytuł oryginału HEART OF ICE Copyright © 2009 by Gregg Olsen All rights reserved Projekt serii Opracowanie graficzne okładki Zdjęcie na okładce Svetlana Sewell/Arcangel Images Redaktor prowadzący Anna Czech Redakcja Agnieszka Rosłan Korekta Maciej Korbasiński ISBN 978-83-7961-740-1 Warszawa 2014 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl ===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

Derekowi, który uwielbia czytać ===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

PROLOG Brzeg Miller’s Marsh Pond pod Cherrystone, stan Waszyngton Przewożenie zwłok to niełatwa sprawa. Jakże mogłoby być inaczej? Zawsze coś może pójść nie tak. Jakiś gorliwy młody gliniarz może włączyć pulsujące niebieskim blaskiem światła sygnalizujące kierowcy polecenie zjechania na pobocze, po czym zbliżyć się do bocznego okna auta. Dostrzega rękę zwisającą z porządnie związanego pakunku. Idealne rozwiązanie takiej sytuacji to pistolet spoczywający obok na fotelu pasażera. A wtedy zamiast jednego trupa mogą pojawić się dwa. Jakaś para nastolatków, którzy nie mają gdzie się podziać, bo brakuje im nawet na pokój w motelu, może wybrać nieodpowiednie miejsce na uprawianie seksu. Szukają bowiem odludnej okolicy, rozumują więc identycznie jak ktoś, kto chce pozbyć się zwłok. Zauważają faceta z trupem, lecz zbyt późno, by zdążyć się ulotnić. Wyciągnięci zza osłony zaparowanych szyb auta, wśród płaczu i błagań o litość, będą się szamotać z napastnikiem, wrzucani do rowu. Jeden strzał. Drugi. Kule wystrzelone wprawną ręką dziurawią czaszki. No i pięknie. A wtedy zamiast jednego trupa mogą pojawić się trzy. Zawsze istnieje ryzyko, ale człowiek przynajmniej wiedział, że ma ono też swoją dobrą stronę. Dawało kopa. Takie zagrożenie budziło coś w rodzaju euforii, równie realnej jak uniesienie, które czuł, gdy życie wyciekało z ciała kobiety. To prawie taki sam dreszcz jak ten, który przeniknął go, gdy przerażone oczy ofiary zgasły i zamarły niczym guziki u starego płaszcza. Spojrzał na zachód w kierunku zamarzniętego stawu. W świetle sączącym się ze spowitego chmurami nieba tafla lodu sprawiała wrażenie arkusza blachy. Twarz szczypała pod powiewem wiatru. Gdyby w porę przypomniał sobie, jak ciężko taszczy się trupa, podjechałby bliżej linii brzegowej. Nie bez przyczyny używa się wyrażenia „martwy ciężar”, z całą pewnością. Szosą przemknął jakiś samochód. Choć przejeżdżał w odległości niemal kilometra, mężczyzna przykucnął i obserwował, jak snopy światła z reflektorów tną pasma mgły. Upiorna mgła, pomyślał, pochwyciwszy wzrokiem wirowy ruch ciężkiego, mroźnego powietrza. Zwłoki kobiety wsunął wcześniej do błękitnego puchowego śpiwora, nawet ładnego. Morderstwa dokonał w pośpiechu, co oczywiście nigdy nie popłaca. Teraz jednak nie zaprzątał sobie tym głowy. Praktyczniejsze sprawy przywoływały mu na twarz niechętny grymas. Zżymał się, że zmarnował doskonały śpiwór, a do tego celu tak samo nadawałby się wystrzępiony stary koc. Taki już bowiem osiągnął etap. Morderstwo, pozbycie się zwłok, powrót do miejsca, gdzie wszystko się rozegrało – i tyle. Zrobić wszystko dla upewnienia się, że żadna wskazówka, żaden ślad – włosy, krew, włókna z odzieży – nie powiąże go z dokonanym czynem. Najważniejsza zaś w tym wszystkim była wygoda. Oczyma wyobraźni widział siebie na miejscu tamtego faceta za ladą Starbucksa, machinalnie naciskającego przyciski ekspresu, żeby przyrządzić kawę dla jakiejś kobiety paplającej bezustannie o tym, jaka jest zapracowana („Jestem nie tylko matką, ale i prawniczką”) i jak potrzebuje „jakiegoś kopa”, żeby przetrwać dzień. Nie trapiły go już żadne wątpliwości co do niedawnego czynu. „Wie pan, jestem uzależniona”, powiedziała kobieta śmierdząca kawą i chusteczkami do pielęgnacji niemowląt. Lekki uśmiech przemknął mu przez przystojną twarz szczypiącą od mrozu. Naciskanie przycisków. Uśmiercenie kobiety. To takie łatwe. On też był uzależniony. Odpędził od siebie wspomnienia. Rozstawił szerzej nogi i zebrał się w sobie. Gdy podnosił zwłoki złożone w tylnej części

półciężarówki, stopy lekko ślizgały mu się na zamarzniętym błocie. Uniósł ciało i z cichym stęknięciem przerzucił sobie przez ramię. Za życia wydawała się o wiele lżejsza. Rozwichrzone włosy. Drobne dłonie z ładnymi różowymi paznokciami zakończonymi starannie przyklejonymi, białymi tipsami. Nogi w kostkach miała tak smukłe, że chyba mogłaby na nich nosić kółka do zawieszania zasłon prysznicowych. Taniej byłoby zawinąć ją w zasłonę prysznicową, pomyślał. Ruszył w kierunku zamarzniętego stawu. Palisada wyniszczonych kaprysami pogody szuwarów broniła przystępu do płaskiej tafli lodu poza jednym miejscem, które wybrał do tego, co musiał zrobić. Ona nie zostawiła mu żadnego wyboru. Aż tak to było proste. Zwalił ciężki pakunek na stwardniały grunt. Zaczął mówić cicho, ale słowa cięły bez oporu chłodne, nocne powietrze. – Kurde, nie mogłaś, dziwko, strenować trochę tych kilogramów? Darować sobie parę kaw ze śmietanką? Zadzwonić do dietetyczki? Zważywszy na jej stan, nie była nawet aż tak otyła. Po prostu była martwa. W niczym mu nie pomagała i to go złościło. Spróbował ją potoczyć, ale skórzany pasek od pakunku zaczepił o jakiś pniak. – Niech to diabli! Niczego nie ułatwiasz, co? Wyciągnął z pochwy na biodrze myśliwski nóż i chlasnął ostrzem pasek. Rozległ się trzask. Uświadomiwszy sobie, że musi mieć pewność, iż zwłoki zatoną w błocie, mężczyzna wrócił do wozu i wydobył parę ciężkich łańcuchów. Chwilę później znowu był przy zmarłej, okręcając jej ciało łańcuchami niczym pająk snujący w lodowatą noc swą sieć. – Pójdziesz na dno – mówił cicho, wydmuchując przy tym z ust obłoczek pary. – Pójdziesz, dziwko, na dno. Opanował się, pchnął ponownie, a zwłoki wtoczyły się na lód. Od linii brzegowej popychał je przed sobą na tyle daleko, by móc pełznąć za nimi niczym komandos. Spojrzał przez ramię na swój samochód. Nic. Wiatr owiewał powierzchnię lodu. Morderca uznał, że dotarł już dość daleko. Nożem zaczął przebijać lód. Wymagało to pewnego wysiłku, bo tafla miała prawie centymetr grubości. Wreszcie wyrąbał przerębel. Przyciągnął pakunek do otworu i wepchnął go w głąb. Nasiąkając wodą i zyskując przez to na wadze, pakunek zaczął tonąć, pogrążając się w ciemnej toni. To była idealna noc. Zbierało się na śnieg. Lód utworzy mroźny strup zamykający ranę, która pochłonęła zwłoki. Obciążony łańcuchami śpiwór zatonie w mule utworzonym podczas wiosennej odwilży. Nikt jej nie znajdzie. On pozostanie na wolności. Ofiara nie wzbudzała w nim żadnych uczuć. Była jedynie przyczyną pewnej niewygody związanej z koniecznością zabrania jej późną nocą w miejsce, w którym nie będzie żadnych świadków. Czuł jedynie przypływ euforii towarzyszącej dobrze wykonanej pracy. Kawa to niezły pomysł. Wsiadł do samochodu i zrobił to, co po męczącym dniu robią zapracowane matki, ojcowie, studenci i mordercy. Pojechał na kawę. Brakowało pięciu minut do godziny zamknięcia lokali i obie młode kobiety – ze stoiska z kawą i ciastkami – błagały niebiosa, by nikt się już nie pojawił i żeby mogły wyjść punktualnie wraz z końcem pracy. Wieczór upływał w rytmie równie zmiennym jak burza lub napływ klientów. Po

ósmej wzbierająca fala spragnionych kofeiny, później zaś nikogo poza trzema licealistami, którzy sączenie swojej kawy zdołali rozciągnąć w dwugodzinny maraton. Sprzedawczynie mogły przydzielać dolewki według uznania, ale młodzieńcy nie zasługiwali na ten przywilej. Ludzie pracy spieszyli się do domu. Padał śnieg i wyglądało na to, że droga zapowiada się parszywie. Wtedy, tuż przed zgaszeniem świateł, wszedł on. Blondynka za ladą z nierdzewnej stali obrzuciła go zaniepokojonym spojrzeniem. Była szczupłą dziewczyną o bystrych, niebieskich oczach; wyraz jej twarzy znamionował swoiste doświadczenie zrodzone z osobistej tragedii lub zbyt wielu lat pracy za kontuarem. Uśmiechała się do późnego gościa, jednocześnie lustrując go w poszukiwaniu wskazówek, po których można by go rozpoznać. Twarz. Oczy. Koszula. Cokolwiek. Nie należał do stałych klientów. Był przystojny, szczupły i miał zabójczy uśmiech, przywołany na usta jak gdyby automatycznie w momencie, gdy wchodził do kawiarni. Nosił ciężką, granatową kurtkę którejś z drogich firm z odzieżą turystyczną dla tych, co marzyli o przebywaniu pod gołym niebem, lecz całe dnie siedzieli w biurze. Na kolanach jego dżinsów, staromodnego modelu 501, widniały ciemne plamy wilgoci i błota. Wyglądał dość znajomo, jak gdyby gdzieś już go spotkała lub razem z nim robiła zakupy w tym samym sklepie spożywczym. Wiedziała jednak, że nie widywała go przedtem w tej kawiarni. Wymagano od niej, by znała imiona wszystkich klientów zjawiających się więcej niż dwukrotnie. Ten musiał tu bawić przejazdem. – Wszystko w porządku? – zapytała. – Wygląda pan na zranionego. – Utkwiła wzrok w jakimś punkcie tuż nad jego brwią. Mężczyzna przez sekundę niezupełnie był pewien, co chciała przez to powiedzieć. Chodzi o zranione uczucia? Czy o fizyczne zranienie? – Hm, nic mi nie jest – odparł. – Proszę o dużą kawę, bardzo gorącą. Dziewczyna podała mu serwetkę. – Ma pan ranę na głowie. Ach, o takie zranienie jej chodzi. Wziął serwetkę i przetarł rankę. Pomiędzy włóknami papieru wykwitła krew. Skaleczenie było za wysoko – na czole – by mógł użyć starej wymówki: Zaciąłem się przy goleniu. Z której zresztą już korzystał co najmniej raz. – Musiałem się zadrapać o jakieś cholerne drzewo – wyjaśnił z przelotnym uśmiechem, wskazując gestem swoją półciężarówkę. – Te wspaniałe jodły mają ostre szpilki. Cały wieczór szukałem idealnej choinki. To wyjaśnia przybrudzony strój. Doskonale. Dziewczyna robiła właśnie mleczną pianę i hałas urządzenia rozlegał się echem w pustej kawiarni. – A uważałam, że to ja wyprzedzam kalendarz – odpowiedziała. – Każą nam wystawiać bożonarodzeniowe dekoracje już w Święto Dziękczynienia. – Wskazała wzrokiem stertę pudełek imitujących podarki pod choinką przystrojoną jaskraworóżowymi piórkami. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Mogę skorzystać z toalety? – Jest tam. Wręczyła mu klucz osadzony na ogromnym, wyciętym z gąbki trzonku w kształcie filiżanki ozdobionej wokół brzegu napisem PRAWDZIWI MĘŻCZYŹNI PIJĄ MOKKĘ. Wszedł do środka, zamknął drzwi na klucz i odkręcił kran. Głupek! Głupek! Głupek! Ścierał ze skroni zakrzepłą krew, wsłuchując się w drwiny swojego głosu wewnętrznego. Zraniła go. Cholera, spowodowała, że zaczął krwawić. Oczywiście zapłaciła za to. Ale dlaczego musiała się

do tego posunąć? O co ci chodziło, dziwko? Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Zwykle dostrzegał przy tym w swoich oczach wyraz zachwytu. Tym razem jednak serce biło mu żywszym rytmem. Oczywiście nie tak szybko jak wcześniej, nad brzegiem zamarzniętego stawu. Niemniej biło szybciej. Widok krwi na lewej skroni martwił go i budził obawę. Wiedział, że to oznaka czegoś, co – miał nadzieję – nigdy nie wypłynie. Że tamta kobieta, mówiąc dosłownie, nigdy nie wypłynie. Możliwe, że pod jednym z jej ładnie polakierowanych paznokci został materiał z jego DNA. Jak to się stało, że o tym nie pomyślał? Mógł odrąbać jej koniuszki palców i nakarmić nimi psa. Mógł uśmiercić ją szybciej, by uniknąć fali adrenaliny, która na sekundę zapewniła jej przewagę. Głupek! Głupek! Głupek! Szorował ręce pod bieżącą wodą i usiłował wziąć się w garść. Choć nie korzystał z sedesu, spuścił wodę. Przebywał w toalecie już dłuższy czas. Myślał. Mył się. Trapił się. Ale też przeżywał na nowo triumf z powodu tego, czego dokonał we mdłym, chłodnym świetle śnieżnej zimowej nocy w jakiejś zapadłej okolicy. Kawa była już gotowa, gdy wyłonił się z toalety i przesunął położony na ladzie klucz w stronę dziewczyny. Była ładna. Bezsprzecznie. Ale nie w jego typie. Na nadgarstku miała tatuaż w kształcie jakiegoś tropikalnego kwiatu, chyba hibiskusa. Artysta, który go wykonywał, był albo naciągaczem, albo nowicjuszem. Tak czy inaczej, raz na zawsze spartaczył swoją pracę. Dziewczyna prawdopodobnie wytapetowała swoje młode, gibkie ciało większą liczbą takich rysunków, może wbiła też sobie parę kolczyków. Miał nieco konserwatywny gust w kwestii kobiet. Bardziej tradycyjny. Lubił ładne dziewczyny, jak ta ekspedientka, ale nie nazbyt wyzwolone. Nie takie, które zuchwale obnoszą się z urodą otrzymaną z łaski Boga i za sprawą genów swoich rodziców. – Bita śmietanka do kawy? – spytała dziewczyna. – Tak, proszę – odpowiedział z uśmiechem, położył na ladzie banknot pięciodolarowy, wydobyty z ozdobionego złotym monogramem portfelika, i mrugnął do ekspedientki. – Uwielbiam śmietankę. Reszta dla pani. Dziewczyna za ladą pochwyciła spojrzenie współpracownicy, pulchnej brunetki, która nigdy nie flirtowała z klientami. Odprowadzały wzrokiem mężczyznę, jak wsiadał z kawą do swojej półciężarówki, przekręcał kluczyk w stacyjce i odjeżdżał. – A może do kawy życzy pan sobie babeczkę? – kpiła brunetka. – Bez żartów. Tylko kawa ze śmietanką. – Za to bardzo gorąca. Zaśmiały się. Obie wiedziały, że gość, choć przystojny i dziarski, tak czy owak był dla nich za stary. Poza tym sama myśl o podrywaniu klienta była sprzeczna z polityką firmy. W korporacji groziło za to tygodniowe szkolenie z etyki i przeniesienie do pracy przy pakowaniu babeczek w magazynie. Nie warto było ryzykować. Kiedy półciężarówka wycofała się tyłem z parkingu i przejeżdżała pod oknami kawiarni, blondynka podeszła do drzwi i zamknęła je na klucz. Jej współpracownica pstryknęła wyłącznikiem górnych świateł i lokal pogrążył się w mroku. Gdy wyjrzały w ślad za odjeżdżającym autem, lekko spowitym wirującymi płatkami śniegu, zauważyły coś dziwnego. Na platformie półciężarówki nie było świątecznej choinki. Samochód nie wiózł żadnego ładunku. – Facet chyba mówił, że wybrał się po choinkę – odezwała się brunetka. – O Jezu, zgadza się. Ale dzisiaj wszystko, co się mówi, może być tylko wstępem do rozmowy. – Blondynka przewróciła oczami.

– Masz rację. ===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

CZĘŚĆ PIERWSZA MANDY===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

ROZDZIAŁ 1 Cherrystone, stan Waszyngton Emily Kenyon była dumna z ciemnoniebieskiego munduru i wypolerowanej srebrnej gwiazdy szeryfa, przypiętej do kurtki, ale pomysł ubierania się pod koniec listopada w rozkloszowaną spódnicę budził w niej sprzeciw. Czemu nie można wybrać wersji munduru ze spodniami? Jako pierwsza kobieta piastowała w Cherrystone urząd szeryfa, ale na pewno ktoś przedtem dokładnie to przemyślał. W mroźny listopadowy dzień taki strój był uciążliwy, ale na szczęście musiała wkładać mundur tylko na oficjalne okazje, mające więcej wspólnego z troską o wizerunek publiczny niż z egzekwowaniem prawa. Ponadto podejrzewała, że wygląda w nim najbardziej na stewardesę. Tego popołudnia musiała być na obiedzie w Klubie Rotariańskim, gdzie miano rozpocząć coroczną ogólnokrajową akcję charytatywną pod hasłem „Pluszaki dla maluchów”, podczas której członkowie klubu zbierali zabawki przeznaczone dla najmłodszych ofiar przestępstw, wypadków drogowych i pożarów. Emily wygłosiła pięciominutową przemowę, uścisnęła dłonie kilku członkom klubu i podziękowała im za „zbiorowy wysiłek, który wznosi społeczeństwo na wyżyny”. Zabrzmiało to nieco fałszywie, ale tłum i tak nagrodził ją oklaskami. Po wyjściu z sali bankietowej zdała sobie sprawę, że jeśli nie chce zamarznąć, potrzebuje płaszcza cieplejszego niż jej stary trencz. Przebiegła w myślach listę spraw do załatwienia. Musiała odwiedzić salon fryzjerski, żeby pofarbować odrosty. Musiała też coś zrobić z korpusem indyka na górnej półce lodówki, pozostałym po Święcie Dziękczynienia, które spędziła z dwudziestodwuletnią córką Jenną, swoim chłopakiem Chrisem Collierem (choć nie cierpiała nazywania „chłopakiem” dorosłego mężczyzny) oraz przyjaciółką Olgą Cerrino. Zadzwoniła komórka – telefonował jej zastępca Jason Howard. – Kenyon, słucham – odezwała się. – Dzień dobry, pani szeryf. Mówi Jason. Fakt, że chciało im się przedstawiać przy nawiązywaniu rozmowy, zakrawał niemal na żart. Biuro szeryfa Cherrystone liczyło zaledwie dwunastu pracowników. Nie było najmniejszą placówką strzegącą prawa, lecz pod względem liczebności mieściło się w stanie Waszyngton w ostatniej dziesiątce. – Odebraliśmy zgłoszenie od Jeanne Parkinson z urzędu miasta. Martwi się o jedną ze swoich pracownic. Emily znała Jeanne – ona potrafiła martwić się o wszystko. – A co się dzieje? – zapytała. – Pracownica nie zjawiła się dzisiaj w pracy. Emily chciała już parsknąć śmiechem, lecz jakoś zdołała się powstrzymać. – A więc do takiej roli zostaliśmy sprowadzeni? Kontrolerów dyscypliny pracowniczej w naszym hrabstwie? – I ja tak pomyślałem, ale ta sprawa może wyglądać inaczej. Martwią się, że coś mogło się przytrafić Mandy w drodze do pracy. – Mandy Crawford? – Tak. Wie pani, jest w ciąży. – Wiem. Ma rodzić lada dzień, prawda? – Emily obejrzała zęby we wstecznym lusterku swojego jasnozielonego forda crown victoria, zakupionego dla biura przez władze hrabstwa. Sałatka ze szpinaku to niezbyt dobre danie na uroczysty obiad. Czemu firmy cateringowe nie pojmują, że listki szpinaku przywierają do zębów jak taśma klejąca?

– Mitch mówi, że kiedy wychodził do pracy, już jej nie było. Chodziło o Mitcha Crawforda, męża Mandy. – Jestem niedaleko – odpowiedziała Emily. – Zatrzymam się i przejdę się drogą, którą Mandy chadza do biura. – Podać pani adres? – Wiem, gdzie mieszkają wszyscy mieszkańcy Cherrystone. Oto jakie ekscytujące wiodę życie. – Rozumiem, pani szeryf. Jedziemy na tym samym wózku. Chciała już odpowiedzieć jakąś aluzją do „Titanica”, ale zmieniła zdanie. Jason Howard był jej podwładnym i przyznawanie przed nim, że zawodowo utknęli w ślepej uliczce, nie służyłoby niczemu dobremu. Fakt faktem, że ludzi uzależnionych od adrenaliny w Cherrystone czekała powolna śmierć. W tym miasteczku nie zdarzało się nic wstrząsającego. W ciągu pięciu lat nie było ani jednego morderstwa. Zanotowano trzy zgwałcenia, dwadzieścia osiem włamań i rabunków, osiemdziesiąt trzy przypadki napaści i paręset policyjnych nalotów z powodu narkotyków, głównie metamfetaminy – plagi miasteczek i wiejskich społeczności w zachodniej części kraju. Emily nie musiała pytać o męża Mandy. Mitch Crawford był od pani szeryf młodszy o osiem czy dziesięć lat, ale Crawfordów dobrze znano w regionie jako dilerów samochodowych. Cherrystone leżało na uboczu, a najbliższym większym miastem było Spokane. Jednak ojciec Mitcha, Eddie, wykazał się zmysłem handlowym, dzięki któremu plac giełdy samochodowej stał się jego przeznaczeniem. Klienci z Seattle czy Portland przylatywali do niego do Spokane, skąd odbierał ich swoją limuzyną i dbał o to, by w drogę powrotną wyruszali jednym z zakupionych u niego samochodów. Reklamował się w telewizji i radiu; dostał się nawet na listę najsłynniejszych handlowców prowadzoną w Reno w stanie Nevada. Po jego śmierci firmę przejął Mitch. Obecnie giełda samochodowa nie działała już tak prężnie. Wydawało się, że Mitchowi Crawfordowi daleko jest do Eddiego Crawforda. Mitch i Mandy mieszkali w beznadziejnie sztucznym osiedlu domów jednorodzinnych, przeznaczonym dla ludzi, którzy uważają, że popisywanie się pieniędzmi stanowi dobrą stronę ich posiadania. Nawet jego nazwa – Bristol Estates – brzmiała absurdalnie, gdyż kojarzyła się z Anglią, od której Cherrystone dzieliła bądź co bądź spora odległość, a jedyną angielską cechą miasteczka była angielszczyzna, którą posługiwała się większość mieszkańców. Emily przyjechała na miejsce, pokazała odznakę i strażnik otworzył bramę. Bristol Estates było niedużym osiedlem, złożonym jedynie z czternastu posiadłości wzniesionych na „parcelach nadających się do jazdy konnej”. Domy wybudowano z mnóstwem krzykliwych zdobień architektonicznych. Każdy z nich miał „wozownię”, w której garażowano samochody, oraz wieżyczkę, przypuszczalnie podsycającą fantazje niedoszłych książąt, Roszpunek i Lancelotów. Emily zaparkowała swoje auto za niemieckim sedanem Mitcha, zastanawiając się, dlaczego największy diler samochodowy Cherrystone nie jeździ fordem, jak wszyscy jego klienci. Uchyliły się frontowe drzwi z oprawnymi w ołów szybami. – Emily! – wykrzyknął na powitanie Mitch. – Przykro mi, że wciągnięto cię w tę sprawę. Wyglądał lepiej niż w jej wspomnieniach. Szeroki w barach, o silnie zarysowanej szczęce, krótko ostrzyżony w sposób, w jaki mężczyźni robią to wtedy, gdy rzedną im włosy. Był o wiele za próżny na to, by zaczesywać włosy „na pożyczkę”. Nosił sweter od Ralpha Laurena i spodnie wyglądające na dobrane za bardzo „pod kolor”, jak gdyby kupione bez porady kobiety orientującej się, w czym naprawdę mu do twarzy. Złoty łańcuch, nawiązujący do jego początków w dilerskiej branży, mościł się w wypielęgnowanym owłosieniu klatki piersiowej. Mitch próbował oderwać się od swoich handlowych korzeni, ale złote ozdoby – świadectwo złego gustu – oraz zapach wody toaletowej

Obsession od Calvina Kleina wskazywały, że nie odszedł od przeszłości na tyle, na ile by chciał. Mimo wspaniałego domostwa. Albo może właśnie z jego powodu. – Wciągnięto? To moja praca – odrzekła. – Wiem. Po prostu wydaje się, że ta cała sprawa to głupstwo. Jestem pewien, że Mandy tylko wybrała się na zakupy. – Jak to się stało, że jesteś teraz w domu? – Musiałem wpaść po pewne materiały potrzebne w pracy. – Rozumiem. Uchylił drzwi odrobinę szerzej, lecz nadal nie wychodził ani nie zapraszał Emily, by schroniła się we wnętrzu przed zimnem. – Mandy miała być dzisiaj w pracy – powiedziała pani szeryf. – Ależ nie. Wzięła wolny dzień. Musi kupić kilka rzeczy dla dziecka. Emily podeszła nieco bliżej, wyciągając szyję, by dojrzeć to, co kryło się za rozmówcą, o ile coś tam było. – Spodziewali się jej w urzędzie miasta. Mitch wydawał się nieporuszony. – Myślę, że zaszło nieporozumienie. Nie chcę tymi słowy sprawić wrażenia neandertalczyka, ale wiadomo, ona jest w ciąży. W tych dniach nie jest w swojej zwykłej formie. Emily puściła tę uwagę mimo uszu. Wprawdzie Mitch istotnie mówił jak neandertalczyk, ale coś przyciągało jej uwagę bardziej niż jego słowa – wszechogarniający zapach wybielacza. – Czy mogę wejść i się rozejrzeć? – zapytała z kojącym uśmiechem. Gospodarz obrzucił ją nieufnym spojrzeniem. – Jasne. Trochę tu sprzątałem. Już skończyłem. – Chyba czuć tu wybielacz – zauważyła. Mitch posłał jej apatyczny uśmiech, bardziej na pokaz, niż żeby wyrazić serdeczność lub podkreślić swój urok. – Nie ma nic lepszego do czyszczenia. – Wiem – przytaknęła, myśląc jednocześnie, że nic lepiej od wybielacza nie likwiduje również śladów krwi i innych płynów ustrojowych. Mitch zaprowadził Emily do kuchni. Na czarnym granitowym blacie stał plastikowy kubeł z wodą z dodatkiem detergentu. Na podłodze leżał mop. Mitch podążył wzrokiem za jej spojrzeniem i podniósł go. – Próbowałem posprzątać, bo wkrótce urodzi się dziecko, a gosposia ma wolny dzień. Emily oglądała pomieszczenie, zastanawiając się, czy pan domu, mówiąc o gosposi, ma na myśli nieobecną żonę, czy może służącą z agencji na telefon. – Jasne – odrzekła. Dostrzegła ekspres do cappuccino, taki sam, jakich używa się w lokalach, chłodziarkę do wina, ogromną lodówkę wnękową Sub-Zero oraz kuchenkę z większą liczbą palników niż w najlepszej restauracji w Cherrystone. – Ładna kuchnia – pochwaliła. Mitch podciągnął do łokci rękawy swetra, marszcząc tkaninę w miękkie fałdy. To kaszmir, pomyślała. – Mandy i ja lubimy ładne rzeczy. Stał nadal w taki sposób, że zagradzał Emily drogę do dalszej części domu. Nie ulegało wątpliwości, że wprawdzie zaprosił ją do środka, lecz nie dalej.

– Czy mogę zajrzeć do sypialni? Wiesz, może wpaść mi w oko coś, co przeoczyłeś. Mitch wyciągnął rękę takim gestem, jakby chciał ją odepchnąć. – Wolałbym nie – odparł. – Mandy nie posłała łóżka i umarłaby ze wstydu, gdybyś to zobaczyła. Bardzo liczy się z twoją opinią. – Miła dziewczyna. Ale nieporządek mi nie przeszkadza. – A mnie tak. To znaczy przeszkadzałoby to Mandy. Przez sekundę czy dwie mierzył Emily przenikliwym spojrzeniem ciemnych oczu. Zapadła cisza. Emily stłumiła chęć przerwania milczenia. Niech on się odezwie. Niech powie coś, czego będzie żałował. – Bardzo mi przykro – rzekł wreszcie – ale muszę cię prosić, żebyś już wyszła. Ruszył w stronę frontowych drzwi, a Emily poszła jego śladem. Po wyjściu z kuchni przecięli salon i hall przywodzący na myśl galerię sztuki – głównie nowoczesnej, choć pani szeryf dostrzegła obraz Thomasa Kinkade’a, angielski domek letni tonący w kwiatach różanych i blasku świec. – Mandy lubi takie bzdety – rzucił gospodarz. – Sztuka rodem z centrum handlowego, kurde. Facet pozwalał sobie na zbyt wiele. Jego żona nie zjawiła się w pracy, a on spostponował jej artystyczny gust. Emily pomyślała, że Mitch Crawford zachowuje się nienaturalnie. – Co z twoją żoną? – zapytała. – Gdzie ona jest? – Co z nią? Już mówiłem, robi zakupy w Spokane. – Niecierpliwił się, lecz starał się, by jego słowa brzmiały przekonująco. – Kupuje rzeczy dla dziecka. – Nie mówiłeś gdzie. Gdzie w Spokane? Odprowadził Emily do drzwi. – W galerii handlowej Riverside, w centrum. Tam są lepsze sklepy niż w marketach w dolinie. Przytrzymał otwarte drzwi. – No dobrze – powiedziała. – Kiedy Mandy się zjawi, przekaż jej, żeby zadzwoniła do mojego biura. Zanim skończyła to zdanie, Mitch zamknął już drzwi i przekręcił pokrętło zasuwy. Emily zaparkowała radiowóz na miejscu oznakowanym napisem SZERYF przed terakotową fasadą budynku, w którym siedzibę miały organa bezpieczeństwa miasta i hrabstwa. Weszła do swojego biura z oknami wychodzącymi na Main Street. Za każdym razem, gdy mijała Galerię Chwały z portretami szesnastu mężczyzn i jedynej kobiety piastujących funkcję szeryfa, czuła ukłucie bólu. Dwa lata temu Brian Kiplinger uległ zawałowi serca, co nie tylko wstrząsnęło wszystkimi współpracownikami, lecz także przesunęło Emily na następną pozycję w kolejce do objęcia urzędu szeryfa. Nigdy nie chciała zostać cholernym szeryfem, ponadto nie chciała pracować dla nikogo poza Kipem. Została jednak mianowana szeryfem tymczasowym, a w następnym roku wygrała wybory gigantyczną większością osiemdziesięciu ośmiu procent głosów. Fakt, że jej kandydatura przeszła bez sprzeciwów, prawdopodobnie przyczynił się do jej przytłaczającego zwycięstwa bardziej niż nieograniczone poparcie elektoratu w jej rodzinnym mieście. Kobieta szeryf wnosiła przynajmniej jakiś powiew nowości. – Jak się udał obiad? – zapytała dyspozytorka Gloria Bergstrom, w gruncie rzeczy najważniejsze spoiwo trzymające całe to biuro w kupie. Miała około sześćdziesięciu pięciu lat i stalowoszare włosy, zawsze krótko ostrzyżone i szykownie uczesane, nigdy też nie zjawiała się w pracy inaczej niż na dziesięciocentymetrowych szpilkach. Istniał po temu dobry powód: bez butów Gloria miała półtora metra wzrostu. „Jeszcze parę centymetrów mniej i w następnym życiu mogłabym przystać do krasnali”, żartowała zawsze, kiedy ktoś wspomniał o jej posturze.

– Obiad wypadł wspaniale – odpowiedziała Emily z uśmiechem. – Mnóstwo ludzi obiecało nam wsparcie. Wiesz, chcą współpracować, coś zmienić. W świat pójdzie wieść, że te zabawki w kontaktach z dzieciakami odgrywają ważną rolę. – Odnalazłaś Mandy? Kobiety z urzędu miasta dzwoniły dwa razy. Emily potrząsnęła przecząco głową, wyjęła z ucha kolczyk, który doskwierał jej jak diabli, i podniosła słuchawkę. Nacisnęła zakodowany numer szybkiego wybierania do urzędu miasta. – Nie, jej mąż mówi, że pojechała po zakupy… – urwała i odwróciła wzrok od Glorii, żeby skupić się na rozmowie telefonicznej. – Jeanne? Tu Emily. Przejeżdżając obok, wpadłam do Crawfordów; pan Osobowość Biznesu powiedział, że Mandy wzięła wolny dzień i pojechała do Spokane po zakupy dla dziecka. – Ależ skąd! – zaoponowała Jeanne swoim wysokim niczym dźwięk fletu głosem. – Nie zrobiłaby nam czegoś takiego. To nasza najlepsza pracownica. – Może przekazała przez kogoś wiadomość, że zachorowała lub coś w tym rodzaju? – Nie. To wykluczone, by tak postąpiła. Widzisz, Emily, dzisiaj miało się u nas odbyć przyjęcie z powodu rychłych narodzin jej dziecka. I raczej nie było to dla Mandy niespodzianką. Wybrała nawet tort. – Rozumiem. – Emily oczyma wyobraźni oglądała na nowo dom, który właśnie odwiedziła. Wszystko było tam na swoim miejscu. Mitch Crawford to nie tylko facet z awansu społecznego, który odrzucił swoje dziedzictwo klasy średniej na rzecz atrybutów bogacza, lecz także egocentryczny dupek. Tak jak wielu innych mężów. Ona sama żyła dawniej z jednym z nich. – Czy cokolwiek niepokojącego miało miejsce między Mandy a jej mężem? Gniewała się na niego? – Nic mi o tym nie wiadomo. Skupiała się głównie na dziecku. Tylko o nim myślała. Emily skinęła głową. – Dobrze. Wieczorem spytam Mitcha, czy wróciła do domu. – Jeszcze jedno… – O co chodzi? – Emily wstrzymała oddech, jakby Jeanne miała za chwilę wyjawić jakąś kluczową wskazówkę wyjaśniającą zagadkę, dlaczego Mandy Crawford opuściła dzień roboczy. Może wściekła się na kogoś. Może Mitch ją bił. – Czy możesz przysłać kogoś, żeby wziął trochę tego tortu? Nikt tu nie ma za bardzo nastroju na świętowanie. Emily westchnęła. – Jasne. – Odłożyła słuchawkę i poszła korytarzem do swojego zastępcy. Howard siedział za biurkiem i sprawdzał w internecie warunki narciarskie w Idaho. Kliknął przyciskiem myszy, żeby zamknąć okno. – Jasonie, czy mógłbyś posłać kogoś do urzędu miasta? Jeanne chce nam coś dać. – Już się robi, pani szeryf. – Zerwał się na równe nogi i ruszył do drzwi. Jason Howard zawsze żywił nadzieję, że w okolicy Cherrystone coś się wydarzy. Nikt wtedy nie wiedział, że jego życzenie już się spełniło. Było już wpół do siódmej wieczorem, zapadł zmrok. Niebo nad miastem powlokło się grożącymi śnieżną zadymką chmurami niczym przytulnym okryciem. Mimo groźby żywiołów Bryant- Thompsonowie wciąż rozwieszali lampki oświetlające każdy architektoniczny detal ich piętrowego domu w stylu wiktoriańskim, stojącego po drugiej stronie ulicy naprzeciw uroczego, lecz skromniejszego domu Emily. Bryant-Thompsonowie – Trevor i Mason – należeli do osób niewzruszenie przeświadczonych o tym, że nie da się osiągnąć nastroju świąt Bożego Narodzenia bez

pewnej skrajności. Daleko posuniętej skrajności. Żaden krzak nie pozostał bez ozdoby, nie było ani jednego bezlistnego drzewa bez woalu z małych białych lampek. W tym roku, pomyślała Emily, machając na powitanie obu mężczyznom na drabinach, nie zamierza ulec chęci podjęcia niezbyt entuzjastycznych starań, by im dorównać. To nie miało sensu. Postanowiła wywiesić oświetlony stroik na frontowych drzwiach, a w oknie wystawić sztuczną choinkę. I tyle. Weszła do środka i sięgnęła po telefon. W domu panowała cisza. Jenna, która już wróciła z pracy w punkcie konsultacyjnym krajowego biura korporacji studentek, brała właśnie prysznic. Emily podała swój numer automatycznej sekretarce Mitcha Crawforda, lecz on nie oddzwonił. Nacisnęła przycisk powtórnego wybierania numeru i po raz drugi usłyszała powitanie jego poczty głosowej. Poszła do kuchni, zrzucając buty przy tylnych drzwiach i kładąc torebkę na kuchennej wyspie z nierdzewnej stali. Następnie wykręciła numer firmy Crawforda. Odebrała młoda kobieta. – Pan Crawford przed godziną poszedł do domu, pani szeryf – poinformowała ją. – Nie mówił, czy zamierza dokądś wstąpić. Powinna pani zastać go w domu. Czy wszystko w porządku? – Martwimy się o jego żonę, nic więcej. – Och, nie ma powodu do zmartwienia. Ma się dobrze. Jestem prawie pewna, że tu dzwoniła i rozmawiała z szefem. Emily poczuła ulgę. Podziękowała rozmówczyni, otworzyła lodówkę i wpatrzyła się w owiniętego folią indyka. Mandy Crawford ma się dobrze, za to ja mam tutaj kłopot, pomyślała. Co z tym zrobić? Przecież nie ugotuję zupy dla dwudziestu osób! Zdjęła z półki nad wyspą duży garnek i napełniła wodą. Mocując się z indyczym korpusem i łamiąc kości, wepchnęła go do garnka. Dwie filiżanki przyprawy warzywnej, filiżanka ryżu, trochę soli i pieprzu, i gotowe. Nie miał to być najlepszy indyczy bulion wszech czasów, ale za to w ogromnej ilości. – Cześć, kochanie – powitała Emily córkę, gdy się ukazała, szczupła, owinięta znoszonym błękitnym płaszczem kąpielowym. – Może Święty Mikołaj przyniesie ci nowy szlafrok. Jenna związała włosy w węzeł na czubku głowy i owinęła je cienkim białym ręcznikiem. – Tylko jeśli będę grzeczna. Była szczupła, zgrabna, co dowodziło, że szczęśliwie odziedziczyła korzystne geny matki, a nie ojca. Zęby miała w idealnym stanie i nie potrzebowała upodabniać się do twarzy o identycznych uśmiechach – wytworach ortodoncji. Była też inteligentna. – Myślałam, że może pojechałaś już do ojca – odezwała się Emily, mieszając w garnku. Jenna przysiadła na barowym stołku obok wyspy z kuchenką marki Viking, na którą Emily wykosztowała się przy okazji przebudowy kuchni, przedsięwzięcia dorównującego stopniem komplikacji śledztwu w sprawie morderstwa. – Pojadę rano. Jak mogłabym przegapić twój sławetny bulion z indyka? Oczywiście zmiana planów nie miała nic wspólnego z zupą. Jenna, do niedawna studiująca w college’u, a teraz podróżująca w związku z pracą dla korporacji studentek, z nowej perspektywy spoglądała na najważniejszy związek w swoim życiu – z matką. Rzecz jasna, dochodziło między nimi do głupich kłótni na punkcie chłopaków, ale to było dawno temu. Skończyły się niepokoje o to, z kim córka jest i kiedy zjawi się w domu. Dyskusje, czy powinna wstąpić na studia prawnicze lub znaleźć sobie jakieś zajęcie, które umożliwi jej oderwanie się od bliskiej styczności z szumowinami społecznymi, odeszły w przeszłość. „Nie bądź taka jak ja, Jenna – powiedziała jej kiedyś Emily, gdy razem z osiemnastoletnią wtedy Jenną zwiedzała kampus Cascade. – Nie idź w moje ślady. Wiem, że są teraz dobrze płatne zawody”.

Jenna przyglądała się, jak matka obraca rączką młynka do pieprzu nad bulgocącym garnkiem z zupą. Z głębi serca wyrywały jej się słowa: „Mamo, kocham cię. Zawsze stałaś u mego boku”. Zamiast tego jednak droczyła się z matką. – Chyba trochę wodnista ta zupa. Emily z żartobliwym grymasem na twarzy sięgnęła po żółte pudełko z mąką kukurydzianą. – Mogę temu zaradzić – odparła. – Umiesz zaradzić wszystkiemu, mamo. Ani matki, ani córki nie obchodził w tej chwili cały świat. Nie wiedziały, że para utkwionych w nich oczu uważnie śledzi każdy ich ruch. Przyszedł tu do niej. Jego ciepły oddech tworzył białe obłoczki, kiedy tak stał, zaglądając do dużego domu w stylu wiktoriańskim przez okna od podwórza. Niemal słyszał śmiech, gdy matka i córka przechodziły z jednego pomieszczenia do drugiego, ciesząc się życiem. Tak, mają swoje życie. Tropił ją w internecie. Oczywiście przychodziło mu to dość łatwo. Zostawiała po sobie ślady w całej sieci – witryny, blogi, e-maile. Tyle już o niej wiedział – numer buta, chaotyczne życie uczuciowe jej najlepszej przyjaciółki, plany na przyszłość po ukończeniu Cascade University. Musiał ją zobaczyć w realnym świecie. To był wstępny etap planów dojrzewających w nim jak choroba, na którą tylko on ma lekarstwo. Skierował światło kieszonkowej latarki na zdjęcie trzech młodych kobiet, ładnych, jasnowłosych. Tak, to ona. Dziewczyny pozowały przed neoklasycystycznym pałacem, który stał się ich domem z dala od domu. Zdjęcie zrobiono latem. Wszystkie trzy miały na sobie szorty, eleganckie koszulki bez rękawów i klapki. Wszystkie trzy beztroskie. Przed nimi jasna, słoneczna przyszłość. Przypominały błękitnookie lalki Barbie o nieskazitelnej, plastikowej skórze i figurach, które mogły wyjść tylko spod ręki projektanta lalek. Skupił uwagę na ich uśmiechach. Nieskrywana radość dziewczyn raniła go niczym szpikulec do lodu wbity w trzewia. Zetrę ten uśmiech z jej twarzy, pomyślał, wpatrując się w środkową dziewczynę. Ona jest przyczyną. Ona jest przywódczynią. Kiedy pierwszy raz wsiadał w Kalifornii do samolotu, powiedział sobie, że chce ją tylko zobaczyć, stanąć twarzą w twarz. Chciał jej oznajmić, że swoją głupią decyzją spowodowała katastrofalne skutki. Zamierzał powiedzieć: Następnym razem uważaj. Ktoś inny na moim miejscu mógłby nie być tak rozsądny. Ten wewnętrzny monolog przywołał mu na usta krzywy uśmieszek, gdy tak stał na zimnie i obserwował. Czekał. Rozmyślał o tym, co zrobiła. Co one wszystkie zrobiły. Poznał taki ból, jaki nieliczni by znieśli. Był dumny z tego, że zdołał nim zawładnąć. W przeszłości pieczołowicie rozdawał ból niczym przystawkę, którą obdarowany miał się raczyć. Po jednym trującym kęsie naraz. To wystarczyło, by zyskać ulgę. Jeden haust. Ale to było dawno. Coś buzowało w jego wnętrzu i wiedział, że środkowa dziewczyna ze zdjęcia stała się rodzajem odgromnika dla jego gniewu. Zmagał się z tym. Walczył zażarcie. Dzisiaj, gdy wpatrywał się w nią z drugiej strony ulicy, wiedział, że w końcu nie będzie miał wyboru. W myślach spierał się z tym wciąż na nowo, lecz ostatecznie jego ciemna strona, skrywana przed wszystkimi, którzy sądzili, że go znają, miała wkrótce

zerwać się z uwięzi… ponownie. Raz jeszcze zerknął na fotografię i już wiedział, że Jenna Kenyon zostanie ostatnią ofiarą. ===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

ROZDZIAŁ 2 Pięć po ósmej rano we wtorek po Święcie Dziękczynienia w całym biurze szeryfa Cherrystone pachniało kawą i pączkami. Gloria, jak zwykła czynić co najmniej pięć razy w miesiącu, przyniosła tuzin pączków z piekarni po drugiej stronie ulicy. Były pyszne – słodkie, tłuste i oczywiście całkowicie dietetyczne – więc nie sposób było im się oprzeć. Wydawało się, że tylko jedna osoba w biurze przejmuje się wpływem zbyt dużego spożycia pączków na obwód talii funkcjonariusza – Emily, rzecz jasna. Bajgle byłyby przynajmniej nieco zdrowsze. Emily wiedziała jednak, że lepiej okazywać siłę woli i trzymać się z dala od pączków, niż zakazywać Glorii ich przynoszenia. Choć przekroczyła czterdziestkę, Emily Kenyon nie chciała jeszcze się poddać i pozwolić, by jej ciało objęły we władanie siły natury oraz… pączki. Ledwie zdążyła przyjąć do wiadomości obecność pączków ze zwykłym okrzykiem: „Gloria, nie powinnaś była tego robić!”, gdy zagadnęła ją Jeanne Parkinson, kierowniczka wydziału prawa i administracji urzędu miasta. – Mandy nadal nie ma w pracy – wykrztusiła bez tchu; drżały jej ręce. Pani szeryf rzuciła okiem na ścienny zegar. – Godziny urzędowania rozpoczęły się zaledwie dziesięć minut temu. Ściągnęła płaszcz, rękawiczki i szal. Policzki miała jasnoróżowe po przejściu od radiowozu do tylnych drzwi. To najzimniejszy dzień w roku, siedem stopni poniżej zera. Chrupiące nawisy śniegu na krawężnikach zamarzły na kość. Niebo się wypogodziło. – To do Mandy niepodobne – zaoponowała Jeanne. – Zawsze przychodziła pięć minut przed czasem. Wczoraj opuściła przyjęcie na jej cześć, a dziś dalej jej nie ma. Mówię ci, stało się coś złego. Ona zaginęła. – Kto zaginął? – zapytał Jason Howard z pączkiem w ręku i śladami cukru na górnej wardze. – Nie wiemy, kto zaginął – ucięła Emily. – A raczej czy ktokolwiek w ogóle zaginął. – Ona zaginęła – powtórzyła Jeanne. – Wiem na pewno. Tej nocy nie zmrużyłam oka. – To zbyt pochopne wnioski. Rozmawiałam z dziewczyną z firmy Mitcha Crawforda. Mitch rozmawiał z Mandy chwilę przed moim telefonem. Jeanne odrobinę się uspokoiła. Cechował ją wdzięk bryły betonu, ale w tym momencie pozwoliła, by na jej twarzy odmalował się ślad ludzkich uczuć. Nie ulegało wątpliwości, że bardzo lubi Amandę Crawford. – Gdzie ona jest? – dopytywała się. – Co powiedziała mężowi? Emily potrząsnęła głową zakłopotana. – Chyba się przejęzyczyłam. Nie wiem, co mówiła mężowi. Nie rozmawiałam z Mitchem, tylko z pracownicą jego działu obsługi klienta. Natychmiast się zorientowała, że jej odpowiedź brzmi kiepsko. Jednak w tamtej chwili była zadowalająca. Jako szeryf postąpiła zgodnie z procedurą. Wpadła do domu Crawfordów jedynie z grzeczności wobec osób, które zadzwoniły, zatroskane nieobecnością Mandy w pracy. Mimo przyjęcia zorganizowanego w urzędzie Mandy faktycznie pojechała na zakupy do Spokane. Tak twierdził jej mąż. Powinien wiedzieć, co się dzieje z żoną. Nie zaginęła. Nie było nic więcej do zrobienia. Nieobecność Mandy Crawford nie przekroczyła dwudziestu czterech godzin, co dawałoby hasło do mobilizacji stróżów prawa od Cherrystone do Spokane. Jeanne przysunęła się odrobinę bliżej, lecz nie gestem groźby – po prostu chciała okazać Emily, że bardzo się martwi. Była wysoką kobietą o oczach morskiego koloru pod nadmiernie wyskubanymi, zbyt łukowatymi brwiami, niezbyt ładną, lecz ubraną w stylową, brunatną odzież firmy Jones New

York; starała się wyglądać jak najlepiej, wykorzystując to, co miała do dyspozycji. Swoje stanowisko zdobyła przed piętnastu laty i nie zamierzała kiedykolwiek z niego zrezygnować. Miała w sobie szczególną twardość, która kłóciła się z wrażliwością, jaką Jeanne mogłaby objawić w życiu prywatnym. Tego ranka była jednak bliska łez. – Posłuchaj, Emily, znam tę dziewczynę. Wpadła w potężne kłopoty. Powiodła wzrokiem po obecnych w pomieszczeniu. Wszyscy – dyspozytorka Gloria, szeryf Emily, jej zastępca Jason – zdawali sobie sprawę, co za chwilę powie. Rozczarowanie nie wchodziło w grę. – Idę o zakład, że nie żyje. Jej mąż nie chciał mieć dzieci. Gdy Mandy zaszła w ciążę, nie chciał już jej. Jakby przestała istnieć od chwili, gdy wróciła od lekarza z nowiną, którą uważała za wspaniałą wieść. Radosną wieść. Założę się, że sukinsyn ją zamordował. – Nie wiedziałam, że nie chciał mieć dzieci. – Emily obróciła się do Jasona. – Jedziemy tam razem za pięć minut. Nie musiała wyjaśniać, dokąd się wybierają. Zaparkowała wóz i wraz z Jasonem zaczęła piąć się pod górę brukowaną ścieżką wijącą się wśród stożkowatych krzewów, wiodącą do frontowych drzwi domu pod numerem 21 przy Larkspur. Dostrzegła u dołu drzwi kilka rys, których nie zauważyła przy pierwszej wizycie. Crawfordowie muszą mieć psa, przemknęło jej przez głowę, gdy naciskała przycisk dzwonka. W osiedlu panował spokój, nie było widać żadnego ruchu. W istocie cała „społeczność za bramą” wydawała się nie na miejscu. Po co mieszkać na osiedlu, w którym wejścia pilnuje strażnik? Zwłaszcza tu, w Cherrystone. Nic. Żadnej odpowiedzi. Ani szczekania psa. Ani śladu Mitcha. Jason zaproponował, że obejdzie dom naokoło. Emily się zgodziła. Zadzwoniła raz jeszcze. Znowu nic. – Tam z tyłu wszędzie pusto – oznajmił Jason, wyłaniając się zza południowej ściany domu. – Niezła chałupa. Za domem jest duży basen. – Wnętrze też nieźle wygląda – odpowiedziała. – Pojedźmy do jego firmy. Przyjechali na miejsce już po dziewiątej rano. Młodzi pracownicy krążyli wokół placu giełdy samochodowej jak rekiny szukające ofiary. Przyklejone do ich twarzy uśmiechy zgasły, gdy skonstatowali, że to pani szeryf wysiada ze swojego beznadziejnie drętwego, ogromnego wozu. Nie będzie auta przyjętego w rozliczeniu; nie zapakujecie dziewięćdziesięciolatka do samochodu, którego nie potrzebuje, pomyślała Emily. Na całym placu rozbrzmiewały z głośników świąteczne piosenki. José Feliciano śpiewał właśnie Feliz Navidad. Utwór trochę zbyt żywiołowy jak na tę porę dnia, a na pewno nieodpowiedni ze względu na powód ich wizyty. – Jest Mitch? – spytała Emily, gdy z Jasonem u boku podeszła do ozdobionych śnieżnymi płatkami szklanych drzwi frontowych salonu dilerskiego. – Tak – odparł młody mężczyzna w ciemnozielonej kurtce z kapturem, marynarce i krawacie. – W biurze. Z głośników rozległ się głos młodej kobiety: – Wszyscy klienci giełdy zostaną w tej chwili poczęstowani kawą z odrobiną ajerkoniaku na koszt firmy. Wejdźcie i rozgrzejcie się. Smacznego! Jason puścił Emily przodem; w środku minęli trzy samochody przystrojone gigantycznymi łukami ze srebrno-złotych wstęg. Jedna strzałka wskazywała drogę do biura kierownika, druga do działu obsługi klienta. Dziewczyna w czapce Świętego Mikołaja uśmiechnęła się zza biurka. – Dzień dobry, pani Kenyon! Jestem Darla! Chodziłam z Jenną do liceum! Każde zdanie zawierało zabójczy ładunek entuzjazmu. Emily pamiętała Darlę jako cheerleaderkę.

– Och, witaj, Darla. Nie poznałam cię w tej czapce. Miło cię widzieć. – Wskazała gestem drzwi za półkolistym biurkiem dziewczyny. – Szef jest w gabinecie? – Oczywiście. A co u Jenny? – Wszystko dobrze. Wróciła z Tennessee na ferie. Teraz jest u ojca w Seattle. Wiedziałaś, że pracuje dla swojej korporacji studentek? – Tak. Świetnie. Słyszałam o tym. Nadal chcę pójść do college’u, ale wie pani, to niełatwe dla samotnej matki. – Wskazała stojące za nią na szafce zdjęcie małego chłopca. Emily przyjrzała się malcowi na fotografii i zrobiło się jej żal Darli. Oczywiście, że jej ciąża wypadła nie w porę. Najpierw college. Potem praca. Następnie małżeństwo. Na ostatek dziecko. Tak wciąż na nowo powtarzała Jennie i wydawało się, że dotychczas ta mantra przemawia córce do przekonania. Mitch Crawford wysunął głowę zza drzwi gabinetu. Wydawał się poirytowany. – Dosyć już o tym zdjęciu – uciął. – Myślałem, że nigdy tu nie dotrzecie. Darla wyglądała na urażoną jego słowami, wyraźnie świadczącymi, że obecny właściciel firmy w niczym nie przypomina swojego ojca, który zbudował przedsiębiorstwo, posługując się rozumem i niezaprzeczalnym urokiem osobistym. Mitch był pozbawiony obu tych cech. Emily zwróciła się w jego stronę. – Skoro nas oczekiwałeś, byłoby miło, gdybyś do nas zadzwonił. – Dzwoniłem. Wcześniej. Wydał z siebie rozdrażnione westchnienie i gestem rozkazał Darli usiąść i wrócić do pracy. Wykonała polecenie. Była to osobliwa wymiana zdań i Emily odnotowała w pamięci jej dziwaczność. Mitch Crawford ani słowem nie wyraził swojego niepokoju o Mandy, z której powodu funkcjonariusze przybyli. Wydawał się bardziej zaabsorbowany niedogodnością, na jaką naraził go zbyt późny, jego zdaniem, przyjazd pani szeryf i jej zastępcy. Oni jednak zjawili się z powodu obaw Jeanne Parkinson. Nie dlatego, że Crawford do kogokolwiek dzwonił. – Posłuchajcie – zaczął – koniec miesiąca to tutaj gorączkowy okres. Mamy przed sobą cel: musimy wykonać plan sprzedaży. – Ja też mam swój cel – odparła, ważąc słowa. – Odnalezienie twojej żony. Mitch stonował swą wyraźną irytację. Jego wzrok błądził od szeryf Kenyon do jej zastępcy. – Rozumiem. Jestem zajęty. Mandy na pewno się znajdzie. Emily miała ochotę go walnąć i była prawie pewna, sądząc z odrazy, z jaką spoglądał na niego Jason, że zastępca zeznałby przed komisją rewizyjną, iż nie zauważył nic niestosownego w zachowaniu przełożonej. – Postaram się pospieszyć. Czy możemy usiąść? – zapytała Emily, biorąc jedno z krzeseł dla gości w gabinecie, który bardziej przypominał wystawę osiągnięć jego ojca niż jakichkolwiek dokonań Mitcha. Była tam nagroda dla najlepszego dilera Północnego Zachodu, trofeum mistrzowskie w konkursie wybitnych osiągnięć w dziedzinie sprzedaży aut oraz inne wspaniałe plakietki, które zupełnie nic nie mówią komuś spoza kręgu sprzedawców samochodów. – Zeszłego wieczoru zadzwoniłam do jednej z twoich pracownic – oznajmiła Emily, zdejmując płaszcz. – Słyszałam od niej, że rozmawiałeś z Mandy. Wzrok Mitcha przeskakiwał to na Emily, to znów na Jasona. Przypominało to grę w ping-ponga. – Nie. Musiało zajść nieporozumienie. Mówiłem personelowi, że martwię się o nią. Chciałem sprawdzić, czy nie natrafiła, jadąc samochodem, na gołoledź lub coś w tym rodzaju. Przejechałem autostradą całą drogę do Spokane i nic. Ani śladu.

Jason rzucił okiem na Emily, lecz zignorowała go. Zanotowała w pamięci kolejną sprawę: musi pouczyć zastępcę, by więcej tego nie robił. Jeśli chce się skłonić kogoś, by dalej mówił, najlepszą reakcją jest brak reakcji. Darla, która słyszała każde słowo, zajrzała do gabinetu. – Pani Kenyon, to znaczy pani szeryf, mogę wyjaśnić sprawę tego telefonu. Mówiłam Tracee Connors, wieczornej recepcjonistce, że pan Crawford chciałby porozmawiać z żoną. A ona coś pokręciła. Mitch zgromił ją wzrokiem. – To nie pierwszy taki przypadek tutaj, z całą pewnością. Darla poczerwieniała i wycofała się do swojego biurka. – Zatrzymajmy się na tym przez chwilę – powiedziała Emily, zwracając się ponownie do Mitcha. – Musimy zlokalizować twoją żonę. Zatem powtórzmy spokojnie to, co nam powiedziałeś, żeby sprawdzić, czy niczego nie przeoczyliśmy. Mitch wsunął się głębiej w kryty skórą fotel biurowy i obrócił się w stronę okna. – Słusznie. Musimy znaleźć Mandy. Może jest ranna. Coś może zagrażać dziecku. – Właśnie. Więc, jak powiedziałam, omówmy to, co pamiętasz. – Tamtego ranka powiedziała, że wyprowadzi Toby’ego na spacer, a potem wybierze się do Spokane. – Dobrze, a czym tam pojechała? – Swoim wozem, srebrną toyotą camry, rocznik 2003. Emily wydało się dziwne, że żona dilera samochodowego jeździ starszym autem, nie mówiąc już o tym, iż tej marki ani nie produkowano w kraju, ani nie sprzedawano w salonie męża. Jason zapisał numer rejestracyjny samochodu. – Dlaczego wybierała się do Spokane? – Powiedziała, że urodzi już niedługo, więc chce wykorzystać ostatnią szansę, żeby kupić parę rzeczy dla dziecka. – Dobrze. To szczegół, o którym nie wiedzieliśmy. A co z przyjęciem na jej cześć w pracy? Mitch utkwił w niej obojętny wzrok. – Może pokręciła daty? To do niej podobne. Ta uwaga zaskoczyła Emily. Wydała jej się oziębła, szorstka. Mitch Crawford nie wiedział, gdzie jest jego żona, ale z przyjemnością ją krytykował. Albo Mandy była słodką idiotką, albo jej mąż nie za bardzo o nią dbał. – Gdzie robiła te zakupy? – pytała dalej pani szeryf. – Czy coś wiesz na ten temat? – W sklepach sieci Baby Gap i Chelsea’s. Emily zmarszczyła brwi. Nie znała takich nazw; pomyślała, że to dlatego, iż w ciągu ostatnich trzech lat nie zaproszono jej na żadne przyjęcie z okazji rychłych narodzin dziecka. A czasy, kiedy jej córka była niemowlęciem, dawno odeszły w przeszłość. – Jest taki butik z nieziemskimi cenami na parterze galerii Riverside Square – dodał Mitch. – Nie mam pojęcia, po co chciała kupować to gówno. Na miłość boską, to tylko dziecko. Ono nie zna się na tym, co, do cholery, ma na sobie. Ale Mandy wie, jak szastać forsą. Supermarket Walmart to nie jej styl. Jason notował, podczas gdy Emily skupiła się na tym, by wyłowić wszystkie potrzebne informacje. – Dobrze. A teraz wróćmy do porannego spaceru z Tobym. – Urwała na chwilę. Przypomniała sobie podrapane drzwi domu Crawfordów i ciszę, która tam panowała podczas jej wczorajszej wizyty. – Gdzie właściwie jest Toby?

– Dobre pytanie. Nie widziałem go, odkąd wczoraj wyszedłem do pracy. – Nie niepokoi to pana? – spytał Jason, po raz pierwszy włączając się do rozmowy. Mitch zmierzył wzrokiem młodego zastępcę szeryfa. Nie dzieliła ich obu duża różnica wieku, ale wyraźnie było widać, że przedsiębiorca uważa Jasona Howarda za kogoś zajmującego znacznie niższą pozycję społeczną. – Nie, wcale nie. Stale ucieka z domu i biega sobie po ulicy. Gdybym dostawał dolara za każdym razem, kiedy musiałem w środku nocy wychodzić i go wołać, mógłbym zamknąć salon i przejść na emeryturę. Proszę mi wierzyć, dziś wieczorem pies będzie w domu. Kiedy zgłodnieje. – Co się działo dalej? – spytała Emily. – Czy Mandy zabrała Toby’ego na spacer? Mitch wzruszył ramionami. – Nie wiem. Tak przypuszczam. Nie było mnie przy tym. Jedno z nas musi przecież pracować. Emily miała na końcu języka ripostę, że Mandy też pracuje. I gdyby Mitch choć w połowie dorównywał swemu ojcu, jego firma nie traciłaby klientów. Jednak tylko uśmiechnęła się. Wszystko, byle tylko nie przestał gadać. – Czy Mandy dzwoniła do ciebie albo wysłała SMS-a? Czy wczoraj skontaktowała się z tobą w jakikolwiek sposób? Po tym, jak… jak widziałeś ją ostatni raz? Potrząsnął głową. – Nie. Nie należymy do małżonków, którzy meldują się co pięć minut z zapewnieniem: „Kocham cię”. Dobrze to zapamiętam, pomyślała Emily. – Słuchajcie, zamierzacie znaleźć moją żonę, ale wyczuwam, że nie bardzo mnie lubicie. Nie obchodzi mnie to. Nie musicie mnie lubić, żeby ją odnaleźć, prawda? – Ma pan rację. Nie musimy pana lubić – odpowiedział cicho Jason. Emily zerknęła na niego. Pozwoliła sobie na lekki uśmiech. – Lecz owszem, znajdziemy ją. – Dobrze. A teraz, jeśli mam podpisać jakieś papiery, zgłoszenie o zaginięciu lub coś takiego, zróbmy to. Sporządziłem listę jej przyjaciół. Proszę. Popchnął kartkę w stronę Emily. Lista zawierała nazwiska koleżanek i przyjaciół rodziny. Znała wiele z nich. Trzy należały do pracownic urzędu miasta. – Jeśli coś znajdziecie, dzwońcie do Darli. Wie, gdzie mnie szukać. Kiedy przeszli obok posępnej Darli, Emily zwróciła się do Jasona i bardzo cicho wyraziła to, o czym myśleli oboje: – Facet jest naprawdę załamany zniknięciem żony, prawda? – Tak, wręcz wypłakuje sobie oczy. ===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

ROZDZIAŁ 3 Dwupasmowa szosa wiodąca z miasteczka do Spokane była przyprószona szarym śniegiem przypominającym beton swoją fakturą, barwą, a przy dostatecznie silnym nocnym mrozie również siłą uderzenia. Gloria opublikowała komunikat informujący, że zaginęła młoda ciężarna kobieta z Cherrystone. Zamieściła go już miejscowa gazeta, nadała go również rozgłośnia radiowa w Spokane, zatrudniająca dość bystrego dziennikarza współpracującego z policją. Emily Kenyon oznajmiła swojemu zastępcy, że chce sprawdzić sklepy, w których – jak zeznał Mitch Crawford – bywała jego żona. Chciała znowu wziąć udział w działaniach przypominających prawdziwe dochodzenie. – Od miesięcy siedzę za biurkiem lub bankietowym stołem – oświadczyła. – Chciałabym znowu pobawić się gliniarską robotą, dopóki jeszcze pamiętam, jak to się robi. Tymczasem ty broń fortu i zacznij sprawdzać, dokąd jeszcze Mandy mogła się udać. Spotkaj się też z jej sąsiadami. Jason bynajmniej nie czuł się rozczarowany. Po pracy mógł spodziewać się domowego obiadu i był przekonany, że Mandy Crawford wkurzyła się na męża, ale znajdzie się, nim dzień dobiegnie końca. – Rozumiem – odparł. – Ten facet to dupek. Jeśli swoją żonę traktuje tak samo jak sekretarkę w firmie, to na jej miejscu też bym od niego odszedł. Nieważne w ciąży czy nie. Emily ruszyła do drzwi. – Będziemy w kontakcie. Przejadę się do Spokane i sprawdzę, czy ktoś ją tam wczoraj widział. Ekspedientka za ladą sklepu Chelsea’s Natural Baby prawdopodobnie od pięciu lat nie miała okazji zjeść całego posiłku. Jej wychudzone oblicze tworzyło ostry kontrast z uroczymi zdjęciami różanolicych niemowląt i ich uduchowionych matek w ciuchach od projektantów mody, wywieszonymi wzdłuż całej tylnej ściany butiku. Miała czarne włosy sczesane do tyłu i spięte niesamowicie wielkim szylkretowym klipsem. Jej blada skóra przybrała niemal kredowy odcień. Natomiast paznokcie umalowała na krwistą czerwień. Kiedy Emily zbliżyła się, sprzedawczyni z trzaskiem zamknęła klapkę telefonu komórkowego. – Mam na imię Caprice. Czy kupuje pani wyprawkę dla wnuka? Emily potrząsnęła głową, zastanawiając się, czy tak kiepsko wygląda. Na pewno nie aż tak źle. – Jestem Emily Kenyon, szeryf z Cherrystone. Dziękuję, nie zostałam jeszcze babcią. Przyjechałam tu służbowo. Caprice miała małe, ptasie oczy, które starała się optycznie powiększyć śmiałymi pociągnięciami kredki. Zerknęła na Emily, po czym zlustrowała jakąś nastolatkę wchodzącą przez główne drzwi galerii. Ściągnęła wargi. – Przepraszam. W czym mogę pomóc, pani szeryf? Emily wyjęła ze swojej legitymacji służbowej, wydanej przez organa bezpieczeństwa hrabstwa, zdjęcie zaginionej. Mandy miała na nim trochę dłuższe włosy i była nieco szczuplejsza na twarzy niż wtedy, gdy widziano ją po raz ostatni. Caprice spojrzała na zdjęcie. Szybko rozpoznała przedstawioną na nim osobę. – Teraz jest trochę tęższa. Tak, robi tu zakupy. To dobra klientka, o jej guście nie ma co mówić, ale na kartach kredytowych ma duży limit. Nazywa się Amanda Crawford. Caprice obraźliwie wyraziła się o Mandy, ale przynajmniej miała dobrą pamięć. – Dziękuję. Kiedy ostatnio ją pani widziała? – Jakiś czas temu. Nie było jej od paru tygodni. Mogę sprawdzić w rejestrach, jeśli zechce pani chwilę zaczekać. Jestem kierowniczką tego sklepu.