uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Gregg Olsen - Szosta ofiara.

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Gregg Olsen - Szosta ofiara..pdf

uzavrano EBooki G Gregg Olsen
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 103 osób, 91 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 414 stron)

===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

Dla Rity Ticen Burns ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

PROLOG Dokładna data i czas nieznane Gdzieś na peryferiach stanu Waszyngton Cicho, suko! – rozkazał. – Masz być grzeczną dziewczynką i robić, co ci każę. Słowa docierały do niej wraz z zapachem potu i oleju samochodowego. Wypowiadane z dziwnie spokojną, niemal kojącą intonacją. Młoda kobieta była przerażona. Jej ciało, jej jestestwo, cofało się przed jego obecnością. – Nie! – prosiła drżącymi ustami. – Grzeczna dziewczynka – powtórzył. Po jej policzkach spływały łzy. Usta wypełniał metaliczny posmak, jak od garści drobniaków, wiedziała jednak, że to krew. Wypływała z miejsca, w które ją uderzył. Błagania o pomoc wybrzmiewały teraz wyłącznie w jej głowie. Boże, ratuj! Żadnej reakcji. Tylko pogłębiający się mrok. Zaciągnięta zasłona. Zaćmienie księżyca. A potem kompletnie nic. To działo się już wcześniej. Nie potrafiła określić, kiedy dokładnie. Wspomnienia przypominały rozbitą mozaikę. Powracały pojedyncze, niepowiązane ze sobą obrazy. Nie przypominały wcale spójnego filmu, który – jak sobie wyobrażała aż do teraz – widzą ludzie w ostatnich chwilach życia. Zakończenie nauki w szkole średniej. Butelka taniego wina, kupowana wraz z najlepszą przyjaciółką Danitą w minidelikatesach przy hali Tacoma Dome, w której odbywały się uroczystości, wypita w starym samochodzie koleżanki. Wydawało się jej wtedy, że są prawdziwymi twardzielkami. Właściwie był to jedyny akt nieposłuszeństwa, jakiego dopuściła się w dzieciństwie

wypełnionym pomocą przy wychowywaniu młodszego rodzeństwa, solidną nauką i pracą na część etatu, którą udawało jej się wciskać między domowe obowiązki. Czym sobie na to zasłużyłam?, pytała samą siebie w krótkim przebłysku świadomości. W jej umyśle pojawiło się wspomnienie z dnia, w którym matka usadziła ją, jej brata i siostrę na starej kanapie ustawionej naprzeciwko starocia służącego w ich domu za telewizor. Wyłączyła serial i przygryzła wargę, tłumiąc łzy. Dzieciaki były zbyt młode, ale ona od razu domyśliła się, czemu ma służyć to rodzinne zebranie. – Wasz tata i ja… Wspomnienie zagłuszył kolejny obraz – kradzieży w supermarkecie garści żelków na wagę, gdy miała zaledwie siedem lat. Nigdy o tym nikomu nie mówiła, ale do tej pory na widok galaretowatych słodyczy ogarniało ją poczucie winy. Potem nie ukradła już niczego, nie złamała prawa w żaden sposób. Pewnego razu, gdy zatrzymał ją radiowóz, rozpłakała się, przekonana, że jechała za szybko i dostanie mandat. Tymczasem życzliwy policjant z wielkimi wąsiskami stwierdził tylko, że nie świeci jedna z tylnych lamp, i uśmiechnąwszy się serdecznie, odesłał ją na najbliższą stację benzynową po nową żarówkę. – Musisz ją zmienić dla własnego bezpieczeństwa – powiedział. – Sam mam córkę i nie chciałbym, żeby jeździła bez świateł. Niektóre myśli materializowały się w jej głowie jak na polecenie jakiejś boskiej siły. Przypominały, że nie wolno kraść, że rodzice nie zawsze zostają razem na całe życie, że na świecie są również dobrzy ludzie… Inne wydawały się bardziej chaotyczne. Widziała rzeczy i obrazy, które nigdy nie były ważne. Tydzień temu zgubiła kluczyki od samochodu. Jako czterolatka zwymiotowała na karuzeli. Nie cierpiała ravioli z puszki. Pamiętała klapsa, którego dostała od ciotki, gdy powiedziała jej o tym przy kolacji.

Zamykanie oczu nie zmieniało niczego. Stop-klatki z przeszłości bombardowały bezlitośnie. Przestań!, nakazała sobie surowo. Myśl. Myśl! Nie chcesz umierać. Nie tutaj, nie w tym miejscu. Mężczyzna po drugiej stronie rozdzielającej ich ściany, wsparty o futrynę, również oddawał się wspomnieniom. Jednostajny pomruk zamrażarki w starej maszynie do lodu uspokajał go, zupełnie jak pobyt w jednym z tych tanich moteli, w których instalowano urządzenia wprawiające łóżko w miarowe drgania. Wrzuć ćwierćdolarówkę i oddaj się kojącemu masażowi. Poczuj się dobrze. Przypomniał sobie, jak błagała go o litość. – Nie rób tego. Nie chcesz tego zrobić! Tyle że on chciał. Bardzo. Bardziej niż bardzo. A potem już wszystko kręciło się wokół zabijania. Nawet podczas oglądania telewizji, gdy film przerywała reklama chipsów, parafrazował w głowie znane hasło: „Nikt nie może zabić tylko jednej”1. Ukryta w mroku młoda kobieta powoli odzyskiwała siły. Próbowała zebrać myśli. Czuła, jak coś obok jej małego więzienia cicho mruczy i drży. Leżała na brzuchu. Jej ręce były skrępowane taśmą, nogi również. Uświadomiła sobie, że dyszy głośno i szybko, ze strachu, i nakazała sobie w myślach, by zwolnić oddech. Nie chciała zemdleć jak przedtem. Przypomniała sobie, jak przytrzymując od tyłu, objął ją ręką. Trzymał w dłoni rzecz, która wyglądała jak brudna bawełniana koszulka. W tamtej chwili zrozumiała, że prawdopodobnie zbliża się koniec. Złapał ją za szyję i przycisnął śmierdzącą tkaninę do jej ust i nosa. Tequila? Płyn do czyszczenia? Aceton? Czuła, że ogarnia ją słabość podobna do tej, jaką wywołuje nadmiar alkoholu i brak snu. Jej nogi ugięły się, nieposłuszne rozkazom. Świat tracił ostrość i kolory. Nie słyszała jego oddechu, choć czuła wyraźnie

na karku jego ciepło. Nie chcę umierać. Dlaczego mi to robisz? Kim… Czym jesteś? Oczywiście z jej opuchniętych i zakrwawionych ust nie wydobyły się żadne słowa; wewnętrzny monolog wykrzykiwały przerażone oczy. Upadała. Światło gasło. Pomocy! Proszę. Niech ktoś mi pomoże! Potem nicość. W ostatnim przebłysku świadomości sformułowała najbardziej mroczną myśl, jaka kiedykolwiek przyszła jej do głowy. Mam nadzieję, że to tylko gwałt. Tak, tylko gwałt. Choć zapadała się w niebyt, zdawała sobie sprawę z absurdalności własnych oczekiwań. Miała przyjaciółkę, która kiedyś została zgwałcona na parkingu. Nie było to nic przyjemnego, ale w tym momencie nie można było liczyć na więcej. Chciała żyć. 1 Ang. Nobody can eat just one – kultowy slogan reklamowy, sugerujący, że jedzenie chipsów wciąga. W wolnym przekładzie: „Nikt nie zatrzyma się po jednym” (przyp. tłum.). ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

CZĘŚĆ I Celesta Robienie tego, co robię, jest wystarczająco trudne… Znalezienie odpowiedniej dziewczyny, takiej, która zna swoje miejsce, graniczy w tych czasach z niemożliwością. (z e-maila znalezionego w komputerze podejrzanego) ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

ROZDZIAŁ 1 29 marca, 8 rano Okolice Sunnyslope, na zachód od Port Orchard, stan Waszyngton Wczesne poranki w lasach hrabstwa Kitsap w stanie Waszyngton zawsze bywały chłodne, bez względu na porę roku. A to zajęcie wymagało ciepłego ubrania i odpowiednich narzędzi. Najsprytniejsi i najlepiej przygotowani zbieracze leśnego runa zaczynali dzień pracy w podkoszulku, koszuli, swetrze albo dresowej bluzie i kurtce. Niezbędne były też rękawice. W niektóre wszywano od razu małe haczykowate ostrze, które ułatwiało ścinanie roślin o miękkich łodygach, takich jak paprocie. Ostry nóż czy porządny sekator ułatwiał pracę przy zdrewniałych łodygach czernicy czy golterii, a w okresie Bożego Narodzenia – przy gałęziach jodły i cedru. Gdy robiło się cieplej, zbieracze zrzucali kolejne warstwy ubrań. Pracowali naprawdę ciężko. Ale jeśli ktoś chciał przyzwoicie zarobić, musiał uwijać się z cięciem, układaniem, wiązaniem i pakowaniem do worków na śmieci. Oczywiście w tym przypadku zamiast śmieci do worków upychano cenny towar. Zbieracze często zostawiali po sobie znaki świadczące, że byli już w danym obszarze – torebki po chipsach (z hiszpańskimi napisami), niekiedy rozdarte rękawice czy zniszczone buty. Czasami nie zostawiali niczego. W niedzielny poranek, tuż przed świtem, Celesta Delgado – wraz ze swoim chłopakiem Tuliem Peną oraz dwoma jego młodszymi braćmi, Leonem i Reno – opuściła wynajmowaną na spółkę przyczepę kempingową w Kitsap West, kempingu położonym tuż przy granicy miasta Port Orchard. Tulio, który zasiadł za kierownicą ich srebrnozielonej furgonetki chevrolet astro z 1987 roku, jechał na północny wschód, w stronę należącej do państwa działki niedaleko Sunnyslope, gdzie można było

legalnie zbierać leśne runo. Celesta i Tulio pracowali również w meksykańskiej restauracji w Bremerton, ale ponieważ dziś była niedziela, mieli dość czasu, by zarobić dodatkowe sześćdziesiąt dolców na głowę dzięki wyprawie do lasu. Z furgonetki usunięto środkowe fotele, mieli więc gdzie schować zebrane rośliny, a potem przewieźć je do szopy albo bezpośrednio do skupu przy drodze do Belfair. Młodsi bracia Tulia siedzieli z tyłu, wśród zapasów i przenośnej lodówki z lunchem. Celesta, mierząca zaledwie sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, była drobną kobietą o mocno zarysowanych kościach policzkowych i falujących czarnych włosach, które rozczesywała na boki i spinała tylko podczas pracy w restauracji, bo wymagały tego przepisy. Uwielbiała Tulia i tolerowała jego rodzeństwo. Oboje często przekomarzali się w sposób typowy dla ludzi, którzy się kochają, a zarazem nieco irytują. – Hej, chłopcy, jesteście patentowanymi leniami! Pomoglibyście bratu naprawić samochód! – Celesta, czeszesz te włosy dłużej niż Shakira! Tulio miał dwadzieścia siedem lat, o pięć więcej od miłości swojego życia. Był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu, o wyraźnie zarysowanej muskulaturze, co sugerowało raczej, że pracuje nad sylwetką na siłowni, niż zarabia na życie pracą fizyczną. Oczywiście w tym wypadku pozory myliły. Zaparkował furgonetkę przy wąskiej ścieżce prowadzącej do lasu, obok wejścia na obszar zarządzany przez Departament Zasobów Naturalnych Stanu Waszyngton, oczyszczonego przez drwali w latach siedemdziesiątych. Wyrosła od tego czasu roślinność zapewniała idealne warunki dla rozwoju listowia, porostów i mchów, służących do ozdabiania wszelkiego rodzaju bukietów. Każdy, kto kiedykolwiek kupował kwiaty, trzymał w rękach lśniące zielone liście, podkreślające barwy gerber, tulipanów, ostróżek i innych piękności. Dodatki będące owocem starań ludzi przeczesujących lasy Waszyngtonu i Oregonu.

Cała czwórka włożyła buty na grubych gumowych podeszwach i wyjęła z furgonetki narzędzia, gumki do wiązania i foliowe worki. Później każdy przypiął do kurtki pozwolenie wydane przez straż leśną. Ruszyli w drogę. Z oddali dochodziły głosy wietnamskich zbieraczy, udali się zatem w kierunku przeciwnym, wzdłuż strumienia prowadzącego ku wąskiej dolinie. Z kopczyków gęstej zieleni wystawały grube pnie, pozostałość po drzewach, które dawno już zamieniono w domy, szopy i płoty. Do tej pory nie odwiedzano tego zakątka zbyt często, co oczywiście cieszyło Tulia i jego towarzyszy; coraz trudniej przychodziło mu znalezienie godnego zainteresowania miejsca, które nie byłoby oddalone od skraju lasu o kilka godzin marszu. Strażnicy zapewniali go wcześniej, że można się tutaj spodziewać dobrych zbiorów, a Tulio cenił sobie zarówno ich rady, jak i pozwolenie na pracę. Zawsze kierował się w robocie rozsądkiem, w odróżnieniu od niektórych prostaków, którzy ogołacali ze wszystkiego, co cenne, całe połacie lasu. On postrzegał runo jako źródło odnawialne, to jest takie, które regularnie wypełnia luki w jego nazbyt często pustym portfelu. – Nie wycinajcie całego mchu – poinstruował braci. – Bo później nie będzie tu po co wracać. – Si! – odparli chórem Leon i Reno, spoglądając wymownie na Celestę. Dziewczyna wzruszyła ramionami z nieśmiałym uśmiechem. To właśnie ona podczas ostatniej wyprawy zebrała zbyt wiele mchu z pnia wielkiego klonu. Gdy rozeszli się po dolinie, by ciąć i zbierać, tu i ówdzie nad ziemią unosiły się jeszcze kłęby mgły. Natychmiast zabrali się do dzieła. Celesta pracowała najwolniej, wyszukiwała bowiem rośliny najwyższej jakości, bez otworów wygryzionych przez robaki, bez naderwanych krawędzi. Zrywała wyłącznie piękne i lśniące liście, nierzadko mylone z cytrynowymi przez tych, którzy nie mieli pojęcia o botanice i szukali w bukietach elementów bardziej egzotycznych niż rośliny z wilgotnych lasów

północno-zachodniego wybrzeża. Zebrawszy większą porcję, Celesta układała je w płaski pęczek, a potem chowała do worka. Poranek zamienił się w przedpołudnie. Czwórka zbieraczy zdążyła już trzykrotnie obrócić ze zdobyczą do furgonetki i z powrotem. Żadne z nich nie dostrzegło Wietnamczyków, których głosy powitały ich tuż po przyjeździe. Leon i Reno słyszeli jedynie trzask zamykanych drzwiczek samochodu, i doszli do wniosku, że konkurencja opuściła las. Około drugiej po południu Celesta uznała, że musi skorzystać z toalety. Nie cierpiała kucać ukradkiem między drzewami. Powiedziała Tuliowi, że idzie w kierunku auta, bo po drodze widziała resztki jakiejś szopy, która mogłaby posłużyć za ubikację. – W porządku. – Skinął głową. – Jeszcze dwie rundy i na dziś koniec. – To dobrze. Już jestem zmęczona. Celesta zarzuciła na ramię zebrane przed chwilą rośliny i ruszyła w drogę powrotną dokładnie tą samą ścieżką, którą przyszła. Nawet w samym środku słonecznego letniego dnia, gdy błękit nieba zakłócają jedynie ślady pozostawione przed odrzutowce, lasy hrabstwa Kitsap zawsze tkwią pogrążone w ciemnościach. Minęło już ponad osiemdziesiąt lat, odkąd pojawili się tutaj pierwsi drwale i zaczęli zamieniać bogactwa przyrody na brzęczącą monetę. Teraz ich miejsce zajęli deweloperzy, szukający terenów pod nowe domy i osiedla, a mimo to ogromne połacie lasu broniły się przed ludzką zachłannością. Cicho. Ciemno. Pusto. Las oddychał ukradkiem w półmroku, w którym kryły się zarówno zwierzęta, jak i sterty śmieci, podrzucane przez pozbawionych skrupułów ludzi. W niektórych miejscach ziemia była tak wilgotna, że wystarczyło zejść ze ścieżki, by natychmiast przemoczyć buty czy nawet zgubić je w lepkim błocku. Miejsce było pełne mrocznych sekretów. Może właśnie dlatego czuję się w nim tak dobrze, pomyślał. Zauważył zbieraczy

już kilka tygodni wcześniej, gdy wybrał się na łowy, czując, że musi coś zrobić. Stare, wyładowane po brzegi auta parkowały na skraju drogi, tuż przy rowie. Wysiadali z nich roześmiani, rozgadani ludzie, zachowujący się tak, jakby przyjechali tu na zabawę, a nie do pracy. Przyjrzał się uważnie kobietom. W większości były niskie i drobne. Dobrze. Prawie wszystkie szczupłe, dość ładne i młode. Też dobrze. Niektóre nie znały angielskiego. A przynajmniej nie na tyle, by posługiwać się nim swobodnie. To mogło oznaczać, że przebywają w Stanach nielegalnie. Doskonale. Nikt nie będzie się przejmował, gdy jedna z nich zniknie. Kilka dni później powrócił w miejsce, w którym pojawiali się tamci. Z bezpiecznej odległości obserwował, jak furgonetkę opuszcza ładna ciemnowłosa dziewczyna w towarzystwie trzech młodych mężczyzn. Wyzwanie. To też lubił. Później, gdy jej ciało opadło bezwładnie w jego ramiona, uśmiechnął się do siebie. Grzeczna dziewczynka, pomyślał. Oddaj mi się cała. Minęło ponad pół godziny, zanim Tulio zaczął się zastanawiać, dlaczego Celesta nie wraca. Zrobiło się ciepło, więc rozebrał się do podkoszulka. Przywołał braci, którzy złożyli na stertę imponujący dorobek kilkugodzinnej pracy. – Pewnie czeka przy samochodzie… – powiedział. Zanim dotarli do furgonetki, minęła kolejna godzina.

– Celesta? Cisza. Tulio położył na ziemi worek i otworzył drzwiczki. – Gdzie jesteś? Leon, najmłodszy z braci, podbiegł, wymachując należącymi do Celesty rękawicami i nożem. Różowym lakierem do paznokci wymalowała na nich swoje inicjały i maleńką stokrotkę. – Patrzcie, co tam znalazłem. – Wskazał na wysypany żwirem placyk przy wejściu do lasu. Tulio wziął rękawice i spojrzał w zatroskane oczy brata. – Jak to możliwe? To nie ma sensu. Coś musiało się stać… Celeście musiało stać się coś złego. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

ROZDZIAŁ 2 30 marca, 10 rano South Colby, stan Waszyngton No, to dopiero musi pięknie wyglądać!, pomyślała. Detektyw Kendall Stark siedziała w swoim białym SUV-ie marki Ford na szkolnym parkingu i szukała w torebce wykałaczki. Nic. Zajrzała do schowka. Też nic. Ziarenko sezamu z porannej bułki utknęło między jej przednimi zębami. Zdesperowana, użyła w końcu jednej z wizytówek. Kartonik, choć wykonany z marnego papieru, spełnił swoją rolę. Misja wykonana. Pani detektyw ustawiła ponownie wsteczne lusterko, wysiadła z auta i ruszyła w stronę głównego wejścia szkoły podstawowej South Colby. W holu przywitała się z Mattie Jonas, szkolną sekretarką, która wręczyła jej obsadzoną na podkładce kartę wejść. „Wiosenna wywiadówka syna”, napisała Kendall w rubryce zatytułowanej „Powód wizyty”. Mattie skinęła głową. – Znasz reguły. Strefa wolna od broni. Żadnych wyjątków, nawet dla dzielnych stróżów prawa hrabstwa Kitsap. Przejętej spotkaniem Kendall zupełnie wyleciało z głowy, by schować glocka w samochodowym sejfie, czego wymagała procedura. Teraz posłusznie sięgnęła po pistolet, wyjęła z niego magazynek, zabezpieczyła broń. Włożyła wszystko do metalowej skrzynki, którą podała jej sekretarka. – To nic osobistego – dodała Mattie, zamykając skrzynkę kluczem, który nosiła na łańcuszku opinającym jej szczupły nadgarstek. – Wiadomo przecież, że ty i inni gliniarze nie zrobicie niczego złego, ale przepisy to przepisy. – Jasne – skinęła głową Kendall. – Jak tam twoja mama?

Policjantka westchnęła ciężko. – Raz lepiej, raz gorzej. Ostatnio raczej gorzej, niestety. Mattie nie wypytywała o szczegóły, a Kendall nie miała ochoty o nich mówić. Słyszała to pytanie co najmniej raz dziennie. Większość ludzi w miasteczku znała jej matkę. Port Orchard było na tyle małe, że chcąc nie chcąc spotykała co chwila kogoś zainteresowanego tematem. Przed laty Mattie pomagała matce Kendall w prowadzeniu zajęć. Rudowłosa Bettina Maguire była ulubienicą wszystkich, którzy znali ją kiedykolwiek. Traktowała podopiecznych z żarliwością kaznodziei i autoironicznym humorem, który sprawiał, że w porównaniu z nią inni nauczyciele wydawali się sztywni i nieprzystępni. Kendall podeszła do znajomych drzwi pracowni numer osiemnaście, przekręciła gałkę i z bijącym sercem weszła do środka. Klasę Lori Bertram wypełniały różnego rodzaju wycinanki i konstrukcje z papieru oraz zapachy rzeczy, dla których żyją siedmiolatki: kleju, kwaśnych zielonych cukierków jabłkowych, świnek morskich. Choć Lori Bertram pracowała w South Colby od sześciu lat, wciąż zachowała entuzjazm świeżo upieczonego nauczyciela. Była brunetką o ostrych rysach i nosie pokrytym piegami. Bransoletka z breloczkami wszystkich pięćdziesięciu stanów, której używała jako pomocy naukowej, brzęczała głośno za każdym razem, gdy Lori poruszała ręką. – Dzień dobry, pani Stark – powiedziała, wskazując na jedno z rozczulająco małych krzeseł. Za pozbawionymi ramek okularami skrzyły się zielone oczy. Kendall Stark przyszła tu w sprawie syna, Cody’ego, autystycznego chłopca, którego nie dawało się nie kochać, choć wychowanie go nie przychodziło łatwo. Miał jasne włosy i niebieskie oczy matki. Jego głowa wyglądała jak mała dynia, doskonale kształtna i okrągła. Fotografie ukazywały wcielony ideał

dziecięcej urody. Cherubinek. Dzidziuś z etykiet Gerbera. Dziecko, o jakim marzą wszystkie młode kobiety, oczami wyobraźni widząc je w najlepszych przedszkolach i szkołach. I na takie się zapowiadało, dopóki lekarze nie zdiagnozowali po raz pierwszy możliwego „opóźnienia w rozwoju”. Na tym nie koniec – gdy Cody miał dwa lata, stwierdzono autyzm. To rozpoznanie było jak torpeda, która uderzyła we wszystkie związane z synem plany i marzenia Kendall. Oczywiście nie umniejszyło to jej miłości, ale nie mogła uwolnić się od myśli, że jej dziecko w pewnym sensie urodziło się, by cierpieć. Doprowadzało ją to do rozpaczy. Ludziom z zewnątrz wydawało się, że Steven Stark potrzebował jeszcze więcej czasu niż ona, by pogodzić się z myślą, że ich syn jest „inny”. Jako specjalista od sprzedaży reklam w wychodzącym w Seattle czasopiśmie łowieckim i wędkarskim, uchodził za nieustraszonego sportowca i miłośnika wyzwań. Snowboarding, skoki na bungee, szybkie samochody. Pociągało go wszystko, co budziło dreszczyk emocji. Zakładał, że jako ojciec będzie mógł na nowo cieszyć się rzeczami, których nie wypada robić dojrzałemu mężczyźnie. On również kochał swoje dziecko, lecz okrucieństwo autyzmu otworzyło prawdziwą przepaść między ojcem a synem. Wydawało się, że Cody rzadko odpłaca Stevenowi za jego miłość. A ten zdążył się już zorientować, że nie będzie grał z synem w piłkę ani w baseball. Nie będzie uczył go strzelać i jeździć z nim na polowania. – Może nie jest to syn, o jakim marzyłeś – powiedziała Kendall, gdy wracali do domu po jednej z pierwszych wizyt u specjalisty. – Ale z czasem się do niego przekonasz. Kiedyś spełni się wszystko, na co liczyłeś. Steven robił dobrą minę do złej gry. – Na pewno masz rację, kochanie. – Bóg dał nam wyjątkowe dziecko, bo jesteśmy dla niego odpowiednimi rodzicami. – Wiem – odparł Steven tonem smutniejszym, niż zamierzał.

Później, gdy wspominała tę rozmowę, nie potrafiła sobie przypomnieć, która kwestia była czyja. Kendall Stark wiedziała, że Lori Bertram powie jej dokładnie to, co zamierza powiedzieć. Wiedziała, że tamtej zależy na dobru Cody’ego. Nauczycielka mówiła jej to wiele razy. Przygotowywała dla niego specjalne zajęcia i testy. Wraz z personelem pomocniczym poświęcała znacznie więcej czasu, niż musiała, by pomóc mu utrzymać się w tej samej klasie co inne dzieciaki, które znał z przedszkola. – Kendall… – zaczęła teraz, opuszczając nieco okulary, by spojrzeć na wydruk. – Przykro mi to mówić, ale w przypadku Cody’ego sprawy nie układają się tak, jak wszyscy liczyliśmy. Jej słowa nie były zaskoczeniem. Lori Bertram wysłała wcześniej kilka pism na domowy adres Kendall, podobnie jak nauczycielka zajmująca się szkolnictwem specjalnym, pani Dawson. Obie twierdziły zgodnie, że Cody nie nadaje się do zwyczajnej szkoły. – Jego potrzeby i wymagania są zbyt duże jak na możliwości standardowej placówki – powiedziała nauczycielka. Jako detektyw Kendall wiedziała, jakie pytania zadawać, by osiągnąć zamierzony rezultat. Lecz tym razem była bezsilna. – Mogę znaleźć jeszcze kogoś do pomocy… – zaproponowała. – Innego specjalistę. Lori Bertram odwróciła wzrok. Sytuacja była krępująca dla nich obu. – Już pani to zrobiła. Wykonała pani ogromną pracę. Wiem, że bez względu na to, co pani dla niego wybierze, wybierze pani dobrze. Ale prawda jest taka, że jego obecność w klasie zakłóca proces edukacyjny. Kendall zastanowiła się, czy nie powinna walczyć. Chciała powiedzieć, że najlepsze dla Cody’ego będzie pozostanie z innymi dziećmi, powstrzymała się jednak. Ostrzeżeń było wystarczająco

dużo. – Przekazałam informację o Codym do Inverness – kontynuowała nauczycielka. – Może znajdą dla niego miejsce jesienią. – Rozumiem – odparła Kendall. Nie potrafiła zdobyć się na nic więcej. Słowa Lori Bertram miały być pocieszeniem, a sprawiły jej ból. Opinie o znajdującej się w Bremerton szkole Inverness były skrajnie różne. Niektóre dzieciaki mieszkały w internacie, co Kendall uważała za rozwiązanie na równi z zakładem dla niepełnosprawnych umysłowo. Sama szkoła jednak, zdaniem specjalistów, uchodziła za całkiem dobrą placówkę. Prawdopodobnie było to najlepsze miejsce dla Cody’ego w całym hrabstwie Kitsap. Jedyne. – Mogę go zobaczyć przed wyjściem? – zapytała. Lori Bertram skinęła głową. – Jest teraz na zajęciach z muzyki. Proszę za mną. Obie kobiety przeszły po wypolerowanej podłodze korytarza do małej sali wypełnionej dziecięcymi głosikami, które śpiewały piosenkę o białym delfinie. Milczał tylko jeden chłopczyk; wydawało się, że nie ma pojęcia, co dzieje się wokół. Jednak – jak włączone znienacka urządzenie – na widok matki ruszył biegiem do drzwi, omal nie przewracając po drodze koleżanki z klasy. – Mama! Kendall chwyciła go w ramiona. Uściskała mocno i pocałowała w czubek pięknej jasnowłosej głowy. – Przyszłam, żeby porozmawiać z twoją panią nauczycielką – powiedziała. Cmoknęła Cody’ego jeszcze raz w czoło i zapewniła, że zobaczą się w domu po lekcjach.

– Kocham cię! – oznajmił chłopiec. Nie należał do dzieci gadatliwych. Jak łatwo się domyślić, jego słowa ugodziły Kendall prosto w serce. – Ja też cię kocham, Cody. Z pistoletem zapiętym ponownie w kaburze, Kendall wróciła do samochodu przytłoczona myślami o trudnej przyszłości chłopca. Steven był w domu, spał; wrócił właśnie z trzydniowej podróży do Louisville. Pod powiekami poczuła łzy, ale nie pozwoliła, by wypłynęły. Łzy nad Codym. Wiedziała, że będzie załamany, gdy dowie się, że musi opuścić dzieci, wśród których wychowywał się do tej pory. Do pewnego stopnia zdawał sobie sprawę, że jest inny niż jego przyjaciele, Tristan i Adam. Kendall dostrzegała frustrację synka, gdy ten próbował swych sił w grach komputerowych. Gdy zauważał, że inni potrafią czytać, że poruszają się zwinniej na drabinkach w szkolnej sali gimnastycznej. Kendall i Steven obiecali sobie, że będą wychowywać dziecko tak, by świadome swej odmienności mimo wszystko wiedziało, że ma przed sobą wspaniałą i obiecującą przyszłość. A jednocześnie wiedzieli, że kiedyś może nadejść dla malca dzień prawdy. Który zmaterializował się w rozmowie z panią Bertram. Kendall włączyła komórkę. Wcześniej dzwonił do niej Josh Anderson, jeden z pozostałych dziewięciu pracowników biura szeryfa w Kitsap, który podobnie jak ona nosił odznakę detektywa. Zostawił na poczcie głosowej wiadomość. – Kendall, porucznik chce, żebyśmy zajęli się sprawą zaginionej zbieraczki leśnego runa. Nie pytaj mnie dlaczego. Pewnie dziewczyna wróciła do tej dziury, z której tu przyjechała. Nazywa się Celesta Delgado. Mam nadzieję, że rozmowa z nauczycielką Cody’ego poszła dobrze. Wracaj, gdy tylko będziesz mogła. Musimy brać się do roboty. Celesta Delgado ocknęła się ponownie. Zdążyła się już zorientować, że nie leży w bagażniku samochodu, jak sądziła

na początku, więc nie mogła otworzyć zamka. Tak jak zrobiła to dziewczyna w programie Today, prezentując swe uwolnienie się ze szponów niedoszłego gwałciciela. Albo zabójcy. Celesta dostrzegła cienki promień światła przenikający przez szczelinę w zaparowanej ścianie. Zaczęła się wiercić, sapać, napinać mięśnie, próbując zerwać taśmę, która krępowała jej silne ciało. Nie miała ochoty paść ofiarą gwałtu. Pragnęła uciec z tego miejsca. Zebrała wszystkie siły i zdołała przetoczyć się na bok, wciąż z rękami skrępowanymi z tyłu. Gdy jej ramiona przeniknął okropny, trudny do zniesienia ból, chciała krzyknąć. Ale nie mogła. Jej usta były zaklejone. Spojrzała ponownie na promień światła. Teraz widziała go wyraźniej, obojgiem oczu. Gdybyż tylko mogła krzyknąć. Celesta nigdy nie przypuszczała, że umrze w ten sposób. Tak, właśnie umrze. Tu nie chodziło o gwałt. Była tego pewna. Po jej brudnych policzkach spłynęły dwie ciężkie łzy. Trzeba wziąć się w garść i uciec!, pomyślała. Drzwi otworzyły się nagle, do wnętrza wpłynął oślepiający blask. Zbliżyła się jakaś niewyraźna postać. Celesta przywarła mocniej do ściany; paznokcie wbiły się w plecy. Próbowała odsunąć się od nadchodzącego mężczyzny. Nie miała dokąd uciec. – Boże, proszę! – wyszeptała bezgłośnie. – Nie słyszysz mnie? ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=

ROZDZIAŁ 3 30 marca, 11 rano Port Orchard Wszystkie urzędy związane z wymiarem sprawiedliwości hrabstwa Kitsap mieszczą się w budynkach położonych na zboczu wzgórza w Port Orchard. Roztacza się stąd widok na zatokę Sinclair, szarozielony pas wody, który rozdyma się i kurczy w rytm pływów, niczym płuca dotkniętego rozedmą pacjenta. Powierzchniowy nurt pozostawia za sobą głęboką warstwę ciemnego oleju ze stoczni, która zajmuje północną część zatoki. Nocą stocznia migoce, uosabiając dziecięce wyobrażenie militarnych wakacji; lotniskowce i krążowniki skrzą się maleńkimi białymi światełkami. Biuro szeryfa hrabstwa Kitsap, sąsiadujące z więzieniem i sądem, było prawdziwym architektonicznym koszmarem. Z zewnątrz budynek wyglądał jak sterta połączonych ze sobą elementów z betonu, cegły i szkła, poprzetykana tu i ówdzie bluszczem. Wydawał się uporządkowany i schludny. Jednak w środku, za holem, który zdobiła gwiazda szeryfa ułożona z kilkudziesięciu płyt kompaktowych („Ten sam artysta robił wystrój w siedzibie Służby Połowu i Dzikiej Przyrody. Ułożył z płyt wielką rybę. Wyglądają jak najprawdziwsze łuski!”, powtarzała wszystkim recepcjonistka), a także ekspozycja skonfiskowanej broni i fajek do palenia marihuany, rozciągał się labirynt wąskich korytarzy i maleńkich biur, mogący śmiało konkurować ze słynnym domem pani Winchester w Kalifornii. Przejdź przez hol, skręć w prawo, zawróć, skręć ponownie… Na wszelki wypadek zostaw jakiś znak. Nie zapomnij o telefonie komórkowym. Wytęż uwagę. Bezładna plątanina pomieszczeń wynikała z oszczędności. Prowizorkę tworzono stopniowo, w miarę rozrastania się wiecznie niedofinansowanego hrabstwa. Gdy udało jej się znaleźć miejsce parkingowe za budowlą –

nawet nie próbowałaby tego robić, gdyby przyjechała tu z samego rana – Kendall odetchnęła z ulgą. Rozbudowane w ostatnich latach więzienie pochłonęło znaczną część placu przeznaczonego pod auta pracowników biura szeryfa. Tyle że minęła już dziesiąta, a o tej porze zawsze pojawiały się na nim luki po samochodach funkcjonariuszy, którzy udawali się na spotkania lub interwencje. Kwadrans, który upłynął od spotkania z nauczycielką, wypełniły Kendall rozmyślania, autoanaliza i bolesne westchnienia. Przypuszczała, że do pewnego stopnia jej rozterki przypominają te, z którymi zmaga się codziennie większość pracujących kobiet – „czy robię wystarczająco dużo dla mojego dziecka?”. Z tym problemem powinny były uporać się rówieśniczki mojej matki, uważała Kendall, a tymczasem sama wciąż przeżywała go na nowo. Żadna matka nie sądzi, że robi w tej kwestii zbyt wiele, a już zwłaszcza jeśli robi cokolwiek dla samej siebie. Dotyczy to również kariery zawodowej. W dodatku każdy, kto nie ma dziecka specjalnej troski, gotów jest pouczać jego rodziców, jak powinni postępować. W wieku trzydziestu jeden lat Kendall Stark miała już dziesięcioletni staż pracy. Zaczynała jako rezerwowy funkcjonariusz w Kitsap, potem przez trzy lata pracowała w policji stanowej na terenie hrabstwa. Wróciła do biura szeryfa, by żyć i pracować w społeczności, którą kochała. Sześć lat wystarczyło, by awansowała na detektywa, co w pewnym stopniu było również zasługą jej poprzedniego szefa, który starania o urząd opłacił większą liczbą stanowisk dla kobiet. Kendall była nie tylko bystrą i atrakcyjną kobietą, ale i bardzo dobrą policjantką. Idealną twarzą przyszłego biura, walczącego z wizerunkiem „kliki starych kumpli”, który dokuczał miejscowej demokratycznej władzy. Powtarzała sobie jak mantrę, że sposób awansu – przeskoczenie kilku innych kandydatów – nie miał znaczenia. Dowiodła przecież swojej wartości i zdobyła szacunek większości pracowników biura. Niemal wszystkich, z wyjątkiem grupki kobiet: dwóch z archiwum i pewnej lodowatej brunetki,

odpowiedzialnej za zaopatrzenie jednostki detektywów. Ta trójka nie miała litości. Zaledwie przed tygodniem Kendall weszła niepostrzeżenie do wspólnej kuchni, w której koleżanki właśnie prażyły popcorn, i usłyszała, że ją obgadują. – Na pewno nie stawia syna na pierwszym miejscu. Żadna kobieta nie pracowałaby tyle, gdyby jej dziecko potrzebowało szczególnej opieki. Może nie powinnam tego mówić, ale to na pewno nie świadczy o niej dobrze. Kendall udała głuchą. – Cześć, dziewczyny – przywitała się pogodnie. – Wiecie, że nie powinnyście robić popcornu, jeśli nie zamierzacie poczęstować nim wszystkich – dodała z przyklejonym do twarzy uśmiechem. – O, cześć, pani detektyw – odparła ta, która właśnie skończyła mówić. Słowo „detektyw” wypowiadała zawsze z lekkim sarkazmem. Zupełnie jakby akcentowała, że Kendall powinna siedzieć za biurkiem, a nie pracować w terenie i zajmować się najgorszymi zbrodniami, do jakich zdolni są ludzie. – To Deb – wtrąciła druga, czerwieniejąc jak piwonia. – Ja jestem na diecie, więc nawet tego nie tykam. A maślanego to już na pewno. – Wiem coś o tym – westchnęła Kendall, kupując w automacie puszkę dra peppera. Zostawiła prześladowczynie w kuchni i podążyła do swojego małego, pozbawionego okien biura najdłuższą drogą, jaką miała do wyboru. Potrzebowała czasu, by się uspokoić. By pogodzić się z okrucieństwem „wiedźm z Kitsap”, jak lubił je nazywać jej mąż. Kendall zamierzała walczyć o przyszłość Cody’ego na wszelkie możliwe sposoby, wiedziała jednak, że w życiu ukochanego siedmiolatka nie może się spodziewać magicznej odmiany. I ta świadomość doprowadzała ją do rozpaczy. Praca detektywa pomagała jej z nią walczyć, szukać pocieszenia w czymś, co

uważała za wartościowe. Oszczędzać bólu komuś innemu. A w hrabstwie Kitsap bólu nie brakowało. Od niektórych spraw nie potrafiła się uwolnić. Od niemowlęcia, które upuścił na głowę jego ojciec, robotnik ze stoczni, od małej dziewczynki, którą chciała sprzedać internetowemu zboczeńcowi jej własna matka. Od młodego mężczyzny z Seaback, przebywającego w miejscowym więzieniu tak często, że chciał pozostawić tam swoje rzeczy do kolejnej odsiadki. Tego poniedziałkowego poranka z trudem oparła się pokusie, by nie wrócić do domu i nie przekazać Stevenowi osobiście wszystkiego, co usłyszała od nauczycielki. Dopóki ich syn przez większość dnia przebywał w zwykłej szkole, pozwalali sobie na złudzenia, że kiedy dorośnie – a ich zabraknie – Cody będzie potrafił żyć jak inni. Lecz teraz nadzieja prysła. Kendall musi powiedzieć o tym Stevenowi. Musi raz jeszcze przeżyć z nim ból, którego doświadczyła przed chwilą. Zanim zamknęła za sobą drzwiczki samochodu, sięgnęła po telefon i wybrała numer męża. Nie odebrał – czego się spodziewała – zostawiła mu zatem wiadomość. – Kochanie, mam złe wieści. Będziemy musieli sprawdzić, czy w Inverness znajdzie się miejsce dla Cody’ego. Pani Bertram była bardzo miła, ale szkoła po prostu nie może mu pomóc. A przynajmniej nie tak, jak on tego potrzebuje. Nie jestem zła, tylko smutna. Do zobaczenia wieczorem. Zaczął padać deszcz. Kendall spojrzała w górę, w zasnute szarymi chmurami niebo. Była wiosna, ale pogoda zachowywała się tak – co typowe na północno-zachodnim wybrzeżu – jakby zapomniała, jaka to pora roku. Wiatr przybrał nieco na sile, strącając z kwitnących klonów pyłek, który opadał pomarańczowym obłokiem na samochody i chodniki. Po drugiej stronie parkingu, pod okapem, gdzie pracownicy służby więziennej zostawili kilka plastikowych krzeseł, przystanął