uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Gregg Olsen - Wszędzie śnieg

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Gregg Olsen - Wszędzie śnieg.pdf

uzavrano EBooki G Gregg Olsen
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 53 osób, 56 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 266 stron)

Gregg Olsen Wszędzie śnieg

Dla Susan i Michaeli

Pani Logan farmę miała I podstępem tam zwabiała Mężczyzn, których mordowała. Rzecz się działa w Oregonie I legendy krążą o niej. Pani Logan stamtąd zwiała, A my wciąż liczymy ciała: Raz, dwa, trzy, cztery... Dziecięca rymowanka z lat siedemdziesiątych XX wieku

Prolog Dziewczyna pamiętała śnieg i zło, które z nim nadeszło. Zadrżała na myśl o aksamitnym białym całunie na górskim szczycie - o kremowych zaspach wokół słupków zwieńczonych skrzynkami pocztowymi stojącymi przy wiejskiej drodze na bożonarodzeniowej pocztówce. Wielu ludziom podobne obrazki kojarzyły się z pięknem zimy i bombkami wiszącymi na oszronionych gałęziach. Ale nie jej. Nie chodziło oczywiście o śnieg. Raczej o to, z czym się kojarzył. Zawsze gdy widziała śnieg albo poczuła mroźne dotknięcie zimy, myślała o matce. Zimowy krajobraz wywoływał przyspieszone bicie serca i przywodził mroczne wspomnienie kobiety w bordowym kombinezonie i granatowej pikowanej kamizelce. Wydmuchiwana z ust para tworzyła wokół jej głowy aureolę, ale dziewczyna zdawała sobie sprawę z ironii tego obrazka. Wiedziała, że kobieta jest jej matką. Istotą pod każdym względem różniącą się od anioła. Twarz była w jej wspomnieniu niewyraźna. Dziewczyna nie pamiętała barwy oczu matki ani kształtu jej nosa, czy był prosty, czy lekko zakrzywiony jak u niej samej. Wiedziała, że obie miały ten sam kolor włosów, ale nic poza tym. Nic, czego mogła być pewna. Dzięki długim staraniom udało jej się zapomnieć, jak wyglądała jej matka. Przestała się zastanawiać, czy w wieku matki będzie ją przypominała. W jej wspomnieniu matka stała pochylona nad czymś w mroczny zimowy wieczór dawno temu. Na białym śnieżnym kocu rozkwitł róż. Co to było? Dziewczyna wytężyła wzrok, wpatrując się w przestrzeń tuż za ramieniem matki. Chciała ją szturchnąć, zwrócić jej uwagę. Dlaczego to robimy? Nie poruszyła się jednak i nie powiedziała ani słowa. A potem obraz ulotnił się niczym dym ze zdmuchniętej świecy. Dziewczyna wyrośnie na kobietę. Wyjdzie za mąż. Sama zostanie matką. I będzie wszystko w sobie dusić. Nie powie nikomu. Siłą woli wymaże z pamięci to, co się stało. Tylko ona mogła o tym opowiedzieć. Nie zamierzała jednak ryzykować. Chciała żyć z dala od śniegu, który mroził jej serce i wyciskał łzy z oczu. W jej domu nie będzie cukru pudru, białego proszku do prania ani niczego, co przypominałoby o lodowatej ciemności, którą tak mocno starała się zapomnieć. Żadnych przycisków do papieru ze szklaną bańką i sztucznym śniegiem ze sklepów z pamiątkami na lotniskach. Żadnych wypadów na narty do Vail. Niczego, co obudzi pozbawiające ją tchu wspomnienia i przypomni o tym, o czym musiała zapomnieć.

Zanim za sprawą tej historii trafiliśmy na języki, byliśmy hrabstwem słynącym z wysokiej jakości drewna i najlepszych czawyczy na całym północnym zachodzie. Nasze szkoły były dobre, a drogi bezpieczne. Ale prześladuje nas opinia, która zakłamuje to, co nosimy w sercach, i życie, jakie prowadzimy. Dla hrabstwa Spruce trwa to już zbyt długo. Pora rozstać się z tą historią raz na zawsze i skupić się na życiu. Kategorycznie sprzeciwiamy się wykupowi ziemi Loganów pod park publiczny i pomnik. Od redakcji, Drwal hrabstwa Spruce, dziesięć lat później

Księga I: Znowu razem

Rozdział 1 Słońce przecinało poszarpane grzbiety gór San Gabriel. Było ostre i jasne, jego promienie przedzierały się przez mgłę i smog z milionów samochodów, którymi miliony ludzi jechały do pracy, sunąc po rozgrzanych, lepkich szosach w dolinie Los Angeles dziewięćdziesiąt kilometrów dalej. Liliowo-różowe obłoki bugenwilli łagodziły widok ogrodzeń z drucianej siatki, które otaczały zbudowane z pustaków domy przy alei Cabrillo, najruchliwszej ulicy dojazdowej do Santa Louisy. Kiedy Hannah Griffin jechała w słoneczny sierpniowy ranek do pracy, spiker radiowy nudził o tym, że wypada właśnie rocznica rezygnacji prezydenta Nixona. Nawet o tak wczesnej porze Hannah nie była pierwszą osobą, która zatrzymała się na parkingu przy budynku sądu hrabstwa Santa Louisa, gdzie od pięciu i pół roku pracowała w laboratorium kryminalistycznym. Postawiła bordowe volvo kombi na wschód od rzędu eukaliptusów, które rosły w pasie zieleni między jezdniami. Paskudne drzewa i robią straszny bałagan, pomyślała. Ale kiedy temperatura sięgnie trzydziestu stopni Celsjusza, jak ostrzegała pogodynka, ta odrobina cienia zyska ogromne znaczenie. Hannah sięgnęła po tekturową osłonę, którą jej mąż kupił, aby zapobiec popękaniu deski rozdzielczej od gorąca. Osłona miała z jednej strony parę komiksowych okularów, a nad nimi uniesione brwi. Po drugiej stronie widniał wysoki na trzydzieści centymetrów napis: „Wypadek! Dzwoń na 911!”. Hrabstwo Santa Louisa znajdowało się o półtorej godziny jazdy na północny wschód od Los Angeles, w zupełnie innym świecie niż najczęściej naśladowane i krytykowane miasto w Kalifornii. Santa Louisa, tak hrabstwo, jak i miasteczko, od którego wzięło nazwę, była niczym innym jak tylko przypisem w geografii południowej Kalifornii. Najważniejszą gałąź gospodarki Santa Louisy stanowiło rolnictwo. Hodowane na nasiona kwiaty rosły tu, tworząc kobierce o zygzakowatym wzorze, który przydawał monotonnym krajobrazom fantazji, jakby pomalowano je kredkami w kocanki i bławatki. Tablica witająca przyjezdnych na granicy miasta życzyła im „kwitnącego zdrowia”. Mąż Hanny, Ethan, i ich córka, Amber, każdej wiosny urządzali sobie wędrówkę na pola kwiatów. Amber była podobna do ojca - tak przynajmniej uważała Hannah, gdy studiowała jej profil. Amber miała lekko zadarty nos, jak Ethan. Faliste blond włosy, jak Ethana. Kiedy Hannah mówiła mu, że ich córka jest do niego podobna, zawsze krzywił się z przesadną dezaprobatą. Hannah wiedziała jednak, że tylko udawał. W rzeczywistości był bardzo przystojny i jeśli Amber wyglądała jak on, na pewno wyrośnie na ładną kobietę. Tej wiosny, jak i w poprzednich latach, oboje na zmianę robili

zdjęcia ośmioletniej córeczce, zanurzonej po pas w żółciach i błękitach. - Obiecuję, że w tym roku robimy to po raz ostatni - skłamała Hannah, gdy skadrowała Amber do kolejnej uroczej fotografii. A potem szybko pstryknęła dwa zdjęcia. Oczywiście, zawsze będzie następny taki rok. Hannah miała stary egzemplarz magazynu „Life”, który przechowywała od lat... powód, dla którego czasopismo towarzyszyło jej przez dwa dziesięciolecia, nie był ważny, w każdym razie nie teraz. Ostatnie strony magazynu zajmowała rozkładówka ze zdjęciami dziewczynki pozującej w mundurze strażackim ojca. Buty prawie połykają jej drobne nogi, hełm zasłania niemal całą buzię. Ale w miarę upływu lat dziewczynka dorasta do munduru. Na końcu serii ładna młoda kobieta stoi obok matki i ojca, z hełmem na bakier i uśmiechem tak szerokim, że ledwo mieści się w kadrze. Hannie podobała się taka ciągłość, której zawsze pragnęła dla Amber, bo sama jej nie zaznała. Zanim wysiadła z samochodu, zerknęła w lusterko. Miała zapuchnięte powieki i przetarła je palcem. Jako trzydziestoparolatka wiedziała, że zrywanie się z łóżka po czterech godzinach snu ma swoją cenę. Ale nawet wtedy, z ciemnymi blond włosami wypłowiałymi na kalifornijskim słońcu, piegami na grzbiecie nosa i ogromnymi brązowymi oczami była ładna, nawet w kiepski dzień. Mimo wszystko, kiedy szła przez parking, podziękowała w myślach Maxowi Factorowi za kamuflaż. Przy drzwiach natknęła się na szefa laboratorium, Teda Rippertona. - Jesteś przed czasem - powiedział z papierowym kubkiem kawy w dłoni. - Nie wcześniej niż w pozostałe dni tego lata. Właściwie od początku roku - zauważyła. - Cieszę się, że też zjawiłeś się wcześniej. Dziś rano spotykam się z Joanne Garcią. - Spodziewa się ciebie? - spytał Ripp i przechylił niezdarnie kubek, by wyssać zawartość do ostatniej kropli. - Rozmawiałyśmy wczoraj wieczorem - odpowiedziała. - W każdym razie ona słuchała. - Hannah rozpakowała teczkę i rozłożyła akta Garcii. Czterdziestoczteroletni śledczy wodził rozbieganym wzrokiem dookoła jak ktoś, kto nie jest w stanie na niczym się skupić. Hannah dwukrotnie pisała skargi na jego pracę do prokuratora okręgowego, Billa Gillianda - o dwie za dużo. Obie wystosowała w ciągu pierwszych dwóch tygodni pracy. I wyszła na idiotkę. Nie znała wtedy panieńskiego nazwiska żony Teda Rippertona. Geneva Ripperton urodziła się jako Geneva Gilliand. Ripp dostał robotę po znajomości, jako członek rodziny. - Tkwię akurat po uszy w innych sprawach - oznajmił. - Chcesz, żebym pojechał z tobą do doliny Taco?

- Garcia mieszka w dolinie Los Reyes - uściśliła Hannah i nawet nie zgromiła go wzrokiem: nie dała mu tej satysfakcji. Ripp wzruszył ramionami. - I tak powinni to wszystko zrównać z ziemią. - Nie wszyscy mają takie szczęście, żeby się dobrze ożenić i dostać na tacy dobrą pracę. - Lepiej zostaw ten temat, Hanno. - Bo co? Pójdziesz na skargę? - zawiesiła głos. - Wiesz, że tylko żartuję - skłamała, gdy po raz kolejny przyglądała się zdjęciu z pierwszej strony akt. Z polaroidu patrzyła na nią mała dziewczynka. Mimi Garcia miała pięć lat i smutne orzechowe oczy. - Wyjeżdżamy o wpół do dziesiątej - oznajmiła Hannah, zdejmując kolczyk i sięgając po telefon. Zasygnalizowała w ten sposób, że Ripp powinien wyjść. Na szczęście pojął sugestię, odwrócił się i ruszył korytarzem do pokoiku, gdzie zwykle parzyli sobie kawę i jedli drugie śniadania laboranci, a także garstka urzędników sądowych, którzy nie nauczyli się jeszcze, że w zawodach prawniczych liczy się przede wszystkim to, kto z kim przestaje. Oczywiście, Rippa nic to nie obchodziło. Mógł liczyć na pracę tak długo, jak długo wyborcy nie wycofają swojego poparcia dla jego szwagra. I jak długo Geneva będzie w stanie z nim wytrzymać. Hannah wiedziała, że pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy Ripp skończy jako cieć przechadzający się po szkolnym podwórzu gdzieś w zachodniej części miasta. Może nawet trafi do doliny Los Reyes? To byłoby takie słodkie, pomyślała. Kupiła sobie puszkę dr. peppera z automatu, zły nawyk, który wszedł jej w krew, kiedy jedno ze śledztw wymagało, by przyjeżdżała do laboratorium bladym świtem, jeszcze zanim Lotta Latte przy Cabrillo otwierała okienko dla zmierzających do pracy kierowców. Obrzuciła wzrokiem tablicę informacyjną w świetlicy. Zwróciła uwagę na reklamę domków do wynajęcia nad Big Bear, ale góry budziły w niej taką odrazę, od której przebiegły ją ciarki. Ogłoszenie o kotku szukającym domu spotkało się z odzewem. Widniał na nim odręczny dopisek: „Dziękuję, Katie Marino”. Hannah uśmiechnęła się, otworzyła puszkę i podreptała z powrotem do swojego ciasnego gabinetu. Była zmordowana, ale pełna chęci do pracy. Sprawa Garcii należała do takich właśnie, nad jakimi uwielbiała się głowić. Wiedziała, że wciągnie ją niczym wir, aż wreszcie sprawiedliwości stanie się zadość. Musiała wykonać kilka telefonów i przeczytać sprawozdania - korzyści z awansu na stanowisko nadzorcze, którego tak naprawdę nie chciał nikt inny. Zanim zdążyła usiąść, na stosie nadesłanej korespondencji zauważyła nieduże pudełko. Było zaadresowane na jej nazwisko, w sposób, od którego natychmiast

przyspieszyło jej tętno. HANNAH LOGAN GRIFFIN Pilnikiem do paznokci, który wyciągnęła z szuflady biurka, rozdarła szary papier. Logan. Nikt jej tak nie nazywał. Nikt nie znał jej pod tym nazwiskiem. Ostrożnie, lecz zdecydowanie odgięła zaklejone brzegi pudełka. Odór stęchlizny i przebłysk ciemnego, prawie winnego koloru zaskoczyły ją tak mocno, że opakowanie wyślizgnęło jej się z dłoni i upadło na podłogę. Przez chwilę nie była w stanie oderwać wzroku od pudełka. Odwróciła spojrzenie tylko po to, by pospiesznie zerknąć w wąskie przeszklone okno, które biegło przez całą długość jej drzwi i dawało widok na laboratorium kryminalistyczne. Błagam, żeby nikt nie wszedł. Jednym gwałtownym ruchem obróciła fotel i podniosła szary papier, w który owinięto przesyłkę. Adres zapisano flamastrem wodoodpornym, dziwną mieszaniną liter drukowanych i kursywy. Nadawca nieznany. Po odwróceniu okazało się, że papier to po prostu torebka ze sklepu spożywczego, którą nadawca rozciął i użył jej, by opakować pudełko. Na odwrocie widniały czerwone drukowane litery Safew. Przez chwilę zastanawiała się, jak w ogóle paczka dotarła na jej biurko. Mogła w sobie kryć cokolwiek. Nawet bombę. Ale w chwili gdy zobaczyła przesyłkę, wiedziała. To nie bomba. To coś znacznie gorszego. Hannah odgarnęła z czoła niesforne kosmyki ciemnych blond włosów. W pokoju było ciepło, mimo że słyszała szum klimatyzacji w przewodach wentylacyjnych nad głową. Kiedy z jej oczu popłynęły łzy, sięgnęła po chusteczkę, wytarła delikatnie twarz, a potem popatrzyła z uwagą na chusteczkę, jakby spodziewała się widoku krwi. Stempel pocztowy wskazywał, że paczkę nadano w Los Angeles. Jezu Chryste, Los Angeles było drugim pod względem wielkości miastem w kraju. Praktycznie każdy mógł wrzucić pakunek do skrzynki i odejść do pracy, na dworzec autobusowy, na międzynarodowy port lotniczy. Poczuła gwałtownie wzbierającą w gardle żółć, zwiastun, który ostrzegał, by stłumiła odruch wymiotny i przełknęła ślinę albo poszukała jakiegoś pojemnika na śmieci. Czubkiem buta odchyliła resztę papieru skrywającego zawartość pudełka. Zrobiła to tak ostrożnie, jak kopie się zdechłego grzechotnika, dla pewności, czy jadowity gad nie stanowi już zagrożenia. Zobaczyła kawałek czarnobrązowego materiału. Żołądek zawiązał jej się w supeł. Pierwsze spostrzeżenie okazało się trafne. Dobry Jezu, słodki Jezu. Właśnie wtedy otworzyły się drzwi i do pokoju, z całym wdziękiem intruza, którym zawsze był i zawsze będzie, wparował Ted Ripperton. Miał obojętną minę i śmierdział dymem papierosowym. Zupełnie nie zauważył jej łez.

- Gotowa? - zapytał. Hannah z trudem złapała oddech. - Nie umiesz pukać? Ripp skrzywił się. - Nie zachowuj się jak suka - powiedział. - Żartowałem - dodał czym prędzej. Najwyraźniej przypomniał sobie, jak przeniesiono go do kadr, kiedy chlapnął coś nieodpowiedniego pod adresem gburowatego archiwisty. „Gburowaty” był jego ulubionym przymiotnikiem. - Wyglądasz na zdenerwowaną. To prawda: pobladła na twarzy. Ale pokręciła tylko głową, zbywając obojętnością jego nieudolną próbę wyrażenia współczucia. Mimo wszystko postanowiła mu odpuścić. Pudełko na podłodze poważnie ją wystraszyło, ale nie zamierzała rozmawiać o tym z kimś pokroju Teda Rippertona. - Chodźmy. Nic mi nie jest, a ty jesteś głupi - powiedziała i odczekała chwilę, zanim mu odpłaciła: - Żartowałam. Sięgnęła po teczkę z nadzieją, że Ripp nie spostrzegł drżenia jej rąk. Dom Berta i Joanne Garciów stał na dziesięcioakrowym terenie, gdzie dawniej była plantacja tykw, a teraz znajdowały się, ustawione w nieładzie, zamieszkane przez ludzi aluminiowe piece, zwane przez właściciela i zarządcę „kempingowym osiedlem”. Ponieważ rośliny zdążyły się same wysiać, na większości gorących blaszanych pudeł wisiały pękate domki dla ptaków zrobione z bulw tykwy, w których wycięto otwory wejściowe dla jaskółczaków modrych i jaskółek. Teren był płaski - dno szerokiej doliny. Jedyne urozmaicenie stanowiło siedem, góra osiem palm o wrzecionowatych pniach, a każda z nich miała obrożę w postaci aluminiowych obręczy, które założono po to, by w podobnych do paproci koronach nie zagnieździły się szczury. Ripperton zaparkował swojego dwuletniego lincolna town car przed działką numer dwadzieścia dwa. Wiedzieli, że zastaną Joanne samą, Berto był gościem władz hrabstwa - siedział w areszcie, podejrzany o molestowanie dziecka. - Pójdę pierwsza - oznajmiła Hannah, gdy otworzyła drzwiczki i wysiadła, ocierając się o rowerek trójkołowy, który wypłowiał w letnim słońcu i przybrał barwę jasnego bursztynu. Ripp wyciągnął papierosa. - Poczekam sobie i posłucham radyjka. Tylko się nie zasiedź. Jakby jego rada coś w ogóle wnosiła. Tak się składało, że Hannah i tak by się tam nie zasiedziała. Chciała przesłuchać panią Garcię w sprawie jej córki i męża, a wiedziała, że jeśli

tamta rzeczywiście jest gotowa złożyć zeznania, to będzie trzeba wezwać Rippertona. Gdyby należało później dopilnować, aby kobieta nie wycofała swoich słów, Ripperton byłby dobrym świadkiem. Jego obecność wywarłaby presję potrzebną do skierowania sprawy do sądu. W drzwiach czekała na Hannę kobieta. Popatrzyła na nią zza starej drucianej siatki i przedstawiła się jako Joanne Garcia. Miała trzydzieści lat, była bezrobotna i od kilku miesięcy w ciąży. Jej rzęsy sterczały posklejane tanim tuszem. Przystawiła twarz do aluminiowej framugi, przyglądając się Hannie nieufnie. - Dzień dobry, nazywam się Hannah Griffin, pracuję w prokuraturze okręgowej. Przyjechałam w sprawie pani córki. - Och, pani Griffin - powiedziała Garcia i zawiesiła głos, po czym wymamrotała coś niezrozumiałego. Zlustrowała Hannę od stóp do głów, zatrzymując się na nefrytowozielonej bluzce z jedwabiu i kremowej lnianej spódnicy, które tworzyły letni uniform eleganckiej pani śledczej. Co zwykle nie miało znaczenia. W laboratorium kryminalistycznym Hannah pracowała ubrana w zwyczajny fartuch. - Nie mam pani nic do powiedzenia - oświadczyła w końcu Garcia. Hannah podeszła bliżej. - W takim razie jestem zaskoczona - odparła. - Wczoraj twierdziła pani, że ma mnóstwo do powiedzenia. Rozumiem, że cała sytuacja jest dla pani bardzo, bardzo trudna. Ale przecież - zawiesiła głos - właśnie pani, bardziej niż ktokolwiek inny, może sprawić, by to, co się stało Mimi, już nigdy się nie powtórzyło. Joanne Garcia oblizała spierzchnięte wargi. - Tak, ale... - Nie rozumie pani, że kończą się pani możliwości? Nie ma wyboru: musi pani postąpić właściwie. Myślę, że zdaje sobie pani z tego sprawę. Mogę wejść? Joanne Garcia zawahała się, jakby nie chciała powiedzieć za dużo, ale Hannah wiedziała, że kobieta pragnie zrzucić ten ciężar z barków. Wiedziała to na podstawie wszystkich spraw o gwałty na nieletnich, molestowanie, bicie i rażące zaniedbania w opiece nad dziećmi - ze wszystkich „babskich spraw”, jak nazywali je zazdrośni koledzy z laboratorium, by umniejszyć znaczenie jej pracy. Faceci pokroju Rippa uważali, że sprawa nie jest warta zachodu, jeżeli nie dotyczy zabójstwa w szczególnych okolicznościach - im bardziej krwawe, tym lepiej. Gdyby jeszcze dorzucić podłoże seksualne, osiągnęliby stan śledczej nirwany, tańcząc z przytupem po laboratorium niczym horda napakowanych testosteronem jaskiniowców. - W ten sposób z mieszkania ucieka mi cała klimatyzacja. Proszę na chwilę wejść -

powiedziała Joanne, gdy otworzyła nogą drzwi z drucianą siatką, przyciskając stopą sprężynę, która je przytrzymywała. Na jej twarz padło jasne, białe światło. - Potem będzie pani musiała sobie pójść. Joanne miała na sobie wiązaną wokół szyi koszulkę bez ramiączek z nadrukiem czarnobiałych krówek i niebieskie dżinsowe szorty, które toczyły bitwę z jej mięsistymi udami. Hannah nie wątpiła, że materiał - ten dziwny rodzaj dżinsu, który wygląda na zbyt cienki, aby mógł być prawdziwy - i coraz tęższe ciało kobiety będą walczyć do samego końca. Pani Garcia zaprowadziła gościa do zagraconego salonu oddzielonego od wejścia parawanem z toczonego drewna, który przypominał meble amerykańskie z osiemnastego wieku. Białozielone liście zielistki kładły się na łososioworóżowym laminatowym blacie. Żółta ciężarówka na półce służyła jako podpórka czasopism. W zabawkowej wywrotce spoczywały stare egzemplarze czasopisma motokrosowego. - Pani siada - zaproponowała Joanne, wskazując kanapę wyłożoną dodatkowymi poduszkami. - Ale tylko na chwilę. Jak mówiłam, nie mam nic specjalnego do powiedzenia. Na półce za sztucznym kominkiem, który stanowił główną ozdobę maleńkiego pomieszczenia, stał rząd zdjęć w oprawkach z pleksiglasu. Hannah rozpoznała buzię dziewczynki z kucykami. Wszystkie fotografie przedstawiały Mimi. - To bardzo ładna dziewczynka - zauważyła Hannah. - Jak się czuje? Joanne skrzywiła się. Była to uparta, gniewna maska, przez którą wyglądała na starszą niż w rzeczywistości. - A skąd mam niby wiedzieć? Zabraliście ją z domu! Jej ojciec siedzi w areszcie! Hannah niejeden raz słyszała te słowa. Wiele kobiet wypowiedziało je z większym przekonaniem niż Joanne Garcia tego ranka w swoim domuprzyczepie. Niektóre recytowały je, jakby wcześniej ćwiczyły przed lustrem i wiedziały, że wyuczone oburzenie i wściekłość to tylko mały, a zarazem konieczny krok w drodze do wypracowania jakiejś linii obrony. - Jak ma się niby czuć, do cholery? Jej tatuś nie zrobił nic złego, a wy ją zabraliście! - Żeby uratować jej życie. Twarz Joanne była teraz czerwona jak krew. - Jej życiu nic nie groziło. To był wypadek. - Przykro mi, ale nie sądzę. Proszę mnie uważnie posłuchać - powiedziała Hannah, patrząc Joanne prosto w oczy. - Jak kobieta kobiety, matka matki, bo też mam dziecko. Życie pani córki jest zagrożone. Pani ma obowiązek je chronić. Joanne wstała i obróciła się gwałtownie, chwytając jedno ze zdjęć córeczki. - Nie zna pani ani mnie, ani mojego męża, nic o nas pani nie wie. - Machnęła

zaciśniętą pięścią i przytuliła zdjęcie do piersi. Hannah poczuła mrowienie w brzuchu, jakby kobieta zamierzała ją uderzyć. Zamiast tego Joanne rozpłakała się i wyciągnęła do niej rękę z fotografią dziewczynki, za sprawą której w jej życiu pojawili się śledczy z prokuratury okręgowej Santa Louisy. - Ona jest wszystkim, co mam. Wszystkim, co mamy! Nie róbcie nam tego. Nie niszczcie tej rodziny. Tacy jak wy zawsze osądzają takich jak my. Odstawiła zdjęcie na górną półkę prowizorycznej ścianki działowej. - Nie chcemy niczego zniszczyć. Staramy się pomóc i pani, i córce. - Jasne. Nie wierzę w ani jedno pani słowo - oznajmiła. - Wynocha z mojego domu! Natychmiast! Hannah otworzyła drzwi, które rozchyliły się na skrzypiącej sprężynie, i wróciła do samochodu. Jej obcasy stukały o popękany i nierówny chodnik. - Załatwiłaś to naprawdę zawodowo, Hanno - zauważył Ripp. Słowa ociekały typowym u niego małodusznym sarkazmem. - Może powinienem cię kiedyś przeszkolić? Hannah nie dała po sobie poznać, że rozmowa w przyczepie wytrąciła ją z równowagi. Nie chciała, żeby Ripp zorientował się, co ją gryzie. Wypchaj się, gównojadzie. Nie powiedziała tego na głos, ale pomyślała. I uśmiechnęła się do niego raz jeszcze. - Cieszę się, że wstałam dzisiaj z łóżka - wymamrotała. Szeryfa hrabstwa Santa Louisa wezwano do przedszkola Mucho Muchachos na południowym krańcu doliny Los Reyes dzień wcześniej. Jedna z pracownic nabrała podejrzeń, że dziewczynka padła ofiarą molestowania. Zgłoszenia dokonano około południa, chociaż ślady przemocy zauważono już o szóstej rano. Mała Mimi Garcia krwawiła z pupy; na jej majtkach rozkwitła szkarłatna plama. Dziewczynka nie zwracała na to uwagi, ale opiekunka - siedemnastoletnia Nadine Myers - zwróciła uwagę na krew, kiedy podawała jej śniadanie. - Czy ktoś zrobił ci kuku? - spytała Nadine, dziewczyna, która nie ukończyła szkoły średniej, z uśmiechem, który błagał o pomoc ortodonty, i dłońmi poznaczonymi bliznami od ostrych krawędzi blach, którymi handlował jej ojciec, a ona pomagała mu w sklepie. Mimi pokręciła główką, gdy wybierała z różowej miski pełnej płatków pomarszczone czarne rodzynki, które miękły w mleku. Dwoje innych dzieci, chłopiec i dziewczynka, oboje czteroletni, pokłóciło się o cukierniczkę, i Nadine poszła załagodzić spór obietnicą lukrowanych tostów. Kilka godzin później, kiedy wróciła do Mimi, Nadine miała dość śmierdzących pieluch jednorazowych. Dziewczynka siedziała po turecku na podłodze i płakała. Kiedy

Nadine postawiła ją na nogi, zobaczyła smużkę zakrzepłej krwi. - Mamy problem z Mimi - zawołała, przekrzykując telewizor. Piętnaście minut później zjawili się szeryf i pracownik opieki społecznej, a Mimi Garcia trafiła do Centrum Medycznego Valley. Była potencjalną ofiarą przemocy, przypuszczalnie seksualnej. Hannah i Ripp dotarli do przedszkola tuż przed czwartą po południu na rozmowę z Nadine Myers, ale młoda kobieta nie okazała się zbyt pomocna. Jej niewiedza albo świadome uniki rozzłościły Hannę i po kilku rundach bezużytecznych odpowiedzi odwróciła sytuację i postanowiła pobić Nadine tymi pytaniami. Przynajmniej nie zostałyby po nich ślady na ciele. - Skoro się pani o nią martwiła, na tyle, żeby zapytać, to dlaczego pani tego nikomu nie zgłosiła? Nadine zmrużyła oczy w geście obrony. Sucha skóra zmarszczyła się na jej zaciśniętych drobnych ustach. - Przepraszam bardzo - odparła. - Ale gdybym musiała zgłaszać każdy drobny problem, który pojawia się tutaj każdego ranka, pomnożony przez dwadzieścioro ośmioro dzieci, okazałoby się, że zgłaszam każdego guza i siniaka. - Ale to nie był zwykły guz ani siniak, Nadine - zauważyła Hannah. Dziewczyna się zaperzyła. - Czego pani po mnie oczekuje? Że będę lekarzem? Boże, ja zarabiam tutaj mniej niż dwójka moich znajomych w McDonaldzie. - To na razie wszystko - oznajmiła Hannah. - Będziemy w kontakcie. Nadine sprawiała wrażenie zaskoczonej. - Nie chcecie mojego numeru telefonu czy czegoś takiego? - Nie, dzięki - powiedziała Hannah, gdy odwrócili się i ruszyli do wyjścia. - Wiemy, gdzie cię znaleźć. - Czy ktoś wspomniał o McDonaldzie? - zapytał Ripp. - Tak się składa, że miałbym ochotę na hamburgera. Może zajedziemy do McDonalda w drodze do biura. A może na cmentarz, pomyślała Hannah, ale powiedziała co innego: - Dobra. Skoro już musisz. - Muszę też zatankować. Hannah pokręciła głową. - Może byśmy to jednak odłożyli? Muszę wracać do roboty. Nie mogę się wszędzie zatrzymywać, a ty... no wiesz, potrzebujesz hamburgera. Prawda była taka, że zapach paliwa wywoływał u Hanny odruch wymiotny. Kosiarka

do trawy musiała być elektryczna, bo opary wydobywające się z jej benzynowej poprzedniczki przyprawiały Hannę o wymioty, gdy Ethan, a później, kiedy mogli sobie na to pozwolić, ogrodnik, używał jej w ogrodzie. Od maści vicks vaporub robiło jej się niedobrze. O skorzystaniu ze stacji samoobsługowej nie było w ogóle mowy. Hannah uwielbiała Oregon, bo nie zmuszano tu ludzi do tankowania własnych samochodów; właściwie prawo stanowe wręcz zabraniało samoobsługi. Podobnie jak wiele innych fobii, także i ta narodziła się tamtej okropnej Wigilii. Kiedy na początku ich małżeństwa zabrakło w domu prądu, Ethan wyciągnął lampę naftową, a Hannah o mało nie dostała szału. Powstrzymała się, zanim zabrnęła za daleko - najpierw oświadczyła, że to kwestia bezpieczeństwa, a potem uznała, że byłoby nastrojowo, gdyby zapalili świece albo po prostu posiedzieli w ciemności. Ethan uznał to za znak, że Hannah jest w romantycznym nastroju, ale gdy się kochali, w jej głowie przelatywały obrazy z tamtej nocy. O seksie z mężem myślała akurat najmniej, ale była mu wdzięczna za tę chwilę, w której zapomniała o zdarzeniu z przeszłości, chociaż później miała z tego powodu wyrzuty sumienia.

Rozdział 2 Było po siódmej wieczorem, a samochód wciąż śmierdział hamburgerami, które zamówił sobie Ripp, kiedy Hannah wróciła na Loma Linda Avenue 1422, do parterowego tynkowanego domu, gdzie mieszkała z mężem i córką. Był to ładny domek z gęstwiną strelicji rosnących pod frontowymi oknami, dwiema palmami daktylowymi wyznaczającymi granicę posesji oraz stojącą na tyłach skrzynią na piasek, zrobioną ze starych, przesiąkniętych wonią smoły podkładów kolejowych, która jakimś sposobem zamieniła się w domek kota. Ethan Griffin, od dziesięciu lat funkcjonariusz wydziału policji hrabstwa Santa Louisa, zaparkował swój radiowóz na podjeździe, pozostawiwszy żonie otwarty garaż. Ethan już taki był. Kiedy weszła do domu, wkładał właśnie naczynia do zmywarki. Na dwóch talerzach pozostały resztki frytek i ketchupu. Ethan miał brązowe oczy i czarne włosy, które niedawno zaczynały siwieć. Jego wąsy („część umundurowania”, żartował) stanowiły pewien problem. W zeszłym roku zaczęły przypominać sierść skunksa i zamiast je zgolić albo po prostu pogodzić się z jedną z oznak tego, że w wieku czterdziestu dwóch lat zaczyna się starzeć, Ethan zafarbował je na czarno. Wybrał do tego jedną z tych farb, które działają tylko na siwe włosy i cieniują je tak delikatnie, by nikt nie zauważył różnicy. - Przyrzekam ci - powiedział wówczas Hannie - że nie biegam na siłownię ani do solarium. Nie mam kochanki i naprawdę nie obchodzi mnie, jak wyglądam. Mógłbym żyć z piwnym brzuszkiem. Wcale nie o to chodzi. Po prostu lubię rywalizację. Hannah uśmiechnęła się i ostrzegła Ethana, żeby specyfik pieniący się nad jego górną wargą nie skapnął na pościel, którą trzymała pod umywalką. - Plami jak diabli - wyjaśniła. Griffinowie mieszkali w domu przy Loma Linda od pierwszej ciąży Hanny zakończonej nieszczęśliwym poronieniem w dwudziestym pierwszym tygodniu. Amber, teraz ośmioletnia, została poczęta w rok po śmierci swojej siostry, Annie. Pomimo pracy, którą oboje zdawali się pochłonięci, udawało im się znaleźć mnóstwo czasu dla Amber. Nie rozpieszczali córki, ale też nigdy niczego jej nie brakowało. Hannah nie należała do coraz liczniejszej grupy matek, które pragnęły wychować córki na „lepsze wersje siebie”, ale chciała dać dziecku możliwości, które ją ominęły. Amber z zainteresowaniem oglądała telewizję, kiedy Hannah schyliła się i pocałowała córeczkę w czubek głowy. W myślach powtórzyła swoją mantrę: „Przesyłam ci całą swoją miłość”. Amber mruknęła z zadowoleniem, ale wzrok nadal miała przyklejony do telewizora.

Chwilę później Ethan usłyszał, że żona wróciła, i wyłonił się z kuchni. - Głodna? - zapytał. - Nie bardzo. Zajechaliśmy z Rippem do McDonalda. Wciąż nie mogę się pozbyć tego zapaszku. - Przewróciła oczami. Ethan odniósł wrażenie, że żona wygląda blado. - Dobrze się czujesz? - zatroszczył się. - Chyba po prostu miałam ciężki dzień. Ethan nasłuchał się o sprawie Garcii w weekend. Hannah, jak zawsze, obsesyjnie szukała winnych - matki, ojca - kiedy ofiarą molestowania padło dziecko. Przypadek Mimi wpisał się na długą listę śledztw, które ją pochłaniały. Była zmęczona, powieki same jej opadały, a uśmiech sprawiał wrażenie przyklejonego. Ethan podał żonie kawałek pizzy i kieliszek wina. - Muszę się po prostu odprężyć - powiedziała w końcu. Pragnęła opowiedzieć mężowi o wyjątkowej paczce dostarczonej rano do biura; o pudełku, które trzymała w bagażniku samochodu. Ale nie zdobyła się na to. Pora wydawała się nieodpowiednia. Trzeba położyć Amber spać i przeczytać rozdział Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Nie chodziło o to, że Ethan Griffin o dobrych, wyrazistych brązowych oczach i masywnych, owłosionych ramionach nie był bystrym facetem. Był bystry. W biurze szeryfa awansował o kilka szczebli, a chociaż odkąd stuknęła mu czterdziestka, nie mógł już uchodzić za wunderkinda, wiele osób związanych z wydziałem nadal uważało go za obiecującego funkcjonariusza. Ale to, za co Hannah kochała go najbardziej, nie miało nic wspólnego z jego pracą w policji, inteligencją czy dowcipem, jakim potrafił błysnąć podczas przyjęcia charytatywnego. Kochała go przede wszystkim za to, z jaką miłością traktował swoją rodzinę. Żona i córka były dla niego najważniejsze, poza nimi jego świat mógł w ogóle nie istnieć. Podziwiała Ethana za jego całkowite oddanie. Czasami zazdrościła mu wręcz, że jest zdolny do takiego poświęcenia. Sama zawsze żyła w biegu. Po części wybrała Ethana na męża i ojca swoich dzieci, ponieważ jego rodzina była trwała i zbudowana na miłości, a jednego i drugiego, pomimo usilnych starań ciotki i wuja, brakowało jej, gdy dorastała. Chociaż jednak Ethan wiedział o życiu Hanny prawie wszystko, wciąż nie czuła się na siłach, by podzielić się z nim pewnymi wspomnieniami. Uznała, że niektórych rzeczy nie powinna ujawniać. Nie postrzegała swojego milczenia w tej sprawie jako zdrady czy krzywdzącej tajemniczości. Chodziło po prostu o potrzebę zachowania prywatności. Kiedy problemy wewnętrzne, z którymi musiała sobie radzić, narastały, zawsze mogła powiedzieć Ethanowi, że sprawa, nad którą właśnie pracuje, zżera ją niczym

wyciekający z baterii kwas. Teraz, po otrzymaniu w biurze tajemniczej paczki, Hannah uciekła się do tego wykrętu. Zawsze, ilekroć Ethan pytał o jej zszargane nerwy, reagowała rozdrażnieniem i odpowiadała zdawkowo. Ethan zauważył, że Hannę coś gryzie. Ale tłumaczył sobie, że chodzi o sprawę Garcii. Przez lata wielokrotnie zdarzyło mu się odczuć frustrację - czy to przy sprawie siedemnastoletniej dziewczyny poranionej nożem introligatorskim i zgwałconej w obwoźnej bibliotece. Czy wtedy, gdy Hannah wyłamała się, robiąc wyjątek w niekończącej się serii spraw o podłożu seksualnym, i doprowadziła do postawienia w stan oskarżenia mężczyzny, który wszedł do pralni chemicznej i z bronią w ręku zmusił dwie pracownice, aby położyły się twarzą w dół na maszynie prasującej, podczas gdy je okradał. Ethan wiedział, że gdy pojawi się określony typ sprawy, takiej, gdzie potrzebny jest ktoś z zapałem, kto dopracuje wszystkie szczegóły i będzie się domagał sprawiedliwości, żona rzuci się w wir zajęć. Była jedyną osobą w hrabstwie Santa Louisa zdolną do tego. - Wiem, że przejmujesz się sprawą Garcii - powiedział, gdy wślizgnęli się pod kołdrę. - Amber też to wie. - Nic mi nie jest - zapewniła. Pocałowała męża i wtuliła się w jego ramiona. Przez sekundę nie wydawała się już taka rozstrojona. Sprawiała nawet wrażenie, jakby się odprężyła. Zawsze umiejętnie ukrywała swoje uczucia. Miała wprawę. Tym razem jednak Ethan nie dał się zbyć. - Wcale tak nie wyglądasz. Wyglądasz na wycieńczoną. Nie zdziwiłbym się, gdybyś przez ten stres się załamała. Hannah uśmiechnęła się z przymusem. - Prawdopodobieństwo, że ty dostaniesz zawału zamiast mnie, jest większe. Zdaje się, że mniej więcej dwadzieścia do jednego. - Martwię się o ciebie, to wszystko. - Wiem. Ja o ciebie też.

Rozdział 3 Hannah nie mogła już dłużej czekać. Narzuciła na siebie ulubiony biały szlafrok frotté i na bosaka poczłapała na korytarz. Włączyła ekspres do kawy i wyszła do swojego volvo. To nie sprawa Garcii wyciąg­nęła ją od męża z ciepłego łóżka, chociaż martwiła się losem wykorzystywanej dziewczynki. To, co znajdowało się w bagażniku samochodu, nie dawało jej spokoju niczym ukąszenie komara, które wciąż swędzi, choć zostało posmarowane roztworem kalaminu. Było tam, na zewnątrz, a chociaż kręciła się i wierciła, nijak nie mogła przestać o nim myśleć. Zdawała sobie sprawę, że musi się z tym problemem zmierzyć. Przeszła po cichu przez garaż, otworzyła drzwi od strony kierowcy i pociągnęła za wajchę otwierającą bagażnik. Jej oddech przyspieszył. Pod wełnianym kocem, który trzymała tam, na wypadek gdyby utknęła w samochodzie w zimną noc, znalazła pudełko niedbale zawinięte w rozciętą papierową torbę. Przytuliła je do dudniącego serca i wróciła do kuchni. Postawiła pakunek przed sobą na stole i tak samo jak wtedy, gdy dostarczono go do biura, cofnęła się w czasie; zaczęły napływać wspomnienia. Samo myślenie o nich oznaczało przywołanie najgorszych obrazów, jakie mózg kiedykolwiek zachował w szaroróżowych zwojach swojej delikatnej tkanki. Było czarno, naprawdę czarno. I zimno. Temperatura spadła znacznie poniżej zera, a ciężka warstwa podobnego do talku śniegu przykryła wszystkie daglezje oprócz najwyższych, które wspinały się pod górę od domku w dolinie. Z narożników domu farmerskiego zwisały sztylety lodu. Cienka smuga, a później kłęby wijącego się niczym wąż dymu buchały w niebo, po czym opadały na szopę, pompownię i wiatę. Bóg nakazał, by nigdy nie zapomnieć, nigdy nie wybaczyć. W oknie kuliło się dwóch małych przestraszonych chłopców... Obrazy migały niczym na starej taśmie 8 mm. Raz za razem obraz przecinały smugi światła, a po jej twarzy spływały łzy. - Hanno! - Ethan wbiegł do kuchni i chwycił ścierkę, która wisiała na rączce kuchenki. Z ekspresu krupsa, po drzwiach szafek u dołu, płynął brązowy strumień. Ethan rzucił ścierkę na wyłożoną kafelkami podłogę i biała tkanina nasiąkła kawą. - Zapomniałaś postawić pod filtrem czajnik - usprawiedliwił się, ale kolejne słowa padały coraz wolniej, gdy zauważył, że pomimo całego zamieszania żona się nie odwróciła. - Co to takiego? - spytał, kiedy podszedł bliżej i spojrzał jej przez ramię na pudełko. Hannah milczała. Wzrok utkwiła w tym, co stało przed nią. - Co to? - powtórzył.

- Buty - odpowiedziała w końcu. Podniosła na niego oczy, a potem spojrzała znów na stół. Widać było, że płakała. Jej oczy były zapuchnięte i zaczerwienione. - Myślę, że należały do Erika i Danny’ego. Ethana zaskoczył widok przypalonych chłopięcych butów. - Cholera - powiedział, bo żadne inne słowo nie przyszło mu do głowy. Erik i Danny Loganowie, młodsi bracia Hanny, byli martwi znacznie dłużej, niż w ogóle żyli. Choć przebywali na tym świecie krótko, pozostawili po sobie ślady, z jakich często powstają przypisy historii - za sprawą opowieści przyjaciół, rodziny oraz garstki zdjęć, które przetrwały. Stali się też legendą (brytyjski zespół pop o nazwie The Dead Boys zanotował pod koniec lat siedemdziesiątych kilka przebojów). Ale w związku z tym, kim była jego żona, Ethan wiedział też, jakimi byli dziećmi. Erik, trochę za poważny na swój wiek, lubił książki, a Danny bardziej łobuzował. Większość ludzi, którzy wypowiadali się na temat roli, jaką bliźniacy odegrali w całej tragedii, zakładała, że byli bliźniętami jednojajowymi, ale to nieprawda. Erik miał jasną cerę jak siostra, a Danny był śniady i ciemnooki. Chłopcy opuścili ten świat, by - jak mawiała ciotka Lenna - „otrzymać w niebie wielką nagrodę”, kilka dni po swoich szóstych urodzinach. Niedojedzony tort urodzinowy stał wciąż w lodówce, kiedy ich młode życie dosłownie poszło z dymem. Hannah nie odrywała wzroku od bucików: trzewiki Buster Brown. Jedna para przetrwała pożar w lepszym stanie: sznurówki były nienaruszone, a na skórze wciąż widoczne resztki wpadającego w czerwień brązu, który kiedyś lśnił na całej powierzchni niczym lustro. - Jezu, Hanno - powiedział Ethan. - To przecież nie mogą być ich buty? - Odłożył przemoczoną kawą ściereczkę do zlewu i usiadł obok żony. - Myślę, że to właśnie one - odrzekła. Przytuliła parę z nietkniętymi sznurówkami. W środku nadal widniało wypisane długopisem oznaczenie: „JB/12/25”. Ethan otoczył żonę ramieniem. - Nie jestem pewna - podjęła. - Widziałam je tylko na nogach Erika i Danny’ego. Ale wyglądają jak ich buty... i... - Słowa ugrzęzły jej w gardle. - To mogą być one. - Skąd się, u licha, tu wzięły? - Doręczono mi je w paczce. Do biura. - Powoli cedziła słowa. - Kto je przysłał? - Ethan zadał inaczej pytanie, na odpowiedzi na które najbardziej mu zależało. Hannah pokręciła głową. Nie wiedziała kto ani dlaczego. Pomyślała, że zadzwoni do Veroniki Paine, prokurator, która wiele lat wcześniej wprowadziła ją w sądowniczy świat. - Zapytam ją - powiedziała, gdy wreszcie się opanowała. - Muszę się dowiedzieć, czy

buciki pochodzą z magazynu dowodów rzeczowych, a jeśli tak, to kto je zabrał i wysłał do mnie. Ethan zauważył egzemplarz „Life’a” z rozkładówką, która zainspirowała ich coroczne sesje zdjęciowe z Amber na polach kwiatów. Czasopismo leżało otwarte na stronach z reportażem o „nieszczęśliwym wypadku”. Artykuł opatrzono czarnobiałym zdjęciem spalonego domu, podobnych do szkieletu, pogrążonych w błocie, zgliszczy rodzinnego życia. Dymiące krokwie i legary sterczały z ziemi rozmokłej od wody i roztopionego śniegu. Tytuł głosił: Upiorne święta: mordercza farma w Oregonie pochłonięta przez płomienie. Drugie zdjęcie, nałożone na zajmującą obie strony fotografię pogorzeliska, przedstawiało strażaka ochotnika. Na obuchu topora tkwił dziecięcy bucik. - Myślę, że to jeden z butów Danny’ego - rzekła Hannah, gdy podniosła magazyn i odłożyła na lodówkę. Ethan oplótł żonę ramionami. Zdawała się tak drobna i krucha. Nie wydała żadnego dźwięku, ale wstrząsnął nią szloch. - To jeszcze nie wszystko - powiedziała wreszcie, po czym odsunęła się i sięgnęła po torebkę. Otworzyła boczną kieszeń. - Dostałam to od recepcjonistki, która odbiera telefony podczas przerwy obiadowej. - Podała mu jasnoróżową karteczkę złożoną na pół. Ethan rozłożył kartkę. U góry widniał znajomy napis: Kiedy Cię nie było. Pod datą i nazwiskiem Hanny zakreślono okienko przy napisie „Dzwonił(a)”. Wiadomość składała się z zaledwie dwóch słów, ale zapierała dech w piersiach. Twoja mama.

Rozdział 4 Pomimo swoich obaw, nieuzasadnionych, bowiem niemożliwe, by mogło się okazać inaczej, Hannah Griffin miała się przekonać, że zdarzył się cud. I że to dobrze. Ted Ripperton nie zrobił niczego jak należy od roku 1993. I większość obserwatorów w gmachu sądu hrabstwa Santa Louisa, którzy nie byli z nim spokrewnieni, przyznawała to bez wahania. Ripp, o ogorzałej, opalonej twarzy i wyłupiastych oczach w kręgach bladej skóry pozostawionych przez okulary ochronne, był skończonym dupkiem i półgłówkiem. Przynajmniej zdaniem większości. Hannah nie dzieliła się swoimi opiniami, ale nigdy nie broniła kolegi, kiedy inni narzekali na jego etykę zawodową (tak luźną, jak to możliwe), osobowość (chamowatość i chełpliwość), a nawet ubiór (sandały Hush Puppies do czarnych skarpet, spodnie khaki, biała koszula i granatowa marynarka). Rippa tolerowano, dlatego że nie było innego wyjścia. Ale po kilku dniach od wszczęcia śledztwa w sprawie Garcii zaskoczył wszystkich, włącznie z Hanną. Zatrzymał ją na korytarzu, gdy szła do ciasnego labiryntu boksów i mikroskopijnych gabinetów, które miały zapewnić funkcjonowanie biura prokuratora okręgowego, ale w rzeczywistości odgradzały tylko ludzi, jakby byli jajkami w zbyt małym pudełku. Ripp uniósł tekturową teczkę. - Wiedziałaś, że Mimi Garcia miała braciszka? - zapytał. Brązowe kręgi po kawie na teczce i cukier puder z pączka na granatowych rękawach zdradzały, co zjadł na śniadanie. Hannah nie miała pojęcia, o czym mówił. W trakcie policyjnych przesłuchań nie padło ani jedno słowo na temat syna. Popatrzyła w okolone bladymi kręgami oczy najlepszego, najgorszego i jedynego pełnoetatowego detektywa w hrabstwie. - Proszę bardzo - powiedział Ripperton i wręczył jej teczkę powolnym ruchem, jakby oboje należeli do spisku. Rozejrzał się dookoła. - To jeszcze nie wszystko. Chłopiec nie żyje. - Nie żyje? - No. Dwa i pół roku temu zmarł wskutek nagłej śmierci łóżeczkowej w Landon. Znalazłem o tym wzmiankę... to znaczy znalazłem wzmiankę o dziecku, kiedy sprawdzałem, czy Berto Garcia był notowany przez drogówkę. Okazało się, że zatrzymano go za przekroczenie dopuszczalnej prędkości i upomniano za wożenie syna w foteliku bez zapiętych pasów. - Jego syn? - Hannah otworzyła teczkę i położyła torebkę na podłodze. - Jezu - powiedziała. - Joanne nie zająknęła się o chłopcu ani słowem. - Wróciła myślami do żółtej ciężarówki na jednej z półek, zbyt nowej na pamiątkę z dziecinnych lat Berta i za mało

zużytej, by mogła się nią bawić Mimi. Zabawka, pomyślała teraz, musiała należeć do zmarłego chłopca. - Właśnie - powiedział Ripperton z zarozumiałym uśmiechem na ustach. Dokopał się do cennych informacji, z czego zdawał sobie sprawę. - Zdaje się, że miała powody, by przemilczeć ten temat. Oczywiście, że miała. Hannah Griffin pracowała kiedyś nad sprawą, w której wystąpiła podobna zbieżność faktów. Pobite dziecko trafiło do szpitala ze złamanym obojczykiem. Zdjęcie rentgenowskie wykazało wcześniejsze pęknięcie kości piszczelowej, które zrosło się samoistnie pomimo braku leczenia. Dziecko przeżyło, ale znacznie spóźnione śledztwo przeprowadzone przez Hannę i pomagającą jej prawniczkę wykazało, że chłopiec nie był pierwszym skrzywdzonym dzieckiem w tej rodzinie. Okazało się, że trzy lata wcześniej zmarł jego starszy brat. Rodzice wmówili krewnym i znajomym, że syn zmarł wskutek nagłej śmierci łóżeczkowej. Lekarzom w szpitalu powiedzieli, że chłopiec spadł z domku na drzewie, kiedy bawił się w ogrodzie za domem. Nikt - ani policja, ani pracownik opieki społecznej przydzielony do sprawy - nie zadał sobie trudu, by obejrzeć dom. Rodzina mieszkała na działce, na której nie rosło ani jedno drzewo. Nie było domku na drzewie. Poza tym, jaki rodzic pozwoliłby na zabawę w takim domku trzyletniemu dziecku? I jeszcze coś: nagła śmierć łóżeczkowa u trzylatka? Ciało chłopca ekshumowano; wydano akt oskarżenia i sześć miesięcy później jego rodzice trafili na płatny urlop jako goście kalifornijskiego wydziału więziennictwa. Hannah westchnęła i przeczytała sprawozdanie, które wręczył jej Ripp. Chłopczyk nazywał się Enrique Garcia. „Matka mówi, że syn zsiniał i nie zdołała przywrócić go do życia. Ojciec był w domu i zadzwonił po pogotowie. Oboje rodzice zeznali, że podobny incydent nie wydarzył się nigdy wcześniej”. Hannah poczuła, jak sztywnieją jej ramiona. W pracy, którą wykonywała, najbardziej nie cierpiała ekshumacji. Żółć podchodziła jej do gardła na samą myśl o wykopaniu z ziemi szczątków zmarłego. - Wystąpię z wnioskiem do sędzi Newell o wydanie nakazu - powiedziała przez ściśnięte gardło. - Przeprowadzimy ekshumację zwłok brata Mimi Garcii. Pod koniec dnia sędzia Bernice Newell potwierdziła swoją reputację największego sojusznika prokuratury wśród sędziów. Prawie nigdy nie oddalała wniosku o nakaz. A że działała zgodnie z literą prawa i dbała o wszystkie szczegóły, więc nie dawało się jej niczego zarzucić. Obrońcy jej nie cierpieli. Trudno ją było nazwać bezstronną. Na biurku trzymała