Hans Hellmut Kirst
08/15
Tom III
Niebezpieczny tryumf końcowy żołnierza Ascha
(Przełożył Jacek Frühling)
Obejmuję tutaj dowództwo - powiedział obcy pułkownik, który nazywał się Hauk,
albo przynajmniej przedstawił się jako "pułkownik Hauk". Uczynił to z nienaganną
uprzejmością przełożonego, który ma o sobie wysokie mniemanie.
Pułkownik Hauk przyglądał się oficerom, którzy zgromadzili się dookoła niego w
brzozowym lasku. Jego płaska, szara twarz była nieruchoma, oczy zmęczone, a jednak postać
nie była pozbawiona pewnej wytworności.
- Czy zostałem zrozumiany? - zapytał pułkownik. Głos jego brzmiał łagodnie, ale
stanowczo.
Oficerowie pośpieszyli z zapewnieniem, że pan pułkownik został zrozumiany.
Naturalnie. Tylko jeden z oficerów, nie powiedziawszy ani słowa, zatopił ręce głęboko w
kieszeniach spodni, wyłowił stamtąd dwie chustki do nosa, porównał je starannie ze sobą i
wysiąkał się potężnie w brudniejszą. Czynności tej dokonywał z pewnym skupieniem.
- Pozwoliłem sobie zapytać - powiedział pułkownik niemal monotonnie - czy zostałem
zrozumiany. Odczuwam brak pańskiej odpowiedzi, panie podporuczniku.
- Co pan właściwie zamierza, panie pułkowniku? - zapytał ów podporucznik składając
starannie mocno wymiętoszoną chustkę.
- Przedrzeć się! - odpowiedział Hauk i skierował swe niebieskie, wodniste oczy na
oficera, który wydał mu się godny uwagi ze względu na niewątpliwy brak dyscypliny.
- Ze wszystkim, co jeszcze może utrzymać się na nogach! - odezwał się porucznik
stojący za pułkownikiem Haukiem jak cień. Wpakował wyprostowane kciuki za pas, zaczai
się kołysać w kolanach, wysunął do przodu masywny podbródek. Wyglądał jak dziadek do
orzechów, którego hałaśliwa wesołość była mniejsza od barbarzyńskiej ostrości jego
kleszczy.
- Dobrze już, Greifer - rzekł Hauk łagodnie; miało się wrażenie, że przywołuje do
porządku złego, ale zawsze wiernego psa. Porucznik Greifer warknął coś krótko, po czym
uspokoił się. Jego wielkie łapska spoczęły na pasie.
Pułkownik podniósł bladą, jak gdyby pozbawioną konturów twarz; zdawało się, że
jego spokojne, chłopięce oczy z zainteresowaniem przyglądają się świeżej zieleni kształtnych
brzóz. Można było pomyśleć, że ma zamiar namalować delikatną jak pajęczyna akwarelę.
Promieniował wiośnianą błogością. Lekkiego niepokoju, którym, jak się wydawało ogarnięci
byli zebrani wokół niego oficerowie, pułkownik w ogóle nie przyjmował do wiadomości.
- Moi panowie - powiedział po chwili. - Amerykanie okrążyli nas. Ale ten zasunięty
rygiel jest zbyt słaby. Jeżeli połączymy wszystkie nasze oddziały, możemy go bez większego
wysiłku złamać.
- Bez względu na straty, prawda? - zapytał ten sam podporucznik. I powiedział tonem
tak rzeczowym, jak gdyby stwierdzał jedynie, że po środzie następuje czwartek. - Będą więc
zabici.
- Przecież to - odparł obcy pułkownik i zmierzył zbyt rozmownego oficera
pobłażliwym wzrokiem - podobno zdarza się na wojnie codziennie.
- Ale tę wojnę można przecież uznać za skończoną - upierał się podporucznik.
- Panie podporuczniku - powiedział pułkownik zamknąwszy na chwilę oczy jak gdyby
pod wpływem niewielkich, z wzorową cierpliwością znoszonych boleści - jeżeli jestem
dobrze poinformowany, dowodzi pan baterią.
- Informacje pana są zgodne ze stanem faktycznym - odparł Źle ogolony
podporucznik.
- Pańskie nazwisko? - Asch.
- Panie podporuczniku Asch - oświadczył pułkownik - jestem w tym kotle najstarszym
oficerem. Podporządkowałem sobie resztki jednego z pułków piechoty, ponieważ uważam za
swój obowiązek nie uchylać się od odpowiedzialności. Próbowałem wyjaśnić naszą sytuację
uwzględniając równocześnie nastrój żołnierzy. Ci ludzie tak samo jak ja nie mają jeszcze
ochoty iść dobrowolnie do niewoli.
- Czy pan pułkownik wypytywał żołnierzy, których był łaskaw określić jako ludzi,
pojedynczo? - chciał wiedzieć Asch. Pytanie zostało postawione z taką uprzejmością, jak
gdyby prosił o ogień do papierosa. - A cóż się ma stać z dziewczętami?
- Ludzie i ja - powiedział pułkownik niezmącenie łagodnym tonem, wstrzymując
ledwie dostrzegalnym ruchem ręki porucznika Greifera, który uśmiechając się
przedsiębiorcze miał ochotę wyskoczyć naprzód - ja i moi ludzie, powtarzam, spróbujemy się
przedrzeć za wszelką cenę, między innymi ze względu na obecność wśród nas kobiet ze
służby pomocniczej. Czyżby chciał pan odmówić mi wsparcia artyleryjskiego?
Podporucznik Asch odwrócił się i skinął na barczystego bombardiera, który stał w
pewnej odległości, oparty o drzewo. Bombardier ruszył powoli w stronę grupy oficerów;
solidnym i groźnym wyglądem przypominał psa nowofundlandczyka. Doszedłszy do pokrytej
świeżą zielenią łączki zatrzymał się.
- Stan amunicji? - zapytał podporucznik.
- Czterdzieści dwa naboje - odpowiedział bombardier.
- To wszystko - oświadczył podporucznik i spojrzał na pułkownika Hauka z bardziej
niż wątpliwą służbistością. - To wszystko, co nam pozostało.
- To musi wystarczyć - odparł pułkownik. - Kiedy się stąd wydostaniemy, będzie pan
mógł zaopatrzyć się na nowo w amunicję.
- Właściwie po co? - zapytał skromnie bombardier. Miał uczucie, że jest ogrodnikiem,
który nie chce pogodzić się z tym, że po wielkiej ulewie musi jeszcze raz podlać kwiaty.
- Stulcie łaskawie swój pysk! - zawarczał spoza pleców pułkownika porucznik Greifer.
- Masz stulić pysk, Kowalski, i to łaskawie - powiedział podporucznik Asch i mrugnął
do bombardiera. Ten roześmiał się cicho, jak gdyby usłyszał udany żart, ale równocześnie
zdawał sobie sprawę, że ze względu na swój niski stopień służbowy nie wolno mu
wybuchnąć, głośnym rykiem, o ile przełożeni wyraźnie na to nie zezwolą.
Oficerowie otaczający stojącego bez ruchu pułkownika Hauka byli szczerze
przerażeni. Nie ociągali się też z tym, żeby to wyraźnie okazać. Wypowiedzieli słowa
oburzenia tonem wprawdzie ściszonym, stosowanym w kasynach oficerskich, posługując się
jednak żargonem frontowym. Otyły major nazwiskiem Hinrichsen zasapał pogardliwie i
splunął. Wiedział dokładnie, czym jest honor żołnierski, i nie ociągał się z tym, by
zadokumentować, że jest mu to wiadome.
- Proszę więc notować, poruczniku Greifer - powiedział pułkownik Hauk pozornie
obojętnie, z jedwabistą uprzejmością, graniczącą niemal z wytworną, cyniczną pogardą. -
Bateria Ascha, czterdzieści dwa naboje. A ile karabinów może mi pan, panie podporuczniku,
oddać do dyspozycji?
- Ani jednego - powiedział podporucznik starając się nie bez powodzenia mówić tym
samym uprzejmym tonem.
- Co mam przez to rozumieć? - zapytał pułkownik. Był w tej chwili podobny do
lekarza, który zamierza przygotować do operacji niezwykle trudnego pacjenta.
- Jestem gotów udzielić wsparcia artyleryjskiego. Ale to już wszystko, za co mogę
wziąć odpowiedzialność.
- Że też coś takiego jak pan jeszcze żyje! - zawołał porucznik Greifer wyraźnie
delektując się wytworzoną sytuacją. - Należałoby postawić pana przed sądem wojennym!
Otyły major kiwnął energicznie głową i zaczął wywodzić, że niedostateczne
zrozumienie dla sprawy honoru oficerskiego to rzecz nie tylko godna ubolewania, lecz po
prostu oburzająca.
Pozostali oficerowie uznali za wskazane odsunąć się wyraźnie od zuchwałego
podporucznika artylerii. Pułkownik klepnął się po spodniach do konnej jazdy zwiniętą w
rulon gazetą, którą trzymał w raku.
- Wszystko to będzie zanotowane! - zawołał porucznik Greifer ze złośliwą radością.
- Proszę więc, panie podporuczniku, mieć swoją baterię w pogotowiu - powiedział
pułkownik Hauk. - Dokładny plan naszej próby przedarcia się otrzyma pan w odpowiednim
czasie. Do tej pory będzie pan miał czas na rozmyślanie o obowiązkach oficera.
Mocno zniszczony, pokryty kurzem samochód służbowy dowódcy dywizji generał-
majora Luschkego zaszył się w ogrodzie pewnej szkoły, stojącej pośród drzew owocowych
gotowych do zakwitnięcia.
Generał siedział na stopniu samochodu i ogromnym scyzorykiem czyścił sobie
paznokcie.
- Łapska moje wyglądają tak - powiedział generał - jak gdybym osobiście próbował
wygrzebać z ziemi zakopanych w niej między Moskwą a Paryżem żołnierzy mojej dywizji.
- Wojna staje się coraz bardziej parszywa, panie generale - zauważył podporucznik
Brack stojący obok z meldunkami radiowymi. - Nie znam człowieka, który uchowałby się do
dziś z czystymi rękami.
- Brack, wojna skończy się chyba w ciągu najbliższych dni, co pan właściwie będzie
wtedy robił?
- Wykąpię się gruntownie, panie generale.
- I cóż jeszcze, panie podporuczniku?
- Nareszcie doczytam do końca "Boską komedię" Dantego. I to w oryginale.
Generał zamknął scyzoryk i uniósł się nieco. Jego pomarszczona, pomięta, bulwiasta
twarz przywodziła na myśl tysiącletnich karłów.
- Panu, Brack, dobrze tak mówić. Zna pan obce języki, ma pan po tamtej stronie
oceanu krewnych. Jestem prawie pewien, że pan wyemigruje.
- Bardzo możliwe, panie generale. Wszyscy moi przodkowie byli kupcami, uczciwymi
kupcami. Byliśmy zawsze gotowi robić w Niemczech i z Niemcami dobre interesy, ale wcale
nie mieliśmy ochoty wojować dla byłych lub przyszłych partnerów w handlu ani też
przeciwko nim.
- Może to, mój drogi podporuczniku Brack, ostatnia wojna, jaką Niemcy w ogóle
prowadziły. Trzeba jednak próbować przynajmniej jako tako przyzwoicie doprowadzić ją do
końca. Albo posługując się pańskim sposobem ujmowania spraw, nie przekreślać całkowicie
naszych możliwości kredytowych.
Brack uśmiechnął się grzecznie. Wolał nic nie mówić. W jego mądrych oczach
zabłysły iskierki ironii, dalekiej jednak od jakiejkolwiek złośliwości. Nie dotyczyła ona
generała. A generał, który znał swego podporucznika, użyczał mu tej pełnej rezygnacji ironii i
ani przez sekundę nie myślał o tym, by tego rodzaju odruchy młodzieńczej pewności siebie
łączyć ze swoją osobą.
- Proszę o najnowsze wieści hiobowe, Brack.
- Od wczorajszej nocy część dywizji jest odcięta. Wśród nich batalion piechoty
Hinrichsena i bateria Ascha. Łączności radiowej już nie ma.
- Cóż dalej?
- Dywizjon kapitana Wedelmanna został dosłownie zmieciony z powierzchni ziemi.
Jedna bateria dostała się do niewoli, druga została zniszczona przez nieprzyjaciela, trzecia,
właśnie bateria Ascha, jest odcięta.
- A kapitan Wedelmann? - zapytał generał i zaczął obmacywać swe buty, których od
tygodni nie tknęła pasta. - Co robi kapitan Wedelmann?
- Jest w drodze do nas, panie generale. Lekko ranny. Z resztkami sztabu dywizjonu.
Prosi o nowy przydział.
- Czy w radiogramie zawarta jest ta prośba o nowy przydział?
- Tak jest, panie generale. Chyba innej reakcji nie można było oczekiwać od kapitana
Wedelmanna.
Stwierdziwszy, że szwy jego butów grożą pęknięciem, generał Luschke podniósł się
powoli. - Mam niezłomne przekonanie, panie podporuczniku Brack, że pańska reakcja byłaby
zupełnie inna.
- Tak, panie generale, zupełnie inna - powiedział podporucznik bez wahania. Obrzucił
generała wzrokiem marynarzy, którzy umieją wyczytać z chmur to, co następnego dnia
przyniesie przepowiednia pogody.
- A jak by ta reakcja wyglądała?
- Prawdopodobnie zameldowałbym: Robiłem, co mogłem, co mi rozkazano i co
uważałem za swój obowiązek. Teraz jestem u kresu, i to definitywnie. Proszę o pozwolenie
odejścia.
- A jaka, zdaniem pańskim, panie podporuczniku Brack, byłaby moja odpowiedź?
Podporucznik Brack ściszył jeszcze bardziej swój spokojny, opanowany głos i
powiedział wyraźnie: - Pan, panie generale, oświadczyłby: Niech pan idzie!
- Proszę to zrobić, panie podporuczniku - odparł Luschke. Po tych słowach schylił się
znowu ku swym butom, uświadamiając sobie, że wkrótce już w nich maszerować nie będzie
w stanie.
Podporucznik Brack stuknął ledwo dosłyszalnie obcasami, potem skłonił się lekko,
położył na stopniu samochodu obok Luschkego plik radiogramów i oddalił się. Zrezygnował
przy tym z przepisowego pozdrowienia niemieckiego, które wymagało podniesienia ręki.
Tego rodzaju "ćwiczenia gimnastyczne" były w najbliższym otoczeniu generała zabronione.
Generał Luschke oderwał wzrok od swych butów i spojrzał w stronę podporucznika
Bracka, oficera zwiadowczego swego sztabu. Potem wziął radiogramy i oparłszy się o
samochód zaczął je przerzucać.
Do dnia dzisiejszego - Luschke stwierdził to z sardonicznym, zadowolonym, a
jednocześnie kpiącym uśmiechem - dwa korpusy armijne przywiązywały wagę do tego, żeby
pozostawał pod ich rozkazami. Rozkazy te w licznych punktach nie pokrywały się z
rozkazami Grupy Armii. A prawie wszystkie były sprzeczne z zasadniczymi rozkazami tak
zwanego wodza naczelnego. Organizacja rozpadała się. Pełni animuszu wojennego rabusie
próbowali ratować to, co pozostało jeszcze nie tknięte.
Podoficer samochodowy sztabu dywizji zameldował się u Luschkego. Przedarłszy się
przez ogród zmasakrowany gąsienicami pojazdów, stanął wyprostowany w pobliżu generała,
czekając, aż generał zwróci się do niego.
Nie musiał czekać długo.
- A więc? - zapytał Luschke.
- Pięćdziesiąt kilometrów, panie generale. Na dłuższy dystans benzyny nie wystarczy.
- Musi wystarczyć na sześćdziesiąt do siedemdziesięciu kilometrów. Proszę wydać
odpowiednie zarządzenia.
- Wyczerpaliśmy wszystkie źródła, panie generale. Wszystkie stacje benzynowe w
najbliższej okolicy są puste, wszystkie zapasy zostały zużyte. Co najwyżej możemy jeszcze
coś uszczknąć podlegającym nam pododdziałom - może czołgom.
Bulwa przyglądał się podoficerowi samochodowemu stojącemu pośrodku
zniszczonego klombu. Starszy ogniomistrz zamilkł. Na jego okrągłej twarzy niemowlęcia
malowało się dręczące zakłopotanie. Wyglądał prawie tak, jak gdyby wbrew swojej woli nie
potrafił utrzymać w czystości swych pieluszek.
- Pozostaje więc tylko jeszcze jedna możliwość - powiedział pobłażliwie generał. -
Zredukujemy ilość naszych pojazdów.
- Tak jest, panie generale - zgodził się podoficer samochodowy czekając, co będzie
dalej.
- Można więc wycofać wóz z mapami, wóz z aktami, no i wozy z bagażem.
- Z bagażem oficerskim także, panie generale?
- Proszę zgadnąć, starszy ogniomistrzu.
- Tak jest, panie generale. Przede wszystkim wycofać wóz z bagażem oficerów!
- Proszę kłaniać się pięknie ode mnie panom z mojego sztabu. Dwie teki - na więcej
nie pozwalam. Reszta bogom na ofiarę! Przyjmując oczywiście, że istnieją bogowie, którzy
chcą wzbogacić się na wojnie, czego po moich ostatnich doświadczeniach wcale nie uważam
za wykluczone.
Starszy ogniomistrz oddalił się, pohamowawszy w ostatniej chwili instynktowną chęć
podniesienia ręki. Widać było po nim, że przekazanie rozkazu generała nie będzie dla niego
wielką przyjemnością. W bezpośrednim otoczeniu Luschkego rozkazy były jeszcze święte,
między innymi dlatego, że nie zwykł był wydawać takich, które by i dla niego nie miały
absolutnej ważności.
Generał wsiadł do swego wozu i pochylił się nad mapą, nad którą siedział major Horn,
jego szef sztabu. Major Horn odznaczał się rzadko spotykaną właściwością: umiał
powstrzymać się od wszelkich komentarzy, a co jeszcze rzadsze, umiał wydawać nie budzące
absolutnie żadnych zastrzeżeń zarządzenia nie pytając o nie przedtem generała Luschkego.
Generał poklepał swego najbliższego współpracownika po ramieniu. Potem wezwał
do siebie podporucznika Bracka. Luschke ściągnął inteligentnego młodzieńca do mapy i
wskazał miejsce oznaczone jako lasek. Przed laskiem rozprzestrzeniało się pole, na prawo
ciągnął się łańcuch wzgórz, na lewo las iglasty. Wszystko to, zaostrzając się na podobieństwo
łopaty, zbiegało się w skrzyżowanie dróg.
- A więc tutaj, panie podporuczniku Brack, znajdują się: batalion Hinrichsena, bateria
Ascha, kompania łączności, oddziały saperskie i kolumna transportowa. Wszystkie te
jednostki zostały odcięte przez Amerykanów. To jest pański cel. Osiągnie go pan z
pewnością, przedzierając się w pojedynkę przez nasze piękne niemieckie lasy; jak panu
wiadomo, pańscy amerykańscy przyjaciele prowadzą wojnę niemal wyłącznie na szosach
pierwszej klasy.
Tak głoszą wieści, a jakie jest moje zadanie, panie generale?
- Żadnych działań bojowych. Niech oddziały podzielą się na małe grupy i spróbują
przesączyć się na tereny nie zajęte przez nieprzyjaciela. Kto się przedrze i w dalszym ciągu
nie będzie wiedział, dokąd pójść, niech się zamelduje w sztabie dywizji. I proszę nie
zapominać o jednym: w mojej dywizji nie ma dziewcząt w mundurach. Wszystko, co pachnie
kobietą, musi być przede wszystkim zabezpieczone. A bezpośrednio potem - żołnierze.
- Zdaje mi się, że pana generała rozumiem.
- Mam niepłonną nadzieję. A gdybym już pana nie miał zobaczyć, podporuczniku
Brack, proszę, niech pan stara się o to, żeby wkrótce znowu można było robić dobre interesy z
Niemcami. No i o to, aby nigdy już nie było wojny.
- Zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy - zapewnił podporucznik Brack.
- Jestem skłonny mieć do pana pod tym względem zaufanie - powiedział Luschke
przykładając na chwile prawą rękę do czapki.
Podporucznik Asch wlókł się wolno w towarzystwie Kowalskiego przez okryty świeżą
zielenią lasek brzozowy w kierunku stanowiska swojej baterii. Słońce świeciło łagodnie i mile
przygrzewało. Ale ziemia była jeszcze wilgotna i pachniała deszczem. Wiosna próbowała
delikatnie, ale uporczywie przeciwstawić się wojnie, która w swej ostatniej fazie jęczała i
parskała.
- Człowieku, ależ to komiczna banda! - powiedział bombardier Kowalski. - Że też
właśnie ty musiałeś się dać zwerbować na członka tego stowarzyszenia.
- Sądzisz, że jestem idiotą?
- Jesteś podporucznikiem - powiedział Kowalski - ale to nie musi mieć nic wspólnego
z twoim rozumem.
- W każdym razie - powiedział podporucznik Asch - mamy jeszcze czterdzieści dwa
naboje. Mniejsza teraz o to, czy je wystrzelamy w okolicę, czy też wrzucimy do pierwszej
lepszej gnojówki.
- Do ostatniego naboju! Człowieku, a może jesteśmy bohaterami? Kiedy później będę
o tym opowiadał swoim dzieciom, będą się ze wzruszenia zalewały łzami.
- Kowalski - powiedział podporucznik Asch i przystanął - przecież nie jesteś
głupkiem.
- Jestem bombardierem - powiedział tamten z godnością.
- A mimo to, mój Kowalski! Amerykanie odcięli naszą jednostkę i jeszcze szereg
innych. Ten pułkownik Hauk, który diabli wiedzą skąd się do nas przypętał, chce się
przedrzeć. Jest w swej decyzji niezłomny - chce się przedrzeć z artylerią czy bez niej. Niech
się przedziera!
- Ależ, człowieku, jemu tylko chodzi o własną skórę. Spójrz na jego facjatę: urodzony
handlarz bydłem z wyższym wykształceniem. Nie taki cielak jak ten Hinrichsen - raczej
alfons, Chciałby, żebyśmy się wszyscy bili za niego.
- A gdyby nawet! Powstrzymać go nie możemy.
- Dlaczego nie? Po prostu zrobię drabowi parę dziur w oponach. Z takimi platfusami
nawet pułkownik nie potrafi biegać.
Podporucznik Asch roześmiał się i klepnął Kowalskiego po ramieniu. Kowalski
potknął się o jakieś porozrzucane na ziemi części umundurowania. Dał potężnego kopniaka
zasmolonemu hełmowi stalowemu, który potoczył się na porzucony karabin.
- Wszystko już wieje - powiedział Kowalski - tylko pan podporucznik Asch ćwiczy się
w braterstwie broni. A nam, jego kulisom, wolno ćwiczyć z nim razem.
- Palisz się może do tego, żeby się dostać do niewoli?
Bombardier przykląkł, podniósł leżący na ziemi chlebak, przeszukał go fachowymi
chwytami i znalazł tabliczkę czekolady. Zbadawszy, czy czekolada nadaje się do spożycia,
szerokim łukiem rzucił chlebak w krzaki.
- Pytałem cię, czy już teraz chcesz pomaszerować do niewoli, ty grabieżco trupów!
- Mam to w dupie! - powiedział tamten z całym spokojem i zaczął obwąchiwać
czekoladę. - Chcę przewekslować się na cywila, to wszystko.
- Tu, pod gołym niebem?
- A gdzież, człowieku! Cóż mi pozostaje innego? Może myślisz, że naprzód zbuduję
sobie tutaj wieś?
- Jeżeli mamy pójść do cywila, to chyba dopiero u nas w domu.
- U nas w domu? To daleko, diablo daleko, jeszcze jakieś siedemdziesiąt kilometrów.
- Dzieliły nas kiedyś od naszego miasteczka tysiące kilometrów, więc jakoś sobie z tą
parszywą resztą damy radę.
Kowalski oddarł wreszcie papier ze znalezionej czekolady i wpakował ją do gęby. Po
chwili, żując zawzięcie, powiedział: - Nie smakuje. Nic mi już, do licha, nie smakuje.
- Jeżeli temu pułkownikowi Haukowi uda się przedrzeć, a nie uważam tego za
wykluczone, wtedy wszyscy pożeglujemy za nim. Kierunek: dom. A tam girlandy, komitet
powitalny, honorowe dziewice. Na rynku transparenty: "Witamy naszych powracających
żołnierzy". Wieczorem bal żołnierzy frontowych w Bismarckshöhe, a wszystko to będziemy
zawdzięczać naszemu ukochanemu pułkownikowi Haukowi.
- Nie przerwiemy się - trwał w swym uporze Kowalski.
- Najwyżej dotrzemy do skrzyżowania, ale na tym koniec. A na tym skrzyżowaniu
rozsiadły się dwa amerykańskie czołgi, kto je sprzątnie?
- My! A potem jazda naprzód z całą bandą, z całym bagażem. A w ojczystym
miasteczku wielkie rozbrojenie i zdrowe wymyślanie na führera.
- To mi się nie podoba - powiedział Kowalski po namyśle - a z drugiej strony, bardzo
mi się podoba. Ale to byłoby prawie za piękne, żeby było prawdziwe. Przeszkadza mi tylko
pysk tego draba; wygląda na takiego, który zostawił w domu wszystkie swoje uczucia.
Chociaż kto wie, może poniewierają się gdzieś w Rosji. Nigdy się takich rzeczy nie wie
dokładnie. Ale jedno, człowieku, wiem na pewno: tę wojnę, ja ci to powiadam, szlag już trafił
- nareszcie!
- Nie musisz mi tego mówić, nawet podporucznik to widzi.
- Gdybym ja decydował, Asch, to powinieneś teraz zaraz rozpuścić tę bandę.
- Ale nie ty tu decydujesz, Kowalski!
Obeszli stos powyrzucanych skrzyń z amunicją. Pootwierano je i przeszukano. Nie
zawierały one jednak nic poza amunicją strzelecką, która leżała teraz rozsypana na wilgotnej
leśnej murawie.
- Wyprzedaż w Wielkich Niemczech - powiedział Kowalski.
- Dlaczego nie bierzemy w niej wreszcie udziału? Od szeregu dni nie mamy łączności
z naszym dywizjonem. Od tygodni nikt nie wie, gdzie się znajduje sztab - pułku. Tylko od
czasu do czasu krąży sobie po okolicy w swym samochodzie generał Luschke, ale i ten w
pojedynkę nie osiągnie ostatecznego zwycięstwa.
- Nie wiem dobrze dlaczego - powiedział Asch w zamyśleniu, wyginając pręt
wierzbowy i wypuszczając go po chwili z ręki - ale nie chciałbym będąc sam w cywilu
spotkać Luschkego jeszcze w mundurze.
- Przecież Bulwa też nie będzie wiecznie nosił munduru. Możesz być zupełnie
spokojny. A więc jakże? Wskakujemy wreszcie do cywila czy nie?
- Jesteśmy w kotle, Kowalski. Jeżeli się stąd nie wydostaniemy, nie ulega wątpliwości,
że przychwycą nas Amerykanie. Czy będziemy po cywilnemu, czy w mundurze, nie odegra to
wówczas żadnej roli.
- Człowieku, a jeżeli ja już nie chcę, jeżeli już dłużej nie mogę?
- Wtedy, proszę bardzo, oglądaj sobie Amerykanów przez druty kolczaste, a ja będę
chlał w domu za ostateczne zwycięstwo.
- No dobrze - będę już chlał razem z tobą! Czego się nie robi dla towarzystwa?
- A więc, Kowalski, ten pułkownik, który się dorwał do dowodzenia, będzie miał
nasze artyleryjskie wsparcie. Po przedarciu się przez skrzyżowanie zwiejemy. Kierunek
zawsze ten sam: ojczyzna. Wtedy będziemy się mogli zdemobilizować.
- A jeśli to nie pójdzie po naszej myśli? Jeżeli nasi ostatni bohaterzy ze swoim
pułkownikiem na czele utkną przed skrzyżowaniem? Albo jeżeli skrzyżowanie będzie wolne
tylko kilka minut i my wcale nie przedostaniemy się przez nie z naszą baterią?
Podporucznik Asch zamyślił się chwilę, potem skinął głową. - Masz trochę racji,
Kowalski. I z tym musimy się liczyć. Ale nie będzie to takie trudne. Wpakujesz się
bezpośrednio za naszymi bohaterami, i to na swoim motocyklu. Kiedy skrzyżowanie będzie
wolne, popędzisz przed siebie w kierunku domu. Prosto do domu. Jako straż przednia.
- A ty, co ty zrobisz?... A inni?
- Już nam coś wpadnie do głowy. Liczne drogi prowadzą do restauracji mego ojca,
jedną z nich znajdę na pewno.
Kapitan Schulz, zastępca dowódcy rozwiązywanego nieustannie dywizjonu
zapasowego artylerii i jednocześnie zastępca komendanta garnizonu, zaczai, jak to weszło już
w zwyczaj w ciągu ostatnich dni, swoją służbę od gorączkowego przeglądania poczty. Czekał
z utęsknieniem na pismo awansujące go na majora. Ale pismo nie nadchodziło.
- Same bzdury! - powiedział ze wstrętem i szybkim ruchem odsunął na bok stos listów
piętrzących się na biurku. - Bzdury niewarte funta kłaków.
Był gorzko rozczarowany. Trapiło go potężnie, że awans kazał czekać na siebie.
Spełnił swój obowiązek i powinność, miał więc pełne prawo oczekiwać tego również od
innych, zwłaszcza że, jak w danym wypadku, chodziło o ostatnie decydujące sprawy w życiu
żołnierskim. Kto jak kto, ale on przecież na to wyróżnienie zasłużył. Dlaczegóż więc nie
przychodziło? A był już czas! Najwyższy czas!
Kapitan Schulz opadł ciężko na dobrze wyściełany fotel dowódcy i zaczął rozmyślać.
I tę funkcję spełniał gruntownie! - Te ptaszki z biura personalnego - mruknął pod nosem - nie
stoją na wysokości zadania.
Zastanawiając się w dalszym ciągu, dlaczego właściwie ptaszki te nie stoją na
wysokości zadania, znalazł się w kręgu zbliżonych, ale bardzo deprymujących rozmyślań.
Opanowała go dręcząca myśl, że wojna jednak przybrała bardziej katastrofalne formy, aniżeli
to mógł przypuścić on, Schulz, znany i uznany wychowawca coraz to nowego materiału
ludzkiego, znajdujący oparcie w rozsądku, dalekowzroczności i wierze. Dla tej wojny nawet
biuro personalne zdaje się nie być przeszkodą, i to było czymś okrutnym.
Schulz, wzór zawsze godny naśladowania, w pełni tego świadomy, był bliski utraty
wiary w Wehrmacht. Ta ciągła zwłoka w awansowaniu targała jego nerwy. Dołączyła się do
tego również świadomość, że dzieło jego życia, przetwarzanie cywilów w żołnierzy, zostało
poważnie zagrożone. Materiał, który się dostawał w jego ręce, był niewiele wart. Dlaczego go
nie awansowano?! Wierzył, że tylko on i jemu podobni mogliby zatrzymać koło historii. (W
ostatnich latach, mimo że zajęcia w kasynie bardzo go pochłaniały, przeczytał kilka
"Zeszytów szkoleniowych dla korpusu oficerskiego", co go uczyniło człowiekiem
wykształconym.) Od szeregu dni był już przygotowany na to, by wyjść z wojska bez szwanku
dla swojej godności. Ten akt mądrości dyktowała niepewna sytuacja ojczyzny, wytworzona
przez coraz większą niemrawość i nieudolność półżołnierzy. Chciał jednak już jako major
podać się skromnie do dymisji.
Na razie był zdecydowany jeszcze trochę wytrwać.
Krokiem słonia, z gniewną twarzą oficera sztabu skierował się do kancelarii komendy
garnizonu. Odpowiadał na salutowanie względnie poprawnie, ale już nie z takim radosnym
napięciem, jak to bywało dawniej. Wielkie zniechęcenie człowieka głęboko zawiedzionego
zaczęło się coraz bardziej rysować na jego kanciastej twarzy.
Pierwszy pisarz komendy garnizonu, bombardier Stamm, mały człowieczek o oczach
lisa i ruchliwości łasicy, powitał go stosem meldunków, podań, formularzy, kwestionariuszy,
ankiet, wniosków, list, wykazów i planów. Schulz machnął z niechęcią ręką ruchem niemal
klasycznym, jak Herkules, który uważa sobie za ujmę oczyszczanie stajen.
- Jutro - powiedział Schulz wyniośle, nie bez godności. - Albo pojutrze.
Pierwszy pisarz, bombardier Stamm, kiwnął głową jak posłuszny osioł, ale oczy jego
błyszczały chytrze. Było mu całkowicie obojętne, kiedy otrzyma podpisy i czy w ogóle
jeszcze coś będzie podpisane. Stosownie do rozkazu zwrócił uwagę Schulza na pisma, które
wpłynęły, reszta nic a nic go nie obchodziła.
Modne w owym czasie nieczyste sumienie przełożonych było wygodną furtką dla
podwładnych; podczas gdy pierwsi nie chcieli nic robić, ci drudzy istotnie nic nie robili.
- Poza tym do miasta przybyły nowe jednostki wojskowe - zauważył bombardier -
istny jarmark wojskowy.
- Niech sobie przybywają - powiedział Schulz, otworzył swą wielką gębę i ziewnął
potężnie. - Przychodzą i znowu odchodzą. Nikt się już w tym bałaganie nie rozezna.
- Oczywiście nikomu nie wpada do głowy zwracać uwagę na tabliczki u granic miasta
- powiedział skromnie i grzecznie wyglądający bombardier Stamm, który mimo oślich uszu
doskonale słyszał, co w trawie piszczy. Wypowiedział to niezdyscyplinowanym,
gawędziarskim tonem jedynie dlatego, ponieważ onegdaj sam dowódca skłonił go do tego. -
Kto tam teraz czyta to, co się u nas drukuje.
- Mam to w nosie! - powiedział Schulz i wzruszył potężnymi ramionami.
Tabliczki - w zasadzie wypociny wyższych urzędów tyłowych - były właściwie
wynalazkiem komendanta garnizonu, który, jak ogromna większość wojskowych ze służb, był
zaprawiony w prowadzeniu ostrej wojny na papierze. Napisy te, sporządzone jak się należy
alfabetem gotyckim, brzmiały: "Każda jednostka wojskowa, albo też część jednostki,
zatrzymująca się w zasięgu komendy garnizonu dłużej niż dwanaście godzin winna
niezwłocznie się zameldować i prosić o przydzielenie kwater. Samowolne zajmowanie kwater
będzie karane w myśl przepisów wojennych z całą surowością".
- Wydaje się - powiedział bombardier Stamm - że komendant garnizonu przywiązuje
wagę do tego, by powyższe zarządzenie było jak najskrupulatniej wykonywane.
- Niech sobie przywiązuje - powiedział kapitan i dotknął palcami swego nosa.
Stwierdził, że koniec nosa jest zimny. Przypisał to złej cyrkulacji krwi. I pomyślał: "Tak to
człowiek poświęca swoje zdrowie i co otrzymuje w zamian? Odkładają moją nominację na
majora!"
- Leżą tu trzy wnioski o przydzielenie kwater - powiedział niezwykle zasłużony pisarz
komendy garnizonu kładąc przed Schulzem odpowiednie dokumenty.
Schulz nie okazywał żadnego zainteresowania. Myślał o poważnym zakłóceniu swego
stanu zdrowia, gapił się na wiszącą na ścianie mapę sytuacyjną. Amerykanie posuwali się
naprzód w przerażającym tempie. Jeżeli pójdzie tak dalej, będą tu za trzy dni, a może i za
dwa, bo przecież nie wszędzie są tacy Schulzowie, którzy do końca spełniają swój obowiązek.
Zdaje się, że te fujary doprowadziły do klęski. Kto teraz pyta jeszcze o pozwolenie na
kwatery? Trzy jednostki zachowały się poprawnie, pozostałych trzydzieści rozlokowało się
nie myśląc wcale o tym, by otrzymać błogosławieństwo komendanta garnizonu.
- Proszę zanieść całe to śmiecie do komendanta - powiedział Schulz. - Co mnie ci
zorganizowani mar uderzy obchodzą!
- Ale komendant zarządził, żeby od tej chwili tego rodzaju wnioski były przedkładane
panu, panie kapitanie.
- I to jeszcze! - zawołał Schulz z niechęcią. Potem krótko i z rozmachem, nie czytając
ani jednego słowa, podpisał formularze. Odsunął je od siebie, jak gdyby go mierziły -
prawdziwy żołnierz mógł tylko w ten sposób reagować na podania tych żałosnych
dekowników tyłowych.
Bombardier Stamm pochylił się i znowu podsunął jeden z trzech wniosków Schulzowi
prosto pod nos. Schulz, zaskoczony, spojrzał na papier, po czym wziął go do rąk. Jakiś płatnik
nazwiskiem Brahm, dowodzący kolumną transportową pod eskortą czterech ludzi,
podporządkowany bezpośrednio Naczelnemu Dowództwu, prosił o przydzielenie kwatery
przy ulicy Hindenburga 13, którą zresztą już zajął.
Schulz pozwolił sobie na chwilę namysłu.
- Ulica Hindenburga - zapytał wreszcie - leży u wylotu miasta, tuż obok lasu
miejskiego?
- Tak jest - odparł Stamm mrugając oczyma. - A dom numer trzynasty należy do
kreisleitera.
- Czyżby ten już zwiał? - zapytał Schulz.
- Tak się wydaje - odparł bombardier i uśmiechnął się bez żenady.
- No tak - odrzekł Schulz - dlaczegóż by nie? - Miał dla tych spraw pewne
zrozumienie; oczywiście potępiał tego człowieka, ale niezbyt ostro, bo ostatecznie kreisleiter
nie miał już powiatu, więc nie potrzebował nim kierować. Błędne zarządzenia jego
przełożonych pozbawiły go prawie chleba. "W gruncie rzeczy - pomyślał tak oczytany
ostatnio Schulz - jest to tragiczne".
Schulz rozmyślał teraz o tym, że jego własna sytuacja nie różniła się tak bardzo od
sytuacji kreisleitera. Naczelne Dowództwo, którego biuro personalne lekkomyślnie zwlekało
z awansowaniem go na majora, wyraźnie zawodziło, dywizjon zapasowy artylerii topniał,
wszyscy mieli w nosie komendanturę garnizonu, a więc po co się tu użerać? Dla kogo? Kto to
potrafi uznać i uszanować? Tej hołocie wystarczy komendant. Zastępca komendanta jest tu
niepotrzebny.
A jednak! "Trzeba - rozważał Schulz - kuć żelazo, póki gorące. To jest tak zwana
ekonomia stosowana. I dopóki jeszcze poczta jako tako funkcjonuje, zawsze może nadejść
pismo: »Mianuję pana majorem«."
- A więc kolumna transportowa! Co właściwie te draby transportują?
- Chyba tylko to, co przedstawia największą wartość - odrzekł bombardier i na jego
twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Niech ten płatnik zamelduje się u mnie. - Schulz uśmiechnął się z wyrafinowaną
wyższością tyrana w miniaturze. - Ale możliwie szybko. Jeszcze dzisiaj. "Kto wie - pomyślał
- co się stanie jutro. Jutro to może być już musztarda po obiedzie."
Schulz podniósł się potem, jak zwykle majestatycznie, by złożyć tradycyjny meldunek
przedpołudniowy dowódcy, zamienić z nim równie tradycyjne spojrzenie świadczące o
poczuciu wspólnoty i zameldować: "Żadnych niezwykłych wydarzeń!"
Komendant, jowialny pan pod pięćdziesiątkę, o tępawych oczach koloru czerwonego
wina i starannie pielęgnowanym barytonie, przywitał swego "kochanego Schulza" jak
przyjaciela, poprosił go, by usiadł, poczęstował cygarem i zapytał o stan zdrowia.
- Dobry - powiedział Schulz nieco zdziwiony. Był przyzwyczajony do koleżeńskiej
życzliwości, ale to zainteresowanie graniczące z troskliwością budziło w nim nieufność. -
Jestem zupełnie zdrów, panie podpułkowniku.
- To mnie cieszy - rzekł podpułkownik z serdecznością prawie już niepokojącą, choć
Schulz należał do ludzi, których zahartowały już różne kataklizmy. - To mnie cieszy ze
względu na pana. Niestety o sobie tego powiedzieć nie mogę, drogi kapitanie Schulz, moje
zdrowie pozostawia wiele do życzenia.
- Bardzo mi przykro - wtrącił Schulz ostrożnie.
- Dziękuję - odparł podpułkownik swym śpiewnym głosem. Robił wrażenie nieco
wzruszonego. Mam niemałe kłopoty z nerkami. Najwyższy czas, żeby coś przedsięwziąć.
- Tak jest - powiedział Schulz i cały zamienił się w słuch.
- Jak to dobrze - podpułkownik spoglądał na Schulza niemal czule, jak kochający
ojciec lub brat - jak to dobrze, że mam takiego wspaniałego zastępcę. Ułatwia to sprawę po
prostu kolosalnie. Obejmie pan komendę garnizonu. Jeszcze dzisiaj wyjeżdżam do
uzdrowiska Kissingen.
Schulz patrzył na podpułkownika nie mogąc wykrztusić ani słowa. Siedział jak
skamieniały - nieruchomy i szary. Działy się z nim dziwne rzeczy. Nie orientował się dobrze,
czy ma podziwiać sprytny wykręt starego, czy go potępiać.
- A więc - powiedział podpułkownik z nieco wymuszoną jowialnością - jesteśmy ze
sobą zgodni. Moim zdaniem, nikt bardziej od pana nie nadaje się na stanowisko komendanta,
mój drogi kapitanie Schulz. Dziś po południu obejrzy pan sobie wyszkolone ostatnio
oddziały, które mają pójść na front, i odprawi je pan. Mowa, która ma być przy tej okazji
wygłoszona, została już opracowana i jest do pańskiej dyspozycji. Niechże pan wreszcie
wprowadzi do tego interesu trochę ruchu i rozmachu.
Schulz zaniemówił. Podsunięto mu "czarnego Piotrusia". Jak się u licha go pozbyć?
- Za jakieś dwadzieścia cztery godziny - kontynuował podpułkownik - zjedzie tutaj
dywizja "Pantera" albo jej resztki.
- Kto taki? - zapytał Schulz głuchym głosem. Okoliczność, że właśnie on wyciągnął
"czarnego Piotrusia", nasunęła mu, po raz pierwszy w życiu, wątpliwość co do jego
żołnierskiej zręczności, nie broń Boże co do jego żołnierskich przymiotów, które stanowiły
zupełnie inny rozdział. - Jaka dywizja?
- Dywizja "Pantera". Zna ją pan chyba? Dowódcą jej jest generał-major Luschke.
- Znam - wykrztusił z siebie Schulz po dłuższej chwili.
Łagodne słońce wiosenne rzucało swe promienie na skąpo obrośniętą włosami czaszkę
pułkownika Hauka. Zdjął czapkę i ocierał starannie jej wilgotną podszewkę. Obok niego
siedział na pniu porucznik Greifer i przyglądał się swoim wielkim łapom, które widocznie
bardzo mu się podobały.
- Przygotowania - zaczai porucznik - są właściwie zakończone. Miejmy nadzieję, że to
wystarczy.
Hauk, zatopiony w myślach, skinął głową, jak gdyby potwierdzał diagnozę młodszego
kolegi, a równocześnie nie wykluczał, że jest ona niezupełnie trafna. - Tak. Wystarczy -
oświadczył ze spokojem. I z jeszcze większym spokojem dodał: - Musi wystarczyć.
- Nie jest sprawą bez znaczenia - powiedział Greifer - kto to wszystko poprowadzi.
Wydaje się, że ten gruby major, jeśli się nie mylę - Hinrichsen, nie jest niedołęgą. Trzeba go
tylko mocno naciskać.
- Zostało to już przewidziane - powiedział pułkownik Hauk. Mówiąc to spojrzał w
kierunku leśniczówki, w pobliżu której siedzieli. Na drewnianej werandzie wygrzewała się na
słońcu jakaś dziewczyna rozparta na krześle. Mocno opięta bluzka była nieco rozchylona,
spódnica trochę zadarta, dziewczyna siedziała z wyciągniętymi nogami. Zmysłowa, lalkowata
twarz lśniła w słońcu, krucze włosy opadały na ramiona.
- Tego gatunku - zauważył Greifer bez żenady mamy na kopy.
- Nie tutaj - powiedział Hauk.
- Ale o dwadzieścia kilometrów stąd. - Greifer rozstawił swe mocne nogi i uśmiechnął
się. - To typ użyteczny, tylko że mamy go więcej niż pod dostatkiem,
Siedząca na werandzie dziewczyna imieniem Barbara obróciła się w drugą stronę.
Miała krzepkie uda. Nawet Greifer, który do wdzięków kobiecych odnosił się z podejrzaną
obojętnością, nie mógł temu zaprzeczyć. Wyprostowała się ruchem rozbawionej kotki,
spojrzała w stronę obu oficerów i podniosła rękę.
Pułkownik również podniósł rękę i kiwnął nią. Greifer wyciągnął na dowód
entuzjastycznej serdeczności obie ręce, mruknąwszy równocześnie pod nosem: - Należałoby
ją odtransportować.
- Ma swoje zalety - powiedział Hauk rozmarzony
- Inne mają je także, ale są tańsze.
- Nigdy nie była zbyt droga.
- To się może jednak stać. Zawsze lepiej dzielić na połowę niż na trzy części. Albo
raczej na cztery, jeżeli doliczymy płatnika Brahma.
- Tak daleko jeszcześmy nie zaszli - powiedział Hauk i zwrócił swą szarą, niemal
pozbawioną konturów twarz w stronę nikłego wiosennego słońca, nie odczuwając nic innego
poza umiarkowanym ciepłem. - Tak daleko jeszcze nie.
- Ale jesteśmy tuż przed tym! Ostatnie skoki powinniśmy robić bez niepotrzebnego
balastu A ta Barbara jest balastem.
Siedząca na werandzie Barbara rozkoszowała się wiosennym słońcem jak letnią, mile
usypiającą kąpielą. Wojna nic a nic ją nie obchodziła. Uporała się jakoś z towarzyszącymi jej
objawami. Ponadto czuła, że zbliża się koniec. Jeszcze tylko godziny, najwyżej dni, a będzie
miała wszystko poza sobą. Zależało wyłącznie od Hauka, żeby wyszła teraz cało i żeby
odniosła jakąś korzyść. Zrobiła dla niego, co mogła, a było to zaiste niemało. Więc i on zrobi
chyba, co będzie mógł, i będzie to również niemało. Takie rachunki płaciła wojna, o ile się
miało szczęście. Tak, trzeba było mieć szczęście...
Barbara przyglądała się Haukowi, który siedział chłodny, szary, nieprzystępny,
wyprostowany, nieco sztywny. Tak wyglądał zawsze, kiedy nie był sam. Tylko gdy byli we
dwoje, stawał się inny. Zupełnie inny. Na myśl o tym uśmiechnęła się, ale w uśmiechu tym
nie było ani cienia tkliwości.
Czując na plecach ciepło słoneczne Barbara zauważyła, że do Hauka i Greifera
podszedł jakiś otyły oficer. Wydawało się, że olbrzymia piłka toczy się niezgrabnie po ziemi.
Mimo oddalenia usłyszała mocne stuknięcie obcasami. Zmrużywszy oczy zobaczyła, jak
grubas podniósł energicznym ruchem swe ramię. Potem zamknęła oczy i nie słyszała już nic
więcej. Dziarski, gruby oficer sztabowy nie wzbudził w niej zainteresowania, było jej
obojętne, o czym oni tam gadają.
- Niechże pan stanie w pozycji spocznij, panie majorze Hinrichsen - powiedział
pułkownik Hauk.
- Proszę usiąść - zaprosił majora Greifer wskazując mu miejsce swoimi wielkimi
łapami i pomyślał: "Grubasie, daj wypocząć swemu olbrzymiemu tyłkowi, zanim spoczniesz
może na wieki.
Major Hinrichsen przysiadł się do Hauka i Greifera zajmując miejsce na leżącym w
ich pobliżu klocu. Posapywał, po twarzy jego, przypominającej księżyc w pełni, spływały
krople potu,
Hauk i Greifer przyglądali się tej kupie mięsa w mundurze oficerskim z pewną
nieufnością. Uspokajały ich jednak: Złoty Krzyż Niemiecki lśniący na bluzie majora, odznaka
szturmowa piechoty ze srebrnym okuciem za walki wręcz.
- Jestem rad, panie majorze Hinrichsen - powiedział pułkownik Hauk monotonnym,
spokojnym, niemal obojętnym głosem - żeśmy doszli do porozumienia.
- Żaden prawdziwy żołnierz niemiecki - oświadczył major Hinrichsen z mocą - nie
idzie dobrowolnie do niewoli. - Wydawało się, że jest o tym głęboko przekonany.
- Poglądy nasze są zgodne - zapewnił pułkownik Hauk rzuciwszy okiem w stronę
Greifera, który się lekko uśmiechał. - Mój adiutant poinformuje pana o bliższych szczegółach.
Greifer otworzył mapę i zaczął suwać swymi łapskami wśród znaków
topograficznych, jak gdyby chciał je wymazać.
Po chwili powiedział: - Godzina X - przygotowanie ogniowe z moździerzy, dział
piechoty i ciężkich karabinów maszynowych na skrzydłach.
Pułkownik wiedział: mają tylko dwa moździerze, ani jednego działa piechoty i
zaledwie jeden karabin maszynowy, amunicji jest niewiele. Nie wystarczyło czasu, by
określić dokładnie cele.
- Tak jest, to jasne - powiedział Hinrichsen.
Greifer ciągnął dalej: - Godzina X plus piętnaście minut - atak czołowy dokonany
przez ochotniczy, wzmocniony batalion piechoty. Wsparcie ataku ze wzgórz na prawo od
szosy przez skomasowane jednostki. Cel: skrzyżowanie dróg. Bateria Ascha zwalczy stojące
tam czołgi ogniem na wprost.
Pułkownik wiedział: batalion piechoty jest zdziesiątkowany i posiada siłę bojową
zaledwie jednej kompanii. Na ochotników liczyć nie można. Wsparcie ataku z prawej to rzecz
niemożliwa. Pole ostrzału baterii Ascha jest mocno ograniczone.
- Tak jest. A więc dokonamy tego - oświadczył Hinrichsen.
- Pan tego dokona - powiedział pułkownik. - Wiem, że mogę zdać się na pana.
Dwucetnarowy Hinrichsen wyprostował się, stanął na baczność ze zdecydowaną miną
i uroczyście uścisnął bezwładną, gładką rękę pułkownika. Greifer uśmiechał się szerzej niż
zazwyczaj. Uścisk jego ręki robił wrażenie uroczystej przysięgi niezłomnych mężów.
- A tego oficera artylerii - domagał się Hinrichsen - tego Ascha, musi się pociągnąć do
odpowiedzialności. To hańba! W tak ciężkich chwilach, jakie obecnie przeżywa nasza
ojczyzna, jest to właściwie równoznaczne ze zdradą.
- Zapewne - powiedział pułkownik Hauk myśląc przy tym, że nie ma teraz czasu na
takie subtelności. - Zapewne. Kiedy uda się nam przedrzeć, będzie musiał odpowiadać za to.
- Może zwołamy sąd doraźny - zaproponował usłużnie Greifer - żeby zupełnie nie
wyjść z wprawy.
- Pomówimy o tym później - oświadczył pułkownik Hauk lakonicznie.
Hinrichsen obrócił swoje cielsko o sto osiemdziesiąt stopni i udał się do żołnierzy.
Hauk i Greifer patrzyli przez chwilę w jego kierunku, potem spojrzeli na siebie.
- Jeżeli kto - powiedział Greifer - to ten! Ten walczy jeszcze o Wielkie Niemcy.
Odwaga jego pozostaje w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do jego rozumu. A rozum ma
mikroskopijny.
Hauk uśmiechnął się nieznacznie. Spojrzał znowu w stronę werandy, na której kąpała
się w słońcu wiosennym Barbara. Zmrużył nieco oczy.
- Jest naprawdę zupełnie miła - powiedział Greifer - ale możemy mieć dziesięć z tego
gatunku za dziesiątą część tego, czego mogłaby teraz żądać. Żaden kociak, choćby najlepszy
w łóżku, nie jest tyle wart.
- Ona wie bardzo dużo - mruknął Hauk jakby do siebie.
- Jeden powód więcej - powiedział Greifer z przekonaniem - żeby postarać się, by z
tym, co wie, niewiele mogła począć.
Pułkownik uznał za zbyteczne odpowiedzieć na uwagi Greifera. Wyglądało prawie na
to, że ich wcale nie słyszy i uważa przyjmowanie ich do wiadomości za niegodne siebie. Ale
Greifer wiedział, że pułkownik ma dwoje wspaniale funkcjonujących uszu.
- Cały zbyteczny bagaż - powiedział Greifer poufałym tonem - wyrzuciłem z wozu,
oczywiście za pozwoleniem pana pułkownika. A tymczasem ta dama nazbierała sobie tyle
rzeczy, jak by była przynajmniej generałem. Nie chcę niepotrzebnego balastu. Sam
poprowadzę wóz.
- Proszę podprowadzić wóz na skraj lasu - powiedział pułkownik - a kiedy
skrzyżowanie będzie wolne...
- Za trzydzieści minut?
- Za dwadzieścia.
- Im wcześniej, tym lepiej. Udaję się więc na miejsce startu. - Greifer wszedł do lasu
nie spojrzawszy na Barbarę, którą przed chwilą skreślił ze swego wykazu transportowego.
Pułkownik podniósł się powoli. Strzepnął starannie kurz ze swojego siedzenia, nałożył
czapkę i poprawił pas. Potem ruszył w kierunku werandy.
- No i cóż, moja panno? - zapytał.
- Nic - odpowiedziała Barbara uśmiechając się mechanicznie.
- Zaraz wrócę - oświadczył pułkownik i skinął jej głową.
- Dobrze.
- Poczekasz tu na mnie.
- Poczekam, aż wrócisz.
Hauk skinął znowu głową i nie oglądając się odszedł, zatopiony w myślach.
Doszedł do skraju lasu. Zebrali się tu pod wodzą majora Hinrichsena jego żołnierze,
aby zaryzykować stąd przedarcie się w kierunku skrzyżowania.
- No, teraz możemy zaczynać - powiedział pułkownik.
Wolno, jak gdyby niósł jakiś znaczny ciężar, wysiadł kapitan Wedelmann ze swego
wozu. Skinął głową w stronę kierowcy, który w odpowiedzi musnął jednym palcem brzeg
swej czapki. Wedelmann tupnął zdrętwiałymi nogami i spojrzał na oznakę dywizji - była nią
czarna pantera na białym tle - zawieszoną na drzwiach szkoły.
Wedelmann, wysoki, wychudzony, o smutnej twarzy jamnika i zmęczonych ruchach
robotnika transportowego, zwrócił się do człowieka siedzącego w otwartym wozie, który
uderzająco wąskimi rękami manipulował przy guzikach swego szerokiego płaszcza. Człowiek
ten, wyglądający niezwykle młodo, odrzucił szybkimi ruchami swą gumową powłokę, jak
gdyby musiał się od niej jak najprędzej i za wszelką cenę oswobodzić. Spod powłoki ukazała
się dziewczyna.
- To nie potrwa długo, Magdo - zwrócił się do niej Wedelmann. - Generał jest
zwolennikiem szybkich decyzji.
- Nie myśl o mnie podczas rozmowy z nim - powiedziała Magda, dziewczyna o
ziemistej twarzy Madonny. - Nie musisz się o mnie kłopotać. Jakoś już dotrę stąd do twego
rodzinnego miasta. A tam poczekam na ciebie.
- Jeżeli nawet będzie niezbyt przyjemnie, Magdo, i tak przecież za trzy, cztery dni
wszystko się skończy.
- Za dwa dni - powiedział kierowca, jak gdyby odczytywał rubrykę z cennika na
skarpetki.
Wedelmann znalazł tę cichą dziewczynę, Magdę, o ciemnych, jakby o pomoc
błagających oczach - na ulicy. Stała na peryferiach bezlitośnie w nocy zbombardowanego
miasta, brudna, w na pół spalonej sukni, samotna i bezbronna. Nie mówiła ani słowa - tylko
jej oczy zdawały się wołać o pomoc. Rodzice Magdy, uchodźcy ze wschodu, znaleźli tutaj
schronienie u dalekich krewnych. Teraz nie żyli. I krewni, i rodzice. A Magda nie wiedziała,
co ze sobą począć. W ten sposób zetknęła się z Wedelmannem. Wydarzyło się to pięć dni
temu.
- W ciągu dziesięciu minut - powiedział Wedelmann - będę coś wiedział o moim
dalszym przydziale. Przyjmując oczywiście, że generał znajduje się na stanowisku
dowodzenia, co u Luschkego wcale nie jest rzeczą samo przez się zrozumiałą.
Generał-major Luschke był na stanowisku dowodzenia. Mały, zgarbiony, w
pofałdowanym, wystrzępionym mundurze klęczał w sadzie za szkołą na rozpostartym szeroko
kocu wojskowym w niebieskie i czerwone pasy. Obok niego stała otwarta skrzynia, przed nim
leżały dwie teki. Miało się wrażenie, że sortuje, kontroluje i odkłada części ubrania.
- Witam pana, Wedelmann - powiedział i spojrzał przelotnie na kapitana nie
przerywając pracy. Lustrował właśnie parę swoich kalesonów, które całkowicie utraciły
pierwotny kształt i miały na tyłku całą masę cer.
- Proszę o pozwolenie zameldowania panu generałowi...
- Chce mi pan zameldować więcej i coś innego, niż wyczytałem w pańskim meldunku
radiowym? Nie? W takim razie niech pan nic więcej nie melduje Wcale się nie palę do tego,
żeby każde katastrofalne sprawozdanie słyszeć po raz drugi czy trzeci. Wystarczy mi to, co
przeczytałem. Aż do sądnego dnia.
Luschke obejrzał dokładnie, sztuka po sztuce, sześć par kalesonów, dwie wybrał,
resztę odrzucił z lekceważeniem na bok. - Cóż pan chce teraz począć, Wedelmann?
- Co pan generał rozkaże!
Luschke rzucił za siebie szerokim ruchem parę lakierowanych butów, nawet jej się
dobrze nie przyjrzawszy. - Co pan generał rozkaże! - powtórzył powoli. - Do ostatniej
sekundy mam rozkazywać. Nikt tego ze mnie nie zdejmie - dodał prawie szeptem. - I nikt też
zdjąć nie może.
- Reszta mojego sztabu - powiedział kapitan Wedelmann - to trzech oficerów,
dwunastu podoficerów i czterdziestu dwóch szeregowców. Jesteśmy po części uzbrojeni.
Mamy około trzydziestu karabinów i dwa karabiny maszynowe. Tylko zapas amunicji...
- Wedelmann! Czy naprawdę wierzy pan w to, że wróciwszy do swoich żołnierzy
zastanie pan czterdziestu dwóch?
- Panie generale!
- A może mniej?
- Na pewno - odparł Wedelmann, szczerze, po męsku zmartwiony, starając się dać do
zrozumienia, że nie chce się bynajmniej uchylać od odpowiedzialności. - Teraz zdarza się raz
po raz, że niektórzy żołnierze... w pojedynkę...
- Dezerterują!
- Tak jest, w normalnych warunkach można by to tak nazwać. Ale...
- Wedelmann powiedział generał-major Luschke z niezmąconym spokojem i z
rozmachem odrzucił mundur galowy. - Czy pan jeszcze ciągle wierzy w swego führera? W
Wielkie Niemcy? W germańskie panowanie nad światem?
Kapitan Wedelmann stojąc prawie na baczność nie odpowiedział ani słowa. Wyglądał
tak, jakby usłyszał druzgocący wyrok na siebie. Przyjmował go do wiadomości, ale chciał
zachować przy tym żołnierską postawę.
- Panie Wedelmann, postawiłem panu pytanie. Czy nie otrzymam żadnej odpowiedzi?
- Odpowiedź moja - odparł Wedelmann z wysiłkiem brzmi: nie! Nie wierzę już w nic.
- I dodał ledwie dosłyszalnie: - W nic.
- To chyba za wiele - odrzekł Luschke ze spokojem. - Ale w każdym razie nie wierzy
pan w tego... Trzeba było dużo czasu, Wedelmann, żeby i pan zaczął tak myśleć. Kosztowało
to nas wszystkich bardzo drogo.
- Nie rozumiem tego - powiedział Wedelmann bezradnie. Nie wstydził się swojej
słabości. - Nie rozumiem siebie i w ogóle nic nie rozumiem. Mam tylko jedno wytłumaczenie
na wszystko, co się stało: obłęd.
Generał wyciągnął z pudełka wspaniałą wstążkę orderową, wygładził ją pięścią, a
potem podarł. Zwisające strzępy wyglądały żałośnie. Luschke uśmiechnął się pogardliwie. -
Podły gatunek - powiedział po chwili. Pojękując wstał i podparł się pod boki. Twarz miał
boleśnie wykrzywioną. - Jestem jednym z najmłodszych generałów niemieckich i jednym z
najstarszych żołnierzy armii. Za młody, by umierać, za stary, żeby żyć dalej. Urodziłem się
prawdopodobnie o pół wieku za późno.
- Bez pana generała...
- Niech pan to zostawi, Wedelmann. Dosyć już tych toastów, rzygać mi się chce od
nich, poza tym nie mam czasu. Muszę tu zrobić całkowity porządek.
Generał odsunął nogą stos bielizny, chwycił paczkę listów polowych i zaczął je
przerzucać. Miało się wrażenie, że skupił się na tej czynności całkowicie. Wedelmannowi,
który stał przed nim z pokorną miną, wydawało się na krótką chwilę, że w ogóle dla
Luschkego i jego świata nie istnieje.
Nagle Luschke rzuciwszy listy na ziemię zapytał: - Wedelmann, co by pan zrobił,
gdyby ta wojna była dla pana skończona; teraz, tutaj, w tym momencie? Co by pan zrobił?
- Ożeniłbym się - odparł tamten bez namysłu.
- Więc niech pan to zrobi - powiedział Luschke bardzo serdecznie.
Wedelmann stał nieruchomo. W jego wiernych oczach jamnika malowało się
bezgraniczne zakłopotanie. Nikt poza Luschkem nie umiał go w nie wprawiać. Ale ta terapia
przy pomocy bezlitosnych i celnych szoków miała błogosławione skutki.
- Skoro pan wie już, z kim się pan chce ożenić, niech pan to zrobi. Tutaj nie będzie
pan więcej potrzebny. Pański dowódca dywizji udziela panu chętnie wymaganego pozwolenia
na ożenek i może niezbyt chętnie, ale bez cienia ubolewania mówi panu: żegnam.
- Panie generale...
- Żegnam pana, drogi panie Wedelmann. Może jeszcze zobaczymy się kiedyś w tym
żołnierskim życiu, niech się to jednak stanie tylko wtedy, jeżeli nie da się tego uniknąć pod
żadnym pozorem. Proszę to sobie zapamiętać. Najbliższym miejscem postoju dywizji i, jak
tego jestem prawie pewien, ostatnim, jest nasze stare miasto garnizonowe. Mam wrażenie, że
będzie pan starał się tam zapuścić korzenie. A więc niech pan będzie zdrów! Niech pan
zapomni Bulwę, niech pan, o ile to możliwe, wymaże go ze swej pamięci. Razem z całą
wojną.
Generał-major Luschke ukląkł znowu i pewnymi ruchami, ale niedbale zaczął wkładać
resztki swych rzeczy do obu tek. Zachowywał się tak, jak gdyby żaden Wedelmann teraz już
nie istniał i poza skromną zawartością dwóch tek nie było już nic na świecie.
Wedelmann miał wrażenie, że widzi swego generała po raz ostatni. Patrzył przez
chwilę na tego człowieka o krótkim karku i włosach, które pokryła siwizna, podobnego do
karzełka, ubranego w pomięty, pofałdowany, wyliniały mundur.
Stał w milczeniu przez czas jakiś, później sprężyście zasalutował. Po sekundzie zrobił
w tył zwrot i odszedł nie zachowując już wojskowej postawy. Ramiona miał opuszczone, buty
wlokły się leniwie przez zapyloną ścieżkę. Jego służba była zakończona.
Przeszedł przez sad, znalazł się na szosie, na której stał jego samochód. Kierowca
spojrzawszy na niego usiadł za kierownicą i zapuścił silnik. Magda patrzała na Wedelmanna
szeroko otwartymi oczami.
- No i co? - zapytała. - Co stanie się teraz?
- Pobierzemy się - powiedział Wedelmann.
- Nie, to chyba niemożliwe!
- Pobierzemy się. Chcę wreszcie wiedzieć, gdzie jest moje miejsce. Muszę mieć
człowieka, na którym mógłbym się oprzeć.
- W takim razie pobierzemy się.
Bombardier Stamm, wielce ceniony pierwszy pisarz komendy garnizonu, ominął z
powodzeniem liczne rafy, zanim udało mu się wylądować w tym względnie bezpiecznym
porcie. Miał nadzieję, że będzie tu mógł, jak to bywało dotychczas, leniuchować na całego.
Leniuchował też, ale w ostatnich tygodniach wyglądało na to, że to muzeum wojenne
zmieniło się w dworzec przeładunkowy. Stammowi, przy jego wyraźnych skłonnościach do
spokojnego trybu życia, było to bardzo nie na rękę. Zaczął się jednak z tym godzić, ponieważ
część tego, co się tu przewalało, przemycało i magazynowało, pozostawała w komendzie
garnizonu. W średniowieczu podobna procedura nosiła nazwę składowego.
Bezceremonialny odwrót rzekomo chorego na nerki podpułkownika do spokojnej
przystani uzdrowiska Kissingen oraz równoczesna, honorowa - tak ją określano - nominacja
kapitana Schulza na komendanta garnizonu sprawiały Stammowi nowe, dodatkowe kłopoty.
Potem jednak zorientował się, że nawet wojowniczy Schulz nie ma zamiaru, jak to
przewidział wódź naczelny, pozostawać na swym stanowisku "aż do ostatniego tchnienia".
Bojowe serce "niezłomnego" również zaczynało powoli bić po cywilnemu.
- Małżonka pana kapitana - zameldował Stamm swemu nowemu dowódcy
pochłoniętemu intensywnym opracowywaniem listy zapasów żywnościowych.
- Tutaj? - zapytał Schulz nie kryjąc, że jest niemile zaskoczony. - W komendzie
garnizonu?
- Małżonka pana kapitana - obwieścił Stamm układnie - czeka już od kwadransa w
przedpokoju.
- Niech czeka dalej - zadecydował Schulz niemal władczo. I znowu pochylił się nad
wykazami zmagazynowanych w obrębie garnizonu zapasów żywności. Zastanawiał się z
wielką ostrożnością nad tym, czy nie podzielić prowiantów przede wszystkim między
żołnierzy, a potem także i między ludność cywilną. "W każdym razie - myślał - należy
kierować się tutaj nie tylko potrzebą, ale również stopniem i godnością tych, którzy przydział
otrzymują".
- Małżonka pana kapitana - oświadczył bombardier Stamm,
który ciągle jeszcze sterczał w kancelarii - gawędzi sobie tymczasem z panem
płatnikiem Brahmem - Brahm? Któż to taki?
- To dowódca owej kolumny transportowej, która się rozgościła w domu kreisleitera
przy ulicy Hindenburga trzynaście.
- Niech także zaczeka - zadecydował Schulz znowu niemal władczo.
Powoli zaczynał rozsmakowywać się w swojej wybitnej roli, która mu jeszcze
przypadła tuż przed zamknięciem budy i która, wolno mu było mieć to głębokie przekonanie,
była godna majora Co się zaś tyczyło zapasów żywności, to Schulz wyliczył sobie, że
należałoby wziąć pod uwagę skierowanie pewnych środków żywności do odpowiednich
kanałów. Na przykład mąkę dostarczyć cetnarami zasłużonemu piekarzowi. W tym wypadku
piekarzowi Schulza, oczywiście w trosce o ludność cywilną.
Hans Hellmut Kirst 08/15 Tom III Niebezpieczny tryumf końcowy żołnierza Ascha (Przełożył Jacek Frühling)
Obejmuję tutaj dowództwo - powiedział obcy pułkownik, który nazywał się Hauk, albo przynajmniej przedstawił się jako "pułkownik Hauk". Uczynił to z nienaganną uprzejmością przełożonego, który ma o sobie wysokie mniemanie. Pułkownik Hauk przyglądał się oficerom, którzy zgromadzili się dookoła niego w brzozowym lasku. Jego płaska, szara twarz była nieruchoma, oczy zmęczone, a jednak postać nie była pozbawiona pewnej wytworności. - Czy zostałem zrozumiany? - zapytał pułkownik. Głos jego brzmiał łagodnie, ale stanowczo. Oficerowie pośpieszyli z zapewnieniem, że pan pułkownik został zrozumiany. Naturalnie. Tylko jeden z oficerów, nie powiedziawszy ani słowa, zatopił ręce głęboko w kieszeniach spodni, wyłowił stamtąd dwie chustki do nosa, porównał je starannie ze sobą i wysiąkał się potężnie w brudniejszą. Czynności tej dokonywał z pewnym skupieniem. - Pozwoliłem sobie zapytać - powiedział pułkownik niemal monotonnie - czy zostałem zrozumiany. Odczuwam brak pańskiej odpowiedzi, panie podporuczniku. - Co pan właściwie zamierza, panie pułkowniku? - zapytał ów podporucznik składając starannie mocno wymiętoszoną chustkę. - Przedrzeć się! - odpowiedział Hauk i skierował swe niebieskie, wodniste oczy na oficera, który wydał mu się godny uwagi ze względu na niewątpliwy brak dyscypliny. - Ze wszystkim, co jeszcze może utrzymać się na nogach! - odezwał się porucznik stojący za pułkownikiem Haukiem jak cień. Wpakował wyprostowane kciuki za pas, zaczai się kołysać w kolanach, wysunął do przodu masywny podbródek. Wyglądał jak dziadek do orzechów, którego hałaśliwa wesołość była mniejsza od barbarzyńskiej ostrości jego kleszczy. - Dobrze już, Greifer - rzekł Hauk łagodnie; miało się wrażenie, że przywołuje do porządku złego, ale zawsze wiernego psa. Porucznik Greifer warknął coś krótko, po czym uspokoił się. Jego wielkie łapska spoczęły na pasie. Pułkownik podniósł bladą, jak gdyby pozbawioną konturów twarz; zdawało się, że jego spokojne, chłopięce oczy z zainteresowaniem przyglądają się świeżej zieleni kształtnych brzóz. Można było pomyśleć, że ma zamiar namalować delikatną jak pajęczyna akwarelę. Promieniował wiośnianą błogością. Lekkiego niepokoju, którym, jak się wydawało ogarnięci byli zebrani wokół niego oficerowie, pułkownik w ogóle nie przyjmował do wiadomości. - Moi panowie - powiedział po chwili. - Amerykanie okrążyli nas. Ale ten zasunięty rygiel jest zbyt słaby. Jeżeli połączymy wszystkie nasze oddziały, możemy go bez większego wysiłku złamać.
- Bez względu na straty, prawda? - zapytał ten sam podporucznik. I powiedział tonem tak rzeczowym, jak gdyby stwierdzał jedynie, że po środzie następuje czwartek. - Będą więc zabici. - Przecież to - odparł obcy pułkownik i zmierzył zbyt rozmownego oficera pobłażliwym wzrokiem - podobno zdarza się na wojnie codziennie. - Ale tę wojnę można przecież uznać za skończoną - upierał się podporucznik. - Panie podporuczniku - powiedział pułkownik zamknąwszy na chwilę oczy jak gdyby pod wpływem niewielkich, z wzorową cierpliwością znoszonych boleści - jeżeli jestem dobrze poinformowany, dowodzi pan baterią. - Informacje pana są zgodne ze stanem faktycznym - odparł Źle ogolony podporucznik. - Pańskie nazwisko? - Asch. - Panie podporuczniku Asch - oświadczył pułkownik - jestem w tym kotle najstarszym oficerem. Podporządkowałem sobie resztki jednego z pułków piechoty, ponieważ uważam za swój obowiązek nie uchylać się od odpowiedzialności. Próbowałem wyjaśnić naszą sytuację uwzględniając równocześnie nastrój żołnierzy. Ci ludzie tak samo jak ja nie mają jeszcze ochoty iść dobrowolnie do niewoli. - Czy pan pułkownik wypytywał żołnierzy, których był łaskaw określić jako ludzi, pojedynczo? - chciał wiedzieć Asch. Pytanie zostało postawione z taką uprzejmością, jak gdyby prosił o ogień do papierosa. - A cóż się ma stać z dziewczętami? - Ludzie i ja - powiedział pułkownik niezmącenie łagodnym tonem, wstrzymując ledwie dostrzegalnym ruchem ręki porucznika Greifera, który uśmiechając się przedsiębiorcze miał ochotę wyskoczyć naprzód - ja i moi ludzie, powtarzam, spróbujemy się przedrzeć za wszelką cenę, między innymi ze względu na obecność wśród nas kobiet ze służby pomocniczej. Czyżby chciał pan odmówić mi wsparcia artyleryjskiego? Podporucznik Asch odwrócił się i skinął na barczystego bombardiera, który stał w pewnej odległości, oparty o drzewo. Bombardier ruszył powoli w stronę grupy oficerów; solidnym i groźnym wyglądem przypominał psa nowofundlandczyka. Doszedłszy do pokrytej świeżą zielenią łączki zatrzymał się. - Stan amunicji? - zapytał podporucznik. - Czterdzieści dwa naboje - odpowiedział bombardier. - To wszystko - oświadczył podporucznik i spojrzał na pułkownika Hauka z bardziej niż wątpliwą służbistością. - To wszystko, co nam pozostało.
- To musi wystarczyć - odparł pułkownik. - Kiedy się stąd wydostaniemy, będzie pan mógł zaopatrzyć się na nowo w amunicję. - Właściwie po co? - zapytał skromnie bombardier. Miał uczucie, że jest ogrodnikiem, który nie chce pogodzić się z tym, że po wielkiej ulewie musi jeszcze raz podlać kwiaty. - Stulcie łaskawie swój pysk! - zawarczał spoza pleców pułkownika porucznik Greifer. - Masz stulić pysk, Kowalski, i to łaskawie - powiedział podporucznik Asch i mrugnął do bombardiera. Ten roześmiał się cicho, jak gdyby usłyszał udany żart, ale równocześnie zdawał sobie sprawę, że ze względu na swój niski stopień służbowy nie wolno mu wybuchnąć, głośnym rykiem, o ile przełożeni wyraźnie na to nie zezwolą. Oficerowie otaczający stojącego bez ruchu pułkownika Hauka byli szczerze przerażeni. Nie ociągali się też z tym, żeby to wyraźnie okazać. Wypowiedzieli słowa oburzenia tonem wprawdzie ściszonym, stosowanym w kasynach oficerskich, posługując się jednak żargonem frontowym. Otyły major nazwiskiem Hinrichsen zasapał pogardliwie i splunął. Wiedział dokładnie, czym jest honor żołnierski, i nie ociągał się z tym, by zadokumentować, że jest mu to wiadome. - Proszę więc notować, poruczniku Greifer - powiedział pułkownik Hauk pozornie obojętnie, z jedwabistą uprzejmością, graniczącą niemal z wytworną, cyniczną pogardą. - Bateria Ascha, czterdzieści dwa naboje. A ile karabinów może mi pan, panie podporuczniku, oddać do dyspozycji? - Ani jednego - powiedział podporucznik starając się nie bez powodzenia mówić tym samym uprzejmym tonem. - Co mam przez to rozumieć? - zapytał pułkownik. Był w tej chwili podobny do lekarza, który zamierza przygotować do operacji niezwykle trudnego pacjenta. - Jestem gotów udzielić wsparcia artyleryjskiego. Ale to już wszystko, za co mogę wziąć odpowiedzialność. - Że też coś takiego jak pan jeszcze żyje! - zawołał porucznik Greifer wyraźnie delektując się wytworzoną sytuacją. - Należałoby postawić pana przed sądem wojennym! Otyły major kiwnął energicznie głową i zaczął wywodzić, że niedostateczne zrozumienie dla sprawy honoru oficerskiego to rzecz nie tylko godna ubolewania, lecz po prostu oburzająca. Pozostali oficerowie uznali za wskazane odsunąć się wyraźnie od zuchwałego podporucznika artylerii. Pułkownik klepnął się po spodniach do konnej jazdy zwiniętą w rulon gazetą, którą trzymał w raku. - Wszystko to będzie zanotowane! - zawołał porucznik Greifer ze złośliwą radością.
- Proszę więc, panie podporuczniku, mieć swoją baterię w pogotowiu - powiedział pułkownik Hauk. - Dokładny plan naszej próby przedarcia się otrzyma pan w odpowiednim czasie. Do tej pory będzie pan miał czas na rozmyślanie o obowiązkach oficera. Mocno zniszczony, pokryty kurzem samochód służbowy dowódcy dywizji generał- majora Luschkego zaszył się w ogrodzie pewnej szkoły, stojącej pośród drzew owocowych gotowych do zakwitnięcia. Generał siedział na stopniu samochodu i ogromnym scyzorykiem czyścił sobie paznokcie. - Łapska moje wyglądają tak - powiedział generał - jak gdybym osobiście próbował wygrzebać z ziemi zakopanych w niej między Moskwą a Paryżem żołnierzy mojej dywizji. - Wojna staje się coraz bardziej parszywa, panie generale - zauważył podporucznik Brack stojący obok z meldunkami radiowymi. - Nie znam człowieka, który uchowałby się do dziś z czystymi rękami. - Brack, wojna skończy się chyba w ciągu najbliższych dni, co pan właściwie będzie wtedy robił? - Wykąpię się gruntownie, panie generale. - I cóż jeszcze, panie podporuczniku? - Nareszcie doczytam do końca "Boską komedię" Dantego. I to w oryginale. Generał zamknął scyzoryk i uniósł się nieco. Jego pomarszczona, pomięta, bulwiasta twarz przywodziła na myśl tysiącletnich karłów. - Panu, Brack, dobrze tak mówić. Zna pan obce języki, ma pan po tamtej stronie oceanu krewnych. Jestem prawie pewien, że pan wyemigruje. - Bardzo możliwe, panie generale. Wszyscy moi przodkowie byli kupcami, uczciwymi kupcami. Byliśmy zawsze gotowi robić w Niemczech i z Niemcami dobre interesy, ale wcale nie mieliśmy ochoty wojować dla byłych lub przyszłych partnerów w handlu ani też przeciwko nim. - Może to, mój drogi podporuczniku Brack, ostatnia wojna, jaką Niemcy w ogóle prowadziły. Trzeba jednak próbować przynajmniej jako tako przyzwoicie doprowadzić ją do końca. Albo posługując się pańskim sposobem ujmowania spraw, nie przekreślać całkowicie naszych możliwości kredytowych. Brack uśmiechnął się grzecznie. Wolał nic nie mówić. W jego mądrych oczach zabłysły iskierki ironii, dalekiej jednak od jakiejkolwiek złośliwości. Nie dotyczyła ona generała. A generał, który znał swego podporucznika, użyczał mu tej pełnej rezygnacji ironii i
ani przez sekundę nie myślał o tym, by tego rodzaju odruchy młodzieńczej pewności siebie łączyć ze swoją osobą. - Proszę o najnowsze wieści hiobowe, Brack. - Od wczorajszej nocy część dywizji jest odcięta. Wśród nich batalion piechoty Hinrichsena i bateria Ascha. Łączności radiowej już nie ma. - Cóż dalej? - Dywizjon kapitana Wedelmanna został dosłownie zmieciony z powierzchni ziemi. Jedna bateria dostała się do niewoli, druga została zniszczona przez nieprzyjaciela, trzecia, właśnie bateria Ascha, jest odcięta. - A kapitan Wedelmann? - zapytał generał i zaczął obmacywać swe buty, których od tygodni nie tknęła pasta. - Co robi kapitan Wedelmann? - Jest w drodze do nas, panie generale. Lekko ranny. Z resztkami sztabu dywizjonu. Prosi o nowy przydział. - Czy w radiogramie zawarta jest ta prośba o nowy przydział? - Tak jest, panie generale. Chyba innej reakcji nie można było oczekiwać od kapitana Wedelmanna. Stwierdziwszy, że szwy jego butów grożą pęknięciem, generał Luschke podniósł się powoli. - Mam niezłomne przekonanie, panie podporuczniku Brack, że pańska reakcja byłaby zupełnie inna. - Tak, panie generale, zupełnie inna - powiedział podporucznik bez wahania. Obrzucił generała wzrokiem marynarzy, którzy umieją wyczytać z chmur to, co następnego dnia przyniesie przepowiednia pogody. - A jak by ta reakcja wyglądała? - Prawdopodobnie zameldowałbym: Robiłem, co mogłem, co mi rozkazano i co uważałem za swój obowiązek. Teraz jestem u kresu, i to definitywnie. Proszę o pozwolenie odejścia. - A jaka, zdaniem pańskim, panie podporuczniku Brack, byłaby moja odpowiedź? Podporucznik Brack ściszył jeszcze bardziej swój spokojny, opanowany głos i powiedział wyraźnie: - Pan, panie generale, oświadczyłby: Niech pan idzie! - Proszę to zrobić, panie podporuczniku - odparł Luschke. Po tych słowach schylił się znowu ku swym butom, uświadamiając sobie, że wkrótce już w nich maszerować nie będzie w stanie. Podporucznik Brack stuknął ledwo dosłyszalnie obcasami, potem skłonił się lekko, położył na stopniu samochodu obok Luschkego plik radiogramów i oddalił się. Zrezygnował
przy tym z przepisowego pozdrowienia niemieckiego, które wymagało podniesienia ręki. Tego rodzaju "ćwiczenia gimnastyczne" były w najbliższym otoczeniu generała zabronione. Generał Luschke oderwał wzrok od swych butów i spojrzał w stronę podporucznika Bracka, oficera zwiadowczego swego sztabu. Potem wziął radiogramy i oparłszy się o samochód zaczął je przerzucać. Do dnia dzisiejszego - Luschke stwierdził to z sardonicznym, zadowolonym, a jednocześnie kpiącym uśmiechem - dwa korpusy armijne przywiązywały wagę do tego, żeby pozostawał pod ich rozkazami. Rozkazy te w licznych punktach nie pokrywały się z rozkazami Grupy Armii. A prawie wszystkie były sprzeczne z zasadniczymi rozkazami tak zwanego wodza naczelnego. Organizacja rozpadała się. Pełni animuszu wojennego rabusie próbowali ratować to, co pozostało jeszcze nie tknięte. Podoficer samochodowy sztabu dywizji zameldował się u Luschkego. Przedarłszy się przez ogród zmasakrowany gąsienicami pojazdów, stanął wyprostowany w pobliżu generała, czekając, aż generał zwróci się do niego. Nie musiał czekać długo. - A więc? - zapytał Luschke. - Pięćdziesiąt kilometrów, panie generale. Na dłuższy dystans benzyny nie wystarczy. - Musi wystarczyć na sześćdziesiąt do siedemdziesięciu kilometrów. Proszę wydać odpowiednie zarządzenia. - Wyczerpaliśmy wszystkie źródła, panie generale. Wszystkie stacje benzynowe w najbliższej okolicy są puste, wszystkie zapasy zostały zużyte. Co najwyżej możemy jeszcze coś uszczknąć podlegającym nam pododdziałom - może czołgom. Bulwa przyglądał się podoficerowi samochodowemu stojącemu pośrodku zniszczonego klombu. Starszy ogniomistrz zamilkł. Na jego okrągłej twarzy niemowlęcia malowało się dręczące zakłopotanie. Wyglądał prawie tak, jak gdyby wbrew swojej woli nie potrafił utrzymać w czystości swych pieluszek. - Pozostaje więc tylko jeszcze jedna możliwość - powiedział pobłażliwie generał. - Zredukujemy ilość naszych pojazdów. - Tak jest, panie generale - zgodził się podoficer samochodowy czekając, co będzie dalej. - Można więc wycofać wóz z mapami, wóz z aktami, no i wozy z bagażem. - Z bagażem oficerskim także, panie generale? - Proszę zgadnąć, starszy ogniomistrzu. - Tak jest, panie generale. Przede wszystkim wycofać wóz z bagażem oficerów!
- Proszę kłaniać się pięknie ode mnie panom z mojego sztabu. Dwie teki - na więcej nie pozwalam. Reszta bogom na ofiarę! Przyjmując oczywiście, że istnieją bogowie, którzy chcą wzbogacić się na wojnie, czego po moich ostatnich doświadczeniach wcale nie uważam za wykluczone. Starszy ogniomistrz oddalił się, pohamowawszy w ostatniej chwili instynktowną chęć podniesienia ręki. Widać było po nim, że przekazanie rozkazu generała nie będzie dla niego wielką przyjemnością. W bezpośrednim otoczeniu Luschkego rozkazy były jeszcze święte, między innymi dlatego, że nie zwykł był wydawać takich, które by i dla niego nie miały absolutnej ważności. Generał wsiadł do swego wozu i pochylił się nad mapą, nad którą siedział major Horn, jego szef sztabu. Major Horn odznaczał się rzadko spotykaną właściwością: umiał powstrzymać się od wszelkich komentarzy, a co jeszcze rzadsze, umiał wydawać nie budzące absolutnie żadnych zastrzeżeń zarządzenia nie pytając o nie przedtem generała Luschkego. Generał poklepał swego najbliższego współpracownika po ramieniu. Potem wezwał do siebie podporucznika Bracka. Luschke ściągnął inteligentnego młodzieńca do mapy i wskazał miejsce oznaczone jako lasek. Przed laskiem rozprzestrzeniało się pole, na prawo ciągnął się łańcuch wzgórz, na lewo las iglasty. Wszystko to, zaostrzając się na podobieństwo łopaty, zbiegało się w skrzyżowanie dróg. - A więc tutaj, panie podporuczniku Brack, znajdują się: batalion Hinrichsena, bateria Ascha, kompania łączności, oddziały saperskie i kolumna transportowa. Wszystkie te jednostki zostały odcięte przez Amerykanów. To jest pański cel. Osiągnie go pan z pewnością, przedzierając się w pojedynkę przez nasze piękne niemieckie lasy; jak panu wiadomo, pańscy amerykańscy przyjaciele prowadzą wojnę niemal wyłącznie na szosach pierwszej klasy. Tak głoszą wieści, a jakie jest moje zadanie, panie generale? - Żadnych działań bojowych. Niech oddziały podzielą się na małe grupy i spróbują przesączyć się na tereny nie zajęte przez nieprzyjaciela. Kto się przedrze i w dalszym ciągu nie będzie wiedział, dokąd pójść, niech się zamelduje w sztabie dywizji. I proszę nie zapominać o jednym: w mojej dywizji nie ma dziewcząt w mundurach. Wszystko, co pachnie kobietą, musi być przede wszystkim zabezpieczone. A bezpośrednio potem - żołnierze. - Zdaje mi się, że pana generała rozumiem. - Mam niepłonną nadzieję. A gdybym już pana nie miał zobaczyć, podporuczniku Brack, proszę, niech pan stara się o to, żeby wkrótce znowu można było robić dobre interesy z Niemcami. No i o to, aby nigdy już nie było wojny.
- Zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy - zapewnił podporucznik Brack. - Jestem skłonny mieć do pana pod tym względem zaufanie - powiedział Luschke przykładając na chwile prawą rękę do czapki. Podporucznik Asch wlókł się wolno w towarzystwie Kowalskiego przez okryty świeżą zielenią lasek brzozowy w kierunku stanowiska swojej baterii. Słońce świeciło łagodnie i mile przygrzewało. Ale ziemia była jeszcze wilgotna i pachniała deszczem. Wiosna próbowała delikatnie, ale uporczywie przeciwstawić się wojnie, która w swej ostatniej fazie jęczała i parskała. - Człowieku, ależ to komiczna banda! - powiedział bombardier Kowalski. - Że też właśnie ty musiałeś się dać zwerbować na członka tego stowarzyszenia. - Sądzisz, że jestem idiotą? - Jesteś podporucznikiem - powiedział Kowalski - ale to nie musi mieć nic wspólnego z twoim rozumem. - W każdym razie - powiedział podporucznik Asch - mamy jeszcze czterdzieści dwa naboje. Mniejsza teraz o to, czy je wystrzelamy w okolicę, czy też wrzucimy do pierwszej lepszej gnojówki. - Do ostatniego naboju! Człowieku, a może jesteśmy bohaterami? Kiedy później będę o tym opowiadał swoim dzieciom, będą się ze wzruszenia zalewały łzami. - Kowalski - powiedział podporucznik Asch i przystanął - przecież nie jesteś głupkiem. - Jestem bombardierem - powiedział tamten z godnością. - A mimo to, mój Kowalski! Amerykanie odcięli naszą jednostkę i jeszcze szereg innych. Ten pułkownik Hauk, który diabli wiedzą skąd się do nas przypętał, chce się przedrzeć. Jest w swej decyzji niezłomny - chce się przedrzeć z artylerią czy bez niej. Niech się przedziera! - Ależ, człowieku, jemu tylko chodzi o własną skórę. Spójrz na jego facjatę: urodzony handlarz bydłem z wyższym wykształceniem. Nie taki cielak jak ten Hinrichsen - raczej alfons, Chciałby, żebyśmy się wszyscy bili za niego. - A gdyby nawet! Powstrzymać go nie możemy. - Dlaczego nie? Po prostu zrobię drabowi parę dziur w oponach. Z takimi platfusami nawet pułkownik nie potrafi biegać.
Podporucznik Asch roześmiał się i klepnął Kowalskiego po ramieniu. Kowalski potknął się o jakieś porozrzucane na ziemi części umundurowania. Dał potężnego kopniaka zasmolonemu hełmowi stalowemu, który potoczył się na porzucony karabin. - Wszystko już wieje - powiedział Kowalski - tylko pan podporucznik Asch ćwiczy się w braterstwie broni. A nam, jego kulisom, wolno ćwiczyć z nim razem. - Palisz się może do tego, żeby się dostać do niewoli? Bombardier przykląkł, podniósł leżący na ziemi chlebak, przeszukał go fachowymi chwytami i znalazł tabliczkę czekolady. Zbadawszy, czy czekolada nadaje się do spożycia, szerokim łukiem rzucił chlebak w krzaki. - Pytałem cię, czy już teraz chcesz pomaszerować do niewoli, ty grabieżco trupów! - Mam to w dupie! - powiedział tamten z całym spokojem i zaczął obwąchiwać czekoladę. - Chcę przewekslować się na cywila, to wszystko. - Tu, pod gołym niebem? - A gdzież, człowieku! Cóż mi pozostaje innego? Może myślisz, że naprzód zbuduję sobie tutaj wieś? - Jeżeli mamy pójść do cywila, to chyba dopiero u nas w domu. - U nas w domu? To daleko, diablo daleko, jeszcze jakieś siedemdziesiąt kilometrów. - Dzieliły nas kiedyś od naszego miasteczka tysiące kilometrów, więc jakoś sobie z tą parszywą resztą damy radę. Kowalski oddarł wreszcie papier ze znalezionej czekolady i wpakował ją do gęby. Po chwili, żując zawzięcie, powiedział: - Nie smakuje. Nic mi już, do licha, nie smakuje. - Jeżeli temu pułkownikowi Haukowi uda się przedrzeć, a nie uważam tego za wykluczone, wtedy wszyscy pożeglujemy za nim. Kierunek: dom. A tam girlandy, komitet powitalny, honorowe dziewice. Na rynku transparenty: "Witamy naszych powracających żołnierzy". Wieczorem bal żołnierzy frontowych w Bismarckshöhe, a wszystko to będziemy zawdzięczać naszemu ukochanemu pułkownikowi Haukowi. - Nie przerwiemy się - trwał w swym uporze Kowalski. - Najwyżej dotrzemy do skrzyżowania, ale na tym koniec. A na tym skrzyżowaniu rozsiadły się dwa amerykańskie czołgi, kto je sprzątnie? - My! A potem jazda naprzód z całą bandą, z całym bagażem. A w ojczystym miasteczku wielkie rozbrojenie i zdrowe wymyślanie na führera. - To mi się nie podoba - powiedział Kowalski po namyśle - a z drugiej strony, bardzo mi się podoba. Ale to byłoby prawie za piękne, żeby było prawdziwe. Przeszkadza mi tylko pysk tego draba; wygląda na takiego, który zostawił w domu wszystkie swoje uczucia.
Chociaż kto wie, może poniewierają się gdzieś w Rosji. Nigdy się takich rzeczy nie wie dokładnie. Ale jedno, człowieku, wiem na pewno: tę wojnę, ja ci to powiadam, szlag już trafił - nareszcie! - Nie musisz mi tego mówić, nawet podporucznik to widzi. - Gdybym ja decydował, Asch, to powinieneś teraz zaraz rozpuścić tę bandę. - Ale nie ty tu decydujesz, Kowalski! Obeszli stos powyrzucanych skrzyń z amunicją. Pootwierano je i przeszukano. Nie zawierały one jednak nic poza amunicją strzelecką, która leżała teraz rozsypana na wilgotnej leśnej murawie. - Wyprzedaż w Wielkich Niemczech - powiedział Kowalski. - Dlaczego nie bierzemy w niej wreszcie udziału? Od szeregu dni nie mamy łączności z naszym dywizjonem. Od tygodni nikt nie wie, gdzie się znajduje sztab - pułku. Tylko od czasu do czasu krąży sobie po okolicy w swym samochodzie generał Luschke, ale i ten w pojedynkę nie osiągnie ostatecznego zwycięstwa. - Nie wiem dobrze dlaczego - powiedział Asch w zamyśleniu, wyginając pręt wierzbowy i wypuszczając go po chwili z ręki - ale nie chciałbym będąc sam w cywilu spotkać Luschkego jeszcze w mundurze. - Przecież Bulwa też nie będzie wiecznie nosił munduru. Możesz być zupełnie spokojny. A więc jakże? Wskakujemy wreszcie do cywila czy nie? - Jesteśmy w kotle, Kowalski. Jeżeli się stąd nie wydostaniemy, nie ulega wątpliwości, że przychwycą nas Amerykanie. Czy będziemy po cywilnemu, czy w mundurze, nie odegra to wówczas żadnej roli. - Człowieku, a jeżeli ja już nie chcę, jeżeli już dłużej nie mogę? - Wtedy, proszę bardzo, oglądaj sobie Amerykanów przez druty kolczaste, a ja będę chlał w domu za ostateczne zwycięstwo. - No dobrze - będę już chlał razem z tobą! Czego się nie robi dla towarzystwa? - A więc, Kowalski, ten pułkownik, który się dorwał do dowodzenia, będzie miał nasze artyleryjskie wsparcie. Po przedarciu się przez skrzyżowanie zwiejemy. Kierunek zawsze ten sam: ojczyzna. Wtedy będziemy się mogli zdemobilizować. - A jeśli to nie pójdzie po naszej myśli? Jeżeli nasi ostatni bohaterzy ze swoim pułkownikiem na czele utkną przed skrzyżowaniem? Albo jeżeli skrzyżowanie będzie wolne tylko kilka minut i my wcale nie przedostaniemy się przez nie z naszą baterią? Podporucznik Asch zamyślił się chwilę, potem skinął głową. - Masz trochę racji, Kowalski. I z tym musimy się liczyć. Ale nie będzie to takie trudne. Wpakujesz się
bezpośrednio za naszymi bohaterami, i to na swoim motocyklu. Kiedy skrzyżowanie będzie wolne, popędzisz przed siebie w kierunku domu. Prosto do domu. Jako straż przednia. - A ty, co ty zrobisz?... A inni? - Już nam coś wpadnie do głowy. Liczne drogi prowadzą do restauracji mego ojca, jedną z nich znajdę na pewno. Kapitan Schulz, zastępca dowódcy rozwiązywanego nieustannie dywizjonu zapasowego artylerii i jednocześnie zastępca komendanta garnizonu, zaczai, jak to weszło już w zwyczaj w ciągu ostatnich dni, swoją służbę od gorączkowego przeglądania poczty. Czekał z utęsknieniem na pismo awansujące go na majora. Ale pismo nie nadchodziło. - Same bzdury! - powiedział ze wstrętem i szybkim ruchem odsunął na bok stos listów piętrzących się na biurku. - Bzdury niewarte funta kłaków. Był gorzko rozczarowany. Trapiło go potężnie, że awans kazał czekać na siebie. Spełnił swój obowiązek i powinność, miał więc pełne prawo oczekiwać tego również od innych, zwłaszcza że, jak w danym wypadku, chodziło o ostatnie decydujące sprawy w życiu żołnierskim. Kto jak kto, ale on przecież na to wyróżnienie zasłużył. Dlaczegóż więc nie przychodziło? A był już czas! Najwyższy czas! Kapitan Schulz opadł ciężko na dobrze wyściełany fotel dowódcy i zaczął rozmyślać. I tę funkcję spełniał gruntownie! - Te ptaszki z biura personalnego - mruknął pod nosem - nie stoją na wysokości zadania. Zastanawiając się w dalszym ciągu, dlaczego właściwie ptaszki te nie stoją na wysokości zadania, znalazł się w kręgu zbliżonych, ale bardzo deprymujących rozmyślań. Opanowała go dręcząca myśl, że wojna jednak przybrała bardziej katastrofalne formy, aniżeli to mógł przypuścić on, Schulz, znany i uznany wychowawca coraz to nowego materiału ludzkiego, znajdujący oparcie w rozsądku, dalekowzroczności i wierze. Dla tej wojny nawet biuro personalne zdaje się nie być przeszkodą, i to było czymś okrutnym. Schulz, wzór zawsze godny naśladowania, w pełni tego świadomy, był bliski utraty wiary w Wehrmacht. Ta ciągła zwłoka w awansowaniu targała jego nerwy. Dołączyła się do tego również świadomość, że dzieło jego życia, przetwarzanie cywilów w żołnierzy, zostało poważnie zagrożone. Materiał, który się dostawał w jego ręce, był niewiele wart. Dlaczego go nie awansowano?! Wierzył, że tylko on i jemu podobni mogliby zatrzymać koło historii. (W ostatnich latach, mimo że zajęcia w kasynie bardzo go pochłaniały, przeczytał kilka "Zeszytów szkoleniowych dla korpusu oficerskiego", co go uczyniło człowiekiem wykształconym.) Od szeregu dni był już przygotowany na to, by wyjść z wojska bez szwanku
dla swojej godności. Ten akt mądrości dyktowała niepewna sytuacja ojczyzny, wytworzona przez coraz większą niemrawość i nieudolność półżołnierzy. Chciał jednak już jako major podać się skromnie do dymisji. Na razie był zdecydowany jeszcze trochę wytrwać. Krokiem słonia, z gniewną twarzą oficera sztabu skierował się do kancelarii komendy garnizonu. Odpowiadał na salutowanie względnie poprawnie, ale już nie z takim radosnym napięciem, jak to bywało dawniej. Wielkie zniechęcenie człowieka głęboko zawiedzionego zaczęło się coraz bardziej rysować na jego kanciastej twarzy. Pierwszy pisarz komendy garnizonu, bombardier Stamm, mały człowieczek o oczach lisa i ruchliwości łasicy, powitał go stosem meldunków, podań, formularzy, kwestionariuszy, ankiet, wniosków, list, wykazów i planów. Schulz machnął z niechęcią ręką ruchem niemal klasycznym, jak Herkules, który uważa sobie za ujmę oczyszczanie stajen. - Jutro - powiedział Schulz wyniośle, nie bez godności. - Albo pojutrze. Pierwszy pisarz, bombardier Stamm, kiwnął głową jak posłuszny osioł, ale oczy jego błyszczały chytrze. Było mu całkowicie obojętne, kiedy otrzyma podpisy i czy w ogóle jeszcze coś będzie podpisane. Stosownie do rozkazu zwrócił uwagę Schulza na pisma, które wpłynęły, reszta nic a nic go nie obchodziła. Modne w owym czasie nieczyste sumienie przełożonych było wygodną furtką dla podwładnych; podczas gdy pierwsi nie chcieli nic robić, ci drudzy istotnie nic nie robili. - Poza tym do miasta przybyły nowe jednostki wojskowe - zauważył bombardier - istny jarmark wojskowy. - Niech sobie przybywają - powiedział Schulz, otworzył swą wielką gębę i ziewnął potężnie. - Przychodzą i znowu odchodzą. Nikt się już w tym bałaganie nie rozezna. - Oczywiście nikomu nie wpada do głowy zwracać uwagę na tabliczki u granic miasta - powiedział skromnie i grzecznie wyglądający bombardier Stamm, który mimo oślich uszu doskonale słyszał, co w trawie piszczy. Wypowiedział to niezdyscyplinowanym, gawędziarskim tonem jedynie dlatego, ponieważ onegdaj sam dowódca skłonił go do tego. - Kto tam teraz czyta to, co się u nas drukuje. - Mam to w nosie! - powiedział Schulz i wzruszył potężnymi ramionami. Tabliczki - w zasadzie wypociny wyższych urzędów tyłowych - były właściwie wynalazkiem komendanta garnizonu, który, jak ogromna większość wojskowych ze służb, był zaprawiony w prowadzeniu ostrej wojny na papierze. Napisy te, sporządzone jak się należy alfabetem gotyckim, brzmiały: "Każda jednostka wojskowa, albo też część jednostki, zatrzymująca się w zasięgu komendy garnizonu dłużej niż dwanaście godzin winna
niezwłocznie się zameldować i prosić o przydzielenie kwater. Samowolne zajmowanie kwater będzie karane w myśl przepisów wojennych z całą surowością". - Wydaje się - powiedział bombardier Stamm - że komendant garnizonu przywiązuje wagę do tego, by powyższe zarządzenie było jak najskrupulatniej wykonywane. - Niech sobie przywiązuje - powiedział kapitan i dotknął palcami swego nosa. Stwierdził, że koniec nosa jest zimny. Przypisał to złej cyrkulacji krwi. I pomyślał: "Tak to człowiek poświęca swoje zdrowie i co otrzymuje w zamian? Odkładają moją nominację na majora!" - Leżą tu trzy wnioski o przydzielenie kwater - powiedział niezwykle zasłużony pisarz komendy garnizonu kładąc przed Schulzem odpowiednie dokumenty. Schulz nie okazywał żadnego zainteresowania. Myślał o poważnym zakłóceniu swego stanu zdrowia, gapił się na wiszącą na ścianie mapę sytuacyjną. Amerykanie posuwali się naprzód w przerażającym tempie. Jeżeli pójdzie tak dalej, będą tu za trzy dni, a może i za dwa, bo przecież nie wszędzie są tacy Schulzowie, którzy do końca spełniają swój obowiązek. Zdaje się, że te fujary doprowadziły do klęski. Kto teraz pyta jeszcze o pozwolenie na kwatery? Trzy jednostki zachowały się poprawnie, pozostałych trzydzieści rozlokowało się nie myśląc wcale o tym, by otrzymać błogosławieństwo komendanta garnizonu. - Proszę zanieść całe to śmiecie do komendanta - powiedział Schulz. - Co mnie ci zorganizowani mar uderzy obchodzą! - Ale komendant zarządził, żeby od tej chwili tego rodzaju wnioski były przedkładane panu, panie kapitanie. - I to jeszcze! - zawołał Schulz z niechęcią. Potem krótko i z rozmachem, nie czytając ani jednego słowa, podpisał formularze. Odsunął je od siebie, jak gdyby go mierziły - prawdziwy żołnierz mógł tylko w ten sposób reagować na podania tych żałosnych dekowników tyłowych. Bombardier Stamm pochylił się i znowu podsunął jeden z trzech wniosków Schulzowi prosto pod nos. Schulz, zaskoczony, spojrzał na papier, po czym wziął go do rąk. Jakiś płatnik nazwiskiem Brahm, dowodzący kolumną transportową pod eskortą czterech ludzi, podporządkowany bezpośrednio Naczelnemu Dowództwu, prosił o przydzielenie kwatery przy ulicy Hindenburga 13, którą zresztą już zajął. Schulz pozwolił sobie na chwilę namysłu. - Ulica Hindenburga - zapytał wreszcie - leży u wylotu miasta, tuż obok lasu miejskiego?
- Tak jest - odparł Stamm mrugając oczyma. - A dom numer trzynasty należy do kreisleitera. - Czyżby ten już zwiał? - zapytał Schulz. - Tak się wydaje - odparł bombardier i uśmiechnął się bez żenady. - No tak - odrzekł Schulz - dlaczegóż by nie? - Miał dla tych spraw pewne zrozumienie; oczywiście potępiał tego człowieka, ale niezbyt ostro, bo ostatecznie kreisleiter nie miał już powiatu, więc nie potrzebował nim kierować. Błędne zarządzenia jego przełożonych pozbawiły go prawie chleba. "W gruncie rzeczy - pomyślał tak oczytany ostatnio Schulz - jest to tragiczne". Schulz rozmyślał teraz o tym, że jego własna sytuacja nie różniła się tak bardzo od sytuacji kreisleitera. Naczelne Dowództwo, którego biuro personalne lekkomyślnie zwlekało z awansowaniem go na majora, wyraźnie zawodziło, dywizjon zapasowy artylerii topniał, wszyscy mieli w nosie komendanturę garnizonu, a więc po co się tu użerać? Dla kogo? Kto to potrafi uznać i uszanować? Tej hołocie wystarczy komendant. Zastępca komendanta jest tu niepotrzebny. A jednak! "Trzeba - rozważał Schulz - kuć żelazo, póki gorące. To jest tak zwana ekonomia stosowana. I dopóki jeszcze poczta jako tako funkcjonuje, zawsze może nadejść pismo: »Mianuję pana majorem«." - A więc kolumna transportowa! Co właściwie te draby transportują? - Chyba tylko to, co przedstawia największą wartość - odrzekł bombardier i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Niech ten płatnik zamelduje się u mnie. - Schulz uśmiechnął się z wyrafinowaną wyższością tyrana w miniaturze. - Ale możliwie szybko. Jeszcze dzisiaj. "Kto wie - pomyślał - co się stanie jutro. Jutro to może być już musztarda po obiedzie." Schulz podniósł się potem, jak zwykle majestatycznie, by złożyć tradycyjny meldunek przedpołudniowy dowódcy, zamienić z nim równie tradycyjne spojrzenie świadczące o poczuciu wspólnoty i zameldować: "Żadnych niezwykłych wydarzeń!" Komendant, jowialny pan pod pięćdziesiątkę, o tępawych oczach koloru czerwonego wina i starannie pielęgnowanym barytonie, przywitał swego "kochanego Schulza" jak przyjaciela, poprosił go, by usiadł, poczęstował cygarem i zapytał o stan zdrowia. - Dobry - powiedział Schulz nieco zdziwiony. Był przyzwyczajony do koleżeńskiej życzliwości, ale to zainteresowanie graniczące z troskliwością budziło w nim nieufność. - Jestem zupełnie zdrów, panie podpułkowniku.
- To mnie cieszy - rzekł podpułkownik z serdecznością prawie już niepokojącą, choć Schulz należał do ludzi, których zahartowały już różne kataklizmy. - To mnie cieszy ze względu na pana. Niestety o sobie tego powiedzieć nie mogę, drogi kapitanie Schulz, moje zdrowie pozostawia wiele do życzenia. - Bardzo mi przykro - wtrącił Schulz ostrożnie. - Dziękuję - odparł podpułkownik swym śpiewnym głosem. Robił wrażenie nieco wzruszonego. Mam niemałe kłopoty z nerkami. Najwyższy czas, żeby coś przedsięwziąć. - Tak jest - powiedział Schulz i cały zamienił się w słuch. - Jak to dobrze - podpułkownik spoglądał na Schulza niemal czule, jak kochający ojciec lub brat - jak to dobrze, że mam takiego wspaniałego zastępcę. Ułatwia to sprawę po prostu kolosalnie. Obejmie pan komendę garnizonu. Jeszcze dzisiaj wyjeżdżam do uzdrowiska Kissingen. Schulz patrzył na podpułkownika nie mogąc wykrztusić ani słowa. Siedział jak skamieniały - nieruchomy i szary. Działy się z nim dziwne rzeczy. Nie orientował się dobrze, czy ma podziwiać sprytny wykręt starego, czy go potępiać. - A więc - powiedział podpułkownik z nieco wymuszoną jowialnością - jesteśmy ze sobą zgodni. Moim zdaniem, nikt bardziej od pana nie nadaje się na stanowisko komendanta, mój drogi kapitanie Schulz. Dziś po południu obejrzy pan sobie wyszkolone ostatnio oddziały, które mają pójść na front, i odprawi je pan. Mowa, która ma być przy tej okazji wygłoszona, została już opracowana i jest do pańskiej dyspozycji. Niechże pan wreszcie wprowadzi do tego interesu trochę ruchu i rozmachu. Schulz zaniemówił. Podsunięto mu "czarnego Piotrusia". Jak się u licha go pozbyć? - Za jakieś dwadzieścia cztery godziny - kontynuował podpułkownik - zjedzie tutaj dywizja "Pantera" albo jej resztki. - Kto taki? - zapytał Schulz głuchym głosem. Okoliczność, że właśnie on wyciągnął "czarnego Piotrusia", nasunęła mu, po raz pierwszy w życiu, wątpliwość co do jego żołnierskiej zręczności, nie broń Boże co do jego żołnierskich przymiotów, które stanowiły zupełnie inny rozdział. - Jaka dywizja? - Dywizja "Pantera". Zna ją pan chyba? Dowódcą jej jest generał-major Luschke. - Znam - wykrztusił z siebie Schulz po dłuższej chwili. Łagodne słońce wiosenne rzucało swe promienie na skąpo obrośniętą włosami czaszkę pułkownika Hauka. Zdjął czapkę i ocierał starannie jej wilgotną podszewkę. Obok niego
siedział na pniu porucznik Greifer i przyglądał się swoim wielkim łapom, które widocznie bardzo mu się podobały. - Przygotowania - zaczai porucznik - są właściwie zakończone. Miejmy nadzieję, że to wystarczy. Hauk, zatopiony w myślach, skinął głową, jak gdyby potwierdzał diagnozę młodszego kolegi, a równocześnie nie wykluczał, że jest ona niezupełnie trafna. - Tak. Wystarczy - oświadczył ze spokojem. I z jeszcze większym spokojem dodał: - Musi wystarczyć. - Nie jest sprawą bez znaczenia - powiedział Greifer - kto to wszystko poprowadzi. Wydaje się, że ten gruby major, jeśli się nie mylę - Hinrichsen, nie jest niedołęgą. Trzeba go tylko mocno naciskać. - Zostało to już przewidziane - powiedział pułkownik Hauk. Mówiąc to spojrzał w kierunku leśniczówki, w pobliżu której siedzieli. Na drewnianej werandzie wygrzewała się na słońcu jakaś dziewczyna rozparta na krześle. Mocno opięta bluzka była nieco rozchylona, spódnica trochę zadarta, dziewczyna siedziała z wyciągniętymi nogami. Zmysłowa, lalkowata twarz lśniła w słońcu, krucze włosy opadały na ramiona. - Tego gatunku - zauważył Greifer bez żenady mamy na kopy. - Nie tutaj - powiedział Hauk. - Ale o dwadzieścia kilometrów stąd. - Greifer rozstawił swe mocne nogi i uśmiechnął się. - To typ użyteczny, tylko że mamy go więcej niż pod dostatkiem, Siedząca na werandzie dziewczyna imieniem Barbara obróciła się w drugą stronę. Miała krzepkie uda. Nawet Greifer, który do wdzięków kobiecych odnosił się z podejrzaną obojętnością, nie mógł temu zaprzeczyć. Wyprostowała się ruchem rozbawionej kotki, spojrzała w stronę obu oficerów i podniosła rękę. Pułkownik również podniósł rękę i kiwnął nią. Greifer wyciągnął na dowód entuzjastycznej serdeczności obie ręce, mruknąwszy równocześnie pod nosem: - Należałoby ją odtransportować. - Ma swoje zalety - powiedział Hauk rozmarzony - Inne mają je także, ale są tańsze. - Nigdy nie była zbyt droga. - To się może jednak stać. Zawsze lepiej dzielić na połowę niż na trzy części. Albo raczej na cztery, jeżeli doliczymy płatnika Brahma. - Tak daleko jeszcześmy nie zaszli - powiedział Hauk i zwrócił swą szarą, niemal pozbawioną konturów twarz w stronę nikłego wiosennego słońca, nie odczuwając nic innego poza umiarkowanym ciepłem. - Tak daleko jeszcze nie.
- Ale jesteśmy tuż przed tym! Ostatnie skoki powinniśmy robić bez niepotrzebnego balastu A ta Barbara jest balastem. Siedząca na werandzie Barbara rozkoszowała się wiosennym słońcem jak letnią, mile usypiającą kąpielą. Wojna nic a nic ją nie obchodziła. Uporała się jakoś z towarzyszącymi jej objawami. Ponadto czuła, że zbliża się koniec. Jeszcze tylko godziny, najwyżej dni, a będzie miała wszystko poza sobą. Zależało wyłącznie od Hauka, żeby wyszła teraz cało i żeby odniosła jakąś korzyść. Zrobiła dla niego, co mogła, a było to zaiste niemało. Więc i on zrobi chyba, co będzie mógł, i będzie to również niemało. Takie rachunki płaciła wojna, o ile się miało szczęście. Tak, trzeba było mieć szczęście... Barbara przyglądała się Haukowi, który siedział chłodny, szary, nieprzystępny, wyprostowany, nieco sztywny. Tak wyglądał zawsze, kiedy nie był sam. Tylko gdy byli we dwoje, stawał się inny. Zupełnie inny. Na myśl o tym uśmiechnęła się, ale w uśmiechu tym nie było ani cienia tkliwości. Czując na plecach ciepło słoneczne Barbara zauważyła, że do Hauka i Greifera podszedł jakiś otyły oficer. Wydawało się, że olbrzymia piłka toczy się niezgrabnie po ziemi. Mimo oddalenia usłyszała mocne stuknięcie obcasami. Zmrużywszy oczy zobaczyła, jak grubas podniósł energicznym ruchem swe ramię. Potem zamknęła oczy i nie słyszała już nic więcej. Dziarski, gruby oficer sztabowy nie wzbudził w niej zainteresowania, było jej obojętne, o czym oni tam gadają. - Niechże pan stanie w pozycji spocznij, panie majorze Hinrichsen - powiedział pułkownik Hauk. - Proszę usiąść - zaprosił majora Greifer wskazując mu miejsce swoimi wielkimi łapami i pomyślał: "Grubasie, daj wypocząć swemu olbrzymiemu tyłkowi, zanim spoczniesz może na wieki. Major Hinrichsen przysiadł się do Hauka i Greifera zajmując miejsce na leżącym w ich pobliżu klocu. Posapywał, po twarzy jego, przypominającej księżyc w pełni, spływały krople potu, Hauk i Greifer przyglądali się tej kupie mięsa w mundurze oficerskim z pewną nieufnością. Uspokajały ich jednak: Złoty Krzyż Niemiecki lśniący na bluzie majora, odznaka szturmowa piechoty ze srebrnym okuciem za walki wręcz. - Jestem rad, panie majorze Hinrichsen - powiedział pułkownik Hauk monotonnym, spokojnym, niemal obojętnym głosem - żeśmy doszli do porozumienia. - Żaden prawdziwy żołnierz niemiecki - oświadczył major Hinrichsen z mocą - nie idzie dobrowolnie do niewoli. - Wydawało się, że jest o tym głęboko przekonany.
- Poglądy nasze są zgodne - zapewnił pułkownik Hauk rzuciwszy okiem w stronę Greifera, który się lekko uśmiechał. - Mój adiutant poinformuje pana o bliższych szczegółach. Greifer otworzył mapę i zaczął suwać swymi łapskami wśród znaków topograficznych, jak gdyby chciał je wymazać. Po chwili powiedział: - Godzina X - przygotowanie ogniowe z moździerzy, dział piechoty i ciężkich karabinów maszynowych na skrzydłach. Pułkownik wiedział: mają tylko dwa moździerze, ani jednego działa piechoty i zaledwie jeden karabin maszynowy, amunicji jest niewiele. Nie wystarczyło czasu, by określić dokładnie cele. - Tak jest, to jasne - powiedział Hinrichsen. Greifer ciągnął dalej: - Godzina X plus piętnaście minut - atak czołowy dokonany przez ochotniczy, wzmocniony batalion piechoty. Wsparcie ataku ze wzgórz na prawo od szosy przez skomasowane jednostki. Cel: skrzyżowanie dróg. Bateria Ascha zwalczy stojące tam czołgi ogniem na wprost. Pułkownik wiedział: batalion piechoty jest zdziesiątkowany i posiada siłę bojową zaledwie jednej kompanii. Na ochotników liczyć nie można. Wsparcie ataku z prawej to rzecz niemożliwa. Pole ostrzału baterii Ascha jest mocno ograniczone. - Tak jest. A więc dokonamy tego - oświadczył Hinrichsen. - Pan tego dokona - powiedział pułkownik. - Wiem, że mogę zdać się na pana. Dwucetnarowy Hinrichsen wyprostował się, stanął na baczność ze zdecydowaną miną i uroczyście uścisnął bezwładną, gładką rękę pułkownika. Greifer uśmiechał się szerzej niż zazwyczaj. Uścisk jego ręki robił wrażenie uroczystej przysięgi niezłomnych mężów. - A tego oficera artylerii - domagał się Hinrichsen - tego Ascha, musi się pociągnąć do odpowiedzialności. To hańba! W tak ciężkich chwilach, jakie obecnie przeżywa nasza ojczyzna, jest to właściwie równoznaczne ze zdradą. - Zapewne - powiedział pułkownik Hauk myśląc przy tym, że nie ma teraz czasu na takie subtelności. - Zapewne. Kiedy uda się nam przedrzeć, będzie musiał odpowiadać za to. - Może zwołamy sąd doraźny - zaproponował usłużnie Greifer - żeby zupełnie nie wyjść z wprawy. - Pomówimy o tym później - oświadczył pułkownik Hauk lakonicznie. Hinrichsen obrócił swoje cielsko o sto osiemdziesiąt stopni i udał się do żołnierzy. Hauk i Greifer patrzyli przez chwilę w jego kierunku, potem spojrzeli na siebie.
- Jeżeli kto - powiedział Greifer - to ten! Ten walczy jeszcze o Wielkie Niemcy. Odwaga jego pozostaje w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do jego rozumu. A rozum ma mikroskopijny. Hauk uśmiechnął się nieznacznie. Spojrzał znowu w stronę werandy, na której kąpała się w słońcu wiosennym Barbara. Zmrużył nieco oczy. - Jest naprawdę zupełnie miła - powiedział Greifer - ale możemy mieć dziesięć z tego gatunku za dziesiątą część tego, czego mogłaby teraz żądać. Żaden kociak, choćby najlepszy w łóżku, nie jest tyle wart. - Ona wie bardzo dużo - mruknął Hauk jakby do siebie. - Jeden powód więcej - powiedział Greifer z przekonaniem - żeby postarać się, by z tym, co wie, niewiele mogła począć. Pułkownik uznał za zbyteczne odpowiedzieć na uwagi Greifera. Wyglądało prawie na to, że ich wcale nie słyszy i uważa przyjmowanie ich do wiadomości za niegodne siebie. Ale Greifer wiedział, że pułkownik ma dwoje wspaniale funkcjonujących uszu. - Cały zbyteczny bagaż - powiedział Greifer poufałym tonem - wyrzuciłem z wozu, oczywiście za pozwoleniem pana pułkownika. A tymczasem ta dama nazbierała sobie tyle rzeczy, jak by była przynajmniej generałem. Nie chcę niepotrzebnego balastu. Sam poprowadzę wóz. - Proszę podprowadzić wóz na skraj lasu - powiedział pułkownik - a kiedy skrzyżowanie będzie wolne... - Za trzydzieści minut? - Za dwadzieścia. - Im wcześniej, tym lepiej. Udaję się więc na miejsce startu. - Greifer wszedł do lasu nie spojrzawszy na Barbarę, którą przed chwilą skreślił ze swego wykazu transportowego. Pułkownik podniósł się powoli. Strzepnął starannie kurz ze swojego siedzenia, nałożył czapkę i poprawił pas. Potem ruszył w kierunku werandy. - No i cóż, moja panno? - zapytał. - Nic - odpowiedziała Barbara uśmiechając się mechanicznie. - Zaraz wrócę - oświadczył pułkownik i skinął jej głową. - Dobrze. - Poczekasz tu na mnie. - Poczekam, aż wrócisz. Hauk skinął znowu głową i nie oglądając się odszedł, zatopiony w myślach.
Doszedł do skraju lasu. Zebrali się tu pod wodzą majora Hinrichsena jego żołnierze, aby zaryzykować stąd przedarcie się w kierunku skrzyżowania. - No, teraz możemy zaczynać - powiedział pułkownik. Wolno, jak gdyby niósł jakiś znaczny ciężar, wysiadł kapitan Wedelmann ze swego wozu. Skinął głową w stronę kierowcy, który w odpowiedzi musnął jednym palcem brzeg swej czapki. Wedelmann tupnął zdrętwiałymi nogami i spojrzał na oznakę dywizji - była nią czarna pantera na białym tle - zawieszoną na drzwiach szkoły. Wedelmann, wysoki, wychudzony, o smutnej twarzy jamnika i zmęczonych ruchach robotnika transportowego, zwrócił się do człowieka siedzącego w otwartym wozie, który uderzająco wąskimi rękami manipulował przy guzikach swego szerokiego płaszcza. Człowiek ten, wyglądający niezwykle młodo, odrzucił szybkimi ruchami swą gumową powłokę, jak gdyby musiał się od niej jak najprędzej i za wszelką cenę oswobodzić. Spod powłoki ukazała się dziewczyna. - To nie potrwa długo, Magdo - zwrócił się do niej Wedelmann. - Generał jest zwolennikiem szybkich decyzji. - Nie myśl o mnie podczas rozmowy z nim - powiedziała Magda, dziewczyna o ziemistej twarzy Madonny. - Nie musisz się o mnie kłopotać. Jakoś już dotrę stąd do twego rodzinnego miasta. A tam poczekam na ciebie. - Jeżeli nawet będzie niezbyt przyjemnie, Magdo, i tak przecież za trzy, cztery dni wszystko się skończy. - Za dwa dni - powiedział kierowca, jak gdyby odczytywał rubrykę z cennika na skarpetki. Wedelmann znalazł tę cichą dziewczynę, Magdę, o ciemnych, jakby o pomoc błagających oczach - na ulicy. Stała na peryferiach bezlitośnie w nocy zbombardowanego miasta, brudna, w na pół spalonej sukni, samotna i bezbronna. Nie mówiła ani słowa - tylko jej oczy zdawały się wołać o pomoc. Rodzice Magdy, uchodźcy ze wschodu, znaleźli tutaj schronienie u dalekich krewnych. Teraz nie żyli. I krewni, i rodzice. A Magda nie wiedziała, co ze sobą począć. W ten sposób zetknęła się z Wedelmannem. Wydarzyło się to pięć dni temu. - W ciągu dziesięciu minut - powiedział Wedelmann - będę coś wiedział o moim dalszym przydziale. Przyjmując oczywiście, że generał znajduje się na stanowisku dowodzenia, co u Luschkego wcale nie jest rzeczą samo przez się zrozumiałą.
Generał-major Luschke był na stanowisku dowodzenia. Mały, zgarbiony, w pofałdowanym, wystrzępionym mundurze klęczał w sadzie za szkołą na rozpostartym szeroko kocu wojskowym w niebieskie i czerwone pasy. Obok niego stała otwarta skrzynia, przed nim leżały dwie teki. Miało się wrażenie, że sortuje, kontroluje i odkłada części ubrania. - Witam pana, Wedelmann - powiedział i spojrzał przelotnie na kapitana nie przerywając pracy. Lustrował właśnie parę swoich kalesonów, które całkowicie utraciły pierwotny kształt i miały na tyłku całą masę cer. - Proszę o pozwolenie zameldowania panu generałowi... - Chce mi pan zameldować więcej i coś innego, niż wyczytałem w pańskim meldunku radiowym? Nie? W takim razie niech pan nic więcej nie melduje Wcale się nie palę do tego, żeby każde katastrofalne sprawozdanie słyszeć po raz drugi czy trzeci. Wystarczy mi to, co przeczytałem. Aż do sądnego dnia. Luschke obejrzał dokładnie, sztuka po sztuce, sześć par kalesonów, dwie wybrał, resztę odrzucił z lekceważeniem na bok. - Cóż pan chce teraz począć, Wedelmann? - Co pan generał rozkaże! Luschke rzucił za siebie szerokim ruchem parę lakierowanych butów, nawet jej się dobrze nie przyjrzawszy. - Co pan generał rozkaże! - powtórzył powoli. - Do ostatniej sekundy mam rozkazywać. Nikt tego ze mnie nie zdejmie - dodał prawie szeptem. - I nikt też zdjąć nie może. - Reszta mojego sztabu - powiedział kapitan Wedelmann - to trzech oficerów, dwunastu podoficerów i czterdziestu dwóch szeregowców. Jesteśmy po części uzbrojeni. Mamy około trzydziestu karabinów i dwa karabiny maszynowe. Tylko zapas amunicji... - Wedelmann! Czy naprawdę wierzy pan w to, że wróciwszy do swoich żołnierzy zastanie pan czterdziestu dwóch? - Panie generale! - A może mniej? - Na pewno - odparł Wedelmann, szczerze, po męsku zmartwiony, starając się dać do zrozumienia, że nie chce się bynajmniej uchylać od odpowiedzialności. - Teraz zdarza się raz po raz, że niektórzy żołnierze... w pojedynkę... - Dezerterują! - Tak jest, w normalnych warunkach można by to tak nazwać. Ale... - Wedelmann powiedział generał-major Luschke z niezmąconym spokojem i z rozmachem odrzucił mundur galowy. - Czy pan jeszcze ciągle wierzy w swego führera? W Wielkie Niemcy? W germańskie panowanie nad światem?
Kapitan Wedelmann stojąc prawie na baczność nie odpowiedział ani słowa. Wyglądał tak, jakby usłyszał druzgocący wyrok na siebie. Przyjmował go do wiadomości, ale chciał zachować przy tym żołnierską postawę. - Panie Wedelmann, postawiłem panu pytanie. Czy nie otrzymam żadnej odpowiedzi? - Odpowiedź moja - odparł Wedelmann z wysiłkiem brzmi: nie! Nie wierzę już w nic. - I dodał ledwie dosłyszalnie: - W nic. - To chyba za wiele - odrzekł Luschke ze spokojem. - Ale w każdym razie nie wierzy pan w tego... Trzeba było dużo czasu, Wedelmann, żeby i pan zaczął tak myśleć. Kosztowało to nas wszystkich bardzo drogo. - Nie rozumiem tego - powiedział Wedelmann bezradnie. Nie wstydził się swojej słabości. - Nie rozumiem siebie i w ogóle nic nie rozumiem. Mam tylko jedno wytłumaczenie na wszystko, co się stało: obłęd. Generał wyciągnął z pudełka wspaniałą wstążkę orderową, wygładził ją pięścią, a potem podarł. Zwisające strzępy wyglądały żałośnie. Luschke uśmiechnął się pogardliwie. - Podły gatunek - powiedział po chwili. Pojękując wstał i podparł się pod boki. Twarz miał boleśnie wykrzywioną. - Jestem jednym z najmłodszych generałów niemieckich i jednym z najstarszych żołnierzy armii. Za młody, by umierać, za stary, żeby żyć dalej. Urodziłem się prawdopodobnie o pół wieku za późno. - Bez pana generała... - Niech pan to zostawi, Wedelmann. Dosyć już tych toastów, rzygać mi się chce od nich, poza tym nie mam czasu. Muszę tu zrobić całkowity porządek. Generał odsunął nogą stos bielizny, chwycił paczkę listów polowych i zaczął je przerzucać. Miało się wrażenie, że skupił się na tej czynności całkowicie. Wedelmannowi, który stał przed nim z pokorną miną, wydawało się na krótką chwilę, że w ogóle dla Luschkego i jego świata nie istnieje. Nagle Luschke rzuciwszy listy na ziemię zapytał: - Wedelmann, co by pan zrobił, gdyby ta wojna była dla pana skończona; teraz, tutaj, w tym momencie? Co by pan zrobił? - Ożeniłbym się - odparł tamten bez namysłu. - Więc niech pan to zrobi - powiedział Luschke bardzo serdecznie. Wedelmann stał nieruchomo. W jego wiernych oczach jamnika malowało się bezgraniczne zakłopotanie. Nikt poza Luschkem nie umiał go w nie wprawiać. Ale ta terapia przy pomocy bezlitosnych i celnych szoków miała błogosławione skutki.
- Skoro pan wie już, z kim się pan chce ożenić, niech pan to zrobi. Tutaj nie będzie pan więcej potrzebny. Pański dowódca dywizji udziela panu chętnie wymaganego pozwolenia na ożenek i może niezbyt chętnie, ale bez cienia ubolewania mówi panu: żegnam. - Panie generale... - Żegnam pana, drogi panie Wedelmann. Może jeszcze zobaczymy się kiedyś w tym żołnierskim życiu, niech się to jednak stanie tylko wtedy, jeżeli nie da się tego uniknąć pod żadnym pozorem. Proszę to sobie zapamiętać. Najbliższym miejscem postoju dywizji i, jak tego jestem prawie pewien, ostatnim, jest nasze stare miasto garnizonowe. Mam wrażenie, że będzie pan starał się tam zapuścić korzenie. A więc niech pan będzie zdrów! Niech pan zapomni Bulwę, niech pan, o ile to możliwe, wymaże go ze swej pamięci. Razem z całą wojną. Generał-major Luschke ukląkł znowu i pewnymi ruchami, ale niedbale zaczął wkładać resztki swych rzeczy do obu tek. Zachowywał się tak, jak gdyby żaden Wedelmann teraz już nie istniał i poza skromną zawartością dwóch tek nie było już nic na świecie. Wedelmann miał wrażenie, że widzi swego generała po raz ostatni. Patrzył przez chwilę na tego człowieka o krótkim karku i włosach, które pokryła siwizna, podobnego do karzełka, ubranego w pomięty, pofałdowany, wyliniały mundur. Stał w milczeniu przez czas jakiś, później sprężyście zasalutował. Po sekundzie zrobił w tył zwrot i odszedł nie zachowując już wojskowej postawy. Ramiona miał opuszczone, buty wlokły się leniwie przez zapyloną ścieżkę. Jego służba była zakończona. Przeszedł przez sad, znalazł się na szosie, na której stał jego samochód. Kierowca spojrzawszy na niego usiadł za kierownicą i zapuścił silnik. Magda patrzała na Wedelmanna szeroko otwartymi oczami. - No i co? - zapytała. - Co stanie się teraz? - Pobierzemy się - powiedział Wedelmann. - Nie, to chyba niemożliwe! - Pobierzemy się. Chcę wreszcie wiedzieć, gdzie jest moje miejsce. Muszę mieć człowieka, na którym mógłbym się oprzeć. - W takim razie pobierzemy się. Bombardier Stamm, wielce ceniony pierwszy pisarz komendy garnizonu, ominął z powodzeniem liczne rafy, zanim udało mu się wylądować w tym względnie bezpiecznym porcie. Miał nadzieję, że będzie tu mógł, jak to bywało dotychczas, leniuchować na całego. Leniuchował też, ale w ostatnich tygodniach wyglądało na to, że to muzeum wojenne
zmieniło się w dworzec przeładunkowy. Stammowi, przy jego wyraźnych skłonnościach do spokojnego trybu życia, było to bardzo nie na rękę. Zaczął się jednak z tym godzić, ponieważ część tego, co się tu przewalało, przemycało i magazynowało, pozostawała w komendzie garnizonu. W średniowieczu podobna procedura nosiła nazwę składowego. Bezceremonialny odwrót rzekomo chorego na nerki podpułkownika do spokojnej przystani uzdrowiska Kissingen oraz równoczesna, honorowa - tak ją określano - nominacja kapitana Schulza na komendanta garnizonu sprawiały Stammowi nowe, dodatkowe kłopoty. Potem jednak zorientował się, że nawet wojowniczy Schulz nie ma zamiaru, jak to przewidział wódź naczelny, pozostawać na swym stanowisku "aż do ostatniego tchnienia". Bojowe serce "niezłomnego" również zaczynało powoli bić po cywilnemu. - Małżonka pana kapitana - zameldował Stamm swemu nowemu dowódcy pochłoniętemu intensywnym opracowywaniem listy zapasów żywnościowych. - Tutaj? - zapytał Schulz nie kryjąc, że jest niemile zaskoczony. - W komendzie garnizonu? - Małżonka pana kapitana - obwieścił Stamm układnie - czeka już od kwadransa w przedpokoju. - Niech czeka dalej - zadecydował Schulz niemal władczo. I znowu pochylił się nad wykazami zmagazynowanych w obrębie garnizonu zapasów żywności. Zastanawiał się z wielką ostrożnością nad tym, czy nie podzielić prowiantów przede wszystkim między żołnierzy, a potem także i między ludność cywilną. "W każdym razie - myślał - należy kierować się tutaj nie tylko potrzebą, ale również stopniem i godnością tych, którzy przydział otrzymują". - Małżonka pana kapitana - oświadczył bombardier Stamm, który ciągle jeszcze sterczał w kancelarii - gawędzi sobie tymczasem z panem płatnikiem Brahmem - Brahm? Któż to taki? - To dowódca owej kolumny transportowej, która się rozgościła w domu kreisleitera przy ulicy Hindenburga trzynaście. - Niech także zaczeka - zadecydował Schulz znowu niemal władczo. Powoli zaczynał rozsmakowywać się w swojej wybitnej roli, która mu jeszcze przypadła tuż przed zamknięciem budy i która, wolno mu było mieć to głębokie przekonanie, była godna majora Co się zaś tyczyło zapasów żywności, to Schulz wyliczył sobie, że należałoby wziąć pod uwagę skierowanie pewnych środków żywności do odpowiednich kanałów. Na przykład mąkę dostarczyć cetnarami zasłużonemu piekarzowi. W tym wypadku piekarzowi Schulza, oczywiście w trosce o ludność cywilną.