Harry Harrison Planeta bez powrotu
. 1 .
Zwiadowca
Kiedy niewielki statek kosmiczny wniknął w górne warstwy atmosfery, zaczął
płonąć niczym meteor; jego blask wzmógł się w ciągu kilku sekund od czerwieni do
bieli. Stop, z którego wykonana była jego powłoka, choć nieprawdopodobnie
wytrzymały, nie był jednak odporny na działanie aż tak wysokiej temperatury.
Odrywane i spalane cząsteczki metalu tworzyły wokół stożkowego dzioba statku
ognistą otoczkę. Nagle, kiedy zdawało się, że cały statek zostanie pochłonięty przez
ogień i zniszczony, przez jaskrawą poświatę przedarły się jeszcze jaśniejsze
płomienie silników hamujących. Gdyby statek spadał w sposób nie kontrolowany, z
całą pewnością zostałby zniszczony, jego pilot wiedział jednak, co robi i czekał do
ostatniej chwili z włączeniem hamownic.
Mknął w dół przez grubą powlokę chmur ku pokrytej trawą równinie, która rosła
przed nim z przerażającą szybkością. Kiedy wydawało się już, że katastrofa jest
nieunikniona, hamownice odpaliły ponownie wstrząsając statkiem z siłą
odpowiadającą kilku G. Mimo pracujących pełną mocą silników, statek opadał wciąż
z dużą szybkością i po chwili wylądował z hukiem na ziemi, dociskając do oporu
amortyzatory.
Kiedy kłęby dymu i pyłu opadły, na jego dziobie otworzył się niewielki luk i
wynurzyła się z niego kamera. Zaczęła powoli zataczać półkola, obserwując rozległe
morze trawy, rosnące w oddali drzewa... kompletne bezludzie. Gdzieś daleko
przemykało w panice stado jakichś zwierząt, szybko jednak znikło z pola widzenia.
Kamera poruszała się nieprzerwanie, aż w końcu zatrzymała obiektyw na
znajdujących się nie opodal szczątkach zdemolowanego sprzętu wojennego -
rozległym rumowisku rozciągającym się na porytej kraterami równinie.
Był to obraz totalnej ruiny. Pole bitwy usłane było setkami, może nawet tysiącami,
zdruzgotanych potężnych maszyn wojennych. Wszystkie były podziurawione, pogięte
i porozrywane działaniem strasznych sił. Cmentarzysko ciągnęło się aż po horyzont.
Obejrzawszy pordzewiałe korpusy, kamera wsunęła się z powrotem do luku, którego
pokrywa zaraz się zatrzasnęła. Minęło wiele minut, zanim ciszę przerwał zgrzyt
metalu trącego o metal; to otwierała się pokrywa śluzy powietrznej.
Minęło jeszcze kilka minut, nim ze środka powoli wynurzył się człowiek Poruszał się
ostrożnie, trzymając w ręku karabin jonowy; końcówka lufy zataczała półkola niczym
węszące, wygłodniałe zwierzę. Miał na sobie ciężki kombinezon ochronny z hełmem
wyposażonym w TV. Bacznie lustrując otaczający teren i nie spuszczając palca ze
spustu, powoli sięgnął wolną ręką w dół i wcisnął guzik na nadgarstku drugiej dłoni.
- Kontynuuję raport. Jestem poza statkiem. Będę szedł wolno, aż mój oddech wróci
do normy. Mam obolałe kości. Lądowałem spadając swobodnie do ostatniej chwili.
Było to naprawdę szybkie lądowanie i w końcowym momencie miałem piętnaście G.
Na razie nic nie wskazuje na to, bym został namierzony podczas spadania. Będę
mówił przez cały czas. Ten przekaz jest nagrywany na moim statku dalekiego
zasięgu krążącym na orbicie. Tak więc bez względu na to, co się stanie ze mną, ten
raport przetrwa. Chcę uniknąć takiej partaniny, jaką odwalił Marcill.
Nie czuł wyrzutów sumienia z powodu tych słów. Odzwierciedlały one to, co myślał
o swoim martwym już poprzedniku. Gdyby Marcill przedsięwziął jakiekolwiek środki
ostrożności, żyłby pewnie nadal. Pomijając zresztą środki ostrożności, ten dureń
powinien był jednak pomyśleć o pozostawieniu jakiejś wiadomości. Nie zostało po
nim nic, absolutnie nic, i nie wiadomo, co się z nim stało. Nawet słowa raportu, który
mógłby teraz pomóc. Hartig zmarszczył nos, myśląc o tym. Lądowanie na nowej
planecie zawsze jest niebezpieczne bez względu na to, jak niewinnie by ona
wyglądała. Również i ta, Selm - II, nie była z pewnością pod tym względem
wyjątkiem, zwłaszcza że nie wyglądała wcale przyjaźnie. To była pierwsza robota
Marcilla. I ostatnia. Przekazał relację z orbity podając położenie miejsca, w którym
zamierzał lądować. I nic więcej. Dureń! Od tego czasu wszelki słuch o nim zaginął.
Właśnie wtedy zdecydowano się wezwać fachowca. Dla Hartiga był to siedemnasty
zwiad planetarny. Zamierzał wykorzystać całe swoje doświadczenie, aby na
siedemnastu się nie skończyło.
- Rozumiem, dlaczego Marcill wybrał właśnie to miejsce. Nie ma tu niczego prócz
trawy. To bezludna równina ciągnąca się na wszystkie strony. tuż obok miejsca
lądowania rozegrała się jakaś bitwa... i to nie tak dawno. Pozostałości po niej
znajdują się na wprost mnie. Wygląda to na różnego rodzaju sprzęt bojowy. Kiedyś te
maszyny musiały wyglądać imponująco, teraz jednak są porozrywane i pordzewiałe.
Spróbuję przyjrzeć się im z bliska.
Hartig zamknął wejście do śluzy i ostrożnie, nie przerywając relacji, ruszył w stronę
pobojowiska.
- Te maszyny są naprawdę gigantyczne. Najbliższa ma co najmniej pięćdziesiąt
jardów długości: pojazd gąsienicowy z pojedynczą, ogromną lufą. Jest zniszczony.
Nie widać na nim żadnych oznaczeń. Spróbuję przyjrzeć mu się z bliska: Przyznam
się jednak szczerze, że mi się to nie podoba. Z orbity nie było tu widać żadnych
miast, nie było słychać żadnych audycji bądź sygnałów na jakimkolwiek zakresie fal
radiowych. A mimo to jest tu pobojowisko i te wraki. To przecież nie są zabawki. Ten
sprzęt jest wytworem bardzo zaawansowanej techniki. Nie jest złudzeniem. To
solidny metal, który został rozerwany przez coś jeszcze potężniejszego. Nadal nie
widzę na korpusie żadnych symboli ani znaków identyfikacyjnych. Spróbuję wejść do
środka. Z miejsca, w którym stoję, nie dostrzegam wprawdzie żadnego włazu, ale jest
tam z boku wyrwa, w której zmieściłby się z powodzeniem łazik. Idę tam. W środku
mogą być jakieś dokumenty, a na urządzeniach kontrolnych jakieś napisy.
Nagle Hartig przystanął. Zamarł w bezruchu i uchwycił ręką poszarpany brzeg
wyrwy. Wydało mu się, że coś usłyszał. Ostrożnym ruchem podniósł poziom sygnału
zewnętrznego mikrofonu. Jedynym, co go dobiegło, był jednak tylko odgłos wiatru
wyjącego pomiędzy metalowymi szczątkami. Nic więcej. Nadsłuchiwał przez chwilę,
po czym wzruszył ramionami i odwrócił się, aby wejść przez wyrwę do wnętrza
maszyny.
Z przerażającą gwałtownością spomiędzy metalowych szczątków rozbrzmiał
echem odległy mechaniczny zgrzyt. Hartig obrócił się i przycupnął wysuwając do
przodu karabin gotowy do strzału.
- Coś się tam porusza. Jeszcze tego nie widzę... ale słyszę wyraźnie. Włączyłem
zewnętrzny mikrofon w obwód, żeby odbierany przez niego dźwięk nagrywał się
takie. Staje się coraz donośniejszy, to chyba koła, gąsienice, ... skrzypią, zgrzytają.
Pojazd... Jest!
Ze zgrzytem metalu spomiędzy zniszczonych maszyn wyłonił się nieznany pojazd.
Mniejszy od pozostałych miał nie więcej niż pięć jardów długości - sunął do przodu z
zapierającą dech w piersiach szybkością. Był czarny i wyglądał złowrogo. Hartig
podniósł wyżej karabin, ale kiedy zobaczył jak pojazd skręca przyśpieszając, zdjął
palec ze spustu.
- Kieruje się w stronę mojego lądownika! Pewnie namierzył go, kiedy lądowałem.
Za pomocą promieniowania, radaru, nie wiem. Włączam urządzenie do zdalnego
sterowania, aby przygotować pokładowe urządzenia obronne. Gdy tylko ten pojazd
znajdzie się w ich zasięgu, zostanie zmieciony z powierzchni ziemi... Teraz!
Jedna po drugiej rozległy się detonacje, kiedy szybkostrzelne działka pokładowe
pluły śmiertelnym ogniem. Ziemia zatrzęsła się, w powietrze wyleciały odłamki skał i
wzbiły się kłęby dymu. Działka zamarły, lecz kiedy tylko pojazd wyłonił się z kłębów
pyłu, na nowo rozpoczęły kanonadę. Pojazd był zupełnie nietknięty.
- Ten pojazd jest szybki i wytrzymały, ale główne działa poradzą sobie z nim...
Nagle ziemią wstrząsnęła potężniejsza od poprzednich eksplozja, która szczękiem
odbiła się od otaczających Hartiga metalowych ścian, wywołując deszcz rdzawego
pyłu. Wyjrzał na zewnątrz, zamarł w bezruchu i zaczął mówić matowym głosem:
- Mój lądownik wyleciał w powietrze. Wystarczył jeden strzał z tego cholernego
pojazdu, a nasze działka nawet go nie drasnęły. Teraz skręca w moim kierunku. Na
pewno namierzył wysyłane przeze mnie sygnały radiowe, promieniowanie cieplne lub
coś jeszcze innego. Teraz już nie ma sensu wyłączanie radiostacji. Sunie prosto na
mnie. Strzelam do niego, ale bez skutku. Nie widzę żadnych okien ani wzierników.
Jego załoga musi korzystać z przekaźników telewizyjnych. Próbuję strzelać do
występów znajdujących się z przodu pojazdu. To mogą być detektory albo co...
Nawet nie zwolnił...
Odgłos eksplozji przerwał dalszy przekaz. Anteny krążącego wokół planety statku
zaczęły automatycznie poszukiwać utraconego sygnału. Bez skutku. Wtedy, zgodnie
z programem, centrum kontroli sprawdziło inne kanały. Nic. Z typową dla automatów
nieustępliwością zaczęło od początku, lecz nie wykryło nic poza promieniowaniem
atmosferycznym. Po godzinie spróbowało raz jeszcze i powtarzało to następnie co
sześćdziesiąt minut przez całą dobę. Kiedy ta część programu została zakończona,
zgodnie z instrukcją włączyło radiostację nadświetlną i wysłało całą relację
otrzymaną od zwiadowcy z powierzchni planety. Wypełniwszy swą powinność,
wyłączyło wszystkie obwody prócz czuwających i zamarło w nieskończenie
cierpliwym oczekiwaniu na następną instrukcję.
następny
Harry Harrison Planeta bez powrotu
. 2 .
Zapach Śmierci
- Co to? Coś złego? - zapytała Lea.
W miejscu, w którym jej ciało stykało się z Brionem, poczuła jego nagłe napięcie.
Leżeli obok siebie w głębokiej koi całkowicie zrelaksowani i patrzyli przez bulaj na
usianą gwiazdami kosmiczną przestrzeń. Czuła, że jego potężne ramię obejmujące
jej drobne ciało wyraźnie zesztywniało.
- Nic takiego. Spójrz tylko na te kolory...
- Posłuchaj, kochana bryło mięśni, może jesteś najlepszym zapaśnikiem w
Galaktyce, ale jesteś za to najgorszym kłamcą. Coś się stało. Coś, o czym nie wiem.
Brion wahał się przez chwilę, po czym powiedział: - Jest tu ktoś. Niedaleko. Ktoś,
kogo przedtem nie było. Ten ktoś zwiastuje kłopoty.
- Wierzę w twoje zdolności empatyczne. Widziałam, jak się sprawdzały i wiem, że
potrafisz wyczuć stany emocjonalne innych ludzi. Ale teraz jesteś daleko w
przestrzeni kosmicznej, w drodze pomiędzy dwiema gwiazdami oddalonymi od siebie
o całe lata świetlne, skąd więc tu nowy człowiek na pokładzie... - urwała i spojrzała
nagle na zewnątrz, na gwiazdy. - Oczywiście, wahadłowiec. To pewnie jakieś
spotkanie, a nie rutynowa korekta kursu. Czyżby tam był jakiś inny statek
nadświetlny? Ktoś będzie się przesiadał...
- On nie leci... on już przyleciał. Jest już na pokładzie. Idzie prosto do nas. Nie
podoba mi się to wszystko. Nie podoba mi się ten facet... ani ta wiadomość, z którą
przybywa.
Jednym płynnym ruchem Brion zerwał się na nogi, odwrócił się do tyłu i zacisnął
pięści. Mimo iż miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył blisko sto trzydzieści
pięć kilogramów, poruszał się zwinnie jak kot. Lea spojrzała na wyprostowaną postać
i prawie poczuła wypełniające ją napięcie.
- Nie możesz mieć pewności - powiedziała cicho. Niewątpliwie masz rację, ktoś
przybył na statek Ale nie musi to wcale oznaczać, że ma jakikolwiek związek z nami...
- Jeden martwy człowiek, być może nawet dwóch. Ten, który się zbliża, sam
cuchnie śmiercią. Już tu jest. Lea westchnęła głęboko, kiedy usłyszała za sobą
otwierające się drzwi do kajuty. Z lękiem spojrzała przez ramię, nie wiedząc, czego
oczekiwać. Słychać było odgłos delikatnego szurnięcia nogą, po którym nastąpił
głuchy stukot. I znowu: szurnięcie, stukot. Coraz bliżej i głośniej. Zaraz potem w
drzwiach ukazał się mężczyzna. Zawahał się i rozejrzał na boki, mrugając, jak gdyby
miał kłopoty ze wzrokiem.
Lea musiała zdobyć się na niemały wysiłek, aby ukryć uczucie wstrętu, którego na
jego widok doznała, a także aby nie odwracać wzroku. Jedyne oko mężczyznny
spojrzało powoli za nią, na Briona. Kiedy go dojrzał, ponownie ruszył do przodu,
powłócząc wykręconą dziwnie stopą i stawiając ciężko kulę przy każdym kroku.
Zapewne ta sama siła, która okaleczyła jego nogi, oderwała mu również fragment
prawej połowy twarzy. Nowa skóra, która wyrosła w tamtym miejscu, była
jasnoróżowa. Pusty oczodół zakrywała opaska. Nie miał także prawej ręki. W jej
miejscu znajdowała się przeszczepiona do obojczyka jej miniatura, która dopiero po
roku osiągnie normalną wielkość. Teraz była jeszcze nieduża, przypominała z
wyglądu rękę dziecka - miała około trzydziestu centymetrów długości - i zwisała
bezwładnie. Przybyły poczłapał bliżej do masywnej postaci Briona.
- Nazywam się Carver - przedstawił się. - Przybyłem tu, aby się z tobą zobaczyć,
Brandd.
- Wiem. - Napięcie opuściło teraz ciało Briona równie szybko jak nim owładnęło. -
Usiądź i odpocznij.
Lea nie mogła powstrzymać się od odsunięcia na bok, kiedy Carver westchnąwszy
głęboko opadł na koję tuż przy niej. Słyszała jego ciężki oddech i widziała kropelki
potu na skórze, kiedy grzebał w kieszeni, szukając kapsułki, którą następnie włożył
do ust. Spojrzał na dziewczynę i skinął głową.
- Doktor Lea Morees - powiedział. - Pani także potrzebuję.
- Culrel? - zapytał Brion. Carver przytaknął.
- Cultural Relationships Foundation. Rozumiem, że pracowaliście już kiedyś z
nami?
- Owszem. To był nagły wypadek...
- Każdy wypadek jest nagły. Stało się coś bardzo ważnego i wysłano mnie, abym
spotkał się właśnie z wami.
- Dlaczego z nami? Dopiero co wróciliśmy z zadupia, jakim była planeta Dis. Lea
tylko co wyzdrowiała. Obiecano nam, że będziemy mieli trochę odpoczynku przed
następną akcją. Zgodziliśmy się pracować dalej dla waszych ludzi, ale nie już teraz...
- Powiedziałem wam... To nagła sprawa - głos Carvera był chrapliwy. Wcisnął
zdrową rękę między kolana, aby powstrzymać drżenie. Był to ból lub przemęczenie
albo obie te rzeczy na raz i starał się im nie poddać. - Właśnie, jak zapewne
dostrzegacie, wróciłem z innej tego typu nagłej akcji. Jeśli to polepszy wam
samopoczucie, powiem, że wiem, co się wam przytrafiło na Dis i że w związku z tym
zaproponowałem nawet, że sam przeprowadzę tę robotę. Wyśmiali mnie. Dla mnie
nie było to wcale takie śmieszne. No jak, zgadzacie się? - Odwrócił się, aby spojrzeć
Brionowi w twarz.
- Nie możesz nalegać na Leę, nie teraz. Zajmę się tym sam.
Carver sprzeciwił się ruchem głowy.
- Musicie działać razem, jako zespół. Rozkazy w tej sprawie są wyraźne.
Jednakowe zdolności, synergiczny związek...
- Polecę z Brionem - powiedziała Lea. - Czuję się już znacznie lepiej. Zanim
dotrzemy na miejsce będę w pełni sił.
- Miło to słyszeć. Jak zapewne wiecie, jesteśmy organizacją całkowicie dobrowolną
- Carver zignorował drwiące prychnięcie Briona i wygrzebał z kieszeni płaskie
plastikowe pudełko. - Nie sądzę, abyście nie wiedzieli, iż prawie wszystkie nasze
akcje dotyczą kultur, które przeżywają kłopoty, społeczeństw zamieszkujących
planety, które zostały odcięte od głównego nurtu ludzkich kontaktów przez tysiące lat.
Nie zajmujemy się z zasady odkrywaniem planet na nowo, to zadanie Zwiadu
Planetarnego. Oni lecą zawsze pierwsi, potem przekazują nam zgromadzone
informacje. To twarda jednostka. Służyłem tam cztery lata, dopiero potem
przeszedłem do Fundacji. - Uśmiechnął się ironicznie. - Myślałem, że ta nowa robota
będzie łatwiejsza. Zwiad Planetarny ma jednak jakieś problemy i zwrócił się do nas o
pomoc. Czy jesteście gotowi już teraz zapoznać się z tymi nagraniami?
- Przyniosę odtwarzacz z mojej kabiny - powiedział Brion.
Carver skinął ociężale głową, zbyt zmęczony, aby mówić.
- Zamówić ci coś? - zapytała Lea, kiedy Brion wyszedł z kajuty.
- Tak, chętnie jakiegoś drinka. Popiję nim pigułkę... za kilka minut poczuję się
lepiej. Ale bez alkoholu, na razie nie mogę.
Czuła jego spojrzenie na sobie, kiedy dzwoniła do centrali pasażerskiej i
przekazywała zamówienie komputerowi. Kiedy odłożyła słuchawkę, odwróciła się
szybko w stronę gościa.
- No i jak oceniasz to, co widzisz?
- Przepraszam. Nie chciałem się gapić. Czytałem o tobie w rejestrze. Nigdy
jeszcze nie spotkałem nikogo z Ziemi.
- A czego się spodziewałeś? Dwóch głów?
- Powiedziałem przepraszam! Przed opuszczeniem rodzinnej planety i ruszeniem
w Kosmos sądziłem, że cała ta opowieść o Ziemi to jeden z mitów religijnych...
- No i teraz widzisz, że jesteśmy z prawdziwego, niedożywionego ciała i krwi.
Jesteśmy niedojadającymi mieszkańcami przeludnionej i zużytej planety.
Przypuszczam, że powiedziałbyś, że mamy to, na co zasłużyliśmy.
- Nie. No, może w jednej kwestii, nie więcej. Jestem przekonany, że Imperium
Ziemskie ponosi winę za brak umiaru w wielu sprawach. Mam tu na myśli to
wszystko, o czym można przeczytać w podręcznikach szkolnych. Nikt w to nie wątpi.
Ale to już historia, starożytność sprzed wielu tysięcy lat. To, co ma teraz dla mnie
większe znaczenie, to przyszłość wszystkich tych planet, które znalazły się w izolacji
po Upadku. Kiedy zobaczyłem na własne oczy, jaki los spotkał niektóre z nich,
zdałem sobie sprawę z tego, jaki brutalny mógłby stać się wszech świat. Ludzkość z
zasady przynależy do Ziemi. Osobiście możecie czuć się gorsi, ponieważ
przeludnienie i ograniczone zapasy surowców spowodowały ogólne zmniejszenie się
waszych ciał. Tak czy inaczej, należycie do Ziemi i jesteście jej wytworem. Wielu
wśród nas jest większych i silniejszych od was, ale jest to jedynie skutek
konieczności przystosowania się do okrutnych i brutalnych światów. Przyzwyczaiłem
się już do tego i traktuję nawet jako normę. Kiedy ciebie zobaczyłem, uzmysłowiłem
sobie jednak, że dom rodzinny ludzkości nadal istnieje uśmiechnął się. - Może wyda
ci się to śmieszne, ale na twój widok doznałem uczucia zadowolenia i ul~. Poczułem
się jak dziecko, które odnalazło dawno utraconych rodziców. Obawiam się, że te
słowa nie oddają dobrze tego, co czuję. To tak jak powrót do domu z dalekiej
podróży. Widziałem, w jaki sposób ludzkość zaadaptowała się do wielu planet.
Spotkanie ciebie to jakby w pewnym sensie wchłonięcie kojącej szczypty wiedzy.
Nasz dom nadal tam jest Cieszę się, że cię spotkałem.
- Wierzę ci, Carver - uśmiechnęła się. - Muszę przyznać, że ja także zaczynam cię
lubić. Choć muszę również dodać, że twój wygląd nie należy do najprzyjemniejszych.
Zaśmiał się i odchylił do tyłu, popijając małymi łykami zimnego drinka, który został
automatycznie dostarczony na stół.
- Daj mi rok, a nie poznasz mnie!
- Nie wątpię, że tak będzie. Jestem biologiem, egzobiologiem, więc teoretycznie
wiem, jakie efekty można osiągnąć na drodze odrostu. Jestem pewna, że za jakiś
czas będziesz jak nowo narodzony. Ale to tylko teoria i jak dotąd nie widziałam tego
w praktyce. My, Ziemianie, nie jesteśmy zamożni, więc mało kogo z nas stać na tak
kompleksową rekonstrukcję jak twoja.
- To jedna z niewielu korzyści, jakie daje ta praca. Odtwarzają człowieka bez
względu na to, jak mocno jest pokiereszowany. Za kilka miesięcy pod tą opaską będę
miał nowe oko.
- Miło to słyszeć. Ale szczerze mówiąc, wolałabym osobiście uniknąć wszystkich
korzyści związanych z tego typu rekonstrukcją, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- Pozostaje mi zatem życzyć ci szczęścia. Trudno zresztą się z tobą nie zgodzić.
Obydwoje spojrzeli na Briona, który wrócił z odtwarzaczem. Wziął kasetę z
nagraniem i wsunął do pojemnika. Kiedy zajaśniał ekran, razem z Leą pochylił się do
przodu. Carver słuchał nagrania popijając zimny płyn ze szklanki. Słyszał je już wiele
razy i przedrzemał początek. Ocknął się dopiero pod koniec. Głos Hartiga był
spokojny i precyzyjny. Mimo, iż wiedział, że czeka go niechybna śmierć, nie
przerywał swojej relacji. Chciał ułatwić działanie swoim następcom. Lea była
wyraźnie przerażona, kiedy nagranie dobiegło końca i ekran zgasł, natomiast
beznamiętna twarz Briona nie wyrażała żadnych uczuć.
- I chcecie, abyśmy udali się na tę planetę, Selm - II? - zwrócił się do Carvera. Ten
przytaknął. - Dlaczego? To wygląda bardziej na robotę dla wojska. Nie lepiej byłoby
wysłać tam coś większego, dobrze uzbrojonego, co potrafiłoby zadbać o swoje
bezpieczeństwo?
- Nie. To jest właśnie to, czego nie chcemy. Doświadczenie wykazało, że zbrojna
interwencja nigdy nie przynosi spodziewanych rezultatów. Wojna niszczy. Nam
potrzeba przede wszystkim wiedzy, informacji. Musimy dowiedzieć się, co się dzieje
na tej planecie. Potrzebujemy utalentowanych ludzi, takich jak wy. Dis była zapewne
pierwszym waszym przydziałem, czymś, w co zostaliście wciągnięci mimo swej woli.
Ale powiodło się wam nadzwyczajnie i osiągnęliście to, co według specjalistów było
niemożliwe. Chcemy, abyście wykorzystali swoje zdolności i w tej sprawie. Nie
przeczę, że to może być bardzo niebezpieczne, ale ta robota musi zostać wykonana.
- Nie planowałam żyć wiecznie - powiedziała Lea i zamówiła kilka mocnych
drinków. Jej nonszalancja nie zwiodła Briona.
- Polecę tam sam - powiedział. - Lepiej sobie poradzę w pojedynkę. - Och nie, nie
możesz, ty wielka bezmózgowa bryło mięśni! Nie jesteś dostatecznie bystry, abym
mogła puścić cię samego. Polecę z tobą albo nie polecisz w ogóle. Spróbuj lecieć
sam, a zastrzelę cię. Po co mają wieźć cię taki szmat drogi, jeśli i tak masz zginąć.
Brion uśmiechnął się, słysząc te słowa.
- Twoje współczucie i wyrozumiałość są niezwykle wzruszające. Zgadzam się.
Twoje argumenty przekonały mnie, że najlepiej będzie, jeśli polecimy tam razem.
- Świetnie! - złapała szklankę, gdy tylko ta ukazała się w wylocie podajnika i
pociągnęła duży łyk. - Jaki ma być nasz następny krok, Carver?
- Trudny: Musicie przekonać kapitana statku, aby zmienił kurs i skierował się na
Selm - II. Na orbicie będzie czekał na nas statek operacyjny.
- Może być z tym jakiś problem? - zapytał Brion. - Widzę, że nigdy nie miałeś do
czynienia z kapitanem liniowca dalekiego zasięgu. Wszyscy oni są bardzo
apodyktyczni. I podczas lotu sami decydują o wszystkim. Nie możemy zmuszać go
do zmiany kursu. Możemy go jedynie przekonywać.
- Przekonam go - powiedział Brion. - Podjęliśmy się tej roboty i żaden pilotczyna
nie będzie stał nam na drodze!
następny
Harry Harrison Planeta bez powrotu
. 3 .
Desperacki plan
Kapitan MLuta mógłby mieć wiele przezwisk, ale nigdy, w najśmielszych nawet
wyobrażeniach, nie sądził, by nazwano go pilotczyną. Stał twarzą w twarz z Brionem
Branddem. Spoglądali na siebie groźnie. Obaj byli mężczyznami rosłymi, krzepkimi i
wysokimi... przy czym kapitan był nawet nieco wyższy. Był tak samo umięśniony jak
Brion... i równie wojowniczy. Byli bardzo podobni do siebie, z jednym wyjątkiem:
skóra Briona miała kolor opalenizny, kapitana zaś głębokiej czerni.
- Odpowiedź brzmi nie - powiedział kapitan MLuta chłodno, a w głosie jego
wyczuwało się rosnącą złość. Proszę opuścić mój mostek!
- Chyba pan mnie dobrze nie zrozumiał, kapitanie. To była moja nieformalna
prośba.
- W porządku. Pańska nieformalna prośba została odrzucona!
- Jeszcze nie powiedziałem, dlaczego się z nią do pana zwróciłem...
- I nie będzie pan miał okazji, dopóki będę miał tu coś do powiedzenia. A będę
miał. Jestem kapitanem tego statku. Mam załogę, pasażerów i ładunek, za który
odpowiadam. A także rozkład lotu. To jest dla mnie najważniejsze. Ze wszystkiego.
Już i tak wasi ludzie zakłócili lot, aby umożliwić panu spotkanie z tym człowiekiem.
Zgodziłem się na to, ponieważ poinformowano mnie, że to nagły wypadek. Teraz już
po wszystkim. Wyjdzie pan sam, czy mam pana wyrzucić?
- Proszę spróbować.
Głos Briona był cichy, prawie jak szept. Jego pięści byty jednak zaciśnięte, a
mięśnie napięte, kiedy patrzył gniewnie na kapitana, który odwzajemniał jego
spojrzenie. Carver ruszył do przodu kuśtykając i z trudem wcisnął się między nich.
- To zaszło już za daleko - powiedział. - Zmuszony jestem interweniować, zanim
będzie za późno. Brandd, proszę iść do doktor Morees. Natychmiast.
Brion wziął głęboki oddech i rozluźnił mięśnie. Carver miał rację, niemniej Brion
żałował, że kapitan nie spróbował i nie dał mu szansy rozstrzygnięcia sprawy. Obrócił
się na pięcie i podszedł do Lei, która siedziała w pobliżu na przymocowanym do
ściany fotelu. Gdy tylko Brion i kapitan zostali rozdzieleni, Carver sięgnął zdrową ręką
do bocznej kieszeni i wyjął z niej kartkę papieru, rzucił na nią przelotne spojrzenie i
schował ją z powrotem.
- Mieliśmy nadzieję, że zgodzi się pan z własnej woli, kapitanie MLuta. Teraz,
dobrowolnie czy nie, pomoże nam pan.
- Oficer wachtowy - powiedział kapitan do mikrofonu na kołnierzu. - Natychmiast na
mostek z trzema ludźmi. Uzbrojonymi!
- Proszę zaraz odwołać ten rozkaz - powiedział Carver zdenerwowany. - Proszę za
pomocą radiostacji nadświetlnej skontaktować się ze swoją bazą. Niech pan poprosi
o Kod Dp - L.
Kapitan odwrócił się gwałtownie i pochylił nad kaleką.
- Skąd pan ma ten kod? - rzucił ostro. - Kim pan - Żadnych dalszych pytań, jeśli
łaska. Niech pan połączy się z nimi i powie, że nazywam się Carver. Proszę im
powiedzieć, że jestem tu z panem.
Kapitan nie odpowiedział, ale wszyscy troje usłyszeli, jak odwołuje wezwanie o
zbrojne wsparcie.
- Co to za czary? - zapytał Brion, kiedy Carver opadł ciężko na fotel obok
- To kopniak, a nie czary. Roodepoort, rodzinna planeta kapitana, należy do tych,
które wiele zawdzięczają Fundacji. Być może jej mieszkańcy nie wiedzą o tym, ale
rząd wie. Płacą nam co roku całkowicie dobrowolnie duże datki.
Brion pokiwał głową.
- To znaczy, że Roodepoort jest jedną z tych planet, którym pomogliśmy w
przeszłości wybrnąć z kłopotów? - Zgadza się. Dlatego zawsze możemy prosić ich o
pomoc, bez względu na jej rozmiary. Tego rodzaju długi odbieramy tylko w nagłych
wypadkach. Szef ich agencji kosmicznej został poinformowany o mojej obecności
tutaj i miał oczekiwać na wiadomości ode mnie. Jest bardzo zajęty i nie sądzę, aby
był zadowolony z zawracania mu głowy tą sprawą. Kapitan będzie z nami
współpracował bez względu na to, czy będzie mu się to podobało, czy nie.
Nie musieli długo czekać. Kapitan wrócił na mostek i stanął przed Carverem. Widać
było, że gotuje się wewnętrznie, ale Carvera nie wzruszało to w najmniejszym
stopniu.
- Kim pan jest, panie Carver? Kim pan jest, że może pan wydawać takie rozkazy?
- Skoro ma pan już rozkazy, nie wystarcza to panu? - Nie. Zgodnie z kosmicznym
prawem tylko ja mogę wydawać rozkazy na tym statku. Teraz prawo to zostało
złamane. Mój autorytet został podważony. A jeśli nie zastosuję się do tych instrukcji?
- Może pan to zrobić. Ale kiedy wróci pan do swojego portu, będzie miał pan
niemało kłopotów.
- Kłopotów? - uśmiechnął się gorzko kapitan. - Pójdę na zieloną trawkę. Będę
skończony.
- Zatem zna pan cenę za swoją ciekawość. Proszę mi wierzyć, kapitanie, nie chcę,
aby miał pan kłopoty z mojego powodu. Ta zmiana kursu jest sprawą niezwykłej
wagi. Powiem panu tyle, ile mogę. To akcja Fundacji. Kiedy wróci pan do domu,
może pan zapytać swoich przełożonych, ludzi, którzy wydali panu ten rozkaz, o co
chodzi. Do nich należy decyzja o tym, co powinien pan wiedzieć. Mogę jedynie
dodać, że ta zmiana kursu nie jest bezcelowa. Właśnie zginęli ludzie i bez wątpienia
w przyszłości zginie ich jeszcze więcej. Czy to wystarczy, aby zaspokoić pańską
ciekawość?
Kapitan uderzył zaciśniętą pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki.
- Nie - powiedział. - Nie zaspokaja! Ale widzę, że na razie będzie musiało mi
wystarczyć. Zrobimy ten przystanek, ale nigdy więcej nie chcę was widzieć na ;
pokładzie mojego statku. Nie chcę, aby przytrafiło mi się , to po raz drugi!
- Uszanujemy pańską wolę, kapitanie. Naprawdę bardzo mi przykro, że tym razem
musiało to przybrać taki obrót.
- Żegnam panów. Zostaniecie powiadomieni o przesiadce.
- Nie zyskałeś tu przyjaciela - powiedziała Lea, kiedy drzwi zatrzasnęły się za nimi.
Carver wzruszył jedynie ramionami. Był zbyt zmęczony, aby rozwodzić się nad tym.
- Wracam do mojej kajuty - powiedział. - Przyłączę się do was, kiedy nadejdzie
pora przesiadki. Cała przyjemność, jaką sprawiała Lei i Brionowi ta podróż, prysła
bezpowrotnie. Obejrzeli ponownie zapis relacji Hartiga, a następnie przesłuchali go
jeszcze kilka razy, aż w końcu dokładnie go zapamiętali. Brion ćwiczył w sali
gimnastycznej statku nieświadomy tego, że jego zdolność podnoszenia ciężarów i
doskonała kondycja wpędziły w kompleksy tamtejszego instruktora. Lea próbowała
odpocząć i odzyskać siły. Nie miała pojęcia, co spotka ich na Selm - II, niemniej nie
wątpiła, że będzie tam nadzwyczaj niebezpiecznie. Czekanie stawało się nieznośne i
gdy w końcu nadeszła pora przesiadki, przyjęli to z ulgą. Podczas samych przenosin
ze statku, kapitana nie było nigdzie w pobliżu.
- I co dalej? - zapytał Brion, kiedy cała trójka wyszła z wahadłowca wewnątrz
ogromnej śluzy powietrznej statku flagowego Fundacji.
- To zależy całkowicie od was - powiedział Carver. - To wasz przydział. Teraz wy
decydujecie.
- Gdzie jesteśmy?
- Na orbicie wokół Selm - II.
- Chcę ją zobaczyć.
- Na dolnym pokładzie jest kabina obserwacyjna. Tędy, proszę. Wezwę tam
dowódcę akcji.
Był to duży i szybki statek Minęli automaty sklepowe i wnęki magazynowe i
zatrzymali się na. wprost przesuwających się automatycznie platform dźwigowych
zapełnionych ogromnymi ładunkami. W kabinie obserwacyjnej, do której wkrótce
dotarli, nie było nikogo. Stanęli na przezroczystej podłodze i spojrzeli w dół. Pod nimi
znajdowała się błękitna kula planety, w połowie pogrążona w cieniu, w połowie
oświetlona jaskrawym światłem rodzimej gwiazdy Selm, słońca tego samotnego
świata.
- Stąd wygląda jak każda inna planeta. Co było przyczyną; że się nią
zainteresowano? - spytał Brion. - Wszystko zaczęło się od rutynowego badania.
Podczas normalnego komputerowego przeszukiwania danych sprzed Upadku
odkryto listę transportów wysyłanych na różne planety należące do dawnego
Imperium Ziemskiego. Większość z nich była nam znana, ale kilka było oczywiście
nowych. Ich współrzędne przekazano do Fundacji w celu nawiązania kontaktu i
identyfikacji. Ponieważ obserwacja z orbity nie wykazała istnienia tam miast ani osad,
planeta miała być zbadana na końcu. Nie stwierdzono takie obecności fał radiowych
na żadnym zakresie.
- Zatem nie ma tam ludzi ani żadnych oznak cywilizacji... poza kilkoma ogromnymi
pobojowiskami?
- Tak... - powiedział Carver - i to nas właśnie zaintrygowało. To militarne
złomowisko, w pobliżu którego wylądowali Marcill i Hartig, było największym, jakie
dotąd odkryto. A jest ich sporo.
- Sprzęt wojenny... bez żołnierzy. Gdzie są ci wszyscy ludzie? Pod ziemią?
- Być może. To właśnie będziesz musiał stwierdzić, kiedy tam bezpiecznie
wylądujesz. Sama planeta wygląda dość atrakcyjnie. Te białe czapy, które tam widać,
to lód i śnieg. Jest tam oczywiście sporo wody. Są wyspy i archipelagi, a także jeden
duży kontynent. O, tam. Po części panuje teraz na nim noc. Ma w przybliżeniu kształt
dużej misy otoczonej łańcuchami gór. W jego środku znajdują się trawiaste równiny i
porośnięte lasami wzgórza. Mnóstwo jezior, wliczając w to jedno duże, prawie na
środku. Od niego odbijają się te promienie słoneczne. To prawdziwy śródlądowy
ocean. Dostaniesz szczegółowe dane na ten temat
- Jaki jest tam klimat?
- Znakomity. Przynajmniej na równinach otaczających to gigantyczne jezioro. W
górach jest nieco zimniej, ale na mniejszych wysokościach jest ciepło i przyjemnie.
- W porządku. Pierwszą rzeczą, której potrzebujemy, to środek transportu. Co jest
do dyspozycji?
- Tym zajmie się dowódca akcji. Proponuję, byście wcięli jeden z lądowników. To
są dobrze wyposażone statki, o stosunkowo dużej mocy, w których jest dosyć
miejsca na niezbędny sprzęt dodatkowy. Są też dobrze uzbrojone. Technicy zadbają
już o to, aby znalazł się na nich najnowszy sprzęt bojowy i urządzenia obronne.
Brion uniósł wysoko brwi słysząc te słowa.
- Działka niewiele pomogły Hartigowi, o ile mi wiadomo.
- To doświadczenie może nam pomóc.
- Nie szafuj tak beztrosko słowem my - powiedziała Lea - o ile nie zamierzasz
lecieć z nami.
- Przepraszam. Możecie otrzymać wszelką broń, jaką zechcecie. Zarówno ręczną,
jak i pokładową. Wybór sprzętu należy do was.
- Mogę dostać listę sprzętu, jakim dysponujecie? - zapytał Brion.
- Ja się tym zajmę - powiedział czyjś głos. Odwrócili się i zobaczyli szczupłego,
siwowłosego mężczyznę, który wszedł niezauważenie podczas ich rozmowy. Rzucił
jakieś polecenie do mikrofonu przymocowanego do pasa przekaźnika, spojrzał na
nich i dodał:
- Jestem Klart, wasz dowódca akcji. Do mnie należy udzielanie rad, a takie
dopilnowanie, abyście dostali to, czego chcecie i czego potrzebujecie. Spójrz na
tamten ekran, znajdziesz tam spis wszystkiego, czym dysponujemy.
Spis sprzętu był długi i szczegółowy. Brion przeglądał go razem z siedzącą obok
Leą, dotykając ekranu w miejscach, gdzie pojawiały się te pozycje, które ich
interesowały. Z wolna zaczął piętrzyć się obok stos wydruków. Gdy skończyli, Brion
zważył je w dłoni i rzucił przelotne spojrzenie na planetę pod sobą.
- Podjąłem decyzję - rzekł. - I mam nadzieję, że Lea zgodzi się ze mną. Lądownik
zostanie wyposażony we wszystkie najpotężniejsze bronie, jakie tylko są tu
dostępne. Zabierzemy także wszelki możliwy sprzęt, jaki może przydać się nam na
tej planecie. Kiedy zostaniemy w to wszystko zaopatrzeni, wyląduję na niej sam, bez
żadnych urządzeń, bez niczego, co by posiadało cokolwiek metalowego. Nawet z
gołymi rękami, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie uważasz, Lea, że w tych warunkach
będzie to najrozsądniejsze?
Jej niema, wyrażająca przerażenie twarz była jedyną odpowiedzią.
następny
Harry Harrison Planeta bez powrotu
. 4 .
Dzień przed akcją
- Zaraz przygotuję spis propozycji - powiedział Klart, wprowadzając serię poleceń
do swojego osobistego terminalu. Spokój, jaki zachowywał świadczył wyraźnie, że
żadne zachowanie najbardziej nawet oryginalnego agenta nie było w stanie go
zaskoczyć.
Lea jednak nie podzielała tego spokoju.
- Brionie Brandd, każdy, kto mówi coś takiego, musi być stuknięty. Carver, dopilnuj,
aby go natychmiast zamknięto!
- Lea ma rację - przytaknął Carver. - Nie możesz poruszać się nieuzbrojony na tak
śmiertelnie niebezpiecznej planecie. To byłoby samobójstwo.
- Czyżby? Czy te wszystkie urządzenia i całe to uzbrojenie pomogło tym dwóm
ludziom przede mną? Marcill zniknął po prostu bez śladu... Mamy jednak na
szczęście wyobrażenie, co się z nim stało. I wiemy dokładnie, co tamten wóz bojowy
zrobił z Hartigiem. Mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że nie
pójdę ich śladem. Myślę o przetrwaniu, a nie o samobójstwie. Zanim się wypowiecie,
chciałbym, abyście rozważyli dwa drobne fakty. Pamiętacie, jak zginął Hartig?
Tamten wóz bojowy jechał prosto na niego przechwytując i namierzając wysyłane
przez niego sygnały radiowe lub lokalizując jego broń. Wykrył go i zniszczył. Nie mylę
się?
- Jak na razie, nie - powiedziała Lea. - Czy to pierwszy fakt?
- Tak. Hartig został namierzony i zniszczony. Fakt drugi to zwierzęta.
Przypominacie sobie, że Hartig dostrzegł je i opisał zaraz po wylądowaniu. Biegły w
oddali, skacząc.
- No i jaki wniosek wynika z tych dwóch informacji? zapytał Carver.
- To oczywiste - powiedziała do niego Lea. Zwierzęta były żywe i mimo to nie były
atakowane przez sprzęt bojowy. Hartig natomiast został zabity. Żeby więc tam
przetrwać, trzeba zachowywać się jak zwierzę i zbadać sytuację poruszając się na
własnych nogach.
- To szaleństwo - jęknął Carver. - Nie mogę na to pozwolić.
- Nie możesz mi zabronić. Twoja odpowiedzialność skończyła się w momencie
dostarczenia nas tutaj. Teraz ja kieruję tą akcją. Lea pozostanie na orbicie. Wyląduję
sam.
- Cofam, co powiedziałam - odezwała się Lea. To rozsądny plan. W sam raz dla
Zwycięzcy Twenties. Dostrzegła nieme pytanie na twarzy Carvera i zaśmiała się. -
Widać, że niezbyt dokładnie cię poinformowali, skoro nie wiesz, że Brion jest
światowej sławy bohaterem. Jego rodzinna planeta, jedna z najbardziej nie
sprzyjających ludziom w Galaktyce, organizuje co roku zawody fizyczno - umysłowe.
Dwadzieścia różnych konkurencji, od szermierki, poprzez pisanie wierszy,
podnoszenie ciężarów, po szachy. To z pewnością najbardziej wycieńczające
zmagania, jakie kiedykolwiek organizowano, wyczerpujący pokaz zdolności zarówno
fizycznych, jak i intelektualnych. Zapytaj Briona o szczegóły, a dowiesz się, że jest to
nieprawdopodobne wydarzenie sportowe, które po całym roku zmagań wylania
jednego jedynego Zwycięzcę. Potrafisz wyobrazić sobie całoroczne zawody
sportowe, w których uczestniczą wszyscy mieszkańcy planety? Pomyśl więc, kim
musi być ten Zwycięzca! Jeśli nie starczy ci wyobraźni, to popatrz na Briona. On jest
jednym z tych Zwycięzców. Bez względu na to, co wywołuje trudności na Selm - II,
jest bardzo prawdopodobne, że Brion potrafi je pokonać. I zwyciężyć.
Carver podczłapał do fotela i opadł nań ciężko, upuszczając kulę, która spadła na
podłogę.
- Wierzę ci - powiedział. - Ale to niczego nie zmienia. Jak powiedzieliście jednak,
od tej chwili odpowiedzialność za wszystko, co się wydarzy, spada na was. Masz
rację, ja jestem już poza tą sprawą. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to życzyć wam
szczęścia. Klart dopilnuje, żebyście otrzymali wszystko, co może wam być potrzebne.
- Oto spis propozycji - powiedział Klart, odrywając kartkę papieru z drukarki i
wręczając im.
Lea chwyciła ją pierwsza, zanim Brion zdążył wyciągnąć rękę.
- Ponieważ ja będę krążyć na orbicie w lądowniku podczas twojego pobytu na
powierzchni planety, zajęcie się Wyposażeniem należy do mnie. Idź poćwiczyć
pompki lub weź trochę anabolików. Zrób po prostu to, co zawsze robisz przed walką,
a ja zajmę się sprawą.
- Zazwyczaj odpoczywam - odparł Brion. - Przygotowuję się psychicznie na to, co
mnie czeka.
- No to idź i odpocznij. Przed złożeniem zamówienia dam ci ostateczną listę do
akceptacji.
- Nie musisz tego robić. Zostawiam ten kłopot tobie i ekspertom. Po prostu
przypilnuj, żeby wszystko było w komplecie. Będę wprawdzie potrzebował trochę
specjalnego sprzętu, ale tym zajmę się sam. Teraz potrzebuję jedynie szczegółowej
kopii raportu zwiadu planetarnego. I miejsca, w którym mógłbym zapoznać się z nim
w spokoju.
- Macie przydzielone kajuty - powiedział do niego Klart. - W terminalu znajdziesz
potrzebne informacje.
- Świetnie. Jak szybko otrzymamy sprzęt?
- Za dwie, maksimum trzy godziny.
- My potrzebujemy dziesięciu godzin. Chcę się najpierw przespać - ponownie
spojrzał na odległą Planetę. Gdy tylko odpoczniemy i zostaniemy wyposażeni, będę
chciał wsiąść do naszego lądownika i zejść na niższą orbitę, aby przyjrzeć się
powierzchni planety z mniejszej odległości. Chciałbym wiedzieć dokładnie, jakiego
rodzaju zwierzęta widział Hartig.
Brion spał głębokim snem, lecz gdy Lea otworzyła drzwi, natychmiast się obudził.
Zawahała się i zamrugała nieprzywykłymi do ciemności oczami.
- Wejdź - zawołał do niej. - Zaraz zapalę światło.
- Zawsze śpisz w ubraniu? - zapytała. - I w butach?
- To nazywa się wchodzeniem w rolę. - Wziął dużą szklankę wody z podajnika i
wypił. - Będę żył w tym ubraniu przez kilka dni. Moje ciało i mój refleks będą moją
główną bronią. Zabiorę ze sobą także nóż. Przemyślałem to dokładnie i uważam, że
jego wartość w obronie jest warta ryzyka, jakie się z tym wiąże.
- Jaki nóż... i jakie ryzyko? Nie rozumiem.
- Nóż wykonany z minerału. Będzie jedynym wyjątkiem, jedyną rzeczą częściowo
nienaturalnego pochodzenia. To ubranie jest wykonane z naturalnych włókien, a
guziki z kości. Buty zrobione są ze zwierzęcej skóry i sklejone. Nie mam na sobie nic
z metalu ani ze sztucznych włókien.
- Nawet plomb w zębach? - zapytała, uśmiechając się.
- Nawet. - Brion był niezwykle poważny. - Wszystkie metalowe wypełnienia zostały
usunięte i zastąpione ceramicznymi. Im bardziej będę przypominał zwykłe zwierzę,
tym bardziej będę bezpieczny. Z tego właśnie powodu ten nóż jest świadomym
ryzykiem, jakie podejmuję. - Obrócił się, aby mogła zobaczyć skórzaną pochwę
zawieszoną z boku na pasie. Wyjął z niej długi, przezroczysty przedmiot i dał jej do
obejrzenia.
- Wygląda jak szkło. Czy to właśnie to? Zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie, to plastal. Specjalna postać krzemu, która przypomina pod pewnymi
względami szkło, lecz jest od niego stukrotnie wytrzymalsza, ponieważ jej cząsteczki
zostały tak uporządkowane, aby powstał jeden duży kryształ. Jest praktycznie
niełamliwy, a jego ostrze nigdy się nie tępi. Ponieważ jest to krzem, powinien być
traktowany jako piasek przez każdy detektor. Dlatego właśnie decyduję się na ryzyko
zabrania go ze sobą.
Lea patrzyła w milczeniu, jak Brion chowa ostrożnie swój nóż, wygina palce w łuk i
przeciąga się jak kot. Widziała mięśnie poruszające się pod ubraniem - była
świadoma drzemiącej w nim siły, która była czymś więcej niż tylko siłą fizyczną.
- Czuję, że może ci się udać - powiedziała. Wątpię, aby ktokolwiek inny mógł tego
dokonać, przynajmniej nie w tej Galaktyce. Oczywiście nadal uważam, że jest to
szalone przedsięwzięcie, ale zgadzam się, że daje ono największe szanse ustalenia,
co dzieje się tam w dole.
Jego ruchy były niezwykle szybkie. Ciągle jeszcze nie mogła się do tego
przyzwyczaić. Objął ją, zanim zauważyła, że się poruszył. Siła jego ramion
wywoływała wrażenie, że pod warstwą ciała znajduje się stal. Pocałował ją szybko i
cofnął się.
- Dziękuję. Z twoim zrozumieniem i wiarą jestem teraz lepiej przygotowany do
Wypełnienia tego zadania. Do roboty zatem:
Ich odlotowi nie towarzyszyła żadna ceremonia. Podczas gdy Lea sprawdzała
wykaz ładunku, Brion rozmawiał z pierwszym oficerem nawigacyjnym, który
następnie obliczył dla nich i, wprowadził do komputera pokładowego lądownika
parametry kilku orbit. Kiedy wszystkie przygotowania dobiegły końca i wszystko
jeszcze raz sprawdzono, zamknęli luk. Po otrzymaniu od nich sygnału gotowości,
komputer uruchomił program, który odłączył ich od statku - matki i zapoczątkował
swobodne spadanie. Dysze manewrowe obróciły lądownik. Następnie włączyły się
główne silniki, które miały dostarczyć ich na planowaną orbitę. Selm - II rosła z każdą
chwilą na ekranie.
- Jesteś przestraszona - powiedział Brion, przykrywając swoją mocną ręką jej
drobną, zimną dłoń.
- Nie trzeba zdolności empatycznych, aby to stwierdzić - powiedziała drżącym
głosem przysuwając się do niego. - To zadanie może wygląda prosto na papierze, ale
im bliżej jesteśmy tej planety bez powrotu, tym bardziej staję się niespokojna. Dwóch
świetnych facetów, fachowców od nawiązywania kontaktów, zostało tam zabitych. To
samo może równie dobrze przytrafić się nam. .
- Nie sądzę. Jesteśmy znacznie lepiej od nich przygotowani. I to właśnie dzięki ich
poświęceniu, które dostarczyło nam informacji niezbędnych do przetrwania. Ale teraz
nie pora na te rozważania. Musisz się odprężyć i oszczędzać siły na później, kiedy
będą potrzebne. Teraz trzeba zejść na odpowiednio niską orbitę i obejrzeć
szczegółowo powierzchnię, potem poszukamy miejsca do lądowania. Do tego czasu
nic nam nie grozi.
Nagle włączył się komputer zadając kłam jego słowom.
- Obserwuję jakiś pojazd atmosferyczny. Trajektoria jego lotu przebiega pod nami.
Pokazać na ekranie?
- Tak.
Na ekranie ukazała się maleńka kropeczka, która poruszała się powoli z lewej
strony na prawą.
- Powiększ obraz.
Ruchoma kropka zaczęła rosnąć, przybierając postać metalicznej strzały z
odchylonymi do tyłu skrzydłami.
- Z jaką leci prędkością? - zapytał Brion. W odpowiedzi na ekranie ukazały się
dane, które głośno odczytał - 2,6 Macha. To samolot naddźwiękowy, produkt wysoko
rozwiniętej technologicznie kultury. Przy tej prędkości ma. ograniczony zapas paliwa.
Jeśli uda nam się śledzić jego lot do końca, będziemy mogli zobaczyć, gdzie
wyląduje...
- I przy okazji zyskać szansę odkrycia, co się dzieje na tej planecie - dokończyła za
niego Lea.
- Tak jest.
Obserwowany samolot przechylił się na jeden bok i gwałtownie zanurkował. W tej
samej chwili odezwał się komputer.
- Widoczny na ekranie samolot wysyła cyfrowy sygnał radiowy. Nagrywam go.
Obraz samolotu na ekranie zniknął nagle w płomieniach wybuchu.
- Co wywołało tę eksplozję? - zapytał Brion.
- Rakieta ziemia - powietrze. Namierzyłem ją tuż przed eksplozją.
Brion pokiwał ponuro głową.
- Samolot musiał wykryć ją takie i dlatego właśnie próbował wykonać ten manewr.
- A ten przekaz radiowy... czy jest możliwe, że wysłała go jego załoga?
- Oczywiście! Jeśli to był samolot zwiadowczy, to był tam zapewne w jakimś celu.
Kiedy odpalono do niego rakietę, próbował wykonać unik przekazując jednocześnie
informacje do swojej bazy. I jeśli się nie mylę... właśnie nadchodzi odpowiedź. - Brion
wskazał na niewielki obiekt, który ukazał się nagle na ekranie. Rakieta balistyczna.
Najprawdopodobniej jest skierowana na tę wyrzutnię rakiet. Ta wojna wciąż tam trwa.
Tak więc znamy już dwa miejsca, których lepiej unikać.
- Cel rakiety balistycznej, to znaczy miejsce, w którym właśnie doszło do tej
efektownej eksplozji i miejsce, z którego ją wystrzelono?
- Zgadza się. Dopóki nie wiemy co się dzieje na tej planecie, lepiej trzymać się jak
najdalej od miejsc, w których toczy się wojna. Spróbujmy może teraz odszukać
zwierzęta, które widział Hartig. Myślę, że nie popełnimy błędu, przypuszczając, że
unikają one miejsc walk i ruchomego sprzętu. Uciekły, kiedy wylądował statek
Hartiga, toteż prawdopodobnie trzymają się z dala od wszelkich urządzeń.
Na wschodnim brzegu gigantycznego jeziora, nazwanego przez nich Jeziorem
Centralnym, znaleźli miejsce, którego szukali. Cała trawiasta równina, ciągnąca się
od podnóża gór do brzegu jeziora, upstrzona była ruchomymi kropkami. Ustawiony
na maksymalne zbliżenie teleskop elektronowy pozwalał stwierdzić, że były to jakieś
trawożeme zwierzęta. Położenie tego stada, jak również pozostałych zwierząt
pasących się wzdłuż brzegu, zostało zarejestrowane. Były tam także drapieżniki.
Domyślili się tego, kiedy zauważyli uciekającą w panice grupę zwierząt ściganych
przez większych i szybszych prześladowców. W czasie tej obserwacji nie dostrzegli
najmniejszego śladu jakiejkolwiek cywilizacji.
- To jest miejsce, w którym chciałbym spaść - powiedział Brion. - Na tej równinie,
gdzie pasą się te wszystkie stada.
- Co masz na myśli mówiąc spaść? Czyżbyś nie zamierzał lądować w lądowniku?
- Nie. To ostatnia rzecz, jaką chciałbym zrobić. Widziałaś, co się stało z
samolotem. Nie chcę, aby nas namierzono i poczęstowano rakietą. Musimy obliczyć
trajektorię balistyczną, która zapewni nam wejście w atmosferę we właściwym
miejscu.
- Nie będzie cię bolało, kiedy będziesz płonął trąc o powietrze podczas spadania?
Brion uśmiechnął się.
- Doceniam twoją troskę. Będę miał na sobie grawitator, który zmniejszy prędkość
spadania. Usunąłem ponadto wszystkie zbędne metalowe części z kombinezonu
ciśnieniowego. Nawet butlę z tlenem zamieniłem na plastikową. Istnieje niewielkie
prawdopodobieństwo, że zostanę wykryty przez radar naziemny, zwłaszcza że
miejsce, które wybraliśmy, jest chyba wolne od tego typu urządzeń. Jak tylko
wyląduję, pozbędę się grawitatora razem z całym wyposażeniem kosmicznym.
- Zostaniesz sam, zdany tylko na siebie!
- Dlaczego? Będę przecież w kontakcie z tobą.
- Jak to? Czyżbyś wymyślił, plastikowe radio? - zamierzony żart nie wyszedł jej,
gdyż w jej głosie wyczuwało się zmartwienie.
- Mam zamiar używać tego - powiedział Brion wyciągając z przytwierdzonej do
boku torby wstęgę kolorowego materiału. - Wymyśliłem prosty kod. Kiedy rozłożę te
wstęgi na ziemi, będziesz je mogła bez trudu dostrzec z orbity. Zaraz po
wylądowaniu, jak tylko się przejaśni, przekażę ci wiadomość. W czasie
przemieszczania się będę ci je przekazywał regularnie, żebyś wiedziała na bieżąco,
co się dzieje.
- Ale to niebezpieczne...
- Wszystko w tej operacji jest niebezpieczne. Niestety, innego sposobu nie ma. -
Odwrócił się na powrót w stronę ekranu i przyjrzawszy mu się dokładnie, stuknął weń
palcem w pewnym miejscu. - Tu chcę wylądować. Niedaleko miejsca, w którym
równina styka się ze wzgórzami. Pobliski las posłuży mi za kryjówkę. Jeśli wystartuję
we właściwym momencie, zacznę spadać w nocy i na ziemi znajdę się o brzasku.
Najpierw urządzę sobie kryjówkę, a następnie przystąpię do obserwacji. Jeśli te
zwierzęta okażą się tym, na co wyglądają, to znaczy dzikimi, prostymi formami życia,
będę mógł przejść do kolejnego etapu obserwacji.
- Co ma nim być?
- Zbliżenie się do jednego z rejonów walki...
- Nie możesz!
- Przykro mi, ale to konieczne. Od stada dzikich zwierząt niewiele można się
dowiedzieć na temat sprzętu bojowego. Najbliższe wraki znajdują się w odległości
około stu pięćdziesięciu kilometrów od zaplanowanego miejsca mojego lądowania.
To zaledwie dwa, trzy dni marszu. Codziennie będę przekazywał podczas marszu
wiadomości, zaczynając każdą od znaku X ta regularna forma nie występuje
normalnie w przyrodzie, dzięki czemu skaner komputera będzie mógł ją łatwo
zlokalizować i ustawić się na niej. Teraz zamierzam się trochę przespać. Obudź
mnie, proszę, na godzinę przed odlotem.
Powierzchnia Selm - II ginęła w mroku, kiedy Brion wchodził do śluzy powietrznej.
Wszystko, czego będzie potrzebował po wylądowaniu, zostało szczelnie zapakowane
w plastikowej torbie w kształcie rury, którą przerzucił sobie przez plecy. Korpus
grawitatora spoczywał swobodnie na jego masywnych barkach, solidnie
przytwierdzony do jego ciała pasami. Lea patrzyła, jak po raz ostatni sprawdza
uprząż opinającą jego kombinezon ciśnieniowy. Dłonie miała zaciśnięte tak mocno,
że aż zbielały jej knykcie. Spojrzał na nią i pomachał jej ręką, ale kiedy szykował się
do odejścia, zbliżyła się do niego i zapukała w przednią szybę hełmu. Brion odemknął
ją i uniósł do góry. Jego twarz wyrażała w takim stopniu spokój, jak jej własne oblicze
odbijało zdenerwowanie. - Słucham? - rzucił.
Przez chwilę milczała. Jedynym dźwiękiem, jaki się rozlegał, był syk powietrza
dobiegający z otworu wlotowego hełmu. Potem wspięła się na palce i pochyliwszy się
do przodu, pocałowała go mocno w usta.
- Chciałam tylko życzyć ci powodzenia. Zobaczymy się wkrótce?
- Oczywiście - uśmiechał się, kiedy zamykał przednią szybę hełmu.
Wszedł do śluzy i zamknął za sobą wewnętrzne wrota. Znajdujący się obok nich
wskaźnik zapłonął czerwonym światłem, kiedy otworzyły się drzwi zewnętrzne.
Czekał długie minuty wpatrując się w kosmiczną pustkę do chwili, kiedy komputer dał
mu znak, że nadszedł właściwy moment: Jak tylko na tablicy kontrolnej zapaliło się
zielone światło, wypchnął się do przodu, na zewnątrz statku.
Lea usiadła przed ekranem monitora i obserwowała jego spadające ciało widoczne
dzięki blaskowi wydzielanemu przez silniki hamujące aż do chwili, kiedy oddaliło się
na tyle, że zniknęło jej z pola widzenia.
następny
Harry Harrison Planeta bez powrotu
. 5 .
Z gołymi rękami do piekła
Brion mknął w dół, prosto w otchłań nocy. Swobodnie spadając nie czuł w ogóle
ruchu, mimo iż doskonale wiedział, że jego prędkość stale rośnie. Co więcej,
wydawało mu się, że tkwi nieruchomo w miejscu, zupełnie sam, otoczony gwiazdami,
z ciemną tarczą pogrążonej w nocy planety nad sobą. Sam glob otoczony był koroną
światła powstałą z załamanych przez atmosferę promieni słonecznych. W miejscu
gdzie zaczynało wschodzić słońce, była ona jaśniejsza. Mimo wyraźnego braku
poczucia ruchu Brion wiedział, że spada w dół po starannie wyznaczonym łuku w
ściśle określone miejsce na powierzchni. Poruszał się na spotkanie wschodu słońca.
Zainstalowany w spoczywającym na jego plecach grawitatorze komputer odliczał
sekundy pozostałe do momentu lądowania. Od czasu do czasu czuł lekkie
szarpnięcia uprzęży, w chwilach kiedy szybkość jego spadania była zmniejszana za
pomocą silników hamujących w celu dostosowywania jej do zaplanowanej.
Tylko lata treningu pozwoliły mu zachować spokój, powstrzymać napierający
strach, który mógłby spowodować niewłaściwą reakcję jego ciała i wydzielenie
adrenaliny, krążącej bezcelowo po jego naczyniach krwionośnych. Czas na działanie
będzie po lądowaniu. Teraz była pora na rozmyślanie. Pogrążywszy się spokojnie w
odprężającym stanie półświadomości, pozwolił swojemu ciału swobodnie spadać, nie
zważając na łagodne szarpnięcia uprzęży, które przeszły niebawem w stały naciąg.
Pierwsze cząsteczki gęstniejącej atmosfery zaczęły trzeć o jego kombinezon.
Opadanie trwało.
Nagle, kiedy nad horyzontem zaczęło wznosić się słońce, w oczy zaświeciło mu
jasne światło. Poruszył się i rozluźnił mięśnie. Zaraz będzie po wszystkim. Mimo iż na
tej wysokości był już wschód słońca, w dole na powierzchni planety wciąż panowała
noc. W pewnej chwili wszechobecna szarość pochłonęła światło słoneczne. Wleciał
w grubą warstwę chmur. Gdy się z niej wydostał, znalazł się nad pogrążoną w
półmroku równiną. Jak dotąd nic nie zakłócało opadania. Nigdzie w pobliżu nie było
śladu rakiet ani samolotów. Ani na chwilę nie opuszczała go jednak myśl, że w jego
wyposażeniu znajdują się łatwo wykrywalne metalowe elementy. Gdyby je tylko
namierzono, ukazałby się na ekranach radarów jako świetlna plamka, a w jego
kierunku wysłano by natychmiast rakiety. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie
znajdzie się na ziemi i będzie mógł się pozbyć tego zdradzieckiego metalu. Wiercąc
się w uprzęży, Brion spojrzał pomiędzy stopami w dół, na mknącą ku niemu trawiastą
równinę. Wiedział, że spada za szybko, ale szybkość była jego jedyną obroną. Jeśli
gdzieś tam znajdowały się radary, musiał być widoczny na ich ekranach, co
oznaczało, że powinien spadać swobodnie jak najdłużej, czekając do ostatniej chwili
z włączeniem stopu. Właśnie zbliżał się ten moment. Ziemia była już blisko, coraz
bliżej... Teraz! Obrót przełącznika kontrolnego sprawił, że grawitator zahamował
gwałtownie, wrzynając się uprzężą głęboko w jego uda. W dalszym ciągu spadał za
szybko... musiał zwiększyć moc. Uprząż zaskrzypiała z naprężenia. Popuścić. A
teraz... pełna moc! Uderzył stopami o ziemię z taką siłą, że upadł i przekoziołkował
kilka razy w wysokiej trawie. Pozbawiony tchu, mógł potem jedynie leżeć spokojnie
przez kilka długich sekund. Próbował poruszyć nogami i rękoma, ale odmówiły mu
posłuszeństwa. Z wielkim trudem podźwignął się na kolana, po czym stanął w
pionowej pozycji na miękkich jak z waty nogach. Następnie zrobił wszystko to, co nie
mogło czekać. Z wyłączonymi silnikami i zluzowaną uprzężą grawitatora spadł ciężko
na ziemię. Brion : rozpiął kombinezon i zdjął go z siebie, upewniając się, czy hełm
oraz butla z tlenem były na swoim miejscu. Świetnie, wszystko było w najlepszym
porządku. Teraz szybko, ale bez pośpiechu. Było wystarczająco jasno, aby mógł
widzieć, co robi. Otwórz pojemnik przytwierdzony do dolnej części grawitatora i
wyjmij z niego nóż i torbę, którą będziesz nosił ze sobą. Doskonale, masz już obie te
rzeczy. Teraz pozbądź się reszty sprzętu. Zwiąż go uprzężą. Sprawdź, czy wszystko
zostało należycie zabezpieczone. Znakomicie. Nie zapomniałeś niczego? Nie,
wszystko jest w porządku.
Brion ustawił przełącznik mocy grawitatora na maksimum. Pakunek natychmiast
wyrwał mu się z ręki, zwalając go z nóg I pomknął w górę. Szybko malał w oczach
wznosząc się, a po chwili całkowicie zniknął z pola widzenia. Zaraz potem ujrzał
błysk światła odbitego od przedniej szyby hełmu, kiedy trafiły w nią promienie
wschodzącego słońca. Wkrótce i to zniknęło.
Brion odetchnął z ulgą. A więc dotarł na powierzchnię planety i był zdrów i cały.
Lądowanie zakończyło się sukcesem, mógł więc wreszcie uwolnić swój umysł od
myśli z nim związanych. Teraz nadeszła pora, aby przystąpić do właściwego zadania.
Schylając się, aby wyjąć nóż, Brion obrócił się wolno dookoła. Nie patrząc
przytwierdził pochwę do pasa, gdyż cała jego uwaga skupiona była na wyłaniającym
się z mroku krajobrazie. Ze wszystkich stron otaczała go wysoka trawa, która
zaczynała szeleścić i kołysać się w podmuchach porannego wiatru, falując wokół
niego. Nie opodal znajdował się skalisty pagórek, a na zachodnim horyzoncie leśny
zagajnik, za którym ciągnęły się porośnięte drzewami góry. Ich wierzchołki skąpane
były w ognistych promieniach wschodzącego słońca.
Nagłe uwagę jego zwrócił niespodziewany ruch. Brion przykucnął powoli, z głową
wystającą ponad trawą. Dostrzegł nadchodzące od strony jeziora stado zwierząt.
Szły w jego kierunku skubiąc po drodze trawę. Tkwił nieruchomo w miejscu niczym
głaz, jedynie jego ręce osuwały się powoli w dół, kiedy zapinał przewieszoną przez
ramię torbę.
Skrzekliwe głosy rozdarły nagle powietrze nad nim. Podniósł głowę i ujrzał chmarę
ptaków zataczających kręgi w powietrzu niedaleko niego. Nie, to nie były ptaki, ale
coś w rodzaju latających gadów. Zamiast piór miały rozciągniętą pomiędzy cienkimi
kośćmi rozpostartych skrzydeł błonę. Ich czerwonopomarańczowa skóra połyskiwała
w promieniach słonecznych, a rozdziawione paszcze błyszczały bielą ostrych jak igły
zębów. Skrzecząc nieprzerwanie obniżały lot, aż w końcu sfrunęły na ziemię, niknąc
z pola widzenia w morzu trawy.
Skubiące trawę zwierzęta były już niedaleko, dzięki czemu Brion mógł się im teraz
przyjrzeć dokładniej. Miały jaszczurowaty wygląd. Ich bezwłosa, ciemnobrązowa
skóra stanowiła doskonały kamuflaż na spalonej słońcem łące. Poruszały się
ostrożnie na długich nogach, unosząc co chwilę łby i rozchylając chrapy, aby węszyć
zapachy niesione przez powietrze. W pobliżu muszą być drapieżniki... Brion
pomyślał, że to też są gady.
Stado wyraźnie wyczuło czyjąś obecność. Zwierzęta przestały skubać trawę i
zamarły w bezruchu z szeroko rozwartymi chrapami. Zapewne zbliżało się jakieś inne
zwierzę. Chociaż wywęszyły jego zapach, nie było go widać w gęstej trawie. Za
chwilę na oczach Briona miał się rozegrać dramat życia i śmierci.
Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że był jednym z wielu widzów, kiedy nagle
uprzytomnił sobie, że wszystkie zwierzęta patrzą w jego stronę. Czyżby go
zauważyły? Kucnął niżej, aby zniknąć im z oczu, czując empatycznie emanujący od
nich strumień emocji. Strach. Strach, który stłumił wszelkie inne ich odczucia. Jego
zdolność empatii była uwrażliwiona głównie na ludzi, niemniej od czasu do czasu
odbierał także impulsy silnych emocji wysyłanych przez zwierzęta. Czuł wyraźnie
strach tych zwierząt... i coś jeszcze, coś silniejszego...
Brion skoczył na równe nogi i wyciągając nóż z pochwy obrócił się wokół własnej
osi, w porę dostrzegając ciemny kształt pędzący w jego stronę. Piskliwy skrzek wdarł
się do jego uszu. Coś twardego spadło mu na barki, kiedy nurkował w bok, obróciło
go i obezwładniło jego ramię do tego stopnia, że omal nie wypuścił noża.
Spadło na niego całym ciężarem swego ciała. Wtedy zatopił nóż w jego gardzieli. Z
dławionym skrzekiem opadło ciężko na ziemię, przygniatając go sobą. Zadrżało w
konwulsji i zamarło w bezruchu. Ciepła ciecz spłynęła na ramię Briona. Nie wiedział,
czy była to jego krew, czy krew zwierzęcia. Zaparłszy się stopami o ciało, Brion
oswobodził się i rozejrzał nerwowo wokoło, aby zobaczyć, czy w pobliżu nie ma
kompanów tego czegoś.
Było samo. Wyprostował się, dysząc z wysiłku. Jedyny dostrzegalny ruch pochodził
od stada trawożerców, które oddalało się w pospiesznych podskokach. Spojrzawszy
na swoje ręce zobaczył, że spływa po nich zielona ciecz - zatem nie była to jego
krew!
Obok na ziemi leżała rozciągnięta nieruchomo martwa bestia. Prawie metrowej
długości gęsto uzębiona paszcza była otwarta, jak w ziewnięciu, a nie widzące oczy
wpatrywały się matowo. Martwy drapieżnik miał krótkie, zakończone szponami
przednie łapy oraz duże i masywne łapy tylne, które umożliwiały mu szybki bieg
podczas ataku. Pomarszczona skóra była cętkowana i miała brzydki, brązowy kolor z
odcieniem purpury. Kolor tła, pomyślał Brion. Maszyna do zabijania. To na pewno jej
obawiały się inne zwierzęta.
Poczuł się zmęczony. Opadł ciężko na martwe ciało i wytarł dłonie z krwi o jego
skórę. Wypił łapczywie kilka łyków wody ze swej; drewnianej butelki, po czym zaczął
głęboko oddychać, czekając, aż odzyska siły. Niezbyt obiecujący początek zwiadu.
Omal nie został uśmiercony przez pierwsze napotkane zwierzę! Na szczęście omal.
Nóż był ostry i dobrze wyważony, a refleks Briona błyskawiczny jak zawsze. Drugi raz
nie da się już zaskoczyć.
Tak czy inaczej, był w końcu na powierzchni planety i w obecnej chwili względnie
bezpieczny. Teraz była pora na następne posunięcie. Dotychczas troszczył się
jedynie o przetrwanie. Najpierw musiał starać się uniknąć ataku rakietowego, potem
lądowego sprzętu bojowego, co mu się ostatecznie udało. Udało mu się także
odeprzeć atak drapieżnika. Tak więc pierwsza część zadania została wykonana.
Następną czynnością, przed udaniem się w dalszą drogę było przekazanie
wiadomości o bezpiecznym lądowaniu.
Miejsce, w którym się znajdował, nadawało się do tego celu tak samo jak każde
inne na tej równinie - znajdowało się dostatecznie daleko od drzew i było dobrze
widoczne z orbity. Część trawy była zdeptana przez zwierzęta, było tego jednak za
mało do rozłożenia znaków sygnalizacyjnych. Na szczęście nie opodal znajdował się
kamienisty pagórek, wolny od wysokiej trawy. Wszedł na niego i otworzywszy torbę,
wyciągnął zwój kolorowych wstęg. Mimo, iż wiedział, że nic nie zobaczy, nie mógł się
powstrzymać od spojrzenia na puste błękitne niebo. Lądownik krążył po orbicie
niewidoczny dla niego, podczas gdy on mógł być obserwowany przez Leę dzięki
elektronicznemu powiększeniu. Uśmiechnął się do siebie, machając szeroko rękoma
nad głową. Był to gest zwycięstwa i to wprawiło go w lepszy nastrój. Następnie
pochylił się i zaczął rozkładać wstęgi, aby uformować pierwszy znak. Był nim z,
którego zadaniem było umożliwienie komputerowi ustalenie jego pozycji, w
przypadku gdyby nie byt w tej chwili obserwowany. Potem rozłożył resztę przekazu.
Kod, który wymyślił i zapamiętał, był prosty. I oznaczało, że wylądował bezpiecznie
(jeśli Lea obserwowała jego spotkanie z drapieżnym gadem, mogła mieć wątpliwości
co do jego finału). Stanął z boku na chwilę, aby umożliwić jego zarejestrowanie, po
czym dołożył drugą wstęgę, zmieniając I na T, aby poinformować ją, że działa
zgodnie z planem i że wkrótce przekaże kolejny meldunek. Musiał przydusić wstęgi
kamieniami, aby leżały płasko, gdyż poranny wiatr wzmagał się, w miarę jak słońce
wznosiło się coraz wyżej i coraz bardziej ogrzewało ziemię. Z wierzchołka pagórka
widać było wyraźnie całą okolicę. Skubiące trawę jaszczurki pasły się teraz spokojnie
nad brzegiem jeziora. Droga, którą musiał przejść chcąc dotrzeć do najbliższego
pobojowiska była prosta - wystarczyło iść na zachód wzdłuż brzegu jeziora. Prosty
spacer, dzięki któremu będzie mógł zbadać okolicę i przyjrzeć się napotkanym
zwierzętom. Była już najwyższa pora, aby ruszać w drogę. Zwinął wstęgi i schował je
na powrót do torby, a potem, czując ciepło promieni słonecznych na plecach, ruszył
na zachód.
W środku dnia zrobił postój na krótki odpoczynek i posiłek. Suszone przez
wymrażanie racje żywnościowe miały dostarczać mu całej niezbędnej energii przez
kilka dni, smakowały jednak jak sucha tektura. Skropił je wodą, a następnie
potrząsnął butelką, aby zobaczyć, ile mu jej zostało. Wystarczy na resztę dnia, ale
przed zmrokiem będzie musiał butelkę napełnić. Postanowił zrobić to później, kiedy
dzień będzie się zbliżał do końca, a teraz oddalić się od jeziora i poszukać kryjówki
na noc między skałami lub drzewami. Ten samotny drapieżnik sprawił, że poczuł
respekt dla dzikich zwierząt zamieszkujących tę planetę. Schował opakowanie po
racjach żywnościowych oraz butelkę z wodą do torby, wstał i przeciągnął się.
Dźwięk, który dobiegł nagle do jego uszu, był z początku tak słaby i odległy, że
wziął go za brzęczenie owada. Szybko jednak przybierał na sile. Kiedy rozpoznał go,
zanurkował w bok, kryjąc się w gęstej trawie. Był to odgłos silnika odrzutowego.
Dławił się, jak gdyby miał awarię. Nadleciał od strony słońca - biała smuga
skondensowanej pary z czarną kropką z przodu. Skręcał raz po raz, jakby pilot chciał
czegoś uniknąć. Po raz kolejny zmienił kierunek, zakręcając w stronę Briona, po
czym przeleciał niemal dokładnie nad jego głową z ogłuszającym rykiem silnika. Po
chwili zniknął w błysku płomieni, które szybko pochłonął biały, rozprzestrzeniający się
obłok Coś czarnego wychynęło jednak z dymu i spadło łukiem na ziemię w odległości
ponad kilometra od Briona, wzbijając w powietrze obłok pyłu. Towarzyszył temu
odgłos grzmotu pochodzącego z powietrznej eksplozji, który dotarł w końcu do jego
uszu.
Brion podniósł się powoli na równe nogi i spojrzał w kierunku opadającego pyłu. To
wszystko rozegrało się nieco za blisko, pomyślał. Był to przypadek, czy też
pojawienie się tego samolotu miało coś z wspólnego z nim? Niemożliwe, chyba
przypadek. Ale dlaczego w takim razie czuł zimny pot na plecach na myśl o
obejrzeniu z bliska tego wraku? Instynkt samozachowawczy nakazywał mu trzymać
się od niego z dala. Dla dobra zadania musiał jednak obejrzeć tamto miejsce. Mogło
tam być ciało pilota lub jakaś inna wskazówka. Nie miał wyboru. Pył opadł i równina
wyglądała znowu spokojnie jak przedtem. Zapamiętał jednak kierunek. Nie zwlekając
dłużej, ruszył w tamtą stronę.
Harry Harrison Planeta bez powrotu . 1 . Zwiadowca Kiedy niewielki statek kosmiczny wniknął w górne warstwy atmosfery, zaczął płonąć niczym meteor; jego blask wzmógł się w ciągu kilku sekund od czerwieni do bieli. Stop, z którego wykonana była jego powłoka, choć nieprawdopodobnie wytrzymały, nie był jednak odporny na działanie aż tak wysokiej temperatury. Odrywane i spalane cząsteczki metalu tworzyły wokół stożkowego dzioba statku ognistą otoczkę. Nagle, kiedy zdawało się, że cały statek zostanie pochłonięty przez ogień i zniszczony, przez jaskrawą poświatę przedarły się jeszcze jaśniejsze płomienie silników hamujących. Gdyby statek spadał w sposób nie kontrolowany, z całą pewnością zostałby zniszczony, jego pilot wiedział jednak, co robi i czekał do ostatniej chwili z włączeniem hamownic. Mknął w dół przez grubą powlokę chmur ku pokrytej trawą równinie, która rosła przed nim z przerażającą szybkością. Kiedy wydawało się już, że katastrofa jest nieunikniona, hamownice odpaliły ponownie wstrząsając statkiem z siłą odpowiadającą kilku G. Mimo pracujących pełną mocą silników, statek opadał wciąż z dużą szybkością i po chwili wylądował z hukiem na ziemi, dociskając do oporu amortyzatory. Kiedy kłęby dymu i pyłu opadły, na jego dziobie otworzył się niewielki luk i wynurzyła się z niego kamera. Zaczęła powoli zataczać półkola, obserwując rozległe morze trawy, rosnące w oddali drzewa... kompletne bezludzie. Gdzieś daleko przemykało w panice stado jakichś zwierząt, szybko jednak znikło z pola widzenia. Kamera poruszała się nieprzerwanie, aż w końcu zatrzymała obiektyw na znajdujących się nie opodal szczątkach zdemolowanego sprzętu wojennego - rozległym rumowisku rozciągającym się na porytej kraterami równinie. Był to obraz totalnej ruiny. Pole bitwy usłane było setkami, może nawet tysiącami, zdruzgotanych potężnych maszyn wojennych. Wszystkie były podziurawione, pogięte i porozrywane działaniem strasznych sił. Cmentarzysko ciągnęło się aż po horyzont. Obejrzawszy pordzewiałe korpusy, kamera wsunęła się z powrotem do luku, którego pokrywa zaraz się zatrzasnęła. Minęło wiele minut, zanim ciszę przerwał zgrzyt metalu trącego o metal; to otwierała się pokrywa śluzy powietrznej. Minęło jeszcze kilka minut, nim ze środka powoli wynurzył się człowiek Poruszał się ostrożnie, trzymając w ręku karabin jonowy; końcówka lufy zataczała półkola niczym węszące, wygłodniałe zwierzę. Miał na sobie ciężki kombinezon ochronny z hełmem wyposażonym w TV. Bacznie lustrując otaczający teren i nie spuszczając palca ze spustu, powoli sięgnął wolną ręką w dół i wcisnął guzik na nadgarstku drugiej dłoni. - Kontynuuję raport. Jestem poza statkiem. Będę szedł wolno, aż mój oddech wróci do normy. Mam obolałe kości. Lądowałem spadając swobodnie do ostatniej chwili.
Było to naprawdę szybkie lądowanie i w końcowym momencie miałem piętnaście G. Na razie nic nie wskazuje na to, bym został namierzony podczas spadania. Będę mówił przez cały czas. Ten przekaz jest nagrywany na moim statku dalekiego zasięgu krążącym na orbicie. Tak więc bez względu na to, co się stanie ze mną, ten raport przetrwa. Chcę uniknąć takiej partaniny, jaką odwalił Marcill. Nie czuł wyrzutów sumienia z powodu tych słów. Odzwierciedlały one to, co myślał o swoim martwym już poprzedniku. Gdyby Marcill przedsięwziął jakiekolwiek środki ostrożności, żyłby pewnie nadal. Pomijając zresztą środki ostrożności, ten dureń powinien był jednak pomyśleć o pozostawieniu jakiejś wiadomości. Nie zostało po nim nic, absolutnie nic, i nie wiadomo, co się z nim stało. Nawet słowa raportu, który mógłby teraz pomóc. Hartig zmarszczył nos, myśląc o tym. Lądowanie na nowej planecie zawsze jest niebezpieczne bez względu na to, jak niewinnie by ona wyglądała. Również i ta, Selm - II, nie była z pewnością pod tym względem wyjątkiem, zwłaszcza że nie wyglądała wcale przyjaźnie. To była pierwsza robota Marcilla. I ostatnia. Przekazał relację z orbity podając położenie miejsca, w którym zamierzał lądować. I nic więcej. Dureń! Od tego czasu wszelki słuch o nim zaginął. Właśnie wtedy zdecydowano się wezwać fachowca. Dla Hartiga był to siedemnasty zwiad planetarny. Zamierzał wykorzystać całe swoje doświadczenie, aby na siedemnastu się nie skończyło. - Rozumiem, dlaczego Marcill wybrał właśnie to miejsce. Nie ma tu niczego prócz trawy. To bezludna równina ciągnąca się na wszystkie strony. tuż obok miejsca lądowania rozegrała się jakaś bitwa... i to nie tak dawno. Pozostałości po niej znajdują się na wprost mnie. Wygląda to na różnego rodzaju sprzęt bojowy. Kiedyś te maszyny musiały wyglądać imponująco, teraz jednak są porozrywane i pordzewiałe. Spróbuję przyjrzeć się im z bliska. Hartig zamknął wejście do śluzy i ostrożnie, nie przerywając relacji, ruszył w stronę pobojowiska. - Te maszyny są naprawdę gigantyczne. Najbliższa ma co najmniej pięćdziesiąt jardów długości: pojazd gąsienicowy z pojedynczą, ogromną lufą. Jest zniszczony. Nie widać na nim żadnych oznaczeń. Spróbuję przyjrzeć mu się z bliska: Przyznam się jednak szczerze, że mi się to nie podoba. Z orbity nie było tu widać żadnych miast, nie było słychać żadnych audycji bądź sygnałów na jakimkolwiek zakresie fal radiowych. A mimo to jest tu pobojowisko i te wraki. To przecież nie są zabawki. Ten sprzęt jest wytworem bardzo zaawansowanej techniki. Nie jest złudzeniem. To solidny metal, który został rozerwany przez coś jeszcze potężniejszego. Nadal nie widzę na korpusie żadnych symboli ani znaków identyfikacyjnych. Spróbuję wejść do środka. Z miejsca, w którym stoję, nie dostrzegam wprawdzie żadnego włazu, ale jest tam z boku wyrwa, w której zmieściłby się z powodzeniem łazik. Idę tam. W środku mogą być jakieś dokumenty, a na urządzeniach kontrolnych jakieś napisy. Nagle Hartig przystanął. Zamarł w bezruchu i uchwycił ręką poszarpany brzeg wyrwy. Wydało mu się, że coś usłyszał. Ostrożnym ruchem podniósł poziom sygnału zewnętrznego mikrofonu. Jedynym, co go dobiegło, był jednak tylko odgłos wiatru wyjącego pomiędzy metalowymi szczątkami. Nic więcej. Nadsłuchiwał przez chwilę, po czym wzruszył ramionami i odwrócił się, aby wejść przez wyrwę do wnętrza maszyny.
Z przerażającą gwałtownością spomiędzy metalowych szczątków rozbrzmiał echem odległy mechaniczny zgrzyt. Hartig obrócił się i przycupnął wysuwając do przodu karabin gotowy do strzału. - Coś się tam porusza. Jeszcze tego nie widzę... ale słyszę wyraźnie. Włączyłem zewnętrzny mikrofon w obwód, żeby odbierany przez niego dźwięk nagrywał się takie. Staje się coraz donośniejszy, to chyba koła, gąsienice, ... skrzypią, zgrzytają. Pojazd... Jest! Ze zgrzytem metalu spomiędzy zniszczonych maszyn wyłonił się nieznany pojazd. Mniejszy od pozostałych miał nie więcej niż pięć jardów długości - sunął do przodu z zapierającą dech w piersiach szybkością. Był czarny i wyglądał złowrogo. Hartig podniósł wyżej karabin, ale kiedy zobaczył jak pojazd skręca przyśpieszając, zdjął palec ze spustu. - Kieruje się w stronę mojego lądownika! Pewnie namierzył go, kiedy lądowałem. Za pomocą promieniowania, radaru, nie wiem. Włączam urządzenie do zdalnego sterowania, aby przygotować pokładowe urządzenia obronne. Gdy tylko ten pojazd znajdzie się w ich zasięgu, zostanie zmieciony z powierzchni ziemi... Teraz! Jedna po drugiej rozległy się detonacje, kiedy szybkostrzelne działka pokładowe pluły śmiertelnym ogniem. Ziemia zatrzęsła się, w powietrze wyleciały odłamki skał i wzbiły się kłęby dymu. Działka zamarły, lecz kiedy tylko pojazd wyłonił się z kłębów pyłu, na nowo rozpoczęły kanonadę. Pojazd był zupełnie nietknięty. - Ten pojazd jest szybki i wytrzymały, ale główne działa poradzą sobie z nim... Nagle ziemią wstrząsnęła potężniejsza od poprzednich eksplozja, która szczękiem odbiła się od otaczających Hartiga metalowych ścian, wywołując deszcz rdzawego pyłu. Wyjrzał na zewnątrz, zamarł w bezruchu i zaczął mówić matowym głosem: - Mój lądownik wyleciał w powietrze. Wystarczył jeden strzał z tego cholernego pojazdu, a nasze działka nawet go nie drasnęły. Teraz skręca w moim kierunku. Na pewno namierzył wysyłane przeze mnie sygnały radiowe, promieniowanie cieplne lub coś jeszcze innego. Teraz już nie ma sensu wyłączanie radiostacji. Sunie prosto na mnie. Strzelam do niego, ale bez skutku. Nie widzę żadnych okien ani wzierników. Jego załoga musi korzystać z przekaźników telewizyjnych. Próbuję strzelać do występów znajdujących się z przodu pojazdu. To mogą być detektory albo co... Nawet nie zwolnił... Odgłos eksplozji przerwał dalszy przekaz. Anteny krążącego wokół planety statku zaczęły automatycznie poszukiwać utraconego sygnału. Bez skutku. Wtedy, zgodnie z programem, centrum kontroli sprawdziło inne kanały. Nic. Z typową dla automatów nieustępliwością zaczęło od początku, lecz nie wykryło nic poza promieniowaniem atmosferycznym. Po godzinie spróbowało raz jeszcze i powtarzało to następnie co sześćdziesiąt minut przez całą dobę. Kiedy ta część programu została zakończona, zgodnie z instrukcją włączyło radiostację nadświetlną i wysłało całą relację otrzymaną od zwiadowcy z powierzchni planety. Wypełniwszy swą powinność, wyłączyło wszystkie obwody prócz czuwających i zamarło w nieskończenie cierpliwym oczekiwaniu na następną instrukcję.
następny Harry Harrison Planeta bez powrotu . 2 . Zapach Śmierci - Co to? Coś złego? - zapytała Lea. W miejscu, w którym jej ciało stykało się z Brionem, poczuła jego nagłe napięcie. Leżeli obok siebie w głębokiej koi całkowicie zrelaksowani i patrzyli przez bulaj na usianą gwiazdami kosmiczną przestrzeń. Czuła, że jego potężne ramię obejmujące jej drobne ciało wyraźnie zesztywniało. - Nic takiego. Spójrz tylko na te kolory... - Posłuchaj, kochana bryło mięśni, może jesteś najlepszym zapaśnikiem w Galaktyce, ale jesteś za to najgorszym kłamcą. Coś się stało. Coś, o czym nie wiem. Brion wahał się przez chwilę, po czym powiedział: - Jest tu ktoś. Niedaleko. Ktoś, kogo przedtem nie było. Ten ktoś zwiastuje kłopoty. - Wierzę w twoje zdolności empatyczne. Widziałam, jak się sprawdzały i wiem, że potrafisz wyczuć stany emocjonalne innych ludzi. Ale teraz jesteś daleko w przestrzeni kosmicznej, w drodze pomiędzy dwiema gwiazdami oddalonymi od siebie o całe lata świetlne, skąd więc tu nowy człowiek na pokładzie... - urwała i spojrzała nagle na zewnątrz, na gwiazdy. - Oczywiście, wahadłowiec. To pewnie jakieś spotkanie, a nie rutynowa korekta kursu. Czyżby tam był jakiś inny statek nadświetlny? Ktoś będzie się przesiadał... - On nie leci... on już przyleciał. Jest już na pokładzie. Idzie prosto do nas. Nie podoba mi się to wszystko. Nie podoba mi się ten facet... ani ta wiadomość, z którą przybywa. Jednym płynnym ruchem Brion zerwał się na nogi, odwrócił się do tyłu i zacisnął pięści. Mimo iż miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył blisko sto trzydzieści
pięć kilogramów, poruszał się zwinnie jak kot. Lea spojrzała na wyprostowaną postać i prawie poczuła wypełniające ją napięcie. - Nie możesz mieć pewności - powiedziała cicho. Niewątpliwie masz rację, ktoś przybył na statek Ale nie musi to wcale oznaczać, że ma jakikolwiek związek z nami... - Jeden martwy człowiek, być może nawet dwóch. Ten, który się zbliża, sam cuchnie śmiercią. Już tu jest. Lea westchnęła głęboko, kiedy usłyszała za sobą otwierające się drzwi do kajuty. Z lękiem spojrzała przez ramię, nie wiedząc, czego oczekiwać. Słychać było odgłos delikatnego szurnięcia nogą, po którym nastąpił głuchy stukot. I znowu: szurnięcie, stukot. Coraz bliżej i głośniej. Zaraz potem w drzwiach ukazał się mężczyzna. Zawahał się i rozejrzał na boki, mrugając, jak gdyby miał kłopoty ze wzrokiem. Lea musiała zdobyć się na niemały wysiłek, aby ukryć uczucie wstrętu, którego na jego widok doznała, a także aby nie odwracać wzroku. Jedyne oko mężczyznny spojrzało powoli za nią, na Briona. Kiedy go dojrzał, ponownie ruszył do przodu, powłócząc wykręconą dziwnie stopą i stawiając ciężko kulę przy każdym kroku. Zapewne ta sama siła, która okaleczyła jego nogi, oderwała mu również fragment prawej połowy twarzy. Nowa skóra, która wyrosła w tamtym miejscu, była jasnoróżowa. Pusty oczodół zakrywała opaska. Nie miał także prawej ręki. W jej miejscu znajdowała się przeszczepiona do obojczyka jej miniatura, która dopiero po roku osiągnie normalną wielkość. Teraz była jeszcze nieduża, przypominała z wyglądu rękę dziecka - miała około trzydziestu centymetrów długości - i zwisała bezwładnie. Przybyły poczłapał bliżej do masywnej postaci Briona. - Nazywam się Carver - przedstawił się. - Przybyłem tu, aby się z tobą zobaczyć, Brandd. - Wiem. - Napięcie opuściło teraz ciało Briona równie szybko jak nim owładnęło. - Usiądź i odpocznij. Lea nie mogła powstrzymać się od odsunięcia na bok, kiedy Carver westchnąwszy głęboko opadł na koję tuż przy niej. Słyszała jego ciężki oddech i widziała kropelki potu na skórze, kiedy grzebał w kieszeni, szukając kapsułki, którą następnie włożył do ust. Spojrzał na dziewczynę i skinął głową. - Doktor Lea Morees - powiedział. - Pani także potrzebuję. - Culrel? - zapytał Brion. Carver przytaknął. - Cultural Relationships Foundation. Rozumiem, że pracowaliście już kiedyś z nami? - Owszem. To był nagły wypadek... - Każdy wypadek jest nagły. Stało się coś bardzo ważnego i wysłano mnie, abym spotkał się właśnie z wami.
- Dlaczego z nami? Dopiero co wróciliśmy z zadupia, jakim była planeta Dis. Lea tylko co wyzdrowiała. Obiecano nam, że będziemy mieli trochę odpoczynku przed następną akcją. Zgodziliśmy się pracować dalej dla waszych ludzi, ale nie już teraz... - Powiedziałem wam... To nagła sprawa - głos Carvera był chrapliwy. Wcisnął zdrową rękę między kolana, aby powstrzymać drżenie. Był to ból lub przemęczenie albo obie te rzeczy na raz i starał się im nie poddać. - Właśnie, jak zapewne dostrzegacie, wróciłem z innej tego typu nagłej akcji. Jeśli to polepszy wam samopoczucie, powiem, że wiem, co się wam przytrafiło na Dis i że w związku z tym zaproponowałem nawet, że sam przeprowadzę tę robotę. Wyśmiali mnie. Dla mnie nie było to wcale takie śmieszne. No jak, zgadzacie się? - Odwrócił się, aby spojrzeć Brionowi w twarz. - Nie możesz nalegać na Leę, nie teraz. Zajmę się tym sam. Carver sprzeciwił się ruchem głowy. - Musicie działać razem, jako zespół. Rozkazy w tej sprawie są wyraźne. Jednakowe zdolności, synergiczny związek... - Polecę z Brionem - powiedziała Lea. - Czuję się już znacznie lepiej. Zanim dotrzemy na miejsce będę w pełni sił. - Miło to słyszeć. Jak zapewne wiecie, jesteśmy organizacją całkowicie dobrowolną - Carver zignorował drwiące prychnięcie Briona i wygrzebał z kieszeni płaskie plastikowe pudełko. - Nie sądzę, abyście nie wiedzieli, iż prawie wszystkie nasze akcje dotyczą kultur, które przeżywają kłopoty, społeczeństw zamieszkujących planety, które zostały odcięte od głównego nurtu ludzkich kontaktów przez tysiące lat. Nie zajmujemy się z zasady odkrywaniem planet na nowo, to zadanie Zwiadu Planetarnego. Oni lecą zawsze pierwsi, potem przekazują nam zgromadzone informacje. To twarda jednostka. Służyłem tam cztery lata, dopiero potem przeszedłem do Fundacji. - Uśmiechnął się ironicznie. - Myślałem, że ta nowa robota będzie łatwiejsza. Zwiad Planetarny ma jednak jakieś problemy i zwrócił się do nas o pomoc. Czy jesteście gotowi już teraz zapoznać się z tymi nagraniami? - Przyniosę odtwarzacz z mojej kabiny - powiedział Brion. Carver skinął ociężale głową, zbyt zmęczony, aby mówić. - Zamówić ci coś? - zapytała Lea, kiedy Brion wyszedł z kajuty. - Tak, chętnie jakiegoś drinka. Popiję nim pigułkę... za kilka minut poczuję się lepiej. Ale bez alkoholu, na razie nie mogę. Czuła jego spojrzenie na sobie, kiedy dzwoniła do centrali pasażerskiej i przekazywała zamówienie komputerowi. Kiedy odłożyła słuchawkę, odwróciła się szybko w stronę gościa. - No i jak oceniasz to, co widzisz?
- Przepraszam. Nie chciałem się gapić. Czytałem o tobie w rejestrze. Nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo z Ziemi. - A czego się spodziewałeś? Dwóch głów? - Powiedziałem przepraszam! Przed opuszczeniem rodzinnej planety i ruszeniem w Kosmos sądziłem, że cała ta opowieść o Ziemi to jeden z mitów religijnych... - No i teraz widzisz, że jesteśmy z prawdziwego, niedożywionego ciała i krwi. Jesteśmy niedojadającymi mieszkańcami przeludnionej i zużytej planety. Przypuszczam, że powiedziałbyś, że mamy to, na co zasłużyliśmy. - Nie. No, może w jednej kwestii, nie więcej. Jestem przekonany, że Imperium Ziemskie ponosi winę za brak umiaru w wielu sprawach. Mam tu na myśli to wszystko, o czym można przeczytać w podręcznikach szkolnych. Nikt w to nie wątpi. Ale to już historia, starożytność sprzed wielu tysięcy lat. To, co ma teraz dla mnie większe znaczenie, to przyszłość wszystkich tych planet, które znalazły się w izolacji po Upadku. Kiedy zobaczyłem na własne oczy, jaki los spotkał niektóre z nich, zdałem sobie sprawę z tego, jaki brutalny mógłby stać się wszech świat. Ludzkość z zasady przynależy do Ziemi. Osobiście możecie czuć się gorsi, ponieważ przeludnienie i ograniczone zapasy surowców spowodowały ogólne zmniejszenie się waszych ciał. Tak czy inaczej, należycie do Ziemi i jesteście jej wytworem. Wielu wśród nas jest większych i silniejszych od was, ale jest to jedynie skutek konieczności przystosowania się do okrutnych i brutalnych światów. Przyzwyczaiłem się już do tego i traktuję nawet jako normę. Kiedy ciebie zobaczyłem, uzmysłowiłem sobie jednak, że dom rodzinny ludzkości nadal istnieje uśmiechnął się. - Może wyda ci się to śmieszne, ale na twój widok doznałem uczucia zadowolenia i ul~. Poczułem się jak dziecko, które odnalazło dawno utraconych rodziców. Obawiam się, że te słowa nie oddają dobrze tego, co czuję. To tak jak powrót do domu z dalekiej podróży. Widziałem, w jaki sposób ludzkość zaadaptowała się do wielu planet. Spotkanie ciebie to jakby w pewnym sensie wchłonięcie kojącej szczypty wiedzy. Nasz dom nadal tam jest Cieszę się, że cię spotkałem. - Wierzę ci, Carver - uśmiechnęła się. - Muszę przyznać, że ja także zaczynam cię lubić. Choć muszę również dodać, że twój wygląd nie należy do najprzyjemniejszych. Zaśmiał się i odchylił do tyłu, popijając małymi łykami zimnego drinka, który został automatycznie dostarczony na stół. - Daj mi rok, a nie poznasz mnie! - Nie wątpię, że tak będzie. Jestem biologiem, egzobiologiem, więc teoretycznie wiem, jakie efekty można osiągnąć na drodze odrostu. Jestem pewna, że za jakiś czas będziesz jak nowo narodzony. Ale to tylko teoria i jak dotąd nie widziałam tego w praktyce. My, Ziemianie, nie jesteśmy zamożni, więc mało kogo z nas stać na tak kompleksową rekonstrukcję jak twoja. - To jedna z niewielu korzyści, jakie daje ta praca. Odtwarzają człowieka bez względu na to, jak mocno jest pokiereszowany. Za kilka miesięcy pod tą opaską będę miał nowe oko.
- Miło to słyszeć. Ale szczerze mówiąc, wolałabym osobiście uniknąć wszystkich korzyści związanych z tego typu rekonstrukcją, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Pozostaje mi zatem życzyć ci szczęścia. Trudno zresztą się z tobą nie zgodzić. Obydwoje spojrzeli na Briona, który wrócił z odtwarzaczem. Wziął kasetę z nagraniem i wsunął do pojemnika. Kiedy zajaśniał ekran, razem z Leą pochylił się do przodu. Carver słuchał nagrania popijając zimny płyn ze szklanki. Słyszał je już wiele razy i przedrzemał początek. Ocknął się dopiero pod koniec. Głos Hartiga był spokojny i precyzyjny. Mimo, iż wiedział, że czeka go niechybna śmierć, nie przerywał swojej relacji. Chciał ułatwić działanie swoim następcom. Lea była wyraźnie przerażona, kiedy nagranie dobiegło końca i ekran zgasł, natomiast beznamiętna twarz Briona nie wyrażała żadnych uczuć. - I chcecie, abyśmy udali się na tę planetę, Selm - II? - zwrócił się do Carvera. Ten przytaknął. - Dlaczego? To wygląda bardziej na robotę dla wojska. Nie lepiej byłoby wysłać tam coś większego, dobrze uzbrojonego, co potrafiłoby zadbać o swoje bezpieczeństwo? - Nie. To jest właśnie to, czego nie chcemy. Doświadczenie wykazało, że zbrojna interwencja nigdy nie przynosi spodziewanych rezultatów. Wojna niszczy. Nam potrzeba przede wszystkim wiedzy, informacji. Musimy dowiedzieć się, co się dzieje na tej planecie. Potrzebujemy utalentowanych ludzi, takich jak wy. Dis była zapewne pierwszym waszym przydziałem, czymś, w co zostaliście wciągnięci mimo swej woli. Ale powiodło się wam nadzwyczajnie i osiągnęliście to, co według specjalistów było niemożliwe. Chcemy, abyście wykorzystali swoje zdolności i w tej sprawie. Nie przeczę, że to może być bardzo niebezpieczne, ale ta robota musi zostać wykonana. - Nie planowałam żyć wiecznie - powiedziała Lea i zamówiła kilka mocnych drinków. Jej nonszalancja nie zwiodła Briona. - Polecę tam sam - powiedział. - Lepiej sobie poradzę w pojedynkę. - Och nie, nie możesz, ty wielka bezmózgowa bryło mięśni! Nie jesteś dostatecznie bystry, abym mogła puścić cię samego. Polecę z tobą albo nie polecisz w ogóle. Spróbuj lecieć sam, a zastrzelę cię. Po co mają wieźć cię taki szmat drogi, jeśli i tak masz zginąć. Brion uśmiechnął się, słysząc te słowa. - Twoje współczucie i wyrozumiałość są niezwykle wzruszające. Zgadzam się. Twoje argumenty przekonały mnie, że najlepiej będzie, jeśli polecimy tam razem. - Świetnie! - złapała szklankę, gdy tylko ta ukazała się w wylocie podajnika i pociągnęła duży łyk. - Jaki ma być nasz następny krok, Carver? - Trudny: Musicie przekonać kapitana statku, aby zmienił kurs i skierował się na Selm - II. Na orbicie będzie czekał na nas statek operacyjny. - Może być z tym jakiś problem? - zapytał Brion. - Widzę, że nigdy nie miałeś do czynienia z kapitanem liniowca dalekiego zasięgu. Wszyscy oni są bardzo apodyktyczni. I podczas lotu sami decydują o wszystkim. Nie możemy zmuszać go do zmiany kursu. Możemy go jedynie przekonywać.
- Przekonam go - powiedział Brion. - Podjęliśmy się tej roboty i żaden pilotczyna nie będzie stał nam na drodze! następny Harry Harrison Planeta bez powrotu . 3 . Desperacki plan Kapitan MLuta mógłby mieć wiele przezwisk, ale nigdy, w najśmielszych nawet wyobrażeniach, nie sądził, by nazwano go pilotczyną. Stał twarzą w twarz z Brionem Branddem. Spoglądali na siebie groźnie. Obaj byli mężczyznami rosłymi, krzepkimi i wysokimi... przy czym kapitan był nawet nieco wyższy. Był tak samo umięśniony jak Brion... i równie wojowniczy. Byli bardzo podobni do siebie, z jednym wyjątkiem: skóra Briona miała kolor opalenizny, kapitana zaś głębokiej czerni. - Odpowiedź brzmi nie - powiedział kapitan MLuta chłodno, a w głosie jego wyczuwało się rosnącą złość. Proszę opuścić mój mostek! - Chyba pan mnie dobrze nie zrozumiał, kapitanie. To była moja nieformalna prośba. - W porządku. Pańska nieformalna prośba została odrzucona! - Jeszcze nie powiedziałem, dlaczego się z nią do pana zwróciłem... - I nie będzie pan miał okazji, dopóki będę miał tu coś do powiedzenia. A będę miał. Jestem kapitanem tego statku. Mam załogę, pasażerów i ładunek, za który odpowiadam. A także rozkład lotu. To jest dla mnie najważniejsze. Ze wszystkiego. Już i tak wasi ludzie zakłócili lot, aby umożliwić panu spotkanie z tym człowiekiem. Zgodziłem się na to, ponieważ poinformowano mnie, że to nagły wypadek. Teraz już po wszystkim. Wyjdzie pan sam, czy mam pana wyrzucić? - Proszę spróbować.
Głos Briona był cichy, prawie jak szept. Jego pięści byty jednak zaciśnięte, a mięśnie napięte, kiedy patrzył gniewnie na kapitana, który odwzajemniał jego spojrzenie. Carver ruszył do przodu kuśtykając i z trudem wcisnął się między nich. - To zaszło już za daleko - powiedział. - Zmuszony jestem interweniować, zanim będzie za późno. Brandd, proszę iść do doktor Morees. Natychmiast. Brion wziął głęboki oddech i rozluźnił mięśnie. Carver miał rację, niemniej Brion żałował, że kapitan nie spróbował i nie dał mu szansy rozstrzygnięcia sprawy. Obrócił się na pięcie i podszedł do Lei, która siedziała w pobliżu na przymocowanym do ściany fotelu. Gdy tylko Brion i kapitan zostali rozdzieleni, Carver sięgnął zdrową ręką do bocznej kieszeni i wyjął z niej kartkę papieru, rzucił na nią przelotne spojrzenie i schował ją z powrotem. - Mieliśmy nadzieję, że zgodzi się pan z własnej woli, kapitanie MLuta. Teraz, dobrowolnie czy nie, pomoże nam pan. - Oficer wachtowy - powiedział kapitan do mikrofonu na kołnierzu. - Natychmiast na mostek z trzema ludźmi. Uzbrojonymi! - Proszę zaraz odwołać ten rozkaz - powiedział Carver zdenerwowany. - Proszę za pomocą radiostacji nadświetlnej skontaktować się ze swoją bazą. Niech pan poprosi o Kod Dp - L. Kapitan odwrócił się gwałtownie i pochylił nad kaleką. - Skąd pan ma ten kod? - rzucił ostro. - Kim pan - Żadnych dalszych pytań, jeśli łaska. Niech pan połączy się z nimi i powie, że nazywam się Carver. Proszę im powiedzieć, że jestem tu z panem. Kapitan nie odpowiedział, ale wszyscy troje usłyszeli, jak odwołuje wezwanie o zbrojne wsparcie. - Co to za czary? - zapytał Brion, kiedy Carver opadł ciężko na fotel obok - To kopniak, a nie czary. Roodepoort, rodzinna planeta kapitana, należy do tych, które wiele zawdzięczają Fundacji. Być może jej mieszkańcy nie wiedzą o tym, ale rząd wie. Płacą nam co roku całkowicie dobrowolnie duże datki. Brion pokiwał głową. - To znaczy, że Roodepoort jest jedną z tych planet, którym pomogliśmy w przeszłości wybrnąć z kłopotów? - Zgadza się. Dlatego zawsze możemy prosić ich o pomoc, bez względu na jej rozmiary. Tego rodzaju długi odbieramy tylko w nagłych wypadkach. Szef ich agencji kosmicznej został poinformowany o mojej obecności tutaj i miał oczekiwać na wiadomości ode mnie. Jest bardzo zajęty i nie sądzę, aby był zadowolony z zawracania mu głowy tą sprawą. Kapitan będzie z nami współpracował bez względu na to, czy będzie mu się to podobało, czy nie.
Nie musieli długo czekać. Kapitan wrócił na mostek i stanął przed Carverem. Widać było, że gotuje się wewnętrznie, ale Carvera nie wzruszało to w najmniejszym stopniu. - Kim pan jest, panie Carver? Kim pan jest, że może pan wydawać takie rozkazy? - Skoro ma pan już rozkazy, nie wystarcza to panu? - Nie. Zgodnie z kosmicznym prawem tylko ja mogę wydawać rozkazy na tym statku. Teraz prawo to zostało złamane. Mój autorytet został podważony. A jeśli nie zastosuję się do tych instrukcji? - Może pan to zrobić. Ale kiedy wróci pan do swojego portu, będzie miał pan niemało kłopotów. - Kłopotów? - uśmiechnął się gorzko kapitan. - Pójdę na zieloną trawkę. Będę skończony. - Zatem zna pan cenę za swoją ciekawość. Proszę mi wierzyć, kapitanie, nie chcę, aby miał pan kłopoty z mojego powodu. Ta zmiana kursu jest sprawą niezwykłej wagi. Powiem panu tyle, ile mogę. To akcja Fundacji. Kiedy wróci pan do domu, może pan zapytać swoich przełożonych, ludzi, którzy wydali panu ten rozkaz, o co chodzi. Do nich należy decyzja o tym, co powinien pan wiedzieć. Mogę jedynie dodać, że ta zmiana kursu nie jest bezcelowa. Właśnie zginęli ludzie i bez wątpienia w przyszłości zginie ich jeszcze więcej. Czy to wystarczy, aby zaspokoić pańską ciekawość? Kapitan uderzył zaciśniętą pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. - Nie - powiedział. - Nie zaspokaja! Ale widzę, że na razie będzie musiało mi wystarczyć. Zrobimy ten przystanek, ale nigdy więcej nie chcę was widzieć na ; pokładzie mojego statku. Nie chcę, aby przytrafiło mi się , to po raz drugi! - Uszanujemy pańską wolę, kapitanie. Naprawdę bardzo mi przykro, że tym razem musiało to przybrać taki obrót. - Żegnam panów. Zostaniecie powiadomieni o przesiadce. - Nie zyskałeś tu przyjaciela - powiedziała Lea, kiedy drzwi zatrzasnęły się za nimi. Carver wzruszył jedynie ramionami. Był zbyt zmęczony, aby rozwodzić się nad tym. - Wracam do mojej kajuty - powiedział. - Przyłączę się do was, kiedy nadejdzie pora przesiadki. Cała przyjemność, jaką sprawiała Lei i Brionowi ta podróż, prysła bezpowrotnie. Obejrzeli ponownie zapis relacji Hartiga, a następnie przesłuchali go jeszcze kilka razy, aż w końcu dokładnie go zapamiętali. Brion ćwiczył w sali gimnastycznej statku nieświadomy tego, że jego zdolność podnoszenia ciężarów i doskonała kondycja wpędziły w kompleksy tamtejszego instruktora. Lea próbowała odpocząć i odzyskać siły. Nie miała pojęcia, co spotka ich na Selm - II, niemniej nie wątpiła, że będzie tam nadzwyczaj niebezpiecznie. Czekanie stawało się nieznośne i gdy w końcu nadeszła pora przesiadki, przyjęli to z ulgą. Podczas samych przenosin ze statku, kapitana nie było nigdzie w pobliżu.
- I co dalej? - zapytał Brion, kiedy cała trójka wyszła z wahadłowca wewnątrz ogromnej śluzy powietrznej statku flagowego Fundacji. - To zależy całkowicie od was - powiedział Carver. - To wasz przydział. Teraz wy decydujecie. - Gdzie jesteśmy? - Na orbicie wokół Selm - II. - Chcę ją zobaczyć. - Na dolnym pokładzie jest kabina obserwacyjna. Tędy, proszę. Wezwę tam dowódcę akcji. Był to duży i szybki statek Minęli automaty sklepowe i wnęki magazynowe i zatrzymali się na. wprost przesuwających się automatycznie platform dźwigowych zapełnionych ogromnymi ładunkami. W kabinie obserwacyjnej, do której wkrótce dotarli, nie było nikogo. Stanęli na przezroczystej podłodze i spojrzeli w dół. Pod nimi znajdowała się błękitna kula planety, w połowie pogrążona w cieniu, w połowie oświetlona jaskrawym światłem rodzimej gwiazdy Selm, słońca tego samotnego świata. - Stąd wygląda jak każda inna planeta. Co było przyczyną; że się nią zainteresowano? - spytał Brion. - Wszystko zaczęło się od rutynowego badania. Podczas normalnego komputerowego przeszukiwania danych sprzed Upadku odkryto listę transportów wysyłanych na różne planety należące do dawnego Imperium Ziemskiego. Większość z nich była nam znana, ale kilka było oczywiście nowych. Ich współrzędne przekazano do Fundacji w celu nawiązania kontaktu i identyfikacji. Ponieważ obserwacja z orbity nie wykazała istnienia tam miast ani osad, planeta miała być zbadana na końcu. Nie stwierdzono takie obecności fał radiowych na żadnym zakresie. - Zatem nie ma tam ludzi ani żadnych oznak cywilizacji... poza kilkoma ogromnymi pobojowiskami? - Tak... - powiedział Carver - i to nas właśnie zaintrygowało. To militarne złomowisko, w pobliżu którego wylądowali Marcill i Hartig, było największym, jakie dotąd odkryto. A jest ich sporo. - Sprzęt wojenny... bez żołnierzy. Gdzie są ci wszyscy ludzie? Pod ziemią? - Być może. To właśnie będziesz musiał stwierdzić, kiedy tam bezpiecznie wylądujesz. Sama planeta wygląda dość atrakcyjnie. Te białe czapy, które tam widać, to lód i śnieg. Jest tam oczywiście sporo wody. Są wyspy i archipelagi, a także jeden duży kontynent. O, tam. Po części panuje teraz na nim noc. Ma w przybliżeniu kształt dużej misy otoczonej łańcuchami gór. W jego środku znajdują się trawiaste równiny i porośnięte lasami wzgórza. Mnóstwo jezior, wliczając w to jedno duże, prawie na środku. Od niego odbijają się te promienie słoneczne. To prawdziwy śródlądowy ocean. Dostaniesz szczegółowe dane na ten temat
- Jaki jest tam klimat? - Znakomity. Przynajmniej na równinach otaczających to gigantyczne jezioro. W górach jest nieco zimniej, ale na mniejszych wysokościach jest ciepło i przyjemnie. - W porządku. Pierwszą rzeczą, której potrzebujemy, to środek transportu. Co jest do dyspozycji? - Tym zajmie się dowódca akcji. Proponuję, byście wcięli jeden z lądowników. To są dobrze wyposażone statki, o stosunkowo dużej mocy, w których jest dosyć miejsca na niezbędny sprzęt dodatkowy. Są też dobrze uzbrojone. Technicy zadbają już o to, aby znalazł się na nich najnowszy sprzęt bojowy i urządzenia obronne. Brion uniósł wysoko brwi słysząc te słowa. - Działka niewiele pomogły Hartigowi, o ile mi wiadomo. - To doświadczenie może nam pomóc. - Nie szafuj tak beztrosko słowem my - powiedziała Lea - o ile nie zamierzasz lecieć z nami. - Przepraszam. Możecie otrzymać wszelką broń, jaką zechcecie. Zarówno ręczną, jak i pokładową. Wybór sprzętu należy do was. - Mogę dostać listę sprzętu, jakim dysponujecie? - zapytał Brion. - Ja się tym zajmę - powiedział czyjś głos. Odwrócili się i zobaczyli szczupłego, siwowłosego mężczyznę, który wszedł niezauważenie podczas ich rozmowy. Rzucił jakieś polecenie do mikrofonu przymocowanego do pasa przekaźnika, spojrzał na nich i dodał: - Jestem Klart, wasz dowódca akcji. Do mnie należy udzielanie rad, a takie dopilnowanie, abyście dostali to, czego chcecie i czego potrzebujecie. Spójrz na tamten ekran, znajdziesz tam spis wszystkiego, czym dysponujemy. Spis sprzętu był długi i szczegółowy. Brion przeglądał go razem z siedzącą obok Leą, dotykając ekranu w miejscach, gdzie pojawiały się te pozycje, które ich interesowały. Z wolna zaczął piętrzyć się obok stos wydruków. Gdy skończyli, Brion zważył je w dłoni i rzucił przelotne spojrzenie na planetę pod sobą. - Podjąłem decyzję - rzekł. - I mam nadzieję, że Lea zgodzi się ze mną. Lądownik zostanie wyposażony we wszystkie najpotężniejsze bronie, jakie tylko są tu dostępne. Zabierzemy także wszelki możliwy sprzęt, jaki może przydać się nam na tej planecie. Kiedy zostaniemy w to wszystko zaopatrzeni, wyląduję na niej sam, bez żadnych urządzeń, bez niczego, co by posiadało cokolwiek metalowego. Nawet z gołymi rękami, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie uważasz, Lea, że w tych warunkach będzie to najrozsądniejsze?
Jej niema, wyrażająca przerażenie twarz była jedyną odpowiedzią. następny Harry Harrison Planeta bez powrotu . 4 . Dzień przed akcją - Zaraz przygotuję spis propozycji - powiedział Klart, wprowadzając serię poleceń do swojego osobistego terminalu. Spokój, jaki zachowywał świadczył wyraźnie, że żadne zachowanie najbardziej nawet oryginalnego agenta nie było w stanie go zaskoczyć. Lea jednak nie podzielała tego spokoju. - Brionie Brandd, każdy, kto mówi coś takiego, musi być stuknięty. Carver, dopilnuj, aby go natychmiast zamknięto! - Lea ma rację - przytaknął Carver. - Nie możesz poruszać się nieuzbrojony na tak śmiertelnie niebezpiecznej planecie. To byłoby samobójstwo. - Czyżby? Czy te wszystkie urządzenia i całe to uzbrojenie pomogło tym dwóm ludziom przede mną? Marcill zniknął po prostu bez śladu... Mamy jednak na szczęście wyobrażenie, co się z nim stało. I wiemy dokładnie, co tamten wóz bojowy zrobił z Hartigiem. Mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że nie pójdę ich śladem. Myślę o przetrwaniu, a nie o samobójstwie. Zanim się wypowiecie, chciałbym, abyście rozważyli dwa drobne fakty. Pamiętacie, jak zginął Hartig? Tamten wóz bojowy jechał prosto na niego przechwytując i namierzając wysyłane przez niego sygnały radiowe lub lokalizując jego broń. Wykrył go i zniszczył. Nie mylę się? - Jak na razie, nie - powiedziała Lea. - Czy to pierwszy fakt? - Tak. Hartig został namierzony i zniszczony. Fakt drugi to zwierzęta. Przypominacie sobie, że Hartig dostrzegł je i opisał zaraz po wylądowaniu. Biegły w oddali, skacząc.
- No i jaki wniosek wynika z tych dwóch informacji? zapytał Carver. - To oczywiste - powiedziała do niego Lea. Zwierzęta były żywe i mimo to nie były atakowane przez sprzęt bojowy. Hartig natomiast został zabity. Żeby więc tam przetrwać, trzeba zachowywać się jak zwierzę i zbadać sytuację poruszając się na własnych nogach. - To szaleństwo - jęknął Carver. - Nie mogę na to pozwolić. - Nie możesz mi zabronić. Twoja odpowiedzialność skończyła się w momencie dostarczenia nas tutaj. Teraz ja kieruję tą akcją. Lea pozostanie na orbicie. Wyląduję sam. - Cofam, co powiedziałam - odezwała się Lea. To rozsądny plan. W sam raz dla Zwycięzcy Twenties. Dostrzegła nieme pytanie na twarzy Carvera i zaśmiała się. - Widać, że niezbyt dokładnie cię poinformowali, skoro nie wiesz, że Brion jest światowej sławy bohaterem. Jego rodzinna planeta, jedna z najbardziej nie sprzyjających ludziom w Galaktyce, organizuje co roku zawody fizyczno - umysłowe. Dwadzieścia różnych konkurencji, od szermierki, poprzez pisanie wierszy, podnoszenie ciężarów, po szachy. To z pewnością najbardziej wycieńczające zmagania, jakie kiedykolwiek organizowano, wyczerpujący pokaz zdolności zarówno fizycznych, jak i intelektualnych. Zapytaj Briona o szczegóły, a dowiesz się, że jest to nieprawdopodobne wydarzenie sportowe, które po całym roku zmagań wylania jednego jedynego Zwycięzcę. Potrafisz wyobrazić sobie całoroczne zawody sportowe, w których uczestniczą wszyscy mieszkańcy planety? Pomyśl więc, kim musi być ten Zwycięzca! Jeśli nie starczy ci wyobraźni, to popatrz na Briona. On jest jednym z tych Zwycięzców. Bez względu na to, co wywołuje trudności na Selm - II, jest bardzo prawdopodobne, że Brion potrafi je pokonać. I zwyciężyć. Carver podczłapał do fotela i opadł nań ciężko, upuszczając kulę, która spadła na podłogę. - Wierzę ci - powiedział. - Ale to niczego nie zmienia. Jak powiedzieliście jednak, od tej chwili odpowiedzialność za wszystko, co się wydarzy, spada na was. Masz rację, ja jestem już poza tą sprawą. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to życzyć wam szczęścia. Klart dopilnuje, żebyście otrzymali wszystko, co może wam być potrzebne. - Oto spis propozycji - powiedział Klart, odrywając kartkę papieru z drukarki i wręczając im. Lea chwyciła ją pierwsza, zanim Brion zdążył wyciągnąć rękę. - Ponieważ ja będę krążyć na orbicie w lądowniku podczas twojego pobytu na powierzchni planety, zajęcie się Wyposażeniem należy do mnie. Idź poćwiczyć pompki lub weź trochę anabolików. Zrób po prostu to, co zawsze robisz przed walką, a ja zajmę się sprawą. - Zazwyczaj odpoczywam - odparł Brion. - Przygotowuję się psychicznie na to, co mnie czeka.
- No to idź i odpocznij. Przed złożeniem zamówienia dam ci ostateczną listę do akceptacji. - Nie musisz tego robić. Zostawiam ten kłopot tobie i ekspertom. Po prostu przypilnuj, żeby wszystko było w komplecie. Będę wprawdzie potrzebował trochę specjalnego sprzętu, ale tym zajmę się sam. Teraz potrzebuję jedynie szczegółowej kopii raportu zwiadu planetarnego. I miejsca, w którym mógłbym zapoznać się z nim w spokoju. - Macie przydzielone kajuty - powiedział do niego Klart. - W terminalu znajdziesz potrzebne informacje. - Świetnie. Jak szybko otrzymamy sprzęt? - Za dwie, maksimum trzy godziny. - My potrzebujemy dziesięciu godzin. Chcę się najpierw przespać - ponownie spojrzał na odległą Planetę. Gdy tylko odpoczniemy i zostaniemy wyposażeni, będę chciał wsiąść do naszego lądownika i zejść na niższą orbitę, aby przyjrzeć się powierzchni planety z mniejszej odległości. Chciałbym wiedzieć dokładnie, jakiego rodzaju zwierzęta widział Hartig. Brion spał głębokim snem, lecz gdy Lea otworzyła drzwi, natychmiast się obudził. Zawahała się i zamrugała nieprzywykłymi do ciemności oczami. - Wejdź - zawołał do niej. - Zaraz zapalę światło. - Zawsze śpisz w ubraniu? - zapytała. - I w butach? - To nazywa się wchodzeniem w rolę. - Wziął dużą szklankę wody z podajnika i wypił. - Będę żył w tym ubraniu przez kilka dni. Moje ciało i mój refleks będą moją główną bronią. Zabiorę ze sobą także nóż. Przemyślałem to dokładnie i uważam, że jego wartość w obronie jest warta ryzyka, jakie się z tym wiąże. - Jaki nóż... i jakie ryzyko? Nie rozumiem. - Nóż wykonany z minerału. Będzie jedynym wyjątkiem, jedyną rzeczą częściowo nienaturalnego pochodzenia. To ubranie jest wykonane z naturalnych włókien, a guziki z kości. Buty zrobione są ze zwierzęcej skóry i sklejone. Nie mam na sobie nic z metalu ani ze sztucznych włókien. - Nawet plomb w zębach? - zapytała, uśmiechając się.
- Nawet. - Brion był niezwykle poważny. - Wszystkie metalowe wypełnienia zostały usunięte i zastąpione ceramicznymi. Im bardziej będę przypominał zwykłe zwierzę, tym bardziej będę bezpieczny. Z tego właśnie powodu ten nóż jest świadomym ryzykiem, jakie podejmuję. - Obrócił się, aby mogła zobaczyć skórzaną pochwę zawieszoną z boku na pasie. Wyjął z niej długi, przezroczysty przedmiot i dał jej do obejrzenia. - Wygląda jak szkło. Czy to właśnie to? Zaprzeczył ruchem głowy. - Nie, to plastal. Specjalna postać krzemu, która przypomina pod pewnymi względami szkło, lecz jest od niego stukrotnie wytrzymalsza, ponieważ jej cząsteczki zostały tak uporządkowane, aby powstał jeden duży kryształ. Jest praktycznie niełamliwy, a jego ostrze nigdy się nie tępi. Ponieważ jest to krzem, powinien być traktowany jako piasek przez każdy detektor. Dlatego właśnie decyduję się na ryzyko zabrania go ze sobą. Lea patrzyła w milczeniu, jak Brion chowa ostrożnie swój nóż, wygina palce w łuk i przeciąga się jak kot. Widziała mięśnie poruszające się pod ubraniem - była świadoma drzemiącej w nim siły, która była czymś więcej niż tylko siłą fizyczną. - Czuję, że może ci się udać - powiedziała. Wątpię, aby ktokolwiek inny mógł tego dokonać, przynajmniej nie w tej Galaktyce. Oczywiście nadal uważam, że jest to szalone przedsięwzięcie, ale zgadzam się, że daje ono największe szanse ustalenia, co dzieje się tam w dole. Jego ruchy były niezwykle szybkie. Ciągle jeszcze nie mogła się do tego przyzwyczaić. Objął ją, zanim zauważyła, że się poruszył. Siła jego ramion wywoływała wrażenie, że pod warstwą ciała znajduje się stal. Pocałował ją szybko i cofnął się. - Dziękuję. Z twoim zrozumieniem i wiarą jestem teraz lepiej przygotowany do Wypełnienia tego zadania. Do roboty zatem: Ich odlotowi nie towarzyszyła żadna ceremonia. Podczas gdy Lea sprawdzała wykaz ładunku, Brion rozmawiał z pierwszym oficerem nawigacyjnym, który następnie obliczył dla nich i, wprowadził do komputera pokładowego lądownika parametry kilku orbit. Kiedy wszystkie przygotowania dobiegły końca i wszystko jeszcze raz sprawdzono, zamknęli luk. Po otrzymaniu od nich sygnału gotowości, komputer uruchomił program, który odłączył ich od statku - matki i zapoczątkował swobodne spadanie. Dysze manewrowe obróciły lądownik. Następnie włączyły się główne silniki, które miały dostarczyć ich na planowaną orbitę. Selm - II rosła z każdą chwilą na ekranie. - Jesteś przestraszona - powiedział Brion, przykrywając swoją mocną ręką jej drobną, zimną dłoń.
- Nie trzeba zdolności empatycznych, aby to stwierdzić - powiedziała drżącym głosem przysuwając się do niego. - To zadanie może wygląda prosto na papierze, ale im bliżej jesteśmy tej planety bez powrotu, tym bardziej staję się niespokojna. Dwóch świetnych facetów, fachowców od nawiązywania kontaktów, zostało tam zabitych. To samo może równie dobrze przytrafić się nam. . - Nie sądzę. Jesteśmy znacznie lepiej od nich przygotowani. I to właśnie dzięki ich poświęceniu, które dostarczyło nam informacji niezbędnych do przetrwania. Ale teraz nie pora na te rozważania. Musisz się odprężyć i oszczędzać siły na później, kiedy będą potrzebne. Teraz trzeba zejść na odpowiednio niską orbitę i obejrzeć szczegółowo powierzchnię, potem poszukamy miejsca do lądowania. Do tego czasu nic nam nie grozi. Nagle włączył się komputer zadając kłam jego słowom. - Obserwuję jakiś pojazd atmosferyczny. Trajektoria jego lotu przebiega pod nami. Pokazać na ekranie? - Tak. Na ekranie ukazała się maleńka kropeczka, która poruszała się powoli z lewej strony na prawą. - Powiększ obraz. Ruchoma kropka zaczęła rosnąć, przybierając postać metalicznej strzały z odchylonymi do tyłu skrzydłami. - Z jaką leci prędkością? - zapytał Brion. W odpowiedzi na ekranie ukazały się dane, które głośno odczytał - 2,6 Macha. To samolot naddźwiękowy, produkt wysoko rozwiniętej technologicznie kultury. Przy tej prędkości ma. ograniczony zapas paliwa. Jeśli uda nam się śledzić jego lot do końca, będziemy mogli zobaczyć, gdzie wyląduje... - I przy okazji zyskać szansę odkrycia, co się dzieje na tej planecie - dokończyła za niego Lea. - Tak jest. Obserwowany samolot przechylił się na jeden bok i gwałtownie zanurkował. W tej samej chwili odezwał się komputer. - Widoczny na ekranie samolot wysyła cyfrowy sygnał radiowy. Nagrywam go. Obraz samolotu na ekranie zniknął nagle w płomieniach wybuchu. - Co wywołało tę eksplozję? - zapytał Brion. - Rakieta ziemia - powietrze. Namierzyłem ją tuż przed eksplozją. Brion pokiwał ponuro głową.
- Samolot musiał wykryć ją takie i dlatego właśnie próbował wykonać ten manewr. - A ten przekaz radiowy... czy jest możliwe, że wysłała go jego załoga? - Oczywiście! Jeśli to był samolot zwiadowczy, to był tam zapewne w jakimś celu. Kiedy odpalono do niego rakietę, próbował wykonać unik przekazując jednocześnie informacje do swojej bazy. I jeśli się nie mylę... właśnie nadchodzi odpowiedź. - Brion wskazał na niewielki obiekt, który ukazał się nagle na ekranie. Rakieta balistyczna. Najprawdopodobniej jest skierowana na tę wyrzutnię rakiet. Ta wojna wciąż tam trwa. Tak więc znamy już dwa miejsca, których lepiej unikać. - Cel rakiety balistycznej, to znaczy miejsce, w którym właśnie doszło do tej efektownej eksplozji i miejsce, z którego ją wystrzelono? - Zgadza się. Dopóki nie wiemy co się dzieje na tej planecie, lepiej trzymać się jak najdalej od miejsc, w których toczy się wojna. Spróbujmy może teraz odszukać zwierzęta, które widział Hartig. Myślę, że nie popełnimy błędu, przypuszczając, że unikają one miejsc walk i ruchomego sprzętu. Uciekły, kiedy wylądował statek Hartiga, toteż prawdopodobnie trzymają się z dala od wszelkich urządzeń. Na wschodnim brzegu gigantycznego jeziora, nazwanego przez nich Jeziorem Centralnym, znaleźli miejsce, którego szukali. Cała trawiasta równina, ciągnąca się od podnóża gór do brzegu jeziora, upstrzona była ruchomymi kropkami. Ustawiony na maksymalne zbliżenie teleskop elektronowy pozwalał stwierdzić, że były to jakieś trawożeme zwierzęta. Położenie tego stada, jak również pozostałych zwierząt pasących się wzdłuż brzegu, zostało zarejestrowane. Były tam także drapieżniki. Domyślili się tego, kiedy zauważyli uciekającą w panice grupę zwierząt ściganych przez większych i szybszych prześladowców. W czasie tej obserwacji nie dostrzegli najmniejszego śladu jakiejkolwiek cywilizacji. - To jest miejsce, w którym chciałbym spaść - powiedział Brion. - Na tej równinie, gdzie pasą się te wszystkie stada. - Co masz na myśli mówiąc spaść? Czyżbyś nie zamierzał lądować w lądowniku? - Nie. To ostatnia rzecz, jaką chciałbym zrobić. Widziałaś, co się stało z samolotem. Nie chcę, aby nas namierzono i poczęstowano rakietą. Musimy obliczyć trajektorię balistyczną, która zapewni nam wejście w atmosferę we właściwym miejscu. - Nie będzie cię bolało, kiedy będziesz płonął trąc o powietrze podczas spadania? Brion uśmiechnął się. - Doceniam twoją troskę. Będę miał na sobie grawitator, który zmniejszy prędkość spadania. Usunąłem ponadto wszystkie zbędne metalowe części z kombinezonu ciśnieniowego. Nawet butlę z tlenem zamieniłem na plastikową. Istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że zostanę wykryty przez radar naziemny, zwłaszcza że miejsce, które wybraliśmy, jest chyba wolne od tego typu urządzeń. Jak tylko wyląduję, pozbędę się grawitatora razem z całym wyposażeniem kosmicznym.
- Zostaniesz sam, zdany tylko na siebie! - Dlaczego? Będę przecież w kontakcie z tobą. - Jak to? Czyżbyś wymyślił, plastikowe radio? - zamierzony żart nie wyszedł jej, gdyż w jej głosie wyczuwało się zmartwienie. - Mam zamiar używać tego - powiedział Brion wyciągając z przytwierdzonej do boku torby wstęgę kolorowego materiału. - Wymyśliłem prosty kod. Kiedy rozłożę te wstęgi na ziemi, będziesz je mogła bez trudu dostrzec z orbity. Zaraz po wylądowaniu, jak tylko się przejaśni, przekażę ci wiadomość. W czasie przemieszczania się będę ci je przekazywał regularnie, żebyś wiedziała na bieżąco, co się dzieje. - Ale to niebezpieczne... - Wszystko w tej operacji jest niebezpieczne. Niestety, innego sposobu nie ma. - Odwrócił się na powrót w stronę ekranu i przyjrzawszy mu się dokładnie, stuknął weń palcem w pewnym miejscu. - Tu chcę wylądować. Niedaleko miejsca, w którym równina styka się ze wzgórzami. Pobliski las posłuży mi za kryjówkę. Jeśli wystartuję we właściwym momencie, zacznę spadać w nocy i na ziemi znajdę się o brzasku. Najpierw urządzę sobie kryjówkę, a następnie przystąpię do obserwacji. Jeśli te zwierzęta okażą się tym, na co wyglądają, to znaczy dzikimi, prostymi formami życia, będę mógł przejść do kolejnego etapu obserwacji. - Co ma nim być? - Zbliżenie się do jednego z rejonów walki... - Nie możesz! - Przykro mi, ale to konieczne. Od stada dzikich zwierząt niewiele można się dowiedzieć na temat sprzętu bojowego. Najbliższe wraki znajdują się w odległości około stu pięćdziesięciu kilometrów od zaplanowanego miejsca mojego lądowania. To zaledwie dwa, trzy dni marszu. Codziennie będę przekazywał podczas marszu wiadomości, zaczynając każdą od znaku X ta regularna forma nie występuje normalnie w przyrodzie, dzięki czemu skaner komputera będzie mógł ją łatwo zlokalizować i ustawić się na niej. Teraz zamierzam się trochę przespać. Obudź mnie, proszę, na godzinę przed odlotem. Powierzchnia Selm - II ginęła w mroku, kiedy Brion wchodził do śluzy powietrznej. Wszystko, czego będzie potrzebował po wylądowaniu, zostało szczelnie zapakowane w plastikowej torbie w kształcie rury, którą przerzucił sobie przez plecy. Korpus grawitatora spoczywał swobodnie na jego masywnych barkach, solidnie przytwierdzony do jego ciała pasami. Lea patrzyła, jak po raz ostatni sprawdza
uprząż opinającą jego kombinezon ciśnieniowy. Dłonie miała zaciśnięte tak mocno, że aż zbielały jej knykcie. Spojrzał na nią i pomachał jej ręką, ale kiedy szykował się do odejścia, zbliżyła się do niego i zapukała w przednią szybę hełmu. Brion odemknął ją i uniósł do góry. Jego twarz wyrażała w takim stopniu spokój, jak jej własne oblicze odbijało zdenerwowanie. - Słucham? - rzucił. Przez chwilę milczała. Jedynym dźwiękiem, jaki się rozlegał, był syk powietrza dobiegający z otworu wlotowego hełmu. Potem wspięła się na palce i pochyliwszy się do przodu, pocałowała go mocno w usta. - Chciałam tylko życzyć ci powodzenia. Zobaczymy się wkrótce? - Oczywiście - uśmiechał się, kiedy zamykał przednią szybę hełmu. Wszedł do śluzy i zamknął za sobą wewnętrzne wrota. Znajdujący się obok nich wskaźnik zapłonął czerwonym światłem, kiedy otworzyły się drzwi zewnętrzne. Czekał długie minuty wpatrując się w kosmiczną pustkę do chwili, kiedy komputer dał mu znak, że nadszedł właściwy moment: Jak tylko na tablicy kontrolnej zapaliło się zielone światło, wypchnął się do przodu, na zewnątrz statku. Lea usiadła przed ekranem monitora i obserwowała jego spadające ciało widoczne dzięki blaskowi wydzielanemu przez silniki hamujące aż do chwili, kiedy oddaliło się na tyle, że zniknęło jej z pola widzenia. następny Harry Harrison Planeta bez powrotu . 5 . Z gołymi rękami do piekła Brion mknął w dół, prosto w otchłań nocy. Swobodnie spadając nie czuł w ogóle ruchu, mimo iż doskonale wiedział, że jego prędkość stale rośnie. Co więcej, wydawało mu się, że tkwi nieruchomo w miejscu, zupełnie sam, otoczony gwiazdami, z ciemną tarczą pogrążonej w nocy planety nad sobą. Sam glob otoczony był koroną światła powstałą z załamanych przez atmosferę promieni słonecznych. W miejscu gdzie zaczynało wschodzić słońce, była ona jaśniejsza. Mimo wyraźnego braku poczucia ruchu Brion wiedział, że spada w dół po starannie wyznaczonym łuku w
ściśle określone miejsce na powierzchni. Poruszał się na spotkanie wschodu słońca. Zainstalowany w spoczywającym na jego plecach grawitatorze komputer odliczał sekundy pozostałe do momentu lądowania. Od czasu do czasu czuł lekkie szarpnięcia uprzęży, w chwilach kiedy szybkość jego spadania była zmniejszana za pomocą silników hamujących w celu dostosowywania jej do zaplanowanej. Tylko lata treningu pozwoliły mu zachować spokój, powstrzymać napierający strach, który mógłby spowodować niewłaściwą reakcję jego ciała i wydzielenie adrenaliny, krążącej bezcelowo po jego naczyniach krwionośnych. Czas na działanie będzie po lądowaniu. Teraz była pora na rozmyślanie. Pogrążywszy się spokojnie w odprężającym stanie półświadomości, pozwolił swojemu ciału swobodnie spadać, nie zważając na łagodne szarpnięcia uprzęży, które przeszły niebawem w stały naciąg. Pierwsze cząsteczki gęstniejącej atmosfery zaczęły trzeć o jego kombinezon. Opadanie trwało. Nagle, kiedy nad horyzontem zaczęło wznosić się słońce, w oczy zaświeciło mu jasne światło. Poruszył się i rozluźnił mięśnie. Zaraz będzie po wszystkim. Mimo iż na tej wysokości był już wschód słońca, w dole na powierzchni planety wciąż panowała noc. W pewnej chwili wszechobecna szarość pochłonęła światło słoneczne. Wleciał w grubą warstwę chmur. Gdy się z niej wydostał, znalazł się nad pogrążoną w półmroku równiną. Jak dotąd nic nie zakłócało opadania. Nigdzie w pobliżu nie było śladu rakiet ani samolotów. Ani na chwilę nie opuszczała go jednak myśl, że w jego wyposażeniu znajdują się łatwo wykrywalne metalowe elementy. Gdyby je tylko namierzono, ukazałby się na ekranach radarów jako świetlna plamka, a w jego kierunku wysłano by natychmiast rakiety. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie znajdzie się na ziemi i będzie mógł się pozbyć tego zdradzieckiego metalu. Wiercąc się w uprzęży, Brion spojrzał pomiędzy stopami w dół, na mknącą ku niemu trawiastą równinę. Wiedział, że spada za szybko, ale szybkość była jego jedyną obroną. Jeśli gdzieś tam znajdowały się radary, musiał być widoczny na ich ekranach, co oznaczało, że powinien spadać swobodnie jak najdłużej, czekając do ostatniej chwili z włączeniem stopu. Właśnie zbliżał się ten moment. Ziemia była już blisko, coraz bliżej... Teraz! Obrót przełącznika kontrolnego sprawił, że grawitator zahamował gwałtownie, wrzynając się uprzężą głęboko w jego uda. W dalszym ciągu spadał za szybko... musiał zwiększyć moc. Uprząż zaskrzypiała z naprężenia. Popuścić. A teraz... pełna moc! Uderzył stopami o ziemię z taką siłą, że upadł i przekoziołkował kilka razy w wysokiej trawie. Pozbawiony tchu, mógł potem jedynie leżeć spokojnie przez kilka długich sekund. Próbował poruszyć nogami i rękoma, ale odmówiły mu posłuszeństwa. Z wielkim trudem podźwignął się na kolana, po czym stanął w pionowej pozycji na miękkich jak z waty nogach. Następnie zrobił wszystko to, co nie mogło czekać. Z wyłączonymi silnikami i zluzowaną uprzężą grawitatora spadł ciężko na ziemię. Brion : rozpiął kombinezon i zdjął go z siebie, upewniając się, czy hełm oraz butla z tlenem były na swoim miejscu. Świetnie, wszystko było w najlepszym porządku. Teraz szybko, ale bez pośpiechu. Było wystarczająco jasno, aby mógł widzieć, co robi. Otwórz pojemnik przytwierdzony do dolnej części grawitatora i wyjmij z niego nóż i torbę, którą będziesz nosił ze sobą. Doskonale, masz już obie te rzeczy. Teraz pozbądź się reszty sprzętu. Zwiąż go uprzężą. Sprawdź, czy wszystko zostało należycie zabezpieczone. Znakomicie. Nie zapomniałeś niczego? Nie, wszystko jest w porządku.
Brion ustawił przełącznik mocy grawitatora na maksimum. Pakunek natychmiast wyrwał mu się z ręki, zwalając go z nóg I pomknął w górę. Szybko malał w oczach wznosząc się, a po chwili całkowicie zniknął z pola widzenia. Zaraz potem ujrzał błysk światła odbitego od przedniej szyby hełmu, kiedy trafiły w nią promienie wschodzącego słońca. Wkrótce i to zniknęło. Brion odetchnął z ulgą. A więc dotarł na powierzchnię planety i był zdrów i cały. Lądowanie zakończyło się sukcesem, mógł więc wreszcie uwolnić swój umysł od myśli z nim związanych. Teraz nadeszła pora, aby przystąpić do właściwego zadania. Schylając się, aby wyjąć nóż, Brion obrócił się wolno dookoła. Nie patrząc przytwierdził pochwę do pasa, gdyż cała jego uwaga skupiona była na wyłaniającym się z mroku krajobrazie. Ze wszystkich stron otaczała go wysoka trawa, która zaczynała szeleścić i kołysać się w podmuchach porannego wiatru, falując wokół niego. Nie opodal znajdował się skalisty pagórek, a na zachodnim horyzoncie leśny zagajnik, za którym ciągnęły się porośnięte drzewami góry. Ich wierzchołki skąpane były w ognistych promieniach wschodzącego słońca. Nagłe uwagę jego zwrócił niespodziewany ruch. Brion przykucnął powoli, z głową wystającą ponad trawą. Dostrzegł nadchodzące od strony jeziora stado zwierząt. Szły w jego kierunku skubiąc po drodze trawę. Tkwił nieruchomo w miejscu niczym głaz, jedynie jego ręce osuwały się powoli w dół, kiedy zapinał przewieszoną przez ramię torbę. Skrzekliwe głosy rozdarły nagle powietrze nad nim. Podniósł głowę i ujrzał chmarę ptaków zataczających kręgi w powietrzu niedaleko niego. Nie, to nie były ptaki, ale coś w rodzaju latających gadów. Zamiast piór miały rozciągniętą pomiędzy cienkimi kośćmi rozpostartych skrzydeł błonę. Ich czerwonopomarańczowa skóra połyskiwała w promieniach słonecznych, a rozdziawione paszcze błyszczały bielą ostrych jak igły zębów. Skrzecząc nieprzerwanie obniżały lot, aż w końcu sfrunęły na ziemię, niknąc z pola widzenia w morzu trawy. Skubiące trawę zwierzęta były już niedaleko, dzięki czemu Brion mógł się im teraz przyjrzeć dokładniej. Miały jaszczurowaty wygląd. Ich bezwłosa, ciemnobrązowa skóra stanowiła doskonały kamuflaż na spalonej słońcem łące. Poruszały się ostrożnie na długich nogach, unosząc co chwilę łby i rozchylając chrapy, aby węszyć zapachy niesione przez powietrze. W pobliżu muszą być drapieżniki... Brion pomyślał, że to też są gady. Stado wyraźnie wyczuło czyjąś obecność. Zwierzęta przestały skubać trawę i zamarły w bezruchu z szeroko rozwartymi chrapami. Zapewne zbliżało się jakieś inne zwierzę. Chociaż wywęszyły jego zapach, nie było go widać w gęstej trawie. Za chwilę na oczach Briona miał się rozegrać dramat życia i śmierci. Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że był jednym z wielu widzów, kiedy nagle uprzytomnił sobie, że wszystkie zwierzęta patrzą w jego stronę. Czyżby go zauważyły? Kucnął niżej, aby zniknąć im z oczu, czując empatycznie emanujący od nich strumień emocji. Strach. Strach, który stłumił wszelkie inne ich odczucia. Jego zdolność empatii była uwrażliwiona głównie na ludzi, niemniej od czasu do czasu odbierał także impulsy silnych emocji wysyłanych przez zwierzęta. Czuł wyraźnie strach tych zwierząt... i coś jeszcze, coś silniejszego...
Brion skoczył na równe nogi i wyciągając nóż z pochwy obrócił się wokół własnej osi, w porę dostrzegając ciemny kształt pędzący w jego stronę. Piskliwy skrzek wdarł się do jego uszu. Coś twardego spadło mu na barki, kiedy nurkował w bok, obróciło go i obezwładniło jego ramię do tego stopnia, że omal nie wypuścił noża. Spadło na niego całym ciężarem swego ciała. Wtedy zatopił nóż w jego gardzieli. Z dławionym skrzekiem opadło ciężko na ziemię, przygniatając go sobą. Zadrżało w konwulsji i zamarło w bezruchu. Ciepła ciecz spłynęła na ramię Briona. Nie wiedział, czy była to jego krew, czy krew zwierzęcia. Zaparłszy się stopami o ciało, Brion oswobodził się i rozejrzał nerwowo wokoło, aby zobaczyć, czy w pobliżu nie ma kompanów tego czegoś. Było samo. Wyprostował się, dysząc z wysiłku. Jedyny dostrzegalny ruch pochodził od stada trawożerców, które oddalało się w pospiesznych podskokach. Spojrzawszy na swoje ręce zobaczył, że spływa po nich zielona ciecz - zatem nie była to jego krew! Obok na ziemi leżała rozciągnięta nieruchomo martwa bestia. Prawie metrowej długości gęsto uzębiona paszcza była otwarta, jak w ziewnięciu, a nie widzące oczy wpatrywały się matowo. Martwy drapieżnik miał krótkie, zakończone szponami przednie łapy oraz duże i masywne łapy tylne, które umożliwiały mu szybki bieg podczas ataku. Pomarszczona skóra była cętkowana i miała brzydki, brązowy kolor z odcieniem purpury. Kolor tła, pomyślał Brion. Maszyna do zabijania. To na pewno jej obawiały się inne zwierzęta. Poczuł się zmęczony. Opadł ciężko na martwe ciało i wytarł dłonie z krwi o jego skórę. Wypił łapczywie kilka łyków wody ze swej; drewnianej butelki, po czym zaczął głęboko oddychać, czekając, aż odzyska siły. Niezbyt obiecujący początek zwiadu. Omal nie został uśmiercony przez pierwsze napotkane zwierzę! Na szczęście omal. Nóż był ostry i dobrze wyważony, a refleks Briona błyskawiczny jak zawsze. Drugi raz nie da się już zaskoczyć. Tak czy inaczej, był w końcu na powierzchni planety i w obecnej chwili względnie bezpieczny. Teraz była pora na następne posunięcie. Dotychczas troszczył się jedynie o przetrwanie. Najpierw musiał starać się uniknąć ataku rakietowego, potem lądowego sprzętu bojowego, co mu się ostatecznie udało. Udało mu się także odeprzeć atak drapieżnika. Tak więc pierwsza część zadania została wykonana. Następną czynnością, przed udaniem się w dalszą drogę było przekazanie wiadomości o bezpiecznym lądowaniu. Miejsce, w którym się znajdował, nadawało się do tego celu tak samo jak każde inne na tej równinie - znajdowało się dostatecznie daleko od drzew i było dobrze widoczne z orbity. Część trawy była zdeptana przez zwierzęta, było tego jednak za mało do rozłożenia znaków sygnalizacyjnych. Na szczęście nie opodal znajdował się kamienisty pagórek, wolny od wysokiej trawy. Wszedł na niego i otworzywszy torbę, wyciągnął zwój kolorowych wstęg. Mimo, iż wiedział, że nic nie zobaczy, nie mógł się powstrzymać od spojrzenia na puste błękitne niebo. Lądownik krążył po orbicie niewidoczny dla niego, podczas gdy on mógł być obserwowany przez Leę dzięki elektronicznemu powiększeniu. Uśmiechnął się do siebie, machając szeroko rękoma
nad głową. Był to gest zwycięstwa i to wprawiło go w lepszy nastrój. Następnie pochylił się i zaczął rozkładać wstęgi, aby uformować pierwszy znak. Był nim z, którego zadaniem było umożliwienie komputerowi ustalenie jego pozycji, w przypadku gdyby nie byt w tej chwili obserwowany. Potem rozłożył resztę przekazu. Kod, który wymyślił i zapamiętał, był prosty. I oznaczało, że wylądował bezpiecznie (jeśli Lea obserwowała jego spotkanie z drapieżnym gadem, mogła mieć wątpliwości co do jego finału). Stanął z boku na chwilę, aby umożliwić jego zarejestrowanie, po czym dołożył drugą wstęgę, zmieniając I na T, aby poinformować ją, że działa zgodnie z planem i że wkrótce przekaże kolejny meldunek. Musiał przydusić wstęgi kamieniami, aby leżały płasko, gdyż poranny wiatr wzmagał się, w miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej i coraz bardziej ogrzewało ziemię. Z wierzchołka pagórka widać było wyraźnie całą okolicę. Skubiące trawę jaszczurki pasły się teraz spokojnie nad brzegiem jeziora. Droga, którą musiał przejść chcąc dotrzeć do najbliższego pobojowiska była prosta - wystarczyło iść na zachód wzdłuż brzegu jeziora. Prosty spacer, dzięki któremu będzie mógł zbadać okolicę i przyjrzeć się napotkanym zwierzętom. Była już najwyższa pora, aby ruszać w drogę. Zwinął wstęgi i schował je na powrót do torby, a potem, czując ciepło promieni słonecznych na plecach, ruszył na zachód. W środku dnia zrobił postój na krótki odpoczynek i posiłek. Suszone przez wymrażanie racje żywnościowe miały dostarczać mu całej niezbędnej energii przez kilka dni, smakowały jednak jak sucha tektura. Skropił je wodą, a następnie potrząsnął butelką, aby zobaczyć, ile mu jej zostało. Wystarczy na resztę dnia, ale przed zmrokiem będzie musiał butelkę napełnić. Postanowił zrobić to później, kiedy dzień będzie się zbliżał do końca, a teraz oddalić się od jeziora i poszukać kryjówki na noc między skałami lub drzewami. Ten samotny drapieżnik sprawił, że poczuł respekt dla dzikich zwierząt zamieszkujących tę planetę. Schował opakowanie po racjach żywnościowych oraz butelkę z wodą do torby, wstał i przeciągnął się. Dźwięk, który dobiegł nagle do jego uszu, był z początku tak słaby i odległy, że wziął go za brzęczenie owada. Szybko jednak przybierał na sile. Kiedy rozpoznał go, zanurkował w bok, kryjąc się w gęstej trawie. Był to odgłos silnika odrzutowego. Dławił się, jak gdyby miał awarię. Nadleciał od strony słońca - biała smuga skondensowanej pary z czarną kropką z przodu. Skręcał raz po raz, jakby pilot chciał czegoś uniknąć. Po raz kolejny zmienił kierunek, zakręcając w stronę Briona, po czym przeleciał niemal dokładnie nad jego głową z ogłuszającym rykiem silnika. Po chwili zniknął w błysku płomieni, które szybko pochłonął biały, rozprzestrzeniający się obłok Coś czarnego wychynęło jednak z dymu i spadło łukiem na ziemię w odległości ponad kilometra od Briona, wzbijając w powietrze obłok pyłu. Towarzyszył temu odgłos grzmotu pochodzącego z powietrznej eksplozji, który dotarł w końcu do jego uszu. Brion podniósł się powoli na równe nogi i spojrzał w kierunku opadającego pyłu. To wszystko rozegrało się nieco za blisko, pomyślał. Był to przypadek, czy też pojawienie się tego samolotu miało coś z wspólnego z nim? Niemożliwe, chyba przypadek. Ale dlaczego w takim razie czuł zimny pot na plecach na myśl o obejrzeniu z bliska tego wraku? Instynkt samozachowawczy nakazywał mu trzymać się od niego z dala. Dla dobra zadania musiał jednak obejrzeć tamto miejsce. Mogło tam być ciało pilota lub jakaś inna wskazówka. Nie miał wyboru. Pył opadł i równina wyglądała znowu spokojnie jak przedtem. Zapamiętał jednak kierunek. Nie zwlekając dłużej, ruszył w tamtą stronę.