Harry Harrison
Zemsta Stalowego Szczura
(Przekład: Jarosław Kotarski)
1
Sterczałem w kolejce równie wytrwale, jak cała gromada podatników, i ściskałem w
ręce zabazgrany formularz i gotówkę - starożytny, prawie nigdzie już nie stosowany środek
płatności pod postacią rulonika zielonych papierków; lokalne dziwactwo, które drogo będzie
kosztowało miejscowych klientów. Coś swędziło mnie niemiłosiernie pod sztuczną brodą.
Drapałem się akurat, gdy facet przede mną odszedł od okienka i nadeszła moja kolej. Paluch
utkwił mi w tym cholernym kleju. Największym moim zmartwieniem było w tej chwili - jak
wyciągnąć palec, nie ściągając przy okazji zarostu. Zgromadzone w tym miejscu szerokie
audytorium miało za chwilę zaznać wystarczająco wielu wrażeń i chciałem zaoszczędzić im
jeszcze jednego, nadprogramowego.
- Dalej, niechże pan mi to wreszcie poda! - dobiegło mnie zza okienka. Urzędniczka
była stara, brzydka jak nieszczęście i na dodatek zrzędliwa.
- Wprost przeciwnie - odezwałem się uprzejmie. Ten cholerny klej w końcu puścił,
druki i banknoty sfrunęły na ladę i odsłoniły moją siedemdziesiątkę piątkę z rakietowo
napędzanymi pociskami. - To raczej niech pani da mi w końcu to, co wycisnęliście z
biedaków zamieszkujących to zadupie.
Uśmiechnąłem się przy tym rozbrajająco. Babsztyl pisnął przeraźliwie i czym prędzej
zaczął grzebać w kasie. By ułatwić jej podjęcie właściwej decyzji, wyszczerzyłem zęby, które
uprzednio pokryłem całkiem porządną, karminową farbą. Gdy pchnięte ku mnie pieniądze
znalazły się w zasięgu mojej ręki, zacząłem upychać je systematycznie do górnej kieszeni
płaszcza. Moją słodką tajemnicą był fakt, że miała ona połączenie z innymi kieszeniami.
- Co pan robi? - sapnął stojący za mną facet z wytrzeszczonymi obecnie solidnie
oczami.
- Podejmuję forsę - odparłem zgodnie z prawdą i cisnąłem mu plik banknotów. - Też
pan chce?
Złapał odruchowo banknoty i oczy jeszcze bardziej wyszły mu z orbit. Jednocześnie
ryknął alarm i usłyszałem trzask blokowanych drzwi. Urzędniczka usiłowała ulotnić się w
tym czasie, jednak kolejny błysk mego serdecznego uśmiechu skutecznie ją powstrzymał i
forsa płynęła dalej. Ludzie biegali w popłochu, a strażnicy, z zapałem wymachując bronią,
rozglądali się gorączkowo za kimś, kogo można by ustrzelić. Wdusiłem więc guzik
trzymanego w kieszeni nadajnika i w całym banku rozbrzmiała seria mocnych eksplozji.
Wywaliło wszystkie kosze na śmieci, w których uprzednio umieściłem profilaktycznie bomby
gazowe. Przestałem na chwilę interesować się inkasowaniem gotówki, nałożyłem natomiast
hermetyczne gogle i nalepiłem porządny plaster na usta - to ostatnie po to, by zmusić się do
oddychania przez nos, w którym tkwiły przeciwgazowe filtry. Następnie rozejrzałem się
wokół. Widok był fascynujący. Gaz oślepiający jest bezbarwny i bezwonny, działa jednak
prawie natychmiast. W ciągu piętnastu sekund od pierwszego wybuchu wszyscy wewnątrz
budynku byli ślepi. Z wyjątkiem oczywiście Jamesa Bolivara DiGriz, czyli mnie. Jako
jednostka niepospolicie utalentowana (stąd zresztą przezwisko Stalowy Szczur) załadowałem
resztę gotówki i wziąłem azymut na najbliższe drzwi.
Moja dobrodziejka z drugiej strony lady ulotniła się definitywnie. Nie było jej widać,
za to było ją doskonale słychać - gdzieś z podłogi. Wrzeszczało zresztą wszystko, co się
ruszało - poza mną, oczywiście. Zaiste, pełne grozy są chwile spędzone przez normalnego
człowieka w kraju ślepców. W koło wszyscy poruszali się po omacku i co chwila się
przewracali. Dotarłem szczęśliwie do drzwi, przy których - na zewnątrz - zebrał się już
całkiem spory tłum gapiów. Pomachałem im ręką, co - doprawdy nie wiem dlaczego -
przyprawiło ich o drgawki i zmusiło do gwałtownej ucieczki. Przestrzeliłem zamek,
ustawiwszy broń tak, by kule przeleciały ludziom nad głowami, i kopnąłem drzwi. Zanim
wygramoliłem się na zewnątrz, rzuciłem jeszcze krzykacza na chodnik i wpakowałem do uszu
stopery.
Krzykacz wystartował i od razu wszyscy się rozbiegli. Nie ma się innego wyboru, gdy
coś takiego drze mordę. Wysyła toto dźwięki o natężeniu równym solidnemu trzęsieniu ziemi.
Niektóre są słyszalne - na przykład odgłos, który odbiera się jako wzmocniony silnie pisk
paznokcia skrobiącego po szkle, inne zaś, będąc poddźwiękami, stwarzają nastrój paniki i
grozy. Nieszkodliwy w sumie drobiazg, ale jak pożyteczny.
Tak czy inaczej - ulica była pusta, gdy dobiegałem do wozu, który właśnie zatrzymał
się przy krawężniku. Mimo stoperów łeb mi pękał od tego jazgotu. Odetchnąłem dopiero
wtedy, gdy doskonale dźwiękoszczelny i hermetyczny wóz ruszył z miejsca i skierował się w
perspektywę ulicy.
- Wszystko w porządku? - spytała siedząca przy kierownicy Angelina, biorąc zakręt z
nonszalancją zatwardziałego samobójcy.
- Poszło jak po maśle.
- Twoje porównania pozostawiają wiele do życzenia pod względem poprawności i
czystości języka.
- Przepraszam, ale wczesnoporanna praca nigdy nie wpływała dobrze na moje
samopoczucie i zdolności. A poza tym, ten płaszcz zawiera obecnie o wiele więcej forsy, niż
zdążymy wydać.
- O to już nie musisz się martwić! - stwierdziła z czarującym uśmiechem. Miałem
ochotę ją ucałować, potrzebowała jednak całego dostępnego refleksu, by nie zabić nas w tej
przejażdżce, poprzestałem zatem na przyjacielskim poklepaniu jej po ramieniu.
Wetknąłem gumę do żucia w usta - trzeba było pozbyć się tego przerażającego
kolorytu uzębienia - i zająłem się zdejmowaniem charakteryzacji. Angelina skręciła
tymczasem w przecznicę, zwolniła i skręciła ponownie. W zasięgu wzroku było pusto.
Nacisnęła malutki czerwony guzik.
Jakie to interesujące rzeczy zdarza się ludziom wymyślać. Tablice rejestracyjne
obróciły się natychmiast. Lecz to było akurat dość banalne. Z dysz na przednim zderzaku
trysnęły strumienie katalizatora. Wszędzie, gdzie stykał się z błękitem karoserii, zmieniał go
natychmiast w twarzową czerwień. Z wyjątkiem górnej części wozu, która odzyskała
dziewiczą przezroczystość. To, co sprawiało wrażenie galwanizowanej chromem
powierzchni, rozpuściło się. Przy okazji zmieniła się też marka wozu.
Gdy tylko proces ów dobiegł końca, Angelina ściągnęła ognistopomarańczową perukę
i zawróciła w stronę banku. Przejąłem na chwilę kierownicę, gdy pakowała nasze przebrania
do skrytki i nakładała oszałamiające okulary przeciwsłoneczne.
- Dokąd teraz? - zapytała, gdy obok nas przemknęło stadko wyjących patrolowców.
- Myślałem o plaży. Wiatr, słońce - to zdrowe i orzeźwiające...
- Nawet bardzo, jeśli można ci przerwać. - Poklepała się po zaokrąglonym
wybrzuszeniu przepony z uśmiechem, w którym było coś więcej niż tylko zadowolenie. - To
już siódmy miesiąc. A poza tym... - popatrzyła na mnie naburmuszona - to mi przypomina, że
obiecałeś zrobić ze mnie uczciwą kobietę, abyśmy mogli wreszcie nazwać ten okres
miodowym miesiącem.
- W pierwszej nadarzającej się chwili, moja ty śliczna. Nie chcę z ciebie zrobić
uczciwej kobiety - to byłoby zresztą fizycznie niemożliwe. Jesteś tak samo podszyta
złodziejstwem jak ja. Lecz z całą pewnością ożenię się z tobą i wsunę najkosztowniejszą...
- Ukradzioną!
- ...obrączkę na ten delikatny paluszek. Przysięgam! Obiecuję! Ale gdy tylko
spróbujesz zalegalizować nasz związek, połknie nas komputer i skończy się babci sranie
razem z naszymi wakacjami.
- A ty dostaniesz dożywocie. Lepiej jednak będzie, jeśli złapią cię teraz, zanim będę
zbyt gruba, by za tobą biegać. Teraz pojedziemy do tego ośrodka nad morzem i nacieszymy
się ostatnim dniem wolności. A jutro, zaraz po śniadaniu bierzemy ślub. Obiecujesz?
- Mam tylko jedno pytanie...
- Obiecaj! Za dobrze znam twoje numery!
- Masz moje słowo. Tylko że...
Zahamowała nagle z poślizgiem i okazało się, że spoglądam w lufę mojego własnego
gnata. Z tej perspektywy była ona przerażająco wielka, a palec na spuście charakteryzował się
niezdrową bielą.
- Obiecaj, ty śliski, oszukańczy, kłamliwy i trzeciorzędny włamywaczu od siedmiu
boleści, albo wypruję ci flaki!
- Ty mnie naprawdę kochasz!?
- Oczywiście, że cię kocham! Ale jeśli nie będę cię miała dla siebie, to sama cię
ukatrupię. No, gadaj!
- Pobieramy się rano.
- Jak trudno jest niektórych przekonać! - westchnęła, wsuwając broń do kieszeni i
lokując siebie w moich ramionach.
Potem pocałowała mnie tak czule, ze byłem niemal gotów cieszyć się zapowiedzią
jutrzejszego dnia.
2
- Dokąd to, Chytry Jimie? - Angelina wychylała się przez okno naszego pokoju.
Zatrzymałem się z ręką na klamce furtki.
- Idę popływać, kochanie! - odwrzasnąłem i nacisnąłem klamkę.
Ryknęła siedemdziesiątka piątka i z całego urządzenia wejściowego cała została
jedynie klamka.
- Rozepnij się! - odezwała się z odcieniem życzliwości, dmuchając w lufę.
Wzruszyłem z rezygnacją ramionami i rozpiąłem płaszcz kąpielowy. Poza tym, że
nogi miałem gołe, byłem całkowicie ubrany (buty tkwiły w kieszeniach marynarki). Pokiwała
piękną głową ze zrozumieniem.
- Możesz wracać na górę. Wykąpiesz się w wannie.
- Tylko mnie źle nie zrozum. Chciałem jeszcze po drodze wpaść do kilku sklepów i...
- Na górę!
Poszedłem. Nie było nawet sensu kląć. Lekarze Korpusu rozsupłali splątane niteczki
jej podświadomości i wprowadzili w normalne, szczęśliwe ludzkie życie. Ale gdy
przychodziły momenty krytyczne, stawała się dawną Angeliną - najokrutniejszym mordercą,
jakiego znałem. Westchnąłem i wszedłem na schody. Jeszcze głębiej westchnąłem, gdy
zobaczyłem, że płacze.
- Nie kochasz mnie. - Klasyczny gambit funkcjonujący od czasu pierwszej baby w raju
i nadal nie do rozwiązania.
- Kochanie, naturalnie, że cię kocham. - Bo i faktycznie, kochałem ją. - To tylko... taki
odruch. Kocham cię, ale małżeństwo... to jak pójście do więzienia, a ja, jak wiesz, nigdy
dotąd tam nie trafiłem.
- To wyzwolenie, a nie niewola - usłyszałem, gdy zabrała się do makijażu. - To jak
kąpiel w zimnej wodzie. Trzeba szybko do niej wejść i wszystko potem jest OK. A teraz
opuść nogawki i włóż buty.
Zrobiłem, co chciała, i miałem właśnie powiedzieć, co sądzę o tym głupawym
stwierdzeniu, gdy ujrzałem otwierające się drzwi, za którymi stał Mistrz Ceremonii i dwóch
świadków. Angelina ujęła mnie za rękę (tym razem zrobiła to łagodnie) i pociągnęła do
drugiego pokoju. Usłyszałem dźwięk organów i oczy zakryła mi mgła.
Gdy odzyskałem zdolność wyraźnego widzenia, organy wybrząkiwały właśnie
ostatnie tony, drzwi zamykały się za świadkami, a Angelina oglądała paluszek ozdobiony
obrączką. Jęknąłem.
Na kredensie stało parę flaszek. Sam nie wiem, jak odnalazłem kolbiastą butelkę
Syrian Panther Sweat 20. Pewien jestem tylko, że nie zawdzięczałem tego moim oczom.
Samogon ten ma tak owocne działanie, że jego sprzedaż zakażana jest na przynajmniej
połowie cywilizowanych planet. Najskuteczniej działa w dawce równej pełnemu kubkowi.
Wypiłem dwa i pogrążyłem się w niewesołych rozważaniach. Musiało mi to zająć
trochę czasu, gdyż Angelina, moja Angelina (z trudem powstrzymywany jęk), stała przede
mną w marynarskich spodniach i swetrze, ze spakowanymi torbami. Szarpnięciem wytrąciła
mi szklankę z dłoni.
- Tak sobie na boczku świętujemy? - powiedziała jak najuprzejmiej. - Na to będzie
czas wieczorem. Teraz zjeżdżajmy stąd. Jak tylko nasze nazwiska wpadną do komputera, to
wszystko strzeli i zajaśnieje jak knajpa w dniu wypłaty. Sądzę, że gliny gotowe są zesrać się,
byle tylko nas dostać.
- Cisza - rozkazałem łapiąc pion. - Ten obrazek już znam. Bierz samochód i jazda.
Zaofiarowałem pomoc przy wynoszeniu rzeczy, ale zanim zdążyłem wyrazić tę
propozycję głośno, Angelina była już w połowie schodów. Zachęcony jej przykładem,
namierzyłem przeszkody terenowe i ruszyłem za nią. Samochód stał z otwartymi drzwiami i
pomrukiwał niecierpliwie, a siedząca za kierownicą Angelina pomrukiwała w innej tonacji,
lecz również niecierpliwie.
Gdy wgramoliłem się do środka, zaczęły do mojej kory mózgowej docierać pierwsze
oznaki, że łapię kontakt z rzeczywistością. Ten wóz, podobnie jak wszystkie pojazdy
używane na Karnacie, działał na parę generowaną dzięki spalaniu pewnego rodzaju torfu.
Używano do tego pomysłowego i niepotrzebnie skomplikowanego urządzenia. Potrzeba było
co najmniej trzydziestu minut na podniesienie pary do poziomu, który umożliwiał jazdę.
Angelina musiała zatem rozgrzać wóz jeszcze przed ślubem, planując dokładnie wszystkie
pozostałe przedsięwzięcia. Jak dotąd, jedynym moim wkładem w imprezę był ten prywatny
drink. To mi o czymś przypomniało.
- Masz tabletkę? - wychrypiałem.
Zanim skończyłem mówić, tabletka leżała już na mojej otwartej dłoni. Mała, różowa, z
trupią główką; wstrząsający wynalazek jakiegoś szalonego chemika. Działała jak
metaboliczny odkurzacz, wyrzucając z żołądka jego zawartość i dokonując blitzkriegu w
układzie krwionośnym. Usuwała nie tylko alkohol, ale również wszystkie skutki picia tak
dokładnie, że godna współczucia ofiara alkoholizmu stawała się trzeźwa jak noworodek. Z
rezygnacją połknąłem to diabelstwo.
Mówi się, że to działa błyskawicznie, lecz czas jest pojęciem względnym.
Subiektywnie trwało to ze trzy godziny; przypominało doznania delikwenta, którego żołądek
wypełniają nagle wodą i to aż do pęknięcia, a zaraz potem woda owa wypływa wszystkimi
porami ciała.
- Uff - odezwałem się słabym głosem i wytarłem czoło.
Obok nas przemykały właśnie ostatnie domy jakiejś wioski. Angelina prowadziła z
chłodną obojętnością, a generator pobrzękiwał wesoło po zjedzeniu następnego kawałka
torfu.
- Mam nadzieję, że ci przeszło? - Skręciła na krzyżówce i dalej pruła z poprzednią
szybkością. - Ogłosili już alarm. Wojsko, z lotnictwem, i inne takie. Mam ich na podsłuchu.
- Co o tym sądzisz?
- Marnie. Chyba że coś wymyślisz. Zrobili solidny pierścień z parasolem
powietrznym. Teraz go zacieśniają.
Nie doszedłem jeszcze do siebie. Istniało bezpośrednie połączenie miedzy moimi
splątanymi myślami a strunami głosowymi, do którego to połączenia cenzura inteligencji nie
miała dostępu.
- Wspaniały początek nowego życia. Jeśli to ma tak dalej wyglądać, to nic dziwnego,
że unikałem ślubu jak zarazy.
Wóz zatrzymał się na poboczu pod niebieskolistnym drzewem. Trzasnęły drzwi, a w
oknie pojawiła się sięgająca po torbę ręka Angeliny. Usiłowałem ją powstrzymać.
- Jestem idiotą...
- Zatem ja też jestem idiotką, bo wyszłam za ciebie. - Jej głos nie zwiastował rychłych
łez, i to było właśnie najgorsze; znaczyło, że za wszelką cenę chce nad sobą panować. -
Oszukałam cię i wciągnęłam w małżeństwo, bo wydawało mi się, że tego właśnie pragniesz.
Myliłam się, więc skończmy całą sprawę, zanim jeszcze na dobre się zaczęła. Przykro mi,
Jim. Otworzyłeś przede mną nowe życie i myślałam, że i mnie uda się zrobić coś dla ciebie.
Naprawdę, fajnie było cię poznać. Dzięki - i do widzenia. Zanim skończyła, zebrałem się
mniej więcej do kupy. Stanąłem przed nią, blokując drogę, i jak najdelikatniej wziąłem ją w
objęcia.
- Angelino, powiem ci teraz jedną rzecz, której nie usłyszysz już więcej ode mnie do
końca moich dni. Słuchaj więc uważnie i zapamiętaj. Był taki czas, że nosiłem miano
najlepszego złodzieja w galaktyce. Potem wciągnięto mnie do Korpusu, gdzie miałem
pomagać w łapaniu innych złodziei. I złapałem ciebie. Nie tylko pierwszej klasy złodziejkę,
ale również najbardziej sadystyczną morderczynię, jaką znała galaktyka. - Poczułem, że drży,
i przycisnąłem ją mocniej. - Trzeba to powiedzieć, właśnie taka bowiem byłaś. Teraz już nie
jesteś. Miałaś po temu powody, teraz zostały już usunięte. Wyprostowano kilka rowków w
twojej korze mózgowej. I kocham cię. Ale chcę, byś pamiętała, że kochałem cię również w
tamtych, nie dających się wskrzesić dniach. Więc jeśli teraz zżymam się i trudno ze mną dojść
do ładu i składu, pamiętaj, co ci powiedziałem, i weź to pod uwagę. OK?
- Oczywiście, że tak!
Upuściła torbę (na mój mały palec, ale nie ośmieliłem się nawet drgnąć) i bez słowa
mnie objęła. Całowaliśmy się leżąc w wysokiej trawie, gdy przy naszym wozie zahamowały z
piskiem dwa motocykle. Jedynie policja mogła ich używać, jako że zdolne były do osiągania
wielkich szybkości. Ich silniki ładują się w nocy i dają całą moc na koło zamachowe, które w
dzień generuje prąd elektryczny zasilający dwa motorki w kołach. Skuteczne i nie
powodujące zanieczyszczenia środowiska. I bardzo niebezpieczne.
- To ten wóz, Pooler! - krzyknął jeden z policjantów poprzez ciągły warkot kół
zamachowych.
- Dam znać centrali. Nie mogli uciec daleko. Teraz już ich mamy!
Nic mnie tak nie wpienia jak pewność siebie objawiana przez drobnych urzędników. O
tak, teraz na pewno nas już mają. Gdzieś w głębi gardła uwięzło mi warkniecie, gdy ten
umundurowany ignorant wodził nochalem wokół samochodu i gdy w chwilę później wlepił
wzrok w naszą przytulną kryjówkę w trawie. Ciągle jeszcze się gapił, gdy złapałem go za
szyję i ściągnąłem w dół, sugerując, by do nas dołączył. Śmiesznie wyglądał z
wytrzeszczonymi oczyma, wywalonym językiem i nabiegającą krwią twarzą, ale Angelina
wszystko zepsuła. Zrzuciła mu hełm i przygrzała w ciemię obcasem swego pantofelka (ze
stalowym podkuciem). Pozwoliłem mu opaść na trawę.
- I ty mówisz, że ja jestem sadystką - wyszeptała z urazą w głosie. - No to co można
powiedzieć o tobie?
- Przekazałem wiadomość. Teraz już na pewno ich mamy! - entuzjazmował się ten
drugi.
Zamilkł dość nagle, wpatrzony w otwór lufy, która pojawiła się na wysokości jego
nosa. Angelina wygrzebała ze swej torby pigułkę nasenną i podsunęła mu ją gestem
nieznoszącym sprzeciwu.
- I co teraz, szefie? - zapytała radośnie, wpatrując się w dwie postacie w czarnych
uniformach leżące na drodze.
- Myślę. - Skrzywiłem się, aby to podkreślić. - Mieliśmy ponad cztery miesiące
wakacji, i to bez zmartwień, lecz wszystko, co dobre, szybko się kończy. Moglibyśmy
przedłużyć sobie urlop, sprawiając różnym ludziom trochę kłopotu. Ale nie sądzę, żebyś w
swym obecnym kształcie nadawała się tak naprawdę do ucieczek i tym podobnych
fatygujących imprez. Wracamy tam, skąd zwialiśmy?
- Miałam nadzieję, że to właśnie powiesz. To niezdrowa mieszanka: poranna
niestrawność i napad na bank. Fajnie jest wracać.
- Zwłaszcza, że powitają nas z otwartymi ramionami.
Pamiętają przecież, że odrzucili nasze prośby o urlop i przez to zmusili do
obrabowania tego pocztowca.
- Żeby nie wspominać już o pieniądzach na drobne wydatki, które zabraliśmy z
banków, gdy zablokowali nasze konta.
- Święte słowa. Chodź. Zrobimy to w wielkim stylu.
Rozebraliśmy obu funkcjonariuszy. Jeden miał różową bieliznę, drugi wolał
praktyczną czerń, ale ozdobioną koronką. Mógł to być lokalny zwyczaj, niemniej zadumałem
się nad stosunkami panującymi w tutejszej policji. Byłem zadowolony, że wyjeżdżamy. W
zapiętych hełmach ruszyliśmy drogą na zdobycznych motorach, wesoło kiwając po drodze do
wszystkich czołgów i ciężarówek przetaczających się w przeciwnym kierunku. Zastopowałem
na widok samotnej pancerki i pokiwałem ze środka drogi do kierowcy. Angelina zahamowała
w obłoku kurzu za wozem - wydawało nam się, że widok policjanta w ciąży mógłby
wstrząsnąć nawet ich systemem nerwowym.
- Mamy ich! - ryknąłem w uchylone okno. - Ale mają radio, więc zachowaj to dla
siebie. Jedź za nami!
- Prowadź! - odwrzasnęło z zapałem wnętrze.
Myśl o nagrodzie, medalach i sławie błysnęła z pewnością załodze przed oczyma i
przyćmiła słońce. Poprowadziłem ich na opuszczony leśny dukt kończący się nad jeziorkiem.
Zahamowałem, pokiwałem, żeby stanęli, i z palcem przy ustach pognałem w ich stronę.
Kierowca opuścił klapę i wychylił się z oczekiwaniem w oczach.
- Potrzebny wam odpoczynek - poinformowałem go uprzejmie, wrzucając do środka
granat gazowy.
Najpierw pojawiła się chmura dymu, potem rozległo się trochę kaszlu i w efekcie
uzyskaliśmy dwie postacie śpiące cicho na trawie.
- Chcesz zobaczyć ich bieliznę? - zainteresowała się Angelina. Motory potoczyły się
wesoło po stoku i parując zatonęły w jeziorze. Załadowaliśmy się do pancerki i ruszyliśmy w
stronę miasta. Jechaliśmy bocznymi drogami. Naszym punktem docelowym była Kwatera
Główna tutejszej policji. Zaparkowaliśmy w podziemnym garażu, dziwnie teraz
opustoszałym, i pojechaliśmy windą do centrum dyspozycyjnego. Znalazłem wolny pokój i
zostawiłem w nim Angelinę. Wychodząc zauważyłem, że zabawia się zapieczętowanymi
tajnymi aktami. Nałożyłem gogle i wlazłem do centrali. Zostałem zignorowany. Facet, z
którym chciałem się widzieć, spacerował po pokoju pykając z długaśnej fajki. Podbiegłem i
zasalutowałem.
- Przepraszam, czy Mr Inskipp?
- Taa... - mruknął, dalej koncentrując wzrok na ściennej tablicy, która przedstawiała
graficznie przebieg pościgu.
- Ktoś chce się z panem widzieć.
- Że co? Słuchani? - ciągle był rozkojarzony. Harold Peters Inskipp, dyrektor i główny
mózg Korpusu Specjalnego rozkojarzony bywał nader rzadko. Najwyraźniej tego dnia nie był
w formie, gdyż bez słowa podreptał za mną. Zdjąłem gogle i zamknąłem drzwi.
- Teraz możemy wracać do domciu - powiedziałem. - Jeśli okażesz się na tyle miły, by
znaleźć jakiś sposób. Znudziła mi się ta przeklęta popularność.
Wykrzywił się niesamowicie i zagryzł ustnik fajki. Poprowadziłem go do pokoju, w
którym została Angelina. Doszliśmy tam, zanim jeszcze go odblokowało, ponadto przez cały
czas zajęty był wypluwaniem szczątków ustnika.
3
- Arrgh! - warknął Inskipp i potrząsnął resztką fajki.
- Pełne ekspresji - odparłem uprzejmie, wyciągnąwszy z kieszeni cygaro. - Ale
zawiera minimalną dawkę informacji. Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej?
Odciąłem końcówkę - nawet nie chrupnęło. Perfekcja.
- Czy wy wiecie, ile milionów kosztowała fala waszych napadów? Gospodarka
Karnaty...
- ...nie ucierpi ani na jotę. Rząd dokona zwrotu instytucjom, które doznały straty, a
potem o tyle właśnie zmniejszy sumę odprowadzaną corocznie na cele Korpusu. A poza tym,
te sukcesy - podniecenie w społeczeństwie, zwiększona sprzedaż gazet, no i manewry policji,
które były prawdziwą przyjemnością dla wszystkich zainteresowanych. Zamiast się
denerwować, powinni wypłacić nam za to wszystko nagrodę.
Ze spokojem zapaliłem cygaro.
- Nie graj ze mną w kulki. Gdybym oddał was władzom Karnaty, posiedzielibyście w
pierdlu przez sześćset lat.
- Nie da się zrobić, Inskipp. Sam dobrze wiesz, jak bardzo brakuje ci polowych
agentów, potrzebujesz nas bardziej niż my ciebie. Skończ więc gadać i zacznij myśleć.
Warknąwszy ostatni raz, zaczął grzebać w koszu na śmieci i dobył stamtąd czerwoną
skórzaną teczkę, która zabrzęczała ostrzegawczo. Odcisnął palce na zamku i zwolnił
zabezpieczenie. Teczka otworzyła się.
- Mam tu coś dla ciebie. Nadzwyczaj tajne i ważne.
- Czy kiedyś dostanę coś innego?
- Jest jednocześnie śmiertelnie niebezpieczne.
- W tajemnicy przed wszystkimi jesteś śmiertelnie zazdrosny o moje referencje i
chcesz mojej śmierci. Przestań się krygować i wal, o co chodzi. Angelina i ja poradzimy sobie
lepiej niż ta zbieranina przedszkolaków i emerytów, jaką masz na usługach.
- To jest robota tylko dla ciebie, Angelina jest, no cóż... - zaczerwienił się i wsadził
nos w papiery.
- Heej! Słyszycie? - ryknąłem śmiechem. - Inskipp, morderca i postrach diabła,
najzimniejszy drań, jakiego znam, szara eminencja galaktyki, nie potrafi wymówić słowa
ciąża. A niemowlę! Poczekaj, a seks. To ładne słówko, no, dalej, powiedz no nam tu seks, i to
trzy razy z rzędu, to ci dobrze zrobi...
- Zamknij się, DiGriz. W końcu się z nią ożeniłeś, to świadczy, że została ci jeszcze
szczypta przyzwoitości w tej szarej brei, którą uważasz za swój mózg. Ona zostaje. To robota
dla jednej osoby i to akurat ty jesteś tą osobą. A ona najprawdopodobniej i tak zostanie
wdową.
- W czerni jest jej do twarzy. Tak łatwo się nie wyłgasz.
- Popatrz lepiej na to, potem pogadamy - odparł, wkładając w otwór biurka kasetę z
filmem.
Światło zgasło, zaczęła się projekcja. Kamera była prowadzona ręcznie, kolor zanikał
- jednym słowem, amatorszczyzna - ale był to najlepszy amatorski film, jaki w życiu
widziałem. Materiał okazał się rewelacyjny. I nie było wątpliwości, że rzecz jest autentyczna.
Ktoś bawił się w wojnę. Był słoneczny dzień z białymi obłoczkami chmur na
błękitnym niebie i czarnymi kłaczkami wybuchów. Ogień nie był na tyle intensywny, by
powstrzymać schodzące z orbity parkingowej transportowce. Port był średniej wielkości, w
oddali widać było zabudowania i kilka maszyn towarowych. Myśliwiec spłynął z góry i
ekranem targnęły eksplozje, w których zniknęło stanowisko obrony. W końcu dotarło do mnie
nieprawdopodobieństwo tego, co widziałem.
- To są statki kosmiczne! - ryknąłem oskarżycielsko w stronę biurka. - Gdzie jest ten
rząd składający się ze skretyniałych starców, którzy są na tyle głupi, żeby marzyć o wygraniu
międzyplanetarnej wojny? I co się z nimi stało po jej przegraniu? No i co, u diabła, ma to
wspólnego ze mną?
Zabłysły światła. Inskipp pukał palcem w blat i przyglądał mi się z mieszaniną
uznania i obrzydzenia.
- Dla twojej informacji: ta inwazja zakończyła się pełnym sukcesem. Tak zresztą jak i
poprzednie. Film zrobił pewien przemytnik, nasz informator, który miał dość szczęścia i
rozumu, żeby nawiać na samym początku operacji.
Zatkało mnie. Niewiele można powiedzieć o wojnach międzyplanetarnych, bo po
prostu ich nie ma. Coś w rodzaju podboju zakończonego powodzeniem zdarzało się jedynie w
przypadku planet bliźniaczych, czyli bytujących w jednym układzie gwiezdnym, z których
jedna, powiedzmy, była wysoko rozwinięta, a druga zacofana. Lecz warunkiem był brak
obrony. Prawdziwej obrony. Każdy żołnierz, każda sztuka broni i każda racja żywnościowa
muszą zostać wyniesione ze studni grawitacji planety i przeniesione potem przez kosmos,
koszty zaś potrzebnej na to wszystko energii rosną zastraszająco. A gdy siły desantowe muszą
jeszcze lądować tylko po to, by stanąć twarzą w twarz ze zdeterminowaną obroną, to cała
inwazja pochłania tyle forsy, nie mówiąc już o stratach w ludziach, że staje się czystym
nonsensem. Jeśli zaś brać pod uwagę wojnę pomiędzy dwoma planetami należącymi do
odległych systemów, cała sprawa nabiera wyłącznie cech nieprawdopodobieństwa.
No dobrze, tyle zostało udowodnione. Wojna międzyplanetarna jest niemożliwa. Lecz
z drugiej strony, nic nie jest niemożliwe, jeśli ktoś weźmie się za to wystarczająco poważnie,
a przemoc i wojna, mimo wieków pokoju, są nadal czymś kuszącym dla wielu przedstawicieli
ludzkości.
- Usiłujesz mi wiec wmówić, że ktoś dokonał udanej inwazji międzyplanetarnej?
- I to niejednej. Wiem przynajmniej o czterech - uśmiechnął się złośliwie.
- A ty i Unia wolelibyście, żeby nie zdarzyło się to po raz piąty?
- Dokładnie tak, mój stary.
- I ja jestem tym jeleniem, który ma się tym zająć?
Wyciągnął rękę, wyjął mi cygaro ze zdrętwiałych palców i umieścił je w popielniczce,
po czym uroczyście uścisnął mi dłoń.
- Wiedziałem, że dobrze wybrałem. To robota tylko dla ciebie. Idź i zwyciężaj!
Wyrwałem dłoń z jego zdradzieckiego uścisku, wytarłem ją z obrzydzeniem o spodnie
i złapałem cygaro.
- Jestem pewien, że załatwisz mi najlepszy możliwy urzędowy pogrzeb, na jaki stać
Korpus. Czy będziesz łaskaw powiedzieć mi coś jeszcze, czy od razu zawiążesz mi oczy i
wsadzisz do rakiety?
- Spokojnie, mój chłopcze. Niewiele się o tym mówi, ale spowodowałoby to zbyt duże
zamieszanie w polityce.
A sami zainteresowani nie mówią nic. Wielu ludzi straciło życie, żeby dowiedzieć się
tego, o czym ty będziesz wiedział za chwilę. Inwazję przeprowadziła planeta Cliaand - trzecia
planeta w systemie Epsilon Indi. System składa się z około czterdziestu planet, ale tylko na
trzech panują warunki umożliwiające życie. Cliaand przejęła już parę lat temu kontrolę nad
dwiema pozostałymi, ale nie uznaliśmy tego za wystarczający powód do wszczynania alarmu.
W ciągu ostatniego roku natomiast dokonali czterech udanych inwazji na planety w innych
układach i wydaje się, że myślą o czymś jeszcze większym. Nie wiemy, jak to robią, lecz
wiemy, że robią to dobrze. Na podbitych planetach mamy rozlokowanych agentów, ale jak
dotąd, nie dowiedzieliśmy się niestety niczego, co można by uznać za istotne. Podjęto więc
decyzję - gdybym podał ci nazwiska ludzi, którzy ją podjęli, to stanąłbyś na baczność - aby
wysłać naszego człowieka na Cliaand, by przeciął wreszcie ten gordyjski węzeł i doszedł
prawdy.
- Zamiast ubierać to wszystko w piękne słówka, powiem ci krótko, że to
samobójstwo...
- Polecisz tam. Nie ma w tej chwili żadnego sposobu, który pozwoliłby ci się z tego
wyłgać.
Do reszty już zrezygnowany, wziąłem pod pachę kopię obfitującego w szczegóły
raportu, kryształ z zapisem ichniego dialektu i wytrych do pościgowca. W bardzo ponurym
nastroju wróciłem do kwatery, w której moja Angelina, znudziwszy się tajnymi aktami,
rzucała sobie nożem do celu. Cel wyrysowany na ścianie przypominał kształtem i wielkością
zarys ludzkiej głowy. Muszę obiektywnie przyznać, że Angelina była świetna - rzucając z
odwróconej pozycji potrafiła trafić w czarną plamkę wielkości oka.
- Weź zdjęcie Inskippa na cel. Sprawi ci to większą przyjemność i przyniesie więcej
pożytku.
- Czyżby ten zły i okrutny starzec wysyłał mojego ukochanego gdzieś daleko?
- Ten stary cap próbuje mnie wykończyć. Ta robota, którą mi dał, jest tak śmiertelnie
tajna, że nie mogę pisnąć ani słówka, szczególnie tobie. Masz tu więc te zasrane papiery i
sama je sobie przeczytaj.
Wsunąłem kryształ do mnemaków i nałożyłem kask - materiał miał się utrwalić
bezpośrednio w mojej korze mózgowej. Oszczędzało to czasu i nudnego wkuwania,
fundowało za to pierwszorzędny ból głowy i płynną znajomość języka. Nastąpiła konieczna
dla dokonania procesu przerwa w życiorysie, po czym poczułem, że ktoś zdejmuje mi kask,
podaje jakąś tabletkę i równocześnie miękkie usta dotykają moich warg. Poczułem się o wiele
lepiej.
- Próbują cię zabić, ale ty będziesz śmiał się tylko z tego i zwyciężysz, a któregoś
pięknego dnia zajmiesz na pewno należne ci stanowisko Inskippa.
- Martwisz się o mnie, moja kochana? - powiedziałem z nadzieją, unosząc powiekę.
- Cały czas, ale taka już dola żony. A poza tym - nie mogę stanąć na twojej drodze do
kariery.
- Nie wiedziałem dotąd, że w ogóle jestem na takiej drodze. Dobrze, że mi o tym
powiedziałaś.
- Nie upadaj na duchu. Będę ci pomagała myśląc o tobie. Jak zamierzasz się tam
dostać?
- Wezmę mój szybki i niezawodny pościgowiec; prostą drogą pomknę jak strzała i
znajdę się poza zasięgiem radarów; ze świstem przetnę atmosferę...
- I rozlecisz się na atomy. Masz, przeczytaj sobie relację jedynego, który ocalał z
takiej próby. Przeczytałem. Była bardzo przygnębiająca.
- Będziesz na siebie uważał? Nie sądzę, żeby wskazane było obecnie dla mnie
zamartwianie się.
- Jeśli już masz ochotę się martwić, to martw się raczej o los tej biednej planety, której
wypowiedziałem wojnę.
Rozumiałem już w czym rzecz - był to jeden z tych przypadków chorobliwej manii,
która zmusza nawet kanarki do noszenia mundurków, nie wspominając już o prze-
prowadzaniu poboru wśród kotów. Próba działania wprost jest dokładnie tym, czego oczekują
i na co są przygotowani. Nic nie mają natomiast na wypadek pojawienia się jednej osoby
zdolnej przeprowadzić akcję opartą na zaskoczeniu i maksymalnie bezczelnym zachowaniu.
Czyli, inaczej mówiąc, nie są przygotowani na nasz normalny sposób działania.
Pocałowałem Angelinę i wyszedłem z dumnie podniesioną głową. Chciałbym być
jednak w owej chwili chociaż w jednej setnej tak pewny siebie, jak to sugerowałem.
4
Moje plany były precyzyjne do najdrobniejszych szczególików; cała operacja -
gigantyczna. Nieraz ze strony Inskippa padał przeraźliwy okrzyk bólu związany z kosztami,
ja jednak ignorowałem równo te wrzaski. To ja w końcu nadstawiałem karku, zabezpieczyłem
się zatem na wszystkie strony i sposoby. Ale nawet najbardziej skomplikowane
przygotowania kiedyś się kończą, a wtedy prowadzi się jelenia na odstrzał.
I oto ja, nagi przed światem, sterczałem w barze promu „Kannettava" ze szklanką w
garści i cygarem przed nosem. Słuchałem wieści, że na planecie Cliaand wylądujemy za
godzinę. Nagi byłem, rzecz jasna, tylko w przenośni, ale po raz pierwszy doświadczałem
takiego uczucia. Niezwykłego wysiłku woli i ogromnej dyscypliny wymagało pozostawienie
wszystkich gadżetów w domu. Żadnej bombki, kapsuły z gazem czy piłki. Nic. Nawet
wytrycha, który zwykle nosiłem na palcu u nogi. Czy też... zakląłem i rozejrzałem się. Nikt
nie zwracał na mnie uwagi. Wyciągnąłem portfel i dotknąłem górnego szwu. Moja własna
podświadomość walczyła ze mną. Tylko świadoma część umysłu była entuzjastycznie
nastawiona do lądowania bez pomocnych drobiazgów. Ścisnąłem portfel w odpowiedni
sposób i malutki, acz niesamowicie skuteczny wytrych wypadł na moją dłoń. Dzieło sztuki.
Wpatrywałem się weń z zachwytem, lecz w końcu powiedziałem mu: żegnaj. Wracając do
kabiny, wrzuciłem go do pojemnika na śmieci.
Każdy raport czy rozmowa przynosiły nieodmiennie tę sama wieść - że Cliaand ma
najbardziej paranoidalnych celników w całym zasranym kosmosie. Przewieźć kontrabandę
przez komorę celną było czymś niemożliwym, toteż nie miałem zamiaru próbować. Byłem
tym, kim być powinienem; agentem Fazzolettd Mouchoir Ltd., handlarzem, który zajmował
się bronią. Firma istniała, a ja faktycznie byłem jej przedstawicielem. Żadne śledztwo nie
było w stanie wykazać niczego innego. Niech sobie próbują.
Spróbowali.
Lądowanie niewiele różniło się od wejścia do więzienia. Razem z garstką podobnych
nieszczęśników znaleźliśmy się w złowieszczo wyglądającym pokoju o szarych ścianach.
Staliśmy tam pod bacznym okiem uzbrojonych po zęby strażników, a nasze bagaże leżały
pośrodku w charakterze zwalonego bezładnie stosu. Dopóki schodnia nie odjechała, panował
spokój, potem zaczęto nas wywoływać pojedynczo.
Nie byłem pierwszy, toteż skorzystałem z okazji, aby przyjrzeć się lokalnym typom.
Okazywali nam całkowitą obojętność, krocząc tam i z powrotem w butach z cholewami,
ściskając w garściach rozpylacze i zadzierając nosy. Umundurowani byli w kardynalską
purpurę - niezbyt to wojskowy kolorek, przeraźliwy za to i nic nie mówiący o naturze tego,
kto go nosi. Wszyscy byli wysocy i charakteryzowali się tępym podbródkiem i świńskimi
oczkami. Hełmy wyglądały na zrobione ze stali włókiennej, ze złowróżbnymi wizjerami i
odsuwanymi przyłbicami. Rozpylacze - najbardziej śmiercionośna zabawka tego typu, jaką
widziałem - były strzelbami Gaussa. Kiedy naciskało się spust, w lufie wytwarzało się silne
pole magnetyczne generowane dzięki baterii, mogące nadać pociskowi prędkość początkową
nie gorszą niż w szanującym się peemie. Wyższość tej broni nad innymi samopałami polegała
na tym, że była to broń bezgłośna i mogła wystrzeliwać wszystko - od zatrutych igieł po
rakietowe pociski z głowicami atomowymi. Korpus, jak dotąd, tylko o nich słyszał. Nie
widzieliśmy ani jednego egzemplarza tego typu broni. Postanowiłem, że przy pierwszej
nadarzającej się okazji zadbam o to, by nastąpił jakiś przewrót w tej materii.
- Pas Ratunkowy1
! - wrzasnął ktoś.
Podskoczyłem przypomniawszy sobie, że to moje oficjalne nazwisko. Podniosłem
dłoń i jeden ze strażników pognał ku mnie z głośnym stukotem obcasów. Na pewno miał do
nich przybite metalowe skuwki - dla efektu. Poczułem nieprzepartą chęć posiadania takich
butów. Zaczynało mi się tu podobać.
- Weźcie bagaż i chodźcie ze mną! - odwrócił się gwałtownie, a ja pisnąłem z
rozpaczą.
- Ależ, proszę pana, nie udźwignę sam wszystkiego! Tym razem obdarzył mnie
miażdżącym spojrzeniem i sugestywnie zabębnił palcami po spluwie.
- Wózek! - warknął w końcu i wskazał na odległą część pomieszczenia.
Była to mała autoplatforma. Podreptałem po nią grzecznie, załadowałem swoje
bambetle i odszukałem wzrokiem strażnika. Stał przy otwartych drzwiach, a jego palec
znajdował się znacznie bliżej spustu niż przed chwilą. Silnik wózka zaskowyczał na
najwyższych obrotach, a ja pogalopowałem za nim ku drzwiom.
W drugim pokoju odbyła się rewizja.
Tak to się łatwo i przyjemnie mówi. W życiu nie zdarzyło mi się coś podobnego i
byłem ogromnie szczęśliwy, że to ja sam zaopiekowałem się odpowiednio wcześniej
wytrychem w portfelu.
Zainteresowało się mną dziesięciu chłopa, z czego sześciu bagażami, reszta mną
osobiście. Pierwszą ich czynnością było rozebranie mnie do naga i rzucenie na fluoroskop.
Powiększający. Kilka chwil radzili nad moimi plombami. Wspólnie uznali, że jedna z nich
1
w oryginale Harrison pseudonim „Pas Ratunkowy” zapisał po polsku
jest za duża i wydobyli ją na światło dzienne. Podczas gdy ponownie wypełniano mi ząb,
oryginalna plomba zaatakowana została przez spektroskop. Nie wydawali się specjalnie
rozczarowani, gdy jej materia okazała się jedynie powszechnie stosowanym stopem
dentystycznym.
Poszukiwania trwały dalej.
Gdy tak oglądali mnie ze wszystkich stron, inny gość zajmował się stosem papierków,
zadając mi przy tym różne kretyńskie pytania. Bez wątpienia były to moje psigramy
dostarczone z firmy, gdy zwrócono się o wizę. Odpowiadałem zgodnie z prawdą, i chyba z
oczekiwaniami, bo dość szybko dano mi spokój i schowano papierzyska.
Moje bagaże tymczasem traktowane były jeszcze gorzej. Każdą torbę otwierano, a
zawartość rozkładano metodycznie na białych stołach. Same torby rozpruto troskliwie,
rozwalając ściegi, usuwając złącza i patrosząc rączki. To, co zostało, zapakowano do
plastikowych toreb, pooklejano fiszkami i odesłano do badań bardziej gruntownej natury.
Ubrania przeglądnięto już bardziej pobieżnie i odłożono. Wkrótce dowiedziałem się, że ujrzę
je ponownie w dniu odlotu z planety.
- Otrzymacie dobrą cliaandzką odzież - odezwał się jeden.
- Czy to symbol religijny? - spytał inny, trzymając w opuszkach palców fotografię
Angeliny.
- To zdjęcie mojej żony.
- Zezwala się tylko na wwóz symboli religijnych.
- Dla mnie jest jak anioł.
Głowili się nad tym przez dobrą chwilę, po czym niechętnie zaakceptowali portret. Co
nie znaczyło jednak, żebym mógł dysponować czymś tak groźnym jak oryginał. Po chwili
pojawiła się fotokopia.
- Wszystkie wasze rzeczy osobiste i dokumenty zostaną zwrócone przy wyjeździe. Tu
będziecie chodzić w lokalnych strojach i przestrzegać lokalnych obyczajów. Oto wasze
rzeczy. - Wskazał trzy ohydne torby. - A to wasz dowód. - Złapałem go z radością, że znowu
jestem sobą.
- Co jest w tej kasecie? - spytał jeden z nich z czystą nadzieją w głosie. Reszta
przerwała swoje zajęcia i podeszła do stołu. Ich miny sugerowały, że niezależnie od treści
każde moje oświadczenie będzie teraz przyznaniem się do winy, po czym nastąpi wykonanie
wyroku śmierci. Skuliłem się z przerażenia; miałem nadzieję, że wypadło to dość
autentycznie.
- Panowie, nie zrobiłem nic takiego...
- Co to jest?
- Broń...
Dały się słyszeć zduszone krzyki, a jeden zaczął rozglądać się za pukawką, by na
miejscu dokonać egzekucji. Znów zacząłem się jąkać.
- Ależ panowie... ja właśnie dlatego tu jestem... moja firma, Fazzoletto Mouchoir, to
stary i szanowany producent... elektroniki militarnej... to są próbki... niektóre bardzo
delikatne... można to otworzyć tylko w obecności rusznikarza...
- Ja jestem technikiem zbrojmistrzem - odezwał się jeden, na którego już wcześniej
zwróciłem uwagę, jako że był zupełnie łysy, a przez środek jego czaszki biegła twarzowa
szrama.
- Bardzo mi miło. Jestem Pas Ratunkowy. - Nie wyglądało, by wywarło to na nim
jakiekolwiek wrażenie.
Nie przedstawił się. - Jeśli dostanę swoje klucze, to zaprezentuję panom zawartość
kasety.
Sprowadzono kamerę i pozwolono mi dokonać otwarcia. Łysy wlepił wzrok w
zawartość umieszczoną w wyściełanych przegródkach i futerałach. Zabrałem się do
objaśniania.
- Moja firma jest pierwszym i jedynym producentem przewodów pamięciowych do
zapalników zbliżeniowych. - Ująłem szczypce, by wyjąć zapalnik wielkości łebka od szpilki.
- Ten zapalnik przeznaczony jest do pocisków pistoletowych. Strzał pobudza zapalnik, który
eksploduje, gdy kula zbliży się do celu określonej wielkości. Ten jest jeszcze bardziej
inteligentny, przeznaczony dla dużych kalibrów. - Wszyscy pochylili się z uwagą, gdy
wyjąłem MEW-IV. - W całości porządna, państwowa produkcja; może wytrzymać ciśnienie
rzędu tysięcy atmosfer. Można nastawić na detonację w momencie zbliżania się do celu
opisanego lub też przed wystrzałem wprowadzić specjalne dane. Ma obwody
dyskryminacyjne, uniemożliwiające eksplozję, gdy w pobliżu znajduje się własny pojazd.
Odłożyłem zapalnik na miejsce i zamknąłem kasetę. Wśród widzów przebiegł szmer
zadowolenia. To było coś, co mogło im się naprawdę podobać. Rusznikarz wziął kasetę.
- Zostanie wam zwrócona, gdy przyjdzie pora na demonstrację.
Badanie zbliżało się do końca. Zapalniki były gwoździem programu i nic nie mogło
się z nimi równać. Trochę radości sprawiło im jeszcze wyciskanie tubek i opróżnianie
słoików z mojego zestawu toaletowego, ale nie mieli już do tego serca. W końcu spakowali
wszystko i cisnęli mi nowy przyodziewek.
- Cztery i pół minuty na ubranie się - rzucił ostatni wychodzący. - Zabrać torby.
Trudno by było nazwać to ostatnim krzykiem mody - bielizna we wściekle
praktycznym zgniłozielonym kolorku i o gładkości maszynowych ścinków zmieszanych z
papierem ściernym. Zewnętrzne odzienie było czymś w rodzaju kombinezonu
spadochroniarskiego w szerokie, czarno-żółte pasy. No cóż, jeśli może w tym paradować
elegancki tubylec, to mogę i ja. Złapałem torby, których rączki boleśnie wcięły mi się w
palce, i wyszedłem przez jedyne otwarte drzwi. Znalazłem się w podobnie szarym, tyle że
większym pomieszczeniu.
- Samochód! - powiedział sterczący na zewnątrz strażnik.
Gdy podszedłem do przezroczystej bańki nadwozia, otworzyły się boczne drzwi.
- Bardzo się cieszę, ale ja nie wiem, gdzie...
- Samochód wie. Wsiadajcie.
Nie była to najdowcipniejsza pogawędka, jaką w życiu uciąłem. Wrzuciłem torby i
wsiadłem. Zapaliły się światełka na desce i ruszyliśmy - przez trzy portale z metalowymi
drzwiami, z których każde spotkałoby się z uznaniem dyrekcji średnio szanującego się banku.
Za trzecimi oślepiło mnie słońce. Zająłem się podziwianiem krajobrazu.
Jeśli to miasto było typowe dla całej planety, to Cliaand był światem nowoczesnym,
zmechanizowanym i zabieganym. Pojazdy, widać to było po sposobie jeżdżenia, prowadzone
były przez roboty. Chodniki flankowały ulice i krzyżowały się bezkolizyjnie. Sklepy, znaki
drogowe, tłumy ludzi i mundury. Mundury! To słowo nie oddaje sławy i chwały, która
upstrzona medalami wędrowała wielobarwną chmurą po ulicach. Każdy miał tu jakiś mundur.
Jestem pewien, że kolory oznaczały różne zawody. Nie spotkałem jednak nikogo w podobnie
twarzowym worku jak mój. Jeszcze jedna przeszkoda na mojej drodze. Wzruszyłem
ramionami, bo czyż zwraca się uwagę na szklankę wody wylaną na łeb, gdy się tonie? W tej
misji nie miało być nic łatwego.
Wóz wydostał się z kawalkady innych, zanurkował w tunel i zatrzymał się przed
ozdobnym wejściem. Wielki napis „Zlato-Zlato" (po ichniemu tyle co luksus) sugerował, że
jest to hotel.
Od drzwi podbiegł elegant ozdobiony orderami - bez wątpienia portier. Na widok
mego stroju skrzywił się z niesmakiem i odszedł z godnością, a jego miejsce zajął klient w
ciemnoszarym mundurze ze srebrnymi insygniami na ramionach. Były to bodajże nóż i
siekiera, guziki zaś przypominały czaszki. Swojskie to było i miłe.
- Nazywam się Pakov - wymamrotała przygnębiająca postać. - Pańska ochrona
osobista.
- Poznanie pana sprawia mi prawdziwą przyjemność.
Wylazłem z wozu taszcząc (osobiście!) swoje torby i udałem się za nim do hollu. Mój
dowód został przyjęty z najwyższą możliwą odrazą. Hotelowy boy z obrzydzeniem, i to
wyraźnym, szturchnął mnie w bok i zaprowadził do pokoju. Mój status przybysza spoza
planety zapewniał mi teoretycznie awans do miejscowego establishmentu, ale nie powiem,
żeby mi się to podobało.
Pokój był wygodny, łóżko mięciutkie, a „pluskwy" entuzjastycznie obecne.
Mikrofony i kamery były wmontowane praktycznie we wszystko i wszędzie. Co druga
klamka była mikrofonem, a żarówki zezowały na mnie paciorkami obiektywów, ledwie tylko
się poruszyłem. Kiedy wlazłem do łazienki, zza posrebrzonego lustra wytrzeszczył się na
mnie czujnik optyczny. Inny był na końcu szczoteczki do zębów - bez wątpienia w celu
kapowania dentyście o stanie mojego uzębienia. Wszystko bardzo skuteczne i dobrze
przemyślane.
Owszem, myśleli. Wprawiło mnie to w szampański humor. Nie ryknąłem śmiechem
tylko dlatego, że mój goryl mógłby przypłacić to zapaścią nerwową. Tupał za mną wszędzie i
pomyślałem, że pewnie położy się w nogach łóżka, gdy udam się na spoczynek.
Trochę to nieskromne z mojej strony, ale na „pluskwach" Jim DiGriz zna się
przynajmniej trochę. To, co mi tutaj prezentowano, było typową przesadą. Żaden komputer
nie byłby w stanie przetrawić takiego natłoku danych. A to oznaczało, że kontrolują mnie
ludzie, którzy popełniają błędy i których nie ma przecież nigdy za wielu, jako że oni też
muszą mieć nad sobą kontrolerów. Oznaczało to, że wszystkie miejsca, w których miałem się
znaleźć, będą równie „zapluskwione", lecz przecież nie może być na podsłuchu i podglądzie
całe miasto - ludzi by im na to nie starczyło.
Musiałem po prostu grać głupka i upichcić cichaczem plan ucieczki i zniknięcia.
Zniknąć zaś musiałem za pierwszym razem, jako że drugiej okazji już bym nie miał - po
nieudanej próbie uczyniono by ze mnie zdechłego Stalowego Szczura.
Pakov snuł się za mną jak smród za nieświeżą padliną, ale mnie to odpowiadało. Jego
obecność znaczyła, że podglądacze mają urlop, a przynajmniej wypoczywają. Ja też starałem
się wyglądać na kogoś zażywającego odpoczynku.
Trzy dni straciłem na poszukiwanie dziury, w którą mógłbym się wśliznąć. Na trzeci
dzień znalazłem coś akurat dla szczura. Dostosowałem do tego swe plany i czwarty dzień (jak
wszystkie poprzednie) zacząłem od śniadania.
- Ojoj, ależ jestem głodny! - oznajmiłem Pakovowi, łykając drugą dokładkę.
Nie miałem pojęcia, kiedy będę jadł ponownie, toteż wolałem się zabezpieczyć i
napchać na zapas. Dalej wszystko przebiegało jak co dzień.
Ledwie wsiedliśmy, wóz ruszył do Ministerstwa Wojny, gdzie od trzech dni
demonstrowałem możliwości moich zapalników. Zniszczono przy tym już różne obiekty, dziś
miały zostać zniszczone następne. Była to niezła zabawa dla wszystkich, którzy brali w tym
udział.
Skręciliśmy w boczną uliczkę, na której, jak zwykle, panował minimalny ruch,
brakowało nawet pieszych. Doskonale, teraz albo...
- Aaa... psik! -wrzasnąłem i sięgnąłem po chusteczkę.
Pakov się sprężył. Zawsze był sprężony. Przeszedł dobrą szkołę.
Jego oczy tylko na sekundę odwróciły się ode mnie, i to było akurat to, czego
potrzebowałem. W chusteczce miałem rulonik miejscowych monet - jedyną broń, jaką
dysponowałem. W ciągu ułamka sekundy opuściłem rękę i rulonik wylądował na szczycie
czaszki Pakova. Osunął się bez jęku.
W tym samym momencie przechyliłem się do przodu i wdusiłem taster alarmowego
stopu. Silnik zgasł, hamulce zaskoczyły i stanęliśmy z piskiem opon. Drzwi otworzyły się
niemal dokładnie na wprost wcześniej wybranego przeze mnie miejsca. Sam środek tarczy.
Wyskoczyłem i ruszyłem z kopyta. Z kopyta dlatego, że kiedy dałem w łeb Pakovowi i
zatrzymałem wóz, na tablicy podglądu musiało zapalić się światełko, a „pluskiew" było tu od
nagłej krwi.
W momencie gdy ja wyskakiwałem z wozu, siły interwencyjne startowały z garażu.
Miałem co najwyżej minutę. Kłusem wpadłem na podwórko, na którym kilka robotów
ładowało śmieci. Zignorowały mnie kompletnie, jako że były to roboty typu M -
zaprogramowane na określone tylko działanie.
Poganiacz jednak mnie nie zignorował. Był człowiekiem i miał elektroniczny bat do
rozdawania bodźców swoim podopiecznym. Usłyszałem trzask i poczułem, jak prąd atakuje
całe moje ciało. Nie powiem, żebym był tym uradowany.
5
Żeby powiedzieć łagodnie: kopnęło mnie. Napięcie było niskie, miało pobudzać
roboty, a nie przepalać ich obwody. Złapałem bicz i mocno pociągnąłem.
Wszystko było zresztą zgodne z planem. Widywałem ich codziennie, a na planecie
Cliaand wszyscy uwielbiali rutynę. Można było przewidzieć, jak zachowa się ten tłusty
poganiacz robotów: spróbuje mnie zatrzymać - i zrobił właśnie to, co miał zrobić. Gdy
pociągnąłem, poleciał na pysk, tak że znalazł się w zasięgu moich butów.
Potrząsnął jednak głową i zaczął zbliżać się do mnie z rękami gotowymi do połamania
mi żeber. Tego nie było w planie. Miał paść i już się nie pozbierać. Tyle że on nie znał planu,
a ja nie wiedziałem, że ma nie tylko wygląd, ale i odporność bloku betonu.
Zrobiłem unik i skopałem mu niemal głowę z ramion. Musiałem tak kopać trzy razy i
bałem się, że chodnik, o który ta głowa się obijała, nie wytrzyma tego. W końcu gość
znieruchomiał.
W oddali zajęczała syrena. Uniform tłuściocha był sraczkowatej barwy i miał jeden
zamek błyskawiczny, który natychmiast rozpiąłem, rozdziewając gościa. Szybkości dodawał
mi odgłos hamujących w przecznicy wozów. Złapałem bat i zdzieliłem nim najbliższego
robota, kończąc równocześnie wciąganie tego sraczkowatego uniformu na mój własny grzbiet
i słysząc odgłos kroków zbliżających się przejściem. Robot, który dostał po łożysku,
zareagował natychmiast.
- Wsadź tego człowieka do kosza! - rozkazałem. Nogi znikły w dziurze dokładnie w
chwili, gdy pierwsi karmazynowi pojawili się przede mną.
- Obcy! - ryknąłem i potrząsnąłem batem w kierunku przeciwległego wyjścia z
podwórka. - Nie zdołałem go zatrzymać. Pobiegł tam.
Oni też pobiegli. No i bardzo dobrze, bo para dopiero co ściągniętych z tłuściocha
butów leżała przy pojemniku. Wrzuciłem je do kubła i przyłożyłem batem moim pod-
opiecznym.
- Maszerujemy! Do następnego miejsca! - miałem nadzieję, że te roboty wiedzą, gdzie
to jest.
Wiedziały. Mała procesja - ze mną z tyłu - przemaszerowała przez pełną policji i
wojska ulicę. Przeszliśmy przez ten tajfun z kamiennym spokojem (to znaczy roboty ze
spokojem, ja z przerażeniem w oczach i uśmiechem na twarzy). Gdy doszliśmy na miejsce, a
było to w dość spokojnym rejonie, byłem mokry od potu.
Oparłem się o ścianę i zacząłem myśleć. Jeśli nie znajdą żadnych śladów, to któryś
przypomni sobie w końcu o świadku ucieczki i będzie chciał z nim pogawędzić. Muszę zatem
znaleźć się jak najszybciej zupełnie gdzie indziej. Tylko gdzie? Do dyspozycji miałem dwa
kombinezony, które lada chwila znajdą się na cenzurowanym, stado mechanicznych matołów
i bicz, którego przydatność jako broni była żadna.
Tuż za mną dał się słyszeć zgrzyt i zardzewiałe drzwi uchyliły się odsłaniając grubasa
w białej czapce.
- Mam jeszcze pojemnik dla ciebie, Slobodan - oznajmił i nagle stał się podejrzliwy. -
Ale ty nie jesteś Slobodan.
- Nie - zgodziłem się potulnie. - Jest w szpitalu, usuwają mu przepuklinę.
Czyżby uśmiechnął się do mnie? Rozejrzałem się wokoło i nie widząc nikogo
zainteresowanego, przejechałem batem po skrzyni najbliższego śmieci ar za.
- Idź za tym człowiekiem!
Polazł posłusznie, a ja podążyłem za nimi. Oczywiście do kuchni - do pustej kuchni.
- O której otwieracie? Przy tej robocie rośnie apetyt.
- Nie wcześniej niż wieczorem. Hej! Powiedz no tej małpie, żeby przestała za mną
łazić i zabrała śmieci!
- Robot - poleciłem - przestań łazić za tym człowiekiem! Wyciągnij tylko rączki i złap
go za ramiona, żeby nie mógł uciec.
To był posłuszny robot i wykonał, co mu kazano. Kucharz otworzył usta, zapewne
chcąc wydusić z siebie słowa skargi na takie traktowanie, więc wepchnąłem mu w gębę jego
własną czapkę. Żuł ją ze złością i próbował wydać z siebie jakieś artykułowane dźwięki.
Efekt był mierny, ale próbował nieustannie, gdy przywiązywałem go do krzesła. Nikt się nie
pojawił i zaczęło mi się to podobać.
- Wyjdź! - rozkazałem robotowi i wyszedłem za nim. Moja gromadka pracowała z
zapałem godnym lepszej sprawy, toteż przyłożyłem im gdzie popadło.
- Wracajcie! Do miejsca, z którego przyszliście dziś rano. Jazda!
Roboty, jak porządne wojsko, zrobiły w tył zwrot i pomaszerowały. Na szczęście w
przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyszliśmy. Wróciłem do kuchni. Ładnie - nikt nie
domyśli się teraz, gdzie opuściłem śmieciarzy.
Kucharzowi udało się tymczasem przewrócić krzesło i w paralitycznych podrygach
przybliżał się teraz do drzwi.
- Nieładnie, chyba będę musiał cię uspokoić. - Wziąłem z wieszaka największy topór.
Przestał się wiercić i wybałuszył na mnie oczy. W oddali rozległo się nagle pukanie do
drzwi. Westchnąłem i wyciągnąłem mu z gęby czapkę.
Harry Harrison Zemsta Stalowego Szczura (Przekład: Jarosław Kotarski)
1 Sterczałem w kolejce równie wytrwale, jak cała gromada podatników, i ściskałem w ręce zabazgrany formularz i gotówkę - starożytny, prawie nigdzie już nie stosowany środek płatności pod postacią rulonika zielonych papierków; lokalne dziwactwo, które drogo będzie kosztowało miejscowych klientów. Coś swędziło mnie niemiłosiernie pod sztuczną brodą. Drapałem się akurat, gdy facet przede mną odszedł od okienka i nadeszła moja kolej. Paluch utkwił mi w tym cholernym kleju. Największym moim zmartwieniem było w tej chwili - jak wyciągnąć palec, nie ściągając przy okazji zarostu. Zgromadzone w tym miejscu szerokie audytorium miało za chwilę zaznać wystarczająco wielu wrażeń i chciałem zaoszczędzić im jeszcze jednego, nadprogramowego. - Dalej, niechże pan mi to wreszcie poda! - dobiegło mnie zza okienka. Urzędniczka była stara, brzydka jak nieszczęście i na dodatek zrzędliwa. - Wprost przeciwnie - odezwałem się uprzejmie. Ten cholerny klej w końcu puścił, druki i banknoty sfrunęły na ladę i odsłoniły moją siedemdziesiątkę piątkę z rakietowo napędzanymi pociskami. - To raczej niech pani da mi w końcu to, co wycisnęliście z biedaków zamieszkujących to zadupie. Uśmiechnąłem się przy tym rozbrajająco. Babsztyl pisnął przeraźliwie i czym prędzej zaczął grzebać w kasie. By ułatwić jej podjęcie właściwej decyzji, wyszczerzyłem zęby, które uprzednio pokryłem całkiem porządną, karminową farbą. Gdy pchnięte ku mnie pieniądze znalazły się w zasięgu mojej ręki, zacząłem upychać je systematycznie do górnej kieszeni płaszcza. Moją słodką tajemnicą był fakt, że miała ona połączenie z innymi kieszeniami. - Co pan robi? - sapnął stojący za mną facet z wytrzeszczonymi obecnie solidnie oczami. - Podejmuję forsę - odparłem zgodnie z prawdą i cisnąłem mu plik banknotów. - Też pan chce? Złapał odruchowo banknoty i oczy jeszcze bardziej wyszły mu z orbit. Jednocześnie ryknął alarm i usłyszałem trzask blokowanych drzwi. Urzędniczka usiłowała ulotnić się w tym czasie, jednak kolejny błysk mego serdecznego uśmiechu skutecznie ją powstrzymał i forsa płynęła dalej. Ludzie biegali w popłochu, a strażnicy, z zapałem wymachując bronią, rozglądali się gorączkowo za kimś, kogo można by ustrzelić. Wdusiłem więc guzik trzymanego w kieszeni nadajnika i w całym banku rozbrzmiała seria mocnych eksplozji. Wywaliło wszystkie kosze na śmieci, w których uprzednio umieściłem profilaktycznie bomby gazowe. Przestałem na chwilę interesować się inkasowaniem gotówki, nałożyłem natomiast
hermetyczne gogle i nalepiłem porządny plaster na usta - to ostatnie po to, by zmusić się do oddychania przez nos, w którym tkwiły przeciwgazowe filtry. Następnie rozejrzałem się wokół. Widok był fascynujący. Gaz oślepiający jest bezbarwny i bezwonny, działa jednak prawie natychmiast. W ciągu piętnastu sekund od pierwszego wybuchu wszyscy wewnątrz budynku byli ślepi. Z wyjątkiem oczywiście Jamesa Bolivara DiGriz, czyli mnie. Jako jednostka niepospolicie utalentowana (stąd zresztą przezwisko Stalowy Szczur) załadowałem resztę gotówki i wziąłem azymut na najbliższe drzwi. Moja dobrodziejka z drugiej strony lady ulotniła się definitywnie. Nie było jej widać, za to było ją doskonale słychać - gdzieś z podłogi. Wrzeszczało zresztą wszystko, co się ruszało - poza mną, oczywiście. Zaiste, pełne grozy są chwile spędzone przez normalnego człowieka w kraju ślepców. W koło wszyscy poruszali się po omacku i co chwila się przewracali. Dotarłem szczęśliwie do drzwi, przy których - na zewnątrz - zebrał się już całkiem spory tłum gapiów. Pomachałem im ręką, co - doprawdy nie wiem dlaczego - przyprawiło ich o drgawki i zmusiło do gwałtownej ucieczki. Przestrzeliłem zamek, ustawiwszy broń tak, by kule przeleciały ludziom nad głowami, i kopnąłem drzwi. Zanim wygramoliłem się na zewnątrz, rzuciłem jeszcze krzykacza na chodnik i wpakowałem do uszu stopery. Krzykacz wystartował i od razu wszyscy się rozbiegli. Nie ma się innego wyboru, gdy coś takiego drze mordę. Wysyła toto dźwięki o natężeniu równym solidnemu trzęsieniu ziemi. Niektóre są słyszalne - na przykład odgłos, który odbiera się jako wzmocniony silnie pisk paznokcia skrobiącego po szkle, inne zaś, będąc poddźwiękami, stwarzają nastrój paniki i grozy. Nieszkodliwy w sumie drobiazg, ale jak pożyteczny. Tak czy inaczej - ulica była pusta, gdy dobiegałem do wozu, który właśnie zatrzymał się przy krawężniku. Mimo stoperów łeb mi pękał od tego jazgotu. Odetchnąłem dopiero wtedy, gdy doskonale dźwiękoszczelny i hermetyczny wóz ruszył z miejsca i skierował się w perspektywę ulicy. - Wszystko w porządku? - spytała siedząca przy kierownicy Angelina, biorąc zakręt z nonszalancją zatwardziałego samobójcy. - Poszło jak po maśle. - Twoje porównania pozostawiają wiele do życzenia pod względem poprawności i czystości języka. - Przepraszam, ale wczesnoporanna praca nigdy nie wpływała dobrze na moje samopoczucie i zdolności. A poza tym, ten płaszcz zawiera obecnie o wiele więcej forsy, niż zdążymy wydać.
- O to już nie musisz się martwić! - stwierdziła z czarującym uśmiechem. Miałem ochotę ją ucałować, potrzebowała jednak całego dostępnego refleksu, by nie zabić nas w tej przejażdżce, poprzestałem zatem na przyjacielskim poklepaniu jej po ramieniu. Wetknąłem gumę do żucia w usta - trzeba było pozbyć się tego przerażającego kolorytu uzębienia - i zająłem się zdejmowaniem charakteryzacji. Angelina skręciła tymczasem w przecznicę, zwolniła i skręciła ponownie. W zasięgu wzroku było pusto. Nacisnęła malutki czerwony guzik. Jakie to interesujące rzeczy zdarza się ludziom wymyślać. Tablice rejestracyjne obróciły się natychmiast. Lecz to było akurat dość banalne. Z dysz na przednim zderzaku trysnęły strumienie katalizatora. Wszędzie, gdzie stykał się z błękitem karoserii, zmieniał go natychmiast w twarzową czerwień. Z wyjątkiem górnej części wozu, która odzyskała dziewiczą przezroczystość. To, co sprawiało wrażenie galwanizowanej chromem powierzchni, rozpuściło się. Przy okazji zmieniła się też marka wozu. Gdy tylko proces ów dobiegł końca, Angelina ściągnęła ognistopomarańczową perukę i zawróciła w stronę banku. Przejąłem na chwilę kierownicę, gdy pakowała nasze przebrania do skrytki i nakładała oszałamiające okulary przeciwsłoneczne. - Dokąd teraz? - zapytała, gdy obok nas przemknęło stadko wyjących patrolowców. - Myślałem o plaży. Wiatr, słońce - to zdrowe i orzeźwiające... - Nawet bardzo, jeśli można ci przerwać. - Poklepała się po zaokrąglonym wybrzuszeniu przepony z uśmiechem, w którym było coś więcej niż tylko zadowolenie. - To już siódmy miesiąc. A poza tym... - popatrzyła na mnie naburmuszona - to mi przypomina, że obiecałeś zrobić ze mnie uczciwą kobietę, abyśmy mogli wreszcie nazwać ten okres miodowym miesiącem. - W pierwszej nadarzającej się chwili, moja ty śliczna. Nie chcę z ciebie zrobić uczciwej kobiety - to byłoby zresztą fizycznie niemożliwe. Jesteś tak samo podszyta złodziejstwem jak ja. Lecz z całą pewnością ożenię się z tobą i wsunę najkosztowniejszą... - Ukradzioną! - ...obrączkę na ten delikatny paluszek. Przysięgam! Obiecuję! Ale gdy tylko spróbujesz zalegalizować nasz związek, połknie nas komputer i skończy się babci sranie razem z naszymi wakacjami. - A ty dostaniesz dożywocie. Lepiej jednak będzie, jeśli złapią cię teraz, zanim będę zbyt gruba, by za tobą biegać. Teraz pojedziemy do tego ośrodka nad morzem i nacieszymy się ostatnim dniem wolności. A jutro, zaraz po śniadaniu bierzemy ślub. Obiecujesz? - Mam tylko jedno pytanie...
- Obiecaj! Za dobrze znam twoje numery! - Masz moje słowo. Tylko że... Zahamowała nagle z poślizgiem i okazało się, że spoglądam w lufę mojego własnego gnata. Z tej perspektywy była ona przerażająco wielka, a palec na spuście charakteryzował się niezdrową bielą. - Obiecaj, ty śliski, oszukańczy, kłamliwy i trzeciorzędny włamywaczu od siedmiu boleści, albo wypruję ci flaki! - Ty mnie naprawdę kochasz!? - Oczywiście, że cię kocham! Ale jeśli nie będę cię miała dla siebie, to sama cię ukatrupię. No, gadaj! - Pobieramy się rano. - Jak trudno jest niektórych przekonać! - westchnęła, wsuwając broń do kieszeni i lokując siebie w moich ramionach. Potem pocałowała mnie tak czule, ze byłem niemal gotów cieszyć się zapowiedzią jutrzejszego dnia.
2 - Dokąd to, Chytry Jimie? - Angelina wychylała się przez okno naszego pokoju. Zatrzymałem się z ręką na klamce furtki. - Idę popływać, kochanie! - odwrzasnąłem i nacisnąłem klamkę. Ryknęła siedemdziesiątka piątka i z całego urządzenia wejściowego cała została jedynie klamka. - Rozepnij się! - odezwała się z odcieniem życzliwości, dmuchając w lufę. Wzruszyłem z rezygnacją ramionami i rozpiąłem płaszcz kąpielowy. Poza tym, że nogi miałem gołe, byłem całkowicie ubrany (buty tkwiły w kieszeniach marynarki). Pokiwała piękną głową ze zrozumieniem. - Możesz wracać na górę. Wykąpiesz się w wannie. - Tylko mnie źle nie zrozum. Chciałem jeszcze po drodze wpaść do kilku sklepów i... - Na górę! Poszedłem. Nie było nawet sensu kląć. Lekarze Korpusu rozsupłali splątane niteczki jej podświadomości i wprowadzili w normalne, szczęśliwe ludzkie życie. Ale gdy przychodziły momenty krytyczne, stawała się dawną Angeliną - najokrutniejszym mordercą, jakiego znałem. Westchnąłem i wszedłem na schody. Jeszcze głębiej westchnąłem, gdy zobaczyłem, że płacze. - Nie kochasz mnie. - Klasyczny gambit funkcjonujący od czasu pierwszej baby w raju i nadal nie do rozwiązania. - Kochanie, naturalnie, że cię kocham. - Bo i faktycznie, kochałem ją. - To tylko... taki odruch. Kocham cię, ale małżeństwo... to jak pójście do więzienia, a ja, jak wiesz, nigdy dotąd tam nie trafiłem. - To wyzwolenie, a nie niewola - usłyszałem, gdy zabrała się do makijażu. - To jak kąpiel w zimnej wodzie. Trzeba szybko do niej wejść i wszystko potem jest OK. A teraz opuść nogawki i włóż buty. Zrobiłem, co chciała, i miałem właśnie powiedzieć, co sądzę o tym głupawym stwierdzeniu, gdy ujrzałem otwierające się drzwi, za którymi stał Mistrz Ceremonii i dwóch świadków. Angelina ujęła mnie za rękę (tym razem zrobiła to łagodnie) i pociągnęła do drugiego pokoju. Usłyszałem dźwięk organów i oczy zakryła mi mgła. Gdy odzyskałem zdolność wyraźnego widzenia, organy wybrząkiwały właśnie ostatnie tony, drzwi zamykały się za świadkami, a Angelina oglądała paluszek ozdobiony obrączką. Jęknąłem.
Na kredensie stało parę flaszek. Sam nie wiem, jak odnalazłem kolbiastą butelkę Syrian Panther Sweat 20. Pewien jestem tylko, że nie zawdzięczałem tego moim oczom. Samogon ten ma tak owocne działanie, że jego sprzedaż zakażana jest na przynajmniej połowie cywilizowanych planet. Najskuteczniej działa w dawce równej pełnemu kubkowi. Wypiłem dwa i pogrążyłem się w niewesołych rozważaniach. Musiało mi to zająć trochę czasu, gdyż Angelina, moja Angelina (z trudem powstrzymywany jęk), stała przede mną w marynarskich spodniach i swetrze, ze spakowanymi torbami. Szarpnięciem wytrąciła mi szklankę z dłoni. - Tak sobie na boczku świętujemy? - powiedziała jak najuprzejmiej. - Na to będzie czas wieczorem. Teraz zjeżdżajmy stąd. Jak tylko nasze nazwiska wpadną do komputera, to wszystko strzeli i zajaśnieje jak knajpa w dniu wypłaty. Sądzę, że gliny gotowe są zesrać się, byle tylko nas dostać. - Cisza - rozkazałem łapiąc pion. - Ten obrazek już znam. Bierz samochód i jazda. Zaofiarowałem pomoc przy wynoszeniu rzeczy, ale zanim zdążyłem wyrazić tę propozycję głośno, Angelina była już w połowie schodów. Zachęcony jej przykładem, namierzyłem przeszkody terenowe i ruszyłem za nią. Samochód stał z otwartymi drzwiami i pomrukiwał niecierpliwie, a siedząca za kierownicą Angelina pomrukiwała w innej tonacji, lecz również niecierpliwie. Gdy wgramoliłem się do środka, zaczęły do mojej kory mózgowej docierać pierwsze oznaki, że łapię kontakt z rzeczywistością. Ten wóz, podobnie jak wszystkie pojazdy używane na Karnacie, działał na parę generowaną dzięki spalaniu pewnego rodzaju torfu. Używano do tego pomysłowego i niepotrzebnie skomplikowanego urządzenia. Potrzeba było co najmniej trzydziestu minut na podniesienie pary do poziomu, który umożliwiał jazdę. Angelina musiała zatem rozgrzać wóz jeszcze przed ślubem, planując dokładnie wszystkie pozostałe przedsięwzięcia. Jak dotąd, jedynym moim wkładem w imprezę był ten prywatny drink. To mi o czymś przypomniało. - Masz tabletkę? - wychrypiałem. Zanim skończyłem mówić, tabletka leżała już na mojej otwartej dłoni. Mała, różowa, z trupią główką; wstrząsający wynalazek jakiegoś szalonego chemika. Działała jak metaboliczny odkurzacz, wyrzucając z żołądka jego zawartość i dokonując blitzkriegu w układzie krwionośnym. Usuwała nie tylko alkohol, ale również wszystkie skutki picia tak dokładnie, że godna współczucia ofiara alkoholizmu stawała się trzeźwa jak noworodek. Z rezygnacją połknąłem to diabelstwo. Mówi się, że to działa błyskawicznie, lecz czas jest pojęciem względnym.
Subiektywnie trwało to ze trzy godziny; przypominało doznania delikwenta, którego żołądek wypełniają nagle wodą i to aż do pęknięcia, a zaraz potem woda owa wypływa wszystkimi porami ciała. - Uff - odezwałem się słabym głosem i wytarłem czoło. Obok nas przemykały właśnie ostatnie domy jakiejś wioski. Angelina prowadziła z chłodną obojętnością, a generator pobrzękiwał wesoło po zjedzeniu następnego kawałka torfu. - Mam nadzieję, że ci przeszło? - Skręciła na krzyżówce i dalej pruła z poprzednią szybkością. - Ogłosili już alarm. Wojsko, z lotnictwem, i inne takie. Mam ich na podsłuchu. - Co o tym sądzisz? - Marnie. Chyba że coś wymyślisz. Zrobili solidny pierścień z parasolem powietrznym. Teraz go zacieśniają. Nie doszedłem jeszcze do siebie. Istniało bezpośrednie połączenie miedzy moimi splątanymi myślami a strunami głosowymi, do którego to połączenia cenzura inteligencji nie miała dostępu. - Wspaniały początek nowego życia. Jeśli to ma tak dalej wyglądać, to nic dziwnego, że unikałem ślubu jak zarazy. Wóz zatrzymał się na poboczu pod niebieskolistnym drzewem. Trzasnęły drzwi, a w oknie pojawiła się sięgająca po torbę ręka Angeliny. Usiłowałem ją powstrzymać. - Jestem idiotą... - Zatem ja też jestem idiotką, bo wyszłam za ciebie. - Jej głos nie zwiastował rychłych łez, i to było właśnie najgorsze; znaczyło, że za wszelką cenę chce nad sobą panować. - Oszukałam cię i wciągnęłam w małżeństwo, bo wydawało mi się, że tego właśnie pragniesz. Myliłam się, więc skończmy całą sprawę, zanim jeszcze na dobre się zaczęła. Przykro mi, Jim. Otworzyłeś przede mną nowe życie i myślałam, że i mnie uda się zrobić coś dla ciebie. Naprawdę, fajnie było cię poznać. Dzięki - i do widzenia. Zanim skończyła, zebrałem się mniej więcej do kupy. Stanąłem przed nią, blokując drogę, i jak najdelikatniej wziąłem ją w objęcia. - Angelino, powiem ci teraz jedną rzecz, której nie usłyszysz już więcej ode mnie do końca moich dni. Słuchaj więc uważnie i zapamiętaj. Był taki czas, że nosiłem miano najlepszego złodzieja w galaktyce. Potem wciągnięto mnie do Korpusu, gdzie miałem pomagać w łapaniu innych złodziei. I złapałem ciebie. Nie tylko pierwszej klasy złodziejkę, ale również najbardziej sadystyczną morderczynię, jaką znała galaktyka. - Poczułem, że drży, i przycisnąłem ją mocniej. - Trzeba to powiedzieć, właśnie taka bowiem byłaś. Teraz już nie
jesteś. Miałaś po temu powody, teraz zostały już usunięte. Wyprostowano kilka rowków w twojej korze mózgowej. I kocham cię. Ale chcę, byś pamiętała, że kochałem cię również w tamtych, nie dających się wskrzesić dniach. Więc jeśli teraz zżymam się i trudno ze mną dojść do ładu i składu, pamiętaj, co ci powiedziałem, i weź to pod uwagę. OK? - Oczywiście, że tak! Upuściła torbę (na mój mały palec, ale nie ośmieliłem się nawet drgnąć) i bez słowa mnie objęła. Całowaliśmy się leżąc w wysokiej trawie, gdy przy naszym wozie zahamowały z piskiem dwa motocykle. Jedynie policja mogła ich używać, jako że zdolne były do osiągania wielkich szybkości. Ich silniki ładują się w nocy i dają całą moc na koło zamachowe, które w dzień generuje prąd elektryczny zasilający dwa motorki w kołach. Skuteczne i nie powodujące zanieczyszczenia środowiska. I bardzo niebezpieczne. - To ten wóz, Pooler! - krzyknął jeden z policjantów poprzez ciągły warkot kół zamachowych. - Dam znać centrali. Nie mogli uciec daleko. Teraz już ich mamy! Nic mnie tak nie wpienia jak pewność siebie objawiana przez drobnych urzędników. O tak, teraz na pewno nas już mają. Gdzieś w głębi gardła uwięzło mi warkniecie, gdy ten umundurowany ignorant wodził nochalem wokół samochodu i gdy w chwilę później wlepił wzrok w naszą przytulną kryjówkę w trawie. Ciągle jeszcze się gapił, gdy złapałem go za szyję i ściągnąłem w dół, sugerując, by do nas dołączył. Śmiesznie wyglądał z wytrzeszczonymi oczyma, wywalonym językiem i nabiegającą krwią twarzą, ale Angelina wszystko zepsuła. Zrzuciła mu hełm i przygrzała w ciemię obcasem swego pantofelka (ze stalowym podkuciem). Pozwoliłem mu opaść na trawę. - I ty mówisz, że ja jestem sadystką - wyszeptała z urazą w głosie. - No to co można powiedzieć o tobie? - Przekazałem wiadomość. Teraz już na pewno ich mamy! - entuzjazmował się ten drugi. Zamilkł dość nagle, wpatrzony w otwór lufy, która pojawiła się na wysokości jego nosa. Angelina wygrzebała ze swej torby pigułkę nasenną i podsunęła mu ją gestem nieznoszącym sprzeciwu. - I co teraz, szefie? - zapytała radośnie, wpatrując się w dwie postacie w czarnych uniformach leżące na drodze. - Myślę. - Skrzywiłem się, aby to podkreślić. - Mieliśmy ponad cztery miesiące wakacji, i to bez zmartwień, lecz wszystko, co dobre, szybko się kończy. Moglibyśmy przedłużyć sobie urlop, sprawiając różnym ludziom trochę kłopotu. Ale nie sądzę, żebyś w
swym obecnym kształcie nadawała się tak naprawdę do ucieczek i tym podobnych fatygujących imprez. Wracamy tam, skąd zwialiśmy? - Miałam nadzieję, że to właśnie powiesz. To niezdrowa mieszanka: poranna niestrawność i napad na bank. Fajnie jest wracać. - Zwłaszcza, że powitają nas z otwartymi ramionami. Pamiętają przecież, że odrzucili nasze prośby o urlop i przez to zmusili do obrabowania tego pocztowca. - Żeby nie wspominać już o pieniądzach na drobne wydatki, które zabraliśmy z banków, gdy zablokowali nasze konta. - Święte słowa. Chodź. Zrobimy to w wielkim stylu. Rozebraliśmy obu funkcjonariuszy. Jeden miał różową bieliznę, drugi wolał praktyczną czerń, ale ozdobioną koronką. Mógł to być lokalny zwyczaj, niemniej zadumałem się nad stosunkami panującymi w tutejszej policji. Byłem zadowolony, że wyjeżdżamy. W zapiętych hełmach ruszyliśmy drogą na zdobycznych motorach, wesoło kiwając po drodze do wszystkich czołgów i ciężarówek przetaczających się w przeciwnym kierunku. Zastopowałem na widok samotnej pancerki i pokiwałem ze środka drogi do kierowcy. Angelina zahamowała w obłoku kurzu za wozem - wydawało nam się, że widok policjanta w ciąży mógłby wstrząsnąć nawet ich systemem nerwowym. - Mamy ich! - ryknąłem w uchylone okno. - Ale mają radio, więc zachowaj to dla siebie. Jedź za nami! - Prowadź! - odwrzasnęło z zapałem wnętrze. Myśl o nagrodzie, medalach i sławie błysnęła z pewnością załodze przed oczyma i przyćmiła słońce. Poprowadziłem ich na opuszczony leśny dukt kończący się nad jeziorkiem. Zahamowałem, pokiwałem, żeby stanęli, i z palcem przy ustach pognałem w ich stronę. Kierowca opuścił klapę i wychylił się z oczekiwaniem w oczach. - Potrzebny wam odpoczynek - poinformowałem go uprzejmie, wrzucając do środka granat gazowy. Najpierw pojawiła się chmura dymu, potem rozległo się trochę kaszlu i w efekcie uzyskaliśmy dwie postacie śpiące cicho na trawie. - Chcesz zobaczyć ich bieliznę? - zainteresowała się Angelina. Motory potoczyły się wesoło po stoku i parując zatonęły w jeziorze. Załadowaliśmy się do pancerki i ruszyliśmy w stronę miasta. Jechaliśmy bocznymi drogami. Naszym punktem docelowym była Kwatera Główna tutejszej policji. Zaparkowaliśmy w podziemnym garażu, dziwnie teraz opustoszałym, i pojechaliśmy windą do centrum dyspozycyjnego. Znalazłem wolny pokój i
zostawiłem w nim Angelinę. Wychodząc zauważyłem, że zabawia się zapieczętowanymi tajnymi aktami. Nałożyłem gogle i wlazłem do centrali. Zostałem zignorowany. Facet, z którym chciałem się widzieć, spacerował po pokoju pykając z długaśnej fajki. Podbiegłem i zasalutowałem. - Przepraszam, czy Mr Inskipp? - Taa... - mruknął, dalej koncentrując wzrok na ściennej tablicy, która przedstawiała graficznie przebieg pościgu. - Ktoś chce się z panem widzieć. - Że co? Słuchani? - ciągle był rozkojarzony. Harold Peters Inskipp, dyrektor i główny mózg Korpusu Specjalnego rozkojarzony bywał nader rzadko. Najwyraźniej tego dnia nie był w formie, gdyż bez słowa podreptał za mną. Zdjąłem gogle i zamknąłem drzwi. - Teraz możemy wracać do domciu - powiedziałem. - Jeśli okażesz się na tyle miły, by znaleźć jakiś sposób. Znudziła mi się ta przeklęta popularność. Wykrzywił się niesamowicie i zagryzł ustnik fajki. Poprowadziłem go do pokoju, w którym została Angelina. Doszliśmy tam, zanim jeszcze go odblokowało, ponadto przez cały czas zajęty był wypluwaniem szczątków ustnika.
3 - Arrgh! - warknął Inskipp i potrząsnął resztką fajki. - Pełne ekspresji - odparłem uprzejmie, wyciągnąwszy z kieszeni cygaro. - Ale zawiera minimalną dawkę informacji. Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej? Odciąłem końcówkę - nawet nie chrupnęło. Perfekcja. - Czy wy wiecie, ile milionów kosztowała fala waszych napadów? Gospodarka Karnaty... - ...nie ucierpi ani na jotę. Rząd dokona zwrotu instytucjom, które doznały straty, a potem o tyle właśnie zmniejszy sumę odprowadzaną corocznie na cele Korpusu. A poza tym, te sukcesy - podniecenie w społeczeństwie, zwiększona sprzedaż gazet, no i manewry policji, które były prawdziwą przyjemnością dla wszystkich zainteresowanych. Zamiast się denerwować, powinni wypłacić nam za to wszystko nagrodę. Ze spokojem zapaliłem cygaro. - Nie graj ze mną w kulki. Gdybym oddał was władzom Karnaty, posiedzielibyście w pierdlu przez sześćset lat. - Nie da się zrobić, Inskipp. Sam dobrze wiesz, jak bardzo brakuje ci polowych agentów, potrzebujesz nas bardziej niż my ciebie. Skończ więc gadać i zacznij myśleć. Warknąwszy ostatni raz, zaczął grzebać w koszu na śmieci i dobył stamtąd czerwoną skórzaną teczkę, która zabrzęczała ostrzegawczo. Odcisnął palce na zamku i zwolnił zabezpieczenie. Teczka otworzyła się. - Mam tu coś dla ciebie. Nadzwyczaj tajne i ważne. - Czy kiedyś dostanę coś innego? - Jest jednocześnie śmiertelnie niebezpieczne. - W tajemnicy przed wszystkimi jesteś śmiertelnie zazdrosny o moje referencje i chcesz mojej śmierci. Przestań się krygować i wal, o co chodzi. Angelina i ja poradzimy sobie lepiej niż ta zbieranina przedszkolaków i emerytów, jaką masz na usługach. - To jest robota tylko dla ciebie, Angelina jest, no cóż... - zaczerwienił się i wsadził nos w papiery. - Heej! Słyszycie? - ryknąłem śmiechem. - Inskipp, morderca i postrach diabła, najzimniejszy drań, jakiego znam, szara eminencja galaktyki, nie potrafi wymówić słowa ciąża. A niemowlę! Poczekaj, a seks. To ładne słówko, no, dalej, powiedz no nam tu seks, i to trzy razy z rzędu, to ci dobrze zrobi... - Zamknij się, DiGriz. W końcu się z nią ożeniłeś, to świadczy, że została ci jeszcze
szczypta przyzwoitości w tej szarej brei, którą uważasz za swój mózg. Ona zostaje. To robota dla jednej osoby i to akurat ty jesteś tą osobą. A ona najprawdopodobniej i tak zostanie wdową. - W czerni jest jej do twarzy. Tak łatwo się nie wyłgasz. - Popatrz lepiej na to, potem pogadamy - odparł, wkładając w otwór biurka kasetę z filmem. Światło zgasło, zaczęła się projekcja. Kamera była prowadzona ręcznie, kolor zanikał - jednym słowem, amatorszczyzna - ale był to najlepszy amatorski film, jaki w życiu widziałem. Materiał okazał się rewelacyjny. I nie było wątpliwości, że rzecz jest autentyczna. Ktoś bawił się w wojnę. Był słoneczny dzień z białymi obłoczkami chmur na błękitnym niebie i czarnymi kłaczkami wybuchów. Ogień nie był na tyle intensywny, by powstrzymać schodzące z orbity parkingowej transportowce. Port był średniej wielkości, w oddali widać było zabudowania i kilka maszyn towarowych. Myśliwiec spłynął z góry i ekranem targnęły eksplozje, w których zniknęło stanowisko obrony. W końcu dotarło do mnie nieprawdopodobieństwo tego, co widziałem. - To są statki kosmiczne! - ryknąłem oskarżycielsko w stronę biurka. - Gdzie jest ten rząd składający się ze skretyniałych starców, którzy są na tyle głupi, żeby marzyć o wygraniu międzyplanetarnej wojny? I co się z nimi stało po jej przegraniu? No i co, u diabła, ma to wspólnego ze mną? Zabłysły światła. Inskipp pukał palcem w blat i przyglądał mi się z mieszaniną uznania i obrzydzenia. - Dla twojej informacji: ta inwazja zakończyła się pełnym sukcesem. Tak zresztą jak i poprzednie. Film zrobił pewien przemytnik, nasz informator, który miał dość szczęścia i rozumu, żeby nawiać na samym początku operacji. Zatkało mnie. Niewiele można powiedzieć o wojnach międzyplanetarnych, bo po prostu ich nie ma. Coś w rodzaju podboju zakończonego powodzeniem zdarzało się jedynie w przypadku planet bliźniaczych, czyli bytujących w jednym układzie gwiezdnym, z których jedna, powiedzmy, była wysoko rozwinięta, a druga zacofana. Lecz warunkiem był brak obrony. Prawdziwej obrony. Każdy żołnierz, każda sztuka broni i każda racja żywnościowa muszą zostać wyniesione ze studni grawitacji planety i przeniesione potem przez kosmos, koszty zaś potrzebnej na to wszystko energii rosną zastraszająco. A gdy siły desantowe muszą jeszcze lądować tylko po to, by stanąć twarzą w twarz ze zdeterminowaną obroną, to cała inwazja pochłania tyle forsy, nie mówiąc już o stratach w ludziach, że staje się czystym nonsensem. Jeśli zaś brać pod uwagę wojnę pomiędzy dwoma planetami należącymi do
odległych systemów, cała sprawa nabiera wyłącznie cech nieprawdopodobieństwa. No dobrze, tyle zostało udowodnione. Wojna międzyplanetarna jest niemożliwa. Lecz z drugiej strony, nic nie jest niemożliwe, jeśli ktoś weźmie się za to wystarczająco poważnie, a przemoc i wojna, mimo wieków pokoju, są nadal czymś kuszącym dla wielu przedstawicieli ludzkości. - Usiłujesz mi wiec wmówić, że ktoś dokonał udanej inwazji międzyplanetarnej? - I to niejednej. Wiem przynajmniej o czterech - uśmiechnął się złośliwie. - A ty i Unia wolelibyście, żeby nie zdarzyło się to po raz piąty? - Dokładnie tak, mój stary. - I ja jestem tym jeleniem, który ma się tym zająć? Wyciągnął rękę, wyjął mi cygaro ze zdrętwiałych palców i umieścił je w popielniczce, po czym uroczyście uścisnął mi dłoń. - Wiedziałem, że dobrze wybrałem. To robota tylko dla ciebie. Idź i zwyciężaj! Wyrwałem dłoń z jego zdradzieckiego uścisku, wytarłem ją z obrzydzeniem o spodnie i złapałem cygaro. - Jestem pewien, że załatwisz mi najlepszy możliwy urzędowy pogrzeb, na jaki stać Korpus. Czy będziesz łaskaw powiedzieć mi coś jeszcze, czy od razu zawiążesz mi oczy i wsadzisz do rakiety? - Spokojnie, mój chłopcze. Niewiele się o tym mówi, ale spowodowałoby to zbyt duże zamieszanie w polityce. A sami zainteresowani nie mówią nic. Wielu ludzi straciło życie, żeby dowiedzieć się tego, o czym ty będziesz wiedział za chwilę. Inwazję przeprowadziła planeta Cliaand - trzecia planeta w systemie Epsilon Indi. System składa się z około czterdziestu planet, ale tylko na trzech panują warunki umożliwiające życie. Cliaand przejęła już parę lat temu kontrolę nad dwiema pozostałymi, ale nie uznaliśmy tego za wystarczający powód do wszczynania alarmu. W ciągu ostatniego roku natomiast dokonali czterech udanych inwazji na planety w innych układach i wydaje się, że myślą o czymś jeszcze większym. Nie wiemy, jak to robią, lecz wiemy, że robią to dobrze. Na podbitych planetach mamy rozlokowanych agentów, ale jak dotąd, nie dowiedzieliśmy się niestety niczego, co można by uznać za istotne. Podjęto więc decyzję - gdybym podał ci nazwiska ludzi, którzy ją podjęli, to stanąłbyś na baczność - aby wysłać naszego człowieka na Cliaand, by przeciął wreszcie ten gordyjski węzeł i doszedł prawdy. - Zamiast ubierać to wszystko w piękne słówka, powiem ci krótko, że to samobójstwo...
- Polecisz tam. Nie ma w tej chwili żadnego sposobu, który pozwoliłby ci się z tego wyłgać. Do reszty już zrezygnowany, wziąłem pod pachę kopię obfitującego w szczegóły raportu, kryształ z zapisem ichniego dialektu i wytrych do pościgowca. W bardzo ponurym nastroju wróciłem do kwatery, w której moja Angelina, znudziwszy się tajnymi aktami, rzucała sobie nożem do celu. Cel wyrysowany na ścianie przypominał kształtem i wielkością zarys ludzkiej głowy. Muszę obiektywnie przyznać, że Angelina była świetna - rzucając z odwróconej pozycji potrafiła trafić w czarną plamkę wielkości oka. - Weź zdjęcie Inskippa na cel. Sprawi ci to większą przyjemność i przyniesie więcej pożytku. - Czyżby ten zły i okrutny starzec wysyłał mojego ukochanego gdzieś daleko? - Ten stary cap próbuje mnie wykończyć. Ta robota, którą mi dał, jest tak śmiertelnie tajna, że nie mogę pisnąć ani słówka, szczególnie tobie. Masz tu więc te zasrane papiery i sama je sobie przeczytaj. Wsunąłem kryształ do mnemaków i nałożyłem kask - materiał miał się utrwalić bezpośrednio w mojej korze mózgowej. Oszczędzało to czasu i nudnego wkuwania, fundowało za to pierwszorzędny ból głowy i płynną znajomość języka. Nastąpiła konieczna dla dokonania procesu przerwa w życiorysie, po czym poczułem, że ktoś zdejmuje mi kask, podaje jakąś tabletkę i równocześnie miękkie usta dotykają moich warg. Poczułem się o wiele lepiej. - Próbują cię zabić, ale ty będziesz śmiał się tylko z tego i zwyciężysz, a któregoś pięknego dnia zajmiesz na pewno należne ci stanowisko Inskippa. - Martwisz się o mnie, moja kochana? - powiedziałem z nadzieją, unosząc powiekę. - Cały czas, ale taka już dola żony. A poza tym - nie mogę stanąć na twojej drodze do kariery. - Nie wiedziałem dotąd, że w ogóle jestem na takiej drodze. Dobrze, że mi o tym powiedziałaś. - Nie upadaj na duchu. Będę ci pomagała myśląc o tobie. Jak zamierzasz się tam dostać? - Wezmę mój szybki i niezawodny pościgowiec; prostą drogą pomknę jak strzała i znajdę się poza zasięgiem radarów; ze świstem przetnę atmosferę... - I rozlecisz się na atomy. Masz, przeczytaj sobie relację jedynego, który ocalał z takiej próby. Przeczytałem. Była bardzo przygnębiająca. - Będziesz na siebie uważał? Nie sądzę, żeby wskazane było obecnie dla mnie
zamartwianie się. - Jeśli już masz ochotę się martwić, to martw się raczej o los tej biednej planety, której wypowiedziałem wojnę. Rozumiałem już w czym rzecz - był to jeden z tych przypadków chorobliwej manii, która zmusza nawet kanarki do noszenia mundurków, nie wspominając już o prze- prowadzaniu poboru wśród kotów. Próba działania wprost jest dokładnie tym, czego oczekują i na co są przygotowani. Nic nie mają natomiast na wypadek pojawienia się jednej osoby zdolnej przeprowadzić akcję opartą na zaskoczeniu i maksymalnie bezczelnym zachowaniu. Czyli, inaczej mówiąc, nie są przygotowani na nasz normalny sposób działania. Pocałowałem Angelinę i wyszedłem z dumnie podniesioną głową. Chciałbym być jednak w owej chwili chociaż w jednej setnej tak pewny siebie, jak to sugerowałem.
4 Moje plany były precyzyjne do najdrobniejszych szczególików; cała operacja - gigantyczna. Nieraz ze strony Inskippa padał przeraźliwy okrzyk bólu związany z kosztami, ja jednak ignorowałem równo te wrzaski. To ja w końcu nadstawiałem karku, zabezpieczyłem się zatem na wszystkie strony i sposoby. Ale nawet najbardziej skomplikowane przygotowania kiedyś się kończą, a wtedy prowadzi się jelenia na odstrzał. I oto ja, nagi przed światem, sterczałem w barze promu „Kannettava" ze szklanką w garści i cygarem przed nosem. Słuchałem wieści, że na planecie Cliaand wylądujemy za godzinę. Nagi byłem, rzecz jasna, tylko w przenośni, ale po raz pierwszy doświadczałem takiego uczucia. Niezwykłego wysiłku woli i ogromnej dyscypliny wymagało pozostawienie wszystkich gadżetów w domu. Żadnej bombki, kapsuły z gazem czy piłki. Nic. Nawet wytrycha, który zwykle nosiłem na palcu u nogi. Czy też... zakląłem i rozejrzałem się. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wyciągnąłem portfel i dotknąłem górnego szwu. Moja własna podświadomość walczyła ze mną. Tylko świadoma część umysłu była entuzjastycznie nastawiona do lądowania bez pomocnych drobiazgów. Ścisnąłem portfel w odpowiedni sposób i malutki, acz niesamowicie skuteczny wytrych wypadł na moją dłoń. Dzieło sztuki. Wpatrywałem się weń z zachwytem, lecz w końcu powiedziałem mu: żegnaj. Wracając do kabiny, wrzuciłem go do pojemnika na śmieci. Każdy raport czy rozmowa przynosiły nieodmiennie tę sama wieść - że Cliaand ma najbardziej paranoidalnych celników w całym zasranym kosmosie. Przewieźć kontrabandę przez komorę celną było czymś niemożliwym, toteż nie miałem zamiaru próbować. Byłem tym, kim być powinienem; agentem Fazzolettd Mouchoir Ltd., handlarzem, który zajmował się bronią. Firma istniała, a ja faktycznie byłem jej przedstawicielem. Żadne śledztwo nie było w stanie wykazać niczego innego. Niech sobie próbują. Spróbowali. Lądowanie niewiele różniło się od wejścia do więzienia. Razem z garstką podobnych nieszczęśników znaleźliśmy się w złowieszczo wyglądającym pokoju o szarych ścianach. Staliśmy tam pod bacznym okiem uzbrojonych po zęby strażników, a nasze bagaże leżały pośrodku w charakterze zwalonego bezładnie stosu. Dopóki schodnia nie odjechała, panował spokój, potem zaczęto nas wywoływać pojedynczo. Nie byłem pierwszy, toteż skorzystałem z okazji, aby przyjrzeć się lokalnym typom. Okazywali nam całkowitą obojętność, krocząc tam i z powrotem w butach z cholewami, ściskając w garściach rozpylacze i zadzierając nosy. Umundurowani byli w kardynalską
purpurę - niezbyt to wojskowy kolorek, przeraźliwy za to i nic nie mówiący o naturze tego, kto go nosi. Wszyscy byli wysocy i charakteryzowali się tępym podbródkiem i świńskimi oczkami. Hełmy wyglądały na zrobione ze stali włókiennej, ze złowróżbnymi wizjerami i odsuwanymi przyłbicami. Rozpylacze - najbardziej śmiercionośna zabawka tego typu, jaką widziałem - były strzelbami Gaussa. Kiedy naciskało się spust, w lufie wytwarzało się silne pole magnetyczne generowane dzięki baterii, mogące nadać pociskowi prędkość początkową nie gorszą niż w szanującym się peemie. Wyższość tej broni nad innymi samopałami polegała na tym, że była to broń bezgłośna i mogła wystrzeliwać wszystko - od zatrutych igieł po rakietowe pociski z głowicami atomowymi. Korpus, jak dotąd, tylko o nich słyszał. Nie widzieliśmy ani jednego egzemplarza tego typu broni. Postanowiłem, że przy pierwszej nadarzającej się okazji zadbam o to, by nastąpił jakiś przewrót w tej materii. - Pas Ratunkowy1 ! - wrzasnął ktoś. Podskoczyłem przypomniawszy sobie, że to moje oficjalne nazwisko. Podniosłem dłoń i jeden ze strażników pognał ku mnie z głośnym stukotem obcasów. Na pewno miał do nich przybite metalowe skuwki - dla efektu. Poczułem nieprzepartą chęć posiadania takich butów. Zaczynało mi się tu podobać. - Weźcie bagaż i chodźcie ze mną! - odwrócił się gwałtownie, a ja pisnąłem z rozpaczą. - Ależ, proszę pana, nie udźwignę sam wszystkiego! Tym razem obdarzył mnie miażdżącym spojrzeniem i sugestywnie zabębnił palcami po spluwie. - Wózek! - warknął w końcu i wskazał na odległą część pomieszczenia. Była to mała autoplatforma. Podreptałem po nią grzecznie, załadowałem swoje bambetle i odszukałem wzrokiem strażnika. Stał przy otwartych drzwiach, a jego palec znajdował się znacznie bliżej spustu niż przed chwilą. Silnik wózka zaskowyczał na najwyższych obrotach, a ja pogalopowałem za nim ku drzwiom. W drugim pokoju odbyła się rewizja. Tak to się łatwo i przyjemnie mówi. W życiu nie zdarzyło mi się coś podobnego i byłem ogromnie szczęśliwy, że to ja sam zaopiekowałem się odpowiednio wcześniej wytrychem w portfelu. Zainteresowało się mną dziesięciu chłopa, z czego sześciu bagażami, reszta mną osobiście. Pierwszą ich czynnością było rozebranie mnie do naga i rzucenie na fluoroskop. Powiększający. Kilka chwil radzili nad moimi plombami. Wspólnie uznali, że jedna z nich 1 w oryginale Harrison pseudonim „Pas Ratunkowy” zapisał po polsku
jest za duża i wydobyli ją na światło dzienne. Podczas gdy ponownie wypełniano mi ząb, oryginalna plomba zaatakowana została przez spektroskop. Nie wydawali się specjalnie rozczarowani, gdy jej materia okazała się jedynie powszechnie stosowanym stopem dentystycznym. Poszukiwania trwały dalej. Gdy tak oglądali mnie ze wszystkich stron, inny gość zajmował się stosem papierków, zadając mi przy tym różne kretyńskie pytania. Bez wątpienia były to moje psigramy dostarczone z firmy, gdy zwrócono się o wizę. Odpowiadałem zgodnie z prawdą, i chyba z oczekiwaniami, bo dość szybko dano mi spokój i schowano papierzyska. Moje bagaże tymczasem traktowane były jeszcze gorzej. Każdą torbę otwierano, a zawartość rozkładano metodycznie na białych stołach. Same torby rozpruto troskliwie, rozwalając ściegi, usuwając złącza i patrosząc rączki. To, co zostało, zapakowano do plastikowych toreb, pooklejano fiszkami i odesłano do badań bardziej gruntownej natury. Ubrania przeglądnięto już bardziej pobieżnie i odłożono. Wkrótce dowiedziałem się, że ujrzę je ponownie w dniu odlotu z planety. - Otrzymacie dobrą cliaandzką odzież - odezwał się jeden. - Czy to symbol religijny? - spytał inny, trzymając w opuszkach palców fotografię Angeliny. - To zdjęcie mojej żony. - Zezwala się tylko na wwóz symboli religijnych. - Dla mnie jest jak anioł. Głowili się nad tym przez dobrą chwilę, po czym niechętnie zaakceptowali portret. Co nie znaczyło jednak, żebym mógł dysponować czymś tak groźnym jak oryginał. Po chwili pojawiła się fotokopia. - Wszystkie wasze rzeczy osobiste i dokumenty zostaną zwrócone przy wyjeździe. Tu będziecie chodzić w lokalnych strojach i przestrzegać lokalnych obyczajów. Oto wasze rzeczy. - Wskazał trzy ohydne torby. - A to wasz dowód. - Złapałem go z radością, że znowu jestem sobą. - Co jest w tej kasecie? - spytał jeden z nich z czystą nadzieją w głosie. Reszta przerwała swoje zajęcia i podeszła do stołu. Ich miny sugerowały, że niezależnie od treści każde moje oświadczenie będzie teraz przyznaniem się do winy, po czym nastąpi wykonanie wyroku śmierci. Skuliłem się z przerażenia; miałem nadzieję, że wypadło to dość autentycznie. - Panowie, nie zrobiłem nic takiego...
- Co to jest? - Broń... Dały się słyszeć zduszone krzyki, a jeden zaczął rozglądać się za pukawką, by na miejscu dokonać egzekucji. Znów zacząłem się jąkać. - Ależ panowie... ja właśnie dlatego tu jestem... moja firma, Fazzoletto Mouchoir, to stary i szanowany producent... elektroniki militarnej... to są próbki... niektóre bardzo delikatne... można to otworzyć tylko w obecności rusznikarza... - Ja jestem technikiem zbrojmistrzem - odezwał się jeden, na którego już wcześniej zwróciłem uwagę, jako że był zupełnie łysy, a przez środek jego czaszki biegła twarzowa szrama. - Bardzo mi miło. Jestem Pas Ratunkowy. - Nie wyglądało, by wywarło to na nim jakiekolwiek wrażenie. Nie przedstawił się. - Jeśli dostanę swoje klucze, to zaprezentuję panom zawartość kasety. Sprowadzono kamerę i pozwolono mi dokonać otwarcia. Łysy wlepił wzrok w zawartość umieszczoną w wyściełanych przegródkach i futerałach. Zabrałem się do objaśniania. - Moja firma jest pierwszym i jedynym producentem przewodów pamięciowych do zapalników zbliżeniowych. - Ująłem szczypce, by wyjąć zapalnik wielkości łebka od szpilki. - Ten zapalnik przeznaczony jest do pocisków pistoletowych. Strzał pobudza zapalnik, który eksploduje, gdy kula zbliży się do celu określonej wielkości. Ten jest jeszcze bardziej inteligentny, przeznaczony dla dużych kalibrów. - Wszyscy pochylili się z uwagą, gdy wyjąłem MEW-IV. - W całości porządna, państwowa produkcja; może wytrzymać ciśnienie rzędu tysięcy atmosfer. Można nastawić na detonację w momencie zbliżania się do celu opisanego lub też przed wystrzałem wprowadzić specjalne dane. Ma obwody dyskryminacyjne, uniemożliwiające eksplozję, gdy w pobliżu znajduje się własny pojazd. Odłożyłem zapalnik na miejsce i zamknąłem kasetę. Wśród widzów przebiegł szmer zadowolenia. To było coś, co mogło im się naprawdę podobać. Rusznikarz wziął kasetę. - Zostanie wam zwrócona, gdy przyjdzie pora na demonstrację. Badanie zbliżało się do końca. Zapalniki były gwoździem programu i nic nie mogło się z nimi równać. Trochę radości sprawiło im jeszcze wyciskanie tubek i opróżnianie słoików z mojego zestawu toaletowego, ale nie mieli już do tego serca. W końcu spakowali wszystko i cisnęli mi nowy przyodziewek. - Cztery i pół minuty na ubranie się - rzucił ostatni wychodzący. - Zabrać torby.
Trudno by było nazwać to ostatnim krzykiem mody - bielizna we wściekle praktycznym zgniłozielonym kolorku i o gładkości maszynowych ścinków zmieszanych z papierem ściernym. Zewnętrzne odzienie było czymś w rodzaju kombinezonu spadochroniarskiego w szerokie, czarno-żółte pasy. No cóż, jeśli może w tym paradować elegancki tubylec, to mogę i ja. Złapałem torby, których rączki boleśnie wcięły mi się w palce, i wyszedłem przez jedyne otwarte drzwi. Znalazłem się w podobnie szarym, tyle że większym pomieszczeniu. - Samochód! - powiedział sterczący na zewnątrz strażnik. Gdy podszedłem do przezroczystej bańki nadwozia, otworzyły się boczne drzwi. - Bardzo się cieszę, ale ja nie wiem, gdzie... - Samochód wie. Wsiadajcie. Nie była to najdowcipniejsza pogawędka, jaką w życiu uciąłem. Wrzuciłem torby i wsiadłem. Zapaliły się światełka na desce i ruszyliśmy - przez trzy portale z metalowymi drzwiami, z których każde spotkałoby się z uznaniem dyrekcji średnio szanującego się banku. Za trzecimi oślepiło mnie słońce. Zająłem się podziwianiem krajobrazu. Jeśli to miasto było typowe dla całej planety, to Cliaand był światem nowoczesnym, zmechanizowanym i zabieganym. Pojazdy, widać to było po sposobie jeżdżenia, prowadzone były przez roboty. Chodniki flankowały ulice i krzyżowały się bezkolizyjnie. Sklepy, znaki drogowe, tłumy ludzi i mundury. Mundury! To słowo nie oddaje sławy i chwały, która upstrzona medalami wędrowała wielobarwną chmurą po ulicach. Każdy miał tu jakiś mundur. Jestem pewien, że kolory oznaczały różne zawody. Nie spotkałem jednak nikogo w podobnie twarzowym worku jak mój. Jeszcze jedna przeszkoda na mojej drodze. Wzruszyłem ramionami, bo czyż zwraca się uwagę na szklankę wody wylaną na łeb, gdy się tonie? W tej misji nie miało być nic łatwego. Wóz wydostał się z kawalkady innych, zanurkował w tunel i zatrzymał się przed ozdobnym wejściem. Wielki napis „Zlato-Zlato" (po ichniemu tyle co luksus) sugerował, że jest to hotel. Od drzwi podbiegł elegant ozdobiony orderami - bez wątpienia portier. Na widok mego stroju skrzywił się z niesmakiem i odszedł z godnością, a jego miejsce zajął klient w ciemnoszarym mundurze ze srebrnymi insygniami na ramionach. Były to bodajże nóż i siekiera, guziki zaś przypominały czaszki. Swojskie to było i miłe. - Nazywam się Pakov - wymamrotała przygnębiająca postać. - Pańska ochrona osobista. - Poznanie pana sprawia mi prawdziwą przyjemność.
Wylazłem z wozu taszcząc (osobiście!) swoje torby i udałem się za nim do hollu. Mój dowód został przyjęty z najwyższą możliwą odrazą. Hotelowy boy z obrzydzeniem, i to wyraźnym, szturchnął mnie w bok i zaprowadził do pokoju. Mój status przybysza spoza planety zapewniał mi teoretycznie awans do miejscowego establishmentu, ale nie powiem, żeby mi się to podobało. Pokój był wygodny, łóżko mięciutkie, a „pluskwy" entuzjastycznie obecne. Mikrofony i kamery były wmontowane praktycznie we wszystko i wszędzie. Co druga klamka była mikrofonem, a żarówki zezowały na mnie paciorkami obiektywów, ledwie tylko się poruszyłem. Kiedy wlazłem do łazienki, zza posrebrzonego lustra wytrzeszczył się na mnie czujnik optyczny. Inny był na końcu szczoteczki do zębów - bez wątpienia w celu kapowania dentyście o stanie mojego uzębienia. Wszystko bardzo skuteczne i dobrze przemyślane. Owszem, myśleli. Wprawiło mnie to w szampański humor. Nie ryknąłem śmiechem tylko dlatego, że mój goryl mógłby przypłacić to zapaścią nerwową. Tupał za mną wszędzie i pomyślałem, że pewnie położy się w nogach łóżka, gdy udam się na spoczynek. Trochę to nieskromne z mojej strony, ale na „pluskwach" Jim DiGriz zna się przynajmniej trochę. To, co mi tutaj prezentowano, było typową przesadą. Żaden komputer nie byłby w stanie przetrawić takiego natłoku danych. A to oznaczało, że kontrolują mnie ludzie, którzy popełniają błędy i których nie ma przecież nigdy za wielu, jako że oni też muszą mieć nad sobą kontrolerów. Oznaczało to, że wszystkie miejsca, w których miałem się znaleźć, będą równie „zapluskwione", lecz przecież nie może być na podsłuchu i podglądzie całe miasto - ludzi by im na to nie starczyło. Musiałem po prostu grać głupka i upichcić cichaczem plan ucieczki i zniknięcia. Zniknąć zaś musiałem za pierwszym razem, jako że drugiej okazji już bym nie miał - po nieudanej próbie uczyniono by ze mnie zdechłego Stalowego Szczura. Pakov snuł się za mną jak smród za nieświeżą padliną, ale mnie to odpowiadało. Jego obecność znaczyła, że podglądacze mają urlop, a przynajmniej wypoczywają. Ja też starałem się wyglądać na kogoś zażywającego odpoczynku. Trzy dni straciłem na poszukiwanie dziury, w którą mógłbym się wśliznąć. Na trzeci dzień znalazłem coś akurat dla szczura. Dostosowałem do tego swe plany i czwarty dzień (jak wszystkie poprzednie) zacząłem od śniadania. - Ojoj, ależ jestem głodny! - oznajmiłem Pakovowi, łykając drugą dokładkę. Nie miałem pojęcia, kiedy będę jadł ponownie, toteż wolałem się zabezpieczyć i napchać na zapas. Dalej wszystko przebiegało jak co dzień.
Ledwie wsiedliśmy, wóz ruszył do Ministerstwa Wojny, gdzie od trzech dni demonstrowałem możliwości moich zapalników. Zniszczono przy tym już różne obiekty, dziś miały zostać zniszczone następne. Była to niezła zabawa dla wszystkich, którzy brali w tym udział. Skręciliśmy w boczną uliczkę, na której, jak zwykle, panował minimalny ruch, brakowało nawet pieszych. Doskonale, teraz albo... - Aaa... psik! -wrzasnąłem i sięgnąłem po chusteczkę. Pakov się sprężył. Zawsze był sprężony. Przeszedł dobrą szkołę. Jego oczy tylko na sekundę odwróciły się ode mnie, i to było akurat to, czego potrzebowałem. W chusteczce miałem rulonik miejscowych monet - jedyną broń, jaką dysponowałem. W ciągu ułamka sekundy opuściłem rękę i rulonik wylądował na szczycie czaszki Pakova. Osunął się bez jęku. W tym samym momencie przechyliłem się do przodu i wdusiłem taster alarmowego stopu. Silnik zgasł, hamulce zaskoczyły i stanęliśmy z piskiem opon. Drzwi otworzyły się niemal dokładnie na wprost wcześniej wybranego przeze mnie miejsca. Sam środek tarczy. Wyskoczyłem i ruszyłem z kopyta. Z kopyta dlatego, że kiedy dałem w łeb Pakovowi i zatrzymałem wóz, na tablicy podglądu musiało zapalić się światełko, a „pluskiew" było tu od nagłej krwi. W momencie gdy ja wyskakiwałem z wozu, siły interwencyjne startowały z garażu. Miałem co najwyżej minutę. Kłusem wpadłem na podwórko, na którym kilka robotów ładowało śmieci. Zignorowały mnie kompletnie, jako że były to roboty typu M - zaprogramowane na określone tylko działanie. Poganiacz jednak mnie nie zignorował. Był człowiekiem i miał elektroniczny bat do rozdawania bodźców swoim podopiecznym. Usłyszałem trzask i poczułem, jak prąd atakuje całe moje ciało. Nie powiem, żebym był tym uradowany.
5 Żeby powiedzieć łagodnie: kopnęło mnie. Napięcie było niskie, miało pobudzać roboty, a nie przepalać ich obwody. Złapałem bicz i mocno pociągnąłem. Wszystko było zresztą zgodne z planem. Widywałem ich codziennie, a na planecie Cliaand wszyscy uwielbiali rutynę. Można było przewidzieć, jak zachowa się ten tłusty poganiacz robotów: spróbuje mnie zatrzymać - i zrobił właśnie to, co miał zrobić. Gdy pociągnąłem, poleciał na pysk, tak że znalazł się w zasięgu moich butów. Potrząsnął jednak głową i zaczął zbliżać się do mnie z rękami gotowymi do połamania mi żeber. Tego nie było w planie. Miał paść i już się nie pozbierać. Tyle że on nie znał planu, a ja nie wiedziałem, że ma nie tylko wygląd, ale i odporność bloku betonu. Zrobiłem unik i skopałem mu niemal głowę z ramion. Musiałem tak kopać trzy razy i bałem się, że chodnik, o który ta głowa się obijała, nie wytrzyma tego. W końcu gość znieruchomiał. W oddali zajęczała syrena. Uniform tłuściocha był sraczkowatej barwy i miał jeden zamek błyskawiczny, który natychmiast rozpiąłem, rozdziewając gościa. Szybkości dodawał mi odgłos hamujących w przecznicy wozów. Złapałem bat i zdzieliłem nim najbliższego robota, kończąc równocześnie wciąganie tego sraczkowatego uniformu na mój własny grzbiet i słysząc odgłos kroków zbliżających się przejściem. Robot, który dostał po łożysku, zareagował natychmiast. - Wsadź tego człowieka do kosza! - rozkazałem. Nogi znikły w dziurze dokładnie w chwili, gdy pierwsi karmazynowi pojawili się przede mną. - Obcy! - ryknąłem i potrząsnąłem batem w kierunku przeciwległego wyjścia z podwórka. - Nie zdołałem go zatrzymać. Pobiegł tam. Oni też pobiegli. No i bardzo dobrze, bo para dopiero co ściągniętych z tłuściocha butów leżała przy pojemniku. Wrzuciłem je do kubła i przyłożyłem batem moim pod- opiecznym. - Maszerujemy! Do następnego miejsca! - miałem nadzieję, że te roboty wiedzą, gdzie to jest. Wiedziały. Mała procesja - ze mną z tyłu - przemaszerowała przez pełną policji i wojska ulicę. Przeszliśmy przez ten tajfun z kamiennym spokojem (to znaczy roboty ze spokojem, ja z przerażeniem w oczach i uśmiechem na twarzy). Gdy doszliśmy na miejsce, a było to w dość spokojnym rejonie, byłem mokry od potu. Oparłem się o ścianę i zacząłem myśleć. Jeśli nie znajdą żadnych śladów, to któryś
przypomni sobie w końcu o świadku ucieczki i będzie chciał z nim pogawędzić. Muszę zatem znaleźć się jak najszybciej zupełnie gdzie indziej. Tylko gdzie? Do dyspozycji miałem dwa kombinezony, które lada chwila znajdą się na cenzurowanym, stado mechanicznych matołów i bicz, którego przydatność jako broni była żadna. Tuż za mną dał się słyszeć zgrzyt i zardzewiałe drzwi uchyliły się odsłaniając grubasa w białej czapce. - Mam jeszcze pojemnik dla ciebie, Slobodan - oznajmił i nagle stał się podejrzliwy. - Ale ty nie jesteś Slobodan. - Nie - zgodziłem się potulnie. - Jest w szpitalu, usuwają mu przepuklinę. Czyżby uśmiechnął się do mnie? Rozejrzałem się wokoło i nie widząc nikogo zainteresowanego, przejechałem batem po skrzyni najbliższego śmieci ar za. - Idź za tym człowiekiem! Polazł posłusznie, a ja podążyłem za nimi. Oczywiście do kuchni - do pustej kuchni. - O której otwieracie? Przy tej robocie rośnie apetyt. - Nie wcześniej niż wieczorem. Hej! Powiedz no tej małpie, żeby przestała za mną łazić i zabrała śmieci! - Robot - poleciłem - przestań łazić za tym człowiekiem! Wyciągnij tylko rączki i złap go za ramiona, żeby nie mógł uciec. To był posłuszny robot i wykonał, co mu kazano. Kucharz otworzył usta, zapewne chcąc wydusić z siebie słowa skargi na takie traktowanie, więc wepchnąłem mu w gębę jego własną czapkę. Żuł ją ze złością i próbował wydać z siebie jakieś artykułowane dźwięki. Efekt był mierny, ale próbował nieustannie, gdy przywiązywałem go do krzesła. Nikt się nie pojawił i zaczęło mi się to podobać. - Wyjdź! - rozkazałem robotowi i wyszedłem za nim. Moja gromadka pracowała z zapałem godnym lepszej sprawy, toteż przyłożyłem im gdzie popadło. - Wracajcie! Do miejsca, z którego przyszliście dziś rano. Jazda! Roboty, jak porządne wojsko, zrobiły w tył zwrot i pomaszerowały. Na szczęście w przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyszliśmy. Wróciłem do kuchni. Ładnie - nikt nie domyśli się teraz, gdzie opuściłem śmieciarzy. Kucharzowi udało się tymczasem przewrócić krzesło i w paralitycznych podrygach przybliżał się teraz do drzwi. - Nieładnie, chyba będę musiał cię uspokoić. - Wziąłem z wieszaka największy topór. Przestał się wiercić i wybałuszył na mnie oczy. W oddali rozległo się nagle pukanie do drzwi. Westchnąłem i wyciągnąłem mu z gęby czapkę.