Harry Harrison
Stalowy Szczur ocala świat
(Przełożył: Jarosław Kotarski)
1
- Jamesie Bolivarze di Griz, jesteś łotrem! - oświadczył Inskipp, kończąc tę wypowiedź
nieartykułowanym chrząknięciem i potrząsając wściekle w moją stronę plikiem papierów.
Cofnąłem się aż pod biurko, cały czas robiąc minę zszokowanej oskarżeniem
niewinności.
- Jestem niewinny! - pisnąłem. - Padłem ofiarą oszczerczej kampanii wyrachowanych
kłamstw!
Tuż za sobą miałem jego pudełko z cygarami, pod palcami wyczuwałem zamek.
- Wredna, złośliwa świnia. A nawet gorzej. Ciągle jeszcze napływają do mnie raporty.
Zgnoiłeś i swoją własną firmę, i swoich kumpli...
- Przenigdy! - krzyknąłem manipulując przy zamku.
- Nie bez powodu nazywają cię Chytrym, a czasem nawet Wyślizgującym się!
- Zwykła pomyłka i zbieg okoliczności. Dziecięce przezwisko. Poślizgnąłem się kiedyś
przy kąpieli i matka mnie tak nazwała. - Zamek puścił i poczułem delikatny aromat tytoniu.
- Wiesz, na ile nakradłeś? - Jego twarz przybrała niezdrową, krwistoczerwoną barwę, a
oczy omal nie wylazły z orbit.
- Ja? Ukradłem? Pierwej bym się pod ziemię zapadł! - oświadczyłem z emfazą,
umieszczając w kieszeniach pierwszą garść nader kosztownych cygar, które Inskipp
przeznaczał dla wizytujących nas czasami Bardzo Ważnych Osobistości.
Uważałem, że spotka je lepszy los, jeśli sam je wypalę, a nie ma to jak koneser. Muszę
też przyznać, że moja uwaga skupiona była głównie na tytoniu i ledwie rejestrowałem
ględzenie Inskippa. Dlatego też nie od razu zwróciłem uwagę na dziwne zmiany w jego głosie.
Gdy wreszcie dotarło to do mnie, z ledwością mogłem go usłyszeć. Zaniepokoiło mnie to
zjawisko - nie dlatego, że byłem ciekaw, co jeszcze powie, ale dlatego, iż było po prostu
nienormalne.
- Nie przerywaj sobie - oznajmiłem mu uprzejmie. - Czy też może poczułeś nagle, jak
ciężkie są fałszywe oskarżenia?
Cofnąłem się od biurka, wykonując jednocześnie półobrót, aby zamaskować fakt
posiadania nienaturalnie wybrzuszonej kieszeni, wypełnionej wyrobami tytoniowymi o
ponadstukredytowej wartości.
Nie zareagował. Nadal potrząsał papierami, tyle że teraz bezgłośnie.
- Nie czujesz się dobrze? - zatroszczyłem się, i to całkiem poważnie, wyglądał bowiem
blado.
Zaniknąłem na chwilę oczy, po czym spojrzałem ponownie. Przeszedłem kawałek, a on
nie odwrócił nawet głowy i wpatrywał się w miejsce, w którym stałem przed chwilą. Nie, to nie
była bladość. On wyglądał przezroczyście. Przez jego głowę wyraźnie prześwitywało oparcie
krzesła.
- Przestań! - ryknąłem, ale nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. - Co ty znowu
knujesz? Trójwymiarowa projekcja, by ogłupić Chytrego Jima? Nie tak łatwo zrobić mnie na
szaro!
Podbiegłem do niego i wycelowałem wskazujący palec prosto w jego czoło. Wniknął w
nie przy minimalnym oporze i całkowitym braku reakcji ze strony zainteresowanego. Lecz
kiedy wyciągnąłem palec, rozległo się cichutkie plaśnięcie i Inskipp zniknął. Sterta trzymanych
przez niego papierów rozsypała się po podłodze.
- Whargh! - to, co dobyło się z mojego gardła, nie było może tym akurat dźwiękiem, ale
na pewno bardzo zbliżonym.
Schyliłem się pod krzesło z zamiarem poszukania ukrytego pod nim mechanizmu, gdy
drzwi z trzaskiem wleciały do środka pomieszczenia.
To było wreszcie coś, co mogłem zrozumieć! Nadal w przysiadzie, obróciłem się i
gorąco przyjąłem pierwszego, który wpadł przez powstały w tak nieoczekiwany sposób otwór.
Kantem dłoni trafiłem go idealnie w szyję, tuż pod krawędzią maski gazowej. Gość jęknął i
runął na podłogę. Lecz za nim tłoczyła się już cała kupa, a wszyscy w maskach, białych
kombinezonach i z jakimiś podejrzanymi, czarnymi pojemnikami na plecach. I każdy z jakimś
naprędce skombinowanym argumentem w garści (dominowały gaz-rurki i nogi od stołu).
Wszystko to było nader dziwne. Robiłem, co mogłem, jednego trafiając w splot słoneczny,
innego znów w szczękę, ale swoją masą przygnietli mnie w końcu do ściany. Palnąłem jeszcze
jednego w kark. Facet padł z cichym jękiem i zniknął w połowie drogi na podłogę.
Interesujące. Liczba ludzi w pokoju zaczęła się raptownie zmieniać, gdyż każdy, kogo
znokautowałem, znikał. Byłoby to ze wszech miar pożądane i pożyteczne, gdyby wyrównało
rachunek, lecz inni z kolei zaczęli pojawiać się z powietrza, i to z mniej więcej tą samą
częstotliwością.
Rzuciłem się ku drzwiom i w tym momencie ktoś rąbnął mnie w głowę. Niedokładnie,
co prawda, ale wystarczająco.
Widziałem wszystko jak na zwolnionym filmie. Czułem się, jakbym pływał w kleju.
Złapali mnie za ręce i nogi i czym prędzej wynieśli z pokoju. Nie przyjąłem tego, rzecz jasna,
biernie, ale wszystkie moje reakcje ograniczone zostały do paru podrygów i płynnego, pełnego
kunsztownych wiązanek przeklinania w około dwunastu narzeczach. Donieśli mnie do windy,
nic sobie z tego nie robiąc, i mimo moich wysiłków jeden z nich władował mi prosto w twarz
zawartość pojemnika z gazem.
Nie czułem żadnych skutków działania gazu, oprócz narastającej wściekłości. Zanim
osiągnęliśmy cel wędrówki, opanował mnie rzadki raczej, jak na mnie, stan ducha: gotów
byłem zabijać. Zostałem jednak fachowo przymocowany do jakiegoś nowego modelu krzesła
elektrycznego i jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było ulżenie mojemu językowi - co też
niezwłocznie uczyniłem.
- Możecie potem mówić, że James di Griz umarł jak człowiek, wy pierdolone
skurwysyny, których matki... - Na głowę nasunięto mi jakiś stalowy kubeł i zapanowała
ciemność.
Wbrew pozorom nie była to egzekucja prądem o napięciu dwudziestu czterech tysięcy
woltów. W ogóle nic z tych rzeczy. Właściwie nic się nie wydarzyło. Zdjęto mi owo nakrycie
głowy, ponownie zaaplikowano jakiś gaz i nagle się uspokoiłem. Zdziwiło mnie to trochę, ale
zanim oprzytomniałem, moje kończyny były już wolne, a większość napastników pozbyła się
masek. Ku memu zdziwieniu rozpoznałem w nich techników i naukowców Korpusu.
- Czy ktoś byłby na tyle uprzejmy, aby oświecić mnie, prostego chłopa, co tu jest grane?
- spytałem uprzejmie.
- Najpierw nałóż to! - stwierdził autorytatywnie jeden z nich, podając mi czarne pudełko
- takie, jakie nosili tu wszyscy - i pomagając mi umocować je na plecach. Zaopatrzone było w
przewód z przyciskiem. Szpakowaty jegomość wdusił go i umieścił na moim karku.
- Aha, zdaje się, że mam przyjemność z profesorem Coypu? - domyśliłem się w końcu.
- Masz - zgodził się z uśmiechem.
- Czy w związku z tym nie uzna mnie pan za nieuprzejmego natręta, jeśli poproszę raz
jeszcze o wyjaśnienia?
- Bynajmniej, jest to zupełnie zrozumiałe. Bardzo przepraszam za tę napaść, ale był to
jedyny sposób, aby wytrącić cię z równowagi i doprowadzić do wściekłości. Umysły będące
pod wpływem silnego uczucia są nadzwyczaj odporne na bodźce zewnętrzne i mogą przetrwać
nawet poważne zagrożenia bez uszczerbków. Gdybyśmy próbowali powoli i uprzejmie
powiedzieć ci, o co tu chodzi, to najprawdopodobniej nigdy byśmy nie zdążyli. Do diabła, to
staje się coraz silniejsze, nawet tutaj!
Jeden z biało odzianych gentlemanów wyblakł nagle i zniknął.
- Inskippowi przytrafiło się to samo - poinformowałem profesora.
- Powinno było. Wiesz, pierwszy w kolejce...
- Dlaczego? - spytałem uprzejmie, mając nieodparte wrażenie, iż w życiu nie
prowadziłem równie kretyńskiej rozmowy.
- Celem tego wszystkiego jest Korpus. Zamiarem pierwszego uderzenia jest likwidacja
tych, którzy stali na górze.
- Kto to wymyślił?
- Nie wiem.
Zmusiłem się do spokoju i spytałem łagodnie:
- Czy mógłby mi pan, profesorze, wyjaśnić to trochę dokładniej? Lub też znaleźć kogoś,
kto byłby w stanie zrobić to nieco przystępniej niż pan?
- Przepraszam, to moja wina. - Z widocznym wysiłkiem otarł pot z czoła. - Ale to
wszystko potoczyło się tak szybko. Sygnał alarmu i zaraz potem to. Można to nazwać wojną
czasową. W jakiś sposób ktoś zmienia rzeczywistość manipulując czasem. Oczywiście
pierwszym celem tego kogoś stał się Korpus Specjalny. Zrozumiałe, że jako najefektywniej
działająca międzyplanetarna organizacja porządkowa w historii galaktyki stanowimy zaporę
nie do ominięcia, i to niezależnie od tego, jaki cel ów ktoś pragnie osiągnąć. Jeśliby zaś udało
się temu komuś wyeliminować Inskippa i kilku innych, bezpośrednio mu podległych, znacznie
obniżyłyby się możliwości Korpusu. Zaczęło mi się już wszystko mylić.
- Czy znalazłby się tu jakiś płyn, który zaprowadziłby trochę ładu wśród moich szarych
komórek? - przerwałem jego wywód.
- Wspaniały pomysł. Dziwne, że sam nań nie wpadłem! - ucieszył się Coypu.
Wnętrze lodówki ujawniło jakąś zielonkawą ciecz, którą zadowolił się gospodarz, ja
zaś, starym zwyczajem, sięgnąłem po wypróbowaną truciznę. Syrian Panther Sweat, zakazana,
na większości planet, jak zwykle miała na mnie zbawienny wpływ.
- Niech pan mi przerwie, jeśli się mylę, ale czy to nie pan przypadkiem miał wykład o
niepodobieństwie podróży w czasie? - oświeciło mnie nagle.
- Oczywiście, że miałem! Zasłona dymna - tak się to chyba nazywa. Podróże w czasie
znamy już od paru ładnych lat, boimy się tylko wykorzystać tę wiedzę. Niemniej jednak mamy
już przygotowany plan czasowych inwigilacji. Dlatego też, gdy rozpoczął się atak, tak szybko
wiedzieliśmy, o co chodzi. Wszystko szło tak błyskawicznie, że nie zdążyliśmy nikogo
uprzedzić. Musieliśmy działać, bo jesteśmy jedynymi, którzy mogą coś zrobić. To laborato-
rium otoczone jest izolatorem czasowym, a poza tym wszyscy nosimy osobiste modulatory. Ty
też już go masz.
- A co to robi? - spytałem z szacunkiem, wskazując na czarne pudełko.
- Mieści stały zapis twojej pamięci i co trzy milisekundy wtłacza go z powrotem do
twojego mózgu. Mówi ci po prostu, że ty to ty, i usuwa wszelkie zmiany, do których doszło w
trakcie tych milisekund. Inaczej mówiąc, umożliwia ci istnienie. Czysto obronne urządzenie,
lecz to wszystko, co mamy.
Kątem oka zauważyłem zniknięcie następnego z asystentów. Coypu musiał także to
zauważyć, gdyż głos jego nagle stwardniał.
- Musimy atakować, jeśli chcemy ocalić Korpus!
- Atakować? Jak?
- Wysyłając kogoś w przeszłość, aby odkrył te siły, które wywołały wojnę, i zniszczył
je, zanim one nas zniszczą. Mamy tu odpowiednie urządzenie.
- Aha, ochotnik. Wygląda na to, że to robota dla mnie.
- Zapomniałem tylko dodać, że to podróż w jedną stronę. Nie mamy możliwości
ściągnięcia cię z powrotem.
- Cofam ostatnie stwierdzenie. Podoba mi się tu!
Nagle coś mi się przypomniało. Najwidoczniej załadowano mi ponownie pamięć i to
nagłe skojarzenie zjeżyło mi włosy na głowie.
- Angelina! Muszę się z nią natychmiast...
- Ona nie jest jedyna!
- Dla mnie tak! A teraz z drogi, albo przejdę przez pana, profesorze!
Musiałem wyglądać dość przekonywająco, bo ustąpił mi natychmiast. Wystukałem kod
na wideofonie i po paru miauknięciach na ekranie pojawiła się Angelina.
- Jesteś tam! - odetchnąłem.
- A gdzie spodziewałeś się mnie znaleźć?! - zdumiała się i zmarszczyła brwi, pociągając
jednocześnie nosem, zupełnie jakby wideofon przenosił zapachy. - Znowu piłeś! Nie dość, że
wcześnie, to jeszcze sporo!
- Tylko kropelkę, ale nie dlatego dzwonię. Jak się czujesz? Wyglądasz dobrze,
rzekłbym wspaniale, i na całe szczęście nie jesteś ani trochę przezroczysta.
- Kropelkę? Wygląda na to, że to było więcej niż flaszka. - Głos Angeliny nagle
stwardniał. - Proponuję ci, żebyś po dobroci odwiesił się, wziął proszki i zadzwonił, jak
wytrzeźwiejesz.
Słowom tym towarzyszył ruch w stronę przycisku przerywającego połączenie.
- Nie! Jestem trzeźwy jak świnia, czego zresztą niezmiernie żałuję, ale to jest na
poważnie. Niebezpieczeństwo. Zabieraj bliźniaki i grzej tu jak najszybciej!
- Jasne! - Już była na nogach. - Tylko gdzie ty jesteś?
- Położenie laboratorium! - wrzasnąłem w stronę profesora,
- Poziom 120, pokój 30.
- Słyszałaś? - zwróciłem się ku ekranowi. Był czarny.
- Angelina...
Przerwałem połączenie i ponownie wystukałem kod. Ekran rozbłysnął wiadomością:
”Ten numer nie jest przyłączony”.
Runąłem ku drzwiom. Ktoś próbował mnie powstrzymać, lecz błyskawicznie
odepchnąłem go pod przeciwległą ścianę. Otwarłem drzwi i zamarłem. Za nimi nie było nic.
Bezkształtna i bezbarwna pustka, która wyczyniała przeróżne brewerie z moim mózgiem.
Zaraz potem drzwi zostały zamknięte i Coypu zaparł je własnymi plecami, dysząc przy tym
ciężko.
- Zniknęło - szepnął chrapliwie. - Korytarz, cała staga, wszystko. Tylko laboratorium
zostało. Korpus Specjalny już nie istnieje. W całej galaktyce nie ma nikogo, kto miałby choć
mgliste wspomnienie o naszych osobach. Gdy działanie izolatora osłabnie, my też znikniemy.
- Ale Angelina... gdzie ona jest? Gdzie są pozostali?
- Nigdy się nie narodzili i nigdy ich nie było.
- Ale ja ich, do cholery, wszystkich pamiętam!
- I to jest jedyna rzecz, na którą możemy liczyć. Jak długo jest choć jedna osoba, która
nas pamięta, tak długo mamy - mikroskopijną wprawdzie, ale zawsze - szansę przetrwania.
Ktoś musi powstrzymać ten atak - jeśli nie ze względu na Korpus, to z uwagi na wszechświat.
Teraz zaczęło się zmienianie historii, a do jakich zmian może jeszcze dojść, tego nikt nie jest w
stanie przewidzieć. Musimy zatrzymać tego idiotę!
Wycieczka, i to bez możliwości powrotu, do obcego czasu i świata. Ten, który tam
podąży, będzie najbardziej samotny ze wszystkich żyjących istot, bytując o tysiąclecia przed
swoimi bliskimi i przyjaciółmi...
- Dobra - przerwałem snucie tych budujących perspektyw. - Gdzie macie ten czasowy
tramwaj?
2
- Najpierw musimy wiedzieć, dokąd ma cię zawieźć i w jaki okres - ostudził mój zapał
Coypu, podchodząc do komputera, z którego spływały tasiemcowe wstęgi wydruków. - I to
bardzo dokładnie. Śledząc linie zakłóceń jesteśmy w stanie wyznaczyć i miejsce, i czas. Planetę
już mamy, teraz tylko trzeba cię wyzerować w czasie. A to jest bardzo ważne, bo jeśli
znajdziesz się tam za późno, to oni mogą już skończyć swą robotę. A z kolei, jeśli będziesz za
wcześnie, to zdążysz się zestarzeć, zanim zjawią się nasi przeciwnicy.
- Brzmi to raczej zachęcająco. A co to za planeta?
- Dziwna nazwa, czy raczej nazwy. Określano ją mianem Brud albo Ziemia.
Przypuszczalnie jest legendarną kolebką ludzkości.
- Jeszcze jedna!? Nigdy o niej nie słyszałem.
- Nie mogłeś, została zniszczona w wojnie atomowej wieki temu - wyjaśnił mi
uprzejmie Coypu. - O, jest. Musisz cofnąć się w czasie o 32598 lat. Nie gwarantujemy
marginesu błędu mniejszego niż trzy miesiące.
- Nie sądzę, żeby robiło mi to różnicę - uspokoiłem go. - Który to będzie rok?
- No cóż. Grubo przed powstaniem naszego kalendarza. Jak sądzę, będzie to 1975 rok
po śmierci Chrystusa, jak określają to prymitywne przekazy z tamtego okresu.
- Nie takie to prymitywne, skoro znali podróże w czasie! - zaoponowałem.
- Z pewnością tylko nieliczni.
- A jak mam ich znaleźć? - spytałem łagodnie.
- Za pomocą tego.
Jeden z asystentów wręczył mi pudełko z dwoma skalami i przyciskami. Na jednej ze
skal, do złudzenia przypominającej kompas, drżała igła, która działała jak zwykła igła
magnetyczna, bo jakkolwiek bym manewrował pudełkiem, zawsze wskazywała jeden
kierunek.
- Wykrywacz generatora energii czasowej - wyjaśnił Coypu. - Przenośna wersja tego,
co tutaj mamy. Teraz pokazuje na nasz time-helix. Na miejscu pokaże ci właściwy generator.
Druga skala to odległościomierz.
Przyjrzałem się pudełku i coś mądrego zaświtało mi w głowie.
- Jeśli mogę zabrać to pudełko, to mogę też zabrać inne wyposażenie, tak?
- Owszem, niewielkie przedmioty, które mogą być przymocowane do twojego ciała -
potwierdził Coypu. - Pole jest typu powierzchniowego, podobnie jak elektryczne...
- No to zabieram cały arsenał, jaki tu macie! - oświadczyłem radośnie.
- Niewiele tego, same duperele - zmartwił mnie.
- No to mogę go sobie zrobić. - Nic nie było w stanie zmusić mnie do zaniechania tego
zamiaru, - Jest tu ktoś z rusznikarzy?
Coypu rozejrzał się wokół i oczy nagle mu rozbłysły.
- Old Jarl jest z sekcji uzbrojenia. Ale nie ma czasu na robienie czegoś nowego.
- Nie o to chodzi. Dawać go!
Old Jarl musiał zarobić sobie na ten przydomek na zasadzie kontrastu, wyglądał
bowiem na prawidłowo rozwiniętego dziewiętnastolatka.
- Chcę jego zestaw pamięci! - poinformowałem zebranych.
Jarl podskoczył jak znienacka kopnięty i przyciskając do siebie czarną skrzynkę, ruszył
ku drzwiom.
- To moje! Nie możesz tego dostać! To świństwo tak mówić! Bez tego przecież mnie
nie będzie! - W jego oczach pojawiły się łzy.
- Głuptasie! Przecież nie chcę ci tego odebrać. Po prostu chcę mieć duplikat twego
dysku. Nie martw się!
Technicy otoczyli go kołem i zaczęli coś tam grzebać, a Coypu uniósł w górę brwi.
- Nic nie rozumiem - przyznał w zamyśleniu.
- Proste. Prawdopodobnie będę miał do czynienia z organizacją. Mogę więc
potrzebować ciężkiej artylerii. Nie mogę jej zabrać, ale mogę ją zrobić. Jeśli będzie trzeba,
wpakuję dysk Jarla do mego mózgu i użyję jego pamięci jako źródła wiedzy - oświeciłem go.
- Ależ... ależ on będzie tobą, zawładnie twoim ciałem. Tego nigdy dotąd nie robiono.
- No to się zrobi. Pomylone czasy wymagają pomylonych pomysłów. To przypomniało
mi o jeszcze jednym drobiazgu. Powiedział pan, że nie można stamtąd wrócić?
- Time-helix może zabrać cię w przeszłość, ale tam nie będzie helixu, który odesłałby
cię z powrotem - przyznał ze smutkiem.
- A gdybym go sobie zbudował, to mógłbym wrócić? - upewniłem się.
- Teoretycznie tak, ale nigdy tego nie próbowano. A poza tym większość materiałów i
ekwipunku będzie nieosiągalna na tak prymitywnym etapie rozwoju...
- A jeśli materiał się znajdzie, to da się zrobić?
- Teoretycznie tak.
- A kto wie, jak to się robi?
- Tylko ja. Helix jest konstrukcją mojego pomysłu - przyznał ze skromnością.
- Ślicznie! W takim razie chcę również pański dysk. Niech tylko podpiszą, który jest
który, żeby mi się nie pomyliło...
Wśród techników zapanowało nagłe poruszenie.
- Izolator traci moc! - rozległ się rozpaczliwy jęk.
- Kiedy pole zniknie, zginiemy. Nigdy nas już nie będzie! To nie... - jeden z asystentów
rozdarł się przeraźliwie i równie niespodziewanie zamilkł, gdy reszta towarzystwa
zaaplikowała mu środki uspokajające.
- Szybko! - ryknął dla odmiany Coypu. - Zabrać di Griza do maszyny i przygotować go
do drogi.
Faktycznie, wszystko odbyło się szybko, by nie powiedzieć błyskawicznie. Złapali
mnie jak worek sieczki i zanieśli do sąsiedniego pokoju, prześcigając się nawzajem w
ofiarowywaniu dobrych rad. Prawie udało im się mnie upuścić, gdy dwóch techników zniknęło
równocześnie. Co bardziej odległe ściany zaczęły zdradzać żywe tendencje do przezroczystości
i zanikania. W końcu, wspólnymi siłami, udało im się ubrać mnie w kombinezon. Wówczas
dopiero zdołałem uwolnić się od tego rozhisteryzowanego tłumu.
- Nałóż kask, ale uszczelnij go dopiero w ostatniej chwili. - Coypu był jedynym, który w
tym momencie zachowywał spokój. - Tu masz dyski pamięci i grawitator. Mam nadzieję, że
umiesz go obsługiwać? Pojemnik z bronią na piersiach, detektor...
Ledwie mogłem ustać przytłoczony wyposażeniem, ale w myśl starej zasady: ”Co mam
w dupie, tego nikt mi nie wyłupie”, nie protestowałem. Ba, zacząłem się nawet pewnych rzeczy
domagać.
- Translator! - wrzasnąłem. - Przecież muszę się jakoś dogadać z tubylcami.
- Nie mamy go tutaj - odparł Coypu, wciskając mi pojemnik z gazem. - Ale masz tu
memorygram...
- Dostaję od tego migreny!
- ...i możesz go użyć, aby się nauczyć lokalnego dialektu.
- Zaraz, moment, gdzie ja się tam znajdę?
- W stratosferze. Jedyna możliwość uniknięcia wypadków w stylu wpakowania cię na
jakąś skałę czy wieżowiec.
- Przednie laboratorium zniknęło! - rozległ się czyjś krzyk. Ten, który go wydał, zniknął
w chwilę później.
- Do time-helixu! - wrzasnął Coypu, popychając mnie ku następnym drzwiom.
Pomagający mi technicy i asystenci znikali jeden po drugim jak przekłute baloniki.
Zaledwie czterech dotarło z nami do urządzenia. Był to seledynowy snop zwiniętego jak
sprężyna światła, emitowanego wiązką grubą jak moje ramię przez niewielką prostokątną
maszynkę.
- To skondensowana i poddana działaniu pola elektromagnetycznego o wysokim
natężeniu wiązka energii zwanej helixem. Przy odpowiednim poluźnieniu pola wyniesie cię w
pożądaną przeszłość, znikając później bez śladu w przyszłości - wyjaśniał Coypu, manipulując
jednocześnie przy tablicy rozdzielczej. - Czas na ciebie!
Zostało nas trzech.
- Pamiętaj mnie! - krzyknął krępy, ciemnowłosy technik. - Jak długo będziesz pamiętał
Charliego Nate'a, będę...
Zostaliśmy z Coypu sami. Ściany zniknęły, a powietrze zaczęło mrocznieć.
- Dotknij tego! - krzyknął Coypu.
Rzuciłem się do przodu, prawie wpadając w seledynową kolumnę. Nie było żadnych
sensacji, nic mnie nie kopnęło, ale zobaczyłem, że cała moja postać została otoczona
seledynową poświatą. Profesor złapał za dość pokaźnych rozmiarów dźwignię i pociągnął.
3
Wszystko zamarło.
Coypu trzymał rękę na dźwigni, ja zaś gapiłem się w jego stronę, ale nie byłem w stanie
poruszyć się ani o mikron.
Nagle uświadomiłem sobie, że nie oddycham ani nie odczuwam uderzeń swego serca.
Coś tu poszło nie tak - tego byłem pewien, tym bardziej że time-helix nadal trwał w formie
spoistej kolumny. Moja panika spotęgowała się, gdy Coypu zaczął robić się przezroczysty.
Potem to poszło już błyskawicznie. Wisiałem w pustce przestrzeni kosmicznej niczym
kamienna rzeźba i nie mogłem ruszyć nawet palcem. Moim przeciwnikom trzeba było
przyznać jedno: działali skutecznie i z rozmachem, nawet po asteroidzie kryjącej bazę nie
pozostał najmniejszy ślad...
Coś drgnęło.
Byłem w drodze.
Opisanie tej drogi jest rzeczą niemożliwą, jako że nie ma to nijakiego odpowiednika we
wszelkich dotychczasowych przeżyciach ludzkości. Prowadziła w kierunku, o którym nie
wiedziałem nawet, czy istnieje. Time-helix zaczął się rozprężać. Może zresztą działo się to
przez cały czas, tyle że ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Teraz stało się to widoczne.
Gwiazdy poruszały się coraz szybciej i szybciej, aż przybrały postać cienkich linii światła
mknących przez kosmos. Przestrzeń zmieniła się w szarą zawiesinę, która musiała oddziaływać
hipnotycznie, gdyż mój mózg zapadł w rodzaj niby-śpiączki i zastygł na pograniczu trwania i
niebytu, pozbawiony świadomości i poczucia upływu czasu. Mogło to trwać ułamek sekundy,
ale mogło też trwać całą wieczność.
Nie wiedziałem tego wtedy i nadal nie wiem. Nie zastanawiałem się zresztą nad tym:
miałem coś ważniejszego na uwadze. Przetrwanie. Zawsze było dla mnie sprawą dość istotną, a
obecnie tylko o to mogłem się troszczyć. Ponieważ było całkiem prawdopodobne, że zwariuję
w trakcie tej wycieczki, skupiłem wszystkie pozostałe mi siły umysłu na kwestii przetrwania i
czekałem, aż coś wreszcie zacznie się dziać.
I w końcu coś się zaczęło.
Po diabli wiedzą jak długim czasie przybywałem.
I to w o wiele bardziej dramatycznych warunkach, niż odjeżdżałem, gdyż wszystko
działo się równocześnie. Mogłem się poruszać i widzieć. Światło - normalne, porządne światło
trójwymiarowego świata - oślepiało mnie, nie czułem własnego ciała ani nie miałem poczucia
kierunku.
To ostatnie było szczególnie nieprzyjemne, gdyż właśnie spadałem, i to dość szybko.
Gdy tylko sobie to uświadomiłem, żołądek skręcił mi się z wrażenia i po dość długim okresie
(plus minus 32598 lat) moje serce objawiło aktywność, tyle tylko, że w miejscu dość
nieoczekiwanym, a mianowicie w gardle.
Spadając tak obróciłem się i mogłem wreszcie nieco przeanalizować sytuację. Nade
mną było słońce, pode mną pokrywa białych obłoków, ja sam zaś tkwiłem (to złudzenie, rzecz
jasna) w pasie atramentowo-czarnego nieba. Całe wyposażenie, którym mnie obwieszono, było
jak dotąd na miejscu, a po uruchomieniu grawitatora mogłem stwierdzić, że coś z tego złomu
nawet działa. Wyłączyłem go i poczekałem, aż zanurkuję w chmury.
Gdy się z nich wynurzyłem, przestawiłem grawitator na powolne opadanie i zająłem się
wstępnym lustrowaniem terenu. Świat ten, który, być może, naprawdę był kolebką ludzkości,
miał się ostatecznie stać moim grobowcem. Gdzieś z pięć mil pode mną majaczyły drzewa,
ogólnie rzecz biorąc, krajobraz był typowo rolniczy. Dokładne obejrzenie okolicy utrudniała
zaparowana szyba hełmu. Miałem jednak nadzieję, że moi przodkowie nie zwykli oddychać
amoniakiem czy metanem, więc odchyliłem przesłonę i pociągnąłem nosem.
Nieźle. Trochę za zimne i za rzadkie - ale jestem jeszcze dość wysoko - za to świeże i
słodkie. No i nie zabiło mnie od razu, co było dość ważne, jako że zapasu w kombinezonie nie
wystarczyłoby już na długo.
Ze spokojem zdjąłem kask i rozejrzałem się dokładnie. Całkiem nieźle. Malowniczy
krajobraz: zielony lasy, błękitne jeziora, rozległe łąki poprzecinane drogami, a na horyzoncie
jakieś otoczone dymami miasto. Postanowiłem, że na razie będę trzymał się z daleka od tego
ostatniego. Najpierw muszę się gdzieś ukryć i zaaklimatyzować, a potem...
Moje myśli przerwało brzęczenie - coś jakby owad, tyle tylko, że żaden owad nie może
latać na takiej wysokości. Gdyby nie zafascynowanie okolicą, już dawno zwróciłbym uwagę na
ten odgłos. Gdy w końcu zerknąłem przez ramię, był to już ogłuszający ryk.
Zdębiałem. To była jakaś starożytna odmiana urządzenia latającego. Napędzana była
śmigłem, a w częściowo przezroczystym wnętrzu siedział człowiek i wytrzeszczał na mnie
osłupiałe oczy. Błyskawicznie włączyłem wznoszenie i skryłem się ponownie w zbawczych
chmurach.
Początek zdecydowanie do dupy! Pilot widział mnie zbyt dobrze, by mieć wątpliwości.
Mógł, co prawda, nie uwierzyć własnym oczom, ale to było mało prawdopodobne. Uwierzył.
Łączność musiała tu być całkiem dobrze rozwinięta, a mania prześladowcza, czyli dominacja
wojskowych w każdym kącie, jeszcze bardziej, gdyż po paru minutach usłyszałem ryk silników
odrzutowych. Maszyny krążyły poniżej, a jedna przeleciała nawet przez chmury. Po dłuższym
czasie uspokoiło się na tyle, że pozostając nadal w chmurach, zdecydowałem się na zmianę
miejsca. Grawitator nie jest przewidziany do podróży w poziomie, lecz kiedy nie trzeba
wędrować daleko, to od biedy się przydaje. Używałem go zatem w tym charakterze przez jakieś
piętnaście minut, po czym ostrożnie wyjrzałem z obłoczków.
Oczami wyobraźni widziałem cały komplet detektorów kierujących na mnie swe
czujniki i anteny i łączących się pospiesznie z różnej maści machinami wojennymi. Może
zresztą i tak było, tyle że ja nic z tego nie ujrzałem. Nic, poza paroma białymi ptakami, które nie
poczuły się uszczęśliwione moim pojawieniem się ponad taflą jeziora. Dałem poprawkę i
zbliżyłem się do brzegu.
Wznoszenie włączyłem dopiero wtedy, gdy byłem poniżej poziomu wzgórz
okalających jezioro. Wszelkie detektory pozostały w ten sposób poza horyzontem i byłem
bezpieczny. I w tej chwili zrobiło mi się gorąco. Mimo poprawki spadałem do wody, a
zderzenie z nią przy tej szybkości przypominałoby spotkanie z betonową płytą.
Wyhamowałem, mocząc jedynie stopy w wodzie. Ostatecznie, jak na spadek z granic
atmosfery to nie było źle. Uniosłem się i podleciałem do przeciwległego brzegu, nad którym
wznosiła się szarawa skała. Potrzebowałem schronienia, a skała - w dwóch trzecich gładka jak
ściana - na jednej trzeciej powierzchni miała półeczkę, akurat, by usiąść. Zrobiłem wiec siad
płaski. Wokół panowała cisza. Żadnych głosów, ryku silników czy innych śladów ludzkiej
obecności. Jedyne, co słyszałem, to wiejący w różnych tonacjach wiatr. Słowem, wspaniale.
Do dobrego samopoczucia brakowało mi tylko czegoś rozgrzewającego. Niestety, była
to jedna z nielicznych podstawowych rzeczy, które zapomniałem zabrać. Miałem mocne
przeczucie, że wkrótce uzupełnię ten brak. Rozsiadając się wygodniej, poczułem, że coś uwiera
mnie w tylnej kieszeni spodni. Po krótkiej szamotaninie ze skafandrem wydobyłem stamtąd
garść zmasakrowanych cygar Inskippa. Mój nastrój wyraźnie się poprawił, gdy znalazłszy
jedno, jakimś cudem ocalałe, zaciągnąłem się aromatycznym dymem.
Pomiędzy najprzeróżniejszym elektronicznym złomem, jakim zostałem obciążony w
ostatnich chwilach istnienia laboratorium, było coś, co zwano masserem: drobiazg, którego
rękojeść przechodziła w gruszkowaty korpus kończący się spiczastym ostrzem. Na tymże
końcu wytwarzane było pole mogące koncentrować większość rzeczy poprzez ściskanie
tworzących je atomów. Przy nie zmienionej masie zmieniało to ich wymiary. W zależności od
użytej mocy i rodzaju materiału można było zmniejszyć nawet do połowy.
Użyłem tego wynalazku, by urządzić sobie jakąś przytulną jaskinię. Najtrudniejszy był
początek, ale gdy fragmenty wielkości mojej pięści, a o ciężarze ołowiu zaczęły opadać do
jeziora tworząc wgłębienie, to poszło już jak z płatka. Jeszcze potem odkryłem, że mogę
wytwarzać sferyczne pole dające odłamki wielkości mojej głowy, i robota ruszyła z miejsca.
Co prawda, wyrzucając te skoncentrowane głazy do jeziora omal sam za nimi nie wyleciałem,
ale to już drobiazg.
Gdy słońce zbliżyło się do horyzontu, miałem już prymitywne i niezbyt przestronne
pomieszczenie, wystarczające jednak, by ukryć mnie i wszystkie moje bambetle.
Usiadłem, by na chwilę odsapnąć. Podróż musiała być bardziej męcząca, niż sądziłem,
bo następną rzeczą, z jakiej zdałem sobie sprawę, był fakt, że na czarnym niebie płynął wielki
księżyc. Mój tyłek był zziębnięty od kontaktu ze skałą, a reszta ciała zdrętwiała od spania na
siedząco.
- Do roboty, przyszły zbawco świata. - Jęknąłem, gdy moje ciało dało znać, co o tym
myśli.
Jednak trzeba było się ruszyć, skoro już tak postanowiłem. Jak dotąd, nie wiedziałem
nawet, czy jestem we właściwym miejscu i czasie, nie mówiąc już o takim drobiazgu jak brak
pewności, czy teoria Coypu była słuszna. To ostatnie zresztą mogłem sprawdzić już wcześniej,
zaraz po przybyciu. Klnąc swą głupotę, wygrzebałem ze zwalonego na kupę wyposażenia
czarne pudełko, które było detektorem generatora energii służącej do przemieszczania się w
czasie. Ku swojemu szczeremu żalowi stwierdziłem, że igła kręci się w kółko, niczego nie
wskazując.
- Idioto! - stwierdziłem sam o sobie. - To mogłoby działać, gdybyś je włączył!
Wstrzymując oddech przekręciłem włącznik. Nadal to samo, czyli nic. Była, co prawda,
duża szansa, że urządzenie nie pracuje stale i trafiłem akurat na przerwę, w trakcie której nikt
nie podróżuje w czasie, lecz mogły to równie dobrze być tylko moje płonne nadzieje. Tak czy
inaczej, musiałem się tu jakoś zadomowić. Zabrałem się więc do roboty.
Najważniejsze były informacje, toteż rozdzieliłem grawitator od skafandra i
sprawdziłem stan tego pierwszego. Był naładowany do połowy i mógł jeszcze długo służyć
jako transporter. Zapiąłem pasy i wyszedłem na skalną półeczkę. Poleciałem ku najbliższej z
zaobserwowanych wczoraj dróg. Po drodze zająłem się zegarkiem, który zawsze noszę.
Podawanie czasu jest jedynie marginalną funkcją tego urządzenia. Parokrotne sprawdzenie
znaków charakterystycznych i dotknięcie prawego przycisku wystarczyło, aby wyświetliła się
igła radiokompasu skierowana na jaskinię. Zadowolony, bezgłośnie spłynąłem w dół.
Księżyc oświetlał okolicę w wystarczającym stopniu, toteż nie musiałem posługiwać
się latarką pokonując jardy dzielące moje lądowisko od drogi. Ostatni kawałek drogi
przebyłem, rzecz jasna, ze zrozumiałą ostrożnością. Jak okiem sięgnąć - co w lesie nie jest
nigdy sporą przestrzenią - było pusto. Sprawdziłem, z czego zrobiono nawierzchnię. Okazało
się, że z kamienia, bez śladu jakichkolwiek linii przesyłowych czy energetycznych, całkiem
nieciekawa.
Podniosłem się i ruszyłem w kierunku widzianego z góry miasta. Był to dość powolny
sposób poruszania się, ale wolałem oszczędzać niemożliwe tu do zdobycia paliwo.
To, co nastąpiło potem, zawdzięczać mogłem tylko własnej beztrosce i całkowitej
nieznajomości zwyczajów tego świata. Rozmyślałem sobie właśnie o Angelinie i o dzieciach, i
o tym, że wszyscy oni istnieją teraz tylko w mojej pamięci, co było nader przygnębiające, gdy
minąwszy zakręt usłyszałem niespodziewanie głośny ryk silników. Znajdowałem się
najwyraźniej na zniwelowanym szczycie wzgórza, gdyż stoki po obu stronach były dość strome
i nie miałem żadnej możliwości ucieczki poza uniesieniem się w powietrze. Tyle że tam
zostałbym natychmiast zauważony, gdyż zbliżające się pod górę światła nieomal już mnie
dosięgły. Byłem mocno oszołomiony i po prostu zaskoczony. Jedyne, co mogłem zrobić, to
paść na pysk w żwir pobocza. Zrobiłem to błyskawicznie i ukryłem twarz w dłoniach. Ubranie
miałem neutralnej, szarej barwy, była więc szansa, że mogę pozostać nie zauważony.
Ryk zbliżał się, światła przemknęły po mnie; ryk oddalił się, a ja natychmiast usiadłem
i starałem się dojrzeć szczegóły konstrukcyjne tych dziwnych pojazdów, które omal nie
rozjechały mi głowy. Szczegółów nie zdążyłem zaobserwować, wyglądały jednak na
konstrukcje zbliżone do motocykli, z małym czerwonym światełkiem z tyłu. Maszyny nagle
zwolniły i zakręciły w moją stronę. Bez dwóch zdań, tym razem należała mi się dwója z
maskowania.
4
Jedną z moich naczelnych zasad było zawsze pozwolić innym na pierwszy ruch, gdy
sytuacja wyglądała niepewnie. Mogłem uciec, ale po pierwsze - oni mogli mieć broń, a ja
byłbym wówczas pięknym celem, po drugie zaś - nawet jeśliby mi się to udało, to ktoś z
pewnością zwróciłby baczną uwagę na ten rejon, a tego należało za wszelką cenę uniknąć.
Odwróciłem się plecami, tak by ich reflektory mnie nie oślepiały, i spokojnie
poczekałem, aż mnie okrążą. Najlepiej byłoby dowiedzieć się od razu, czego chcą te typy.
Słuchałem ich rozmowy, ale niestety, ani jedno słowo z ich szwargotu nie było mi znajome.
Oni natomiast musieli się w końcu dogadać, gdyż jeden z nich zgasił silnik, zlazł ze swego
wehikułu i zbliżył się do mnie.
Przyjrzeliśmy się sobie z wyraźnym zainteresowaniem. Był niższy ode mnie, ale
wzrostu dodawał mu garnkowaty hełm z metalu zakończony ostrym szpikulcem. Całość robiła
niezbyt atrakcyjne wrażenie, zwłaszcza w połączeniu z resztą stroju, który wykonany był z
czarnego plastiku z błyszczącymi zamkami, łańcuszkami i trupimi czaszkami.
- Kryz putzbki? - spytał w dość obraźliwy sposób. W odpowiedzi uśmiechnąłem się, aby
pokazać, że jestem pokojowo nastawiony, i odparłem najcieplej, jak umiałem:
- Będziesz wyglądał jeszcze bardziej odrażająco po śmierci, która może cię spotkać
szybciej, niż myślisz, jeśli będziesz się do mnie tak odzywał.
Wyglądał na zaskoczonego. Następnie doszło do ostrej wymiany zdań z pozostałymi.
W wyniku konwersacji następny typ dołączył do mojego rozmówcy. Musiał być bardziej
bystry, gdyż pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę, był mój zegarek. Inni też wlepili wzrok
w urządzenie. Dzikimi wrzaskami objawili zainteresowanie, które szybko zmieniło się w złość,
gdy schowałem rękę za plecy.
- Prubl! - wrzasnął pierwszy, robiąc krok do przodu. W jego pięści coś szczęknęło
metalicznie i wyskoczyło z niej połyskujące ostrze. To był język, z którego zrozumieniem nie
miałem żadnego kłopotu, i to od paru dobrych lat. Niemal się uśmiechnąłem. Nie ma tu
nadmiaru sprawiedliwych, chyba że lokalne prawa zezwalają używać broni wobec obcych w
celu obrabowania ich. Teraz znałem mniej więcej zasady i mogłem już z typkami
porozmawiać.
- Prubl, prubl? - pisnąłem odskakując i podnosząc ręce w geście rozpaczy.
- Prubl, drubl! - odwrzasnął i skoczył na mnie.
- Jak ci się to podoba za prubla? - spytałem go uprzejmie, kopiąc w nadgarstek.
Nóż poleciał w mrok, a on jęknął z bólu. Jęk szybko zmienił się w cichnący charkot, gdy
moja dłoń trafiła go w szyję. Do tego momentu oczy pozostałych musiały już być zwrócone na
mnie, więc odpaliłem wyciągniętą uprzednio zza mankietu miniflarę i rzuciłem ją przed siebie,
zamykając jednocześnie mocno oczy. Zalała mnie fala gorąca, a gdy znów otwarłem powieki,
widok przesłaniały mi czerwone koła. Było to i tak niewiele w porównaniu z tym, jakie
wrażenie wywarł ów błysk na moich adwersarzach, którzy chwilowo byli zupełnie ślepi.
Dowodziły tego najrozmaitsze jęki i mamrotania. Żaden nie zwrócił na mnie uwagi, gdy
wszedłem pomiędzy nich, rozdając sprawiedliwie po kopniaku w najwrażliwsze miejsce.
Wszyscy zaczęli wrzeszczeć i latać w kółko, dopóki dwóch się nie zderzyło, co
zapoczątkowało z kolei niemiłosierną młóckę, gdyż obaj nie żałowali sił w przekonaniu, że
mają do czynienia ze mną. W tym czasie obejrzałem sobie ich pojazdy.
Były dość dziwne: miały tylko dwa koła i żadnego żyra do stabilizacji, pojedyncze
siedzenie, na którym spoczywał kierowca i prowadząc pojazd, utrzymywał go jednocześnie w
równowadze. Nie wyglądały zbyt bezpiecznie i nie miałem najmniejszej ochoty uczyć się nimi
posługiwać.
Pozostawał problem, co mam zrobić z ich właścicielami. Nigdy nie zabijałem bez
potrzeby, toteż najprostsze rozwiązanie odpadało. Jeśli byli kryminalistami, a wyglądali na
takich, istniały minimalne szanse, że zameldują jakimkolwiek władzom o tym, co ich tu
spotkało.
I wtedy mnie olśniło. Przecież właśnie tacy jak oni byli dla mnie idealnym źródłem
informacji, to znaczy jeden tylko, reszta była w tej sytuacji zbędna. Najlepiej nadawał się ten
pierwszy, bo z jego przetransportowaniem miałbym najmniej kłopotów. Zaczynał już wracać
do przytomności, o czym świadczyły różne nieartykułowane jęki, lecz rozduszona pod jego
nosem kapsułka z gazem usypiającym położyła kres tym mamrotaniem. Przypiąłem łańcuch,
który zwisał mu z talii, do mego oporządzenia i objąwszy faceta przyjacielskim uściskiem,
włączyłem grawitator.
Zanim przyszedł do siebie, miałem już gotowe wszystko, co niezbędne, by go powitać.
Musiałem go porządnie wytrzaskać po gębie, żeby doszedł trochę do przytomności, a efekt był
taki, że siadł i z jękiem złapał się za głowę. Ten gaz musiał mieć widocznie jakieś uboczne
działanie. Pamiętając jednak, jak ładnie przywitał mnie nożem, nie dałem się ponieść
samarytańskim instynktom. Nie trwało zresztą długo, zanim zupełnie odzyskał świadomość i
łypnął dziko na mnie i na urządzenia. Potem gwałtownie podciągnął pod siebie nogi i jak dziki
skoczył ku wyjściu. Natychmiast jednak zwalił się z głuchym łoskotem na podłogę, gdy
związany na jego kolanach sznur, którego drugi koniec przymocowany był do ściany, podciął
mu nogi.
- Koniec zabawy, zabieramy się do roboty. - Osadziłem go niezbyt delikatnie na powrót
pod ścianą i zapiąłem na jego przegubie drobiazg własnego pomysłu.
Wymyśliłem to i zrobiłem, gdy spał. Urządzenie było proste, ale skuteczne. Zawierało
czujnik z odczytem ciśnienia i ładunku elektrostatycznego skóry oraz jeszcze parę innych
mierników składających się na detektor kłamstwa, a do tego nadajnik współdziałający z
trzymanym przeze mnie w dłoni odbiornikiem. Zawierało także otwarty obwód emitujący prąd
o małym natężeniu. Nie użyłbym tych metod, dobrych w laboratorium dla zwierząt, wobec
człowieka, ale byliśmy w jego świecie i istotne były tu jedynie jego zasady, a na dodatek nie
miałem czasu. Kiedy zaczął wrzeszczeć (a byłem pewien, że nie są to pochwalne hymny
sławiące moją osobę), nacisnąłem przycisk zamykając tym samym obwód. Kwiknął i trzasnął
w skałę (dobrze mu to wyszło, tyle muszę przyznać), gdy prąd przeszedł przez jego ciało. Nie
był to znów taki mocny prąd - sprawdziłem to wcześniej na sobie - lecz wystarczający, by nikt
nie miał ochoty odczuwać go dobrowolnie.
- Zaczynamy! - stwierdziłem. - Ale najpierw pozwolisz, że się przygotuję.
Gapił się na mnie w ciszy, gdy umieszczałem elektrody na skroniach i uruchamiałem
urządzenie.
- Kluczem jest słowo... - przyjrzałem mu się uważnie - wstrętny. Teraz zaczynamy.
Obok mnie leżało parę dość prostych przedmiotów. Wziąłem pierwszy z brzegu i
trzymając przed sobą, powiedziałem głośno:
- Skała!
Po czym nastała cisza. Przerwałem ją naciśnięciem guzika, co spowodowało nowy
podskok i przerażone spojrzenie.
- Skała - powtórzyłem głośno i cierpliwie.
Trochę czasu zajęło mu zrozumienie, o co tu chodzi, lecz uczył się szybko. Co prawda
próbował okłamywać, ale z pomocą detektora i elektrod oduczyłem go tego brzydkiego
nawyku. W końcu doszedł do wniosku, że prościej będzie mi pomóc, przy czym wziął to sobie
do serca tak dosłownie, że szybko wyczerpały się moje zapasy tutejszych przedmiotów. Przy
wydatnej pomocy memogramu nowe słowa zostały upakowane w mój i tak już przeładowany
mózg, który zaprotestował dotkliwym bólem głowy. Połknąłem pastylkę i zacząłem drugi etap
nauki - przyswajanie gramatyki i struktur.
Jak się nazywasz - pomyślałem i dodałem słowo-klucz wstrętny.
- Jak... nazwisko? - spytałem głośno, dochodząc jednocześnie do wniosku, że jest to
faktycznie nader nieciekawy język.
- Slasher.
- Moje... Jim.
- Puść mnie. Nie zrobiłem ci nic, nie?
- Najpierw nauka... odejść potem. Teraz powiedz, jaki rok.
- Co, jaki rok?
- Jaki rok teraz, durniu?!
Coś z pięć minut zajęło powtarzanie mu tego na różne sposoby, zanim sens pytania
przedarł się przez kamienne sklepienie jego czaszki. Zaczynałem się już pocić, gdy w końcu go
olśniło.
- Aaaa, rok. Siedemdziesiąty piąty. Dziewiętnasty czerwca 1975.
Dokładnie w celu! Przez ten cały szmat wieków i całą tę odległość dotarłem dokładnie
tam, gdzie chciałem. Postanowiłem solennie podziękować Coypu przy pierwszej okazji, co -
biorąc pod uwagę, że istniał tylko w mej pamięci - dało się zrobić natychmiast. Podbudowany
duchowo tą nowiną zabrałem się do dalszej nauki. Do rana zużyłem trzy pastylki i byłem już w
stanie obejść się bez memogramu. Mój przymusowy wspólnik zapadł w sen, przemęczony
wyraźnie trudami wielogodzinnej sesji, co wykorzystałem, by wyłączyć i zdemontować
łączącą nas aparaturę. Następnie wziąłem stymulanta i przygotowałem śniadanie.
Slasher obudził się prawie na czas posiłku, ale zjadł dopiero wtedy, gdy zobaczył, że ja
pierwszy jem. Nie bardzo mu się dziwiłem, bo racje desantowe, którymi dysponowałem, nie
wzbudzały ani specjalnego zaufania, ani apetytu. W końcu obaj czknęliśmy sobie uczciwie, a
on, po dokładnym obejrzeniu tego, co z mojego wyposażenia leżało na wierzchu, zdecydował
się odezwać.
- Wiem, kto ty jesteś! - oświadczył z mocą.
- No to mi powiedz.
- Jesteś z Marsa!
- Co to Mars?
- Planeta, tu, blisko.
- Może i masz rację, ale to i tak nieważne. Pomożesz mi zdobyć forsę?
- Mówiłem ci, że jestem na warunku! Jak mnie dupną, to zapuszkują mnie bez gadania!
- Nie łam się! Trzymaj się mnie, a nikt cię nie ruszy. Będziesz pływał w forsie. Masz
jakąś przy sobie? Chcę zobaczyć, jak to wygląda.
- Nie! - zaprzeczył, macając się jednocześnie po wybrzuszeniu spodni.
Tak proste kłamstwa nauczyłem się rozszyfrowywać bez użycia techniki, toteż zamiast
tracić czas na dyskusje zaoferowałem mu trochę gazu nasennego i ze spokojem przetrząsnąłem
kieszenie. Ta, po której się macał, była prymitywnie ukryta wewnątrz spodni i zawierała
zgniecione kawałki brudnego i zatłuszczonego papieru z zielonym nadrukiem. Bez wątpienia to
właśnie była owa forsa, której - jak twierdził - nie miał.
Przyjrzałem się jej i po paru chwilach śmiałem się jak szalony. Ani śladu fizycznych,
chemicznych czy promieniotwórczych identyfikatorów. Zwykły zadrukowany papier z
wtopionymi nićmi jakiegoś metalu, nie stanowiący żadnego problemu dla duplikatora.
Gdybym go miał... zaraz, zaraz, a skąd niby wiem, że go nie mam? Pod koniec zrobili przecież
ze mnie choinkę i wieszali wszystko, co było pod ręką. Pogrzebałem w stercie ekwipunku i
znalazłem przenośny model turystyczny. Co prawda - papieru z niego nie byłem w stanie
wydobyć, ale po kilkunastu próbach miałem odpowiedniej grubości i struktury folię, która na
pierwszy, a nawet na drugi rzut oka niczym nie różniła się od oryginału. Największym
nominałem, jaki miał Slasher, była dziesiątka, toteż skopiowałem parę razy właśnie ten
świstek. Efekt był całkiem zadowalający. Co prawda, wszystkie banknoty miały ten sam
numer, ale z własnego doświadczenia wiedziałem, że ludzie i tak nie oglądają dokładnie
pieniędzy, które dostają.
Tak oto nadszedł historyczny moment mojej penetracji społeczeństwa tej prymitywnej
planety Ziemi - nazwa zresztą nie była do końca właściwa i miała też inne znaczenia. Zabrałem
wyposażenie, które mogło przydać się w najbliższej przyszłości i widząc nieprzytomnego
Slashera, ruszyłem w dół, ku powierzchni jeziora. To, co zostało w grocie, i tak mogłem zawsze
zabrać, nie lubiłem jednak się przeciążać. Mój pasażer chrapał, aż echo niosło, co w połączeniu
ze wzmożonymi obecnie odgłosami ruchu na drodze zmusiło mnie do schronienia się w lesie.
Tam też zakopałem co zbędne, oznaczając to miejsce na wszelki wypadek kierunkowym
nadajnikiem, i obudziłem Shlashera.
- Co... czego? - wymamrotał, gdy zadziałało antidotum. Rozejrzał się zbaraniałym
wzrokiem po otaczającym lesie.
- Zbieraj dupę w troki. Zjeżdżamy stąd! - poinformowałem go uprzejmie.
Jakoś udało mu się utrzymać pion, ale po dwóch krokach wlazł na mnie w
półprzytomnej malignie. Cóż, trzeba było uciec się do skuteczniejszych metod. Podsunąłem mu
pod nos plik banknotów.
- Jak ci się to podoba?
Zaiste, skutek był magiczny. Oprzytomniał od razu.
- Aaa... ale mówiłeś, że nie masz waluty?
- Nie miałem, więc sobie zrobiłem - oświeciłem go. - Są dobre?
- A p...pewno, nigdy nie widziałem lepszych. - Ocenił okiem zawodowca. - Tylko że
mają ten sam numer. Poza tym prima zielki.
Był to cały komentarz. Wychodziło na to, że znalazłem sobie idealnego kumpla - bez
wyobraźni i z małą ilością skrupułów. Sam fakt, że miałem forsę, uspokoił wszelkie jego
obawy co do mojej osoby, toteż idąc poboczem pogrążyliśmy się w gorącej dyskusji na temat,
jak zwiększyć nasz zapas gotówki.
- Twoje ciuchy są fest, ale z daleka. Musisz mieć coś ludzkiego do łażenia. Za tą górką
jest sklep. Poczekasz tu sobie, a ja kupię, co trza. I może skombinuję jakiś wózek, bo łażenie na
piechtę to nie na moje zdrowie.
Jak powiedział, tak zrobił, ale po wózek poszliśmy razem. Oprócz sklepu była tu jakaś
fabryczka zasmradzająca w straszliwy sposób powietrze. Jej zaletą natomiast był parking. Stało
tam kilkanaście różnobarwnych pojazdów na gumowych kołach. Idąc za przykładem Slashera,
zgiąłem się wpół i ruszyłem za nim pod osłoną masek. Zatrzymaliśmy się przy maszynie o
miłej sylwetce i buraczkowym kolorku. Mój towarzysz pomajstrował trochę przy jej drzwiach
pogiętym drutem, potem to samo zrobił z maską wozu. Otworzył oba otwory i aż gwizdnął z
zachwytu. Na mój skromny gust nie było się z czego aż tak cieszyć - prymitywny silnik
spalinowy i tyle - ale on był innego zdania, co wytłumaczył mi podczas łączenia kabli, którą to
czynność nazywał braniem na styk.
- Nowy model z turbosprężarką. Prawie nówka. Ma pewnie ze trzy setki koni. Właź
szybko do środka i spieprzamy, zanim ktoś się do nas doczepi.
Lekko oszołomiony wlazłem, gdzie kazał. Z wcześniejszej rozmowy wiedziałem, że
koń to dość duży czworonóg, a tutaj miejsca pod maską było dość mało. Jedynym
wytłumaczeniem, jakie przychodziło mi do głowy, była miniaturyzacja zwierząt, ale nie
wyglądało mi to na rozwiązanie sensowne. W każdym razie pojazd był szybki. Slasher
przekładał co chwila jakąś dźwignię w podłodze, dusił pedały i kręcił sporym kołem, co w
efekcie wyprowadziło nas na główną drogę, i to bez niezdrowej aktywności za plecami. Bardzo
uważnie obserwowałem, co robi i jak mu się to udaje, że cały czas jedzie gdzie chce, nie
przestałem jednak zasięgać informacji w najistotniejszej obecnie kwestii.
- Słuchaj no, gdzie tu trzymają jakąś większą forsę? Wiesz, jakieś takie zamknięcie ze
strażnikami.
- Chodzi ci o bank? Takie z mocnymi ścianami, potężnymi sejfami i kupą strażników
dookoła i w środku. Jeden taki jest w każdym większym miasteczku.
- A im większe miasto, tym większy bank?
- Pewno.
- No to jedziemy do najbliższego dużego miasta i szukamy największego banku w
okolicy. Potrzebuję dużo forsy, i to z dużym przyspieszeniem. Tak zatem, jak sądzę, musimy to
zrobić jeszcze tej nocy.
- Świrujesz? - Slasher był najwyraźniej wstrząśnięty. - Oni tam mają najnowsze
systemy alarmowe.
- Mam gdzieś ich technikę z epoki króla Ćwieczka. Znajdź mi miasto z bankiem i coś do
żarcia. Całą resztę biorę na siebie. Mogę ci tylko powiedzieć, że jeszcze dziś w nocy staniemy
się bardzo bogaci.
5
Prawdę mówiąc, nigdy nie obrabowałem banku z większą łatwością. Budynek, który
wybrałem, leżał w samym środku miasta o uroczyście brzmiącej nazwie Hartford. Wzniesiono
go z szarego kamienia, a wszystkie okna miały imponującej grubości kraty. Drzwi były
podobnie zaopatrzone. Dla równowagi jednak dwie boczne ściany były wspólne z sąsiednimi
budowlami. Szczury mają to do siebie, że raczej rzadko wchodzą przez główne wejście.
Był wczesny wieczór, gdy zaczęliśmy. Slashera doprowadziło to do rozstroju
nerwowego, mimo że wchłonął przedtem dużą ilość niskoprocentowego napoju alkoholowego.
- Po cholerę się spieszyć? - argumentował. - Za dużo wiary łazi po ulicach.
- Właśnie tak jest dobrze. Nikt nie zwróci uwagi na dwóch więcej. Teraz zaparkuj za
rogiem i przynieś torby!
Swoje narzędzia miałem w gustownej walizeczce, Slasher zaś taszczył torby na
gotówkę.
Budowla na lewo od banku wyglądała na ciemną i opuszczoną, toteż tam właśnie
skierowałem swoje kroki. Drzwi zewnętrzne były, rzecz jasna, zamknięte, co przy tego typu
zamku (sprawdziłem go za dnia), nie stanowiło żadnego problemu. Wystarczył zagłuszacz
alarmu w lewej dłoni i wytrych w prawej. Otworzyłem je tak łatwo, że Slasher nie musiał nawet
zwalniać kroku. Żywa dusza na ulicy nie zwróciła na nas uwagi. Za tymi drzwiami był szeroki
korytarz wiodący przez cały budynek. Po przejściu przez pół tuzina drzwi (równie łatwo jak
przez pierwsze) doszliśmy do biura na samym końcu, przy murze.
- Ten pokój sąsiadować powinien z bankiem i właśnie zamierzam to sprawdzić -
poinformowałem wspólnika.
Pogwizdując zabrałem się do roboty. W tym świecie był to mój debiut i nie
zamierzałem zamienić go w benefis. Tym bardziej że obrabowanie banku jest najbardziej satys-
fakcjonującym zjawiskiem tak dla osoby bezpośrednio zainteresowanej, jak i dla ogółu
środowiska. Ten, kto wykonuje robotę, dostaje gotówkę; społeczeństwo zaś ma w udziale zysk
z puszczania jej na rynek, co z kolei polepsza stan ekonomii, dostarcza rozrywki i ogólnie
ożywia koniunkturę. A policja ma przynajmniej okazję wykazać swą wartość (najczęściej
bardzo niską). Jednym słowem, pożytek dla wszystkich. No i nikt przy tej okazji niczego nie
traci, gdyż bank jest ubezpieczony, a firma ubezpieczeniowa operuje takimi kwotami, że i tak
odbije sobie stratę prawie w całości. W najgorszym wypadku dywidendy wypłacone pod
koniec roku będą nieco mniejsze. Zaiste, niewiele to za tyle korzyści. Praktycznie występo-
wałem w roli dobroczyńcy społeczeństwa, gdy sprawdzałem sonarem ścianę. Wykazał dużą
pustą przestrzeń po drugiej stronie. Zmysł lokalizacyjny mnie nie zawiódł.
W samej ścianie była kupa różnych kabli i rur - częściowo użytkowych, częściowo na
pewno alarmowych. Oznaczyłem na murze ich przebieg i okazało się, że nie cała ściana jest
nimi wypełniona, co było zresztą sprzeczne z zasadami budownictwa komunalnego. Wybrałem
najporęczniejszą wolną przestrzeń i wskazałem ją Slasherowi.
- Tedy wejdziemy!
- Jak chcesz wejść przez ścianę? - Najwyraźniej był typowym gościem żywiącym
mieszane uczucia: radość na myśl o gotówce i panika wobec perspektywy złapania.
- Nikt nie zamierza, przez nią włazić, ofiaro - oświadczyłem z masserem w ręce. -
Przekonamy ją, by sama się przed nami otworzyła.
Nie miał oczywiście pojęcia, o czym mówię, ale wygląd massera musiał go przekonać.
Nastawiłem urządzenie na rozszerzanie wiązań międzycząsteczkowych i przejechałem nim
wzdłuż wybranego kawałka ściany. Po czym spokojnie wyłączyłem i schowałem maszynkę.
- Gówno, nic się nie stało! - skomentował.
- No to teraz się stanie - mówiąc to nadusiłem centralny punkt tak spreparowanego
muru.
Z cichym świstem ściana sypnęła się w dół zmieniając się w szary, nieszkodliwy pył.
Zaglądaliśmy do rzęsiście oświetlonego wnętrza banku. Od strony ulicy zasłaniały nas
przezornie wysokie lady, za którymi normalnie siedzieli urzędnicy.
Byłem zresztą wdzięczny tutejszym budowniczym za ich staromodne przyzwyczajenia
i umieszczenie sejfów w piwnicy. Poniżej poziomu ziemi byliśmy całkowicie osłonięci przed
natrętami z zewnątrz i nie musieliśmy już nigdzie łazić na czworakach. Na drodze stały tylko
stalowe drzwi i kraty o tak prostych zamkach, że aż wstyd wspominać. Drzwi skarbca
wyglądały co prawda bardziej imponująco, lecz zamek miały najprymitywniejszy ze
wszystkich.
- Zobacz no - poinformowałem radośnie Slashera. - Tu jest zamek czasowy, który ma je
otworzyć automatycznie o którejś tam godzinie rano.
- Wiem - odparł załamany. - Spieprzajmy stąd w podskokach, zanim alarm się...
Zanim zdążył dobiec do schodów, podstawiłem mu zgrabnie nogę i przytrzymawszy w
pozycji horyzontalnej, wyjaśniłem spokojnie, o co chodzi.
- To jest właśnie to, czego oczekują od nas ci, którzy go zainstalowali, ty półgłówku.
Tymczasem wszystko, co my musimy zrobić, to przekonać zegar, że jest już rano.
Harry Harrison Stalowy Szczur ocala świat (Przełożył: Jarosław Kotarski)
1 - Jamesie Bolivarze di Griz, jesteś łotrem! - oświadczył Inskipp, kończąc tę wypowiedź nieartykułowanym chrząknięciem i potrząsając wściekle w moją stronę plikiem papierów. Cofnąłem się aż pod biurko, cały czas robiąc minę zszokowanej oskarżeniem niewinności. - Jestem niewinny! - pisnąłem. - Padłem ofiarą oszczerczej kampanii wyrachowanych kłamstw! Tuż za sobą miałem jego pudełko z cygarami, pod palcami wyczuwałem zamek. - Wredna, złośliwa świnia. A nawet gorzej. Ciągle jeszcze napływają do mnie raporty. Zgnoiłeś i swoją własną firmę, i swoich kumpli... - Przenigdy! - krzyknąłem manipulując przy zamku. - Nie bez powodu nazywają cię Chytrym, a czasem nawet Wyślizgującym się! - Zwykła pomyłka i zbieg okoliczności. Dziecięce przezwisko. Poślizgnąłem się kiedyś przy kąpieli i matka mnie tak nazwała. - Zamek puścił i poczułem delikatny aromat tytoniu. - Wiesz, na ile nakradłeś? - Jego twarz przybrała niezdrową, krwistoczerwoną barwę, a oczy omal nie wylazły z orbit. - Ja? Ukradłem? Pierwej bym się pod ziemię zapadł! - oświadczyłem z emfazą, umieszczając w kieszeniach pierwszą garść nader kosztownych cygar, które Inskipp przeznaczał dla wizytujących nas czasami Bardzo Ważnych Osobistości. Uważałem, że spotka je lepszy los, jeśli sam je wypalę, a nie ma to jak koneser. Muszę też przyznać, że moja uwaga skupiona była głównie na tytoniu i ledwie rejestrowałem ględzenie Inskippa. Dlatego też nie od razu zwróciłem uwagę na dziwne zmiany w jego głosie. Gdy wreszcie dotarło to do mnie, z ledwością mogłem go usłyszeć. Zaniepokoiło mnie to zjawisko - nie dlatego, że byłem ciekaw, co jeszcze powie, ale dlatego, iż było po prostu nienormalne. - Nie przerywaj sobie - oznajmiłem mu uprzejmie. - Czy też może poczułeś nagle, jak ciężkie są fałszywe oskarżenia? Cofnąłem się od biurka, wykonując jednocześnie półobrót, aby zamaskować fakt posiadania nienaturalnie wybrzuszonej kieszeni, wypełnionej wyrobami tytoniowymi o ponadstukredytowej wartości. Nie zareagował. Nadal potrząsał papierami, tyle że teraz bezgłośnie.
- Nie czujesz się dobrze? - zatroszczyłem się, i to całkiem poważnie, wyglądał bowiem blado. Zaniknąłem na chwilę oczy, po czym spojrzałem ponownie. Przeszedłem kawałek, a on nie odwrócił nawet głowy i wpatrywał się w miejsce, w którym stałem przed chwilą. Nie, to nie była bladość. On wyglądał przezroczyście. Przez jego głowę wyraźnie prześwitywało oparcie krzesła. - Przestań! - ryknąłem, ale nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. - Co ty znowu knujesz? Trójwymiarowa projekcja, by ogłupić Chytrego Jima? Nie tak łatwo zrobić mnie na szaro! Podbiegłem do niego i wycelowałem wskazujący palec prosto w jego czoło. Wniknął w nie przy minimalnym oporze i całkowitym braku reakcji ze strony zainteresowanego. Lecz kiedy wyciągnąłem palec, rozległo się cichutkie plaśnięcie i Inskipp zniknął. Sterta trzymanych przez niego papierów rozsypała się po podłodze. - Whargh! - to, co dobyło się z mojego gardła, nie było może tym akurat dźwiękiem, ale na pewno bardzo zbliżonym. Schyliłem się pod krzesło z zamiarem poszukania ukrytego pod nim mechanizmu, gdy drzwi z trzaskiem wleciały do środka pomieszczenia. To było wreszcie coś, co mogłem zrozumieć! Nadal w przysiadzie, obróciłem się i gorąco przyjąłem pierwszego, który wpadł przez powstały w tak nieoczekiwany sposób otwór. Kantem dłoni trafiłem go idealnie w szyję, tuż pod krawędzią maski gazowej. Gość jęknął i runął na podłogę. Lecz za nim tłoczyła się już cała kupa, a wszyscy w maskach, białych kombinezonach i z jakimiś podejrzanymi, czarnymi pojemnikami na plecach. I każdy z jakimś naprędce skombinowanym argumentem w garści (dominowały gaz-rurki i nogi od stołu). Wszystko to było nader dziwne. Robiłem, co mogłem, jednego trafiając w splot słoneczny, innego znów w szczękę, ale swoją masą przygnietli mnie w końcu do ściany. Palnąłem jeszcze jednego w kark. Facet padł z cichym jękiem i zniknął w połowie drogi na podłogę. Interesujące. Liczba ludzi w pokoju zaczęła się raptownie zmieniać, gdyż każdy, kogo znokautowałem, znikał. Byłoby to ze wszech miar pożądane i pożyteczne, gdyby wyrównało rachunek, lecz inni z kolei zaczęli pojawiać się z powietrza, i to z mniej więcej tą samą częstotliwością. Rzuciłem się ku drzwiom i w tym momencie ktoś rąbnął mnie w głowę. Niedokładnie, co prawda, ale wystarczająco. Widziałem wszystko jak na zwolnionym filmie. Czułem się, jakbym pływał w kleju. Złapali mnie za ręce i nogi i czym prędzej wynieśli z pokoju. Nie przyjąłem tego, rzecz jasna,
biernie, ale wszystkie moje reakcje ograniczone zostały do paru podrygów i płynnego, pełnego kunsztownych wiązanek przeklinania w około dwunastu narzeczach. Donieśli mnie do windy, nic sobie z tego nie robiąc, i mimo moich wysiłków jeden z nich władował mi prosto w twarz zawartość pojemnika z gazem. Nie czułem żadnych skutków działania gazu, oprócz narastającej wściekłości. Zanim osiągnęliśmy cel wędrówki, opanował mnie rzadki raczej, jak na mnie, stan ducha: gotów byłem zabijać. Zostałem jednak fachowo przymocowany do jakiegoś nowego modelu krzesła elektrycznego i jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było ulżenie mojemu językowi - co też niezwłocznie uczyniłem. - Możecie potem mówić, że James di Griz umarł jak człowiek, wy pierdolone skurwysyny, których matki... - Na głowę nasunięto mi jakiś stalowy kubeł i zapanowała ciemność. Wbrew pozorom nie była to egzekucja prądem o napięciu dwudziestu czterech tysięcy woltów. W ogóle nic z tych rzeczy. Właściwie nic się nie wydarzyło. Zdjęto mi owo nakrycie głowy, ponownie zaaplikowano jakiś gaz i nagle się uspokoiłem. Zdziwiło mnie to trochę, ale zanim oprzytomniałem, moje kończyny były już wolne, a większość napastników pozbyła się masek. Ku memu zdziwieniu rozpoznałem w nich techników i naukowców Korpusu. - Czy ktoś byłby na tyle uprzejmy, aby oświecić mnie, prostego chłopa, co tu jest grane? - spytałem uprzejmie. - Najpierw nałóż to! - stwierdził autorytatywnie jeden z nich, podając mi czarne pudełko - takie, jakie nosili tu wszyscy - i pomagając mi umocować je na plecach. Zaopatrzone było w przewód z przyciskiem. Szpakowaty jegomość wdusił go i umieścił na moim karku. - Aha, zdaje się, że mam przyjemność z profesorem Coypu? - domyśliłem się w końcu. - Masz - zgodził się z uśmiechem. - Czy w związku z tym nie uzna mnie pan za nieuprzejmego natręta, jeśli poproszę raz jeszcze o wyjaśnienia? - Bynajmniej, jest to zupełnie zrozumiałe. Bardzo przepraszam za tę napaść, ale był to jedyny sposób, aby wytrącić cię z równowagi i doprowadzić do wściekłości. Umysły będące pod wpływem silnego uczucia są nadzwyczaj odporne na bodźce zewnętrzne i mogą przetrwać nawet poważne zagrożenia bez uszczerbków. Gdybyśmy próbowali powoli i uprzejmie powiedzieć ci, o co tu chodzi, to najprawdopodobniej nigdy byśmy nie zdążyli. Do diabła, to staje się coraz silniejsze, nawet tutaj! Jeden z biało odzianych gentlemanów wyblakł nagle i zniknął. - Inskippowi przytrafiło się to samo - poinformowałem profesora.
- Powinno było. Wiesz, pierwszy w kolejce... - Dlaczego? - spytałem uprzejmie, mając nieodparte wrażenie, iż w życiu nie prowadziłem równie kretyńskiej rozmowy. - Celem tego wszystkiego jest Korpus. Zamiarem pierwszego uderzenia jest likwidacja tych, którzy stali na górze. - Kto to wymyślił? - Nie wiem. Zmusiłem się do spokoju i spytałem łagodnie: - Czy mógłby mi pan, profesorze, wyjaśnić to trochę dokładniej? Lub też znaleźć kogoś, kto byłby w stanie zrobić to nieco przystępniej niż pan? - Przepraszam, to moja wina. - Z widocznym wysiłkiem otarł pot z czoła. - Ale to wszystko potoczyło się tak szybko. Sygnał alarmu i zaraz potem to. Można to nazwać wojną czasową. W jakiś sposób ktoś zmienia rzeczywistość manipulując czasem. Oczywiście pierwszym celem tego kogoś stał się Korpus Specjalny. Zrozumiałe, że jako najefektywniej działająca międzyplanetarna organizacja porządkowa w historii galaktyki stanowimy zaporę nie do ominięcia, i to niezależnie od tego, jaki cel ów ktoś pragnie osiągnąć. Jeśliby zaś udało się temu komuś wyeliminować Inskippa i kilku innych, bezpośrednio mu podległych, znacznie obniżyłyby się możliwości Korpusu. Zaczęło mi się już wszystko mylić. - Czy znalazłby się tu jakiś płyn, który zaprowadziłby trochę ładu wśród moich szarych komórek? - przerwałem jego wywód. - Wspaniały pomysł. Dziwne, że sam nań nie wpadłem! - ucieszył się Coypu. Wnętrze lodówki ujawniło jakąś zielonkawą ciecz, którą zadowolił się gospodarz, ja zaś, starym zwyczajem, sięgnąłem po wypróbowaną truciznę. Syrian Panther Sweat, zakazana, na większości planet, jak zwykle miała na mnie zbawienny wpływ. - Niech pan mi przerwie, jeśli się mylę, ale czy to nie pan przypadkiem miał wykład o niepodobieństwie podróży w czasie? - oświeciło mnie nagle. - Oczywiście, że miałem! Zasłona dymna - tak się to chyba nazywa. Podróże w czasie znamy już od paru ładnych lat, boimy się tylko wykorzystać tę wiedzę. Niemniej jednak mamy już przygotowany plan czasowych inwigilacji. Dlatego też, gdy rozpoczął się atak, tak szybko wiedzieliśmy, o co chodzi. Wszystko szło tak błyskawicznie, że nie zdążyliśmy nikogo uprzedzić. Musieliśmy działać, bo jesteśmy jedynymi, którzy mogą coś zrobić. To laborato- rium otoczone jest izolatorem czasowym, a poza tym wszyscy nosimy osobiste modulatory. Ty też już go masz. - A co to robi? - spytałem z szacunkiem, wskazując na czarne pudełko.
- Mieści stały zapis twojej pamięci i co trzy milisekundy wtłacza go z powrotem do twojego mózgu. Mówi ci po prostu, że ty to ty, i usuwa wszelkie zmiany, do których doszło w trakcie tych milisekund. Inaczej mówiąc, umożliwia ci istnienie. Czysto obronne urządzenie, lecz to wszystko, co mamy. Kątem oka zauważyłem zniknięcie następnego z asystentów. Coypu musiał także to zauważyć, gdyż głos jego nagle stwardniał. - Musimy atakować, jeśli chcemy ocalić Korpus! - Atakować? Jak? - Wysyłając kogoś w przeszłość, aby odkrył te siły, które wywołały wojnę, i zniszczył je, zanim one nas zniszczą. Mamy tu odpowiednie urządzenie. - Aha, ochotnik. Wygląda na to, że to robota dla mnie. - Zapomniałem tylko dodać, że to podróż w jedną stronę. Nie mamy możliwości ściągnięcia cię z powrotem. - Cofam ostatnie stwierdzenie. Podoba mi się tu! Nagle coś mi się przypomniało. Najwidoczniej załadowano mi ponownie pamięć i to nagłe skojarzenie zjeżyło mi włosy na głowie. - Angelina! Muszę się z nią natychmiast... - Ona nie jest jedyna! - Dla mnie tak! A teraz z drogi, albo przejdę przez pana, profesorze! Musiałem wyglądać dość przekonywająco, bo ustąpił mi natychmiast. Wystukałem kod na wideofonie i po paru miauknięciach na ekranie pojawiła się Angelina. - Jesteś tam! - odetchnąłem. - A gdzie spodziewałeś się mnie znaleźć?! - zdumiała się i zmarszczyła brwi, pociągając jednocześnie nosem, zupełnie jakby wideofon przenosił zapachy. - Znowu piłeś! Nie dość, że wcześnie, to jeszcze sporo! - Tylko kropelkę, ale nie dlatego dzwonię. Jak się czujesz? Wyglądasz dobrze, rzekłbym wspaniale, i na całe szczęście nie jesteś ani trochę przezroczysta. - Kropelkę? Wygląda na to, że to było więcej niż flaszka. - Głos Angeliny nagle stwardniał. - Proponuję ci, żebyś po dobroci odwiesił się, wziął proszki i zadzwonił, jak wytrzeźwiejesz. Słowom tym towarzyszył ruch w stronę przycisku przerywającego połączenie. - Nie! Jestem trzeźwy jak świnia, czego zresztą niezmiernie żałuję, ale to jest na poważnie. Niebezpieczeństwo. Zabieraj bliźniaki i grzej tu jak najszybciej! - Jasne! - Już była na nogach. - Tylko gdzie ty jesteś?
- Położenie laboratorium! - wrzasnąłem w stronę profesora, - Poziom 120, pokój 30. - Słyszałaś? - zwróciłem się ku ekranowi. Był czarny. - Angelina... Przerwałem połączenie i ponownie wystukałem kod. Ekran rozbłysnął wiadomością: ”Ten numer nie jest przyłączony”. Runąłem ku drzwiom. Ktoś próbował mnie powstrzymać, lecz błyskawicznie odepchnąłem go pod przeciwległą ścianę. Otwarłem drzwi i zamarłem. Za nimi nie było nic. Bezkształtna i bezbarwna pustka, która wyczyniała przeróżne brewerie z moim mózgiem. Zaraz potem drzwi zostały zamknięte i Coypu zaparł je własnymi plecami, dysząc przy tym ciężko. - Zniknęło - szepnął chrapliwie. - Korytarz, cała staga, wszystko. Tylko laboratorium zostało. Korpus Specjalny już nie istnieje. W całej galaktyce nie ma nikogo, kto miałby choć mgliste wspomnienie o naszych osobach. Gdy działanie izolatora osłabnie, my też znikniemy. - Ale Angelina... gdzie ona jest? Gdzie są pozostali? - Nigdy się nie narodzili i nigdy ich nie było. - Ale ja ich, do cholery, wszystkich pamiętam! - I to jest jedyna rzecz, na którą możemy liczyć. Jak długo jest choć jedna osoba, która nas pamięta, tak długo mamy - mikroskopijną wprawdzie, ale zawsze - szansę przetrwania. Ktoś musi powstrzymać ten atak - jeśli nie ze względu na Korpus, to z uwagi na wszechświat. Teraz zaczęło się zmienianie historii, a do jakich zmian może jeszcze dojść, tego nikt nie jest w stanie przewidzieć. Musimy zatrzymać tego idiotę! Wycieczka, i to bez możliwości powrotu, do obcego czasu i świata. Ten, który tam podąży, będzie najbardziej samotny ze wszystkich żyjących istot, bytując o tysiąclecia przed swoimi bliskimi i przyjaciółmi... - Dobra - przerwałem snucie tych budujących perspektyw. - Gdzie macie ten czasowy tramwaj?
2 - Najpierw musimy wiedzieć, dokąd ma cię zawieźć i w jaki okres - ostudził mój zapał Coypu, podchodząc do komputera, z którego spływały tasiemcowe wstęgi wydruków. - I to bardzo dokładnie. Śledząc linie zakłóceń jesteśmy w stanie wyznaczyć i miejsce, i czas. Planetę już mamy, teraz tylko trzeba cię wyzerować w czasie. A to jest bardzo ważne, bo jeśli znajdziesz się tam za późno, to oni mogą już skończyć swą robotę. A z kolei, jeśli będziesz za wcześnie, to zdążysz się zestarzeć, zanim zjawią się nasi przeciwnicy. - Brzmi to raczej zachęcająco. A co to za planeta? - Dziwna nazwa, czy raczej nazwy. Określano ją mianem Brud albo Ziemia. Przypuszczalnie jest legendarną kolebką ludzkości. - Jeszcze jedna!? Nigdy o niej nie słyszałem. - Nie mogłeś, została zniszczona w wojnie atomowej wieki temu - wyjaśnił mi uprzejmie Coypu. - O, jest. Musisz cofnąć się w czasie o 32598 lat. Nie gwarantujemy marginesu błędu mniejszego niż trzy miesiące. - Nie sądzę, żeby robiło mi to różnicę - uspokoiłem go. - Który to będzie rok? - No cóż. Grubo przed powstaniem naszego kalendarza. Jak sądzę, będzie to 1975 rok po śmierci Chrystusa, jak określają to prymitywne przekazy z tamtego okresu. - Nie takie to prymitywne, skoro znali podróże w czasie! - zaoponowałem. - Z pewnością tylko nieliczni. - A jak mam ich znaleźć? - spytałem łagodnie. - Za pomocą tego. Jeden z asystentów wręczył mi pudełko z dwoma skalami i przyciskami. Na jednej ze skal, do złudzenia przypominającej kompas, drżała igła, która działała jak zwykła igła magnetyczna, bo jakkolwiek bym manewrował pudełkiem, zawsze wskazywała jeden kierunek. - Wykrywacz generatora energii czasowej - wyjaśnił Coypu. - Przenośna wersja tego, co tutaj mamy. Teraz pokazuje na nasz time-helix. Na miejscu pokaże ci właściwy generator. Druga skala to odległościomierz. Przyjrzałem się pudełku i coś mądrego zaświtało mi w głowie. - Jeśli mogę zabrać to pudełko, to mogę też zabrać inne wyposażenie, tak? - Owszem, niewielkie przedmioty, które mogą być przymocowane do twojego ciała -
potwierdził Coypu. - Pole jest typu powierzchniowego, podobnie jak elektryczne... - No to zabieram cały arsenał, jaki tu macie! - oświadczyłem radośnie. - Niewiele tego, same duperele - zmartwił mnie. - No to mogę go sobie zrobić. - Nic nie było w stanie zmusić mnie do zaniechania tego zamiaru, - Jest tu ktoś z rusznikarzy? Coypu rozejrzał się wokół i oczy nagle mu rozbłysły. - Old Jarl jest z sekcji uzbrojenia. Ale nie ma czasu na robienie czegoś nowego. - Nie o to chodzi. Dawać go! Old Jarl musiał zarobić sobie na ten przydomek na zasadzie kontrastu, wyglądał bowiem na prawidłowo rozwiniętego dziewiętnastolatka. - Chcę jego zestaw pamięci! - poinformowałem zebranych. Jarl podskoczył jak znienacka kopnięty i przyciskając do siebie czarną skrzynkę, ruszył ku drzwiom. - To moje! Nie możesz tego dostać! To świństwo tak mówić! Bez tego przecież mnie nie będzie! - W jego oczach pojawiły się łzy. - Głuptasie! Przecież nie chcę ci tego odebrać. Po prostu chcę mieć duplikat twego dysku. Nie martw się! Technicy otoczyli go kołem i zaczęli coś tam grzebać, a Coypu uniósł w górę brwi. - Nic nie rozumiem - przyznał w zamyśleniu. - Proste. Prawdopodobnie będę miał do czynienia z organizacją. Mogę więc potrzebować ciężkiej artylerii. Nie mogę jej zabrać, ale mogę ją zrobić. Jeśli będzie trzeba, wpakuję dysk Jarla do mego mózgu i użyję jego pamięci jako źródła wiedzy - oświeciłem go. - Ależ... ależ on będzie tobą, zawładnie twoim ciałem. Tego nigdy dotąd nie robiono. - No to się zrobi. Pomylone czasy wymagają pomylonych pomysłów. To przypomniało mi o jeszcze jednym drobiazgu. Powiedział pan, że nie można stamtąd wrócić? - Time-helix może zabrać cię w przeszłość, ale tam nie będzie helixu, który odesłałby cię z powrotem - przyznał ze smutkiem. - A gdybym go sobie zbudował, to mógłbym wrócić? - upewniłem się. - Teoretycznie tak, ale nigdy tego nie próbowano. A poza tym większość materiałów i ekwipunku będzie nieosiągalna na tak prymitywnym etapie rozwoju... - A jeśli materiał się znajdzie, to da się zrobić? - Teoretycznie tak. - A kto wie, jak to się robi? - Tylko ja. Helix jest konstrukcją mojego pomysłu - przyznał ze skromnością.
- Ślicznie! W takim razie chcę również pański dysk. Niech tylko podpiszą, który jest który, żeby mi się nie pomyliło... Wśród techników zapanowało nagłe poruszenie. - Izolator traci moc! - rozległ się rozpaczliwy jęk. - Kiedy pole zniknie, zginiemy. Nigdy nas już nie będzie! To nie... - jeden z asystentów rozdarł się przeraźliwie i równie niespodziewanie zamilkł, gdy reszta towarzystwa zaaplikowała mu środki uspokajające. - Szybko! - ryknął dla odmiany Coypu. - Zabrać di Griza do maszyny i przygotować go do drogi. Faktycznie, wszystko odbyło się szybko, by nie powiedzieć błyskawicznie. Złapali mnie jak worek sieczki i zanieśli do sąsiedniego pokoju, prześcigając się nawzajem w ofiarowywaniu dobrych rad. Prawie udało im się mnie upuścić, gdy dwóch techników zniknęło równocześnie. Co bardziej odległe ściany zaczęły zdradzać żywe tendencje do przezroczystości i zanikania. W końcu, wspólnymi siłami, udało im się ubrać mnie w kombinezon. Wówczas dopiero zdołałem uwolnić się od tego rozhisteryzowanego tłumu. - Nałóż kask, ale uszczelnij go dopiero w ostatniej chwili. - Coypu był jedynym, który w tym momencie zachowywał spokój. - Tu masz dyski pamięci i grawitator. Mam nadzieję, że umiesz go obsługiwać? Pojemnik z bronią na piersiach, detektor... Ledwie mogłem ustać przytłoczony wyposażeniem, ale w myśl starej zasady: ”Co mam w dupie, tego nikt mi nie wyłupie”, nie protestowałem. Ba, zacząłem się nawet pewnych rzeczy domagać. - Translator! - wrzasnąłem. - Przecież muszę się jakoś dogadać z tubylcami. - Nie mamy go tutaj - odparł Coypu, wciskając mi pojemnik z gazem. - Ale masz tu memorygram... - Dostaję od tego migreny! - ...i możesz go użyć, aby się nauczyć lokalnego dialektu. - Zaraz, moment, gdzie ja się tam znajdę? - W stratosferze. Jedyna możliwość uniknięcia wypadków w stylu wpakowania cię na jakąś skałę czy wieżowiec. - Przednie laboratorium zniknęło! - rozległ się czyjś krzyk. Ten, który go wydał, zniknął w chwilę później. - Do time-helixu! - wrzasnął Coypu, popychając mnie ku następnym drzwiom. Pomagający mi technicy i asystenci znikali jeden po drugim jak przekłute baloniki. Zaledwie czterech dotarło z nami do urządzenia. Był to seledynowy snop zwiniętego jak
sprężyna światła, emitowanego wiązką grubą jak moje ramię przez niewielką prostokątną maszynkę. - To skondensowana i poddana działaniu pola elektromagnetycznego o wysokim natężeniu wiązka energii zwanej helixem. Przy odpowiednim poluźnieniu pola wyniesie cię w pożądaną przeszłość, znikając później bez śladu w przyszłości - wyjaśniał Coypu, manipulując jednocześnie przy tablicy rozdzielczej. - Czas na ciebie! Zostało nas trzech. - Pamiętaj mnie! - krzyknął krępy, ciemnowłosy technik. - Jak długo będziesz pamiętał Charliego Nate'a, będę... Zostaliśmy z Coypu sami. Ściany zniknęły, a powietrze zaczęło mrocznieć. - Dotknij tego! - krzyknął Coypu. Rzuciłem się do przodu, prawie wpadając w seledynową kolumnę. Nie było żadnych sensacji, nic mnie nie kopnęło, ale zobaczyłem, że cała moja postać została otoczona seledynową poświatą. Profesor złapał za dość pokaźnych rozmiarów dźwignię i pociągnął.
3 Wszystko zamarło. Coypu trzymał rękę na dźwigni, ja zaś gapiłem się w jego stronę, ale nie byłem w stanie poruszyć się ani o mikron. Nagle uświadomiłem sobie, że nie oddycham ani nie odczuwam uderzeń swego serca. Coś tu poszło nie tak - tego byłem pewien, tym bardziej że time-helix nadal trwał w formie spoistej kolumny. Moja panika spotęgowała się, gdy Coypu zaczął robić się przezroczysty. Potem to poszło już błyskawicznie. Wisiałem w pustce przestrzeni kosmicznej niczym kamienna rzeźba i nie mogłem ruszyć nawet palcem. Moim przeciwnikom trzeba było przyznać jedno: działali skutecznie i z rozmachem, nawet po asteroidzie kryjącej bazę nie pozostał najmniejszy ślad... Coś drgnęło. Byłem w drodze. Opisanie tej drogi jest rzeczą niemożliwą, jako że nie ma to nijakiego odpowiednika we wszelkich dotychczasowych przeżyciach ludzkości. Prowadziła w kierunku, o którym nie wiedziałem nawet, czy istnieje. Time-helix zaczął się rozprężać. Może zresztą działo się to przez cały czas, tyle że ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Teraz stało się to widoczne. Gwiazdy poruszały się coraz szybciej i szybciej, aż przybrały postać cienkich linii światła mknących przez kosmos. Przestrzeń zmieniła się w szarą zawiesinę, która musiała oddziaływać hipnotycznie, gdyż mój mózg zapadł w rodzaj niby-śpiączki i zastygł na pograniczu trwania i niebytu, pozbawiony świadomości i poczucia upływu czasu. Mogło to trwać ułamek sekundy, ale mogło też trwać całą wieczność. Nie wiedziałem tego wtedy i nadal nie wiem. Nie zastanawiałem się zresztą nad tym: miałem coś ważniejszego na uwadze. Przetrwanie. Zawsze było dla mnie sprawą dość istotną, a obecnie tylko o to mogłem się troszczyć. Ponieważ było całkiem prawdopodobne, że zwariuję w trakcie tej wycieczki, skupiłem wszystkie pozostałe mi siły umysłu na kwestii przetrwania i czekałem, aż coś wreszcie zacznie się dziać. I w końcu coś się zaczęło. Po diabli wiedzą jak długim czasie przybywałem. I to w o wiele bardziej dramatycznych warunkach, niż odjeżdżałem, gdyż wszystko działo się równocześnie. Mogłem się poruszać i widzieć. Światło - normalne, porządne światło trójwymiarowego świata - oślepiało mnie, nie czułem własnego ciała ani nie miałem poczucia
kierunku. To ostatnie było szczególnie nieprzyjemne, gdyż właśnie spadałem, i to dość szybko. Gdy tylko sobie to uświadomiłem, żołądek skręcił mi się z wrażenia i po dość długim okresie (plus minus 32598 lat) moje serce objawiło aktywność, tyle tylko, że w miejscu dość nieoczekiwanym, a mianowicie w gardle. Spadając tak obróciłem się i mogłem wreszcie nieco przeanalizować sytuację. Nade mną było słońce, pode mną pokrywa białych obłoków, ja sam zaś tkwiłem (to złudzenie, rzecz jasna) w pasie atramentowo-czarnego nieba. Całe wyposażenie, którym mnie obwieszono, było jak dotąd na miejscu, a po uruchomieniu grawitatora mogłem stwierdzić, że coś z tego złomu nawet działa. Wyłączyłem go i poczekałem, aż zanurkuję w chmury. Gdy się z nich wynurzyłem, przestawiłem grawitator na powolne opadanie i zająłem się wstępnym lustrowaniem terenu. Świat ten, który, być może, naprawdę był kolebką ludzkości, miał się ostatecznie stać moim grobowcem. Gdzieś z pięć mil pode mną majaczyły drzewa, ogólnie rzecz biorąc, krajobraz był typowo rolniczy. Dokładne obejrzenie okolicy utrudniała zaparowana szyba hełmu. Miałem jednak nadzieję, że moi przodkowie nie zwykli oddychać amoniakiem czy metanem, więc odchyliłem przesłonę i pociągnąłem nosem. Nieźle. Trochę za zimne i za rzadkie - ale jestem jeszcze dość wysoko - za to świeże i słodkie. No i nie zabiło mnie od razu, co było dość ważne, jako że zapasu w kombinezonie nie wystarczyłoby już na długo. Ze spokojem zdjąłem kask i rozejrzałem się dokładnie. Całkiem nieźle. Malowniczy krajobraz: zielony lasy, błękitne jeziora, rozległe łąki poprzecinane drogami, a na horyzoncie jakieś otoczone dymami miasto. Postanowiłem, że na razie będę trzymał się z daleka od tego ostatniego. Najpierw muszę się gdzieś ukryć i zaaklimatyzować, a potem... Moje myśli przerwało brzęczenie - coś jakby owad, tyle tylko, że żaden owad nie może latać na takiej wysokości. Gdyby nie zafascynowanie okolicą, już dawno zwróciłbym uwagę na ten odgłos. Gdy w końcu zerknąłem przez ramię, był to już ogłuszający ryk. Zdębiałem. To była jakaś starożytna odmiana urządzenia latającego. Napędzana była śmigłem, a w częściowo przezroczystym wnętrzu siedział człowiek i wytrzeszczał na mnie osłupiałe oczy. Błyskawicznie włączyłem wznoszenie i skryłem się ponownie w zbawczych chmurach. Początek zdecydowanie do dupy! Pilot widział mnie zbyt dobrze, by mieć wątpliwości. Mógł, co prawda, nie uwierzyć własnym oczom, ale to było mało prawdopodobne. Uwierzył. Łączność musiała tu być całkiem dobrze rozwinięta, a mania prześladowcza, czyli dominacja wojskowych w każdym kącie, jeszcze bardziej, gdyż po paru minutach usłyszałem ryk silników
odrzutowych. Maszyny krążyły poniżej, a jedna przeleciała nawet przez chmury. Po dłuższym czasie uspokoiło się na tyle, że pozostając nadal w chmurach, zdecydowałem się na zmianę miejsca. Grawitator nie jest przewidziany do podróży w poziomie, lecz kiedy nie trzeba wędrować daleko, to od biedy się przydaje. Używałem go zatem w tym charakterze przez jakieś piętnaście minut, po czym ostrożnie wyjrzałem z obłoczków. Oczami wyobraźni widziałem cały komplet detektorów kierujących na mnie swe czujniki i anteny i łączących się pospiesznie z różnej maści machinami wojennymi. Może zresztą i tak było, tyle że ja nic z tego nie ujrzałem. Nic, poza paroma białymi ptakami, które nie poczuły się uszczęśliwione moim pojawieniem się ponad taflą jeziora. Dałem poprawkę i zbliżyłem się do brzegu. Wznoszenie włączyłem dopiero wtedy, gdy byłem poniżej poziomu wzgórz okalających jezioro. Wszelkie detektory pozostały w ten sposób poza horyzontem i byłem bezpieczny. I w tej chwili zrobiło mi się gorąco. Mimo poprawki spadałem do wody, a zderzenie z nią przy tej szybkości przypominałoby spotkanie z betonową płytą. Wyhamowałem, mocząc jedynie stopy w wodzie. Ostatecznie, jak na spadek z granic atmosfery to nie było źle. Uniosłem się i podleciałem do przeciwległego brzegu, nad którym wznosiła się szarawa skała. Potrzebowałem schronienia, a skała - w dwóch trzecich gładka jak ściana - na jednej trzeciej powierzchni miała półeczkę, akurat, by usiąść. Zrobiłem wiec siad płaski. Wokół panowała cisza. Żadnych głosów, ryku silników czy innych śladów ludzkiej obecności. Jedyne, co słyszałem, to wiejący w różnych tonacjach wiatr. Słowem, wspaniale. Do dobrego samopoczucia brakowało mi tylko czegoś rozgrzewającego. Niestety, była to jedna z nielicznych podstawowych rzeczy, które zapomniałem zabrać. Miałem mocne przeczucie, że wkrótce uzupełnię ten brak. Rozsiadając się wygodniej, poczułem, że coś uwiera mnie w tylnej kieszeni spodni. Po krótkiej szamotaninie ze skafandrem wydobyłem stamtąd garść zmasakrowanych cygar Inskippa. Mój nastrój wyraźnie się poprawił, gdy znalazłszy jedno, jakimś cudem ocalałe, zaciągnąłem się aromatycznym dymem. Pomiędzy najprzeróżniejszym elektronicznym złomem, jakim zostałem obciążony w ostatnich chwilach istnienia laboratorium, było coś, co zwano masserem: drobiazg, którego rękojeść przechodziła w gruszkowaty korpus kończący się spiczastym ostrzem. Na tymże końcu wytwarzane było pole mogące koncentrować większość rzeczy poprzez ściskanie tworzących je atomów. Przy nie zmienionej masie zmieniało to ich wymiary. W zależności od użytej mocy i rodzaju materiału można było zmniejszyć nawet do połowy. Użyłem tego wynalazku, by urządzić sobie jakąś przytulną jaskinię. Najtrudniejszy był początek, ale gdy fragmenty wielkości mojej pięści, a o ciężarze ołowiu zaczęły opadać do
jeziora tworząc wgłębienie, to poszło już jak z płatka. Jeszcze potem odkryłem, że mogę wytwarzać sferyczne pole dające odłamki wielkości mojej głowy, i robota ruszyła z miejsca. Co prawda, wyrzucając te skoncentrowane głazy do jeziora omal sam za nimi nie wyleciałem, ale to już drobiazg. Gdy słońce zbliżyło się do horyzontu, miałem już prymitywne i niezbyt przestronne pomieszczenie, wystarczające jednak, by ukryć mnie i wszystkie moje bambetle. Usiadłem, by na chwilę odsapnąć. Podróż musiała być bardziej męcząca, niż sądziłem, bo następną rzeczą, z jakiej zdałem sobie sprawę, był fakt, że na czarnym niebie płynął wielki księżyc. Mój tyłek był zziębnięty od kontaktu ze skałą, a reszta ciała zdrętwiała od spania na siedząco. - Do roboty, przyszły zbawco świata. - Jęknąłem, gdy moje ciało dało znać, co o tym myśli. Jednak trzeba było się ruszyć, skoro już tak postanowiłem. Jak dotąd, nie wiedziałem nawet, czy jestem we właściwym miejscu i czasie, nie mówiąc już o takim drobiazgu jak brak pewności, czy teoria Coypu była słuszna. To ostatnie zresztą mogłem sprawdzić już wcześniej, zaraz po przybyciu. Klnąc swą głupotę, wygrzebałem ze zwalonego na kupę wyposażenia czarne pudełko, które było detektorem generatora energii służącej do przemieszczania się w czasie. Ku swojemu szczeremu żalowi stwierdziłem, że igła kręci się w kółko, niczego nie wskazując. - Idioto! - stwierdziłem sam o sobie. - To mogłoby działać, gdybyś je włączył! Wstrzymując oddech przekręciłem włącznik. Nadal to samo, czyli nic. Była, co prawda, duża szansa, że urządzenie nie pracuje stale i trafiłem akurat na przerwę, w trakcie której nikt nie podróżuje w czasie, lecz mogły to równie dobrze być tylko moje płonne nadzieje. Tak czy inaczej, musiałem się tu jakoś zadomowić. Zabrałem się więc do roboty. Najważniejsze były informacje, toteż rozdzieliłem grawitator od skafandra i sprawdziłem stan tego pierwszego. Był naładowany do połowy i mógł jeszcze długo służyć jako transporter. Zapiąłem pasy i wyszedłem na skalną półeczkę. Poleciałem ku najbliższej z zaobserwowanych wczoraj dróg. Po drodze zająłem się zegarkiem, który zawsze noszę. Podawanie czasu jest jedynie marginalną funkcją tego urządzenia. Parokrotne sprawdzenie znaków charakterystycznych i dotknięcie prawego przycisku wystarczyło, aby wyświetliła się igła radiokompasu skierowana na jaskinię. Zadowolony, bezgłośnie spłynąłem w dół. Księżyc oświetlał okolicę w wystarczającym stopniu, toteż nie musiałem posługiwać się latarką pokonując jardy dzielące moje lądowisko od drogi. Ostatni kawałek drogi przebyłem, rzecz jasna, ze zrozumiałą ostrożnością. Jak okiem sięgnąć - co w lesie nie jest
nigdy sporą przestrzenią - było pusto. Sprawdziłem, z czego zrobiono nawierzchnię. Okazało się, że z kamienia, bez śladu jakichkolwiek linii przesyłowych czy energetycznych, całkiem nieciekawa. Podniosłem się i ruszyłem w kierunku widzianego z góry miasta. Był to dość powolny sposób poruszania się, ale wolałem oszczędzać niemożliwe tu do zdobycia paliwo. To, co nastąpiło potem, zawdzięczać mogłem tylko własnej beztrosce i całkowitej nieznajomości zwyczajów tego świata. Rozmyślałem sobie właśnie o Angelinie i o dzieciach, i o tym, że wszyscy oni istnieją teraz tylko w mojej pamięci, co było nader przygnębiające, gdy minąwszy zakręt usłyszałem niespodziewanie głośny ryk silników. Znajdowałem się najwyraźniej na zniwelowanym szczycie wzgórza, gdyż stoki po obu stronach były dość strome i nie miałem żadnej możliwości ucieczki poza uniesieniem się w powietrze. Tyle że tam zostałbym natychmiast zauważony, gdyż zbliżające się pod górę światła nieomal już mnie dosięgły. Byłem mocno oszołomiony i po prostu zaskoczony. Jedyne, co mogłem zrobić, to paść na pysk w żwir pobocza. Zrobiłem to błyskawicznie i ukryłem twarz w dłoniach. Ubranie miałem neutralnej, szarej barwy, była więc szansa, że mogę pozostać nie zauważony. Ryk zbliżał się, światła przemknęły po mnie; ryk oddalił się, a ja natychmiast usiadłem i starałem się dojrzeć szczegóły konstrukcyjne tych dziwnych pojazdów, które omal nie rozjechały mi głowy. Szczegółów nie zdążyłem zaobserwować, wyglądały jednak na konstrukcje zbliżone do motocykli, z małym czerwonym światełkiem z tyłu. Maszyny nagle zwolniły i zakręciły w moją stronę. Bez dwóch zdań, tym razem należała mi się dwója z maskowania.
4 Jedną z moich naczelnych zasad było zawsze pozwolić innym na pierwszy ruch, gdy sytuacja wyglądała niepewnie. Mogłem uciec, ale po pierwsze - oni mogli mieć broń, a ja byłbym wówczas pięknym celem, po drugie zaś - nawet jeśliby mi się to udało, to ktoś z pewnością zwróciłby baczną uwagę na ten rejon, a tego należało za wszelką cenę uniknąć. Odwróciłem się plecami, tak by ich reflektory mnie nie oślepiały, i spokojnie poczekałem, aż mnie okrążą. Najlepiej byłoby dowiedzieć się od razu, czego chcą te typy. Słuchałem ich rozmowy, ale niestety, ani jedno słowo z ich szwargotu nie było mi znajome. Oni natomiast musieli się w końcu dogadać, gdyż jeden z nich zgasił silnik, zlazł ze swego wehikułu i zbliżył się do mnie. Przyjrzeliśmy się sobie z wyraźnym zainteresowaniem. Był niższy ode mnie, ale wzrostu dodawał mu garnkowaty hełm z metalu zakończony ostrym szpikulcem. Całość robiła niezbyt atrakcyjne wrażenie, zwłaszcza w połączeniu z resztą stroju, który wykonany był z czarnego plastiku z błyszczącymi zamkami, łańcuszkami i trupimi czaszkami. - Kryz putzbki? - spytał w dość obraźliwy sposób. W odpowiedzi uśmiechnąłem się, aby pokazać, że jestem pokojowo nastawiony, i odparłem najcieplej, jak umiałem: - Będziesz wyglądał jeszcze bardziej odrażająco po śmierci, która może cię spotkać szybciej, niż myślisz, jeśli będziesz się do mnie tak odzywał. Wyglądał na zaskoczonego. Następnie doszło do ostrej wymiany zdań z pozostałymi. W wyniku konwersacji następny typ dołączył do mojego rozmówcy. Musiał być bardziej bystry, gdyż pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę, był mój zegarek. Inni też wlepili wzrok w urządzenie. Dzikimi wrzaskami objawili zainteresowanie, które szybko zmieniło się w złość, gdy schowałem rękę za plecy. - Prubl! - wrzasnął pierwszy, robiąc krok do przodu. W jego pięści coś szczęknęło metalicznie i wyskoczyło z niej połyskujące ostrze. To był język, z którego zrozumieniem nie miałem żadnego kłopotu, i to od paru dobrych lat. Niemal się uśmiechnąłem. Nie ma tu nadmiaru sprawiedliwych, chyba że lokalne prawa zezwalają używać broni wobec obcych w celu obrabowania ich. Teraz znałem mniej więcej zasady i mogłem już z typkami porozmawiać. - Prubl, prubl? - pisnąłem odskakując i podnosząc ręce w geście rozpaczy. - Prubl, drubl! - odwrzasnął i skoczył na mnie. - Jak ci się to podoba za prubla? - spytałem go uprzejmie, kopiąc w nadgarstek.
Nóż poleciał w mrok, a on jęknął z bólu. Jęk szybko zmienił się w cichnący charkot, gdy moja dłoń trafiła go w szyję. Do tego momentu oczy pozostałych musiały już być zwrócone na mnie, więc odpaliłem wyciągniętą uprzednio zza mankietu miniflarę i rzuciłem ją przed siebie, zamykając jednocześnie mocno oczy. Zalała mnie fala gorąca, a gdy znów otwarłem powieki, widok przesłaniały mi czerwone koła. Było to i tak niewiele w porównaniu z tym, jakie wrażenie wywarł ów błysk na moich adwersarzach, którzy chwilowo byli zupełnie ślepi. Dowodziły tego najrozmaitsze jęki i mamrotania. Żaden nie zwrócił na mnie uwagi, gdy wszedłem pomiędzy nich, rozdając sprawiedliwie po kopniaku w najwrażliwsze miejsce. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć i latać w kółko, dopóki dwóch się nie zderzyło, co zapoczątkowało z kolei niemiłosierną młóckę, gdyż obaj nie żałowali sił w przekonaniu, że mają do czynienia ze mną. W tym czasie obejrzałem sobie ich pojazdy. Były dość dziwne: miały tylko dwa koła i żadnego żyra do stabilizacji, pojedyncze siedzenie, na którym spoczywał kierowca i prowadząc pojazd, utrzymywał go jednocześnie w równowadze. Nie wyglądały zbyt bezpiecznie i nie miałem najmniejszej ochoty uczyć się nimi posługiwać. Pozostawał problem, co mam zrobić z ich właścicielami. Nigdy nie zabijałem bez potrzeby, toteż najprostsze rozwiązanie odpadało. Jeśli byli kryminalistami, a wyglądali na takich, istniały minimalne szanse, że zameldują jakimkolwiek władzom o tym, co ich tu spotkało. I wtedy mnie olśniło. Przecież właśnie tacy jak oni byli dla mnie idealnym źródłem informacji, to znaczy jeden tylko, reszta była w tej sytuacji zbędna. Najlepiej nadawał się ten pierwszy, bo z jego przetransportowaniem miałbym najmniej kłopotów. Zaczynał już wracać do przytomności, o czym świadczyły różne nieartykułowane jęki, lecz rozduszona pod jego nosem kapsułka z gazem usypiającym położyła kres tym mamrotaniem. Przypiąłem łańcuch, który zwisał mu z talii, do mego oporządzenia i objąwszy faceta przyjacielskim uściskiem, włączyłem grawitator. Zanim przyszedł do siebie, miałem już gotowe wszystko, co niezbędne, by go powitać. Musiałem go porządnie wytrzaskać po gębie, żeby doszedł trochę do przytomności, a efekt był taki, że siadł i z jękiem złapał się za głowę. Ten gaz musiał mieć widocznie jakieś uboczne działanie. Pamiętając jednak, jak ładnie przywitał mnie nożem, nie dałem się ponieść samarytańskim instynktom. Nie trwało zresztą długo, zanim zupełnie odzyskał świadomość i łypnął dziko na mnie i na urządzenia. Potem gwałtownie podciągnął pod siebie nogi i jak dziki skoczył ku wyjściu. Natychmiast jednak zwalił się z głuchym łoskotem na podłogę, gdy związany na jego kolanach sznur, którego drugi koniec przymocowany był do ściany, podciął
mu nogi. - Koniec zabawy, zabieramy się do roboty. - Osadziłem go niezbyt delikatnie na powrót pod ścianą i zapiąłem na jego przegubie drobiazg własnego pomysłu. Wymyśliłem to i zrobiłem, gdy spał. Urządzenie było proste, ale skuteczne. Zawierało czujnik z odczytem ciśnienia i ładunku elektrostatycznego skóry oraz jeszcze parę innych mierników składających się na detektor kłamstwa, a do tego nadajnik współdziałający z trzymanym przeze mnie w dłoni odbiornikiem. Zawierało także otwarty obwód emitujący prąd o małym natężeniu. Nie użyłbym tych metod, dobrych w laboratorium dla zwierząt, wobec człowieka, ale byliśmy w jego świecie i istotne były tu jedynie jego zasady, a na dodatek nie miałem czasu. Kiedy zaczął wrzeszczeć (a byłem pewien, że nie są to pochwalne hymny sławiące moją osobę), nacisnąłem przycisk zamykając tym samym obwód. Kwiknął i trzasnął w skałę (dobrze mu to wyszło, tyle muszę przyznać), gdy prąd przeszedł przez jego ciało. Nie był to znów taki mocny prąd - sprawdziłem to wcześniej na sobie - lecz wystarczający, by nikt nie miał ochoty odczuwać go dobrowolnie. - Zaczynamy! - stwierdziłem. - Ale najpierw pozwolisz, że się przygotuję. Gapił się na mnie w ciszy, gdy umieszczałem elektrody na skroniach i uruchamiałem urządzenie. - Kluczem jest słowo... - przyjrzałem mu się uważnie - wstrętny. Teraz zaczynamy. Obok mnie leżało parę dość prostych przedmiotów. Wziąłem pierwszy z brzegu i trzymając przed sobą, powiedziałem głośno: - Skała! Po czym nastała cisza. Przerwałem ją naciśnięciem guzika, co spowodowało nowy podskok i przerażone spojrzenie. - Skała - powtórzyłem głośno i cierpliwie. Trochę czasu zajęło mu zrozumienie, o co tu chodzi, lecz uczył się szybko. Co prawda próbował okłamywać, ale z pomocą detektora i elektrod oduczyłem go tego brzydkiego nawyku. W końcu doszedł do wniosku, że prościej będzie mi pomóc, przy czym wziął to sobie do serca tak dosłownie, że szybko wyczerpały się moje zapasy tutejszych przedmiotów. Przy wydatnej pomocy memogramu nowe słowa zostały upakowane w mój i tak już przeładowany mózg, który zaprotestował dotkliwym bólem głowy. Połknąłem pastylkę i zacząłem drugi etap nauki - przyswajanie gramatyki i struktur. Jak się nazywasz - pomyślałem i dodałem słowo-klucz wstrętny. - Jak... nazwisko? - spytałem głośno, dochodząc jednocześnie do wniosku, że jest to faktycznie nader nieciekawy język.
- Slasher. - Moje... Jim. - Puść mnie. Nie zrobiłem ci nic, nie? - Najpierw nauka... odejść potem. Teraz powiedz, jaki rok. - Co, jaki rok? - Jaki rok teraz, durniu?! Coś z pięć minut zajęło powtarzanie mu tego na różne sposoby, zanim sens pytania przedarł się przez kamienne sklepienie jego czaszki. Zaczynałem się już pocić, gdy w końcu go olśniło. - Aaaa, rok. Siedemdziesiąty piąty. Dziewiętnasty czerwca 1975. Dokładnie w celu! Przez ten cały szmat wieków i całą tę odległość dotarłem dokładnie tam, gdzie chciałem. Postanowiłem solennie podziękować Coypu przy pierwszej okazji, co - biorąc pod uwagę, że istniał tylko w mej pamięci - dało się zrobić natychmiast. Podbudowany duchowo tą nowiną zabrałem się do dalszej nauki. Do rana zużyłem trzy pastylki i byłem już w stanie obejść się bez memogramu. Mój przymusowy wspólnik zapadł w sen, przemęczony wyraźnie trudami wielogodzinnej sesji, co wykorzystałem, by wyłączyć i zdemontować łączącą nas aparaturę. Następnie wziąłem stymulanta i przygotowałem śniadanie. Slasher obudził się prawie na czas posiłku, ale zjadł dopiero wtedy, gdy zobaczył, że ja pierwszy jem. Nie bardzo mu się dziwiłem, bo racje desantowe, którymi dysponowałem, nie wzbudzały ani specjalnego zaufania, ani apetytu. W końcu obaj czknęliśmy sobie uczciwie, a on, po dokładnym obejrzeniu tego, co z mojego wyposażenia leżało na wierzchu, zdecydował się odezwać. - Wiem, kto ty jesteś! - oświadczył z mocą. - No to mi powiedz. - Jesteś z Marsa! - Co to Mars? - Planeta, tu, blisko. - Może i masz rację, ale to i tak nieważne. Pomożesz mi zdobyć forsę? - Mówiłem ci, że jestem na warunku! Jak mnie dupną, to zapuszkują mnie bez gadania! - Nie łam się! Trzymaj się mnie, a nikt cię nie ruszy. Będziesz pływał w forsie. Masz jakąś przy sobie? Chcę zobaczyć, jak to wygląda. - Nie! - zaprzeczył, macając się jednocześnie po wybrzuszeniu spodni. Tak proste kłamstwa nauczyłem się rozszyfrowywać bez użycia techniki, toteż zamiast tracić czas na dyskusje zaoferowałem mu trochę gazu nasennego i ze spokojem przetrząsnąłem
kieszenie. Ta, po której się macał, była prymitywnie ukryta wewnątrz spodni i zawierała zgniecione kawałki brudnego i zatłuszczonego papieru z zielonym nadrukiem. Bez wątpienia to właśnie była owa forsa, której - jak twierdził - nie miał. Przyjrzałem się jej i po paru chwilach śmiałem się jak szalony. Ani śladu fizycznych, chemicznych czy promieniotwórczych identyfikatorów. Zwykły zadrukowany papier z wtopionymi nićmi jakiegoś metalu, nie stanowiący żadnego problemu dla duplikatora. Gdybym go miał... zaraz, zaraz, a skąd niby wiem, że go nie mam? Pod koniec zrobili przecież ze mnie choinkę i wieszali wszystko, co było pod ręką. Pogrzebałem w stercie ekwipunku i znalazłem przenośny model turystyczny. Co prawda - papieru z niego nie byłem w stanie wydobyć, ale po kilkunastu próbach miałem odpowiedniej grubości i struktury folię, która na pierwszy, a nawet na drugi rzut oka niczym nie różniła się od oryginału. Największym nominałem, jaki miał Slasher, była dziesiątka, toteż skopiowałem parę razy właśnie ten świstek. Efekt był całkiem zadowalający. Co prawda, wszystkie banknoty miały ten sam numer, ale z własnego doświadczenia wiedziałem, że ludzie i tak nie oglądają dokładnie pieniędzy, które dostają. Tak oto nadszedł historyczny moment mojej penetracji społeczeństwa tej prymitywnej planety Ziemi - nazwa zresztą nie była do końca właściwa i miała też inne znaczenia. Zabrałem wyposażenie, które mogło przydać się w najbliższej przyszłości i widząc nieprzytomnego Slashera, ruszyłem w dół, ku powierzchni jeziora. To, co zostało w grocie, i tak mogłem zawsze zabrać, nie lubiłem jednak się przeciążać. Mój pasażer chrapał, aż echo niosło, co w połączeniu ze wzmożonymi obecnie odgłosami ruchu na drodze zmusiło mnie do schronienia się w lesie. Tam też zakopałem co zbędne, oznaczając to miejsce na wszelki wypadek kierunkowym nadajnikiem, i obudziłem Shlashera. - Co... czego? - wymamrotał, gdy zadziałało antidotum. Rozejrzał się zbaraniałym wzrokiem po otaczającym lesie. - Zbieraj dupę w troki. Zjeżdżamy stąd! - poinformowałem go uprzejmie. Jakoś udało mu się utrzymać pion, ale po dwóch krokach wlazł na mnie w półprzytomnej malignie. Cóż, trzeba było uciec się do skuteczniejszych metod. Podsunąłem mu pod nos plik banknotów. - Jak ci się to podoba? Zaiste, skutek był magiczny. Oprzytomniał od razu. - Aaa... ale mówiłeś, że nie masz waluty? - Nie miałem, więc sobie zrobiłem - oświeciłem go. - Są dobre? - A p...pewno, nigdy nie widziałem lepszych. - Ocenił okiem zawodowca. - Tylko że
mają ten sam numer. Poza tym prima zielki. Był to cały komentarz. Wychodziło na to, że znalazłem sobie idealnego kumpla - bez wyobraźni i z małą ilością skrupułów. Sam fakt, że miałem forsę, uspokoił wszelkie jego obawy co do mojej osoby, toteż idąc poboczem pogrążyliśmy się w gorącej dyskusji na temat, jak zwiększyć nasz zapas gotówki. - Twoje ciuchy są fest, ale z daleka. Musisz mieć coś ludzkiego do łażenia. Za tą górką jest sklep. Poczekasz tu sobie, a ja kupię, co trza. I może skombinuję jakiś wózek, bo łażenie na piechtę to nie na moje zdrowie. Jak powiedział, tak zrobił, ale po wózek poszliśmy razem. Oprócz sklepu była tu jakaś fabryczka zasmradzająca w straszliwy sposób powietrze. Jej zaletą natomiast był parking. Stało tam kilkanaście różnobarwnych pojazdów na gumowych kołach. Idąc za przykładem Slashera, zgiąłem się wpół i ruszyłem za nim pod osłoną masek. Zatrzymaliśmy się przy maszynie o miłej sylwetce i buraczkowym kolorku. Mój towarzysz pomajstrował trochę przy jej drzwiach pogiętym drutem, potem to samo zrobił z maską wozu. Otworzył oba otwory i aż gwizdnął z zachwytu. Na mój skromny gust nie było się z czego aż tak cieszyć - prymitywny silnik spalinowy i tyle - ale on był innego zdania, co wytłumaczył mi podczas łączenia kabli, którą to czynność nazywał braniem na styk. - Nowy model z turbosprężarką. Prawie nówka. Ma pewnie ze trzy setki koni. Właź szybko do środka i spieprzamy, zanim ktoś się do nas doczepi. Lekko oszołomiony wlazłem, gdzie kazał. Z wcześniejszej rozmowy wiedziałem, że koń to dość duży czworonóg, a tutaj miejsca pod maską było dość mało. Jedynym wytłumaczeniem, jakie przychodziło mi do głowy, była miniaturyzacja zwierząt, ale nie wyglądało mi to na rozwiązanie sensowne. W każdym razie pojazd był szybki. Slasher przekładał co chwila jakąś dźwignię w podłodze, dusił pedały i kręcił sporym kołem, co w efekcie wyprowadziło nas na główną drogę, i to bez niezdrowej aktywności za plecami. Bardzo uważnie obserwowałem, co robi i jak mu się to udaje, że cały czas jedzie gdzie chce, nie przestałem jednak zasięgać informacji w najistotniejszej obecnie kwestii. - Słuchaj no, gdzie tu trzymają jakąś większą forsę? Wiesz, jakieś takie zamknięcie ze strażnikami. - Chodzi ci o bank? Takie z mocnymi ścianami, potężnymi sejfami i kupą strażników dookoła i w środku. Jeden taki jest w każdym większym miasteczku. - A im większe miasto, tym większy bank? - Pewno. - No to jedziemy do najbliższego dużego miasta i szukamy największego banku w
okolicy. Potrzebuję dużo forsy, i to z dużym przyspieszeniem. Tak zatem, jak sądzę, musimy to zrobić jeszcze tej nocy. - Świrujesz? - Slasher był najwyraźniej wstrząśnięty. - Oni tam mają najnowsze systemy alarmowe. - Mam gdzieś ich technikę z epoki króla Ćwieczka. Znajdź mi miasto z bankiem i coś do żarcia. Całą resztę biorę na siebie. Mogę ci tylko powiedzieć, że jeszcze dziś w nocy staniemy się bardzo bogaci.
5 Prawdę mówiąc, nigdy nie obrabowałem banku z większą łatwością. Budynek, który wybrałem, leżał w samym środku miasta o uroczyście brzmiącej nazwie Hartford. Wzniesiono go z szarego kamienia, a wszystkie okna miały imponującej grubości kraty. Drzwi były podobnie zaopatrzone. Dla równowagi jednak dwie boczne ściany były wspólne z sąsiednimi budowlami. Szczury mają to do siebie, że raczej rzadko wchodzą przez główne wejście. Był wczesny wieczór, gdy zaczęliśmy. Slashera doprowadziło to do rozstroju nerwowego, mimo że wchłonął przedtem dużą ilość niskoprocentowego napoju alkoholowego. - Po cholerę się spieszyć? - argumentował. - Za dużo wiary łazi po ulicach. - Właśnie tak jest dobrze. Nikt nie zwróci uwagi na dwóch więcej. Teraz zaparkuj za rogiem i przynieś torby! Swoje narzędzia miałem w gustownej walizeczce, Slasher zaś taszczył torby na gotówkę. Budowla na lewo od banku wyglądała na ciemną i opuszczoną, toteż tam właśnie skierowałem swoje kroki. Drzwi zewnętrzne były, rzecz jasna, zamknięte, co przy tego typu zamku (sprawdziłem go za dnia), nie stanowiło żadnego problemu. Wystarczył zagłuszacz alarmu w lewej dłoni i wytrych w prawej. Otworzyłem je tak łatwo, że Slasher nie musiał nawet zwalniać kroku. Żywa dusza na ulicy nie zwróciła na nas uwagi. Za tymi drzwiami był szeroki korytarz wiodący przez cały budynek. Po przejściu przez pół tuzina drzwi (równie łatwo jak przez pierwsze) doszliśmy do biura na samym końcu, przy murze. - Ten pokój sąsiadować powinien z bankiem i właśnie zamierzam to sprawdzić - poinformowałem wspólnika. Pogwizdując zabrałem się do roboty. W tym świecie był to mój debiut i nie zamierzałem zamienić go w benefis. Tym bardziej że obrabowanie banku jest najbardziej satys- fakcjonującym zjawiskiem tak dla osoby bezpośrednio zainteresowanej, jak i dla ogółu środowiska. Ten, kto wykonuje robotę, dostaje gotówkę; społeczeństwo zaś ma w udziale zysk z puszczania jej na rynek, co z kolei polepsza stan ekonomii, dostarcza rozrywki i ogólnie ożywia koniunkturę. A policja ma przynajmniej okazję wykazać swą wartość (najczęściej bardzo niską). Jednym słowem, pożytek dla wszystkich. No i nikt przy tej okazji niczego nie traci, gdyż bank jest ubezpieczony, a firma ubezpieczeniowa operuje takimi kwotami, że i tak odbije sobie stratę prawie w całości. W najgorszym wypadku dywidendy wypłacone pod
koniec roku będą nieco mniejsze. Zaiste, niewiele to za tyle korzyści. Praktycznie występo- wałem w roli dobroczyńcy społeczeństwa, gdy sprawdzałem sonarem ścianę. Wykazał dużą pustą przestrzeń po drugiej stronie. Zmysł lokalizacyjny mnie nie zawiódł. W samej ścianie była kupa różnych kabli i rur - częściowo użytkowych, częściowo na pewno alarmowych. Oznaczyłem na murze ich przebieg i okazało się, że nie cała ściana jest nimi wypełniona, co było zresztą sprzeczne z zasadami budownictwa komunalnego. Wybrałem najporęczniejszą wolną przestrzeń i wskazałem ją Slasherowi. - Tedy wejdziemy! - Jak chcesz wejść przez ścianę? - Najwyraźniej był typowym gościem żywiącym mieszane uczucia: radość na myśl o gotówce i panika wobec perspektywy złapania. - Nikt nie zamierza, przez nią włazić, ofiaro - oświadczyłem z masserem w ręce. - Przekonamy ją, by sama się przed nami otworzyła. Nie miał oczywiście pojęcia, o czym mówię, ale wygląd massera musiał go przekonać. Nastawiłem urządzenie na rozszerzanie wiązań międzycząsteczkowych i przejechałem nim wzdłuż wybranego kawałka ściany. Po czym spokojnie wyłączyłem i schowałem maszynkę. - Gówno, nic się nie stało! - skomentował. - No to teraz się stanie - mówiąc to nadusiłem centralny punkt tak spreparowanego muru. Z cichym świstem ściana sypnęła się w dół zmieniając się w szary, nieszkodliwy pył. Zaglądaliśmy do rzęsiście oświetlonego wnętrza banku. Od strony ulicy zasłaniały nas przezornie wysokie lady, za którymi normalnie siedzieli urzędnicy. Byłem zresztą wdzięczny tutejszym budowniczym za ich staromodne przyzwyczajenia i umieszczenie sejfów w piwnicy. Poniżej poziomu ziemi byliśmy całkowicie osłonięci przed natrętami z zewnątrz i nie musieliśmy już nigdzie łazić na czworakach. Na drodze stały tylko stalowe drzwi i kraty o tak prostych zamkach, że aż wstyd wspominać. Drzwi skarbca wyglądały co prawda bardziej imponująco, lecz zamek miały najprymitywniejszy ze wszystkich. - Zobacz no - poinformowałem radośnie Slashera. - Tu jest zamek czasowy, który ma je otworzyć automatycznie o którejś tam godzinie rano. - Wiem - odparł załamany. - Spieprzajmy stąd w podskokach, zanim alarm się... Zanim zdążył dobiec do schodów, podstawiłem mu zgrabnie nogę i przytrzymawszy w pozycji horyzontalnej, wyjaśniłem spokojnie, o co chodzi. - To jest właśnie to, czego oczekują od nas ci, którzy go zainstalowali, ty półgłówku. Tymczasem wszystko, co my musimy zrobić, to przekonać zegar, że jest już rano.