HARRY HARRISON
STALOWY SZCZUR PREZYDENTEM
Tytuł oryginału: THE STAINLESS STEEL RAT FOR PRESIDENT
Copyright 1982 by Harry Harrison Ali rights reserved
For the Polish edition Copyright 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Rozdział 1
— Mo˙ze wzniosłaby´s jaki´s toast? — spytałem patrz ˛ac uwa˙znie kelnerowi na
r˛ece.
Nic nie poradz˛e, ˙ze nie mam zaufania do kelnerów w trakcie rozlewania trun-
ków, niezale˙znie od tego czy, jak ten tu, serwuj ˛a szampana, czy spirytus. Ku ich
rado´sci, a mojemu utrapieniu, im wychodzi zwykle sze´s´c setek z półlitrówki, ja
za´s potem za to płac˛e.
— Naturalnie — odparła Angelina unosz ˛ac kielich. — Za mojego m˛e˙za, Jima
di Griz, któremu ponownie udało si˛e ocali´c ´swiat.
Przyznaj˛e, ˙ze mnie wzruszyła, szczególnie przy słowie „ponownie”. Jako oso-
b˛e z natury skromn ˛a i nie´smiał ˛a zawsze wzruszały mnie wyrazy uznania kierowa-
ne całkiem obiektywnie pod adresem moich uzdolnie´n. Zwłaszcza gdy wygłaszał
je kto´s tak czaruj ˛acy i bezwzgl˛edny zarazem, jak moja Angelina, z której opini ˛a
nie licz ˛a si˛e jedynie durnie i samobójcy. Fakt, ˙ze brała udział (i to nader aktyw-
nie) w misji ratowania galaktyki przed obcymi powodował, ˙ze tym wi˛eksz ˛a wag˛e
przywi ˛azywałem do jej zdania1
.
— Jeste´s zbyt uprzejma — wymamrotałem — ale prawda zawsze wychodzi
na jaw. Tak w ogóle, to patrz ˛ac na spraw˛e z pewnej perspektywy, była to całkiem
miła awantura.
Stukn˛eli´smy si˛e szkłem i wychylili´smy jego zawarto´s´c. Zerkaj ˛ac ponad ra-
mieniem Angeliny, podziwiałem pomara´nczowe sło´nce Blodgett, zachodz ˛ace za
purpurowy horyzont i odbijaj ˛ace si˛e karminowo od płyn ˛acego za drzwiami restau-
racji kanału. Ponadto rejestrowałem par˛e typków siedz ˛acych przy drzwiach i od
dobrego kwadransa wgapiaj ˛acych si˛e nachalnie w nasz stolik. Poj˛ecia nie mia-
łem, kim byli, ale nie w ˛atpiłem, ˙ze pod prawymi pachami targali w przepoconych
kaburach całkiem pot˛e˙zne gnaty.
Nie miało to zreszt ˛a ˙zadnego wpływu na sytuacj˛e. Nie po to zaprosiłem własn ˛a
˙zon˛e na kolacj˛e, by jakie´s platfusowate goryle psuły mi wieczór. Lokal był cał-
kiem przyjemny, szampan wr˛ecz doskonały, a pieczony mamut wprost wyborny.
Zapadł zmierzch, miejscowy kwartet zacz ˛ał przygrywa´c z cicha, a kawa i koniak
1
Patrz „Stalowy Szczur i pi ˛ata kolumna” (przyp. tłum.)
4
doskonale wpływały na trawienie. Angelina poprawiła makija˙z i przegl ˛adaj ˛ac si˛e
w małym lusterku spytała spokojnie:
— Wiesz, ˙ze przy wej´sciu siedzi para oprychów, którzy zjawili si˛e zaraz po
nas i przez cały czas si˛e na nas gapi ˛a?
Westchn ˛ałem sm˛etnie i wyci ˛agn ˛ałem etui na cygara.
— Wolałem ci o nich nie wspomina´c; mogłaby´s straci´c apetyt.
— Nonsens! Dodali tylko troch˛e smaczku posiłkowi.
— To si˛e nazywa „˙zona doskonała” — u´smiechn ˛ałem si˛e zapalaj ˛ac cygaro. —
Ta planeta wieje nud ˛a. Jakiekolwiek wydarzenia mog ˛a tylko poprawi´c sytuacj˛e.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze masz dobry humor — odparła, zamykaj ˛ac puderniczk˛e —
bo id ˛a do nas. Od czego zaczynamy? To tylko wieczorowa torebka, wi˛ec nie mam
zbyt du˙zych zapasów amunicji. Wiesz, granaty dymne, bomby hukowe i inne takie
duperelki...
— I to wszystko? — zdumiałem si˛e szczerze.
— Przecie˙z mówi˛e, ˙ze same duperele, o masz: szminka typu pistolet jedno-
strzałowy. Zasi˛eg ledwie pi˛e´cdziesi ˛at jardów. I inne takie...
— A ju˙z my´slałem, ze co´s ci si˛e stało i faktycznie masz tylko granaty! — ode-
tchn ˛ałem. — T˛a park ˛a sam si˛e zajm˛e, troch˛e ruchu dobrze mi zrobi po ob˙zarstwie.
— Czwóreczka, mój drogi — poprawiła mnie z u´smiechem. — Masz za ple-
cami jeszcze park˛e kole˙zków tych tam...
— ˙Zaden problem.
Byli ju˙z blisko, ja za´s poczułem ulg˛e. Tak t˛epe mordy mogli mie´c jedynie
przedstawiciele kilku profesji, na przykład zakonnicy, ale równie zaawansowane
płaskostopie i ci˛e˙zki chód miewali jedynie gliniarze. Kryminali´sci w liczbie czte-
rech mogliby sprawi´c pewne kłopoty, lokalni stró˙ze prawa w równej sile potrafili
dostarczy´c jedynie rozrywki. Kroki ucichły i najbardziej nad˛ety z gromadki stan ˛ał
przede mn ˛a, wyci ˛agn ˛ał w pocie czoła zapewne ryt ˛a w złocie odznak˛e, ozdobion ˛a
dla wi˛ekszego efektu kilkoma szlachetnymi kamieniami, i podetkn ˛ał mi j ˛a pod
nos.
— Jestem kapitan Kretin z policji Blodgett, a ty, jak s ˛adz˛e, jeste´s osobnikiem
operuj ˛acym pod ksyw ˛a Stalowy Szczur...
Ksywa! Jakbym był pospolitym rzezimieszkiem! A˙z mn ˛a zatrz˛esło z oburze-
nia. Poza tym, cho´c nie lubi˛e nadmiernie sformalizowanych postaci ˙zycia spo-
łecznego, to nachalnie u˙zywaj ˛acy drugiej osoby gliniarz nigdy nie zdobywał mo-
jej sympatii. Bez słowa skruszyłem mu pod nosem cygaro, w którym ukryta była
fiolka z gazem nasennym. Zanim run ˛ał na stół, zabrałem mu jeszcze odznak˛e.
Ostatecznie to on sam usiłował mi j ˛a nachalnie podarowa´c. I to przy ´swiadkach.
Dopełniwszy powinno´sci dobrego samarytanina i uło˙zywszy kapitana (mógł
si˛e przecie˙z pokaleczy´c przy upadku, biedaczek), zerwałem si˛e i z półobrotu r ˛ab-
n ˛ałem jego kole˙zk˛e palcem wskazuj ˛acym pod ucho. Znajduj ˛acy si˛e w tym miejscu
splot nerwowy wykazuje si˛e du˙z ˛a wra˙zliwo´sci ˛a na urazy. Słabe nawet uderzenie
5
powoduje u ka˙zdego normalnie zbudowanego człowieka natychmiastow ˛a utrat˛e
przytomno´sci. Gliniarz nie odbiegał od normy i szybko spocz ˛ał na swym prze-
ło˙zonym. Tego ju˙z nasz stolik nie wytrzymał: z brz˛ekiem i trzaskiem run ˛ał na
posadzk˛e.
— Dwadzie´scia dwa! — krzykn ˛ałem ruszaj ˛ac galopem ku kuchni. Policja po-
licj ˛a, ale co b˛edzie, jak rusz ˛a kelnerzy!
Z drzwi prowadz ˛acych do kuchni wyłoniło si˛e dwóch mundurowych, nast˛epni
dwaj zakwitli w głównym wyj´sciu. Ocalała dwójka naszych go´sci niemal rzuciła
si˛e im na szyj˛e.
— Zdrada! — wrzasn ˛ałem, uruchamiaj ˛ac wmontowanego w klamr˛e pasa krzy-
kacza.
Miłe to i niegro´zne urz ˛adzenie emituje ultrad´zwi˛eki wywołuj ˛ace uczucie stra-
chu w najbli˙zszym otoczeniu, tote˙z mojemu krzykowi zawtórowało kilka auten-
tycznych wrzasków przera˙zenia i w lokalu rozp˛etało si˛e pandemonium. O nic
innego mi nie chodziło. Jako cel numer dwa wybrałem kotar˛e osłaniaj ˛ac ˛a drzwi
przeciwpo˙zarowe.
I znów czterech mundurowych. To ju˙z stawało si˛e nudne. Czy musieli na mój
wieczór autorski przychodzi´c od razu pełn ˛a obsad ˛a komisariatu?
Wskoczyłem na długi stół bankietowy i pognałem ku panoramicznemu oknu,
wymijaj ˛ac zastaw˛e stołow ˛a ze zr˛eczno´sci ˛a, o któr ˛a si˛e nawet nie podejrzewałem.
Wtórowały mi coraz intensywniejsze wrzaski spanikowanych go´sci. Zatrzymałem
si˛e plecami do okna i rozejrzałem po sali. Ładna akcja! Co najmniej pół tuzi-
na stró˙zów prawa blokowało wszystkie drzwi, drugie tyle usiłowało si˛e do mnie
zbli˙zy´c.
— Ju˙z lepsi od was próbowali złapa´c Jima di Griz! — rykn ˛ałem. — Lepsza
´smier´c ni˙z niewola!
To ostatnie dodałem po sekundzie namysłu. Od czasu do czasu miewam po˙za-
łowania godn ˛a skłonno´s´c do efektownych wej´s´c i wyj´s´c. Posłałem jeszcze Ange-
linie całusa.
— Oto koniec sagi o Stalowym Szczurze! — dodałem głosem lektora ko´ncz ˛a-
cego bajk˛e i skoczyłem do tyłu.
Nim okrzyk zd ˛a˙zył przebrzmie´c, rozległ si˛e brz˛ek p˛ekaj ˛acego szkła, a ja wy-
padłem w mrok nocy. Jeszcze lec ˛ac przekr˛eciłem si˛e tak, aby wpa´s´c do kanału
ze splecionymi r˛ekami nad głow ˛a. Zanurkowałem i, nie próbuj ˛ac wypłyn ˛a´c, prze-
byłem dobre dwadzie´scia jardów. Gdy przebiłem wreszcie powierzchni˛e wody,
skrywała mnie zbawcza ciemno´s´c, a wokół panowała cisza.
Było to przyjemne zako´nczenie miłego wieczoru i przyznaj˛e, ˙ze nuciłem so-
bie pod nosem płyn ˛ac wolnym crawlem do brzegu. Cho´c na par˛e chwil udało mi
si˛e o˙zywi´c t˛e nudn ˛a planet˛e i zapewni´c cz˛e´sci mieszka´nców zaj˛ecie na czas dłu˙z-
szy. Policja b˛edzie mogła wypisywa´c tak drogie sercu ka˙zdego urz˛edasa s ˛a˙zniste
raporty, dziennikarze cho´c nie b˛ed ˛a musieli wymy´sla´c wiadomo´sci na pierwsze
6
strony, a społecze´nstwo zostanie pora˙zone wstrz ˛asaj ˛acymi relacjami ze specjalnej
akcji sił policyjnych. Na dobr ˛a spraw˛e wychodziłem na dobroczy´nc˛e tego zadu-
pia, a nie na przest˛epc˛e. Niestety, sprawiedliwo´s´c jest czym´s unikatowym na tym
padole i liczy´c mogłem jedynie na zrozumienie najbli˙zszych.
„Dwadzie´scia dwa” oznaczało numer kryjówki. Na wszelki wypadek mieli-
´smy ich na Blodgett kilkana´scie. Ta akurat była parterowym domkiem w pew-
nej podejrzanej, jak na t˛e planet˛e, dzielnicy, w której moje przemoczone ubranie
nie powinno budzi´c sensacji, na wszelki wypadek jednak u˙zyłem tajnego wej-
´scia mieszcz ˛acego si˛e w publicznej toalecie. W samym domu mój szlak od szafy
(gdzie było wej´scie) do łazienki (gdzie był prysznic) znaczyły porozrzucane sztu-
ki garderoby. Gor ˛aca woda szybko wróciła mi ch˛e´c do ˙zycia.
Gdy Angelina weszła normalnymi drzwiami, mokre ubranie suszyło si˛e w su-
szarce, a ja odziany w suche rzeczy popijałem lecznicz ˛a siedemdziesi˛eciokonn ˛a
antygrypin˛e i zastanawiałem si˛e, czyby nie zapali´c cygara.
— Efektowne wyj´scie — powiedziała od progu.
— Miałem nadziej˛e, ˙ze ci si˛e spodoba — przyznałem skromnie. — Zapomnia-
ła´s zamkn ˛a´c za sob ˛a drzwi.
— Nie zapomniałam, kochanie — odparła, a na progu stan˛eła znana mi ju˙z
dru˙zyna z tutejszego komisariatu.
— I ty, Brutusie? — wrzasn ˛ałem zrywaj ˛ac si˛e na nogi.
— Zaraz ci wszystko wyja´sni˛e — odparła podchodz ˛ac.
— Zdrada! Pogadamy o tym w odpowiednim czasie! — odwrzasn ˛ałem, rzu-
caj ˛ac si˛e ku drzwiom awaryjnym ukrytym w boazerii.
Zanim tam dotarłem, moja droga ˙zona podstawiła mi nog˛e i run ˛ałem jak długi
na dywan, a na mnie zwaliło si˛e czterech mundurowych. Na pocz ˛atek. Nast˛epni
majaczyli ju˙z w sieni.
Rozdział 2
Jestem dobry w walce wr˛ecz, ale nie a˙z tak. Przeciwko sobie miałem nie tylko
liczb˛e, ale i wag˛e przeciwników. Zanim udało mi si˛e znokautowa´c pierwszy kwar-
tet, obsiedli mnie ju˙z nast˛epni. Jeden złapał za kostk˛e, inny wczepił we włosy, i tak
dalej, i tak dalej. Krótko mówi ˛ac, padłem niczym chrz ˛aszcz pod natarciem mró-
wek. Ledwie udało mi si˛e uwolni´c dło´n i rzuci´c Angelinie zdobyczn ˛a odznak˛e.
— Masz — rykn ˛ałem. — Zasłu˙zyła´s na ni ˛a! Ale nie na pami ˛atk˛e! To nagroda
za zdrad˛e, za gorliw ˛a współprac˛e z policj ˛a!
— Urocze — stwierdziła łapi ˛ac j ˛a w locie i podchodz ˛ac bli˙zej. — A to twoja
nagroda za brak zaufania do własnej ˙zony.
Z tymi słowami r ˛abn˛eła mnie w szcz˛ek˛e, a kopyto w r˛eku miała zawsze.
— Pu´s´ccie go — usłyszałem z oddali poprzez szum odległych galaktyk i po-
czułem, ˙ze faktycznie mnie puszczaj ˛a. Prosto na ziemi˛e.
Gdy po dłu˙zszej chwili znów zacz ˛ałem rozró˙znia´c szczegóły otoczenia, do-
strzegłem, jak Angelina wr˛ecza złot ˛a blach˛e znajomemu pyszałkowi w garniturze.
— To jest kapitan Kretin, który dzi´s wieczorem próbował z tob ˛a porozma-
wia´c — poinformowała mnie lodowatym tonem. — Gotów jeste´s posłucha´c go
w ko´ncu?
Wymamrotałem co´s ogólnie niezrozumiałego i czołganiem przez pełzanie do-
tarłem do najbli˙zszego krzesła. Wdrapałem si˛e na nie i trzymaj ˛ac si˛e za szcz˛ek˛e
doszedłem do wniosku, ˙ze posiadanie ˙zony nie zawsze jest miłym do´swiadcze-
niem.
— Jak ju˙z wyja´sniłem pa´nskiej mał˙zonce, mister di Griz, chcieliby´smy jedy-
nie prosi´c pana o pomoc w ´sledztwie — odezwał si˛e, znacznie uprzejmiej ni˙z za
pierwszym razem, kapitan o d´zwi˛ecznym nazwisku. — Znale´zli´smy zamordowa-
nego człowie...
— To nie ja! Nie było mnie w tym czasie w mie´scie! ˙Z ˛adam adwokata...
— Kochanie! Posłuchaj tego miłego policjanta — przerwała mi z naciskiem
Angelina, a sposób, w jaki powiedziała „kochanie” skutecznie przyprawił o para-
li˙z moje struny głosowe. Z do´swiadczenia wiedziałem, ˙ze sprowokowana, Ange-
lina zdolna jest do wszystkiego. Teraz wła´snie wygl ˛adała na sprowokowan ˛a.
8
— Nie zrozumiał mnie pan. — Kretin skorzystał z chwili ciszy. — Nikt pana
nie oskar˙za o morderstwo, chcieli´smy jedynie prosi´c o pomoc w rozwi ˛azaniu owej
zagadki. To pierwsze zabójstwo, jakie mamy na Blodgett od stu trzynastu lat i, ˙ze
tak powiem, brak nam do´swiadczenia w tak powa˙znych sprawach.
Rozumowanie było logicznie spójne i trudno mu było co´s zarzuci´c. Kretin
wyj ˛ał z kieszeni notes i ci ˛agn ˛ał monotonnym głosem.
— Dzi´s, około trzynastej, otrzymali´smy meldunek o zamieszaniu w dzielnicy
Zaytown, niedaleko od domu, który pa´nstwo wynajmujecie. Zgodnie z zeznania-
mi ´swiadków, z miejsca przest˛epstwa zbiegło trzech m˛e˙zczyzn, a policja odnalazła
pchni˛et ˛a kilkakrotnie no˙zem ofiar˛e, która zmarła nie odzyskuj ˛ac przytomno´sci.
M˛e˙zczyzna nie miał portfela ani ˙zadnego identyfikatora, mordercy za´s opró˙znili
mu dokładnie kieszenie. Jednak˙ze w trakcie sekcji znaleziono w jego ustach ten
oto kawałek papieru. — Podał mi nosz ˛ac ˛a ´slady zmi˛ecia kartk˛e, na której ko´slawo
wypisano:
ZDALOFY ˙ZD˙ZÓR
— Orłem w ortografii to on nie był — mrukn ˛ałem, nadal otumaniony po „na-
grodzie” Angeliny.
— Genialna spostrzegawczo´s´c — warkn˛eła zagl ˛adaj ˛ac mi przez rami˛e.
— Przyj˛eli´smy robocz ˛a teori˛e, ˙ze ofiara próbowała si˛e z panem skontakto-
wa´c i połkn˛eła, albo raczej próbowała połkn ˛a´c, ow ˛a kartk˛e, by ukry´c jej istnienie
przed atakuj ˛acymi — ci ˛agn ˛ał oficer nie zra˙zony nasz ˛a uprzejmo´sci ˛a. — Oto jego
zdj˛ecie. Chcieliby´smy ustali´c w pierwszej kolejno´sci to˙zsamo´s´c zabitego.
Podał mi kolorowy kartonik. Całym wysiłkiem woli zogniskowałem spojrze-
nie na udanym nawet hologramie. Wszystko na nic. Nie znałem faceta.
— To ciekawa historia — stwierdziłem uprzejmie — ale pierwszy raz widz˛e
go na oczy.
Nie bardzo chcieli mi wierzy´c, nie mieli jednak wyboru. Przekonani najwy-
ra´zniej, i˙z ł˙z˛e w ˙zywe oczy, zadali jeszcze cał ˛a seri˛e bezsensownych pyta´n (otrzy-
muj ˛ac w zamian kilka równie bezsensownych odpowiedzi) i wyszli, wynosz ˛ac ze
sob ˛a trzech kumpli, którzy nie odzyskali jeszcze przytomno´sci. Ja za´s skierowa-
łem si˛e do barku, by przyrz ˛adzi´c jaki´s rozs ˛adny napitek.
Nale˙zał mi si˛e. Gdy odwróciłem si˛e ze szklaneczkami w dłoniach, o cal od
´zrenicy mojego lewego oka dostrzegłem koniec ostrza do´s´c długiego i nieprzy-
jemnie wygl ˛adaj ˛acego kuchennego no˙za.
— Przejd´zmy do rzeczy — oznajmiła z u´smiechem (nadal lodowatym) Ange-
lina. — Co miałe´s dokładnie na my´sli nazywaj ˛ac moje post˛epowanie zdrad ˛a?
— Kochanie! — sapn ˛ałem daj ˛ac krok w tył i opieraj ˛ac si˛e o kontuar.
Nó˙z przesun ˛ał si˛e płynnie, nadal pozostaj ˛ac jednak w bezpo´srednim s ˛asiedz-
twie mojego oka. ´Sciekaj ˛ace po plecach krople zimnego potu dodały mi elokwen-
cji.
9
— Gdy zjawiła´s si˛e z policj ˛a, pomy´slałem, ˙ze zmuszono ci˛e do współpracy.
Nazwałem ci˛e zdrajczyni ˛a, by´s miała alibi. Znasz mnie przecie˙z. Czy s ˛adzisz, ˙ze
naprawd˛e tak uwa˙zam? ˙Ze zrobiłem to w innym celu, ni˙z ochronienie ciebie na
wypadek mojego aresztowania?
— Och, Jim! — Nó˙z (na szcz˛e´scie) wypadł jej z dłoni i obj˛eła mnie, ja za´s
zostałem zmuszony do rozpaczliwej ˙zonglerki szkłem, by nie zmarnowa´c drinków
na jej plecach.
— No, tak ju˙z lepiej — wysapałem, z trudem łapi ˛ac powietrze po długim
i gor ˛acym pocałunku. — Drobne nieporozumienie. Chod´z, napijemy si˛e i zasta-
nowimy, o co tu biega.
— Powiedziałe´s im prawd˛e? Rzeczywi´scie nie widziałe´s nigdy tego go´scia?
— Wiem, ˙ze po raz pierwszy złamałem własn ˛a zasad˛e, ale faktycznie powie-
działem im prawd˛e, co i tak w niczym im nie pomogło. Nigdy dot ˛ad nie widziałem
jegomo´scia.
— Wobec tego trzeba si˛e dowiedzie´c, kto to jest, a raczej kim był — oznajmi-
ła, wyci ˛agaj ˛ac hologram zza oparcia kanapy. — Zabrałam go Kretinowi, gdy si˛e
˙zegnał. To sprawa Korpusu, a nie lokalnej policji. Zaraz skontaktuj˛e si˛e z tutej-
szym agentem.
Naturalnie miała racj˛e, sprawa bez dwóch zda´n musiała si˛ega´c poza Blod-
gett. Prowincjonalna nuda jak nic sprzyja rozwojowi biurokracji i to tej najgor-
szej, nader uporz ˛adkowanej. Skoro tutejsza policja nie potrafiła zidentyfikowa´c
ofiary, nale˙zało zwróci´c si˛e do legendarnego i nadrz˛ednego wobec policji wszyst-
kich planet organu, znanego jako Korpus Specjalny. Ja za´s byłem najwa˙zniejszym
członkiem tej organizacji.
— Potrzebujemy wi˛ecej danych ni˙z tylko to — stwierdziłem, oddaj ˛ac jej holo-
gram. — Umów si˛e tu z agentem, a ja wróc˛e za godzin˛e ze wszystkim, co znajd˛e.
Kostnica miejska mie´sciła si˛e niedaleko (co mówiło wiele o reputacji dziel-
nicy) i była naturalnie tak licho zabezpieczona, ˙ze niemal nie zwalniaj ˛ac kroku
otworzyłem wytrychem tylne drzwi i wszedłem do ´srodka. Obdukcja nic nie dała,
spodziewałem si˛e tego zreszt ˛a. To był naprawd˛e dobry hologram. W kilkana´scie
sekund pobrałem próbki skóry, włosów i brudu spod paznokci. Potem odszukałem
odzie˙z denata i zebrałem drobiny pyłu z podeszew butów. Odło˙zyłem wszystko na
miejsce i wyszedłem t ˛a sam ˛a drog ˛a, nie wzbudzaj ˛ac niczyjego zainteresowania.
Do domu wróciłem przez frontowe drzwi w chwili, gdy agent Korpusu wchodził
przez szaf˛e.
— Ładna dzi´s pogoda, mister di Griz — powitał mnie, zamykaj ˛ac drzwi me-
bla.
— Na Blodgett zawsze jest ładnie, dlatego mam do´s´c tego miejsca. Kiedy
idzie nast˛epna przesyłka do sztabu?
— Za kilka godzin. Normalna cotygodniowa poczta, sam j ˛a zawo˙z˛e.
10
— Doskonale. Przy okazji we´zmiesz ten pojemnik z próbkami i przeka˙zesz
go chłopcom w laboratorium. Tu masz zdj˛ecie zgasłego.
Chc˛e wiedzie´c, kto to był, sk ˛ad pochodził i tak dalej. Cokolwiek znajd ˛a. No
i jeszcze wszystko o miejscu jego pochodzenia, ale to ju˙z nie z laboratorium. Facet
mnie szukał, ja za´s go nie znam i bardzo mnie ciekawi, kogo i dlaczego nagle tak
zainteresowałem.
* * *
Odpowied´z przyszła w rekordowym tempie. Ju˙z po trzech minutach gong przy
drzwiach naszego oficjalnego mieszkania oznajmił go´scia, którym był wierny
Charlie. Wpu´sciłem go i si˛egn ˛ałem po zabezpieczony hermetycznie pojemnik. Ku
memu zdumieniu, kurier cofn ˛ał si˛e, przygryzaj ˛ac nerwowo doln ˛a warg˛e. Warkn ˛a-
łem ostrzegawczo i biedak omal nie zemdlał.
— Dostałem rozkazy, mister di Griz... — wyj ˛akał pospiesznie. — Osobi´scie
od samego Inskippa...
— I có˙z ta stara pierdoła kazała ci przekaza´c?
— ˙Ze sfałszował pan czeki i pobrał z tajnego konta Korpusu siedemdziesi ˛at
pi˛e´c tysi˛ecy kredytów, które najpierw musi pan zwróci´c! I ˙ze bez tego nie udzieli
˙zadnych informacji nie rokuj ˛acemu szans na reedukacj˛e łobuzowi, który...
— Jak powiedziałe´s? — spytałem robi ˛ac krok do przodu.
— To nie ja! — pisn ˛ał rozpaczliwie, odskakuj ˛ac. — To Inskipp! Ja tylko cytuj˛e
jego słowa, tak jak mi kazał!
— Posła´ncy przynosz ˛acy złe wie´sci maj ˛a do mnie pecha — oznajmiłem mu
chłodno, ale zanim mogłem wprowadzi´c słowa w czyn, pojawiła si˛e nagle pomi˛e-
dzy nami Angelina.
— Tu jest czek na pieni ˛adze, które po˙zyczyli´smy z konta, co było zreszt ˛a
spowodowane pomyłk ˛a w naliczeniu wysoko´sci naszych poborów — powiedziała
spokojnie, podaj ˛ac mu czek. — Teraz wszystko w porz ˛adku?
— Jasne! Sam czasem tak robi˛e — przyznał pospiesznie Charlie i czym pr˛e-
dzej dał jej pojemnik. — Gdyby pani była uprzejma odda´c to m˛e˙zowi, to ja ju˙z
pójd˛e. Mam jeszcze sporo zaj˛e´c. Do zobaczenia.
Czym pr˛edzej wycofał si˛e ocieraj ˛ac r˛ekawem pot z czoła, a ja odebrałem
pojemnik od Angeliny, ignoruj ˛ac jej w´sciekłe spojrzenia. Przyło˙zyłem kciuk do
zamka i pojemnik otworzył si˛e ukazuj ˛ac ekranik, z którego w´sciekle spojrzała
na mnie znana g˛eba. Gdyby Angelina nie przechwyciła baga˙zu, niechybnie r ˛ab-
n ˛ałby o podłog˛e. Dzi˛eki przytomno´sci jej umysłu cało´s´c rychło wyl ˛adowała na
stole i Inskipp mógł wreszcie zabra´c głos. Wykrzywiał si˛e przy tym szkaradnie
i potrz ˛asał jakim´s ´swistkiem.
— Do cholery, przesta´n kra´s´c fors˛e organizacji, di Griz! Dajesz zły przykład
innym. Oddałe´s ostatni ˛a kwot˛e, wi˛ec masz okazj˛e mnie posłucha´c, ale zapami˛etaj
11
sobie na przyszło´s´c, ˙ze gdyby nie nasze zainteresowanie Paraiso-Aqui, to fig˛e by´s
dostał, a nie informacje!
— Czym? — spytałem zapominaj ˛ac, ˙ze to nagranie.
— Teraz jak ci˛e znam zadałe´s pewnie głupie pytanie w stylu „czym” albo „co
to jest” — u´smiechn˛eło si˛e szeroko zło´sliwe oblicze Inskippa. — Wi˛ec ci powiem:
to ojczysta planeta go´scia, który tak ci˛e interesuje. Co wi˛ecej: chc˛e, ˙zeby´s tam
poleciał i dokładnie sobie t˛e ojczyzn˛e obejrzał, a potem natychmiast si˛e u mnie
zameldował. Jak przeczytasz dokumenty w pojemniku, to od razu zrozumiesz,
dlaczego nas ta planeta interesuje.
Ekranik pociemniał i zjechał w dół, a zamek w dnie pojemnika zazgrzytał
i odskoczył. Naszym oczom ukazała si˛e wypchana koperta.
— Ciekawe — mrukn ˛ałem przegl ˛adaj ˛ac jej zawarto´s´c. — Coraz ciekawsze...
— A to dlaczego? — zainteresowała si˛e Angelina.
— Bo nie do´s´c, ˙ze nie znam człowieka, który zgin ˛ał próbuj ˛ac si˛e ze mn ˛a skon-
taktowa´c, to w dodatku nic nie wiem o ´swiecie, z którego pochodzi.
— Có˙z... wypadałoby zmieni´c ten stan rzeczy, prawda?
— Te˙z racja. Wyj ˛atkowo zamierzam dokładnie wypełni´c instrukcj˛e Inskippa.
Tym razem interesuje nas dokładnie to samo, czyli informacje o tej tajemniczej
planecie.
U´smiechn˛eli´smy si˛e do siebie doskonale wiedz ˛ac, ˙ze nuda i lenistwo dobiegły
ko´nca. Zaczynało si˛e co´s nadzwyczaj ciekawego, cho´c ˙zadne z nas nie wiedziało
dokładnie, co wła´sciwie nas czeka.
Rozdział 3
Prospekt reklamowy był ci˛e˙zki i ciepły w dotyku, a napis na okładce ´swiecił
pełnym samozadowolenia blaskiem.
— Przyb ˛ad´z do słonecznej doskonało´sci wakacyjnego ´swiata Paraiso-Aqui —
przeczytałem na głos.
— Paraiso-Aqui zostało zasiedlone w trakcie pierwszego etapu galaktycznej
ekspansji i dopiero niedawno odkryto je ponownie. Godne uwagi z powodu hoł-
dowania najbardziej skorumpowanej formie rz ˛adów w znanej galaktyce — zacy-
towała Angelina, przegl ˛adaj ˛ac cie´nsz ˛a ni˙z folder i oprawn ˛a w czer´n ksi ˛a˙zeczk˛e.
— Łagodnie okre´slaj ˛ac mamy tu do czynienia z niejak ˛a rozbie˙zno´sci ˛a zda´n —
stwierdziłem, zacieraj ˛ac r˛ece.
— Bulionu, sir? — spytał robot-steward, kłaniaj ˛ac si˛e w pas.
— To si˛e nie nadaje nawet do k ˛apieli, ty cybernetyczny palancie. Ale mo˙zesz
poda´c alteria´nski Panther Sweat on the rocks. Albo lepiej dwa...
— Jeden — poprawiła mnie Angelina. — Dla mnie bulion.
— Tak jest, madam. Doskonały wybór. Jestem zaszczycony — zagulgotał ten
kretyn anodowy ´slini ˛ac si˛e i rado´sci i zacieraj ˛ac łapki.
Na moje nieszcz˛e´scie oddalił si˛e zbyt szybko, abym mógł go kopn ˛a´c. Niena-
widziłem go gor ˛aco i serdecznie, podobnie jak bandy rozszczebiotanych turystów
zebranych w hallu i całego kapi ˛acego od bezgu´scia i obłudy statku pasa˙zerskie-
go obsługuj ˛acego Luksusow ˛a Tur˛e po Rajskiej Planecie. Bo tak si˛e nazywała ta
krety´nska wycieczka. Tury´sci nie do´s´c ˙ze byli rozszczebiotani i głupi, to jeszcze
wystrojeni jak diabeł na Zielone ´Swi ˛atki; od krótkiego nawet spojrzenia bolały
nie tylko oczy, ale i z˛eby.
— Kochanie, jeste´smy ubrani dokładnie w ten sam sposób — zwróciła mi
uwag˛e Angelina; najwidoczniej cholera tak mnie poniosła, ˙ze powiedziałem gło-
´sno, co my´sl˛e.
Owszem, miała racj˛e: ubrany byłem w jasnozielon ˛a koszul˛e z krótkimi r˛e-
kawami, ozdobion ˛a wielkimi purpurowo˙zółtymi kwiatkami oraz fioletowe szorty
w takie˙z same kwiatki, tyle ˙ze pomara´nczowoczarne. Angelina miała na sobie
komplecik z gatunku „szał daltonisty”, cho´c przyzna´c nale˙zało, ˙ze upiorny strój
wygl ˛adał na niej znacznie lepiej ni˙z na mnie. Na dobitk˛e włosy mieli´smy zrobione
13
według najnowszej wakacyjnej mody, czyli złote loczki z zielonymi ko´ncówka-
mi. Czułbym si˛e jak sko´nczony kretyn, gdyby nie jeden drobiazg: wszyscy tutejsi
tury´sci odziani byli równie obrzydliwie. Przebranie było doskonałe, ale ile ono
mnie kosztowało! Widok mojego odbicia w lustrze przyprawiał mnie o niestraw-
no´s´c. Otworzyłem folder na chybił trafił, by zaj ˛a´c czym´s buntuj ˛ace si˛e poczucie
dobrego smaku. Ujrzałem, jak barwna fotografia złotej pla˙zy nagle o˙zyła. Fale
ze słyszalnym pluskiem uderzały łagodnie o brzeg, a powietrze wypełnił rze´ski
aromat morza.
— Szcz˛e´sliwi mieszka´ncy sp˛edzaj ˛a rado´snie i beztrosko czas na zabawach
w´sród dojrzałych owoców i łagodnych ryb. — Co za idiota to pisał?!
— Mieszka´ncy ˙zyj ˛a w warunkach przypominaj ˛acych niewolnictwo, a ˙zebrac-
two i epidemie s ˛a na porz ˛adku dziennym — dodała cicho Angelina konsultuj ˛ac
si˛e z czarn ˛a ksi ˛a˙zeczk ˛a. — Rz ˛adz ˛acy od lat dyktator sprawuje władz˛e absolutn ˛a.
— Trzydzie´sci minut do l ˛adowania! — oznajmiły szeptem gło´sniki, wywołu-
j ˛ac nagłe o˙zywienie pyskatych ponad miar˛e pasa˙zerów.
Z du˙z ˛a satysfakcj ˛a posłałem broszur˛e do atomowego spopielacza, gdzie ku
mojej satysfakcji zmieniła si˛e w dym, a Angelina zrobiła to samo, cho´c bez po-
dobnej rado´sci, z raportem Korpusu, gdy˙z nim była wła´snie owa czarna ksi ˛a˙zecz-
ka. Powodowała ni ˛a konieczno´s´c: gdyby znaleziono ow ˛a publikacj˛e w naszych
baga˙zach, nie mieliby´smy okazji obejrze´c ani cala kwadratowego planety.
— Có˙z, sami zobaczymy jak to wygl ˛ada — mrukn ˛ałem, odbieraj ˛ac od robota
drinki.
— O´swiadczani ci, ˙ze poza wszystkim, nadal jeste´smy na wakacjach, i b˛e-
dziesz si˛e dobrze bawił. B˛edziesz si˛e bawił jak cholera, cho´cbym miała zmusi´c
ci˛e do tego torturami — u´smiechn˛eła si˛e słodko Angelina. — Traktuj to jako
drugi miesi ˛ac miodowy... zaraz, nie drugi tylko pierwszy! Nigdy nie mieli´smy
uczciwego miesi ˛aca miodowego!
— Nie za pó´zno troch˛e? Jakkolwiek by nie było, bli´zniaki maj ˛a prawie dwu-
dziestk˛e na karkach...
— Czy chcesz przez to powiedzie´c, ˙ze jestem ju˙z stara, brzydka i zrz˛edli-
wa? — spytała z uraz ˛a w głosie.
Z wra˙zenia upu´sciłem drinka, który wypalił solidn ˛a dziur˛e w dywanie, i pa-
dłem na kolana. Autentycznie zrobiło mi si˛e jej ˙zal, tym bardziej ˙ze wcale nie
my´slałem tak, jak sugerowała.
— ´Swiatło mego ˙zycia! Jeste´s coraz pi˛ekniejsza i nie pieprz, prosz˛e, bez
sensu! — zawołałem, zyskuj ˛ac aplauz najbli˙zej zebranych i pełen zadowolenia
u´smiech Angeliny.
— Tak ju˙z lepiej. I pami˛etaj: małe wakacje od przest˛epstwa przydadz ˛a si˛e nam
obojgu!
14
* * *
Wyl ˛adowali´smy. Przez otwart ˛a ´sluz˛e napłyn˛eło do wn˛etrza statku ciepłe po-
wietrze nios ˛ace tony słodkiej muzyki. Powiesiłem na szyi kamer˛e, nało˙zyłem
okulary przeciwsłoneczne, uj ˛ałem dło´n Angeliny i doł ˛aczyłem do przepełnionego
szcz˛e´sliwo´sci ˛a zbiegowiska. Angelin˛e zaraziła ich wesoło´s´c, mnie nie, ale mru-
czałem co´s pod nosem i szczerzyłem z˛eby, ˙zeby nie rzuca´c si˛e w oczy. Łypałem
natomiast podejrzliwie wokół, a to, co widziałem coraz mniej mi si˛e podobało.
Wszystko zgadzało si˛e co do joty z broszur ˛a reklamow ˛a, a takie rzeczy po prostu
na ´swiecie nie istniej ˛a.
Port kosmiczny usytuowany był na brzegu morza, dzi˛eki czemu powietrze by-
ło orze´zwiaj ˛ace i ciepłe równocze´snie. Sło´nce ´swieciło niczym na hologramie
reklamowym, a zgrabne dziewcz˛eta z gołymi biustami witały turystów wie´ncami
kwiatów i buteleczkami jakiego´s złocistego alkoholu. Butelk˛e schowałem, kwiat-
ki pow ˛achałem i starałem si˛e nie wybałusza´c oczu na panienki. Z do´swiadczenia
wiedziałem, jak dalece si˛ega zazdro´s´c Angeliny. Cało´s´c była tak sprawnie zor-
ganizowana, ˙ze w ci ˛agu kilku minut poproszono nas do odprawy paszportowej.
Urz˛ednik był równie ´sniady i u´smiechni˛ety co panienki, ale w odró˙znieniu od
nich miał na sobie koszul˛e, pewnie by podkre´sli´c wag˛e swojego stanowiska.
— Bonvenu al Paraiso-Aqui — powitał nas wyci ˛agaj ˛ac r˛ek˛e po dokumenty. —
Viajpasportaj, mipetas.
— A wi˛ec znacie tu esperanto — ucieszyłem si˛e podaj ˛ac mu galaktyczn ˛a kart˛e
to˙zsamo´sci. Fałszyw ˛a naturalnie.
— Nie wszyscy — odparł wrzucaj ˛ac j ˛a do maszyny. — Naszym j˛ezykiem jest
pi˛ekny espanol, ale wszyscy, z którymi si˛e zetkniecie, b˛ed ˛a znali esperanto.
Gadaj ˛ac tak, patrzył na ekranik ko´ncówki komputera, który oczywi´scie nie
wy´swietlił mu nic wi˛ecej ni˙z spreparowane kłamstwa tycz ˛ace mojej osoby. Oddał
mi kart˛e i wskazał na obwieszon ˛a gadgetami kamer˛e na mojej szyi.
— To faktycznie tak dobry sprz˛et?
— Powinien by´c, bo kosztował mnie wi˛ecej kredytów, ni˙z widzisz w ci ˛agu
roku. Mog˛e si˛e o to zało˙zy´c, he, he.
— H˛e, h˛e — zarechotał nieszczerze. — Mog˛e j ˛a obejrze´c?
— Po co?
— Mamy do´s´c ´scisłe przepisy odno´snie sprz˛etu fotograficznego.
— A czemu? — zagrałem durnia. — Macie co´s do ukrycia?
Teraz u´smiech stał si˛e w stu procentach sztuczny, palce dziwnie mu zadygo-
tały, ale nie wypadł z roli. Wobec czego te˙z si˛e szeroko u´smiechn ˛ałem i podałem
mu kamer˛e ze słowami.
— Tylko ostro˙znie, bo to delikatne urz ˛adzenie. Złapał j ˛a i tylna ´scianka urz ˛a-
dzenia odskoczyła. Sam j ˛a oblu´zniłem. Z wn˛etrza wypadła szpula filmu, daj ˛ac mi
jednocze´snie idealny pretekst, by odebra´c cacko urz˛edasowi.
15
— No i co´s pan zrobił najlepszego? — j˛ekn ˛ałem. — A mówiłem, ˙zeby´s uwa-
˙zał, niezdaro! Cały film ze statku diabli wzi˛eli.
Ignoruj ˛ac przeprosiny zebrałem film i z godno´sci ˛a (oraz z ˙zon ˛a) min ˛ałem go,
zmierzaj ˛ac ku wyj´sciu. Zgodnie z planem. Film pow˛edrował do kosza, a my na
zewn ˛atrz. Baga˙z, jak i nasze osoby, był całkowicie czysty. Wszystko co potrzebne,
ukryłem w kamerze, która mogła nie tylko filmowa´c, ale równie˙z robi´c cał ˛a mas˛e
nielegalnych na tej planecie rzeczy. Dzionek zacz ˛ał si˛e nie´zle.
— Bo˙ze, spójrz na to! — pisn˛eła Angelina doł ˛aczaj ˛ac do chóru radosnych
zawodze´n w stylu:
— Czy s ˛a niebezpieczne? albo
— Co to jest?
Ledwie udało nam si˛e wydosta´c.
— Panie i panowie, poprosz˛e o uwag˛e — rozległ si˛e głos wbitego w libe-
ri˛e przewodnika. — Nazywam si˛e Jorge i jestem waszym przedstawicielem tury-
stycznym. Je´sli macie jakie´s pytania, to prosz˛e zwraca´c si˛e z nimi do mnie. Teraz
odpowiem na pytanie, które, jak wiem, wszyscy sobie zadajecie: te miłe i łagodne
zwierz˛eta zaprz˛e˙zone do wozów zwane s ˛a w naszym j˛ezyku caballos. Ich historia
zagin˛eła w pomroce dziejów, ale wierzy si˛e, ˙ze przybyły one wraz z pierwszymi
kolonistami z legendarnej planety zwanej Ziemi ˛a lub Brudem i b˛ed ˛acej kolebk ˛a
ludzko´sci. S ˛a naszymi przyjaciółmi, bez protestu ci ˛agn ˛acymi wozy i pozwalaj ˛a-
cymi si˛e dosiada´c. Teraz zawioz ˛a nas do hotelu.
Caballos i drewniane wozy były najniewygodniejszym ´srodkiem transportu,
z jakim miałem pecha zetkn ˛a´c si˛e w ˙zyciu. Poza tym nie były to ˙zadne cabal-
los tylko normalne konie, jakich na Ziemi biegało pełno i która była faktycznym,
a nie mitycznym domem rodu ludzkiego, o czym naocznie i namacalnie miałem
okazj˛e si˛e przekona´c podczas tyle nagłej, co niespodziewanej podró˙zy za pomoc ˛a
timehelixu2
. Naturalnie wiadomo´sci owe pozostawiłem dla siebie, a towarzystwo,
pomimo niewygód, bawiło si˛e ´swietnie, cho´c niewybrednie i wrzaskliwie. Zaczy-
nałem czu´c si˛e jak pi ˛ate koło u wozu.
Próbuj ˛ac dostosowa´c si˛e do od´swi˛etnego nastroju przypomniałem sobie bute-
leczk˛e bursztynowego płynu otrzyman ˛a przy powitaniu i postanowiłem zaryzyko-
wa´c, cho´c przewidywałem, ˙ze mo˙ze mie´c to tragiczne skutki. Mam umow˛e z ˙zo-
ł ˛adkiem, ˙ze on si˛e dobrze sprawuje, a ja nie przeprowadzam na nim eksperymen-
tów. Próba picia lokalnego specjału, najpewniej opartego na zgniłych owocach
i starych skarpetkach, mogła by´c uznana wył ˛acznie za eksperyment. Z determina-
cj ˛a odkorkowałem flaszk˛e i wysuszyłem j ˛a jednym, solidnym łykiem. Prawie mi
głos odebrało.
2
Patrz „Stalowy Szczur ocala ´swiat” (przyp. tłum.)
16
— Hej! — zawołałem do Jorge siedz ˛acego na jednym z cugantów, co było
jeszcze gorsz ˛a form ˛a jazdy ni˙z ta, której ja do´swiadczałem. — Co to jest? Płynne
sło´nce? Doskonały alkohol.
— Miło mi, ˙ze smakuje. Wyrabiane jest ze sfermentowanego soku cana, a na-
zywa si˛e ron.
— ´Swietny wynalazek! Ma tylko jedn ˛a wad˛e: podawany jest w zbyt małych
opakowaniach.
— To zale˙zy jak si˛e trafi — roze´smiał si˛e i z juków przy siodle wyci ˛agn ˛ał
butelczyn˛e rozs ˛adniejszych rozmiarów.
— Jak ja ci si˛e odwdzi˛ecz˛e? — spytałem retorycznie, wyłuskuj ˛ac mu j ˛a z gar-
´sci.
— Bez trudu: dopisana do rachunku — zachichotał Jorge i pogalopował na
czoło kolumny.
— Chyba nie zamierzasz si˛e sku´c o tak wczesnej porze? — upewniła si˛e An-
gelina, gdy z westchnieniem opu´sciłem na wpół opró˙znion ˛a butelk˛e.
— Sk ˛ad˙ze znowu! Po prostu dostosowuj˛e si˛e do wakacyjnego nastroju. Przy-
ł ˛aczysz si˛e?
— Pó´zniej, chwilowo podziwiam widoki.
Faktycznie było co podziwia´c — droga biegła serpentynami przez nadmorskie
pola, za którymi pobłyskiwały pla˙ze i woda. Sielanka jak cholera! Tylko gdzie
tubylcy? Poza Jorge i wo´znicami nie było wokół nikogo. Faktycznie wszyscy,
których spotkamy b˛ed ˛a znali esperanto!
— Hej! Spójrzcie tu! — wrzasn ˛ał nagle jeden z turystów, gdy pokonali´smy
kolejny zakr˛et. — Czy oni nie wygl ˛adaj ˛a wspaniale?
Grupa kobiet i m˛e˙zczyzn długimi no˙zami ´scinała na polu przy drodze wyso-
kie zielone ro´sliny. Jak dla mnie, to nie było w nich nic wspaniałego, i to pomimo
skierowanych w nasz ˛a stron˛e u´smiechów. Wygl ˛adali na zm˛eczonych, wyczerpa-
nych i sk ˛apanych we własnym pocie. Z lekkim u´smiechem uniosłem kamer˛e na-
stawion ˛a na pojedyncze zdj˛ecie i nacisn ˛ałem migawk˛e.
Słysz ˛ac jej trzask nasz wo´znica odwrócił si˛e na ko´zle, wi˛ec te˙z go sfotogra-
fowałem. Przez sekund˛e wygl ˛adał, jakby miał ochot˛e mnie zdzieli´c batem, ale
opanował si˛e i wyszczerzył z˛eby w oficjalnym u´smiechu.
— Prosz˛e oszcz˛edza´c film na nasze pi˛ekne ogrody i zabytki — poradził.
— Mam du˙zo filmów — zapewniłem go rado´snie. — A co? Nie wolno foto-
grafowa´c ludzi pracuj ˛acych w polu?
— Oczywi´scie, ˙ze wolno, ale to nieciekawe.
— Te˙z my´sl˛e, ˙ze im si˛e to nie podoba. Wygl ˛adali na zm˛eczonych. Ile godzin
dziennie pracuj ˛a?
— Poj˛ecia nie mam — odparł zmieszany.
— A ile zarabiaj ˛a?
17
To pytanie zadałem ju˙z jego plecom, gdy˙z nagle skupił si˛e na powo˙zeniu.
Pu´sciłem oko do Angeliny, która w odpowiedzi skin˛eła mi głow ˛a.
— My´sl˛e, ˙ze teraz spróbuj˛e, jak smakuje ron — stwierdziła.
* * *
Hotel był faktycznie luksusowy, a pokoje wygodne. W ka˙zdym czekał ba-
ga˙z (bez dwóch zda´n dokładnie przeszukany), wi˛ec zostawiłem Angelin˛e, by go
rozpakowała. Wi˛ekszo´s´c wycieczki stanowili m˛escy szowini´sci, wobec czego nie
nale˙zało si˛e wyró˙znia´c.
— Jak sko´nczysz, to zejd´z na dół, słonko — rzuciłem, zamykaj ˛ac szybko
drzwi, by nie dosta´c kapciem. Angelina nie pasowała do roli kury domowej i łatwo
mogła wypa´s´c z ram konwenansu.
Zajrzałem do baru, zatrzymałem si˛e przy basenie, gdzie opalało si˛e kilka atrak-
cyjnych nudystek i w ostatniej chwili przypomniałem sobie, ˙ze jestem ˙zonaty. Ju˙z
miałem ochot˛e zrobi´c im kilka artystycznych zdj˛e´c, jednak w por˛e u´swiadomiłem
sobie, jakiej klasy awantura by wybuchła, gdyby Angelina kiedykolwiek znalazła
te zdj˛ecia.
W ko´ncu trafiłem do hotelowego sklepu z pami ˛atkami i tu mnie trafiło. By´c
mo˙ze nie jestem wybitnym koneserem dzieł sztuki, ale tandeta i bezgu´scie zawsze
doprowadzały mnie do szału. Tu było tego a˙z w nadmiarze: stateczki z pozlepia-
nych krzywo muszli, wyrzezane w drewnie opałowym jelenie na rykowisku, krzy-
˙zyki z „akrobat ˛a” ze sraczkowatego plastiku czy czapki i koszulki z inspiruj ˛acymi
napisami w stylu: POCAŁUJ MNIE, UCZUCIOWY DURE ´N! TAK TRZYMA´C!
WIEM, ˙ZE NA MNIE PATRZYSZ. I inne takie.
Z trudem opanowałem dreszcze i przeszedłem do kartek pocztowych i prze-
wodników. Te miały chocia˙z naturalne kolory. Przegl ˛adałem wła´snie przewodniki,
gdy mi˛ekki głos szepn ˛ał mi do ucha:
— Mog˛e w czym´s pomóc?
Szerokie usta, du˙ze migdałowe oczy, pełna figura o złocistej karnacji...
— Oczywi´scie, ˙ze mo˙zesz! — ucieszyłem si˛e i otrze´zwiałem. Nie z Angelina
na tej samej planecie!
— Chciałbym... przewodnik.
— Mamy wiele doskonałych przewodników. Jaki´s konkretny?
— Tak, histori˛e Paraiso-Aqui. Tylko nie jakie´s propagandowe bzdury dla tu-
rystów, ale co´s prawdziwego. Macie tu co´s takiego?
Przewierciła mnie powłóczystym i stalowym jednocze´snie spojrzeniem, po
czym odwróciła si˛e w stron˛e regału, by po kilku sekundach powróci´c z grub ˛a
ksi ˛a˙zk ˛a w r˛eku.
— S ˛adz˛e, ˙ze tu znajdzie pan to, czego pan szuka — powiedziała i powoli
odeszła.
18
Z trudem oderwałem wzrok od jej kusz ˛aco faluj ˛acych bioder i skoncentrowa-
łem go na trzymanej w r˛eku ksi ˛a˙zce. Miała tytuł „Socjalna i Ekonomiczna Histo-
ria Paraiso-Aqui”. ´Slicznie. Przewertowałem j ˛a i natychmiast znalazłem wsuni˛et ˛a
pomi˛edzy strony karteczk˛e z wydrukowanym na czerwono tekstem:
UWAGA! NIE DAJ SI ˛E ZŁAPA´C Z T ˛A KSI ˛A˙ZK ˛A!
Nagły cie´n padł na kartk˛e tote˙z zamkn ˛ałem ksi ˛a˙zk˛e i spojrzałem w gór˛e. Jaki´s
osiłek sterczał obok, u´smiechaj ˛ac si˛e fałszywie.
— Chciałbym t˛e ksi ˛a˙zk˛e — oznajmił, wyci ˛agaj ˛ac łapsko.
— A po co panu moja ksi ˛a˙zka? — zdumiałem si˛e, najuczciwiej jak potrafiłem.
Był standardowym przykładem tajniaka. Nic, tylko wymalowa´c mu na czole
GLINA i umie´sci´c w podr˛eczniku. Jak galaktyka długa i szeroka, te typki były
zawsze takie same.
— To nie twoja sprawa — najwyra´zniej sko´nczył mu si˛e zapas dobrego wy-
chowania albo był tylko na pierwszej lekcji z tego przedmiotu. — Dawaj!
— Nie! — cofn ˛ałem si˛e udaj ˛ac strach. Z zimnym u´smieszkiem satysfakcji
si˛egn ˛ał, by mi j ˛a odebra´c.
Nareszcie zacz˛eły si˛e moje wakacje!
Rozdział 4
Pozwoliłem, ˙zeby złapał ksi ˛a˙zk˛e obur ˛acz, zanim chwyciłem go za nos i solid-
nie poci ˛agn ˛ałem. Z czystego sadyzmu, przyznaje. Rykn ˛ał w´sciekle, odsłaniaj ˛ac
marzenie ka˙zdego pocz ˛atkuj ˛acego dentysty: klient na wiele lat. Po czym niespo-
dziewanie zamkn ˛ał g˛eb˛e... oraz oczy i zwalił si˛e ci˛e˙zko na ziemi˛e. Wielokrotnie
dowiedzion ˛a prawd ˛a jest, i˙z celny cios w splot słoneczny, zadany nie pi˛e´sci ˛a, ale
palcem, powoduje natychmiastow ˛a utrat˛e przytomno´sci. Odwróciłem si˛e na pi˛ecie
i stwierdziłem, ˙ze ´swiadkiem mego drobnego sukcesu był jeden z tubylców w ho-
telowej liberii. Stał teraz przede mn ˛a z otwart ˛a z podziwu g˛eb ˛a i wytrzeszczonymi
oczami.
— Musiał by´c bardzo zm˛eczony, ˙ze tak nagle zasn ˛ał — powiedziałem. — Ta
planeta faktycznie sprzyja odpoczynkowi. Chciałbym kupi´c t˛e ksi ˛a˙zk˛e.
Facet spojrzał na okładk˛e i odzyskał głos.
— Przykro mi, ale to ksi ˛a˙zka nie z tego sklepu. Tym razem mnie zatkało.
— Sam widziałem, jak sprzedawczyni wyjmowała j ˛a z półki — zaprotestowa-
łem.
— Tu nie ma sprzedawczyni ani innego sprzedawcy, ni˙z ja...
Dopiero wtedy dotarła do mnie prawda: zostałem wystawiony i ledwie ta ´spi ˛a-
ca królewna z podłogi si˛e ocknie, stró˙ze prawa i porz ˛adku, jak si˛e to eufemistycz-
nie nazywa, wsi ˛ad ˛a mi z wrzaskiem na ogon. Miłe z ich strony. Wakacyjny ´swia-
tek zaczynał mnie ju˙z nudzi´c!
* * *
Angelina wła´snie wkładała kostium k ˛apielowy, gdy wszedłem do pokoju, to-
te˙z pierwsz ˛a rzecz ˛a jak ˛a zrobiłem, było wzi˛ecie jej w obj˛ecia i solidne obcałowa-
nie.
— Musimy cz˛e´sciej je´zdzi´c na wakacje, skoro tak na ciebie działaj ˛a — stwier-
dziła, gdy przerwali´smy dla złapania tchu. — Co to za ksi ˛a˙zka?
— Drobiazg, znalazłem w hotelowym sklepie. Chod´zmy na pla˙z˛e sprawdzi´c,
jak twój kostium pasuje do tutejszego piasku — jednocze´snie mrugn ˛ałem znacz ˛a-
co, wskazuj ˛ac dyskretnie palcem na ucho.
20
— Cudownie — skin˛eła głow ˛a na znak zrozumienia. — Poczekaj, tylko po-
szukam sandałów.
W milczeniu wyszli´smy i dopiero wtedy, gdy odeszli´smy spory kawałek od
jakiegokolwiek budynku, spytała:
— Sk ˛ad wiesz, ˙ze pokój jest na podsłuchu?
— Nie wiem, ale wolałem tego nie sprawdza´c maj ˛ac t˛e ciekawostk˛e — od-
parłem pokazuj ˛ac tytuł ksi ˛a˙zki i znalezion ˛a w niej kartk˛e z ostrze˙zeniem. Po jej
drugiej stronie drobnym, odr˛ecznym pismem napisano:
Ludno´s´c tej planety rozpaczliwie potrzebuje twej pomocy. Błagamy, pomó˙z
nam. Je´sli si˛e zgodzisz nam pomóc, b ˛ad´z sam na pla˙zy o północy.
Podpisu nie było. Rozmoczyłem papier w wodzie, ugniotłem ze´n kulk˛e zmie-
szan ˛a z piaskiem i cisn ˛ałem daleko w fale.
— Zastanawiam si˛e, kto to napisał — mrukn˛eła Angelina.
— Wła´snie. Zrobiłem durnia z urz˛edasa w porcie, fotografowałem chłopów
w polu, zadawałem kłopotliwe pytania, tak ˙ze trudno było nie zwróci´c na mnie
uwagi. Skontaktowano si˛e wi˛ec ze mn ˛a, pytanie tylko kto. Z równym powodze-
niem mog ˛a to by´c zdesperowani mieszka´ncy, chc ˛acy, by galaktyka dowiedziała
si˛e o ich losie, jak i tutejsza bezpieka, chc ˛aca mnie wrobi´c i mie´c spokój. Pytanie
zreszt ˛a jest czysto akademickie, bo i tak trzeba pój´s´c na spotkanie, by to stwier-
dzi´c. Cho´c z tym mog ˛a by´c pewne kłopoty.
— A to dlaczego?
— Bo tajniak ze sklepu zacznie mnie szuka´c ledwie odzyska przytomno´s´c,
co nast ˛api niebawem. Nie wiem, kto napisał to zaproszenie, ale tego, ˙ze gliniarz
próbował mi je odebra´c, to jestem pewien.
— Wobec tego problem jest rozwi ˛azany: gdy policja przyjdzie po ciebie,
uciekniesz i przegonisz ich po całym mie´scie. To jedna z twoich ukochanych roz-
rywek. A ja pójd˛e na spotkanie.
— To mo˙ze by´c niebezpieczne...
— Jak miło — u´smiechn˛eła si˛e promiennie ujmuj ˛ac mnie za rami˛e. — Mar-
twisz si˛e o mnie!
— Nie, martwi˛e si˛e, ˙ze zabijesz tych, którzy b˛ed ˛a próbowali ci˛e złapa´c, je´sli
to zasadzka, zanim dowiesz si˛e, kim oni s ˛a i o co chodzi.
— Bydl˛e! — uchwyt zmienił si˛e w stalowy u´scisk, ale błyskawicznie ze-
l˙zał. — Tak naprawd˛e to chyba masz racj˛e. Spróbuj˛e nad sob ˛a panowa´c.
— A wi˛ec ustalone — stwierdziłem, masuj ˛ac obolałe rami˛e. — Wracamy do
pokoju i ka˙zemy poda´c jaki´s uczciwy posiłek. Nie lubi˛e lata´c po mie´scie o pustym
brzuchu.
Pierwsz ˛a rzecz ˛a, jak ˛a zobaczyli´smy po wej´sciu do pokoju, był facet chrapi ˛acy
na podłodze z r˛ek ˛a nadal wyci ˛agni˛et ˛a w stron˛e mojej kamery, która niewinnie
le˙zała sobie na fotelu.
21
— Coraz gorsza słu˙zba w tych hotelach — stwierdziłem oburzony. — Nie
do´s´c, ˙ze włazi bez pozwolenia, to jeszcze chce kra´s´c. Dobrze, ˙ze aparat jest za-
bezpieczony przed takimi typkami.
— Glina — oznajmiła Angelina przeszukawszy kieszenie ´spi ˛acego. — Od-
znaka, spluwa, pałka, kajdanki, nó˙z i granaty ogłuszaj ˛ace. Wredny typek.
— Te˙z racja. Niezbyt przypomina aniołka pilnuj ˛acego raju. Lepiej we´z kamer˛e
ze sob ˛a, nigdy nic nie wiadomo. Teraz czas na posiłek, bo znowu właduj ˛a si˛e jacy´s
natr˛eci.
Obsługa była faktycznie błyskawiczna: w ci ˛agu pi˛eciu minut przybył kelner
z wózkiem uginaj ˛acym si˛e od rozmaitych przysmaków. Niestety, tu˙z za nim wla-
zło dwóch mundurowych policjantów.
— Won! — oznajmiła im władczo Angelina zast˛epuj ˛ac drog˛e. — Nikt was nie
zapraszał.
Kelner usiłował znikn ˛a´c pod wykładzin ˛a, a ja błyskawicznie zrobiłem sobie
kilka kanapek. Zapowiadało si˛e, ˙ze dosłownie b˛ed˛e jadł w biegu.
— Odsu´n si˛e, kobieto — warkn ˛ał pierwszy policjant i byłoby dla niego lepiej,
gdyby na tym poprzestał.
Poło˙zył jednak mi˛esist ˛a łap˛e na ramieniu Angeliny, chc ˛ac słowa wprowadzi´c
w czyn. Zdołał wyda´c jeden zduszony pisk, który zagłuszył trzask p˛ekaj ˛acych
ko´sci, i zwalił si˛e nieprzytomny na podłog˛e. Drugi si˛egn ˛ał po bro´n, ale zanim
dotkn ˛ał kolby, doł ˛aczył do kumpla, tyle ˙ze bez odgłosu łamanych gnatów. Kelner
odzyskał zdolno´sci motoryczne i rzucił si˛e do ucieczki, a u´smiechni˛eta rado´snie
Angelina zamkn˛eła za nim drzwi. Owin ˛ałem kanapki serwetk ˛a i doło˙zyłem do
cało´sci butelk˛e rumu.
— Czas na mnie — oznajmiłem, pochylaj ˛ac si˛e nad policjantami i daj ˛ac ka˙z-
demu zastrzyk w kark. — Przez co najmniej dwadzie´scia cztery godziny b˛ed ˛a
nieprzytomni, wi˛ec nie zdołaj ˛a ci˛e zidentyfikowa´c jako napastnika.
Pocałowałem j ˛a gor ˛aco, ale przerwało mi nachalne walenie do drzwi.
— Lepiej oddal˛e si˛e dyskretnie — uznałem, wychodz ˛ac na balkon.
Byli´smy na dwudziestym pi˛etrze, a gładka ´sciana pozbawiona była ozdóbek,
których mo˙zna byłoby u˙zy´c jako stopni. Zupełnie jakby bez tego nie dało si˛e
zej´s´c!
— Potrzymaj to chwil˛e, kochanie. — Podałem jej paczk˛e z lunchem, prze-
rzuciłem ciało przez barierk˛e i rozhu´stałem si˛e lekko, po czym pu´sciłem barierk˛e
i wyl ˛adowałem mi˛ekko na balkonie pi˛etro ni˙zej.
Angelina zrzuciła mi posiłek, posłała całusa i znikn˛eła w naszym pokoju.
Sprawy rozwijały si˛e w naprawd˛e miłym tempie.
Pokój, do którego nale˙zał balkon, ´swiecił pustk ˛a, co było miłe, ale nie nie-
spodziewane: o tej porze wszyscy tury´sci powinni by´c na pla˙zy albo w sklepach
z pami ˛atkami. Korzystaj ˛ac z tego zjadłem co miałem, popiłem rumem i wła´snie
22
zaczynałem cało´s´c trawi´c, gdy w zamku zazgrzytał klucz. Niech˛etnie odstawiłem
nie dopit ˛a butelk˛e i rozpłaszczyłem si˛e na ´scianie za drzwiami.
Do ´srodka weszło dwóch ˙zołnierzy z broni ˛a gotow ˛a do strzału. Poczekałem,
czy nie ma ich wi˛ecej i wyszedłem zza drzwi, gdy stali plecami do mnie.
— Szukacie kogo´s? — spytałem uprzejmie. Odwrócili si˛e unosz ˛ac bro´n, wo-
bec czego wstrzymałem oddech i posłałem im pod nogi granat z gazem usypiaj ˛a-
cym. Po czym spokojnie wróciłem za drzwi, by nie dosta´c czym´s w łeb, gdy walili
si˛e na podłog˛e, tak byli obwieszeni broni ˛a i rynsztunkiem. Jeden z nich był mniej
wi˛ecej mojej budowy, co nasun˛eło mi pomysł, jak urozmaici´c po´scig. Jedyne, co
miałem mu do zarzucenia to tyle, ˙ze raczej stronił od k ˛apieli i mydła, bo kwestia
dziurawej bielizny była ju˙z wył ˛acznie jego zmartwieniem. Zostawiłem mu j ˛a.
Oszcz˛edzano tu na osobistym wyposa˙zeniu armii, ale nie na uzbrojeniu: mi-
kroradio, jonowy automat z pełnym ładunkiem i bezodrzutowy pistolet kalibru
50 z trzema zapasowymi magazynkami. Umie´sciłem to wszystko we wła´sciwych
miejscach i gotów byłem wyst˛epowa´c jako materiał propagandowy skłaniaj ˛acy do
zaci ˛agu do tutejszej armii.
Morale mi wzrosło, gdy gratuluj ˛ac sobie w duchu pomysłu, przejrzałem si˛e
w lustrze i otworzyłem drzwi na korytarz.
Niecelna seria rozłupała framug˛e o cale od mojej głowy, a wokół uszu zacz˛eły
mi gwizda´c zupełnie zmarnowane pociski.
Rozdział 5
Błyskawicznie zatrzasn ˛ałem drzwi, rzucaj ˛ac si˛e jednocze´snie w bok, co
było rozs ˛adnym posuni˛eciem. Tam gdzie stałem przed sekund ˛a, pojawiła si˛e
w drzwiach cała seria dziur po kulach.
— To im nie przysporzy dobrej sławy u turystów — mrukn ˛ałem do siebie,
pełzn ˛ac w stron˛e balkonu.
Tym razem byłem ostro˙zniejszy. Najpierw wysun ˛ałem na zewn ˛atrz zawieszo-
ny na lufie spluwy hełm, co zostało powitane kanonad ˛a z s ˛asiedniego balkonu.
Podziurawiony hełm wyładował u moich stóp. Co za nerwowe towarzystwo!
Fakt faktem, ˙ze sam byłem sobie winny. Nie nale˙zało robi´c przerwy na lunch
tak szybko i tak blisko. Płaciłem za niedocenienie przeciwnika. Rzadko si˛e to zda-
rza, ale có˙z, nikt nie jest nieomylny i jego szcz˛e´scie, je´sli zda sobie z tego spraw˛e
na czas. Zbyt pewny siebie przest˛epca błyskawicznie staje si˛e byłym przest˛epc ˛a.
Albo w ˛acha kwiatki od spodu, albo przechodzi na pa´nstwowy wikt i opierunek.
Teraz przyszła kolej na my´slenie!
Przeciwnik trzymał oba wyj´scia, a czas biegł nieubłaganie; wobec czego nale-
˙zało zrobi´c trzecie wyj´scie. Pognałem skulony do łazienki akurat w chwili, w któ-
rej drzwi frontowe dziurawiła kolejna kanonada i wlazłem pod prysznic. Wybra-
łem prysznic, gdy˙z o tej porze było to najmniej prawdopodobne miejsce, gdzie
mógł przebywa´c jaki´s turysta. Je´sli ju˙z musz˛e zabi´c kogo´s, kto usiłuje mnie zabi´c,
mówi si˛e trudno, ale po co próbowa´c zrobi´c kuku niewinnemu przechodniowi?
Wyj ˛ałem z kieszeni debonder i wypaliłem w podłodze pier´scie´n obejmuj ˛acy bro-
dzik, w którym stałem.
Debonder molekularny cz˛estokro´c nazywany jest dezintegratorem, co jest bł˛e-
dem merytorycznym. Jego działanie bowiem nie niszczy ˙zadnej materii, a tylko
wi ˛azania mi˛edzycz ˛asteczkowe trzymaj ˛ace w kupie atomy tej˙ze materii. Gdy te
wi ˛azania znikaj ˛a, atomy przestaj ˛a si˛e trzyma´c owej kupy i osi ˛aga si˛e efekt, o któ-
ry człowiekowi chodziło. Proste, nie?
Brodzik, wraz z fragmentem podłogi, zachował si˛e zgodnie z powy˙zsz ˛a zasa-
d ˛a, czyli przestał trzyma´c si˛e kupy (to znaczy reszty podłogi) i run ˛ał w dół wn˛eki,
na prysznic łazienki pi˛etro ni˙zej. Opadaj ˛ac wraz z nim słyszałem, jak w uprzednio
zajmowanym przez nas obu (brodzik i mnie) lokalu p˛ekaj ˛a przestrzelone drzwi.
24
HARRY HARRISON STALOWY SZCZUR PREZYDENTEM Tytuł oryginału: THE STAINLESS STEEL RAT FOR PRESIDENT Copyright 1982 by Harry Harrison Ali rights reserved For the Polish edition Copyright 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
SPIS TRE´SCI SPIS TRE´SCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2 Rozdział 1 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4 Rozdział 2 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8 Rozdział 3 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13 Rozdział 4 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20 Rozdział 5 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24 Rozdział 6 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30 Rozdział 7 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34 Rozdział 8 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 39 Rozdział 9 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 43 Rozdział 10 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 48 Rozdział 11 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 53 Rozdział 12 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 59 Rozdział 13 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 65 Rozdział 14 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 71 Rozdział 15 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 75 Rozdział 16 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 79 Rozdział 17 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 84 Rozdział 18 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 89 Rozdział 19 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 93 Rozdział 20 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97 Rozdział 21 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 102 Rozdział 22 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 107 Rozdział 23 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111 Rozdział 24 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 117 Rozdział 25 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121 Rozdział 26 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 125 Rozdział 27 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 131 Rozdział 28 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 135 Rozdział 29 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 140 Rozdział 30 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 144 2
Rozdział 31 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 148 POSŁOWIE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 153 JESZCZE JEDNO POSŁOWIE. . . . . . . . . . . . . . . . . . 156
Rozdział 1 — Mo˙ze wzniosłaby´s jaki´s toast? — spytałem patrz ˛ac uwa˙znie kelnerowi na r˛ece. Nic nie poradz˛e, ˙ze nie mam zaufania do kelnerów w trakcie rozlewania trun- ków, niezale˙znie od tego czy, jak ten tu, serwuj ˛a szampana, czy spirytus. Ku ich rado´sci, a mojemu utrapieniu, im wychodzi zwykle sze´s´c setek z półlitrówki, ja za´s potem za to płac˛e. — Naturalnie — odparła Angelina unosz ˛ac kielich. — Za mojego m˛e˙za, Jima di Griz, któremu ponownie udało si˛e ocali´c ´swiat. Przyznaj˛e, ˙ze mnie wzruszyła, szczególnie przy słowie „ponownie”. Jako oso- b˛e z natury skromn ˛a i nie´smiał ˛a zawsze wzruszały mnie wyrazy uznania kierowa- ne całkiem obiektywnie pod adresem moich uzdolnie´n. Zwłaszcza gdy wygłaszał je kto´s tak czaruj ˛acy i bezwzgl˛edny zarazem, jak moja Angelina, z której opini ˛a nie licz ˛a si˛e jedynie durnie i samobójcy. Fakt, ˙ze brała udział (i to nader aktyw- nie) w misji ratowania galaktyki przed obcymi powodował, ˙ze tym wi˛eksz ˛a wag˛e przywi ˛azywałem do jej zdania1 . — Jeste´s zbyt uprzejma — wymamrotałem — ale prawda zawsze wychodzi na jaw. Tak w ogóle, to patrz ˛ac na spraw˛e z pewnej perspektywy, była to całkiem miła awantura. Stukn˛eli´smy si˛e szkłem i wychylili´smy jego zawarto´s´c. Zerkaj ˛ac ponad ra- mieniem Angeliny, podziwiałem pomara´nczowe sło´nce Blodgett, zachodz ˛ace za purpurowy horyzont i odbijaj ˛ace si˛e karminowo od płyn ˛acego za drzwiami restau- racji kanału. Ponadto rejestrowałem par˛e typków siedz ˛acych przy drzwiach i od dobrego kwadransa wgapiaj ˛acych si˛e nachalnie w nasz stolik. Poj˛ecia nie mia- łem, kim byli, ale nie w ˛atpiłem, ˙ze pod prawymi pachami targali w przepoconych kaburach całkiem pot˛e˙zne gnaty. Nie miało to zreszt ˛a ˙zadnego wpływu na sytuacj˛e. Nie po to zaprosiłem własn ˛a ˙zon˛e na kolacj˛e, by jakie´s platfusowate goryle psuły mi wieczór. Lokal był cał- kiem przyjemny, szampan wr˛ecz doskonały, a pieczony mamut wprost wyborny. Zapadł zmierzch, miejscowy kwartet zacz ˛ał przygrywa´c z cicha, a kawa i koniak 1 Patrz „Stalowy Szczur i pi ˛ata kolumna” (przyp. tłum.) 4
doskonale wpływały na trawienie. Angelina poprawiła makija˙z i przegl ˛adaj ˛ac si˛e w małym lusterku spytała spokojnie: — Wiesz, ˙ze przy wej´sciu siedzi para oprychów, którzy zjawili si˛e zaraz po nas i przez cały czas si˛e na nas gapi ˛a? Westchn ˛ałem sm˛etnie i wyci ˛agn ˛ałem etui na cygara. — Wolałem ci o nich nie wspomina´c; mogłaby´s straci´c apetyt. — Nonsens! Dodali tylko troch˛e smaczku posiłkowi. — To si˛e nazywa „˙zona doskonała” — u´smiechn ˛ałem si˛e zapalaj ˛ac cygaro. — Ta planeta wieje nud ˛a. Jakiekolwiek wydarzenia mog ˛a tylko poprawi´c sytuacj˛e. — Ciesz˛e si˛e, ˙ze masz dobry humor — odparła, zamykaj ˛ac puderniczk˛e — bo id ˛a do nas. Od czego zaczynamy? To tylko wieczorowa torebka, wi˛ec nie mam zbyt du˙zych zapasów amunicji. Wiesz, granaty dymne, bomby hukowe i inne takie duperelki... — I to wszystko? — zdumiałem si˛e szczerze. — Przecie˙z mówi˛e, ˙ze same duperele, o masz: szminka typu pistolet jedno- strzałowy. Zasi˛eg ledwie pi˛e´cdziesi ˛at jardów. I inne takie... — A ju˙z my´slałem, ze co´s ci si˛e stało i faktycznie masz tylko granaty! — ode- tchn ˛ałem. — T˛a park ˛a sam si˛e zajm˛e, troch˛e ruchu dobrze mi zrobi po ob˙zarstwie. — Czwóreczka, mój drogi — poprawiła mnie z u´smiechem. — Masz za ple- cami jeszcze park˛e kole˙zków tych tam... — ˙Zaden problem. Byli ju˙z blisko, ja za´s poczułem ulg˛e. Tak t˛epe mordy mogli mie´c jedynie przedstawiciele kilku profesji, na przykład zakonnicy, ale równie zaawansowane płaskostopie i ci˛e˙zki chód miewali jedynie gliniarze. Kryminali´sci w liczbie czte- rech mogliby sprawi´c pewne kłopoty, lokalni stró˙ze prawa w równej sile potrafili dostarczy´c jedynie rozrywki. Kroki ucichły i najbardziej nad˛ety z gromadki stan ˛ał przede mn ˛a, wyci ˛agn ˛ał w pocie czoła zapewne ryt ˛a w złocie odznak˛e, ozdobion ˛a dla wi˛ekszego efektu kilkoma szlachetnymi kamieniami, i podetkn ˛ał mi j ˛a pod nos. — Jestem kapitan Kretin z policji Blodgett, a ty, jak s ˛adz˛e, jeste´s osobnikiem operuj ˛acym pod ksyw ˛a Stalowy Szczur... Ksywa! Jakbym był pospolitym rzezimieszkiem! A˙z mn ˛a zatrz˛esło z oburze- nia. Poza tym, cho´c nie lubi˛e nadmiernie sformalizowanych postaci ˙zycia spo- łecznego, to nachalnie u˙zywaj ˛acy drugiej osoby gliniarz nigdy nie zdobywał mo- jej sympatii. Bez słowa skruszyłem mu pod nosem cygaro, w którym ukryta była fiolka z gazem nasennym. Zanim run ˛ał na stół, zabrałem mu jeszcze odznak˛e. Ostatecznie to on sam usiłował mi j ˛a nachalnie podarowa´c. I to przy ´swiadkach. Dopełniwszy powinno´sci dobrego samarytanina i uło˙zywszy kapitana (mógł si˛e przecie˙z pokaleczy´c przy upadku, biedaczek), zerwałem si˛e i z półobrotu r ˛ab- n ˛ałem jego kole˙zk˛e palcem wskazuj ˛acym pod ucho. Znajduj ˛acy si˛e w tym miejscu splot nerwowy wykazuje si˛e du˙z ˛a wra˙zliwo´sci ˛a na urazy. Słabe nawet uderzenie 5
powoduje u ka˙zdego normalnie zbudowanego człowieka natychmiastow ˛a utrat˛e przytomno´sci. Gliniarz nie odbiegał od normy i szybko spocz ˛ał na swym prze- ło˙zonym. Tego ju˙z nasz stolik nie wytrzymał: z brz˛ekiem i trzaskiem run ˛ał na posadzk˛e. — Dwadzie´scia dwa! — krzykn ˛ałem ruszaj ˛ac galopem ku kuchni. Policja po- licj ˛a, ale co b˛edzie, jak rusz ˛a kelnerzy! Z drzwi prowadz ˛acych do kuchni wyłoniło si˛e dwóch mundurowych, nast˛epni dwaj zakwitli w głównym wyj´sciu. Ocalała dwójka naszych go´sci niemal rzuciła si˛e im na szyj˛e. — Zdrada! — wrzasn ˛ałem, uruchamiaj ˛ac wmontowanego w klamr˛e pasa krzy- kacza. Miłe to i niegro´zne urz ˛adzenie emituje ultrad´zwi˛eki wywołuj ˛ace uczucie stra- chu w najbli˙zszym otoczeniu, tote˙z mojemu krzykowi zawtórowało kilka auten- tycznych wrzasków przera˙zenia i w lokalu rozp˛etało si˛e pandemonium. O nic innego mi nie chodziło. Jako cel numer dwa wybrałem kotar˛e osłaniaj ˛ac ˛a drzwi przeciwpo˙zarowe. I znów czterech mundurowych. To ju˙z stawało si˛e nudne. Czy musieli na mój wieczór autorski przychodzi´c od razu pełn ˛a obsad ˛a komisariatu? Wskoczyłem na długi stół bankietowy i pognałem ku panoramicznemu oknu, wymijaj ˛ac zastaw˛e stołow ˛a ze zr˛eczno´sci ˛a, o któr ˛a si˛e nawet nie podejrzewałem. Wtórowały mi coraz intensywniejsze wrzaski spanikowanych go´sci. Zatrzymałem si˛e plecami do okna i rozejrzałem po sali. Ładna akcja! Co najmniej pół tuzi- na stró˙zów prawa blokowało wszystkie drzwi, drugie tyle usiłowało si˛e do mnie zbli˙zy´c. — Ju˙z lepsi od was próbowali złapa´c Jima di Griz! — rykn ˛ałem. — Lepsza ´smier´c ni˙z niewola! To ostatnie dodałem po sekundzie namysłu. Od czasu do czasu miewam po˙za- łowania godn ˛a skłonno´s´c do efektownych wej´s´c i wyj´s´c. Posłałem jeszcze Ange- linie całusa. — Oto koniec sagi o Stalowym Szczurze! — dodałem głosem lektora ko´ncz ˛a- cego bajk˛e i skoczyłem do tyłu. Nim okrzyk zd ˛a˙zył przebrzmie´c, rozległ si˛e brz˛ek p˛ekaj ˛acego szkła, a ja wy- padłem w mrok nocy. Jeszcze lec ˛ac przekr˛eciłem si˛e tak, aby wpa´s´c do kanału ze splecionymi r˛ekami nad głow ˛a. Zanurkowałem i, nie próbuj ˛ac wypłyn ˛a´c, prze- byłem dobre dwadzie´scia jardów. Gdy przebiłem wreszcie powierzchni˛e wody, skrywała mnie zbawcza ciemno´s´c, a wokół panowała cisza. Było to przyjemne zako´nczenie miłego wieczoru i przyznaj˛e, ˙ze nuciłem so- bie pod nosem płyn ˛ac wolnym crawlem do brzegu. Cho´c na par˛e chwil udało mi si˛e o˙zywi´c t˛e nudn ˛a planet˛e i zapewni´c cz˛e´sci mieszka´nców zaj˛ecie na czas dłu˙z- szy. Policja b˛edzie mogła wypisywa´c tak drogie sercu ka˙zdego urz˛edasa s ˛a˙zniste raporty, dziennikarze cho´c nie b˛ed ˛a musieli wymy´sla´c wiadomo´sci na pierwsze 6
strony, a społecze´nstwo zostanie pora˙zone wstrz ˛asaj ˛acymi relacjami ze specjalnej akcji sił policyjnych. Na dobr ˛a spraw˛e wychodziłem na dobroczy´nc˛e tego zadu- pia, a nie na przest˛epc˛e. Niestety, sprawiedliwo´s´c jest czym´s unikatowym na tym padole i liczy´c mogłem jedynie na zrozumienie najbli˙zszych. „Dwadzie´scia dwa” oznaczało numer kryjówki. Na wszelki wypadek mieli- ´smy ich na Blodgett kilkana´scie. Ta akurat była parterowym domkiem w pew- nej podejrzanej, jak na t˛e planet˛e, dzielnicy, w której moje przemoczone ubranie nie powinno budzi´c sensacji, na wszelki wypadek jednak u˙zyłem tajnego wej- ´scia mieszcz ˛acego si˛e w publicznej toalecie. W samym domu mój szlak od szafy (gdzie było wej´scie) do łazienki (gdzie był prysznic) znaczyły porozrzucane sztu- ki garderoby. Gor ˛aca woda szybko wróciła mi ch˛e´c do ˙zycia. Gdy Angelina weszła normalnymi drzwiami, mokre ubranie suszyło si˛e w su- szarce, a ja odziany w suche rzeczy popijałem lecznicz ˛a siedemdziesi˛eciokonn ˛a antygrypin˛e i zastanawiałem si˛e, czyby nie zapali´c cygara. — Efektowne wyj´scie — powiedziała od progu. — Miałem nadziej˛e, ˙ze ci si˛e spodoba — przyznałem skromnie. — Zapomnia- ła´s zamkn ˛a´c za sob ˛a drzwi. — Nie zapomniałam, kochanie — odparła, a na progu stan˛eła znana mi ju˙z dru˙zyna z tutejszego komisariatu. — I ty, Brutusie? — wrzasn ˛ałem zrywaj ˛ac si˛e na nogi. — Zaraz ci wszystko wyja´sni˛e — odparła podchodz ˛ac. — Zdrada! Pogadamy o tym w odpowiednim czasie! — odwrzasn ˛ałem, rzu- caj ˛ac si˛e ku drzwiom awaryjnym ukrytym w boazerii. Zanim tam dotarłem, moja droga ˙zona podstawiła mi nog˛e i run ˛ałem jak długi na dywan, a na mnie zwaliło si˛e czterech mundurowych. Na pocz ˛atek. Nast˛epni majaczyli ju˙z w sieni.
Rozdział 2 Jestem dobry w walce wr˛ecz, ale nie a˙z tak. Przeciwko sobie miałem nie tylko liczb˛e, ale i wag˛e przeciwników. Zanim udało mi si˛e znokautowa´c pierwszy kwar- tet, obsiedli mnie ju˙z nast˛epni. Jeden złapał za kostk˛e, inny wczepił we włosy, i tak dalej, i tak dalej. Krótko mówi ˛ac, padłem niczym chrz ˛aszcz pod natarciem mró- wek. Ledwie udało mi si˛e uwolni´c dło´n i rzuci´c Angelinie zdobyczn ˛a odznak˛e. — Masz — rykn ˛ałem. — Zasłu˙zyła´s na ni ˛a! Ale nie na pami ˛atk˛e! To nagroda za zdrad˛e, za gorliw ˛a współprac˛e z policj ˛a! — Urocze — stwierdziła łapi ˛ac j ˛a w locie i podchodz ˛ac bli˙zej. — A to twoja nagroda za brak zaufania do własnej ˙zony. Z tymi słowami r ˛abn˛eła mnie w szcz˛ek˛e, a kopyto w r˛eku miała zawsze. — Pu´s´ccie go — usłyszałem z oddali poprzez szum odległych galaktyk i po- czułem, ˙ze faktycznie mnie puszczaj ˛a. Prosto na ziemi˛e. Gdy po dłu˙zszej chwili znów zacz ˛ałem rozró˙znia´c szczegóły otoczenia, do- strzegłem, jak Angelina wr˛ecza złot ˛a blach˛e znajomemu pyszałkowi w garniturze. — To jest kapitan Kretin, który dzi´s wieczorem próbował z tob ˛a porozma- wia´c — poinformowała mnie lodowatym tonem. — Gotów jeste´s posłucha´c go w ko´ncu? Wymamrotałem co´s ogólnie niezrozumiałego i czołganiem przez pełzanie do- tarłem do najbli˙zszego krzesła. Wdrapałem si˛e na nie i trzymaj ˛ac si˛e za szcz˛ek˛e doszedłem do wniosku, ˙ze posiadanie ˙zony nie zawsze jest miłym do´swiadcze- niem. — Jak ju˙z wyja´sniłem pa´nskiej mał˙zonce, mister di Griz, chcieliby´smy jedy- nie prosi´c pana o pomoc w ´sledztwie — odezwał si˛e, znacznie uprzejmiej ni˙z za pierwszym razem, kapitan o d´zwi˛ecznym nazwisku. — Znale´zli´smy zamordowa- nego człowie... — To nie ja! Nie było mnie w tym czasie w mie´scie! ˙Z ˛adam adwokata... — Kochanie! Posłuchaj tego miłego policjanta — przerwała mi z naciskiem Angelina, a sposób, w jaki powiedziała „kochanie” skutecznie przyprawił o para- li˙z moje struny głosowe. Z do´swiadczenia wiedziałem, ˙ze sprowokowana, Ange- lina zdolna jest do wszystkiego. Teraz wła´snie wygl ˛adała na sprowokowan ˛a. 8
— Nie zrozumiał mnie pan. — Kretin skorzystał z chwili ciszy. — Nikt pana nie oskar˙za o morderstwo, chcieli´smy jedynie prosi´c o pomoc w rozwi ˛azaniu owej zagadki. To pierwsze zabójstwo, jakie mamy na Blodgett od stu trzynastu lat i, ˙ze tak powiem, brak nam do´swiadczenia w tak powa˙znych sprawach. Rozumowanie było logicznie spójne i trudno mu było co´s zarzuci´c. Kretin wyj ˛ał z kieszeni notes i ci ˛agn ˛ał monotonnym głosem. — Dzi´s, około trzynastej, otrzymali´smy meldunek o zamieszaniu w dzielnicy Zaytown, niedaleko od domu, który pa´nstwo wynajmujecie. Zgodnie z zeznania- mi ´swiadków, z miejsca przest˛epstwa zbiegło trzech m˛e˙zczyzn, a policja odnalazła pchni˛et ˛a kilkakrotnie no˙zem ofiar˛e, która zmarła nie odzyskuj ˛ac przytomno´sci. M˛e˙zczyzna nie miał portfela ani ˙zadnego identyfikatora, mordercy za´s opró˙znili mu dokładnie kieszenie. Jednak˙ze w trakcie sekcji znaleziono w jego ustach ten oto kawałek papieru. — Podał mi nosz ˛ac ˛a ´slady zmi˛ecia kartk˛e, na której ko´slawo wypisano: ZDALOFY ˙ZD˙ZÓR — Orłem w ortografii to on nie był — mrukn ˛ałem, nadal otumaniony po „na- grodzie” Angeliny. — Genialna spostrzegawczo´s´c — warkn˛eła zagl ˛adaj ˛ac mi przez rami˛e. — Przyj˛eli´smy robocz ˛a teori˛e, ˙ze ofiara próbowała si˛e z panem skontakto- wa´c i połkn˛eła, albo raczej próbowała połkn ˛a´c, ow ˛a kartk˛e, by ukry´c jej istnienie przed atakuj ˛acymi — ci ˛agn ˛ał oficer nie zra˙zony nasz ˛a uprzejmo´sci ˛a. — Oto jego zdj˛ecie. Chcieliby´smy ustali´c w pierwszej kolejno´sci to˙zsamo´s´c zabitego. Podał mi kolorowy kartonik. Całym wysiłkiem woli zogniskowałem spojrze- nie na udanym nawet hologramie. Wszystko na nic. Nie znałem faceta. — To ciekawa historia — stwierdziłem uprzejmie — ale pierwszy raz widz˛e go na oczy. Nie bardzo chcieli mi wierzy´c, nie mieli jednak wyboru. Przekonani najwy- ra´zniej, i˙z ł˙z˛e w ˙zywe oczy, zadali jeszcze cał ˛a seri˛e bezsensownych pyta´n (otrzy- muj ˛ac w zamian kilka równie bezsensownych odpowiedzi) i wyszli, wynosz ˛ac ze sob ˛a trzech kumpli, którzy nie odzyskali jeszcze przytomno´sci. Ja za´s skierowa- łem si˛e do barku, by przyrz ˛adzi´c jaki´s rozs ˛adny napitek. Nale˙zał mi si˛e. Gdy odwróciłem si˛e ze szklaneczkami w dłoniach, o cal od ´zrenicy mojego lewego oka dostrzegłem koniec ostrza do´s´c długiego i nieprzy- jemnie wygl ˛adaj ˛acego kuchennego no˙za. — Przejd´zmy do rzeczy — oznajmiła z u´smiechem (nadal lodowatym) Ange- lina. — Co miałe´s dokładnie na my´sli nazywaj ˛ac moje post˛epowanie zdrad ˛a? — Kochanie! — sapn ˛ałem daj ˛ac krok w tył i opieraj ˛ac si˛e o kontuar. Nó˙z przesun ˛ał si˛e płynnie, nadal pozostaj ˛ac jednak w bezpo´srednim s ˛asiedz- twie mojego oka. ´Sciekaj ˛ace po plecach krople zimnego potu dodały mi elokwen- cji. 9
— Gdy zjawiła´s si˛e z policj ˛a, pomy´slałem, ˙ze zmuszono ci˛e do współpracy. Nazwałem ci˛e zdrajczyni ˛a, by´s miała alibi. Znasz mnie przecie˙z. Czy s ˛adzisz, ˙ze naprawd˛e tak uwa˙zam? ˙Ze zrobiłem to w innym celu, ni˙z ochronienie ciebie na wypadek mojego aresztowania? — Och, Jim! — Nó˙z (na szcz˛e´scie) wypadł jej z dłoni i obj˛eła mnie, ja za´s zostałem zmuszony do rozpaczliwej ˙zonglerki szkłem, by nie zmarnowa´c drinków na jej plecach. — No, tak ju˙z lepiej — wysapałem, z trudem łapi ˛ac powietrze po długim i gor ˛acym pocałunku. — Drobne nieporozumienie. Chod´z, napijemy si˛e i zasta- nowimy, o co tu biega. — Powiedziałe´s im prawd˛e? Rzeczywi´scie nie widziałe´s nigdy tego go´scia? — Wiem, ˙ze po raz pierwszy złamałem własn ˛a zasad˛e, ale faktycznie powie- działem im prawd˛e, co i tak w niczym im nie pomogło. Nigdy dot ˛ad nie widziałem jegomo´scia. — Wobec tego trzeba si˛e dowiedzie´c, kto to jest, a raczej kim był — oznajmi- ła, wyci ˛agaj ˛ac hologram zza oparcia kanapy. — Zabrałam go Kretinowi, gdy si˛e ˙zegnał. To sprawa Korpusu, a nie lokalnej policji. Zaraz skontaktuj˛e si˛e z tutej- szym agentem. Naturalnie miała racj˛e, sprawa bez dwóch zda´n musiała si˛ega´c poza Blod- gett. Prowincjonalna nuda jak nic sprzyja rozwojowi biurokracji i to tej najgor- szej, nader uporz ˛adkowanej. Skoro tutejsza policja nie potrafiła zidentyfikowa´c ofiary, nale˙zało zwróci´c si˛e do legendarnego i nadrz˛ednego wobec policji wszyst- kich planet organu, znanego jako Korpus Specjalny. Ja za´s byłem najwa˙zniejszym członkiem tej organizacji. — Potrzebujemy wi˛ecej danych ni˙z tylko to — stwierdziłem, oddaj ˛ac jej holo- gram. — Umów si˛e tu z agentem, a ja wróc˛e za godzin˛e ze wszystkim, co znajd˛e. Kostnica miejska mie´sciła si˛e niedaleko (co mówiło wiele o reputacji dziel- nicy) i była naturalnie tak licho zabezpieczona, ˙ze niemal nie zwalniaj ˛ac kroku otworzyłem wytrychem tylne drzwi i wszedłem do ´srodka. Obdukcja nic nie dała, spodziewałem si˛e tego zreszt ˛a. To był naprawd˛e dobry hologram. W kilkana´scie sekund pobrałem próbki skóry, włosów i brudu spod paznokci. Potem odszukałem odzie˙z denata i zebrałem drobiny pyłu z podeszew butów. Odło˙zyłem wszystko na miejsce i wyszedłem t ˛a sam ˛a drog ˛a, nie wzbudzaj ˛ac niczyjego zainteresowania. Do domu wróciłem przez frontowe drzwi w chwili, gdy agent Korpusu wchodził przez szaf˛e. — Ładna dzi´s pogoda, mister di Griz — powitał mnie, zamykaj ˛ac drzwi me- bla. — Na Blodgett zawsze jest ładnie, dlatego mam do´s´c tego miejsca. Kiedy idzie nast˛epna przesyłka do sztabu? — Za kilka godzin. Normalna cotygodniowa poczta, sam j ˛a zawo˙z˛e. 10
— Doskonale. Przy okazji we´zmiesz ten pojemnik z próbkami i przeka˙zesz go chłopcom w laboratorium. Tu masz zdj˛ecie zgasłego. Chc˛e wiedzie´c, kto to był, sk ˛ad pochodził i tak dalej. Cokolwiek znajd ˛a. No i jeszcze wszystko o miejscu jego pochodzenia, ale to ju˙z nie z laboratorium. Facet mnie szukał, ja za´s go nie znam i bardzo mnie ciekawi, kogo i dlaczego nagle tak zainteresowałem. * * * Odpowied´z przyszła w rekordowym tempie. Ju˙z po trzech minutach gong przy drzwiach naszego oficjalnego mieszkania oznajmił go´scia, którym był wierny Charlie. Wpu´sciłem go i si˛egn ˛ałem po zabezpieczony hermetycznie pojemnik. Ku memu zdumieniu, kurier cofn ˛ał si˛e, przygryzaj ˛ac nerwowo doln ˛a warg˛e. Warkn ˛a- łem ostrzegawczo i biedak omal nie zemdlał. — Dostałem rozkazy, mister di Griz... — wyj ˛akał pospiesznie. — Osobi´scie od samego Inskippa... — I có˙z ta stara pierdoła kazała ci przekaza´c? — ˙Ze sfałszował pan czeki i pobrał z tajnego konta Korpusu siedemdziesi ˛at pi˛e´c tysi˛ecy kredytów, które najpierw musi pan zwróci´c! I ˙ze bez tego nie udzieli ˙zadnych informacji nie rokuj ˛acemu szans na reedukacj˛e łobuzowi, który... — Jak powiedziałe´s? — spytałem robi ˛ac krok do przodu. — To nie ja! — pisn ˛ał rozpaczliwie, odskakuj ˛ac. — To Inskipp! Ja tylko cytuj˛e jego słowa, tak jak mi kazał! — Posła´ncy przynosz ˛acy złe wie´sci maj ˛a do mnie pecha — oznajmiłem mu chłodno, ale zanim mogłem wprowadzi´c słowa w czyn, pojawiła si˛e nagle pomi˛e- dzy nami Angelina. — Tu jest czek na pieni ˛adze, które po˙zyczyli´smy z konta, co było zreszt ˛a spowodowane pomyłk ˛a w naliczeniu wysoko´sci naszych poborów — powiedziała spokojnie, podaj ˛ac mu czek. — Teraz wszystko w porz ˛adku? — Jasne! Sam czasem tak robi˛e — przyznał pospiesznie Charlie i czym pr˛e- dzej dał jej pojemnik. — Gdyby pani była uprzejma odda´c to m˛e˙zowi, to ja ju˙z pójd˛e. Mam jeszcze sporo zaj˛e´c. Do zobaczenia. Czym pr˛edzej wycofał si˛e ocieraj ˛ac r˛ekawem pot z czoła, a ja odebrałem pojemnik od Angeliny, ignoruj ˛ac jej w´sciekłe spojrzenia. Przyło˙zyłem kciuk do zamka i pojemnik otworzył si˛e ukazuj ˛ac ekranik, z którego w´sciekle spojrzała na mnie znana g˛eba. Gdyby Angelina nie przechwyciła baga˙zu, niechybnie r ˛ab- n ˛ałby o podłog˛e. Dzi˛eki przytomno´sci jej umysłu cało´s´c rychło wyl ˛adowała na stole i Inskipp mógł wreszcie zabra´c głos. Wykrzywiał si˛e przy tym szkaradnie i potrz ˛asał jakim´s ´swistkiem. — Do cholery, przesta´n kra´s´c fors˛e organizacji, di Griz! Dajesz zły przykład innym. Oddałe´s ostatni ˛a kwot˛e, wi˛ec masz okazj˛e mnie posłucha´c, ale zapami˛etaj 11
sobie na przyszło´s´c, ˙ze gdyby nie nasze zainteresowanie Paraiso-Aqui, to fig˛e by´s dostał, a nie informacje! — Czym? — spytałem zapominaj ˛ac, ˙ze to nagranie. — Teraz jak ci˛e znam zadałe´s pewnie głupie pytanie w stylu „czym” albo „co to jest” — u´smiechn˛eło si˛e szeroko zło´sliwe oblicze Inskippa. — Wi˛ec ci powiem: to ojczysta planeta go´scia, który tak ci˛e interesuje. Co wi˛ecej: chc˛e, ˙zeby´s tam poleciał i dokładnie sobie t˛e ojczyzn˛e obejrzał, a potem natychmiast si˛e u mnie zameldował. Jak przeczytasz dokumenty w pojemniku, to od razu zrozumiesz, dlaczego nas ta planeta interesuje. Ekranik pociemniał i zjechał w dół, a zamek w dnie pojemnika zazgrzytał i odskoczył. Naszym oczom ukazała si˛e wypchana koperta. — Ciekawe — mrukn ˛ałem przegl ˛adaj ˛ac jej zawarto´s´c. — Coraz ciekawsze... — A to dlaczego? — zainteresowała si˛e Angelina. — Bo nie do´s´c, ˙ze nie znam człowieka, który zgin ˛ał próbuj ˛ac si˛e ze mn ˛a skon- taktowa´c, to w dodatku nic nie wiem o ´swiecie, z którego pochodzi. — Có˙z... wypadałoby zmieni´c ten stan rzeczy, prawda? — Te˙z racja. Wyj ˛atkowo zamierzam dokładnie wypełni´c instrukcj˛e Inskippa. Tym razem interesuje nas dokładnie to samo, czyli informacje o tej tajemniczej planecie. U´smiechn˛eli´smy si˛e do siebie doskonale wiedz ˛ac, ˙ze nuda i lenistwo dobiegły ko´nca. Zaczynało si˛e co´s nadzwyczaj ciekawego, cho´c ˙zadne z nas nie wiedziało dokładnie, co wła´sciwie nas czeka.
Rozdział 3 Prospekt reklamowy był ci˛e˙zki i ciepły w dotyku, a napis na okładce ´swiecił pełnym samozadowolenia blaskiem. — Przyb ˛ad´z do słonecznej doskonało´sci wakacyjnego ´swiata Paraiso-Aqui — przeczytałem na głos. — Paraiso-Aqui zostało zasiedlone w trakcie pierwszego etapu galaktycznej ekspansji i dopiero niedawno odkryto je ponownie. Godne uwagi z powodu hoł- dowania najbardziej skorumpowanej formie rz ˛adów w znanej galaktyce — zacy- towała Angelina, przegl ˛adaj ˛ac cie´nsz ˛a ni˙z folder i oprawn ˛a w czer´n ksi ˛a˙zeczk˛e. — Łagodnie okre´slaj ˛ac mamy tu do czynienia z niejak ˛a rozbie˙zno´sci ˛a zda´n — stwierdziłem, zacieraj ˛ac r˛ece. — Bulionu, sir? — spytał robot-steward, kłaniaj ˛ac si˛e w pas. — To si˛e nie nadaje nawet do k ˛apieli, ty cybernetyczny palancie. Ale mo˙zesz poda´c alteria´nski Panther Sweat on the rocks. Albo lepiej dwa... — Jeden — poprawiła mnie Angelina. — Dla mnie bulion. — Tak jest, madam. Doskonały wybór. Jestem zaszczycony — zagulgotał ten kretyn anodowy ´slini ˛ac si˛e i rado´sci i zacieraj ˛ac łapki. Na moje nieszcz˛e´scie oddalił si˛e zbyt szybko, abym mógł go kopn ˛a´c. Niena- widziłem go gor ˛aco i serdecznie, podobnie jak bandy rozszczebiotanych turystów zebranych w hallu i całego kapi ˛acego od bezgu´scia i obłudy statku pasa˙zerskie- go obsługuj ˛acego Luksusow ˛a Tur˛e po Rajskiej Planecie. Bo tak si˛e nazywała ta krety´nska wycieczka. Tury´sci nie do´s´c ˙ze byli rozszczebiotani i głupi, to jeszcze wystrojeni jak diabeł na Zielone ´Swi ˛atki; od krótkiego nawet spojrzenia bolały nie tylko oczy, ale i z˛eby. — Kochanie, jeste´smy ubrani dokładnie w ten sam sposób — zwróciła mi uwag˛e Angelina; najwidoczniej cholera tak mnie poniosła, ˙ze powiedziałem gło- ´sno, co my´sl˛e. Owszem, miała racj˛e: ubrany byłem w jasnozielon ˛a koszul˛e z krótkimi r˛e- kawami, ozdobion ˛a wielkimi purpurowo˙zółtymi kwiatkami oraz fioletowe szorty w takie˙z same kwiatki, tyle ˙ze pomara´nczowoczarne. Angelina miała na sobie komplecik z gatunku „szał daltonisty”, cho´c przyzna´c nale˙zało, ˙ze upiorny strój wygl ˛adał na niej znacznie lepiej ni˙z na mnie. Na dobitk˛e włosy mieli´smy zrobione 13
według najnowszej wakacyjnej mody, czyli złote loczki z zielonymi ko´ncówka- mi. Czułbym si˛e jak sko´nczony kretyn, gdyby nie jeden drobiazg: wszyscy tutejsi tury´sci odziani byli równie obrzydliwie. Przebranie było doskonałe, ale ile ono mnie kosztowało! Widok mojego odbicia w lustrze przyprawiał mnie o niestraw- no´s´c. Otworzyłem folder na chybił trafił, by zaj ˛a´c czym´s buntuj ˛ace si˛e poczucie dobrego smaku. Ujrzałem, jak barwna fotografia złotej pla˙zy nagle o˙zyła. Fale ze słyszalnym pluskiem uderzały łagodnie o brzeg, a powietrze wypełnił rze´ski aromat morza. — Szcz˛e´sliwi mieszka´ncy sp˛edzaj ˛a rado´snie i beztrosko czas na zabawach w´sród dojrzałych owoców i łagodnych ryb. — Co za idiota to pisał?! — Mieszka´ncy ˙zyj ˛a w warunkach przypominaj ˛acych niewolnictwo, a ˙zebrac- two i epidemie s ˛a na porz ˛adku dziennym — dodała cicho Angelina konsultuj ˛ac si˛e z czarn ˛a ksi ˛a˙zeczk ˛a. — Rz ˛adz ˛acy od lat dyktator sprawuje władz˛e absolutn ˛a. — Trzydzie´sci minut do l ˛adowania! — oznajmiły szeptem gło´sniki, wywołu- j ˛ac nagłe o˙zywienie pyskatych ponad miar˛e pasa˙zerów. Z du˙z ˛a satysfakcj ˛a posłałem broszur˛e do atomowego spopielacza, gdzie ku mojej satysfakcji zmieniła si˛e w dym, a Angelina zrobiła to samo, cho´c bez po- dobnej rado´sci, z raportem Korpusu, gdy˙z nim była wła´snie owa czarna ksi ˛a˙zecz- ka. Powodowała ni ˛a konieczno´s´c: gdyby znaleziono ow ˛a publikacj˛e w naszych baga˙zach, nie mieliby´smy okazji obejrze´c ani cala kwadratowego planety. — Có˙z, sami zobaczymy jak to wygl ˛ada — mrukn ˛ałem, odbieraj ˛ac od robota drinki. — O´swiadczani ci, ˙ze poza wszystkim, nadal jeste´smy na wakacjach, i b˛e- dziesz si˛e dobrze bawił. B˛edziesz si˛e bawił jak cholera, cho´cbym miała zmusi´c ci˛e do tego torturami — u´smiechn˛eła si˛e słodko Angelina. — Traktuj to jako drugi miesi ˛ac miodowy... zaraz, nie drugi tylko pierwszy! Nigdy nie mieli´smy uczciwego miesi ˛aca miodowego! — Nie za pó´zno troch˛e? Jakkolwiek by nie było, bli´zniaki maj ˛a prawie dwu- dziestk˛e na karkach... — Czy chcesz przez to powiedzie´c, ˙ze jestem ju˙z stara, brzydka i zrz˛edli- wa? — spytała z uraz ˛a w głosie. Z wra˙zenia upu´sciłem drinka, który wypalił solidn ˛a dziur˛e w dywanie, i pa- dłem na kolana. Autentycznie zrobiło mi si˛e jej ˙zal, tym bardziej ˙ze wcale nie my´slałem tak, jak sugerowała. — ´Swiatło mego ˙zycia! Jeste´s coraz pi˛ekniejsza i nie pieprz, prosz˛e, bez sensu! — zawołałem, zyskuj ˛ac aplauz najbli˙zej zebranych i pełen zadowolenia u´smiech Angeliny. — Tak ju˙z lepiej. I pami˛etaj: małe wakacje od przest˛epstwa przydadz ˛a si˛e nam obojgu! 14
* * * Wyl ˛adowali´smy. Przez otwart ˛a ´sluz˛e napłyn˛eło do wn˛etrza statku ciepłe po- wietrze nios ˛ace tony słodkiej muzyki. Powiesiłem na szyi kamer˛e, nało˙zyłem okulary przeciwsłoneczne, uj ˛ałem dło´n Angeliny i doł ˛aczyłem do przepełnionego szcz˛e´sliwo´sci ˛a zbiegowiska. Angelin˛e zaraziła ich wesoło´s´c, mnie nie, ale mru- czałem co´s pod nosem i szczerzyłem z˛eby, ˙zeby nie rzuca´c si˛e w oczy. Łypałem natomiast podejrzliwie wokół, a to, co widziałem coraz mniej mi si˛e podobało. Wszystko zgadzało si˛e co do joty z broszur ˛a reklamow ˛a, a takie rzeczy po prostu na ´swiecie nie istniej ˛a. Port kosmiczny usytuowany był na brzegu morza, dzi˛eki czemu powietrze by- ło orze´zwiaj ˛ace i ciepłe równocze´snie. Sło´nce ´swieciło niczym na hologramie reklamowym, a zgrabne dziewcz˛eta z gołymi biustami witały turystów wie´ncami kwiatów i buteleczkami jakiego´s złocistego alkoholu. Butelk˛e schowałem, kwiat- ki pow ˛achałem i starałem si˛e nie wybałusza´c oczu na panienki. Z do´swiadczenia wiedziałem, jak dalece si˛ega zazdro´s´c Angeliny. Cało´s´c była tak sprawnie zor- ganizowana, ˙ze w ci ˛agu kilku minut poproszono nas do odprawy paszportowej. Urz˛ednik był równie ´sniady i u´smiechni˛ety co panienki, ale w odró˙znieniu od nich miał na sobie koszul˛e, pewnie by podkre´sli´c wag˛e swojego stanowiska. — Bonvenu al Paraiso-Aqui — powitał nas wyci ˛agaj ˛ac r˛ek˛e po dokumenty. — Viajpasportaj, mipetas. — A wi˛ec znacie tu esperanto — ucieszyłem si˛e podaj ˛ac mu galaktyczn ˛a kart˛e to˙zsamo´sci. Fałszyw ˛a naturalnie. — Nie wszyscy — odparł wrzucaj ˛ac j ˛a do maszyny. — Naszym j˛ezykiem jest pi˛ekny espanol, ale wszyscy, z którymi si˛e zetkniecie, b˛ed ˛a znali esperanto. Gadaj ˛ac tak, patrzył na ekranik ko´ncówki komputera, który oczywi´scie nie wy´swietlił mu nic wi˛ecej ni˙z spreparowane kłamstwa tycz ˛ace mojej osoby. Oddał mi kart˛e i wskazał na obwieszon ˛a gadgetami kamer˛e na mojej szyi. — To faktycznie tak dobry sprz˛et? — Powinien by´c, bo kosztował mnie wi˛ecej kredytów, ni˙z widzisz w ci ˛agu roku. Mog˛e si˛e o to zało˙zy´c, he, he. — H˛e, h˛e — zarechotał nieszczerze. — Mog˛e j ˛a obejrze´c? — Po co? — Mamy do´s´c ´scisłe przepisy odno´snie sprz˛etu fotograficznego. — A czemu? — zagrałem durnia. — Macie co´s do ukrycia? Teraz u´smiech stał si˛e w stu procentach sztuczny, palce dziwnie mu zadygo- tały, ale nie wypadł z roli. Wobec czego te˙z si˛e szeroko u´smiechn ˛ałem i podałem mu kamer˛e ze słowami. — Tylko ostro˙znie, bo to delikatne urz ˛adzenie. Złapał j ˛a i tylna ´scianka urz ˛a- dzenia odskoczyła. Sam j ˛a oblu´zniłem. Z wn˛etrza wypadła szpula filmu, daj ˛ac mi jednocze´snie idealny pretekst, by odebra´c cacko urz˛edasowi. 15
— No i co´s pan zrobił najlepszego? — j˛ekn ˛ałem. — A mówiłem, ˙zeby´s uwa- ˙zał, niezdaro! Cały film ze statku diabli wzi˛eli. Ignoruj ˛ac przeprosiny zebrałem film i z godno´sci ˛a (oraz z ˙zon ˛a) min ˛ałem go, zmierzaj ˛ac ku wyj´sciu. Zgodnie z planem. Film pow˛edrował do kosza, a my na zewn ˛atrz. Baga˙z, jak i nasze osoby, był całkowicie czysty. Wszystko co potrzebne, ukryłem w kamerze, która mogła nie tylko filmowa´c, ale równie˙z robi´c cał ˛a mas˛e nielegalnych na tej planecie rzeczy. Dzionek zacz ˛ał si˛e nie´zle. — Bo˙ze, spójrz na to! — pisn˛eła Angelina doł ˛aczaj ˛ac do chóru radosnych zawodze´n w stylu: — Czy s ˛a niebezpieczne? albo — Co to jest? Ledwie udało nam si˛e wydosta´c. — Panie i panowie, poprosz˛e o uwag˛e — rozległ si˛e głos wbitego w libe- ri˛e przewodnika. — Nazywam si˛e Jorge i jestem waszym przedstawicielem tury- stycznym. Je´sli macie jakie´s pytania, to prosz˛e zwraca´c si˛e z nimi do mnie. Teraz odpowiem na pytanie, które, jak wiem, wszyscy sobie zadajecie: te miłe i łagodne zwierz˛eta zaprz˛e˙zone do wozów zwane s ˛a w naszym j˛ezyku caballos. Ich historia zagin˛eła w pomroce dziejów, ale wierzy si˛e, ˙ze przybyły one wraz z pierwszymi kolonistami z legendarnej planety zwanej Ziemi ˛a lub Brudem i b˛ed ˛acej kolebk ˛a ludzko´sci. S ˛a naszymi przyjaciółmi, bez protestu ci ˛agn ˛acymi wozy i pozwalaj ˛a- cymi si˛e dosiada´c. Teraz zawioz ˛a nas do hotelu. Caballos i drewniane wozy były najniewygodniejszym ´srodkiem transportu, z jakim miałem pecha zetkn ˛a´c si˛e w ˙zyciu. Poza tym nie były to ˙zadne cabal- los tylko normalne konie, jakich na Ziemi biegało pełno i która była faktycznym, a nie mitycznym domem rodu ludzkiego, o czym naocznie i namacalnie miałem okazj˛e si˛e przekona´c podczas tyle nagłej, co niespodziewanej podró˙zy za pomoc ˛a timehelixu2 . Naturalnie wiadomo´sci owe pozostawiłem dla siebie, a towarzystwo, pomimo niewygód, bawiło si˛e ´swietnie, cho´c niewybrednie i wrzaskliwie. Zaczy- nałem czu´c si˛e jak pi ˛ate koło u wozu. Próbuj ˛ac dostosowa´c si˛e do od´swi˛etnego nastroju przypomniałem sobie bute- leczk˛e bursztynowego płynu otrzyman ˛a przy powitaniu i postanowiłem zaryzyko- wa´c, cho´c przewidywałem, ˙ze mo˙ze mie´c to tragiczne skutki. Mam umow˛e z ˙zo- ł ˛adkiem, ˙ze on si˛e dobrze sprawuje, a ja nie przeprowadzam na nim eksperymen- tów. Próba picia lokalnego specjału, najpewniej opartego na zgniłych owocach i starych skarpetkach, mogła by´c uznana wył ˛acznie za eksperyment. Z determina- cj ˛a odkorkowałem flaszk˛e i wysuszyłem j ˛a jednym, solidnym łykiem. Prawie mi głos odebrało. 2 Patrz „Stalowy Szczur ocala ´swiat” (przyp. tłum.) 16
— Hej! — zawołałem do Jorge siedz ˛acego na jednym z cugantów, co było jeszcze gorsz ˛a form ˛a jazdy ni˙z ta, której ja do´swiadczałem. — Co to jest? Płynne sło´nce? Doskonały alkohol. — Miło mi, ˙ze smakuje. Wyrabiane jest ze sfermentowanego soku cana, a na- zywa si˛e ron. — ´Swietny wynalazek! Ma tylko jedn ˛a wad˛e: podawany jest w zbyt małych opakowaniach. — To zale˙zy jak si˛e trafi — roze´smiał si˛e i z juków przy siodle wyci ˛agn ˛ał butelczyn˛e rozs ˛adniejszych rozmiarów. — Jak ja ci si˛e odwdzi˛ecz˛e? — spytałem retorycznie, wyłuskuj ˛ac mu j ˛a z gar- ´sci. — Bez trudu: dopisana do rachunku — zachichotał Jorge i pogalopował na czoło kolumny. — Chyba nie zamierzasz si˛e sku´c o tak wczesnej porze? — upewniła si˛e An- gelina, gdy z westchnieniem opu´sciłem na wpół opró˙znion ˛a butelk˛e. — Sk ˛ad˙ze znowu! Po prostu dostosowuj˛e si˛e do wakacyjnego nastroju. Przy- ł ˛aczysz si˛e? — Pó´zniej, chwilowo podziwiam widoki. Faktycznie było co podziwia´c — droga biegła serpentynami przez nadmorskie pola, za którymi pobłyskiwały pla˙ze i woda. Sielanka jak cholera! Tylko gdzie tubylcy? Poza Jorge i wo´znicami nie było wokół nikogo. Faktycznie wszyscy, których spotkamy b˛ed ˛a znali esperanto! — Hej! Spójrzcie tu! — wrzasn ˛ał nagle jeden z turystów, gdy pokonali´smy kolejny zakr˛et. — Czy oni nie wygl ˛adaj ˛a wspaniale? Grupa kobiet i m˛e˙zczyzn długimi no˙zami ´scinała na polu przy drodze wyso- kie zielone ro´sliny. Jak dla mnie, to nie było w nich nic wspaniałego, i to pomimo skierowanych w nasz ˛a stron˛e u´smiechów. Wygl ˛adali na zm˛eczonych, wyczerpa- nych i sk ˛apanych we własnym pocie. Z lekkim u´smiechem uniosłem kamer˛e na- stawion ˛a na pojedyncze zdj˛ecie i nacisn ˛ałem migawk˛e. Słysz ˛ac jej trzask nasz wo´znica odwrócił si˛e na ko´zle, wi˛ec te˙z go sfotogra- fowałem. Przez sekund˛e wygl ˛adał, jakby miał ochot˛e mnie zdzieli´c batem, ale opanował si˛e i wyszczerzył z˛eby w oficjalnym u´smiechu. — Prosz˛e oszcz˛edza´c film na nasze pi˛ekne ogrody i zabytki — poradził. — Mam du˙zo filmów — zapewniłem go rado´snie. — A co? Nie wolno foto- grafowa´c ludzi pracuj ˛acych w polu? — Oczywi´scie, ˙ze wolno, ale to nieciekawe. — Te˙z my´sl˛e, ˙ze im si˛e to nie podoba. Wygl ˛adali na zm˛eczonych. Ile godzin dziennie pracuj ˛a? — Poj˛ecia nie mam — odparł zmieszany. — A ile zarabiaj ˛a? 17
To pytanie zadałem ju˙z jego plecom, gdy˙z nagle skupił si˛e na powo˙zeniu. Pu´sciłem oko do Angeliny, która w odpowiedzi skin˛eła mi głow ˛a. — My´sl˛e, ˙ze teraz spróbuj˛e, jak smakuje ron — stwierdziła. * * * Hotel był faktycznie luksusowy, a pokoje wygodne. W ka˙zdym czekał ba- ga˙z (bez dwóch zda´n dokładnie przeszukany), wi˛ec zostawiłem Angelin˛e, by go rozpakowała. Wi˛ekszo´s´c wycieczki stanowili m˛escy szowini´sci, wobec czego nie nale˙zało si˛e wyró˙znia´c. — Jak sko´nczysz, to zejd´z na dół, słonko — rzuciłem, zamykaj ˛ac szybko drzwi, by nie dosta´c kapciem. Angelina nie pasowała do roli kury domowej i łatwo mogła wypa´s´c z ram konwenansu. Zajrzałem do baru, zatrzymałem si˛e przy basenie, gdzie opalało si˛e kilka atrak- cyjnych nudystek i w ostatniej chwili przypomniałem sobie, ˙ze jestem ˙zonaty. Ju˙z miałem ochot˛e zrobi´c im kilka artystycznych zdj˛e´c, jednak w por˛e u´swiadomiłem sobie, jakiej klasy awantura by wybuchła, gdyby Angelina kiedykolwiek znalazła te zdj˛ecia. W ko´ncu trafiłem do hotelowego sklepu z pami ˛atkami i tu mnie trafiło. By´c mo˙ze nie jestem wybitnym koneserem dzieł sztuki, ale tandeta i bezgu´scie zawsze doprowadzały mnie do szału. Tu było tego a˙z w nadmiarze: stateczki z pozlepia- nych krzywo muszli, wyrzezane w drewnie opałowym jelenie na rykowisku, krzy- ˙zyki z „akrobat ˛a” ze sraczkowatego plastiku czy czapki i koszulki z inspiruj ˛acymi napisami w stylu: POCAŁUJ MNIE, UCZUCIOWY DURE ´N! TAK TRZYMA´C! WIEM, ˙ZE NA MNIE PATRZYSZ. I inne takie. Z trudem opanowałem dreszcze i przeszedłem do kartek pocztowych i prze- wodników. Te miały chocia˙z naturalne kolory. Przegl ˛adałem wła´snie przewodniki, gdy mi˛ekki głos szepn ˛ał mi do ucha: — Mog˛e w czym´s pomóc? Szerokie usta, du˙ze migdałowe oczy, pełna figura o złocistej karnacji... — Oczywi´scie, ˙ze mo˙zesz! — ucieszyłem si˛e i otrze´zwiałem. Nie z Angelina na tej samej planecie! — Chciałbym... przewodnik. — Mamy wiele doskonałych przewodników. Jaki´s konkretny? — Tak, histori˛e Paraiso-Aqui. Tylko nie jakie´s propagandowe bzdury dla tu- rystów, ale co´s prawdziwego. Macie tu co´s takiego? Przewierciła mnie powłóczystym i stalowym jednocze´snie spojrzeniem, po czym odwróciła si˛e w stron˛e regału, by po kilku sekundach powróci´c z grub ˛a ksi ˛a˙zk ˛a w r˛eku. — S ˛adz˛e, ˙ze tu znajdzie pan to, czego pan szuka — powiedziała i powoli odeszła. 18
Z trudem oderwałem wzrok od jej kusz ˛aco faluj ˛acych bioder i skoncentrowa- łem go na trzymanej w r˛eku ksi ˛a˙zce. Miała tytuł „Socjalna i Ekonomiczna Histo- ria Paraiso-Aqui”. ´Slicznie. Przewertowałem j ˛a i natychmiast znalazłem wsuni˛et ˛a pomi˛edzy strony karteczk˛e z wydrukowanym na czerwono tekstem: UWAGA! NIE DAJ SI ˛E ZŁAPA´C Z T ˛A KSI ˛A˙ZK ˛A! Nagły cie´n padł na kartk˛e tote˙z zamkn ˛ałem ksi ˛a˙zk˛e i spojrzałem w gór˛e. Jaki´s osiłek sterczał obok, u´smiechaj ˛ac si˛e fałszywie. — Chciałbym t˛e ksi ˛a˙zk˛e — oznajmił, wyci ˛agaj ˛ac łapsko. — A po co panu moja ksi ˛a˙zka? — zdumiałem si˛e, najuczciwiej jak potrafiłem. Był standardowym przykładem tajniaka. Nic, tylko wymalowa´c mu na czole GLINA i umie´sci´c w podr˛eczniku. Jak galaktyka długa i szeroka, te typki były zawsze takie same. — To nie twoja sprawa — najwyra´zniej sko´nczył mu si˛e zapas dobrego wy- chowania albo był tylko na pierwszej lekcji z tego przedmiotu. — Dawaj! — Nie! — cofn ˛ałem si˛e udaj ˛ac strach. Z zimnym u´smieszkiem satysfakcji si˛egn ˛ał, by mi j ˛a odebra´c. Nareszcie zacz˛eły si˛e moje wakacje!
Rozdział 4 Pozwoliłem, ˙zeby złapał ksi ˛a˙zk˛e obur ˛acz, zanim chwyciłem go za nos i solid- nie poci ˛agn ˛ałem. Z czystego sadyzmu, przyznaje. Rykn ˛ał w´sciekle, odsłaniaj ˛ac marzenie ka˙zdego pocz ˛atkuj ˛acego dentysty: klient na wiele lat. Po czym niespo- dziewanie zamkn ˛ał g˛eb˛e... oraz oczy i zwalił si˛e ci˛e˙zko na ziemi˛e. Wielokrotnie dowiedzion ˛a prawd ˛a jest, i˙z celny cios w splot słoneczny, zadany nie pi˛e´sci ˛a, ale palcem, powoduje natychmiastow ˛a utrat˛e przytomno´sci. Odwróciłem si˛e na pi˛ecie i stwierdziłem, ˙ze ´swiadkiem mego drobnego sukcesu był jeden z tubylców w ho- telowej liberii. Stał teraz przede mn ˛a z otwart ˛a z podziwu g˛eb ˛a i wytrzeszczonymi oczami. — Musiał by´c bardzo zm˛eczony, ˙ze tak nagle zasn ˛ał — powiedziałem. — Ta planeta faktycznie sprzyja odpoczynkowi. Chciałbym kupi´c t˛e ksi ˛a˙zk˛e. Facet spojrzał na okładk˛e i odzyskał głos. — Przykro mi, ale to ksi ˛a˙zka nie z tego sklepu. Tym razem mnie zatkało. — Sam widziałem, jak sprzedawczyni wyjmowała j ˛a z półki — zaprotestowa- łem. — Tu nie ma sprzedawczyni ani innego sprzedawcy, ni˙z ja... Dopiero wtedy dotarła do mnie prawda: zostałem wystawiony i ledwie ta ´spi ˛a- ca królewna z podłogi si˛e ocknie, stró˙ze prawa i porz ˛adku, jak si˛e to eufemistycz- nie nazywa, wsi ˛ad ˛a mi z wrzaskiem na ogon. Miłe z ich strony. Wakacyjny ´swia- tek zaczynał mnie ju˙z nudzi´c! * * * Angelina wła´snie wkładała kostium k ˛apielowy, gdy wszedłem do pokoju, to- te˙z pierwsz ˛a rzecz ˛a jak ˛a zrobiłem, było wzi˛ecie jej w obj˛ecia i solidne obcałowa- nie. — Musimy cz˛e´sciej je´zdzi´c na wakacje, skoro tak na ciebie działaj ˛a — stwier- dziła, gdy przerwali´smy dla złapania tchu. — Co to za ksi ˛a˙zka? — Drobiazg, znalazłem w hotelowym sklepie. Chod´zmy na pla˙z˛e sprawdzi´c, jak twój kostium pasuje do tutejszego piasku — jednocze´snie mrugn ˛ałem znacz ˛a- co, wskazuj ˛ac dyskretnie palcem na ucho. 20
— Cudownie — skin˛eła głow ˛a na znak zrozumienia. — Poczekaj, tylko po- szukam sandałów. W milczeniu wyszli´smy i dopiero wtedy, gdy odeszli´smy spory kawałek od jakiegokolwiek budynku, spytała: — Sk ˛ad wiesz, ˙ze pokój jest na podsłuchu? — Nie wiem, ale wolałem tego nie sprawdza´c maj ˛ac t˛e ciekawostk˛e — od- parłem pokazuj ˛ac tytuł ksi ˛a˙zki i znalezion ˛a w niej kartk˛e z ostrze˙zeniem. Po jej drugiej stronie drobnym, odr˛ecznym pismem napisano: Ludno´s´c tej planety rozpaczliwie potrzebuje twej pomocy. Błagamy, pomó˙z nam. Je´sli si˛e zgodzisz nam pomóc, b ˛ad´z sam na pla˙zy o północy. Podpisu nie było. Rozmoczyłem papier w wodzie, ugniotłem ze´n kulk˛e zmie- szan ˛a z piaskiem i cisn ˛ałem daleko w fale. — Zastanawiam si˛e, kto to napisał — mrukn˛eła Angelina. — Wła´snie. Zrobiłem durnia z urz˛edasa w porcie, fotografowałem chłopów w polu, zadawałem kłopotliwe pytania, tak ˙ze trudno było nie zwróci´c na mnie uwagi. Skontaktowano si˛e wi˛ec ze mn ˛a, pytanie tylko kto. Z równym powodze- niem mog ˛a to by´c zdesperowani mieszka´ncy, chc ˛acy, by galaktyka dowiedziała si˛e o ich losie, jak i tutejsza bezpieka, chc ˛aca mnie wrobi´c i mie´c spokój. Pytanie zreszt ˛a jest czysto akademickie, bo i tak trzeba pój´s´c na spotkanie, by to stwier- dzi´c. Cho´c z tym mog ˛a by´c pewne kłopoty. — A to dlaczego? — Bo tajniak ze sklepu zacznie mnie szuka´c ledwie odzyska przytomno´s´c, co nast ˛api niebawem. Nie wiem, kto napisał to zaproszenie, ale tego, ˙ze gliniarz próbował mi je odebra´c, to jestem pewien. — Wobec tego problem jest rozwi ˛azany: gdy policja przyjdzie po ciebie, uciekniesz i przegonisz ich po całym mie´scie. To jedna z twoich ukochanych roz- rywek. A ja pójd˛e na spotkanie. — To mo˙ze by´c niebezpieczne... — Jak miło — u´smiechn˛eła si˛e promiennie ujmuj ˛ac mnie za rami˛e. — Mar- twisz si˛e o mnie! — Nie, martwi˛e si˛e, ˙ze zabijesz tych, którzy b˛ed ˛a próbowali ci˛e złapa´c, je´sli to zasadzka, zanim dowiesz si˛e, kim oni s ˛a i o co chodzi. — Bydl˛e! — uchwyt zmienił si˛e w stalowy u´scisk, ale błyskawicznie ze- l˙zał. — Tak naprawd˛e to chyba masz racj˛e. Spróbuj˛e nad sob ˛a panowa´c. — A wi˛ec ustalone — stwierdziłem, masuj ˛ac obolałe rami˛e. — Wracamy do pokoju i ka˙zemy poda´c jaki´s uczciwy posiłek. Nie lubi˛e lata´c po mie´scie o pustym brzuchu. Pierwsz ˛a rzecz ˛a, jak ˛a zobaczyli´smy po wej´sciu do pokoju, był facet chrapi ˛acy na podłodze z r˛ek ˛a nadal wyci ˛agni˛et ˛a w stron˛e mojej kamery, która niewinnie le˙zała sobie na fotelu. 21
— Coraz gorsza słu˙zba w tych hotelach — stwierdziłem oburzony. — Nie do´s´c, ˙ze włazi bez pozwolenia, to jeszcze chce kra´s´c. Dobrze, ˙ze aparat jest za- bezpieczony przed takimi typkami. — Glina — oznajmiła Angelina przeszukawszy kieszenie ´spi ˛acego. — Od- znaka, spluwa, pałka, kajdanki, nó˙z i granaty ogłuszaj ˛ace. Wredny typek. — Te˙z racja. Niezbyt przypomina aniołka pilnuj ˛acego raju. Lepiej we´z kamer˛e ze sob ˛a, nigdy nic nie wiadomo. Teraz czas na posiłek, bo znowu właduj ˛a si˛e jacy´s natr˛eci. Obsługa była faktycznie błyskawiczna: w ci ˛agu pi˛eciu minut przybył kelner z wózkiem uginaj ˛acym si˛e od rozmaitych przysmaków. Niestety, tu˙z za nim wla- zło dwóch mundurowych policjantów. — Won! — oznajmiła im władczo Angelina zast˛epuj ˛ac drog˛e. — Nikt was nie zapraszał. Kelner usiłował znikn ˛a´c pod wykładzin ˛a, a ja błyskawicznie zrobiłem sobie kilka kanapek. Zapowiadało si˛e, ˙ze dosłownie b˛ed˛e jadł w biegu. — Odsu´n si˛e, kobieto — warkn ˛ał pierwszy policjant i byłoby dla niego lepiej, gdyby na tym poprzestał. Poło˙zył jednak mi˛esist ˛a łap˛e na ramieniu Angeliny, chc ˛ac słowa wprowadzi´c w czyn. Zdołał wyda´c jeden zduszony pisk, który zagłuszył trzask p˛ekaj ˛acych ko´sci, i zwalił si˛e nieprzytomny na podłog˛e. Drugi si˛egn ˛ał po bro´n, ale zanim dotkn ˛ał kolby, doł ˛aczył do kumpla, tyle ˙ze bez odgłosu łamanych gnatów. Kelner odzyskał zdolno´sci motoryczne i rzucił si˛e do ucieczki, a u´smiechni˛eta rado´snie Angelina zamkn˛eła za nim drzwi. Owin ˛ałem kanapki serwetk ˛a i doło˙zyłem do cało´sci butelk˛e rumu. — Czas na mnie — oznajmiłem, pochylaj ˛ac si˛e nad policjantami i daj ˛ac ka˙z- demu zastrzyk w kark. — Przez co najmniej dwadzie´scia cztery godziny b˛ed ˛a nieprzytomni, wi˛ec nie zdołaj ˛a ci˛e zidentyfikowa´c jako napastnika. Pocałowałem j ˛a gor ˛aco, ale przerwało mi nachalne walenie do drzwi. — Lepiej oddal˛e si˛e dyskretnie — uznałem, wychodz ˛ac na balkon. Byli´smy na dwudziestym pi˛etrze, a gładka ´sciana pozbawiona była ozdóbek, których mo˙zna byłoby u˙zy´c jako stopni. Zupełnie jakby bez tego nie dało si˛e zej´s´c! — Potrzymaj to chwil˛e, kochanie. — Podałem jej paczk˛e z lunchem, prze- rzuciłem ciało przez barierk˛e i rozhu´stałem si˛e lekko, po czym pu´sciłem barierk˛e i wyl ˛adowałem mi˛ekko na balkonie pi˛etro ni˙zej. Angelina zrzuciła mi posiłek, posłała całusa i znikn˛eła w naszym pokoju. Sprawy rozwijały si˛e w naprawd˛e miłym tempie. Pokój, do którego nale˙zał balkon, ´swiecił pustk ˛a, co było miłe, ale nie nie- spodziewane: o tej porze wszyscy tury´sci powinni by´c na pla˙zy albo w sklepach z pami ˛atkami. Korzystaj ˛ac z tego zjadłem co miałem, popiłem rumem i wła´snie 22
zaczynałem cało´s´c trawi´c, gdy w zamku zazgrzytał klucz. Niech˛etnie odstawiłem nie dopit ˛a butelk˛e i rozpłaszczyłem si˛e na ´scianie za drzwiami. Do ´srodka weszło dwóch ˙zołnierzy z broni ˛a gotow ˛a do strzału. Poczekałem, czy nie ma ich wi˛ecej i wyszedłem zza drzwi, gdy stali plecami do mnie. — Szukacie kogo´s? — spytałem uprzejmie. Odwrócili si˛e unosz ˛ac bro´n, wo- bec czego wstrzymałem oddech i posłałem im pod nogi granat z gazem usypiaj ˛a- cym. Po czym spokojnie wróciłem za drzwi, by nie dosta´c czym´s w łeb, gdy walili si˛e na podłog˛e, tak byli obwieszeni broni ˛a i rynsztunkiem. Jeden z nich był mniej wi˛ecej mojej budowy, co nasun˛eło mi pomysł, jak urozmaici´c po´scig. Jedyne, co miałem mu do zarzucenia to tyle, ˙ze raczej stronił od k ˛apieli i mydła, bo kwestia dziurawej bielizny była ju˙z wył ˛acznie jego zmartwieniem. Zostawiłem mu j ˛a. Oszcz˛edzano tu na osobistym wyposa˙zeniu armii, ale nie na uzbrojeniu: mi- kroradio, jonowy automat z pełnym ładunkiem i bezodrzutowy pistolet kalibru 50 z trzema zapasowymi magazynkami. Umie´sciłem to wszystko we wła´sciwych miejscach i gotów byłem wyst˛epowa´c jako materiał propagandowy skłaniaj ˛acy do zaci ˛agu do tutejszej armii. Morale mi wzrosło, gdy gratuluj ˛ac sobie w duchu pomysłu, przejrzałem si˛e w lustrze i otworzyłem drzwi na korytarz. Niecelna seria rozłupała framug˛e o cale od mojej głowy, a wokół uszu zacz˛eły mi gwizda´c zupełnie zmarnowane pociski.
Rozdział 5 Błyskawicznie zatrzasn ˛ałem drzwi, rzucaj ˛ac si˛e jednocze´snie w bok, co było rozs ˛adnym posuni˛eciem. Tam gdzie stałem przed sekund ˛a, pojawiła si˛e w drzwiach cała seria dziur po kulach. — To im nie przysporzy dobrej sławy u turystów — mrukn ˛ałem do siebie, pełzn ˛ac w stron˛e balkonu. Tym razem byłem ostro˙zniejszy. Najpierw wysun ˛ałem na zewn ˛atrz zawieszo- ny na lufie spluwy hełm, co zostało powitane kanonad ˛a z s ˛asiedniego balkonu. Podziurawiony hełm wyładował u moich stóp. Co za nerwowe towarzystwo! Fakt faktem, ˙ze sam byłem sobie winny. Nie nale˙zało robi´c przerwy na lunch tak szybko i tak blisko. Płaciłem za niedocenienie przeciwnika. Rzadko si˛e to zda- rza, ale có˙z, nikt nie jest nieomylny i jego szcz˛e´scie, je´sli zda sobie z tego spraw˛e na czas. Zbyt pewny siebie przest˛epca błyskawicznie staje si˛e byłym przest˛epc ˛a. Albo w ˛acha kwiatki od spodu, albo przechodzi na pa´nstwowy wikt i opierunek. Teraz przyszła kolej na my´slenie! Przeciwnik trzymał oba wyj´scia, a czas biegł nieubłaganie; wobec czego nale- ˙zało zrobi´c trzecie wyj´scie. Pognałem skulony do łazienki akurat w chwili, w któ- rej drzwi frontowe dziurawiła kolejna kanonada i wlazłem pod prysznic. Wybra- łem prysznic, gdy˙z o tej porze było to najmniej prawdopodobne miejsce, gdzie mógł przebywa´c jaki´s turysta. Je´sli ju˙z musz˛e zabi´c kogo´s, kto usiłuje mnie zabi´c, mówi si˛e trudno, ale po co próbowa´c zrobi´c kuku niewinnemu przechodniowi? Wyj ˛ałem z kieszeni debonder i wypaliłem w podłodze pier´scie´n obejmuj ˛acy bro- dzik, w którym stałem. Debonder molekularny cz˛estokro´c nazywany jest dezintegratorem, co jest bł˛e- dem merytorycznym. Jego działanie bowiem nie niszczy ˙zadnej materii, a tylko wi ˛azania mi˛edzycz ˛asteczkowe trzymaj ˛ace w kupie atomy tej˙ze materii. Gdy te wi ˛azania znikaj ˛a, atomy przestaj ˛a si˛e trzyma´c owej kupy i osi ˛aga si˛e efekt, o któ- ry człowiekowi chodziło. Proste, nie? Brodzik, wraz z fragmentem podłogi, zachował si˛e zgodnie z powy˙zsz ˛a zasa- d ˛a, czyli przestał trzyma´c si˛e kupy (to znaczy reszty podłogi) i run ˛ał w dół wn˛eki, na prysznic łazienki pi˛etro ni˙zej. Opadaj ˛ac wraz z nim słyszałem, jak w uprzednio zajmowanym przez nas obu (brodzik i mnie) lokalu p˛ekaj ˛a przestrzelone drzwi. 24