Tytuł oryginału THE STAINLESS STEEL RAT SINGS THE BLUES
ROZDZIAŁ l
Wejście na ścianę nie było łatwe, ale spacer po suficie okazał się zgoła niemożliwy. Dopóki nie odkryłem, że
zabieram się do tego w niewłaściwy sposób. Sprawa okazała się prosta, gdy już na to wpadłem. Trzymając się
rękami sufitu, nie mogłem poruszać stopami. Musiałem wyłączyć rękawiczki molekularne i zawisnąć na samych
podeszwach. Krew mi chlusnęła do głowy - i nic dziwnego - przynosząc z sobą falę mdłości i panicznego lęku.
Co ja tu robiłem, uwieszony głową w dół z sufitu Mennicy, obserwując, jak maszyna wybija na dole monety pół
miliona kredytek sztuka? Dzwoniły i spadały do czekających koszy - na to pytanie zatem odpowiedź była jasna. O
mało nie spadłem razem z nimi, kiedy odciąłem zasilanie w jednej stopie. Gigantycznym krokiem przeniosłem ją
do przodu i wyrżnąłem o sufit, włączając z powrotem energię wiążącą. Generator w bucie emitował pole tej samej
energii, która trzyma razem molekuły, i zamieniał mi stopę, przynajmniej czasowo, w kawałek sufitu. Dopóki
działało zasilanie. Jeszcze kilka długich kroków i byłem nad koszami. Starając się ignorować zawroty głowy,
pogmerałem ręką przy pasku i wyciągnąłem kabel spod wielkiej klamry. Złamałem się w pół, aby dosięgnąć
sufitu, wdusiłem o mur guzik na końcu kabla i uruchomiłem pole wiązania. Chwyciło jak diabli i mogłem uwolnić
stopy. Wisiałem teraz prawym bokiem do góry, kołysałem się i czułem, że z rumianej twarzy wysącza mi się krew.
- Do roboty, Jim, bez opieprzania się -pouczyłem sam siebie. - Lada moment włączy się alarm.
Jak na zawołanie zahuczały dzwonki, rozbłysły światła i ściany zadygotały od ryku syreny. Nie powiedziałem do
siebie: a nie mówiłem? Szkoda było czasu. Kciuk na guzik zasilania i potwornie silna, prawie niewidoczna linka
mono-molekularna wyskoczyła ze szczękiem z klamry i błyskawicznie spuściła mnie na dół. Zastopowałem, kiedy
moje rozpostarte ramiona dotknęły monet. Otworzyłem neseserek i ciągnąłem go z brzękiem przez monety,
dopóki nie wypełnił się błyszczącymi, roziskrzonymi ślicznotkami.
Zamknąłem i zaplombowałem, maleńki silniczek za-bzyczał i przyciągnął mnie z powrotem do sufitu. Stopy
rąbnęły o mur i przywarły; wyłączyłem zasilanie wyciągarki. W tym momencie otworzyły się pode mną drzwi.
- Chyba jest tu ktoś! - zawołał strażnik, a spluwa w jego ręku gorączkowo węszyła za ofiarą. - Alarm się włączył.
- Możliwe, ale nikogo nie widać - stwierdził drugi.
Patrzyli w dół i dookoła siebie. Ani razu durnie nie podnieśli wzroku. Liczyłem na to. Czułem, że twarz mi zalewa
pot. Zbiera się. Kapie.
Ze zgrozą patrzyłem na krople potu rozpryskujące się na hełmie strażnika.
Stalowy Szczur śpiewa bluesa 7
- Sąsiednie pomieszczenie! - krzyknął zagłuszając plusk.
Wybiegli na korytarz, drzwi się zamknęły. Przeczłapałem na drugi koniec sufitu, spełzłem po ścianie i opadłem
bez sił na podłogę.
- Dziesięć sekund, ani chwili dłużej - upomniałem siebie. Wola przeżycia to straszny tyran. To co kiedyś wy-
glądało na genialny pomysł, może i było nim naprawdę. Teraz jednak żałowałem, że ta krótka wzmianka w ogóle
wpadła mi w oko.
„Uroczyste otwarcie nowej Mennicy na Paskönjaku... planecie często zwanej Kuźnią Złota... Pierwsza w historii
emisja monet półmilionowych... Dostojnicy i media..."
To było niczym salwa z pistoletu startowego dla sprintera. Spakowałem się natychmiast. Tydzień później opuś-
ciłem terminal kosmoportu na Paskönjaku z neseserkiem pod pachą i fałszywą legitymacją prasową w kieszeni.
Nawet widok zmasowanych oddziałów wojska i gotowych na wszystko agentów ochrony nie wyleczył mnie z
szaleństwa. Aparatura w neseserze była odporna na wykrycie przez wszelkie znane detektory; w czasie
prześwietlania pokazywał absolutnie fałszywy obraz swojej zawartości. Krok miałem lekki, a uśmiech szeroki.
Teraz twarz moja była szara, a kiedy zmusiłem się do złapania pionu, nogi mi dygotały ze zmęczenia.
- Spokojne oczy, wzrok skupiony... mina niewiniątka.
Łyknąłem pigułkę spokoju i skupienia w polewie z benzedryny błyskawicznej. Jeden, dwa, trzy kroki ku drzwiom,
twarz rozpromieniona dumą, chód dostojny, sumienie czyste.
Nałożyłem odjazdowe okulary z klejnotami i wyjrzałem przez drzwi. Ultrasoniczny obraz był zamazany. Lecz na
tyle wyraźny, że zdołałem rozróżnić biegnące sylwetki. Kiedy zniknęły, nacisnąłem klamkę, wyślizgnąłem się i
zamknąłem drzwi za sobą.
Reszta mojej grupy żurnalistów cofała się w głąb korytarza przed rozwrzeszczanym tłumem ochroniarzy wyma-
chujących im przed nosem bronią. Wykonałem obrót, stanowczym krokiem pomaszerowałem w przeciwnym
kierunku i zniknąłem za hakiem.
Tamtejszy strażnik opuścił pukawkę i wycelował w klamrę mojego paska.
- La necesejo estas ci te? - spytałem z przymilnym uśmiechem.
- Coś pan powiedział? Co pan tutaj robi?
- Naprawdę? - Parsknąłem przez rozszerzone nozdrza. - Kiepsko wyglądamy z edukacją, a zwłaszcza znajomością
esperanta, co? Jeśli musi pan wiedzieć - mówiąc wulgarnym żargonem tej planety, powiedziano mi, że znajdę tutaj
kibel dla panów.
- Nic podobnego. W drugim końcu.
- To naprawdę zbytek uprzejmości z pańskiej strony.
Pokazałem mu plecy i wyruszyłem nieśmiało w przeciwnym kierunku. Nie zdążyłem postawić trzeciego kroku,
kiedy rzeczywistość przedarła się do ospałych zwojów mózgowych strażnika.
- Dokąd to, wracaj pan!
Stanąłem jak wryty, obróciłem się do niego i wyciągnąłem rękę.
- Tam? - spytałem. Miotacz gazu, który ukryłem w dłoni odwracając się plecami, wydał krótkie syknięcie. Facet
zamknął oczy i sflaczał na posadzkę. Wyciągnąłem mu gnata z bezwładnych rąk i przytuliłem do śpiących piersi;
nie był mi potrzebny. Przemknąłem obok i łokciem pchnąłem wejście na schody zapasowe. Zamknąłem drzwi,
podparłem je plecami i wziąłem głęboki oddech. Z zestawu prasowego wyszarpnąłem mapę i wbiłem palec w
punkt oznaczający klatkę schodową. Teraz na dół, do magazynów... gdzieś niżej rozległy się kroki.
W górę. Po cichu na palcach. Zmiana planu była konieczna z winy syreny alarmowej, która zakorkowała mi
tłumem ludzi prostą drogę ucieczki. W górę, pięć, sześć pięter, do miejsca, gdzie schody kończyły się drzwiami z
napisem KROV. Pewnie dach w miejscowym narzeczu.
Unieszkodliwiłem trzy rozmaite alarmy, kopnąłem drzwi na oścież i wyskoczyłem za próg. Rozejrzałem się po
typowym bałaganie na dachu: zbiorniki z wodą, wentylatory, jednostki napowietrzania - i słusznych rozmiarów
kominy wypluwające skażenia. Bosko.
Wrzuciłem trefną broń i narzędzia do torby ze szmalem, słysząc pożegnalny brzęk monet. Przekrzywiwszy klamrę
od paska, rozpiąłem ją, po czym wyjąłem bęben z silnikiem. Przyczepiłem wtyczkę pola molekularnego do torby i
spuściłem wszystko na przewodzie w głąb komina. Sięgnąłem możliwie najniżej i przytwierdziłem mechanizm
bębna do ścianki rury.
Gotowe. Powisi sobie tutaj, ile trzeba. Póki nie opadną emocje. Można powiedzieć - depozyt, który czeka na
podjęcie. Uzbrojony tylko w minę niewiniątka, wróciłem tą samą drogą schodami na parter.
Drzwi się otworzyły i zamknęły bezszelestnie. Zobaczyłem strażnika, stał plecami do wejścia i można było otrzeć
się o niego. Co też uczyniłem, klepnąwszy go w ramię. Wrzasnął jak opętany, odskoczył w bok, obrócił się i wy-
mierzył do mnie z pistoletu.
- Nie chciałem pana przestraszyć - zaintonowałem słodkim głosem. - Chyba odłączyłem się od mojej ekipy. Grupa
dziennikarzy...
- Sierżancie, mam tu jednego - wymamrotał do mikrofonu na ramieniu. - Ja, tak, szeregowiec Izmet, posterunek
jedenaście. Dobra. Przytrzymać go. Rozumiem. - Wycelował mi między oczy. - Nie ruszać się!
- Nie mam zamiaru, panie władzo. Proszę mi wierzyć.
Zacząłem podziwiać paznokcie na moich palcach, wyrwałem kilka nitek z kurtki, gwizdałem; starałem się ig-
norować migoczącą mi przed nosem lufę. Skądś doleciał łomot buciorów i pojawił się oddział na czele z
sierżantem o okrutnej twarzy.
- Witam, sierżancie. Może mi pan powiedzieć, dlaczego pański żołnierz mierzy do mnie z pistoletu? A zresztą,
dlaczego wszyscy do mnie mierzycie ze swej śmiercionośnej broni?
- Odebrać mu neseser. Zakuć go. Idziemy. - Coś małomówny typek z tego sierżanta.
Winda, do której mnie zapędzili, nie była zaznaczona na mapie dla dziennikarzy. Nie napomykała ona też o
licznych poziomach poniżej parteru, które wdzierały się głęboko we wnętrzności planety. W czasie jazdy czułem
rosnący ucisk w uszach - gmach musiał liczyć sobie całe mnóstwo pięter podziemnych, tyle co drapacze chmur
przeważnie nad ziemią, myślałem. Żołądek również podszedł mi do gardła, gdy dotarło do mnie, że najwyraźniej
porwałem się z motyką na słońce. Wykopali mnie na którejś z podziemnych kondygnacji, powlekli przez ciąg
zaryglowanych i okratowanych bram. Na koniec trafiłem do pojedynczej, przygnębiającej celi. Nagiej, jak każe
tradycja, z żarówkami bez osłony i taboretem. Oklapłem nań i westchnąłem głęboko.
Próby nawiązania przeze mnie rozmowy olano, tak samo jak moją kartę prasowe. Gwizdnęli mi ją razem z butami
- a potem kazali oddać resztę rzeczy. Naciągnąłem kaftan z szorstkiej czarnej juty, który mi podarowali w
prezencie, zagłębiłem się w stołek i usiłowałem nie walczyć na spojrzenia z moimi klawiszami.
Szczerze mówiąc, wpadłem w kanał, który jeszcze się pogłębił, kiedy efekty przeżucia kapsułki spokoju i
skupienia poczęły się zacierać. Tuż przed upadkiem mojego morale na dno głośnik wy skrzeczał niezrozumiałe
instrukcje i odstawiono mnie do innego pomieszczenia. Światła i taboret były identyczne - ale tym razem tkwiły
naprzeciw stalowego pulpitu, za którym rozwalał się oficer o jeszcze bardziej stalowych oczach. Jego piorunujący
wzrok wystarczył za przemowę, gdy omiótł ręką moje ubranie, torbę i buty, poddane szczegółowej rewizji.
- Nazywam się pułkownik Neuredan - wyskrzeczał. -Wpadłeś jak śliwka w kompot.
- Zawsze traktujecie w ten sposób dziennikarzy galaktycznych?
- Twoja legitymacja jest podrobiona. - Głos Neuredana był tak ciepły jak dźwięk trących o siebie kamieni. -Twoje
buty zawierają emitery pola wiązania...
- Prawo tego nie zabrania!
- Na Paskönjaku zabrania. Nasze prawo zabrania wszystkiego, co zagraża bezpieczeństwu Mennicy i galak-
tycznym kredytkom, które się w niej wytwarza.
- Nie zrobiłem nic złego.
- Wszystko, co zrobiłeś, jest złe. Próba wprowadzenia w błąd ochrony za pomocą fałszywej tożsamości,
ogłuszenie strażnika, wtargnięcie do Mennicy bez nadzoru - to wszystko są zbrodnie według naszego prawa. Za
dotychczasowe uczynki grozi ci czternaście jednoczesnych kar dożywotniego pierdla. - Ponury głos pułkownika
zrobił się jeszcze bardziej ponury. - Ale czeka cię też coś gorszego...
- Co może być gorszego od czternastu dożywoci? -Mimo usilnych starań o zachowanie spokoju słyszałem, że głos
mi zadrżał.
- Śmierć. Kara za kradzież w Mennicy.
- Ja niczego nie ukradłem! - Teraz zdecydowanie się załamał.
- To się zaraz okaże. Kiedy zapadła decyzja bicia monet po pół miliona kredytek, podjęliśmy wszelkie środki
ostrożności celem zapobieżenia kradzieży. Integralną część struktury monety stanowi transponder, który
nasłuchuje określonego sygnału na określonej częstotliwości. Włącza się i ujawnia lokalizację monety.
- Kretyństwo - odparłem z większą odwagą, aniżeli czułem. - Tutaj nic z tego nie wyjdzie. Przy takiej ilości
wybitych monet...
- Wszystkie leżą bezpiecznie za trzema metrami litego ołowiu. Odpornego na promieniowanie. Jeśli będą gdzieś
jakieś inne monety, sygnał się odezwie.
Jak na zawołanie rozległo się dalekie bicie w dzwony. Po stalowej twarzy śledczego przebiegł lodowaty uśmiech.
- Sygnał - zakomunikował. Dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Raptem otworzyły się drzwi i wpadający
agenci rzucili na biurko bardzo znajomą torbę. Pułkownik bez pośpiechu uniósł jeden koniec i z brzękiem wysypał
monety na blat stołu.
- A więc tak wyglądają. Nigdy...
- Milczeć! -zagrzmiał. - Wyniesiono je z tłoczni. Dyndały w kominie wytapiacza. Razem z innymi rzeczami.
- To niczego nie dowodzi.
- To dowodzi wszystkiego! - Błyskawicznie jak wąż pochwycił moje dłonie i huknął nimi o jakąś płytkę na biurku.
W tej samej chwili w powietrzu zajaśniał hologram moich odcisków palców.
- Znaleźliście jakieś odciski na monetach? -rzucił przez ramię.
- Całe mnóstwo - odparł bezcielesny głos.
Z kolei wybrzuszył się kawałek biurka, ukazując coś jakby odbitki fotograficzne. Pułkownik zerknął na nie i drugi
raz poczułem strach na widok jego lodowatego uśmiechu, gdy cisnął zdjęcia do szczeliny. W powietrze wyskoczył
drugi hologram i popłynął bliżej pierwszego. Pułkownik musnął konsolę i oba hologramy połączyły się ze sobą.
Podwójny obraz zamigotał i stopił się w jeden.
-Identyczne! -oznajmił z tryumfem. –Teraz mi możesz podać imię i nazwisko, jeśli chcesz. Unikniemy błędu na
nagrobku. Ale tylko jeśli chcesz.
- O co panu chodzi z tym nagrobkiem? Jaka kara śmierci? Prawo galaktyczne zabrania kary śmierci!
- Tu nie obowiązuje prawo galaktyczne - oznajmił śpiewnie, jakby intonując marsz żałobny. - Istnieje wyłącznie
prawo Mennicy. Wyrok jest ostateczny.
- A proces... - wymamrotałem słabym głosem. Tańczyły mi przed oczyma wizje adwokatów, ripost, oskarżeń i
stosu papierów.
W głosie pułkownika nie było miłosierdzia, na jego wargach nie igrał nawet ślad lodowatego uśmiechu.
- Karą za kradzież w Mennicy jest śmierć. Proces odbywa się po egzekucji.
ROZDZIAŁ 2
Jestem jeszcze młody - i nie zapowiadało się na to, że będę choć trochę starszy. Życie przestępcy nie należy do
najdłuższych. Wpadłem zatem, nie doczekawszy nawet dwudziestki. Weteran dwóch wojen, częsty jeniec i
poborowy; ten, który popadł w depresję po śmierci dobrego przyjaciela Biskupa i któremu imponował Mark Forer,
wspaniała Sztuczna Inteligencja. Czy to prawda? Czy ja miałem to już za sobą? I już nic nowego w życiu mnie nie
spotka? Koniec.
- Nigdy!!! - ryknąłem, ale dwaj agenci chwycili mnie jeszcze mocniej za ramiona i pchnęli przed sobą w głąb
korytarza. Trzeci uzbrojony strażnik ruszył przodem i otworzył drzwi do celi. Czwarty z tyłu dźgał mnie lufą w
nerkę.
Znali się na rzeczy i nie ryzykowali. Byli wielcy i okrutni, ja zaś mały i chudy. Dygotałem ze strachu i kuliłem się
jeszcze bardziej. Cela stanęła otworem, strażnik z kluczami obrócił się do mnie i zdjął mi kajdanki.
Po czym sapnął ciężko, gdy moje kolano trafiło go w żołądek i odrzuciło w głąb celi. Zaraz po tym złapałem
dwóch strażników obok siebie za nadgarstki i w paroksyzmie wysiłku skrzyżowałem ramiona. Rąbnęli się
głowami; czaszki wydały należyty chrzęst. W tej samej chwili rzuciłem się do tyłu - i tyłem głowy trafiłem
czwartego strażnika w nasadę nosa. Wszystko to się wydarzyło mniej więcej równocześnie.
Dwie sekundy wcześniej byłem skuty i pojmany.
Teraz jeden strażnik zniknął z pola widzenia i jęczał w celi. Dwaj inni trzymali się za głowy i wyli, czwarty ściskał
zakrwawiony nos. Nie spodziewali się tego, odwrotnie niż ja.
Pobiegłem. Tą samą drogą, którą przyszliśmy, za próg otwartych nadal drzwi. Kiedy je zatrzasnąłem i zablokowa-
łem, ucichły gniewne, chrapliwe wrzaski. Gruba tafla zatrzęsła się od uderzenia ciężkich ciał po drugiej stronie.
- Mam cię! - rozległ się zwycięski okrzyk i chwyciło mnie dwoje brutalnych ramion. Skąd miał wiedzieć, że
posiadam Czarny Pas? Przekonał się o tym w bolesny sposób.
Leżał z zamkniętymi oczyma i swobodnie oddychał; nie zaprotestował, kiedy ogołacałem go z munduru i broni,
ani nie podziękował, kiedy osłoniłem suknią z juty jego bladą skórę, ukrywając przed wzrokiem podglądaczy
majteczki z koronki. Mundur leżał na mnie nie najgorzej. Też i nie najlepiej, bo czapka spadała mi na oczy. Ale jak
się nie ma, co się lubi...
Pomieszczenie miało troje drzwi. Zablokowane przeze mnie dudniły i dygotały we framudze. Sąsiednimi
weszliśmy. Na wykorzystanie kluczy nieprzytomnego strażnika do otwarcia trzecich wrót nie trzeba było
wysokiego ilorazu inteligencji.
Prowadziły do magazynu. W głębi niknęły ciemne półki wypełnione różnościami. Niezbyt obiecujące - ale nie
miałem wyboru. Wykonałem szybki skok z powrotem do drzwi wejściowych, odblokowałem je i kopnąłem na
oścież, po czym dałem nura do przechowalni. Gdy zamykałem za sobą te ostatnie drzwi, zanim jeszcze zdążyłem
założyć rygle, rozległ się potężny trzask i okrzyki wściekłości, kiedy napastnicy wyłamali w końcu drzwi na dole.
Zmylenie pościgu nie potrwa wiecznie. Szybki bieg wzdłuż regałów. Schować się tutaj? Nie - dokonają wszech-
stronnego przeszukania. Drzwi w drugim końcu izby, zaryglowane od środka. Uchyliłem je i zajrzałem do pustego
pomieszczenia. Otworzyłem do końca i wszedłem.
I stanąłem jak wryty, kiedy strażnicy, którzy płaszczyli się na ścianie, wymierzyli do mnie jak jeden mąż.
- Zastrzelić go! - rozkazał pułkownik Neuredan.
- Nie mam broni! - Wyrzuciłem ręce w powietrze, a gnat wyślizgnął mi się spod pachy i potoczył na podłodze.
Drgnęły palce na spustach - no to koniec.
- Nie strzelajcie... chcę go mieć żywego. Na razie.
Stałem tak zdrętwiały, nie oddychając, dopóki nie uspokoiły się palce na spustach. Podniosłem wzrok i szybko
odnalazłem pluskwę na suficie. Widocznie zalęgły się we wszystkich pomieszczeniach i korytarzach piwnicy. Od
początku mieli mnie na oku. Dobra robota, Jim. Pułkownik straszliwie zazgrzytał zębami i wymierzył we mnie z
palca.
- Brać go. Skuć. Związać. Odprowadzić.
Zrobiono to wszystko z bezwzględną skutecznością. Powleczono mnie do celi przy akompaniamencie łomotu
moich stóp o podłogę, rozebrano pod lufą, rzucono na beton, a na mnie znany już czarny worek z juty. Drzwi się
zatrzasnęły i zostałem sam. Strasznie sam.
- Nie trać ducha, Jim, byłeś w gorszych tarapatach -zaszczebiotałem wesoło. Po czym warknąłem: - Kiedy?
Znowu kanał. Na poronionej próbie ucieczki zyskałem tylko kupę siniaków.
- To nieprawda! - wykrzyknąłem. - To się nie może tak skończyć!
- Może... i skończy się - oznajmił pogrzebowym tonem głos pułkownika i drzwi celi otworzyły się ponownie.
Wymierzyło we mnie kilkanaście luf, a jeden ze strażników wniósł tacę z butelką szampana i kieliszkiem.
Nie wierząc własnym oczom przyglądałem się jak otępiały funkcjonariuszowi odkręcającemu drucik. Korek wy-
skoczył z tępym hukiem, trysnęło z szyjki i złocisty płyn wypełnił kieliszek. Podetknął mi go.
- Co to jest, co to jest? - zachrypiałem wybałuszając gały na fontannę bąbelków.
- Twoje ostatnie życzenie - odparł Neuredan. - Kieliszek szampana i papieros.
Wyjął jednego z paczki, zapalił i podał mi w wyciągniętej ręce. Potrząsnąłem głową.
- Nie palę - odmówiłem. Neuredan rzucił go na podłogę i rozgniótł pod obcasem. - Poza tym szampan i papieros
nie są m o i m ostatnim życzeniem.
- Owszem, są. Forma ostatniego życzenia została ujednolicona przez prawo. Pij.
Wypiłem. Smakowało nie najgorzej. Czknąłem i oddałem kieliszek.
- Proszę o dolewkę. - Cokolwiek, by zyskać na czasie, by zebrać myśli. Patrzyłem, jak wino wypełnia kieliszek, a
mój mózg tymczasem pozostawał ospały i pusty. - Nie opowiedział mi pan jeszcze... o egzekucji.
- Chcesz wiedzieć?
- Bynajmniej.
- To z przyjemnością ci opowiem. Wierz mi, odbyliśmy wszechstronne naradę w sprawie wyboru najwłaściwszej
metody. Braliśmy pod uwagę pluton egzekucyjny, krzesło elektryczne, komorę gazową - omówiliśmy sporo
możliwości, jakie daje prawo. Niestety, każda wymaga udziału kogoś drugiego, kto musi pociągnąć za spust albo
przerzucić dźwignię, a to byłoby niezbyt humanitarne.
- Humanitarne! A co ze skazańcem?
- Nieważne. Twoja śmierć została postanowiona i odbędzie się niezwłocznie. Będzie tak: odprowadzimy cię do
hermetycznej komory i skujemy. Wejście zamknie się na rygiel. Komora zostanie zalana wodą przez
automatyczne urządzenie uruchamiane ciepłem twojego ciała. Aparatura czynna jest zawsze, zawsze włączona.
Sam spowodujesz własną egzekucję. Czyż nie jest to bardzo, ale to bardzo humanitarne?
- Odkąd to utopienie człowieka jest humanitarne? - Może i nie jest. Ale zostawimy ci rewolwer i jeden nabój.
Możesz sobie strzelić w łeb, jeśli wolisz.
Otworzyłem jadaczkę, aby mu powiedzieć, co myślę o ich człowieczeństwie, lecz nim zdołałem wymówić
pierwsze słowo, pochwyciło mnie mnóstwo rąk i powlokło przed siebie. Kieliszek usunięto z celi, tak samo jak
mnie. Do wilgotnego lochu, gdzie zapleśniałe ściany ociekały wodą. Skuto mi łydki kajdankami i połączono za
pomocą łańcucha ze skoblem w ścianie. Wszyscy wyszli, został tylko pułkownik. Stał z ręką na lewarku
sterowniczym grubych, najwyraźniej wodoszczelnych drzwi.
Wyszczerzył zęby w tryumfalnym uśmiechu, schylił się i położył na podłodze starodawny rewolwer. Kiedy
rzuciłem się po niego, drzwi się zatrzasnęły i uszczelniły z pożegnalnym łomotem.
Czy to naprawdę koniec? Obróciłem rewolwer w dłoniach i zobaczyłem tępy kształt pocisku. Koniec Jima di
Griza, koniec Stalowego Szczura, koniec wszystkiego.
Nagle usłyszałem daleki, głuchy dźwięk otwieranego zaworu i z grubej rury w suficie lunął na mnie wodospad
zimnej wody. Rozlewała się z bulgotem po podłodze, zakrywając mi stopy i szybko podnosząc się do kostek.
Kiedy sięgnęła do pasa, podniosłem rewolwer na wysokość oczu i przyjrzałem mu się. Niewielki wybór. Woda
podnosiła się miarowo. Zakrywała mi już klatkę piersiową i doszła do podbródka. Poczułem ciarki.
Wtem woda przestała lecieć. Była lodowato zimna, dygotałem jak centryfuga. Światło w wodoszczelnej armaturze
ukazywało tylko betonowe ściany i szarą wodę.
- W co wy pogrywacie, bastardaĉoj - krzyknąłem. -Humanitarne tortury dla uatrakcyjnienia waszej humanitarnej
zbrodni?
Chwilę później dostałem odpowiedź. Poziom wody zaczął się obniżać.
- Miałem rację: tortury! - zawyłem. - Najpierw tortury, potem morderstwo. I wy uważacie siebie za cywilizo-
wanych? Po co to wszystko?
Ostatnia kałuża wody zabulgotała w odpływie i powoli otworzyły się drzwi. Wymierzyłem do nich z rewolweru.
Mogę iść na dno, jeśli zabiorę ze sobą pułkownika-idiotę albo sierżanta - sadystę.
W uchylonych drzwiach mignęło coś ciemnego. Pistolet wypalił i kula wbiła się w toto z głuchym hukiem.
Aktówka.
- Przestań strzelać! - zawołał męski głos. -Jestem twoim obrońcą.
- Miał tylko jedną kulę, nic panu nie grozi - usłyszałem pułkownika.
Aktówka z wahaniem wpłynęła do środka, niesiona przez siwego mężczyznę mającego na sobie tradycyjny,
wysadzany złotem i diamentami czarny garnitur, który zdobił adwokatów w całej galaktyce.
- Jestem twoim obrońcą z urzędu; nazywam się Pederasis Narcoses.
- Na co mi pańska pomoc - skoro rozprawa odbędzie się po egzekucji?
- Na nic. Ale takie jest prawo. Musze cię teraz wysłuchać, aby poprowadzić twoją obronę na procesie.
- To jakiś obłęd - będę już gryzł ziemię!
- Zgadza się. Ale prawo tak stanowi. - Odwrócił się do pułkownika. - Muszę zostać sam na sam z klientem. To też
jest przewidziane przez prawo.
- Macie dziesięć minut, ani sekundy więcej.
- Starczy. Za pięć minut proszę wpuścić mojego asystenta. Ma dokumenty sądowe i formularz testamentu.
Drzwi zatrzasnęły się z łoskotem; Narcoses otworzył aktówkę i wyjął plastykową butelkę wypełnioną zielon-
kawym płynem. Odkręcił wieczko i wręczył mi ją.
- Wypij, do dna. Potrzymam ci gnata.
Oddałem mu spluwę, wziąłem butelkę, poniuchałem i odkaszlnąłem.
- Okropne. Dlaczego mam to pić?
- Boja ci każę. To sprawa żywotnej doniosłości, a poza tym nie masz wyboru.
To była prawda - a w końcu, co za różnica? Wychłeptałem wszystko. Szampan smakował o niebo lepiej.
- Teraz ci wyjaśnię - oznajmił korkując butelkę i chowając ją do aktówki. - Przed chwilą wypiłeś
trzydziesto-dniową truciznę. Jest to opracowany przez komputer kompleks toksyn, które na razie będą neutralne -
ale które zadadzą ci straszną śmierć po upływie dokładnie trzydziestu dni. Jeśli nie otrzymasz antidotum. Jego
skład też jest dziełem komputerów i nie można go odtworzyć.
Kiedy rzuciłem się na niego, odskoczył do tyłu dość żwawo. Łańcuch na mojej kostce nie sięgał niestety tak
daleko. Strzeliłem palcami tuż przed jego gardłem.
- Jeśli przestaniesz łaskawie drapać pazurami w powietrzu, to ci wytłumaczę -powiedział tonem znużonej rutyny.
Zastanawiałem się, czy robił już coś podobnego wcześniej. Złożyłem ręce na piersiach i cofnąłem się pod ścianę.
- Teraz dużo lepiej. Choć jestem adwokatem upoważnionym do prowadzenia kancelarii na tej planecie, re-
prezentuję także Ligę Galaktyczną.
- Wspaniale. Paskönjakowie chcą mnie utopić - a pan otruć. Sądziłem, że trafiłem do miłującej pokój galaktyki?
- Tracisz czas. Przyszedłem, aby cię uwolnić. Liga potrzebuje przestępcy. Biegłego w swoim fachu i rzetelnego.
Jedno pozostaje w sprzeczności z drugim. Na razie wykazałeś się przestępczą biegłością, dokonując zuchwałej
kradzieży, która omal ci się nie powiodła. Trucizna gwarantuje twą rzetelność. Czy mogę wierzyć, że będziesz
współpracował? Przynajmniej pożyjesz trzydzieści dni dłużej.
- Tak, jasne, pan jest górą. Nie mam wyboru.
- Nie masz. - Zerknął na zegarek w paznokciu małego palca i odsunął się na bok. W tym momencie otworzyły się
drzwi, a do celi śmierci wkroczył brodaty i pyzaty młodzieniec z plikiem papierów.
- Znakomicie - ucieszył się Narcoses. - Masz testament? - Chłopak skinął głową. Drzwi się zamknęły i na powrót
uszczelniły.
- Pięć minut - oznajmił adwokat.
Przybysz rozpiął zamek swego jednoczęściowego gangu. Zdjął go z siebie - i sporo ciała przy okazji. Garnitur był
wypchany. Chłopak nie był wcale gruby, tylko szczupły i muskularny jak ja. Kiedy zdarł z twarzy sztuczną brodę,
przekonałem się, że był do mnie uderzająco podobny. Mrugałem jak opętany i wbijałem wzrok we własną twarz.
- Zostały tylko cztery minuty, di Griz. Wskakuj w garnitur. Przykleję ci brodę.
Dobrze zbudowany i przystojny nieznajomy przywdział, mój zrzucony kaftan z juty. Przesunąłem się na bok,
a Narcoses wyjął z kieszeni klucz, pochylił się i odpiął mi kajdanki z łydki. Podał je tamtemu, który spokojnie
kucnął i przykuł się za kostkę.
- Dlaczego... dlaczego to robisz? - spytałem chłopaka. Nie odpowiedział, po prostu sięgnął nade mną po rewolwer.
- Będę potrzebował drugiego pocisku - przemówił. Moim własnym głosem.
- Dostaniesz od pułkownika - odparł Narcoses. Wtedy przypomniałem sobie coś, co powiedział kilka chwil
wcześniej.
- Nazwał mnie pan di Grizem. Pan wie, jak się nazywam?
- Wiem dużo więcej - oznajmił przyklejając mi we właściwym miejscu brodę i wąsy. - Weź od niego dokumenty.
Wyjdziesz za mną z celi. Trzymaj gębę na kłódkę.
Zrobiłem to wszystko z dziką rozkoszą. Rzuciwszy pożegnalne spojrzenie swemu przykutemu sobowtórowi,
ruszyłem w podskokach na wolność.
ROZDZIAŁ 3
Biegłem za Narcosesem, ściskając w rękach papiery i starając się myśleć jak na brodatego grubasa przystało.
Straże olewały nas, z sadystyczną fascynacją przyglądały się za to, jak ich kolega przystępuje do zamykania
hermetycznych drzwi.
- Zaczekajcie - powiedział pułkownik otwierając małe pudełko, z którego wyjął pocisk. Kiedy przemykałem obok,
podniósł wzrok. Czułem, że pot mi tryska wszystkimi porami. Przelotne spojrzenie trwało chyba z godzinę. Puł-
kownik odwrócił się i zawołał do strażnika: - Otwieraj drzwi, idioto! Zamkniesz je, jak załaduję rewolwer. I
sprawa skończy się raz na zawsze.
Skręciliśmy za rogiem, zabójcza gromada zniknęła nam z oczu. W milczeniu, stosownie do instrukcji, pokonałem
za adwokatem mnóstwo strzeżonych bram, wszedłem do windy, opuściłem ją, a potem przekroczyłem ostatni próg
i opuściłem Mennicę. Minąwszy uzbrojone po zęby straże, skierowaliśmy się do naziemnego pojazdu, który na nas
czekał. Wówczas pozwoliłem sobie na westchnienie ulgi.
- Ja...
- Cisza! Do auta. W biurze pogadamy o podwyżce -nie wcześniej.
Narcoses musiał wiedzieć o czymś, o czym nie miałem pojęcia. Pluskwy detekcyjne w drzewach ozdobnych, obok
których jechaliśmy? Mikrofony kierunkowe? Doszedłem do wniosku, że moje precyzyjnie zaplanowane włamanie
było skazane na niepowodzenie od chwili, gdy je wymyśliłem.
Kierowca milczał jak grób - i był równie atrakcyjny. Obserwowałem zabudowania, które przesuwały się za ok-
nem; później ukazała się okolica podmiejska. Jechaliśmy i jechaliśmy; w końcu stanęliśmy przed małym
budynkiem na pełnych drzew peryferiach. Kiedy podeszliśmy do wejścia, frontowe drzwi otworzyły się, a potem
zamknęły za nami, najwyraźniej automatycznie. To samo miało miejsce z drzwiami wewnętrznymi, na których
widniał gustowny szyld ze złotych liter i brylantowych ćwieków PEDERASIS NARCOSES - ADWOKAT.
Zamknęły się bezszelestnie. Obróciłem się na pięcie i pogroziłem mu palcem.
- Wiedział pan o mnie, zanim wylądowałem na tej planecie.
- Oczywiście. Od chwili, gdy twoje fałszywe dokumenty trafiły do centrali.
- Przyglądaliście się więc z założonymi rękami, jak obmyślam, planuję i dokonuję przestępstwa, a potem dostaję
karę śmierci - i nie spróbowaliście mi przeszkodzić?
- Zgadza się.
- To zbrodnia! Jeszcze gorsza od mojej.
- Nieprawda. Zresztą w każdym przypadku mieliśmy cię wyciągnąć z tej ostatecznej kąpieli. Chcieliśmy tylko
sprawdzić, jak sobie poradzisz.
- I jak sobie poradziłem?
- Bardzo dobrze - jak na młodzieńca w twoim wieku. Dostałeś pracę.
- Cieszę się. Ale co z moim dublerem - tym frajerem, który zajął moje miejsce?
- Ten frajer, jak o nim mówisz, to jeden z najlepszych i najdroższych cyborgów, którego można zdobyć za
pieniądze. Które to pieniądze nie pójdą na marne, gdyż lekarz wystawiający w tym momencie akt zgonu znajduje
się na naszej liście płac. Sprawa została zamknięta.
- Wspaniale - westchnąłem opadając bezwładnie na kanapę. -Mogę dostać coś do picia? To był długi dzień. Ale nic
mocnego - wystarczy piwo.
- Doskonały pomysł. Napiję się razem z tobą.
Ze ściany wysunął się mały, ale dobrze zaopatrzony barek: dozownik zaserwował dwa schłodzone portery. Łyk-
nąłem duży haust i mlasnąłem.
- Znakomite. Skoro mam raptem trzydzieści dni, to może się dowiem, czego żądacie ode mnie?
- W swoim czasie - powiedział siadając naprzeciw mnie. - Kapitan Varod przesyła ci pozdrowienia. I wiadomość:
wiedział, że kłamiesz, obiecując rzucić życie przestępcy.
- I kazał mnie obserwować?
- Dobrze kojarzysz. Po wykonaniu dla nas ostatniego zadania staniesz się uczciwym człowiekiem. Albo...
- Kim pan jest, by tak mówić?! - zawołałem z kpiną i osuszyłem szklankę. - Sprzedajnym adwokaciną, który w
teorii bierze pieniądze za wspieranie prawa. Nie kiwnęliście palcem, by uniemożliwić tutejszym łobuzom
uchwalenie ustawy o procesie dopiero po egzekucji - a teraz wynajmujecie kryminalistę do popełnienia
przestępstwa. Pan to nazywa praworządnością?
- Po pierwsze - oznajmił podnosząc palec na modłę adwokatów - wcale nie przyklepaliśmy tajnego prawa
Mennicy. - To najnowszy pomysł miejscowego zarządu, który przejawia nadmiar paranoi. Ty pierwszy trafiłeś tu
do pierdla - i będziesz ostatni. Już mają miejsce liczne zmiany personalne. Po drugie - ciągnął podnosząc drugi
palec -Liga bynajmniej nie przystała na przemoc ani na czyny kryminalne. To pierwszy podobny wypadek i skutek
całej serii niezwykłych okoliczności. Po głębokim zastanowieniu zapadła decyzja, aby zrobić to ten jeden raz.
Pierwszy i ostatni.
- Miliony mogą to kupić - parsknąłem z niedowierzaniem. - Może już czas, bym dowiedział się od pana, na czym
polega moje zadanie?
- Nie... ponieważ sam tego nie wiem. Oddałem głos przeciw całej operacji, toteż zostałem wyłączony. Profesor
Van Diver opowie ci wszystko.
- A trzydziestodniowa trucizna?
- Skontaktujemy się z tobą dwudziestego dziewiątego dnia. - Wstał i podszedł do drzwi. - Złamałbym swoje
zasady, gdybym ci życzył powodzenia.
To był jego purytańsko-pompatyczny sposób wychodzenia. Minął się w drzwiach ze starszawym jegomościem z
białą brodą i monoklem.
- Profesor Van Diver, jeśli się nie mylę?
- Istotnie - odparł podając mi do uściśnięcia miękkiego i wilgotnego śledzia. - Musisz być tym ochotnikiem o pseu-
donimie Jim, o którego przybyciu zostałem poinformowany, a który miał mnie tu oczekiwać. To dobrze, że
podjąłeś się zadania, które należy określić jako dość naglące i skomplikowane.
- Dość naglące - przyznałem podejmując akademicki ton profesora. - Czy istnieje realna możliwość, bym dowie-
dział się czegoś o istocie przedsięwzięcia?
- Naturalnie. Posiadam niezbędne upoważnienie do przestawienia ci interpolowanej informacji odnośnie prze-
biegu wydarzeń i tragicznego faktu straty. Pomocy, jakiej potrzebujesz, udzieli ci druga osoba, której tożsamość
pozostanie nieznana. Zacznę od wydarzeń, które miały miejsce nieco ponad dwadzieścia lat temu...
- Piwo. Muszę się odświeżyć. Napije się pan ze mną?
- Unikam napojów zawierających alkohol i kofeinę.
Kiedy napełniałem kufel, błyskał na mnie szklanym wzrokiem przez groźny monokl. Pociągnąłem łyk, usiadłem i
dałem mu ręką sygnał do aktywności. Głos Van Divera obmył mnie wezbraną falą napuszonego stylu i wkrótce
zapadłem w lekką drzemkę - ale bardzo szybko rozbudziła mnie treść wykładu. Mówił o wiele za dużo, czyniąc
stanowczo zbyt wiele dygresji, ale poza tym była to fascynująca opowieść.
Z przedstawienia ogołoconej wersji nie miałby nawet w połowie tyle radości, a wygłoszenie jej trwałoby zaledwie
kilka minut. Po prostu Galaksia Universitato wysłał ekspedycję na znane stanowisko archeologiczne w odległym
zakątku Kosmosu - gdzie odkryto artefakt pochodzenia nieludzkiego.
- Pan mi wciska kit - odpowiedziałem. - W ciągu ostatnich trzydziestu dwóch tysięcy lat ludzkość zbadała większą
część galaktyki i nie znalazła śladu obcej rasy.
Parsknął gromkim śmiechem.
- Nie „wciskam kitu", jak twierdzisz swoją prostą gwarą ludową. Przyniosłem ze sobą dowód poglądowy, zdjęcie
wysłane do nas przez ekspedycję. Artefakt został odkryty w warstwie liczącej co najmniej milion lat i nie
przypomina niczego w dowolnej bazie danych istniejącej w znanym wszechświecie.
Wyjął zdjęcie z wewnętrznej kieszeni i podał mi. Wziąłem je do ręki, przyjrzałem się, a potem obróciłem w kółko,
ponieważ nie było wskazówki, gdzie góra, a gdzie dół. Dziwaczna plątanina kątów i figur nie przypominająca
niczego, co w życiu widziałem.
- Wygląda dość obco na to, aby być obcego pochodzenia - powiedziałem. Oczy mnie rozbolały od patrzenia na
fotografie, wiec cisnąłem ją na stół. - Do czego służy, z czego jest zrobiony i w ogóle?
- Nie mam najmniejszego pojęcia, bo uniwersytet nigdy go nie dostał. Mówiąc szczerze, artefakt zaginął w czasie
podróży i musimy koniecznie go odzyskać.
- Ktoś się po partacku obszedł z jedynym obcym artefaktem we wszechświecie.
- To przekracza moje kompetencje i nie będę zabierał głosu w tej sprawie. Zostałem jednak upoważniony do
odpowiedzialnego stwierdzenia, że artefakt trzeba odnaleźć i zwrócić. Za wszelką cenę - którą to kwotę mam
prawo zapłacić. Oficerowie Ligi Galaktycznej zapewnili mnie, że ty, występujący pod pseudonimem Jim, podjąłeś
się dobrowolnie odnaleźć i zwrócić artefakt. Przekonali mnie również, że mimo młodego wieku jesteś fachowcem
w swej dziedzinie. Pozostaje mi tylko życzyć ci sukcesu - i czekać na ponowne spotkanie z tobą, gdy powrócisz z
przedmiotem, na którym nam tak zależy.
Z tymi słowy opuścił pokój, a jego miejsce zajął umundurowany oficer floty. Zamknął drzwi i obrzucił mnie
stalowym wzrokiem. Oddałem mu spojrzenie.
- Czy od pana dowiem się nareszcie, o co chodzi? -spytałem.
- Tak, u diabła - warknął. - Piekielnie kretyński pomysł - ale innego nie mamy. Jestem admirał Benbow, szef
Departamentu Ochrony Armady Ligi Galaktycznej. Tępi naukowcy dopuścili do tego, że najcenniejszy przedmiot
we wszechświecie wyślizgnął im się z rąk - a teraz my musimy zakasać rękawy i wyciągać dla nich kasztany z
ognia.
Połączone metafory admirała były równie denerwujące jak akademickie dywagacje profesora. Czyżby jasne wyra-
żanie myśli stawało się sztuką zapomnianą?
- Daj pan spokój - odparłem. - Niech pan mi po prostu powie, co się stało i co mam zrobić.
- Dobrze. - Klapnął na fotel. - Jeśli to jest piwo, nie odmówię kufelka. Zresztą nie. Podwójna whisky wysoko-
oktanowa, nie, potrójna. Bez lodu. Wykonać.
Robobar obsłużył nas w drinki. Admirał skończył whisky, nim ja zdążyłem unieść moje piwo.
- Słuchaj zatem. Ekspedycja, o której mowa, wracała z planetarnych wykopalisk, kiedy statek doznał awarii
systemu łączności. Zaniepokojeni nawigacją, wylądowali na najbliższej planecie, która nieszczęśliwie i tragicznie
okazała się Liokukae.
- Dlaczego nieszczęśliwie i tragicznie?
- Zamknij usta, otwórz uszy. Odzyskaliśmy załogę i ich statek we względnie nienaruszonym stanie. Ale bez
artefaktu. Z pewnych powodów nie możemy zrobić nic więcej. Dlatego zwróciliśmy się do ciebie.
- No to proszę mi teraz ujawnić te powody.
Chrząknął i odwrócił wzrok. Nim odezwał się ponownie, przyjął pion i uzupełnił whisky w szklance. Gdybym nie
miał oleju w głowie, powiedziałbym, że stary zasuszony pies kosmiczny zapomniał języka w gębie.
- Musisz zrozumieć, że naszą rolą i celem jest utrzymanie pokoju w galaktyce. Nie zawsze jest to możliwe.
Zdarzają się osobnicy, a nawet całe grupy osób nie podzielających naszych celów. Ludzie gwałtowni, najwyra-
źniej nieuleczalnie obłąkani, którym obce jest poczucie odpowiedzialności. Mimo wszelkich starań pozostają od-
porni na nasze wysiłki i propozycje pomocy. - Wypił do dna i miałem uczucie, że wreszcie przybliżamy się do
prawdy.
- Skoro nie możemy ich zabić - chyba rozumiesz, że tylko najwyższe władze wiedzą o tym, co teraz usłyszysz
-staramy się, to znaczy, pilnujemy, aby, hmm, aby trafiali na Liokukae i żyli według własnych upodobań. Nie
zagrażając spokojnym narodom związku...
- Galaktyczne wysypisko! - zawołałem. - Szafa, pod którą zamiatacie swoje śmieci, świętoszki! Nic dziwnego, że
ukrywacie to w ścisłej tajemnicy.
- Pozbądź się much w nosie, di Griz. Czytałem twoją kartotekę - i moim zdaniem, mocno śmierdzi. Ale trzymamy
cię za kędziory, odkąd wypiłeś truciznę, która załatwi cię za siedemset dwadzieścia cztery godziny. Będziesz
zatem grzeczny. Zamierzam cię teraz napoić ohydną wiedzą o Liokukae, udostępnić ci nasze tajemnice, a potem
ułożysz plan odzyskania skarbu. Nie masz wyboru.
- Wielkie dzięki. Jakimi środkami dysponuję?
- Niezmierzonymi, nieograniczonym funduszem, absolutnym wsparciem. Każda planeta w galaktyce łoży na
Galaksia Universitato. Pławią się w takiej masie kredytek, że super magnat wygląda przy nich jak żebrak. Masz ich
oskubać.
- Nareszcie mówi pan moim językiem! Zaczyna, mnie wciągać ten zatruty pomysł. Niech pan podrzuci archiwa -i
trochę jedzenia - to zobaczę, co da się zrobić.
Niewiele, powiedziałem do siebie po godzinach wielokrotnego czytania cienkiej teczki, pożarłszy stos zleżałych i
pozbawionych smaku kanapek. Admirał zapadł w drzemkę na fotelu i chrapał niczym dysza od rakiety. Nie
znalazłem odpowiedzi, należało zatem postawić kilka pytań. Co dało mi słodką przyjemność obudzenia admirała.
Kilka mocnych szarpnięć załatwiło sprawę i wstrętne czerwone oczy wpatrzyły się w moje ze złością.
- Lepiej, żebyś miał dobre powody do tego, co zrobiłeś.
- Mam. Co pan wie osobiście o Liokukae?
- Wszystko, bałwanie. Dlatego tu jestem.
- Wydaje się solidnie uszczelniona.
- Solidnie to za mało powiedziane. Hermetycznie uszczelniona, strzeżona, patrolowana, obserwowana,
odizolowana, poddana kwarantannie - wybieraj, co chcesz. Armada dostarcza jedzenia i lekarstw. Nic nie
wychodzi na zewnątrz.
- Mają własnych lekarzy?
- Nie. Zespoły medyczne mieszkają w szpitalu wewnątrz stacji lądowania - zbudowanej jak forteca. Nim zapytasz,
odpowiedź brzmi - nie. Ta odrobina zaufania, jaka istnieje jeszcze między Armadą i Liokukaenami, dotyczy usług
medycznych. Zgłaszają się do nas i poddajemy ich leczeniu. Niech tylko zaczną podejrzewać, że medycy angażują
się w jakieś machinacje, a zaufanie pryśnie jak bańka mydlana. Choroby i śmierć będą nieuniknione.
- Skoro reszta cywilizowanej galaktyki nie ma o nich pojęcia - co oni wiedzą o nas?
- Pewnie wszystko. Nie praktykujemy cenzury. Transmitujemy całą sieć normalnych kanałów rozrywkowych TV
oraz programy edukacyjne i aktualności. Są dobrze wyposażeni w odbiorniki i mogą oglądać powtórki wszystkich
najbardziej obrzydliwych widowisk i seriali. Jest teoria, że jeśli zdołamy oszołomić ich umysły telewizyjnym
chłamem, to nie będą rozrabiać.
- I działa?
- Może. Na pewno zaś okupują pierwsze miejsce na galaktycznej skali nieprzerwanego siedzenia przed szklanym
pudłem.
- Latacie do nich i prowadzicie badania?
- Nie bądź głupi. W obudowie każdego odbiornika zatopiliśmy liczniki. Podsłuchują je orbitery.
- Mamy tu wobec tego planetę krwiożerczych, zbzikowanych fanatyków telewizji?
- Nic dodać, nic ująć.
Zerwałem się na nogi, rozsypując na dywanie suche okruchy niezjadliwej kanapki. Podniosłem dłonie i głos:
- To jest to!
Benbow zerknął na mnie, marszcząc czoło.
-Co?
- Sposób. Na razie tylko przebłysk koncepcji... ale wiem, że rozrośnie się i pogłębi w coś niewiarygodnego.
Prześpię się z nią, a kiedy się obudzę, wykończę i opowiem panu ze szczegółami.
- Co?
- Nie bądź pan taki zachłanny. Wszystko w swoim czasie.
ROZDZIAŁ 4
Automatyczna kuchnia, na wpół zdezelowana i rozregulowana, wyprodukowała kolejną nieświeżą kanapkę i
ciepławy kubek wodnistego kakao. Zjadłem i popiłem, a potem w głębi korytarza odszukałem sypialnię. Kli-
matyzowaną, rzecz jasna - ale okno nie było hermetyczne. Otworzyłem je i wciągnąłem nosem zimne, nocne
powietrze. Wschodził księżyc, dołączając do trzech pozostałych, które stały już na niebie. Dawały w sumie
całkiem interesujące cienie. Noga za parapet, skok do ogrodu - i byłbym daleko, nim ktokolwiek zdąży podnieść
alarm.
A po dwudziestu dziewięciu dniach leżałbym w grobie. Te parę łyków, które wypiłem w więzieniu, naprawdę
skoncentrowały moją uwagę i zagwarantowały lojalność. Czy jednak zdążę z tą skomplikowaną operacją w tak
krótkim czasie?
Zważywszy na konsekwencje, nie miałem wyboru. Westchnąłem, zamknąłem okno i poszedłem spać. To był
długi, ! bardzo długi dzień.
Rano przełamałem zamek na tablicy rozdzielczej w kuchni i byłem zajęty drobnymi ulepszeniami, kiedy wszedł
admirał Benbow.
- Mogę uprzejmie zapytać, co tutaj robisz, do wszystkich diabłów?
- Chyba widać, że staram się zmusić ten złośliwy mechanizm do wyprodukowania czegoś innego poza zjełczałymi
kanapkami ze zgniłym serem. No!
Zatrzasnąłem panel i wystukałem komendę. Pojawił się natychmiast kubek parującej kawy, a w ślad za nim
kanapka z wieprzowiną, parująca i soczysta. Admirał pokiwał głową.
- Ta będzie dla mnie - zrób sobie drugą. A teraz opowiedz mi o swoim planie.
Opowiedziałem. Mamrocząc z pełnymi ustami.
- Wydamy trochę kredytek z tej góry pieniędzy, do której mamy dostęp. Najpierw ustawimy parę spraw w me-
diach. Chcę mieć wywiady, recenzje, plotki i mnóstwo innych rzeczy - wszystko na temat kapeli rockowej, która
jest sensacją galaktyki.
Admirał zawył, po czym wydusił z siebie:
- Jakiej kapeli? Co ty u diabła gadasz?
- Odlotowej grupy rockowej, zwanej...
- No?
- Nie wiem. Jeszcze o tym nie myślałem. Coś odlotowego i łatwego do zapamiętania. Albo fikuśnego.
-Uśmiechnąłem się i podniosłem w natchnieniu palec. -Mam! Gotów? Zespół się nazywa... Stalowe Szczury!
- Dlaczego?
- A dlaczego nie?
Admirał nie był szczęśliwy. Zmarszczył brwi i warknął, dźgając mnie palcem niczym prokurator.
- Jeszcze kawy. Powiesz mi zaraz, o czym mówisz, albo
cię zabiję.
- Spokojnie, admirale, spokojnie. Niech pan pamięta o nadciśnieniu. Mówię o tym, żeby się dostać na Liokukae z
całym potrzebnym sprzętem oraz z odpowiednią pomocą. Zmontujemy grupę muzyków rockowych o nazwie
Stalowe Szczury...
- Jakich muzyków?
- Po pierwsze ja - a resztę pan mi dostarczy. Podobno jest pan szefem Ochrony Armady Ligi Galaktycznej?
- Owszem. Jestem.
- To proszę wezwać swoje oddziały. Niech któryś z pańskich techników sprawdzi wszystkich agentów terenowych
i odsieje każdego, kto brał udział w czymkolwiek, co uchodzi za akcję w tym cywilizowanym wszechświecie.
Badanie będzie proste, ponieważ interesują nas tylko pod jednym względem. Skłonności do muzyki. Czy umieją
grać na jakimś instrumencie, śpiewać, tańczyć, gwizdać albo chociaż czysto zanucić. Sporządź pan tę listę, a
będziemy mieli kapelę.
Skinął głową nad czarną kawą.
- Nareszcie mówisz do rzeczy. Grupa rockowa złożona z agentów ochrony. Ale trzeba czasu, aby ich zebrać, na
organizację i próby.
- Po co?
- Żebyście mieli dobre brzmienie, kretynie.
- Kto się na tym pozna? Słuchał pan kiedyś ludowej muzyki górniczej? Czy Aqua Regii i jej Kwaśnych Kwarków?
- Słusznie. A więc montujemy grupę i nadajemy jej taki rozgłos, że zna ją cała Liokukae...
- I słucha ich piosenek...
- I chce słuchać jeszcze więcej. Na trasie koncertowej. Która jest nierealna. Planeta podlega absolutnej izolacji.
- W tym zawiera się piękno mojego planu, admirale. Kiedy popularność zespołu sięga szczytu i jego sława dociera
do najdalszych zakątków galaktyki, Szczury dopuszczają się tak straszliwej zbrodni, że z miejsca zostają
odstawieni na tę planetę-więzienie. Gdzie spotkają się z entuzjastycznym przyjęciem. Bez żadnych podejrzeń.
Gdzie wyśledzą i odnajdą obcy artefakt i przywiozą go z powrotem, abym mógł otrzymać odtrutkę. Jeszcze jedno.
Zanim weźmiemy się do roboty, chcę trzy miliony galaktycznych kredytek. W świeżo wybitych monetach z
Mennicy.
- Nie ma mowy -burknął. - Fundusze będą wypłacane
na bieżąco.
- Pan mnie nie rozumie. To moje honorarium za przeprowadzenie akcji. Koszty operacyjne są poza tym. Płacicie
albo...
- Albo co?
- Albo umrę za dwadzieścia dziewięć dni i operacja umrze razem ze mną, a w pańskich aktach pojawi się czarna
kreska.
Osobisty interes dał mu bodźca do podjęcia natychmiastowej decyzji.
- Czemu nie? Przeładowanych forsą akademików stać na to, nawet się nie połapią. Załatwię ci tę listę.
Odpiął z paska słuchawkę, krzyknął do niej wielocyfrowy numer, po czym wyszczekał kilka krótkich komend.
Nim dopiłem kawę, drukarka biurowa z brzękiem obudziła się do życia; w skrzynce poczęły się gromadzić arkusze
papieru. Przejrzeliśmy listę i odfajkowaliśmy kilkanaście możliwości. Nie było nazwisk, same numery kodowe.
Zakończywszy pracę, oddałem wykaz admirałowi.
- Będą nam potrzebne kompletne akta wszystkich, których zaznaczyliśmy.
- To są poufne i tajne informacje.
- A pan jest admirałem i może je zdobyć.
- Zdobędę - i ocenzuruję. Nie dopuszczę do tego, abyś miał poznać jakieś sekrety mojego Departamentu Ochrony.
- Niech je pan zachowa dla siebie, mam to gdzieś. - Co było rzecz jasna wierutnym kłamstwem. - Może pan ich
zaopatrzyć w imiona kodowe oraz numery i nie ujawniać niczyjej tożsamości. Chcę tylko wiedzieć, czy mają
uzdolnienia muzyczne i czy będą dobrzy w polu, kiedy zrobi się gorąco.
To zajęło trochę czasu. Zrobiłem sobie małą przebieżkę dla rozluźnienia mięśni. Kiedy później moje ubranie schło
w próżniowej pralce, wziąłem gorący prysznic na zmianę z zimnym. Odnotowałem w pamięci, by sprawić sobie
nową odzież - ale dopiero po tym, gdy operacja ruszy z miejsca i nabierze rozpędu. Nie było ucieczki przed
śmiertelnym zegarem, który wystukiwał sekundy do dnia sądu ostatecznego.
- Mam listę - powiedział admirał, kiedy wróciłem do gabinetu. - Żadnych nazwisk, wyłącznie numery. Agenci płci
męskiej są pod literą A...
- Niech zgadnę - kobiety są pod B?
Jedyną odpowiedzią było burknięcie pod nosem; admirał cierpiał na chroniczny brak poczucia humoru. Prze-
rzuciłem wykaz. Skromny wybór pań, które obejmowały pozycje od Bl do B4. Instrumentalistki - organy piszczał-
kowe, nie do wiary, harmonijka ustna, tuba - i wokalistka.
- Będę potrzebował fotografii B3. A co symbolizują inne oznaczenia przy Bl? 19T, 908L i pozostałych?
- Szyfr - oznajmił wyrywając mi arkusz z ręki. - To tłumaczy się jako sprawna w walce wręcz, tamto -wyszkolona
w strzelaniu z broni osobistej. Reszta to nie twój interes.
- Wspaniale, dziękuję. Nie wiem, co bym bez pana zrobił. Chyba wykorzystam tę agentkę - ale pod warunkiem, że
nie będzie musiała targać swoich organów na plecach. A teraz wybierzmy kogoś z listy panów i zaczekajmy na
fotografie. Poza tym jednym, A19. Obejdzie się bez fotografii - chce go tu widzieć natychmiast, we własnej
osobie.
- Dlaczego?
- To perkusista i gra na syntezatorze molekularnym. Nie znam się na muzyce - a więc mnie nauczy mojej roli w tej
kapeli. A19 pokaże mi, co trzeba, potem nagra kilka numerów i ustawi maszyny do grania różnych urywków. Ja
się ograniczę do szczerzenia zębów i naciskania guzików. Skoro mowa o maszynach - czy pański okryty ścisłą
tajemnicą serwis dysponuje na tej planecie naprawczymi urządzeniami elektronicznymi?
- To wiadomość poufna.
- Wszystko, co dotyczy naszej operacji, jest poufne. Ale będę musiał zająć się trochę elektroniką. Tutaj bądź gdzie
indziej. No więc?
- Uzyskasz dostęp do urządzeń.
- Dobrze. I proszę mi powiedzieć... co to jest gastrofon albo kobza?
- Nie mam pojęcia. Czemu pytasz?
- Są tu wymienione jako instrumenty, umiejętności czy coś w tym rodzaju. Muszę się tego dowiedzieć.
Nasmarowany strumieniem kredytek z uniwersytetu i obsadzony pupilkami admirała mechanizm mojego planu
zaczął się obracać na wysokim biegu. Liga faktycznie miała placówkę na tej planecie - pod przykrywką
międzygwiezdnej firmy spedycyjnej - z kompletnie wyposażonym warsztatem mechanicznym i aparaturą
elektroniczną. Fakt, że pozwolili mi korzystać ze wszystkiego, oznaczał, iż po zakończeniu operacji firma
niewątpliwie zniknie. Grafik przesłuchań był już ustalony, agent A19 przybył najszybszym z dostępnych środków
lokomocji. Pojawił się z lekko szklistym wyrazem oczu jeszcze tego samego popołudnia.
- Znam cię tylko z oznaczenia kodowego A19. Podasz mi jakieś lepsze imię, którym mógłbym się do ciebie
zwracać? Nie musi być twoje własne.
To był zwalisty facet o kwadratowej szczęce, którą pocierał spinając mózg do działania.
- Zach - to imię kuzyna. Mów mi Zach.
- Dobra, Zach. Masz niezły dorobek muzyczny.
- Ja myślę! Przebrnąłem uczelnię zagrywaniem w kapeli. Wciąż daję występy od czasu do czasu.
- Dostałeś pracę. Pójdziesz teraz na wycieczkę z otwartą książeczką czekową i kupisz najlepszą, najdroższą i naj-
bardziej skomplikowaną aparaturę do muzyki elektronicznej, jaką uda ci się znaleźć. Musi być możliwie
najbardziej zwarta i zminiaturyzowana do mikroskopijnej wielkości. Przyniesiesz ją tutaj, a ja wszystko zmniejszę
jeszcze bardziej, bo będziemy musieli to targać na własnych plecach. Jeśli nie znajdziesz czegoś na planecie,
skorzystaj z galaktycznej poczty wysyłkowej. Wydawaj! Im więcej wydasz, tym lepiej!
Oczy mu zabłysły muzyczną namiętnością.
- Mówisz poważnie?
- Absolutnie. Sprawdź u Benbowa. Admirał zatwierdza wszystkie wydatki. Leć!
Poleciał - i rozpoczęły się przesłuchania. Spuśćmy zasłonę na odrażające szczegóły następnych dwóch dni. Naj-
widoczniej zdolności muzyczne i dryl wojskowy nie idą w parze. Musiałem ciąć i lista szybko się kurczyła.
Liczyłem na duży zespół - a wychodziło na to, że będę miał maleńkie combo.
- To wszystko, admirale - powiedziałem i oddałem mu skrócony wykaz. - Braki ilościowe będziemy musieli
nadrabiać jakością. To będę ja i tych troje.
Zmarszczył brwi.
- Wystarczy?
- Musi. Odrzuceni może i są wspaniałymi agentami, ale przez lata będzie mi się śniło ich brzmienie. W nocnych
koszmarach. Niech pan weźmie wybrańców na stronę i opowie im o mnie i o naszej misji. Spotkam się z nimi po
lunchu w sali przesłuchań.
Rozstawiałem na stole szklanki i butelki z napojami chłodzącymi, kiedy cała czwórka wpadła gromadnie do
środka. Równym krokiem!
- Lekcja numer jeden! - zawołałem. - Rozumujcie jak cywile. Najmniejszy przejaw wojskowego drylu od razu nas
zabije. Jasne? Rozmawialiście z admirałem? Kiwacie głowami, to dobrze, bardzo dobrze. Kiwnijcie jeszcze raz,
jeśli zgadzacie się przyjmować rozkazy tylko ode mnie i od nikogo więcej. Znakomicie. A teraz przedstawię was
sobie. Nie wolno mi znać waszych prawdziwych nazwisk ani funkcji, a więc wymyśliłem naprędce kilka innych.
Pójdziemy w świat po nowemu. Gość po waszej lewej stronie, imię kodowe Zach, jest profesjonalnym grajkiem i
uczy mnie nowych umiejętności. Od niego przede wszystkim zależy, czy nasz projekt ruszy z miejsca. Nazywam
się Jim i niedługo będę umiał grać na elektronicznych zabawkach i liderować grupie. Obecna tutaj młoda dama,
aktualnie zwana Madonetką, to wielce uzdolniony kontralt i nasza wokalistka. Przywitajmy ją serdecznie.
Obdarzyli Madonetkę oklaskami, najpierw powoli, potem coraz śmielej i radośniej, aż musiałem podnieść dłoń, by
facetów uciszyć. Stanowili zgraję narwańców, należało ich rozluźnić. Madonetką miała jasną skórę i ciemne
włosy; wysoka, dobrze zbudowana i dość atrakcyjna cizia. Uśmiechnęła się i pomachała im ręką.
- Wystarczy, początkująca kapelo. Wy dwaj ostatni, Floyd i Stingo, stanowicie resztę grupy. Floyd to ten wysoki,
chudy gość ze sztuczną brodą - hoduje sobie prawdziwą, ale potrzebowaliśmy tej już teraz do zdjęć dla
kampanii reklamowej. Cudotwórcy od zarostu wynaleźli środek antydepilacyjny, który stymuluje porost włosów.
Za trzy dni Floyd będzie miał piękną bródkę. Poza hodowaniem szczeciny gra na kilku instrumentach dętych,
stanowiących, jeśli nie wiecie, historyczną rodzinę instrumentów muzycznych, w które należy dmuchać z całej
siły, aby wydobyć dźwięk. Floyd pochodzi z odległej planety zwanej Och'aye, która cieszy się być może
galaktyczną sławą dzięki innemu swojemu synowi o nazwisku Angus McSwiney, założycielowi sieci
automatycznych jadłodajni McSwineya. Floyd gra na instrumencie, którego przeszłość okrywa mgła zapomnienia.
Czasami żałuję, że nie doczekał naszych czasów. Prosimy cię o szybką melodyjkę na kobzie, jeśli łaska.
Słyszałem ją wcześniej, więc byłem trochę lepiej przygotowany. Floyd odemknął futerał i wyjął aparat podobny
do wielkiego, brzuchatego pająka z dużą liczbą czarnych nóg. Zarzucił go na siebie, dmuchnął z całej siły i
jednocześnie zaczął pompować wściekle łokciem brzuch robala. Patrzyłem na nich i podziwiałem straszny wyraz
ich twarzy, kiedy ryk z rzeźni wypełnił salę.
- Wystarczy! - krzyknąłem i jęk ostatniej zarzynanej świni przeszedł w śmiertelną ciszę. - Nie wiem, czy ten
instrument spełni jakąś rolę w czasie naszych recitali, musicie jednak przyznać, że niewątpliwie przykuwa uwagę.
Ostatnim, choć nie mniej ważnym członkiem kapeli, jest Stingo. Porzuciwszy służbę, stał się całkiem niezłym
adeptem gry na fidelinie. Stingo, prosimy o demonstrację.
Stingo uśmiechnął się po ojcowsku i pokiwał do nas ręką. Miał siwe włosy i imponujący brzuch. Martwił mnie
jego wiek i ogólna forma, lecz admirał po dyskretnym zbadaniu danych zapewnił mnie, że zdrowie Stingo ma
kategorii A+, że regularnie ćwiczy, że poza skłonnością do lekkiej nadwagi nadaje się do warunków polowych.
Machnąłem na to, bo niewiele mogłem zrobić. Z zapisów wynikało, że Stingo wziął się za muzykę po zakończeniu
aktywnej służby; z braku talentów kazałem przejrzeć również akta weteranów. Kiedy do niego dotarliśmy,
ucieszył się z powrotu do firmy. Fidelina miała dwa gryfy i brzmiała dość wesoło, wydając szarpiąco-zgrzytliwe
dźwięki, które wszystkim chyba się podobały. Stingo eleganckim ukłonem podziękował za uznanie.
- No, to już wszystko. Poznaliście zatem Stalowe Szczury. Są pytania?
- Tak - powiedziała Madonetka i oczy zebranych zwróciły się w jej stronę. - Jaką muzykę będziemy grać?
- Dobre pytanie - i wydaje mi się, że mam dobrą odpowiedź. Badania nad współczesną muzyką ukazują wielką
rozmaitość rytmów i tematów. Niekiedy okropnych, jak w muzyce wiejsko-hutniczej. Czasem dość uroczych, jak
u Wesołków i ich stada rozśpiewanych ptaków. My jednak potrzebujemy czegoś nowego i odmiennego. Albo
starego i odmiennego pod warunkiem, że nikt tego nie słyszał od tysięcy lat. By wspomóc natchnienie, kazałem
wydziałowi muzycznemu Galaksia Universitato przeszukać najdawniejsze bazy danych, jakimi dysponują.
Minęły tysiąclecia, odkąd ta muzyka rozlegała się po raz ostatni. Zwykle bardzo słusznie.
Podniosłem garść nagrań.
- Tylko tyle ocalało po wyczerpującym teście, jakim je poddałem. Jeśli mogłem słuchać dłużej niż piętnaście se-
kund, robiłem kopię. Obecnie wysubtelnimy proces jeszcze bardziej. Co wytrzymamy przez pół minuty,
przechodzi do następnej rundy.
Wetknąłem jeden z czarnych, mikroskopijnych chipów do odtwarzacza i rozsiadłem się wygodnie. Trzasnął w nas
grzmot atonalnej muzyki, a nasze uszy zaatakował sopran o głosie maciory w ostatniej godzinie ciąży. Wyrwałem
nagranie, rozgniotłem pod obcasem i sięgnąłem po następne.
Późnym popołudniem mieliśmy oczy podkrążone od łez, rwało nas w uszach, a nasze mózgi cierpły i puchły na
zmianę.
- Starczy na razie? - zapytałem słodkim głosem. Odpowiedzią był chór jęków. - Dobrze. Po drodze zauważyłem
pijalnię „Kurz na migdałkach". Sądzę, że to tylko drobny żart i mają na myśli spłukiwanie kurzu z migdałków
klientów. Pójdziemy sprawdzić?
- Idziemy! - zawołał Floyd i ruszył z kopyta na czele wędrówki ludów.
- Toast - powiedziałem, kiedy przybyły napoje. Podnieśliśmy szklanki. - Za Stalowe Szczury - oby grały długo!
Wznieśli okrzyk i wypili, a potem zażądali drugiej kolejki. Pomyślałem, że wszystko układa się klawo.
Tylko dlaczego byłem taki przygnębiony?
ROZDZIAŁ 5
Czułem przygnębienie, ponieważ plan był wariacki. Przewidziałem tydzień na to, by nasza popularność doszła do
zenitu, na zdobycie paru nagród muzycznych... po czym miała nastąpić zbrodnia. W tak krótkim czasie
musieliśmy nie tylko znaleźć jakąś muzykę, ale także przećwiczyć materiał i osiągnąć chociaż średni poziom.
Niezłe szansę. Mogliśmy się nie wyrobić. Potrzebowaliśmy pomocy.
- Madonetko, małe pytanko. - Najpierw pociągnąłem piwa. - Muszę się przyznać do kompletnej ignorancji, jeśli
chodzi o robienie muzyki. Czy jest ktoś taki, kto jakby wymyśla melodie i rejestruje materiał, który inni grają?
- Masz na myśli kompozytora i aranżera. To może być ten sam człowiek - ale na ogół lepiej rozdzielać funkcje.
- Możemy znaleźć jednego bądź obydwóch? Zach, jesteś największym profesjonalistą wśród nas... znasz kogoś?
- To nie powinno być trudne. Wystarczy się skontaktować z ISTOTĄ.
- Najwyższą?
- Nie z istotą. Z ISTOTĄ. To skrót Intergalaktycznego Stowarzyszenia Talentów. W muzyce panuje bezrobocie i
nie powinniśmy mieć trudności ze znalezieniem paru zdolnych ludzi.
- No to załatwione. Od razu każę admirałowi się tym zająć.
- Niemożliwe - warknął tym swoim zwykłym, przyjaznym stylem. - Żadnych cywilów, żadnych osób postronnych.
To ściśle tajna operacja od początku do końca.
- Na razie - ale za siedem dni zrobi się publiczna. Musimy tylko wymyślić jakąś historię dla mediów. Powiedzmy,
że montuje się kapelę do realizacji holofilmu. Albo dla jakiejś dużej firmy na kampanię reklamową. Załóżmy, że
McSwineys postanowili zmienić wizerunek, sięgnąć wyżej. Chcą się pozbyć Blimeya McSwineya i jego
czerwonego pijackiego nosa, a w jego miejsce wziąć naszą grupę. Musi pan to zrobić - natychmiast.
Zrobił. Nazajutrz do sali prób przyprowadzono bladego i wychudzonego młodzieńca. Zach szepnął mi na ucho:
- Poznaję, to Barry Moyd Shlepper. Dwa lata temu napisał operę rockową Nie płucz po mnie, Angelino. Później
nie odniósł już sukcesu.
- Pamiętam. Musical o praczce, która wychodzi za dyktatora.
- To samo.
- Witamy, Barry, witamy - oznajmiłem podchodząc do niego i ściskając mu kościstą dłoń. - Nazywam się Jim i
jestem tutaj szefem.
- Babaryba, koleś. Babaryba - powiedział.
- Ja ciebie też babaryba. - Trzeba się będzie poduczyć żargonu muzycznego światka, jeśli nasz plan ma się po-
wieść. - Wyjaśnili ci już, co tu jest grane?
- Tak jakby. Rusza świeża firma nagraniowa z ciężkim szmalem do wydania. Chcą sfinansować parę nowych
kapel, by się załapać do branży.
- Właśnie. Ty odpowiadasz za aranże. Pokażę ci, co mamy, i nadasz temu formę.
Podałem mu słuchawki i odtwarzacz: nie byłem w stanie ponownie słuchać tych paskudztw. Wkładał kostki jedną
po drugiej i choć wydawało się to niemożliwe, jego blada skóra robiła się jeszcze bledsza. Przesłuchał wszystkie.
Westchnął drżącym głosem, zdjął słuchawki i otarł łzy z oczu.
- Mam ci powiedzieć szczerze, co o tym myślę?
- Wal.
- Cóż, nie chciałbym cię urazić, ale to naprawdę wciąga. Tchnie. Oszałamia.
- Potrafisz lepiej?
- Mój kot potrafi. I zrobić na tym forsę.
- No to wracasz z zasiłku. Do roboty!
Nie mogłem uczynić nic więcej, dopóki muzyka nie została napisana, przećwiczona, zarejestrowana. Tamci grali
na swoich instrumentach i śpiewali, moja rola ograniczała się do wciskania przełącznika przed każdym
kawałkiem. Potem wszystkie bębny, czynele, syreny, dzwony i syntezator molekularny Zacha wypalały z
głośników pełną mocą, a ja trącałem przełączniki, które do niczego nie służyły, waliłem w klawisze na odłączonej
klawiaturze. Kiedy więc oni robili muzykę, ja zajmowałem się bajerami.
Pociągało to za sobą konieczność obserwacji najpopularniejszych zespołów, grup i solistów. Część była
przyjemna, reszta okropna, wszystko za głośne. W końcu wyłączyłem dźwięk i oglądałem wiązki laserowe,
eksplozje fajerwerków
i akrobatykę fizyczną. Robiłem szkice, często do siebie mamrotałem, wydałem mnóstwo pieniędzy uniwersytetu.
I wbudowałem niewiarygodną ilość skomplikowanych obwodów do istniejącej elektroniki. Admirał niechętnie
pokrył ekstra wydatki, o jakie go prosiłem, i zmodyfikowałem wszystko w warsztacie elektronicznym. To był
całkiem zadowalający i efektywny tydzień. Na dodatek wydusiłem z admirała obiecaną zapłatę trzech milionów
kredytek.
- Wielkie dzięki - oznajmiłem pobrzękując szóstką roziskrzonych monet wartości pół miliona kredytek każda.
-Przyzwoite honorarium za przyzwoitą robotę.
- Lepiej zdeponuj je w skarbcu bankowym, póki jeszcze są - poradził zgryźliwie.
- Oczywiście. Kapitalna myśl.
Nadzwyczaj głupi pomysł. Banki były do rabowania i śledzenia przez władze podatkowe. Toteż udałem się
najpierw do warsztatu mechanicznego, gdzie popracowałem trochę w metalu, a potem spakowałem, zawinąłem i
oznaczyłem monety. Następnie poszedłem na spacer i na wszelki wypadek wykorzystałem mój wielki talent nie
zwracania na siebie uwagi, aby zgubić ewentualny ogon, który mógł mi przykleić admirał. Ryzykowałem życie -
w niejeden sposób - za ten szmal. Jeśli miałem wyjść z tego cało, chciałem, by na mnie czekał.
Dotarłem wreszcie do małej wiejskiej poczty, wybranej losowo, pod miastem. Obsługiwał ją krótkowzroczny i za-
awansowany wiekiem jegomość.
- Ekspres kosmiczny z ubezpieczeniem międzyplanetarnym. Będzie cię to kosztowało, młody człowieku.
- Nie marudź, dziadku, nie marudź. Mam drobne. -Zamrugał niezrozumiale oczami i powtórzyłem mu to w jego
rodzimym narzeczu. - Nie będzie kłopotów z opłatą, łaskawy panie. Musi mnie pan zapewnić, że przesyłka
dotrze natychmiast do profesora Van Divera z Galaksia Universitato. Czeka na te historyczne dokumenty.
Przegalafaksowałem profesorowi wcześniej, że wysyłam kilka przedmiotów osobistych, aby łaskawie je
przechował, dopóki się nie zgłoszę. Na wypadek gdyby nie mógł opanować ciekawości, zalutowałem wszystko w
pancernej kasecie, którą mogło otworzyć jedynie diamentowe wiertło. Byłem pewny, że ciekawość profesora nie
sięgnie tak daleko. Paczka zniknęła w otworze transportera i rzuciłem się z powrotem w wir pracy.
Pod koniec szóstego dnia wszyscy byliśmy zmordowani. Barry Moyd Shlepper nie kładł się dwie noce pod rząd. Z
zimnymi ręcznikami wokół głowy, wzmocniony kawą trójkofeinową, składał kilka numerów z archaicznego
chłamu. Okazał się znakomitym piratem - bądź adaptatorem, jak lubił o sobie mówić. Zespół ćwiczył, nagrywał i
znowu ćwiczył. Skupiłem się na kostiumach, bajerach, efektach wizualnych i byłem prawie zadowolony.
Po ostatniej przerwie zwołałem swoją gromadkę.
- Ucieszy was wiadomość, że damy teraz pierwszy występ publiczny. - Jak się spodziewałem, zaprotestowali
jękiem i piskliwymi okrzykami. Poczekałem, aż się uspokoją. -Doskonale wiem, co czujecie -bo czuję to samo.
Myślę, że numer bluesowy „Całkiem sama" to nasz najlepszy kawałek. Wiecie, że tutejszy personel bardzo nam
pomógł, i jesteśmy im to winni, aby pierwsi poznali nasze dokonania. Zaprosiłem około trzydziestu osób, wkrótce
się zjawią.
Jak na zawołanie drzwi się otworzyły i wmaszerowała gęsiego nieufna publiczność; każdy niósł składane krzesło.
Admirał Benbow wyrywał na czele, jego adiutant targał dwa krzesła. Zach doglądał zajmowania miejsc i nasze
przepastne studio do prób pierwszy raz zamieniło się w salę koncertową. Wycofaliśmy się na proscenium,
przyciemniłem światła ogólne i rzuciłem na siebie i mój sprzęt elektroniczny mały reflektor punktowy.
- Panie i panowie, drodzy goście. Wszyscy pracowaliśmy ciężko przez ostatni tydzień i w imieniu Stalowych
Szczurów serdecznie wam za to dziękuję.
Trąciłem przełącznik i mój wzmocniony głos powtórzył „dziękuję, dziękuję". W tym momencie zdusiło go
gwałtowne crescendo perkusji oraz grzmot pioruna z towarzyszeniem kilku realistycznych błyskawic. Poznałem
po wybałuszonych oczach i opadłych szczękach publiki, że przykułem uwagę.
- Jako nasz pierwszy numer melodyjna Madonetka wykona w sposób rozdzierający serce tragicznie smutnego
bluesa „Całkiem sama"!
Wypaliły na nas kolorowe jupitery, ukazując obcisłe stroje nakrapiane różowymi cekinami w całej ich opalizującej
wspaniałości. Kiedy zagraliśmy początkowe takty tematu, światła skoncentrowały się na Madonetce, której strój
miał więcej ciała niż tkaniny i wydawał się głęboko doceniony. Po ostatnim gwiździe wiatru oraz trzasku pioruna
i błyskawicy wyciągnęła swe urocze ramiona w kierunku publiczności i zaśpiewała:
Jestem sama, całkiem sama
Telefon milczy znów od rana
Patrzę w koło... i co widzę?
Cztery ściany, a w nich mnie
Mnie – mnie - mnie
Tylko tyle
Samą siebie
Tylko
mnie
mnie
mnie
mnie...
Towarzyszył temu akompaniament holograficznych dygoczących drzew, chmur burzowych i innych upiornych
efektów. Muzyka zawodziła dalej i Madonetka wbolerowała się w drugą część piosenki:
Całkiem sama, nocy mrok... Park za oknem, jeden krok. Dmie wichura, macha konarami... Martwe glosy jęczą nad
grobami! Uciekać, uciekać... tak, zniknąć stąd... Lecz ja wiem, idą po mnie, ciągle gonią mnie! Siedzę i plączę...
wiem, zgadza się... Jasne sionce wstaje... Nadciąga nocy kres...
Z ostatnim lamentem podniosła się za nami majestatycznie wstęga purpurowej mgły i muzyka powoli ucichła.
Cisza ciągnęła się niemiłosiernie - dopóki nie przerwała jej wreszcie burza oklasków.
- No dobrze, moi mili - powiedziałem. - Wygląda na to, że dopięliśmy swego. Mówiąc słowami Barry'ego Moyda,
wygląda na to, że wszystko jest babaryba!
Siódmego dnia nie święciliśmy. Po normalnym cyklu prób ogłosiłem wczesną przerwę.
- Poleżakujcie trochę. Spakujcie torby. Muzyka i bajery gotowe do drogi. Odbijamy o północy. Transport do portu
kosmicznego rusza o godzinę wcześniej - więc się nie spóźnijcie.
Podpierając się nosami ze zmęczenia, opuścili salę. Kiedy wyszli, na środek wparował admirał, ciągnąc za sobą
Zacha.
- Ten agent mi donosi, że przygotowania dobiegły końca i możecie ruszać w drogę. - Zdołałem jedynie skinąć
głową na potwierdzenie.
- Szkoda, że nie mogę się z wami zabrać - powiedział Zach.
- Ty to wszystko zorganizowałeś - masz za to naszą wdzięczność. Idź już.
Ścisnął mi na pożegnanie rękę, aż mi zdrętwiały palce, i drzwi się za nim zamknęły.
Uśmiech admirała zawierał całe ciepło przyczajonego węża.
- Zarząd Narkotyków wykrył tak straszliwą zbrodnię, że to oznacza natychmiastową deportację na Liokukae.
- To miło - na czym polega?
- Zażywanie cholernie drogiego narkotyku o wysokiej czystości, zwanego bakszyszem. Ty i pozostali muzycy
jesteście uzależnieni i zostaliście przyłapani na jego przemycie. Odtruwanie sprawia, że chory przez kilka dni
czuje się , bardzo słabo i ma drgawki. To powinno dać wam czas na rozejrzenie się w sytuacji przed pierwszym
koncertem. Rozeszła się już wiadomość o waszym aresztowaniu i skazaniu na pobyt w szpitalu więziennym za
bezprawne zażywanie narkotyków. Mieszkańcy Liokukae nie będą zdziwieni, kiedy się tam zjawicie. Pytania?
- Jedno wielkie. Co z łącznością?
- Zorganizowana. Wszczepiony do twojej szczęki nadajnik kodowany sięga z każdego miejsca na planecie do
odbiornika na terminalu wejściowym. Moi ludzie utrzymują tam stały dyżur, a jeden z oficerów będzie prowadzić
nasłuch w całym zakresie komunikacji. Twój łącznik na dole udzieli wam wszelkiej pomocy, nim opuścicie
zamknięty terminal. Potem przeniesie się na krążownik Bezlitosny, który stoi na orbicie i również będzie
monitorował wasze radio. Możemy uderzyć gdziekolwiek na planecie w ciągu maksimum jedenastu minut. Nadaj
sygnał, gdy znajdziesz artefakt, a natychmiast zjawią się komandosi. Melduj przynajmniej raz dziennie. O
lokalizacji i postępach śledztwa.
- Na wypadek, gdyby nas wykończyli i musielibyście wysłać drugą ekipę?
- Zgadłeś. To wszystko?
- Jeszcze małe pytanko. Czy pan nam życzy szczęścia?
- Nie. Nie wierzcie w szczęście. Sami je sobie zapewnijcie.
- No, stokrotne dzięki. Cóż za serdeczność.
Odwrócił się i wyszedł głośno tupiąc. Drzwi się za nim zamknęły. Poczułem falę znużenia i znowu targnęła mną
czarna rozpacz. Po co ja to robię?
Aby przeżyć, oczywiście. Jeszcze dwadzieścia dwa dni i moja kurtyna podniesie się do finału.
ROZDZIAŁ 6
Podróż nadświetlna na pokładzie statku Bezlitosny trwała na szczęście krótko. Towarzystwo wojska zawsze
szkodliwie wpływało na stan mojego ducha. Mieliśmy za sobą pełny dzień prób, marne jedzenie i miły nocny
wypoczynek, a nazajutrz przyjęcie bezalkoholowe... ponieważ Armada zaprzedała się abstynencji. Potem zaś,
kilka godzin przed przesiadką na wahadłowiec, medycy dali nam zastrzyki, które miały symulować skutki detok-
sykacji.
Sądzę, że wolałbym już sam detoks. Mogłem spokojnie patrzeć, jak po raz drugi ucieka mi ostatni posiłek; był
dość paskudny i nie tęskniłem za nim. Lecz wstrząsy i drgawki to zgoła coś innego. A gałki oczne moich
dygoczących i potykających się o własne nogi partnerów czerwieniły się jak ogień. Nie miałem odwagi spojrzeć w
lustro ze strachu przed tym, co w nim ujrzę.
Stingo miał szarą, wyciągniętą twarz i sprawiał wrażenie, że się postarzał o sto lat. Poczułem wyrzuty sumienia, że
wyrwałem biedaka ze spoczynku. Ustały błyskawicznie, kiedy pomyślałem o własnych problemach.
- Czy ja wyglądam tak okropnie jak ty? - wychrypiał Floyd. Jego pergaminowa skóra czerniła się świeżo wyho-
dowaną brodą.
- Chyba nie - odchrząknąłem w zamian. Madonetka wyciągnęła dłoń i jakby po matczynemu klepnęła mnie w
drżącą rękę.
- Nocą wszystko będzie dobrze, Jim. Tylko zaczekaj.
Nie odwzajemniłem się uczuciem synowskim, bo gwałtownie zaczynałem się w niej podkochiwać, mając
nadzieję, że dobrze to ukrywam. Mruknąłem coś pod nosem i pokuśtykałem w stronę kabiny, gdzie mogłem być
sam ze swoim nieszczęściem. Ale i to nic nie dało, bo głośnik na suficie złowrogo zachrzęścił - a potem wykipiał
głosem admirała Benbowa:
- Słuchajcie uważnie. Za dwie minuty Stalowe Szczury zbiorą się na rampie wyładowczej numer dwanaście. Znaj-
dujemy się teraz na orbicie parkingowej. Minuta i pięćdziesiąt osiem sekund. Minuta i pięćdziesiąt...
Wyskoczyłem do przejścia, by uniknąć głosu admirała, ale nie odstępował mnie przez całą drogę. Przybiegłem
ostatni, zwaliłem się z nóg i dołączyłem do reszty. Leżeli na pokładzie obok naszych plecaków. Nagle jak w złym
śnie pojawił się za mną admirał i wyryczał rozkaz:
- Baczność! Wstawać, bando flejtuchów!
- Nigdy! - przekrzyczałem go łamanym głosem i potoczyłem się w bok, aby ściągnąć rozkołysane ciała z po-
wrotem na pokład. - Zabieraj się, parszywy zupaku! Jesteśmy muzykami, cywilami, narkomanami na
przymusowym leczeniu, musimy tak myśleć i czuć. Pewnego dnia, jeśli przeżyjemy, paru z nas może znaleźć się z
powrotem na pańskiej wojskowej łasce. Ale nie teraz. Zostaw pan nas w spokoju i czekaj na raporty!
Burknął soczyste, marynarskie przekleństwo - ale miał tyle rozumu w głowie, że obrócił się na pięcie i zniknął.
Usłyszałem chrapliwe „hura" moich towarzyszy i poczułem się trochę mniej podle. Potem zapadła głucha cisza,
przerywana tylko sporadycznym jękiem. Wreszcie dał się słyszeć odległy szum silników i śluza wewnętrzna
otworzyła się majestatycznie. Wszedł przez nią gorliwy oficer z notatnikiem w dłoni.
- Zesłańcy na Liokukae?
- Wszyscy obecni, sami chorzy. Niech pan wyśle oddział roboczy po nasze rzeczy.
Wymamrotał coś do mikrofonu, Sięgnął za pas i odczepił parę kajdanek. Które natychmiast zatrzasnął mi na
nadgarstkach.
- Co, kurde? - mruknąłem bez związku, zezując w dół na bransoletki.
- Stul pysk, ćpunie, bo cię stuknę. Możesz sobie być ważniakiem w całej galaktyce, ale tutaj jesteś tylko łachudrą z
wyrokiem. I sam będziesz targał swoje paczki - takim palantom jak wy nie należy się żaden oddział roboczy.
Otworzyłem usta, by go zamordować słowami, ale ugryzłem się w język. To był mój pomysł, aby prawdę o naszej
misji znało jak najmniej osób. Ten do nich z pewnością nie należał. Dźwignąłem się na nogi i zatoczyłem do śluzy,
wlokąc za sobą ekwipunek; reszta poszła w moje ślady.
Wahadłowiec orbitalny był złowieszczy i ponury. Kiedy usiedliśmy, twarde żelazne siedzenia zatrzasnęły nam
klamry na kostkach - żadnych tańców na ławach w czasie podróży. Patrzyliśmy w milczeniu, jak nasze plecaki
lądują w skrzyni ładowniczej, a następnie spojrzeliśmy do góry na wielki ekran w grodzi dziobowej. Miriady
gwiazd. Wykonały obrót i w pole widzenia wpłynął kadłub Bezlitosnego, Kiedy silniki dały ognia, zmalał i
pozostał w tyle. Wtedy obiektyw przekręcił się ukazując rosnącą bryłę planety i uraczono nas starym i
trzeszczącym nagraniem muzyki marszowej. Po chwili zastąpiło ją przemówienie, wygłoszone brzydkim,
męskim, nosowym głosem:
- Słuchajcie, skazańcy. Udajecie się w podróż w jedną stronę. Oparliście się wszelkim działaniom poprawczym,
które miały przystosować was do życia w naszym humanitarnym i cywilizowanym społeczeństwie...
- Wsadź to sobie w dyszę! - warknął Stingo przejeżdżając palcami po siwych włosach. Pewnie sprawdzał, czy
jeszcze tam tkwią. Kiwnąłbym do niego głową z uznaniem, ale pękała mi czaszka.
- ... ściągnęliście na siebie wskutek własnych błędów. Po zejściu z promu zostaniecie odprowadzeni pod eskortą do
bram lądowiska. Tam odzyskacie swobodę ruchów oraz dostaniecie książeczkę orientacyjną, menażkę wody des-
tylowanej i tygodniowy zapas skoncentrowanych racji żywieniowych. W tym tygodniu zaczniecie szukać
karłowatych drzew, które rodzą ciężkie owoce. Mówię o dendronach, źródle pożywienia dla wszystkich. Ich
owoce są wynikiem precyzyjnej mutacji genetycznej oraz transplantacji, bogatym w białko zwierzęce. Nie wolno
ich spożywać na surowo ze względu na ryzyko włośnicy, tylko pieczone albo gotowane. Musicie pamiętać...
Nie chciałem niczego pamiętać i puszczałem jego słowa mimo uszu. Uspokajałem się myślą, że zwyczajni
skazańcy, którzy lecieli razem z nami, musieli popełnić zaiste straszną zbrodnię, by zasłużyć na swój los. Ja nie
należałem do skazańców. Pomimo tysiącleci cywilizacji człowiek dalej pastwi się nad człowiekiem, ilekroć ma
okazję.
Chmury na ekranie rozwiały się i wypłynął widok budynku o pięciu bokach. Dałbym głowę, że nazwali go
Pentagonem.
- Za chwilę wylądujemy wewnątrz stacji Pentagon. Pozostańcie na miejscach, dopóki nie usłyszycie rozkazu, aby
wstać. Stosujcie się do instrukcji, a wasze zejście przebiegnie dużo łatwiej...
Jakżeż pragnąłem ułatwić jemu zejście! Po czym uspokoiłem się i rozchyliłem powieki. Już niedługo będziemy
niezależni, z dala od strażników. Na tę chwilę trzeba się przygotować.
Poczłapaliśmy w milczeniu schodnią - czy raczej zsyp-nią - i trafiliśmy w grube mury Pentagonu. Przywitał nas
jeszcze jeden oficer Armady o ponurej twarzy, siwych włosach, z ciemnymi okularami na nosie.
- Natychmiast odprowadzić więźniów do Sali Przesłuchań Nr 9.
Oficer niższej rangi z naszej straży zaprotestował.
- To wbrew regulaminowi, kapitanie. Ci ludzie powinni...
- Sam powinieneś zamknąć dziób. Spójrz na rozkazy. Działaj zgodnie z instrukcją. Długo jeszcze chcesz być
niższym oficerem?
- Tak jest, kapitanie! Tędy, skazańcy!
Oficer wszedł za nami, zamknął drzwi, przekręcił zamek, ciepło się uśmiechnął i oznajmił przyjaźnie: - Milczeć.
-Następnie przespacerował się dookoła pokoju z jakimś aparatem w ręce. Poznałem w nim nowoczesny detektor
łączności. Nie mogłem pojąć, że ktoś chce mieć podsłuch na krańcu wszechświata - ale kapitan tu rządził. Z
zadowoloną miną odłożył detektor, odwrócił się do nas i podał mi klucz.
- W tym pomieszczeniu możecie zdjąć bransoletki. Nazywam się kapitan Tremearne i jestem waszym łącznikiem.
Witam na Liokukae. - Zdjął ciemne okulary, po czym uśmiechnął się i wskazał nam krzesła.
Zobaczyłem teraz, że policzki i nos przecinała mu paskudna blizna. Kapitan nie miał oczu, ale bez wątpienia
dobrze widział za sprawą wstawionych elektronicznych źrenic. Całe były pokryte złotem i nadawały mu
nadzwyczaj interesujący wygląd.
- Jestem jedynym człowiekiem w Pentagonie, który zna prawdziwą naturę waszego pobytu na Liokukae. Jesteście
ochotnikami i chciałbym wam za to podziękować. Częstujcie się tym, co wam przygotowałem, bo to ostatnie miłe
słowo, jakie usłyszycie przez dłuższy czas.
- Jak jest na zewnątrz? - spytałem zrywając plombę na schłodzonym pojemniku z piwem i biorąc łyk dla po-
krzepienia duszy. Były też świeże kanapki oraz hot-dogi i moi kompani rzucili się na to. Przyłączyłem się do nich,
przedtem jednak otworzyłem ukrytą szufladkę w syntezatorze i wyjąłem kilka niezbędnych drobiazgów.
- Jak wygląda życie na planecie? Ponuro - a nawet gorzej, Jim. W ciągu setek lat, przez które Liokukae pełni rolę
galaktycznego śmietnika ludzkiego, trwa tutaj dość śmiertelne utrząsanie odpadków. Wytopiły się tu w niczym w
tyglu rozmaite kultury. Albo gwałtowni ludzie siłą rozpuścili w sobie słabszych. Jedna z najbardziej stabilnych
kultur rozwinęła się tuż obok Pentagonu. Nazywają siebie Machmenami. Mężczyzna jest silny, kobieta słaba,
zasada męskości, siła przez siłę, na pewno znasz te sprawy. Najważniejszy pies w sforze, którego na pewno
wkrótce poznacie, nazywa się Svinjar.
- Czy te szajbusy to męskie szowinistyczne świnie, o których wspominają podręczniki psychologii? - spytałem.
Kapitan pokiwał głową.
- Nic dodać, nic ująć. Starajcie się zatem trzymać Madonetkę w ukryciu. I opanujcie sztukę chodzenia na palcach i
jednoczesnego pulsowania nozdrzami. Jeśli nie wymyślicie nic lepszego, naprężajcie ramiona i podziwiajcie
bicepsy.
- Istny raj - stwierdziła Madonetka.
- Nie będzie tak źle, musicie tylko uważać. Lubią, żeby ich zabawiać - bo są za głupi na to, by zabawiać się sami.
Pasjonują się kuglarstwem, zapasami, siłowaniem na rękę.
- A co z muzyką? - zapytał Stingo.
- Uwielbiają, póki jest głośna, wojskowa i mało sentymentalna.
- Zrobimy, co się da - powiedziałem. - Ale my właściwie szukamy Fundamentaloidów.
- Oczywiście. Jak wiecie, statek z ekspedycją archeologiczną wylądował w ich rejonie działania. Stałem na czele
ekipy ratunkowej, która zabrała stamtąd członków ekspedycji -dlatego też zostałem waszym łącznikiem.
Fundamentaloidzi to nomadzi, a do tego bardzo ograniczeni umysłowo i szkaradni. Próbowałem działać łagodną
perswazją. Nic z tego nie wyszło. W końcu zagazowałem zgraję, zszedłem na dół i wyciągnąłem naukowców.
Wówczas nie miałem jeszcze pojęcia o zagubionym artefakcie. Dowiedziałem się dużo później, kiedy byliśmy
daleko od planety, a nasi pasażerowie odzyskali przytomność i opadło podniecenie. Do tej pory banda, która ich
porwała, przeniosła się dalej i zaginął po niej wszelki ślad. Nie pozostało mi nic innego, jak złożyć raport. Teraz
wszystko w waszych rękach.
- Wielkie dzięki. Czy mógłby pan mi przynajmniej pokazać na mapie, gdzie się znajdują?
- Niestety... to są koczownicy.
- Wspaniale. - Uśmiechnąłem się nieszczerze. Dwadzieścia dni do granicy życia i śmierci. Raczej śmierci. Raz
jeszcze otrząsnąłem się z czarnych myśli i omiotłem wzrokiem swoją kapelę.
- Jeśli macie jakieś pytania, to nie krępujcie się, bo drugiej okazji nie będzie - powiedział Tremearne.
- Ma pan mapę? - spytałem. - Chciałbym po prostu wiedzieć, co nas czeka, kiedy stąd wyjdziemy.
Tremearne sięgnął i włączył projektor holograficzny. Nad stolikiem pojawiła się trójwymiarowa mapa
warstwicową.
- Jak widać, jest to spory kontynent. Planeta ma również inne kontynenty, niektóre są zamieszkane, ale nie łączą
się z tym. Artefakt musi być gdzieś tutaj.
To faktycznie upraszcza sprawę, powiedziałem do siebie. Tylko jeden kontynent do przeszukania i prawie trzy
tygodnie. Otrząsnąłem się z nowego przygnębienia, pogłębiającego stare.
- Wiecie, kogo i co możemy tam spotkać?
- Mamy wyrobiony pogląd. Zakładamy pluskwy, gdzie tylko można, często wypuszczamy latające oczy. - Stuknął
palcem w równinę na środku kontynentu. - Tutaj jest Pentagon otoczony Machmenami. Fundamentaloidzi mogą
być gdziekolwiek na tych sawannach w zależności od sezonu. Przez większość roku panuje tam klimat subtropi-
kalny, ale wysokość opadów się waha. Mają stada kozłowiec, bardzo silnych przeżuwaczy. Tam, na podgórzu
znajduje się coś, co w tych stronach może uchodzić za cywilizację. Społeczność rolnicza z przemysłem lekkim,
który wygląda dość porządnie, dopóki nie przyjrzeć mu się z bliska. Mają centralne miasto - o, tutaj - otoczone
farmami. Kopią i wytapiają srebro. Produkują monety zwane fedha. To jedyne pieniądze na planecie i prawie
wszyscy ich używają. - Wyciągnął ciężką torbę z szuflady i rzucił ją na blat. - Jak można się domyślić, nietrudno je
podrobić. Prawdę mówiąc, w naszych monetach jest więcej srebra. Te należą do was. Radzę je rozdzielić między
siebie i dobrze poutykać. Wielu oprychów z przyjemnością was pozabija choć za jedną. Ludzie, którzy
wydobywają srebro, nazywają swe miasto Rajem - co mija się z prawdą najbardziej, jak tylko można. Omijajcie
ich z daleka, jeśli będziecie mogli.
- Postaram się o tym nie zapomnieć. Chcę skopiować mapę do pamięci mojego komputera. O, tego.
Zdjąłem małą czarną metalową czaszkę, którą nosiłem na łańcuszku wokół szyi. Kiedy ją ścisnąłem, ślepka
rozjarzyły się zielono, a czuły na ciśnienie ekran holograficzny zamigotał i obudził się do życia. Skopiowałem
mapę, zastanowiłem się nad słowami kapitana... i uświadomiłem sobie, w jaki kanał wpadliśmy. Miałem jeszcze
jedno pytanie.
- A więc mieszkańcy Liokukae to same świry albo dziwolągi?
- Wszyscy, których zesłano tutaj za rozmaite przestępstwa. Inni, którzy się tu urodzili, wyrośli już na miejscu i
dostroili się do pozostałych.
- Nie odczuwa pan dla nich współczucia? Dla skazanych na zgubę, bo mieli pecha i przyszli na świat w tej
spluwaczce kosmicznej?
- Naturalnie, że odczuwam - i miło mi, że wypowiadasz się tak jasno w tej kwestii. Pierwszy raz usłyszałem o tym
świecie, kiedy ogłoszono alarm w sprawie artefaktu. Wyciągnąłem profesorów bez szwanku, a potem rozejrzałem
się trochę. Dlatego kieruję komitetem, który czuwa nad przebiegiem operacji na planecie. Była nader długo ig-
norowana przez zbyt wielu głupich polityków. Podjąłem się tego zadania, by samemu wszystkiego dopilnować.
Wasze raporty wraz z kompletnym sprawozdaniem, które złożycie po powrocie, pomogą nam odesłać to więzienie
do lamusa.
- Jeśli mówi pan poważnie, kapitanie, to jestem po pańskiej stronie. Ale spodziewam się, że nie nabiera pan starego
kanciarza tylko po to, aby doprowadzić robotę do końca?
- Masz moje słowo.
Mogłem jedynie liczyć na to, że mówi prawdę.
- Małe pytanko - odezwał się Floyd. - Jak się mamy skontaktować z kapitanem w razie czego?
- To was nie dotyczy; ja się będę kontaktował - odpowiedziałem i puknąłem się w podbródek. - Mam tu
wszczepiony mikrokomunikator. Tak mały, że może go zasilać tlen z mojej krwi, lecz na tyle silny, że słyszą go
wielkie odbiorniki w Pentagonie. Gdyby więc ukradli nam nawet cały sprzęt - pozostanie mi szczęka. A zatem
namawiam was usilnie, byśmy przez cały czas trzymali się razem. Mogę rozmawiać z kapitanem za
pośrednictwem mojego aparaciku, odbierać sugestie i rady. Ale nie ma mowy o fizycznym kontakcie, bo się
zdekonspirujemy. Jeśli będzie musiał nas wyciągnąć, to koniec z misją... czy zdobędziemy artefakt, czy nie.
Bądźmy zatem silni, chłopcy i dziewczyno, oraz samowystarczalni. Wchodzimy do ludzkiej dżungli.
- Święta prawda - stwierdził ponuro Tremearne. - Jeśli nie ma więcej pytań, nałóżcie z powrotem bransoletki i
idźcie.
- Tak, do diabła - powiedział wstając Stingo. - Zabierajmy się stąd.
Pakunki czekały na nas przed masywną, zamkniętą na zasuwę bramą. Zobaczyłem również cztery małe tandetne
plastykowe torby, które pewnie zawierały standardowe racje żywnościowe i wodę. Z każdej torby wystawała
książeczka orientacyjna. Kiedy zdejmowano nam kajdanki, do pomieszczenia wdepnął rezerwowy oddział straży.
Mieli ze sobą ogłuszacze i paralizatory bydlęce. Stali i przyglądali się nam.
- Do środka - rozkazał oficer niższej rangi, wskazując na sień przed bramą wyjściową. - Nim otworzą się drzwi
zewnętrzne, wewnętrzne zamkną się i zablokują. Macie tylko jedną możliwość wyjścia. Możecie też zostać w
śluzie, jeśli macie dosyć życia. Po pięciu minutach drzwi zewnętrzne zamykają się i przez te otwory na górze
automatycznie wtłacza się gaz paraliżujący.
- Nie wierzę! - warknąłem.
Obdarzył mnie lodowatym uśmiechem.
- Może pokręcisz się tu trochę i przekonasz się sam?
Podniosłem zaciśnięte pięści, ale drań szybko odskoczył. Paralizatory zaiskrzyły się w moją stronę. Pokazałem im
palec w starym jak świat intergalaktycznym geście, odwróciłem się i opuściłem ich w ślad za resztą. Z tyłu rozległ
się chrzęst i głuchy łoskot zatrzaskiwanej śluzy, ale nie odwróciłem się, by rzucić na nią okiem. Przed nami leżała
przyszłość, cokolwiek ze sobą niosła.
Pomogliśmy sobie nawzajem przy bagażach, zataczając się od zawrotów głowy z wysiłku. Kiedy brama zaczęła
się rozsuwać, po drugiej stronie dał się słyszeć huk wyciąganych rygli i ryk przeciążonych motorów.
Machinalnie odwróciliśmy się i zbiliśmy w gromadkę, aby stawić czoło nieznanemu.
ROZDZIAŁ 7
Przez bramę chlusnęło deszczem. Witaj, słoneczna, wakacyjna Liokukae. Kiedy wejście rozsunęło się szerzej,
zobaczyliśmy grupę ponurych osobników, którzy czekali na zewnątrz. Nosili zdumiewająco różnorodną odzież
-jakby wysyłano im tu dary charytatywne ze zbiórki w całej galaktyce. Mieli dwie cechy wspólne. Byli uzbrojeni
po zęby w pałki, miecze, maczugi i topory, a poza tym mieli wściekłe miny.
Tego się mniej więcej spodziewałem; łyknąłem kapsułkę dopalacza, którą włożyłem sobie wcześniej do ust. Nie
miałem większych złudzeń co do naszego planu „detoksykacji" i trzymałem procha w dłoni na wypadek, gdyby
był potrzebny. Był.
Poczułem napływ siły i energii, gdy mieszanka silnych chemikaliów, dopalaczy, stymulantów i adrenalin wymiot-
ła ze mnie zmęczenie i drgawki. Moc! Moc! Moc! Zgodnie z radą kapitana ruszyłem do przodu na czubkach
palców i zapulsowałem nozdrzami.
Wielgachny brodaty osiłek z prymitywnym choć poręcznym mieczem zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół.
Odwzajemniłem mu się spojrzeniem i zauważyłem, że nie tylko jego oczy spotykały się w pół drogi, ale i włosy
zaczynały się przy samych brwiach. Gdy krzyknął do mnie, jego oddech przeraził mnie sto razy bardziej niż
wygląd.
- Hej ty, chłoptasiu! Dawaj, co tam niesiesz. Rzuć na ziemię swoje rzeczy albo pożałujesz.
- Nikt mi tu nie będzie rozkazywał, chyba że po moim trupie, ty niepiśmienny imbecylu! - odkrzyknąłem. Prędzej
czy później musiała nadejść męska próba sił z tymi stuprocentowo męskimi ciotami. Lepiej prędzej.
Ryknął z wściekłością na zniewagę, chociaż nie był w stanie jej zrozumieć, i zamierzył się mieczem. Parsknąłem
śmiechem.
- Wielki tchórz zabije mieczem małego człowieczka, który nawet nie ma siekiery. - Pokazałem mu dwa palce, aby
w dwójnasób podkreślić znaczenie moich słów.
Liczyłem, że ta niewyszukana składnia odpowiada miejscowemu profilowi językowemu. Chciałem, by wszyscy
mnie zrozumieli. Musieli zrozumieć, bo Świński Oddech wypuścił miecz z ręki i rzucił się na mnie. Rzuciłem
torbę w bok i ruszyłem w błoto. Strzelał palcami i rozkładał szeroko ramiona, gotowe, aby mnie pochwycić i
zmiażdżyć.
Zrobiłem pod nimi unik. Podstawiłem mu nogę, i kiedy mnie mijał, runął z chlupotem w kałużę. Wstał jeszcze
bardziej rozeźlony, zacisnął pięści i ruszył naprzód, ale teraz nieco ostrożniej.
Mogłem to zakończyć tam i wtedy i ułatwić sobie życie. Lecz najpierw musiałem zademonstrować klasę, by jego
kumplom nie przyszło do głowy, że upadł przez przypadek.
Zablokowałem cios, chwyciłem jego ramię i wykręciłem ze stawu. Trafił w ścianę i wydał zadowalający chrzęst.
Krwotok z nosa nie zmniejszył jego wściekłości. Tak samo jak mój wykop, który sparaliżował mu jedną nogę, ani
cios kolanem, który wyłamał drugą. Pozbawiony wsparcia nóg upadł na kolana i zaczął się czołgać do mnie na
czworakach. W tym momencie największy nawet tępak wśród widzów znał już zwycięzcę pojedynku. Podniosłem
go więc za włosy, rąbnąłem w szyję kantem dłoni i pchnąłem do tyłu. Nieprzytomny zwalił się z pluskiem w muł.
Podniosłem z ziemi jego miecz, sprawdziłem kciukiem ostrze i podskoczyłem tak raptownie i groźnie, że zbrojna
banda odruchowo się cofnęła. Nabierałem rozpędu.
- Teraz ja mam miecz. Chcecie go, to dacie za niego gardło. A może jest wśród was cwaniak, który zaprowadzi
mnie do waszego wodza, Svinjara? Temu podaruję miecz na własność. Są chętni?
Oryginalność propozycji i wrodzona chciwość słuchaczy odwróciły na chwilę groźbę ataku.
- Wyjdźcie i ustawcie się za mną! - zawołałem przez ramię. - Postarajcie się zionąć nienawiścią. - Pomrukując i
zgrzytając zębami moja wesoła gromadka wyszła na światło dzienne i ustawiła w szeregu za moimi plecami.
- Dawaj miecz, zaprowadzę cię do Svinjara - oznajmił niezmiernie owłosiony i muskularny drab. Nosił tylko
maczugę, więc jego zachłanność była zrozumiała.
- Najpierw zaprowadź mnie do Svinjara, potem dostaniesz miecz. Ruszamy.
Nastąpiło wahanie, ponure spojrzenia, pomruki. Ze świstem przeciąłem im powietrze przed nosem dla zachęty, by
się znowu cofnęli.
- Mam w tej torbie śliczny prezent dla Svinjara. Zabije drania, który spróbuje go tego pozbawić.
67
Groźby wcisnęły się tam, gdzie nie zdołały pochlebstwa, i wszyscy ruszyliśmy w wodną nawałnicę. Błotnistymi
ścieżkami miedzy zawalonymi ruderami na małe wzgórze zwieńczone sporym budynkiem z nieokorowanych
okrąglaków. Wymachując mieczem, aby nikt się zbytnio nie zbliżał, wspiąłem się za przewodnikiem po
kamienistej dróżce do wejścia. Moi znużeni muzycy dreptali naszym śladem. Gryzło mnie trochę sumienie z
powodu dopalacza. Ale sprawy rozwijały się tak szybko, iż nie zdążyłem podać go innym. Stanąłem na progu i
przynagliłem ich do wejścia machnięciem ręki.
- Do środka, nareszcie w bezpiecznym porcie. Weźcie po jednej i natychmiast łyknijcie. To super dopalacz,
przywróci was światu ożywionemu.
Przewodnik z drewnianą pałką przecisnął się do środka i śmignął obok grupek ludzi, którzy rozwalali się po dużym
pokoju, do mężczyzny w wielkim kamiennym fotelu przy kominku.
- Tyś mój szef, wodzu Svinjar. Przyprowadziliśmy ich, jak kazałeś. - Obrócił się i tupnął na mnie. - Teraz dawaj
miecz.
- Jasne. Bierz.
Wyrzuciłem go za drzwi w ulewę i usłyszałem jęk bólu, gdy odbił się od któregoś z jego bandy. Przewodnik
wybiegł za nim, a ja podszedłem do kamiennego tronu.
- Tyś mój szef, wodzu Svinjar. A to mój zespół. Nawijają niezłą muzykę, daję słowo.
Zmierzył mnie lodowatym wzrokiem, wielki chłop o wielkich mięśniach - oraz o wielkim brzuchu, który wylewał
mu się zza paska. Z gęstwiny zjeżonych siwych włosów i brody wyzierały maleńkie świńskie ślepka. We wnęce w
kamiennym fotelu sterczała gałka miecza i Svinjar muskał ją palcami. Wypuścił ją z dłoni i pozwolił mieczowi się
przewrócić.
- Dlaczego mówisz tym odpychająco sprośnym żargonem?
- Co proszę? - spytałem i ukłoniłem się wzgardliwie. -Tak się do mnie zwracano i pomyślałem, że to miejscowy
dialekt.
- Zgadza się - ale tylko między durniami bez wykształcenia, którzy się tu urodzili. Nie obrażaj więcej moich uczuć,
skoro do nich nie należysz. Jesteście grajkami, którzy wpadli w głębokie szambo.
- Plotki szybko się rozchodzą.
Machnął ręką na trójwymiarowy odbiornik pod ścianą i poczułem, że wybałuszają mi się oczy. To był blok litego
metalu ze ścianką czołową ze szkła zbrojonego. Pod szkłem tkwiła antena. Z boku wystawała jakaś rączka.
-Nasi dozorcy wykazują nadzwyczajną hojność w dążeniu, aby nieustannie dostarczać nam rozrywki. Rozprowa-
dzają je w ogromnych ilościach. Niezniszczalne, wieczne -i czterysta dwanaście kanałów.
- Skąd zasilanie?
- Niewolnicy - odparł i wyciągnąwszy stopę, szturchnął palcem najbliższego. Nieszczęśnik jęknął, wstał,
pokuśtykał przed siebie, podzwaniając łańcuchami, po czym jął obracać korbą wewnętrznego generatora. Ekran
wybuchnął życiem reklamą pokarmu dla kotów w ilościach przemysłowych.
- Starczy! -rozkazał Svinjar; miauczenia po woli zanikły i ucichły. - Ty i twoi kompani trzymacie przy życiu
kanały aktualności. Kiedy powiedzieli „zbrodnia i szpitalna terapia", byłem prawie pewny, że chodziło im o
Liokukae. Gotowi do grania?
- Stalowe Szczury są zawsze do usług dla ludzi, którzy mają władzę. W tym wypadku oznacza to ciebie, jeśli się
nie mylę.
- Nie mylisz się. Dajecie koncert, i to zaraz. Brak nam występów na żywo, odkąd magik ludożerca umarł po
zakażeniu od przypadkowych ukąszeń w szale namiętności. Zaczynajcie.
Z konieczności cały nasz sprzęt musiał być miniaturowy. Głośniki wielkości dłoni zawierały holoprojektory, które
powiększały ich obraz do rozmiarów pokoju.
- No dobra, kochani - zawołałem. - Ustawcie się pod tylną ścianą. Pierwszy występ bez kostiumów, zaczynamy
„Szwedzkim potworem z Kosmosu".
Był to jeden z naszych najbardziej popisowych numerów. Ktoś go znalazł w najdawniejszych bazach danych, tekst
był napisany od dawna martwym językiem, swenskim czy szwedzkim, albo jakoś tak. Z dużym trudem pewnemu
komputerowi na uniwersyteckim wydziale lingwistyki udało się to przełożyć. Ale tekst okazał się tak okropny, że
wyrzuciliśmy go do kosza i śpiewaliśmy słowa oryginalne, zresztą dużo ciekawsze.
Ett fasanfullt monster med rumpan bar kryper in till en jungfru są rar.
Było tego więcej i Madonetka odśpiewała go pełną siłą głosu przy akompaniamencie mojej synkopowanej ścieżki
muzycznej, Floyd zaś męczył zasilaną dmuchawą kobzę. Stingo szarpał za struny miniaturowej harfy -której
hologram sięgał do sufitu. Dźwięk niósł się i rezonował w przestronnej izbie, wzbijając z kamiennych ścian obłoki
pyłu.
Nie sądzę, aby ta piosenka mogła trafić do pierwszej dziesiątki galaktycznej listy przebojów - lecz na pewno
spotkała się z powodzeniem tutaj, na krawędzi świata. Zwłaszcza skoro kończyła się chmurą grzyba atomowego,
który wyrósł do objętości pokoju - z towarzyszeniem dzielnie symulowanego przez wzmacniacze huku eksplozji
nuklearnej. Ta część audytorium, która nie runęła na posadzkę, uciekła z wrzaskiem na deszcz. Wyjąłem zatyczki
z uszu i usłyszałem nikłe brawa. Skłoniłem się w stronę Svinjara.
- Przyjemne divertimento - ale następnym razem wolałbym trochę mniej forza w finale i trochę więcej riposo.
- Twa najmniejsza prośba jest dla nas rozkazem.
- Szybko się uczysz jak na młodego, prostolinijnego chłopaka. Jak to się stało, że wpadłeś na rozprowadzaniu
narkotyków?
- To długa historia...
- Skróć ją. Do jednego słowa, jeśli możliwe.
- Forsa.
- Rozumiem. A więc w branży muzycznej sprawy idą kiepsko?
- Śmierdzi niczym jeden z twoich drabów. Wszystko dobrze, jeśli uda ci się utrzymać w czołówce razem z wiel-
kimi. My jednak obsunęliśmy się ze szczytu jakiś czas temu. Co przy opłatach za nagrania, prowizjach agentów,
różnych haraczach i łapówkach szybko zepchnęło nas na psy. Stingo i Floyd od lat wąchali bakszysz. Zaczęli go
rozprowadzać, by mieć na podtrzymanie nałogu. To dobry towar. Koniec opowieści.
- Albo początek nowej. Twoja piosenkarka, jak jej na imię? - Spojrzał na Madonetkę z bardzo niezdrowym
uśmiechem. Wytężyłem rozum. Niewiele mogłem wymyślić na poczekaniu.
- Chodzi ci o moją żonę, Madonetkę...
- Żonę? Szkoda. Jestem pewny, że da się to jakoś załatwić, choć niekoniecznie teraz. Wasze przybycie, skromnie
mówiąc, nastąpiło w samą porę. Pasuje mi do ogólnego planu działania, nad którym akurat pracowałem. Dla
powszechnego dobra mieszkańców.
- Jasne - powiedziałem powstrzymując entuzjazm dla wszelkich planów Svinjara, które mógłby wcielić w życie.
- Tak, jasne. Koncert przed widownią. Pieczyste i trunki za darmo. Publiczność uzna Svinjara za filantropa
najwyższego rzędu. Myślę, że zagracie na cel dobroczynny?
- Po to tu jesteśmy.
Prócz innych rzeczy, dla których tu jesteśmy, Svinjarze, stary capie. Ale najdłuższa podróż zaczyna się od po-
stawienia pierwszego kroku.
ROZDZIAŁ 8
- Martwi mnie przebieg operacji - oznajmiłem z przykrością, nabierając łyżkę mdłego kleiku, który okazał się
podporą życia w tym miejscu.
- Czy ktoś mówi inaczej? - zapytał Stingo spoglądając podejrzliwie na własną miskę z żarciem. - To świństwo nie
tylko wygląda jak klej, ono również tak smakuje.
- Przyklei ci się do żeber - powiedział Floyd.
Rozdziawiłem gębę; czyżby facet miał jednak poczucie humoru? Chyba nie. Patrząc na poważny wyraz jego
twarzy, nie potrafiłem uwierzyć, że rozważył wszelkie znaczenia swoich słów. Dałem spokój.
- Nie tylko jestem niezadowolony z dotychczasowego przebiegu operacji -podjąłem - ale również z towarzystwa,
w jakim się obracamy. Ze Svinjara i jego parszywych drabów. Zmarnowaliśmy prawie cały dzień - z niewielkim
pożytkiem. Jeśli artefakt znajduje się u Fundamentaloidów, powinniśmy ich szukać.
- Przecież obiecałeś koncert - zaznaczyła niegłupio Madonetka. - Budują estradę i wiadomość się rozeszła. Nie
chcesz chyba zawieść naszych fanów, co?
- Niech Bóg broni! - mruknąłem kleiście i odsunąłem miskę. Nie mogłem im powiedzieć o trzydziestodniowej
truciźnie ani o fakcie, że minęło już ponad siedem dni. Ani że niech to diabli wezmą. - Bierzmy się do roboty.
Proponuję szybką próbę dla sprawdzenia sprzętu oraz, mam nadzieję, naszej wciąż dobrej formy.
Z wielką przyjemnością odstawiliśmy lunch i zatargaliśmy bagaże na miejsce koncertu. Porastała go kępa drzew,
które posłużyły jako wsporniki dla niebywale prymitywnej estrady. Miedzy pniami ustawiono deski, podparte tu i
ówdzie, gdzie platforma zanadto się uginała. Nasza publiczność zbierała się niechętnie i ze strachem na
otaczającym polu. Były to małe jednostki rodzinne, w których mężczyźni, uzbrojeni w miecze i pałki, nie
spuszczali z oka kobiet. Cóż, w końcu to społeczeństwo niewolnicze, więc troska o niewiasty była koniecznością.
- Starają się przynajmniej, żeby ładnie wyglądało -zauważyła Madonetka.
Nędza i prymityw, pomyślałem, ale nie wypowiedziałem tego na głos. Powłóczący nogami niewolnicy znosili
sterty liściastych gałęzi, które ułożyli naokoło estrady. Między liście wetknięto nawet kilka kwiatów. O, dziś na
Liokukae zapowiadała się niezła zabawa.
Działałem na siebie okropnie deprymująco i nie chciałem zarazić ich tym samym.
- Jazda, kochani! - zawołałem, wrzucając torbę na estradę i gramoląc się na górę. - Nasz pierwszy koncert na żywo
dla tego wyposzczonego świata. Jeśli nie liczyć szybkiego występu po przylocie. Pokażemy im, do czego jest
zdolne stado prawdziwych szczurów!
Na nasz widok gromadząca się publiczność wzięła się na odwagę i przysunęła bliżej, a spóźnialscy biegiem
poczęli zajmować miejsca. Podczas strojenia instrumentów i po zagraniu jednej czy dwóch fraz huknąłem kilka
bajerów z piorunami, które sprawiły, że widownia zagapiła się w niebo. Gdy byliśmy gotowi, z tłumu wytoczył się
sam Svinjar z dwójką zbrojnych opryszków u boku. Z ich pomocą wspiął się na estradę i wyrzucił ramiona.
Zapadła totalna cisza. Może to był respekt, może strach i nienawiść - albo wszystko razem. Tak czy owak, działało.
Rozsyłał dookoła uśmiechy, uniósł wielki brzuch, by wetknąć kciuki za pas. Następnie wyrąbał przemówienie.
- Svinjar dba o swoich ludzi. Svinjar to wasz przyjaciel. Svinjar przedstawia wam Stalowe Szczury i ich magiczną
muzykę. A teraz wznieśmy wielki okrzyk na ich cześć!
Obdarzyli nas wielkim szmerem, który musiał wystarczyć. W czasie przemowy Svinjara dwa jego osiłki dźwig-
nęły na estradę obszerny wyściełany fotel. Szef zagłębił się w nim z towarzyszeniem skrzypienia i zgrzytów.
- Grajcie - rozkazał i rozparł się wygodnie, aby się delektować muzyką.
- Dobra, kochani. Jazda z tym koksem! - Dmuchnąłem do mikrofonu w butonierce i po audytorium przetoczył się
mój wzmocniony oddech. - Czołem, miłośnicy muzyki. W odpowiedzi na powszechne apele - i po zapuszkowaniu
nas za narkotyki - przylecieliśmy na waszą słoneczną planetę z muzyką znaną we wszystkich zakamarkach
Kosmosu. Z wielką przyjemnością dedykuję pierwszy kawałek samemu koncertmistrzowi, Svinjarowi... -Ten
skinął głową na zgodę i mogłem już huknąć z bębnów po otaczających polach.
- Utwór, który wszyscy poznacie i mam nadzieję, pokochacie. Coś, co możemy wspólnie przeżywać, czym
możemy się dzielić, z czego możemy razem cieszyć się, śmiać i płakać.
przedstawiam wam naszą własną i oryginalną wersję klasyka muzyki współczesnej - „Świerzbiące stopy"!
Rozległy się okrzyki zachwytu, wrzaski bólu i dzikiego entuzjazmu. Wybuchnęliśmy przesterowanym i bardzo
chwytającym -jeśli nawet nie świerzbiącym - kawałkiem.
Budzę się o świcie, widzę rzeki bieg
Mgła się tam podnosi, dreszcz przeszywa mnie
Drżą na drzewach liście, błyszczy w trawie rosa
Ciągle widzę ciebie... jesteś naga... bosa...
Tak daleko znowu jesteś dziś
To okropne... powiem tylko ci
Galaktyka jest ogromna, lubię krążyć w niej
Wśród gwiazd i dalej, już nie zmienisz mnie
Moje stopy...
Stopy świerzbią mnie, stopy świerzbią mnie
Każą gnać przed siebie
Moje stopy świerzbią, stopy świerzbią mnie
Każą gnać przed siebie... stopy świerzbią mnie!
Stopy świerzbią mnie, stopy świerzbią mnie!
Każą gnać z miejsc do miejsc
Dziś sam już nie wiem, co ze mną jest
Kiedy tak gnam, zobaczyć ciebie nie mam szans
Wciąż głębiej brnę w ten galaktyczny trans.
Wierzcie lub nie, ale słyszałem tupot świerzbiących stóp. Oraz mnóstwo okrzyków zachwytu i. radości, kiedyśmy
skończyli. Wsparci entuzjazmem, zagraliśmy jeszcze dwa numery, a potem ogłosiłem przerwę.
- Dziękuję, kochani, bardzo dziękuję - jesteście wspaniałą publicznością. A teraz dajcie nam łaskawie kilka minut,
zaraz wracamy...
- Świetna robota, faktycznie bardzo dobre - oznajmił Svinjar. Podszedł do mnie kaczkowatym chodem i wyrwał mi
mikrofon z kołnierza. - Wiem, że wszyscy słyszeliśmy ten zespół przedtem z nagrań, więc ich wspaniały występ
nie jest dla nas specjalną niespodzianką. Jednak widzę coś pięknego w tym, że grają dla nas osobiście. Jestem im
za to wdzięczny - wiem, każdy z was odczuwa wdzięczność. - Odwrócił się i wyszczerzył do mnie zęby. W jego
uśmiechu nie było śladu ciepła ani dobrego humoru. Wykręcił się z powrotem i rozłożył szeroko ramiona.
- Odczuwam taką wdzięczność, że przygotowałem dla wszystkich drobną niespodziankę - chcecie ją poznać?
Odpowiedziała mu absolutna cisza - i szuranie nogami wykradających się chyłkiem widzów. Widocznie nie gus-
towali w drobnych niespodziankach Svinjara. Mieli rację.
- Jazda! - wrzasnął do mikrofonu, tak głośno, że jego wzmocniony bas potoczył się jak grzmot. - Raz, dwa, trzy,
HOP!
Zatoczyłem się i o mały włos nie upadłem, kiedy scena podskoczyła i zadygotała. Rozległ się wrzask męskich
głosów, a spod naszych stóp wystrzeliła zgraja uzbrojonych mężczyzn, rozgarniających osłonę z liściastych gałęzi.
Pojawiało ich się coraz więcej; wywijając pałkami i wrzeszcząc jak opętani rzucali się na uciekającą publiczność.
Patrzyliśmy w osłupieniu, jak kobiety i mężczyźni padają pod ciosami maczug, a potem jak ich skuwają i wiążą.
Atak był błyskawiczny, okrutny i szybko dobiegł końca. Pola opustoszały, ostatni widz się ulotnił. Pozostali byli
skrępowani i leżeli cicho albo wyli z bólu. Nad jękiem cierpienia unosił się czysto i wyraźnie śmiech Svinjara.
Drab kołysał się w fotelu owładnięty sadystycznym nastrojem, a po jego policzkach toczyły się łzy.
- Ale skąd... - zaczęła Madonetka. - Skąd się oni wzięli? Na początku koncertu pod deskami nie było żywej duszy.
Skoczyłem na ziemię, rozkopałem kilka gałęzi i zobaczyłem ziejący otwór tunelu. Był schowany pod przysypaną
ziemią pokrywą, odrzuconą teraz na bok. Usłyszałem głuchy stuk i obok mnie wylądował Svinjar.
- Wspaniały, nie? - Pokazał ręką na tunel. -Moi ludzi żłobią go od miesięcy. Wydobyty piasek wkopują w błoto
podczas deszczu. Planowałem jakiś zlot, trochę prezentów, coś bardzo nieokreślonego. A nagle wy się zjawiacie!
Gdybym umiał odczuwać wdzięczność, to bym was błogosławił. Ale nie umiem. Ślepy traf. I tryumf ludzi - to
znaczy mój -którzy mają dość rozumu, aby wykorzystać sytuację. Teraz skromna uroczystość. Zjemy, wypijemy i
pogracie dla mnie.
Odwrócił się i wydał polecenia, a przy okazji dał kopniaka jednemu ze swoich nowych niewolników, który się
akurat napatoczył.
- Przyjemnie byłoby go uśmiercić - oznajmiła Madonetka. Wypowiedziała się za wszystkich, jeśli kiwanie
głowami cokolwiek znaczyło.
- Ostrożnie - przestrzegłem. - Na razie on ma wszystkie atuty i swoich zbirów. Dajmy koncert i pomyślmy, w jaki
sposób można później stąd nawiać.
Co nie zapowiadało się prosto. Ogromna chata Svinjara była wypchana jego ludźmi. Pijącymi, choć nie pijanymi,
chełpiącymi się swoimi osiągnięciami w piciu, pijącymi jeszcze więcej. Zagraliśmy jeden kawałek, ale nikt nie
słuchał.
Nie; Svinjar nadstawiał uszu. Słuchał i patrzył. Wreszcie pokuśtykał do nas i zdławił muzykę machnięciem ręki.
Opadł na fotel i jął bębnić palcami po rękojeści wielkiego miecza tkwiącego w kamieniu obok jego dłoni. Znowu
obdarzył mnie tym swoim fałszywym uśmieszkiem.
- Inaczej sobie wyobrażałeś tutejsze życie? Co, Jim?
- Trochę inaczej.
Jeśli szukał pretekstu, nie zamierzałem mu go dawać. Moje szansę nie przedstawiały się najlepiej.
- Sami układamy sobie nasze życie - i własne zasady. W dwupłciowych, uporządkowanych światach galaktyki
rządzą zniewieściali intelektualiści. Mężczyźni, którzy działają jak kobiety. My sięgamy w przeszłość, w czasy
prymitywnych, samczych, znaczących mężczyzn. Siła przez siłę. To mi odpowiada. I to ja tworzę zasady. - Patrzył
na Madonetkę w dziwnie lubieżny sposób. - Niezła wokalistka... i urocza dziewczyna - dodał i spojrzał na mnie. -
Żona, powiadasz? Można na to coś poradzić? Niech no pomyślę... tak, można. Tam, na tak zwanych
cywilizowanych planetach, nic się nie da zrobić. Tutaj można. Bo masz do czynienia ze Svinjarem - a Svinjar
zawsze znajdzie jakieś wyjście.
Podniósł grubą rękę i puknął mnie w czoło.
- Na podstawie mojego prawa i obyczaju udzielam wam rozwodu. - Podniósł się na nogi, a jego giermkowie
ryknęli śmiechem z subtelnego dowcipu herszta.
- To niemożliwe. Tak nie można... Jak na swoje wymiary okazał się szybki, błyskawicznie wyciągając miecz z
wnęki przy tronie.
- Oto pierwsza lekcja dla mojej nowej panny młodej. Nikt nie sprzeciwia się Svinjarowi.
Błysnął miecz i poczułem na gardle jego ostrze.
ROZDZIAŁ 9
Odskoczyłem do tyłu, aby uniknąć cięcia, lecz potknąłem się o nogi jakiegoś człowieka i wpadłem na niego.
- Trzymaj go! - krzyknął Svinjar i w tym momencie zacisnęły się na mnie ramiona. Próbowałem się wyrwać, ale
nic z tego nie wyszło.
Svinjar stał nade mną i wbijał mi w szyję czubek miecza...
Zakołysał się nagle i upadł z głośnym hukiem, ujawniając fakt, że mimo wieku i nadwagi Stingo rzucił się jednak
do ataku i zdzielił go od tyłu w kark.
Co się potem działo, musiało zapaść w najmniejszy z ptasich móżdżków świadków wydarzenia. Mężczyźni dobyli
mieczy i miotali dzikie przekleństwa. Na moich oczach Floyd położył najbliższych osiłków - ale to mogło nie
wystarczyć. Przed upływem dwóch sekund odbędzie się rzeź orkiestry, jeśli nie zrobię czegoś, aby ją
powstrzymać.
Zrobiłem. Najpierw dźgnąłem łokciem mego prześladowcę w splot słoneczny. Zacharczał i puścił mi ręce. Minęła
sekunda. Nie traciłem czasu na wstawanie, po prostu wykręciłem się na bok i wyjąłem z kieszeni czarną kulkę,
wcisnąłem aktywator i rzuciłem ją pod sufit.
Dwie sekundy. Broń świszczała dookoła. Moją najlepszą obroną było wciśnięcie zatyczek z filtrami do dziurek w
nosie. Bomba gazowa pękła z hukiem i poświęciłem dwie kolejne pracowite sekundy na wymykanie się moim
prześladowcom. Poruszającym się coraz wolniej i wolniej, aż runęli na podłogę. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że
gaz wykonał świetną robotę. Cała izba była wypełniona leżącymi i chrapiącymi sylwetkami. Uściskałem sobie
ręce nad głową.
- Wiwat dla grzecznych chłopców! - Moja publiczność składała się z jednej osoby. To znaczy ze mnie, co nie
odbierało zwycięstwu słodyczy. Gaz usypiający załatwił także mych przyjaciół, choć Floyd sprawiał się całkiem
dobrze, zanim upadł. Wokół niego leżało kilka skurczonych postaci. Otworzyłem torbę, wyjąłem miksturę i
podziurawiłem przyjaciół styretką. Następnie podszedłem do drzwi i wyglądałem ponuro na deszcz, póki nie
wrócili do przytomności.
Usłyszałem ciche kroki; Madonetka wzięła mnie delikatnie za ręce.
- Dziękuję ci, Jim.
- Nie ma za co.
- Jest. Uratowałeś nam życie. i
- Zagrożenie nie minęło - powiedział Floyd. - Madonetka ma rację, musimy ci podziękować. - Stingo skinął głową
na potwierdzenie.
- Nie dziękujcie. Gdyby operację zorganizowano nieco lepiej, takie niebezpieczeństwa nie miałyby miejsca. To
moja wina. Znajduję się, jakby tu powiedzieć, pod presją
czasu. Z przyczyn, w które nie mogę się teraz wdawać, w ciągu dwudziestu dni musimy odnaleźć artefakt i zakoń-
czyć operację.
- To mało czasu - stwierdził Stingo.
- Słusznie - a więc nie marnujmy go więcej. Zasiedzieliśmy się w gościnie. Chwyćcie jakąś broń, bo z pustymi
rękami możemy się stąd nie wydostać. Torby na ramiona, uzbrojeni do zabijania, bezlitośni, zacięte twarze.
Naprzód!
Po tym, co nas o mały włos nie spotkało u Svinjara i jego świniarzy, nie byliśmy w nastroju do żartów. Musiało się
to uwidaczniać na naszych twarzach - albo raczej w błysku naszych mieczy - ponieważ nieliczne grupki ludzi,
jakie mijaliśmy, pierzchały na nasz widok. Deszcz już prawie ustał i zza oparów mgły, która podnosiła się z
nasiąkniętej wodą ziemi, prażyło słońce. W tej okolicy szałasy stały w większej odległości, góry śmieci były
rzadsze i łatwiejsze do ominięcia. Tu i ówdzie zaczęły się pojawiać niskie krzaki, następnie drzewa i wyższe
zarośla porastające łagodne stoki wzgórz. Wśród nich było widać karłowate drzewa, z których zwisały kule o
grubej skórce i wielkości ludzkiej pięści. Może były to owe dendrony, o których nam wspomniano. Należało to
sprawdzić - ale nie teraz. Wyrywałem na przedzie w dobrym tempie, zarządzając postój dopiero po dotarciu w
zacisze pierwszego zagajnika. Spojrzałem do tyłu na prymitywne zabudowania i wielką bryłę Pentagonu, która
nad nimi górowała.
- Chyba nikt nas nie śledzi -i niech już tak zostanie. Co godzina pięć minut przerwy, maszerujemy aż do zmroku.
Dotknąłem komputera-czaszki, który wisiał na mojej szyi, i klawiatura ukazała się z trzaskiem. Wywołałem
holomapę, spojrzałem na słońce - po czym wskazałem przed siebie.
- Idziemy tam.
Początkowo droga była ciężka. Musieliśmy gramolić się pod górę, schodzić po drugiej stronie i pokonywać
kolejne wzniesienie. Wkrótce jednak zostawiliśmy za sobą las oraz pofałdowaną okolicę i weszliśmy na coś jakby
sawannę. Pod koniec pierwszej godziny zatrzymaliśmy się na odpoczynek; padliśmy na ziemię i upiliśmy trochę
wody. Najdzielniejsi spośród nas pracowicie gryźli skoncentrowane racje żywnościowe. Miały konsystencję
tektury - i równie ekscytujący smak. Niedaleko rozciągał się gaj dendronów. Poszedłem tam i zerwałem kilka
kulistych owoców. Były twarde jak skała i tak samo apetyczne. Włożyłem je do torby celem późniejszego
skosztowania. Floyd wygrzebał mały flet i zagrał skoczną melodyjkę, która nas podniosła na duchu. A kiedy
ruszyliśmy dalej, przygrywał nam wesołym marszem.
Madonetka szła obok mnie nucąc w takt fletu. Mocny piechur; chyba lubiła ćwiczenia fizyczne. I świetna
wokalistka, dobry głos. Wszystko miała dobre - łącznie z pupcią. Przekręciła głowę i złapała mnie na tym, że jej
się przyglądam. Odwróciłem wzrok i zwolniłem tempo, aby dla odmiany pomaszerować trochę obok Stinga.
Dotrzymywał nam kroku i ku memu zadowoleniu nie wyglądał na zmęczonego. Hmm, Madonetka... Odwróć
myśli, Jim, skup się na robocie. Nie na panienkach. Tak, wiem, Madonetka przykuwa uwagę dużo silniej niż
cokolwiek innego. Ale nie czas na zbytki i lekkomyślność.
- Jak daleko do zmierzchu? - zapytał Stingo. - Twoja pigułka zużywa się jak diabli. Rzuciłem hologram zegarka.
- Naprawdę nie wiem... bo nawet nie znam długości dnia na tej planecie. Zegarek, tak samo jak komputer, podlega
czasowi statku. Już dość dawno wyrzucili nas za bramę. -Zerknąłem na niebo. - Coś mi się zdaje, że słońce wcale
nie ma ochoty chylić się ku zachodowi. Pora na konsultację.
Trzykrotnie zagryzłem mocno zęby po lewej stronie szczęki, co powinno wysłać sygnał z modułu w dziąśle.
- Tu Tremearne - zadudniło mi pod czaszką.
- Słyszę pana.
- Co słyszysz? - spytał Stingo.
- Cicho, rozmawiam przez radio.
- Przepraszam.
- Odbiór czysty po tej stronie. Melduj.
- Machmeni nie oczarowali nas za bardzo. Parę godzin temu wyszliśmy z miasta i wędrujemy stepem...
- Mam was na mapie, namiar satelitarny.
- Widać jakieś zgraje Fundamentaloidów?
- Kilka.
- Czy któraś jest blisko nas?
- Tak, jedna, po lewej stronie. Mniej więcej w takiej odległości, jaką pokonaliście dotąd.
- Brzmi nieźle. Ale najpierw jedno ważkie pytanie. Jak długo trwa tutejszy dzień?
- Około stu godzin standardowych.
- Nic dziwnego, że czujemy zmęczenie, a słońce wciąż praży w najlepsze. Dzień trwa tu co najmniej cztery razy
dłużej, niż ustawa przewiduje. Czy może pan kazać orbiterowi spojrzeć na trasę, którą pokonaliśmy - i sprawdzić,
czy nie mamy ogona?
- Już to zrobiłem. Żadnych intruzów w polu widzenia.
- To wspaniała wiadomość. Koniec, wyłączam się. -Podniosłem głos. -Kompania - stój! Rozejść się. Przekażę
wam część rozmowy, której nie słyszeliście. Nikt nas nie śledzi. - Zaczekałem, aż ucichną bezładne okrzyki
radości. - Co oznacza, że zatrzymujemy się tutaj na jedzenie, picie, spanie i tak dalej.
Przeciągnąłem się leniwie, rzuciłem na ziemię torbę, uwaliłem się i oparłem o nią głowę, wskazując na odległy
horyzont.
- Fundamentoloidowscy nomadzi są gdzieś tam. Prędzej czy później musimy ich spotkać - głosuję za później.
- Wniosek poparty, przeszedł. - Wszyscy przyjęli już pozycję horyzontalną. Pociągnąłem spory łyk wody i nawi-
jałem dalej.
- Tutejsze dni są cztery razy dłuższe od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Myślę, że wystarczy walki,
maszerowania i wszystkiego na dzisiaj, na ćwierć doby, czy jak to zwać. Prześpijmy się na ziemi, a po
wypoczynku ruszamy dalej.
Moja rada okazała się zbędna, gdyż powieki już się zamykały. Nie zostało mi nic innego, jak zacisnąć swoje.
Czułem, że odpływam, gdy raptem zaświtało mi, że nie jest to najlepszy pomysł pod słońcem. Stękając
podniosłem się z ziemi i wziąłem tyłek w troki, aby ich nie budzić.
- Halo, Tremearne. Słyszy mnie pan?
- Tu sierżant Naenda. Kapitan odpoczywa na tej zmianie. Mam posłać po niego?
- Nie, jeśli go pan zastępuje - i ma pod ręką aktualne obserwacje satelitarne.
- Mam.
- To proszę im się przyjrzeć. Zrobiliśmy sobie przerwę na sen i nie chciałbym go zakłócać. Jeśli pan zobaczy, że
coś lub ktoś podkrada się do nas - proszę krzyknąć.
- Zrobi się. No to lulu.
Lulu! Co się porobiło z tym wojskiem? Pokuśtykałem z powrotem do swoich współtowarzyszy i skorzystałem
gorliwie z ich pięknego przykładu. Nie miałem najmniejszego kłopotu z zaśnięciem.
Budzenie dla odmiany poszło mi ciężko. Musiałem przespać kilka godzin, bo kiedy rozchyliłem lekko zamglone
oczy na nieboskłon, słońce minęło już zenit i zmierzało nareszcie w stronę horyzontu. Co mnie obudziło?
- Uwaga, Jim di Griz! Baczność!
Rozejrzałem się i musiało minąć kilka chwil, nim dotarło do mnie, że to głos kapitana.
- Co jest? - wybełkotałem odrętwiały ze snu.
- Jedna z band Fundamentaloidów przemieszcza się -mniej więcej w waszym kierunku. Za jakąś godzinę mogą
was
zobaczyć.
- Do tego czasu powinniśmy być gotowi na gości.
Dzięki, kapitanie; koniec, wyłączam się.
Zaburczało mi w żołądku i doszedłem do wniosku, że skoncentrowane racje są trochę zbyt skoncentrowane. Po-
ciągnąłem parę łyków wody, aby spłukać z ust resztki snu, a potem palcem u nogi szturchnąłem Floyda.
Natychmiast otworzył oczy i uśmiechnął się słodko.
- Właśnie zgłosiłeś się na ochotnika. Pójdziesz do tamtych krzaków i zbierzesz trochę drewna na ognisko. Pora na
śniadanie.
- Słusznie, śniadanie, drewno... cudownie. - Zerwał się na nogi, ziewnął, przeciągnął się, podrapał w brodę i ruszył
z kopyta wykonać zadanie.
Nazbierałem dość suchej trawy na niewielki stos i wyjąłem z torby atomową bateryjkę. Mogła zasilać nasz sprzęt
muzyczny co najmniej przez rok, więc co jej szkodziło użyczyć teraz kilka woltów. Ściągnąłem izolację z obu
końcówek małego kabelka, zrobiłem krótkie spięcie i otrzymałem obfity snop iskier. Wetknąłem wszystko w
trawę. Po chwili zapłonęła pięknym ogniem, trzaskając i dymiąc, gotowa na przyjęcie suchych gałęzi, które
przytargał Floyd. Kiedy ognisko było dobre i gorące, do rozżarzonego popiołu wrzuciłem owoce dendronu.
Tamci poruszyli się z boku na bok, kiedy dym z ogniska powiał w ich stronę, ale obudzili się naprawdę dopiero po
tym, gdy rozłupałem pierwszy owoc. Skórka zrobiła się czarna, miałem więc nadzieję, że jest gotowy. Rozszedł
się mocny, ostry aromat pieczonego mięsa i w jednej chwili wszyscy się rozbudzili.
- Mniam, mniam - powiedziałem gryząc pachnący kęs. - Moje podziękowania dla genetyków, którzy to wymyślili.
Pokarm dla smakoszy - i rośnie na drzewie. Gdyby nie mieszkańcy, Liokukae byłaby rajem. ;
Zjadłszy śniadanie poczuliśmy się względnie po ludzku i przekazałem im komunikat.
- Mam kontakt z okiem na niebie. Grupa nomadów • sunie w naszą stronę. Pomyślałem, że lepiej niech oni tu
przyjdą niż my do nich. Czy jesteśmy już gotowi na spotkanie z nimi? :
Nastąpiły szybkie skinienia głowami, bez niepewnych spojrzeń ku mojej uciesze. Stingo podniósł siekierę nad
głowę i powiódł dookoła groźnym wzrokiem.
- Gotowi jak zawsze. Mam jedynie nadzieję, że ci okażą się bardziej przyjaźni niż pierwsza zgraja.
- Tylko w jeden sposób można się przekonać. - Trzykrotnie mocno zagryzłem zęby. - Gdzie są teraz
Fundamentaloidzi?
- Przechodzą trochę na północ od was - za tymi krzakami na lekkim wzniesieniu.
- A więc, idziemy. Torby na ramię, broń w pogotowiu, trzymać kciuki. Naprzód!
Zaczęliśmy bez pośpiechu wspinać się na zbocze góry, weszliśmy w zarośla - i stanęliśmy jak wryci na widok
przechodzącego wolno stada.
- Kozłowce - powiedziałem. - Zmutowane krzyżówki kozła z owcą, o którym nam mówili.
- Kozłowce -zgodziła się Madonetka. -Ale nie powiedzieli, że są takie ogromne! Nie sięgam im nawet do brzucha.
- Faktycznie -przyznałem. -To jeszcze nie wszystko. Są tak duże, że nadają się do jazdy. I jeśli się nie mylę,
zostaliśmy dostrzeżeni, a ci trzej jeźdźcy galopują w naszą stronę.
- Wymachując bronią - zauważył ponuro Stingo. -Znowu się zaczyna.
ROZDZIAŁ 10
Pędzili ku nam z łoskotem, wywijając mieczami i wzbijając ostrymi, czarnymi kopytami chmury pyłu. Kozłowce
miały wstrętne małe ślepia i paskudne zakrzywione rogi -oraz coś bardzo podobnego do kłów. Nie pamiętam,
żebym widział kiedyś owcę czy kozła z kłami, ale zawsze musi być ten pierwszy raz.
- Ustawcie się w szyku i przygotujcie broń! - zawołałem unosząc miecz nad głowę.
Ubrany na czarno, najbliższy jeździec szarpnął gwałtownie cuglami i jego kosmaty wierzchowiec znieruchomiał.
Mężczyzna spiorunował mnie wzrokiem zza gęstej, czarnej brody i przemówił imponująco głębokim basem.
- Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Tak zostało napisane.
- Mówisz o sobie? - spytałem nie opuszczając broni.
- Jesteśmy spokojnymi ludźmi, bezbożniku, ale bronimy naszych stad przed niezliczonymi bandami kłusowników.
Mógł mówić prawdę; musiałem zaryzykować. Wbiłem miecz w piach i cofnąłem się. W każdej chwili byłem
jednak gotów po niego sięgnąć.
- My też należymy do spokojnych ludzi. Lecz chodzimy z bronią dla własnej ochrony w tym ohydnym świecie.
Zastanowił się przez chwilę nad moimi słowami i podjął decyzję. Wsunął miecz do skórzanej pochwy i zeskoczył
na ziemię. Bestia z miejsca rozdziawiła paszczę - to jednak b y ł y kły - i chciała go ugryźć. Prawie nie zwrócił na
to uwagi, zacisnął po prostu pięść i szybkim hakiem trafił bydlę pod szczękę. Zwierz kłapnął paszczą i zrobił krót-
kiego zeza. Nie był też zanadto pamiętliwy, bo gdy jego ślepia wróciły na swoje miejsce, całkowicie zapomniał o
jeźdźcu. Ten zaś stanął przede mną.
- Nazywam się Arroz con Pollo, a to są moi towarzysze. Zostaliście oszczędzeni?
- Nazywam się Jim di Griz, a to jest moja kapela. I nie wierzę w banki.
- Co to są banki?
- Miejsce, gdzie się oszczędza. Fedha.
- Niewłaściwie mnie zrozumiałeś, Jimie z di Grizów. To twą duszę należy oszczędzić - a nie twoje fedha.
- Ciekawa kwestia teologiczna, Arrozie z con Pollów. Musimy ją dogłębnie omówić. Co powiesz na to, byśmy
odłożyli broń i ubili trochę piany? Odłóżcie - krzyknąłem.
Arroz dał znak dwóm kompanom i wszyscy poczuliśmy się dużo lepiej, kiedy miecze opadły do pochew, a topory
Tytuł oryginału THE STAINLESS STEEL RAT SINGS THE BLUES ROZDZIAŁ l Wejście na ścianę nie było łatwe, ale spacer po suficie okazał się zgoła niemożliwy. Dopóki nie odkryłem, że zabieram się do tego w niewłaściwy sposób. Sprawa okazała się prosta, gdy już na to wpadłem. Trzymając się rękami sufitu, nie mogłem poruszać stopami. Musiałem wyłączyć rękawiczki molekularne i zawisnąć na samych podeszwach. Krew mi chlusnęła do głowy - i nic dziwnego - przynosząc z sobą falę mdłości i panicznego lęku. Co ja tu robiłem, uwieszony głową w dół z sufitu Mennicy, obserwując, jak maszyna wybija na dole monety pół miliona kredytek sztuka? Dzwoniły i spadały do czekających koszy - na to pytanie zatem odpowiedź była jasna. O mało nie spadłem razem z nimi, kiedy odciąłem zasilanie w jednej stopie. Gigantycznym krokiem przeniosłem ją do przodu i wyrżnąłem o sufit, włączając z powrotem energię wiążącą. Generator w bucie emitował pole tej samej energii, która trzyma razem molekuły, i zamieniał mi stopę, przynajmniej czasowo, w kawałek sufitu. Dopóki działało zasilanie. Jeszcze kilka długich kroków i byłem nad koszami. Starając się ignorować zawroty głowy, pogmerałem ręką przy pasku i wyciągnąłem kabel spod wielkiej klamry. Złamałem się w pół, aby dosięgnąć sufitu, wdusiłem o mur guzik na końcu kabla i uruchomiłem pole wiązania. Chwyciło jak diabli i mogłem uwolnić stopy. Wisiałem teraz prawym bokiem do góry, kołysałem się i czułem, że z rumianej twarzy wysącza mi się krew. - Do roboty, Jim, bez opieprzania się -pouczyłem sam siebie. - Lada moment włączy się alarm. Jak na zawołanie zahuczały dzwonki, rozbłysły światła i ściany zadygotały od ryku syreny. Nie powiedziałem do siebie: a nie mówiłem? Szkoda było czasu. Kciuk na guzik zasilania i potwornie silna, prawie niewidoczna linka mono-molekularna wyskoczyła ze szczękiem z klamry i błyskawicznie spuściła mnie na dół. Zastopowałem, kiedy moje rozpostarte ramiona dotknęły monet. Otworzyłem neseserek i ciągnąłem go z brzękiem przez monety, dopóki nie wypełnił się błyszczącymi, roziskrzonymi ślicznotkami. Zamknąłem i zaplombowałem, maleńki silniczek za-bzyczał i przyciągnął mnie z powrotem do sufitu. Stopy rąbnęły o mur i przywarły; wyłączyłem zasilanie wyciągarki. W tym momencie otworzyły się pode mną drzwi. - Chyba jest tu ktoś! - zawołał strażnik, a spluwa w jego ręku gorączkowo węszyła za ofiarą. - Alarm się włączył. - Możliwe, ale nikogo nie widać - stwierdził drugi. Patrzyli w dół i dookoła siebie. Ani razu durnie nie podnieśli wzroku. Liczyłem na to. Czułem, że twarz mi zalewa pot. Zbiera się. Kapie. Ze zgrozą patrzyłem na krople potu rozpryskujące się na hełmie strażnika. Stalowy Szczur śpiewa bluesa 7 - Sąsiednie pomieszczenie! - krzyknął zagłuszając plusk. Wybiegli na korytarz, drzwi się zamknęły. Przeczłapałem na drugi koniec sufitu, spełzłem po ścianie i opadłem bez sił na podłogę. - Dziesięć sekund, ani chwili dłużej - upomniałem siebie. Wola przeżycia to straszny tyran. To co kiedyś wy- glądało na genialny pomysł, może i było nim naprawdę. Teraz jednak żałowałem, że ta krótka wzmianka w ogóle wpadła mi w oko. „Uroczyste otwarcie nowej Mennicy na Paskönjaku... planecie często zwanej Kuźnią Złota... Pierwsza w historii emisja monet półmilionowych... Dostojnicy i media..." To było niczym salwa z pistoletu startowego dla sprintera. Spakowałem się natychmiast. Tydzień później opuś- ciłem terminal kosmoportu na Paskönjaku z neseserkiem pod pachą i fałszywą legitymacją prasową w kieszeni. Nawet widok zmasowanych oddziałów wojska i gotowych na wszystko agentów ochrony nie wyleczył mnie z szaleństwa. Aparatura w neseserze była odporna na wykrycie przez wszelkie znane detektory; w czasie prześwietlania pokazywał absolutnie fałszywy obraz swojej zawartości. Krok miałem lekki, a uśmiech szeroki. Teraz twarz moja była szara, a kiedy zmusiłem się do złapania pionu, nogi mi dygotały ze zmęczenia. - Spokojne oczy, wzrok skupiony... mina niewiniątka. Łyknąłem pigułkę spokoju i skupienia w polewie z benzedryny błyskawicznej. Jeden, dwa, trzy kroki ku drzwiom, twarz rozpromieniona dumą, chód dostojny, sumienie czyste. Nałożyłem odjazdowe okulary z klejnotami i wyjrzałem przez drzwi. Ultrasoniczny obraz był zamazany. Lecz na tyle wyraźny, że zdołałem rozróżnić biegnące sylwetki. Kiedy zniknęły, nacisnąłem klamkę, wyślizgnąłem się i zamknąłem drzwi za sobą. Reszta mojej grupy żurnalistów cofała się w głąb korytarza przed rozwrzeszczanym tłumem ochroniarzy wyma- chujących im przed nosem bronią. Wykonałem obrót, stanowczym krokiem pomaszerowałem w przeciwnym kierunku i zniknąłem za hakiem. Tamtejszy strażnik opuścił pukawkę i wycelował w klamrę mojego paska. - La necesejo estas ci te? - spytałem z przymilnym uśmiechem. - Coś pan powiedział? Co pan tutaj robi? - Naprawdę? - Parsknąłem przez rozszerzone nozdrza. - Kiepsko wyglądamy z edukacją, a zwłaszcza znajomością esperanta, co? Jeśli musi pan wiedzieć - mówiąc wulgarnym żargonem tej planety, powiedziano mi, że znajdę tutaj kibel dla panów. - Nic podobnego. W drugim końcu. - To naprawdę zbytek uprzejmości z pańskiej strony.
Pokazałem mu plecy i wyruszyłem nieśmiało w przeciwnym kierunku. Nie zdążyłem postawić trzeciego kroku, kiedy rzeczywistość przedarła się do ospałych zwojów mózgowych strażnika. - Dokąd to, wracaj pan! Stanąłem jak wryty, obróciłem się do niego i wyciągnąłem rękę. - Tam? - spytałem. Miotacz gazu, który ukryłem w dłoni odwracając się plecami, wydał krótkie syknięcie. Facet zamknął oczy i sflaczał na posadzkę. Wyciągnąłem mu gnata z bezwładnych rąk i przytuliłem do śpiących piersi; nie był mi potrzebny. Przemknąłem obok i łokciem pchnąłem wejście na schody zapasowe. Zamknąłem drzwi, podparłem je plecami i wziąłem głęboki oddech. Z zestawu prasowego wyszarpnąłem mapę i wbiłem palec w punkt oznaczający klatkę schodową. Teraz na dół, do magazynów... gdzieś niżej rozległy się kroki. W górę. Po cichu na palcach. Zmiana planu była konieczna z winy syreny alarmowej, która zakorkowała mi tłumem ludzi prostą drogę ucieczki. W górę, pięć, sześć pięter, do miejsca, gdzie schody kończyły się drzwiami z napisem KROV. Pewnie dach w miejscowym narzeczu. Unieszkodliwiłem trzy rozmaite alarmy, kopnąłem drzwi na oścież i wyskoczyłem za próg. Rozejrzałem się po typowym bałaganie na dachu: zbiorniki z wodą, wentylatory, jednostki napowietrzania - i słusznych rozmiarów kominy wypluwające skażenia. Bosko. Wrzuciłem trefną broń i narzędzia do torby ze szmalem, słysząc pożegnalny brzęk monet. Przekrzywiwszy klamrę od paska, rozpiąłem ją, po czym wyjąłem bęben z silnikiem. Przyczepiłem wtyczkę pola molekularnego do torby i spuściłem wszystko na przewodzie w głąb komina. Sięgnąłem możliwie najniżej i przytwierdziłem mechanizm bębna do ścianki rury. Gotowe. Powisi sobie tutaj, ile trzeba. Póki nie opadną emocje. Można powiedzieć - depozyt, który czeka na podjęcie. Uzbrojony tylko w minę niewiniątka, wróciłem tą samą drogą schodami na parter. Drzwi się otworzyły i zamknęły bezszelestnie. Zobaczyłem strażnika, stał plecami do wejścia i można było otrzeć się o niego. Co też uczyniłem, klepnąwszy go w ramię. Wrzasnął jak opętany, odskoczył w bok, obrócił się i wy- mierzył do mnie z pistoletu. - Nie chciałem pana przestraszyć - zaintonowałem słodkim głosem. - Chyba odłączyłem się od mojej ekipy. Grupa dziennikarzy... - Sierżancie, mam tu jednego - wymamrotał do mikrofonu na ramieniu. - Ja, tak, szeregowiec Izmet, posterunek jedenaście. Dobra. Przytrzymać go. Rozumiem. - Wycelował mi między oczy. - Nie ruszać się! - Nie mam zamiaru, panie władzo. Proszę mi wierzyć. Zacząłem podziwiać paznokcie na moich palcach, wyrwałem kilka nitek z kurtki, gwizdałem; starałem się ig- norować migoczącą mi przed nosem lufę. Skądś doleciał łomot buciorów i pojawił się oddział na czele z sierżantem o okrutnej twarzy. - Witam, sierżancie. Może mi pan powiedzieć, dlaczego pański żołnierz mierzy do mnie z pistoletu? A zresztą, dlaczego wszyscy do mnie mierzycie ze swej śmiercionośnej broni? - Odebrać mu neseser. Zakuć go. Idziemy. - Coś małomówny typek z tego sierżanta. Winda, do której mnie zapędzili, nie była zaznaczona na mapie dla dziennikarzy. Nie napomykała ona też o licznych poziomach poniżej parteru, które wdzierały się głęboko we wnętrzności planety. W czasie jazdy czułem rosnący ucisk w uszach - gmach musiał liczyć sobie całe mnóstwo pięter podziemnych, tyle co drapacze chmur przeważnie nad ziemią, myślałem. Żołądek również podszedł mi do gardła, gdy dotarło do mnie, że najwyraźniej porwałem się z motyką na słońce. Wykopali mnie na którejś z podziemnych kondygnacji, powlekli przez ciąg zaryglowanych i okratowanych bram. Na koniec trafiłem do pojedynczej, przygnębiającej celi. Nagiej, jak każe tradycja, z żarówkami bez osłony i taboretem. Oklapłem nań i westchnąłem głęboko. Próby nawiązania przeze mnie rozmowy olano, tak samo jak moją kartę prasowe. Gwizdnęli mi ją razem z butami - a potem kazali oddać resztę rzeczy. Naciągnąłem kaftan z szorstkiej czarnej juty, który mi podarowali w prezencie, zagłębiłem się w stołek i usiłowałem nie walczyć na spojrzenia z moimi klawiszami. Szczerze mówiąc, wpadłem w kanał, który jeszcze się pogłębił, kiedy efekty przeżucia kapsułki spokoju i skupienia poczęły się zacierać. Tuż przed upadkiem mojego morale na dno głośnik wy skrzeczał niezrozumiałe instrukcje i odstawiono mnie do innego pomieszczenia. Światła i taboret były identyczne - ale tym razem tkwiły naprzeciw stalowego pulpitu, za którym rozwalał się oficer o jeszcze bardziej stalowych oczach. Jego piorunujący wzrok wystarczył za przemowę, gdy omiótł ręką moje ubranie, torbę i buty, poddane szczegółowej rewizji. - Nazywam się pułkownik Neuredan - wyskrzeczał. -Wpadłeś jak śliwka w kompot. - Zawsze traktujecie w ten sposób dziennikarzy galaktycznych? - Twoja legitymacja jest podrobiona. - Głos Neuredana był tak ciepły jak dźwięk trących o siebie kamieni. -Twoje buty zawierają emitery pola wiązania... - Prawo tego nie zabrania! - Na Paskönjaku zabrania. Nasze prawo zabrania wszystkiego, co zagraża bezpieczeństwu Mennicy i galak- tycznym kredytkom, które się w niej wytwarza. - Nie zrobiłem nic złego. - Wszystko, co zrobiłeś, jest złe. Próba wprowadzenia w błąd ochrony za pomocą fałszywej tożsamości, ogłuszenie strażnika, wtargnięcie do Mennicy bez nadzoru - to wszystko są zbrodnie według naszego prawa. Za
dotychczasowe uczynki grozi ci czternaście jednoczesnych kar dożywotniego pierdla. - Ponury głos pułkownika zrobił się jeszcze bardziej ponury. - Ale czeka cię też coś gorszego... - Co może być gorszego od czternastu dożywoci? -Mimo usilnych starań o zachowanie spokoju słyszałem, że głos mi zadrżał. - Śmierć. Kara za kradzież w Mennicy. - Ja niczego nie ukradłem! - Teraz zdecydowanie się załamał. - To się zaraz okaże. Kiedy zapadła decyzja bicia monet po pół miliona kredytek, podjęliśmy wszelkie środki ostrożności celem zapobieżenia kradzieży. Integralną część struktury monety stanowi transponder, który nasłuchuje określonego sygnału na określonej częstotliwości. Włącza się i ujawnia lokalizację monety. - Kretyństwo - odparłem z większą odwagą, aniżeli czułem. - Tutaj nic z tego nie wyjdzie. Przy takiej ilości wybitych monet... - Wszystkie leżą bezpiecznie za trzema metrami litego ołowiu. Odpornego na promieniowanie. Jeśli będą gdzieś jakieś inne monety, sygnał się odezwie. Jak na zawołanie rozległo się dalekie bicie w dzwony. Po stalowej twarzy śledczego przebiegł lodowaty uśmiech. - Sygnał - zakomunikował. Dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Raptem otworzyły się drzwi i wpadający agenci rzucili na biurko bardzo znajomą torbę. Pułkownik bez pośpiechu uniósł jeden koniec i z brzękiem wysypał monety na blat stołu. - A więc tak wyglądają. Nigdy... - Milczeć! -zagrzmiał. - Wyniesiono je z tłoczni. Dyndały w kominie wytapiacza. Razem z innymi rzeczami. - To niczego nie dowodzi. - To dowodzi wszystkiego! - Błyskawicznie jak wąż pochwycił moje dłonie i huknął nimi o jakąś płytkę na biurku. W tej samej chwili w powietrzu zajaśniał hologram moich odcisków palców. - Znaleźliście jakieś odciski na monetach? -rzucił przez ramię. - Całe mnóstwo - odparł bezcielesny głos. Z kolei wybrzuszył się kawałek biurka, ukazując coś jakby odbitki fotograficzne. Pułkownik zerknął na nie i drugi raz poczułem strach na widok jego lodowatego uśmiechu, gdy cisnął zdjęcia do szczeliny. W powietrze wyskoczył drugi hologram i popłynął bliżej pierwszego. Pułkownik musnął konsolę i oba hologramy połączyły się ze sobą. Podwójny obraz zamigotał i stopił się w jeden. -Identyczne! -oznajmił z tryumfem. –Teraz mi możesz podać imię i nazwisko, jeśli chcesz. Unikniemy błędu na nagrobku. Ale tylko jeśli chcesz. - O co panu chodzi z tym nagrobkiem? Jaka kara śmierci? Prawo galaktyczne zabrania kary śmierci! - Tu nie obowiązuje prawo galaktyczne - oznajmił śpiewnie, jakby intonując marsz żałobny. - Istnieje wyłącznie prawo Mennicy. Wyrok jest ostateczny. - A proces... - wymamrotałem słabym głosem. Tańczyły mi przed oczyma wizje adwokatów, ripost, oskarżeń i stosu papierów. W głosie pułkownika nie było miłosierdzia, na jego wargach nie igrał nawet ślad lodowatego uśmiechu. - Karą za kradzież w Mennicy jest śmierć. Proces odbywa się po egzekucji. ROZDZIAŁ 2 Jestem jeszcze młody - i nie zapowiadało się na to, że będę choć trochę starszy. Życie przestępcy nie należy do najdłuższych. Wpadłem zatem, nie doczekawszy nawet dwudziestki. Weteran dwóch wojen, częsty jeniec i poborowy; ten, który popadł w depresję po śmierci dobrego przyjaciela Biskupa i któremu imponował Mark Forer, wspaniała Sztuczna Inteligencja. Czy to prawda? Czy ja miałem to już za sobą? I już nic nowego w życiu mnie nie spotka? Koniec. - Nigdy!!! - ryknąłem, ale dwaj agenci chwycili mnie jeszcze mocniej za ramiona i pchnęli przed sobą w głąb korytarza. Trzeci uzbrojony strażnik ruszył przodem i otworzył drzwi do celi. Czwarty z tyłu dźgał mnie lufą w nerkę. Znali się na rzeczy i nie ryzykowali. Byli wielcy i okrutni, ja zaś mały i chudy. Dygotałem ze strachu i kuliłem się jeszcze bardziej. Cela stanęła otworem, strażnik z kluczami obrócił się do mnie i zdjął mi kajdanki. Po czym sapnął ciężko, gdy moje kolano trafiło go w żołądek i odrzuciło w głąb celi. Zaraz po tym złapałem dwóch strażników obok siebie za nadgarstki i w paroksyzmie wysiłku skrzyżowałem ramiona. Rąbnęli się głowami; czaszki wydały należyty chrzęst. W tej samej chwili rzuciłem się do tyłu - i tyłem głowy trafiłem czwartego strażnika w nasadę nosa. Wszystko to się wydarzyło mniej więcej równocześnie. Dwie sekundy wcześniej byłem skuty i pojmany. Teraz jeden strażnik zniknął z pola widzenia i jęczał w celi. Dwaj inni trzymali się za głowy i wyli, czwarty ściskał zakrwawiony nos. Nie spodziewali się tego, odwrotnie niż ja. Pobiegłem. Tą samą drogą, którą przyszliśmy, za próg otwartych nadal drzwi. Kiedy je zatrzasnąłem i zablokowa- łem, ucichły gniewne, chrapliwe wrzaski. Gruba tafla zatrzęsła się od uderzenia ciężkich ciał po drugiej stronie. - Mam cię! - rozległ się zwycięski okrzyk i chwyciło mnie dwoje brutalnych ramion. Skąd miał wiedzieć, że posiadam Czarny Pas? Przekonał się o tym w bolesny sposób.
Leżał z zamkniętymi oczyma i swobodnie oddychał; nie zaprotestował, kiedy ogołacałem go z munduru i broni, ani nie podziękował, kiedy osłoniłem suknią z juty jego bladą skórę, ukrywając przed wzrokiem podglądaczy majteczki z koronki. Mundur leżał na mnie nie najgorzej. Też i nie najlepiej, bo czapka spadała mi na oczy. Ale jak się nie ma, co się lubi... Pomieszczenie miało troje drzwi. Zablokowane przeze mnie dudniły i dygotały we framudze. Sąsiednimi weszliśmy. Na wykorzystanie kluczy nieprzytomnego strażnika do otwarcia trzecich wrót nie trzeba było wysokiego ilorazu inteligencji. Prowadziły do magazynu. W głębi niknęły ciemne półki wypełnione różnościami. Niezbyt obiecujące - ale nie miałem wyboru. Wykonałem szybki skok z powrotem do drzwi wejściowych, odblokowałem je i kopnąłem na oścież, po czym dałem nura do przechowalni. Gdy zamykałem za sobą te ostatnie drzwi, zanim jeszcze zdążyłem założyć rygle, rozległ się potężny trzask i okrzyki wściekłości, kiedy napastnicy wyłamali w końcu drzwi na dole. Zmylenie pościgu nie potrwa wiecznie. Szybki bieg wzdłuż regałów. Schować się tutaj? Nie - dokonają wszech- stronnego przeszukania. Drzwi w drugim końcu izby, zaryglowane od środka. Uchyliłem je i zajrzałem do pustego pomieszczenia. Otworzyłem do końca i wszedłem. I stanąłem jak wryty, kiedy strażnicy, którzy płaszczyli się na ścianie, wymierzyli do mnie jak jeden mąż. - Zastrzelić go! - rozkazał pułkownik Neuredan. - Nie mam broni! - Wyrzuciłem ręce w powietrze, a gnat wyślizgnął mi się spod pachy i potoczył na podłodze. Drgnęły palce na spustach - no to koniec. - Nie strzelajcie... chcę go mieć żywego. Na razie. Stałem tak zdrętwiały, nie oddychając, dopóki nie uspokoiły się palce na spustach. Podniosłem wzrok i szybko odnalazłem pluskwę na suficie. Widocznie zalęgły się we wszystkich pomieszczeniach i korytarzach piwnicy. Od początku mieli mnie na oku. Dobra robota, Jim. Pułkownik straszliwie zazgrzytał zębami i wymierzył we mnie z palca. - Brać go. Skuć. Związać. Odprowadzić. Zrobiono to wszystko z bezwzględną skutecznością. Powleczono mnie do celi przy akompaniamencie łomotu moich stóp o podłogę, rozebrano pod lufą, rzucono na beton, a na mnie znany już czarny worek z juty. Drzwi się zatrzasnęły i zostałem sam. Strasznie sam. - Nie trać ducha, Jim, byłeś w gorszych tarapatach -zaszczebiotałem wesoło. Po czym warknąłem: - Kiedy? Znowu kanał. Na poronionej próbie ucieczki zyskałem tylko kupę siniaków. - To nieprawda! - wykrzyknąłem. - To się nie może tak skończyć! - Może... i skończy się - oznajmił pogrzebowym tonem głos pułkownika i drzwi celi otworzyły się ponownie. Wymierzyło we mnie kilkanaście luf, a jeden ze strażników wniósł tacę z butelką szampana i kieliszkiem. Nie wierząc własnym oczom przyglądałem się jak otępiały funkcjonariuszowi odkręcającemu drucik. Korek wy- skoczył z tępym hukiem, trysnęło z szyjki i złocisty płyn wypełnił kieliszek. Podetknął mi go. - Co to jest, co to jest? - zachrypiałem wybałuszając gały na fontannę bąbelków. - Twoje ostatnie życzenie - odparł Neuredan. - Kieliszek szampana i papieros. Wyjął jednego z paczki, zapalił i podał mi w wyciągniętej ręce. Potrząsnąłem głową. - Nie palę - odmówiłem. Neuredan rzucił go na podłogę i rozgniótł pod obcasem. - Poza tym szampan i papieros nie są m o i m ostatnim życzeniem. - Owszem, są. Forma ostatniego życzenia została ujednolicona przez prawo. Pij. Wypiłem. Smakowało nie najgorzej. Czknąłem i oddałem kieliszek. - Proszę o dolewkę. - Cokolwiek, by zyskać na czasie, by zebrać myśli. Patrzyłem, jak wino wypełnia kieliszek, a mój mózg tymczasem pozostawał ospały i pusty. - Nie opowiedział mi pan jeszcze... o egzekucji. - Chcesz wiedzieć? - Bynajmniej. - To z przyjemnością ci opowiem. Wierz mi, odbyliśmy wszechstronne naradę w sprawie wyboru najwłaściwszej metody. Braliśmy pod uwagę pluton egzekucyjny, krzesło elektryczne, komorę gazową - omówiliśmy sporo możliwości, jakie daje prawo. Niestety, każda wymaga udziału kogoś drugiego, kto musi pociągnąć za spust albo przerzucić dźwignię, a to byłoby niezbyt humanitarne. - Humanitarne! A co ze skazańcem? - Nieważne. Twoja śmierć została postanowiona i odbędzie się niezwłocznie. Będzie tak: odprowadzimy cię do hermetycznej komory i skujemy. Wejście zamknie się na rygiel. Komora zostanie zalana wodą przez automatyczne urządzenie uruchamiane ciepłem twojego ciała. Aparatura czynna jest zawsze, zawsze włączona. Sam spowodujesz własną egzekucję. Czyż nie jest to bardzo, ale to bardzo humanitarne? - Odkąd to utopienie człowieka jest humanitarne? - Może i nie jest. Ale zostawimy ci rewolwer i jeden nabój. Możesz sobie strzelić w łeb, jeśli wolisz. Otworzyłem jadaczkę, aby mu powiedzieć, co myślę o ich człowieczeństwie, lecz nim zdołałem wymówić pierwsze słowo, pochwyciło mnie mnóstwo rąk i powlokło przed siebie. Kieliszek usunięto z celi, tak samo jak mnie. Do wilgotnego lochu, gdzie zapleśniałe ściany ociekały wodą. Skuto mi łydki kajdankami i połączono za pomocą łańcucha ze skoblem w ścianie. Wszyscy wyszli, został tylko pułkownik. Stał z ręką na lewarku
sterowniczym grubych, najwyraźniej wodoszczelnych drzwi. Wyszczerzył zęby w tryumfalnym uśmiechu, schylił się i położył na podłodze starodawny rewolwer. Kiedy rzuciłem się po niego, drzwi się zatrzasnęły i uszczelniły z pożegnalnym łomotem. Czy to naprawdę koniec? Obróciłem rewolwer w dłoniach i zobaczyłem tępy kształt pocisku. Koniec Jima di Griza, koniec Stalowego Szczura, koniec wszystkiego. Nagle usłyszałem daleki, głuchy dźwięk otwieranego zaworu i z grubej rury w suficie lunął na mnie wodospad zimnej wody. Rozlewała się z bulgotem po podłodze, zakrywając mi stopy i szybko podnosząc się do kostek. Kiedy sięgnęła do pasa, podniosłem rewolwer na wysokość oczu i przyjrzałem mu się. Niewielki wybór. Woda podnosiła się miarowo. Zakrywała mi już klatkę piersiową i doszła do podbródka. Poczułem ciarki. Wtem woda przestała lecieć. Była lodowato zimna, dygotałem jak centryfuga. Światło w wodoszczelnej armaturze ukazywało tylko betonowe ściany i szarą wodę. - W co wy pogrywacie, bastardaĉoj - krzyknąłem. -Humanitarne tortury dla uatrakcyjnienia waszej humanitarnej zbrodni? Chwilę później dostałem odpowiedź. Poziom wody zaczął się obniżać. - Miałem rację: tortury! - zawyłem. - Najpierw tortury, potem morderstwo. I wy uważacie siebie za cywilizo- wanych? Po co to wszystko? Ostatnia kałuża wody zabulgotała w odpływie i powoli otworzyły się drzwi. Wymierzyłem do nich z rewolweru. Mogę iść na dno, jeśli zabiorę ze sobą pułkownika-idiotę albo sierżanta - sadystę. W uchylonych drzwiach mignęło coś ciemnego. Pistolet wypalił i kula wbiła się w toto z głuchym hukiem. Aktówka. - Przestań strzelać! - zawołał męski głos. -Jestem twoim obrońcą. - Miał tylko jedną kulę, nic panu nie grozi - usłyszałem pułkownika. Aktówka z wahaniem wpłynęła do środka, niesiona przez siwego mężczyznę mającego na sobie tradycyjny, wysadzany złotem i diamentami czarny garnitur, który zdobił adwokatów w całej galaktyce. - Jestem twoim obrońcą z urzędu; nazywam się Pederasis Narcoses. - Na co mi pańska pomoc - skoro rozprawa odbędzie się po egzekucji? - Na nic. Ale takie jest prawo. Musze cię teraz wysłuchać, aby poprowadzić twoją obronę na procesie. - To jakiś obłęd - będę już gryzł ziemię! - Zgadza się. Ale prawo tak stanowi. - Odwrócił się do pułkownika. - Muszę zostać sam na sam z klientem. To też jest przewidziane przez prawo. - Macie dziesięć minut, ani sekundy więcej. - Starczy. Za pięć minut proszę wpuścić mojego asystenta. Ma dokumenty sądowe i formularz testamentu. Drzwi zatrzasnęły się z łoskotem; Narcoses otworzył aktówkę i wyjął plastykową butelkę wypełnioną zielon- kawym płynem. Odkręcił wieczko i wręczył mi ją. - Wypij, do dna. Potrzymam ci gnata. Oddałem mu spluwę, wziąłem butelkę, poniuchałem i odkaszlnąłem. - Okropne. Dlaczego mam to pić? - Boja ci każę. To sprawa żywotnej doniosłości, a poza tym nie masz wyboru. To była prawda - a w końcu, co za różnica? Wychłeptałem wszystko. Szampan smakował o niebo lepiej. - Teraz ci wyjaśnię - oznajmił korkując butelkę i chowając ją do aktówki. - Przed chwilą wypiłeś trzydziesto-dniową truciznę. Jest to opracowany przez komputer kompleks toksyn, które na razie będą neutralne - ale które zadadzą ci straszną śmierć po upływie dokładnie trzydziestu dni. Jeśli nie otrzymasz antidotum. Jego skład też jest dziełem komputerów i nie można go odtworzyć. Kiedy rzuciłem się na niego, odskoczył do tyłu dość żwawo. Łańcuch na mojej kostce nie sięgał niestety tak daleko. Strzeliłem palcami tuż przed jego gardłem. - Jeśli przestaniesz łaskawie drapać pazurami w powietrzu, to ci wytłumaczę -powiedział tonem znużonej rutyny. Zastanawiałem się, czy robił już coś podobnego wcześniej. Złożyłem ręce na piersiach i cofnąłem się pod ścianę. - Teraz dużo lepiej. Choć jestem adwokatem upoważnionym do prowadzenia kancelarii na tej planecie, re- prezentuję także Ligę Galaktyczną. - Wspaniale. Paskönjakowie chcą mnie utopić - a pan otruć. Sądziłem, że trafiłem do miłującej pokój galaktyki? - Tracisz czas. Przyszedłem, aby cię uwolnić. Liga potrzebuje przestępcy. Biegłego w swoim fachu i rzetelnego. Jedno pozostaje w sprzeczności z drugim. Na razie wykazałeś się przestępczą biegłością, dokonując zuchwałej kradzieży, która omal ci się nie powiodła. Trucizna gwarantuje twą rzetelność. Czy mogę wierzyć, że będziesz współpracował? Przynajmniej pożyjesz trzydzieści dni dłużej. - Tak, jasne, pan jest górą. Nie mam wyboru. - Nie masz. - Zerknął na zegarek w paznokciu małego palca i odsunął się na bok. W tym momencie otworzyły się drzwi, a do celi śmierci wkroczył brodaty i pyzaty młodzieniec z plikiem papierów. - Znakomicie - ucieszył się Narcoses. - Masz testament? - Chłopak skinął głową. Drzwi się zamknęły i na powrót uszczelniły. - Pięć minut - oznajmił adwokat.
Przybysz rozpiął zamek swego jednoczęściowego gangu. Zdjął go z siebie - i sporo ciała przy okazji. Garnitur był wypchany. Chłopak nie był wcale gruby, tylko szczupły i muskularny jak ja. Kiedy zdarł z twarzy sztuczną brodę, przekonałem się, że był do mnie uderzająco podobny. Mrugałem jak opętany i wbijałem wzrok we własną twarz. - Zostały tylko cztery minuty, di Griz. Wskakuj w garnitur. Przykleję ci brodę. Dobrze zbudowany i przystojny nieznajomy przywdział, mój zrzucony kaftan z juty. Przesunąłem się na bok, a Narcoses wyjął z kieszeni klucz, pochylił się i odpiął mi kajdanki z łydki. Podał je tamtemu, który spokojnie kucnął i przykuł się za kostkę. - Dlaczego... dlaczego to robisz? - spytałem chłopaka. Nie odpowiedział, po prostu sięgnął nade mną po rewolwer. - Będę potrzebował drugiego pocisku - przemówił. Moim własnym głosem. - Dostaniesz od pułkownika - odparł Narcoses. Wtedy przypomniałem sobie coś, co powiedział kilka chwil wcześniej. - Nazwał mnie pan di Grizem. Pan wie, jak się nazywam? - Wiem dużo więcej - oznajmił przyklejając mi we właściwym miejscu brodę i wąsy. - Weź od niego dokumenty. Wyjdziesz za mną z celi. Trzymaj gębę na kłódkę. Zrobiłem to wszystko z dziką rozkoszą. Rzuciwszy pożegnalne spojrzenie swemu przykutemu sobowtórowi, ruszyłem w podskokach na wolność. ROZDZIAŁ 3 Biegłem za Narcosesem, ściskając w rękach papiery i starając się myśleć jak na brodatego grubasa przystało. Straże olewały nas, z sadystyczną fascynacją przyglądały się za to, jak ich kolega przystępuje do zamykania hermetycznych drzwi. - Zaczekajcie - powiedział pułkownik otwierając małe pudełko, z którego wyjął pocisk. Kiedy przemykałem obok, podniósł wzrok. Czułem, że pot mi tryska wszystkimi porami. Przelotne spojrzenie trwało chyba z godzinę. Puł- kownik odwrócił się i zawołał do strażnika: - Otwieraj drzwi, idioto! Zamkniesz je, jak załaduję rewolwer. I sprawa skończy się raz na zawsze. Skręciliśmy za rogiem, zabójcza gromada zniknęła nam z oczu. W milczeniu, stosownie do instrukcji, pokonałem za adwokatem mnóstwo strzeżonych bram, wszedłem do windy, opuściłem ją, a potem przekroczyłem ostatni próg i opuściłem Mennicę. Minąwszy uzbrojone po zęby straże, skierowaliśmy się do naziemnego pojazdu, który na nas czekał. Wówczas pozwoliłem sobie na westchnienie ulgi. - Ja... - Cisza! Do auta. W biurze pogadamy o podwyżce -nie wcześniej. Narcoses musiał wiedzieć o czymś, o czym nie miałem pojęcia. Pluskwy detekcyjne w drzewach ozdobnych, obok których jechaliśmy? Mikrofony kierunkowe? Doszedłem do wniosku, że moje precyzyjnie zaplanowane włamanie było skazane na niepowodzenie od chwili, gdy je wymyśliłem. Kierowca milczał jak grób - i był równie atrakcyjny. Obserwowałem zabudowania, które przesuwały się za ok- nem; później ukazała się okolica podmiejska. Jechaliśmy i jechaliśmy; w końcu stanęliśmy przed małym budynkiem na pełnych drzew peryferiach. Kiedy podeszliśmy do wejścia, frontowe drzwi otworzyły się, a potem zamknęły za nami, najwyraźniej automatycznie. To samo miało miejsce z drzwiami wewnętrznymi, na których widniał gustowny szyld ze złotych liter i brylantowych ćwieków PEDERASIS NARCOSES - ADWOKAT. Zamknęły się bezszelestnie. Obróciłem się na pięcie i pogroziłem mu palcem. - Wiedział pan o mnie, zanim wylądowałem na tej planecie. - Oczywiście. Od chwili, gdy twoje fałszywe dokumenty trafiły do centrali. - Przyglądaliście się więc z założonymi rękami, jak obmyślam, planuję i dokonuję przestępstwa, a potem dostaję karę śmierci - i nie spróbowaliście mi przeszkodzić? - Zgadza się. - To zbrodnia! Jeszcze gorsza od mojej. - Nieprawda. Zresztą w każdym przypadku mieliśmy cię wyciągnąć z tej ostatecznej kąpieli. Chcieliśmy tylko sprawdzić, jak sobie poradzisz. - I jak sobie poradziłem? - Bardzo dobrze - jak na młodzieńca w twoim wieku. Dostałeś pracę. - Cieszę się. Ale co z moim dublerem - tym frajerem, który zajął moje miejsce? - Ten frajer, jak o nim mówisz, to jeden z najlepszych i najdroższych cyborgów, którego można zdobyć za pieniądze. Które to pieniądze nie pójdą na marne, gdyż lekarz wystawiający w tym momencie akt zgonu znajduje się na naszej liście płac. Sprawa została zamknięta. - Wspaniale - westchnąłem opadając bezwładnie na kanapę. -Mogę dostać coś do picia? To był długi dzień. Ale nic mocnego - wystarczy piwo. - Doskonały pomysł. Napiję się razem z tobą. Ze ściany wysunął się mały, ale dobrze zaopatrzony barek: dozownik zaserwował dwa schłodzone portery. Łyk- nąłem duży haust i mlasnąłem. - Znakomite. Skoro mam raptem trzydzieści dni, to może się dowiem, czego żądacie ode mnie?
- W swoim czasie - powiedział siadając naprzeciw mnie. - Kapitan Varod przesyła ci pozdrowienia. I wiadomość: wiedział, że kłamiesz, obiecując rzucić życie przestępcy. - I kazał mnie obserwować? - Dobrze kojarzysz. Po wykonaniu dla nas ostatniego zadania staniesz się uczciwym człowiekiem. Albo... - Kim pan jest, by tak mówić?! - zawołałem z kpiną i osuszyłem szklankę. - Sprzedajnym adwokaciną, który w teorii bierze pieniądze za wspieranie prawa. Nie kiwnęliście palcem, by uniemożliwić tutejszym łobuzom uchwalenie ustawy o procesie dopiero po egzekucji - a teraz wynajmujecie kryminalistę do popełnienia przestępstwa. Pan to nazywa praworządnością? - Po pierwsze - oznajmił podnosząc palec na modłę adwokatów - wcale nie przyklepaliśmy tajnego prawa Mennicy. - To najnowszy pomysł miejscowego zarządu, który przejawia nadmiar paranoi. Ty pierwszy trafiłeś tu do pierdla - i będziesz ostatni. Już mają miejsce liczne zmiany personalne. Po drugie - ciągnął podnosząc drugi palec -Liga bynajmniej nie przystała na przemoc ani na czyny kryminalne. To pierwszy podobny wypadek i skutek całej serii niezwykłych okoliczności. Po głębokim zastanowieniu zapadła decyzja, aby zrobić to ten jeden raz. Pierwszy i ostatni. - Miliony mogą to kupić - parsknąłem z niedowierzaniem. - Może już czas, bym dowiedział się od pana, na czym polega moje zadanie? - Nie... ponieważ sam tego nie wiem. Oddałem głos przeciw całej operacji, toteż zostałem wyłączony. Profesor Van Diver opowie ci wszystko. - A trzydziestodniowa trucizna? - Skontaktujemy się z tobą dwudziestego dziewiątego dnia. - Wstał i podszedł do drzwi. - Złamałbym swoje zasady, gdybym ci życzył powodzenia. To był jego purytańsko-pompatyczny sposób wychodzenia. Minął się w drzwiach ze starszawym jegomościem z białą brodą i monoklem. - Profesor Van Diver, jeśli się nie mylę? - Istotnie - odparł podając mi do uściśnięcia miękkiego i wilgotnego śledzia. - Musisz być tym ochotnikiem o pseu- donimie Jim, o którego przybyciu zostałem poinformowany, a który miał mnie tu oczekiwać. To dobrze, że podjąłeś się zadania, które należy określić jako dość naglące i skomplikowane. - Dość naglące - przyznałem podejmując akademicki ton profesora. - Czy istnieje realna możliwość, bym dowie- dział się czegoś o istocie przedsięwzięcia? - Naturalnie. Posiadam niezbędne upoważnienie do przestawienia ci interpolowanej informacji odnośnie prze- biegu wydarzeń i tragicznego faktu straty. Pomocy, jakiej potrzebujesz, udzieli ci druga osoba, której tożsamość pozostanie nieznana. Zacznę od wydarzeń, które miały miejsce nieco ponad dwadzieścia lat temu... - Piwo. Muszę się odświeżyć. Napije się pan ze mną? - Unikam napojów zawierających alkohol i kofeinę. Kiedy napełniałem kufel, błyskał na mnie szklanym wzrokiem przez groźny monokl. Pociągnąłem łyk, usiadłem i dałem mu ręką sygnał do aktywności. Głos Van Divera obmył mnie wezbraną falą napuszonego stylu i wkrótce zapadłem w lekką drzemkę - ale bardzo szybko rozbudziła mnie treść wykładu. Mówił o wiele za dużo, czyniąc stanowczo zbyt wiele dygresji, ale poza tym była to fascynująca opowieść. Z przedstawienia ogołoconej wersji nie miałby nawet w połowie tyle radości, a wygłoszenie jej trwałoby zaledwie kilka minut. Po prostu Galaksia Universitato wysłał ekspedycję na znane stanowisko archeologiczne w odległym zakątku Kosmosu - gdzie odkryto artefakt pochodzenia nieludzkiego. - Pan mi wciska kit - odpowiedziałem. - W ciągu ostatnich trzydziestu dwóch tysięcy lat ludzkość zbadała większą część galaktyki i nie znalazła śladu obcej rasy. Parsknął gromkim śmiechem. - Nie „wciskam kitu", jak twierdzisz swoją prostą gwarą ludową. Przyniosłem ze sobą dowód poglądowy, zdjęcie wysłane do nas przez ekspedycję. Artefakt został odkryty w warstwie liczącej co najmniej milion lat i nie przypomina niczego w dowolnej bazie danych istniejącej w znanym wszechświecie. Wyjął zdjęcie z wewnętrznej kieszeni i podał mi. Wziąłem je do ręki, przyjrzałem się, a potem obróciłem w kółko, ponieważ nie było wskazówki, gdzie góra, a gdzie dół. Dziwaczna plątanina kątów i figur nie przypominająca niczego, co w życiu widziałem. - Wygląda dość obco na to, aby być obcego pochodzenia - powiedziałem. Oczy mnie rozbolały od patrzenia na fotografie, wiec cisnąłem ją na stół. - Do czego służy, z czego jest zrobiony i w ogóle? - Nie mam najmniejszego pojęcia, bo uniwersytet nigdy go nie dostał. Mówiąc szczerze, artefakt zaginął w czasie podróży i musimy koniecznie go odzyskać. - Ktoś się po partacku obszedł z jedynym obcym artefaktem we wszechświecie. - To przekracza moje kompetencje i nie będę zabierał głosu w tej sprawie. Zostałem jednak upoważniony do odpowiedzialnego stwierdzenia, że artefakt trzeba odnaleźć i zwrócić. Za wszelką cenę - którą to kwotę mam prawo zapłacić. Oficerowie Ligi Galaktycznej zapewnili mnie, że ty, występujący pod pseudonimem Jim, podjąłeś się dobrowolnie odnaleźć i zwrócić artefakt. Przekonali mnie również, że mimo młodego wieku jesteś fachowcem w swej dziedzinie. Pozostaje mi tylko życzyć ci sukcesu - i czekać na ponowne spotkanie z tobą, gdy powrócisz z
przedmiotem, na którym nam tak zależy. Z tymi słowy opuścił pokój, a jego miejsce zajął umundurowany oficer floty. Zamknął drzwi i obrzucił mnie stalowym wzrokiem. Oddałem mu spojrzenie. - Czy od pana dowiem się nareszcie, o co chodzi? -spytałem. - Tak, u diabła - warknął. - Piekielnie kretyński pomysł - ale innego nie mamy. Jestem admirał Benbow, szef Departamentu Ochrony Armady Ligi Galaktycznej. Tępi naukowcy dopuścili do tego, że najcenniejszy przedmiot we wszechświecie wyślizgnął im się z rąk - a teraz my musimy zakasać rękawy i wyciągać dla nich kasztany z ognia. Połączone metafory admirała były równie denerwujące jak akademickie dywagacje profesora. Czyżby jasne wyra- żanie myśli stawało się sztuką zapomnianą? - Daj pan spokój - odparłem. - Niech pan mi po prostu powie, co się stało i co mam zrobić. - Dobrze. - Klapnął na fotel. - Jeśli to jest piwo, nie odmówię kufelka. Zresztą nie. Podwójna whisky wysoko- oktanowa, nie, potrójna. Bez lodu. Wykonać. Robobar obsłużył nas w drinki. Admirał skończył whisky, nim ja zdążyłem unieść moje piwo. - Słuchaj zatem. Ekspedycja, o której mowa, wracała z planetarnych wykopalisk, kiedy statek doznał awarii systemu łączności. Zaniepokojeni nawigacją, wylądowali na najbliższej planecie, która nieszczęśliwie i tragicznie okazała się Liokukae. - Dlaczego nieszczęśliwie i tragicznie? - Zamknij usta, otwórz uszy. Odzyskaliśmy załogę i ich statek we względnie nienaruszonym stanie. Ale bez artefaktu. Z pewnych powodów nie możemy zrobić nic więcej. Dlatego zwróciliśmy się do ciebie. - No to proszę mi teraz ujawnić te powody. Chrząknął i odwrócił wzrok. Nim odezwał się ponownie, przyjął pion i uzupełnił whisky w szklance. Gdybym nie miał oleju w głowie, powiedziałbym, że stary zasuszony pies kosmiczny zapomniał języka w gębie. - Musisz zrozumieć, że naszą rolą i celem jest utrzymanie pokoju w galaktyce. Nie zawsze jest to możliwe. Zdarzają się osobnicy, a nawet całe grupy osób nie podzielających naszych celów. Ludzie gwałtowni, najwyra- źniej nieuleczalnie obłąkani, którym obce jest poczucie odpowiedzialności. Mimo wszelkich starań pozostają od- porni na nasze wysiłki i propozycje pomocy. - Wypił do dna i miałem uczucie, że wreszcie przybliżamy się do prawdy. - Skoro nie możemy ich zabić - chyba rozumiesz, że tylko najwyższe władze wiedzą o tym, co teraz usłyszysz -staramy się, to znaczy, pilnujemy, aby, hmm, aby trafiali na Liokukae i żyli według własnych upodobań. Nie zagrażając spokojnym narodom związku... - Galaktyczne wysypisko! - zawołałem. - Szafa, pod którą zamiatacie swoje śmieci, świętoszki! Nic dziwnego, że ukrywacie to w ścisłej tajemnicy. - Pozbądź się much w nosie, di Griz. Czytałem twoją kartotekę - i moim zdaniem, mocno śmierdzi. Ale trzymamy cię za kędziory, odkąd wypiłeś truciznę, która załatwi cię za siedemset dwadzieścia cztery godziny. Będziesz zatem grzeczny. Zamierzam cię teraz napoić ohydną wiedzą o Liokukae, udostępnić ci nasze tajemnice, a potem ułożysz plan odzyskania skarbu. Nie masz wyboru. - Wielkie dzięki. Jakimi środkami dysponuję? - Niezmierzonymi, nieograniczonym funduszem, absolutnym wsparciem. Każda planeta w galaktyce łoży na Galaksia Universitato. Pławią się w takiej masie kredytek, że super magnat wygląda przy nich jak żebrak. Masz ich oskubać. - Nareszcie mówi pan moim językiem! Zaczyna, mnie wciągać ten zatruty pomysł. Niech pan podrzuci archiwa -i trochę jedzenia - to zobaczę, co da się zrobić. Niewiele, powiedziałem do siebie po godzinach wielokrotnego czytania cienkiej teczki, pożarłszy stos zleżałych i pozbawionych smaku kanapek. Admirał zapadł w drzemkę na fotelu i chrapał niczym dysza od rakiety. Nie znalazłem odpowiedzi, należało zatem postawić kilka pytań. Co dało mi słodką przyjemność obudzenia admirała. Kilka mocnych szarpnięć załatwiło sprawę i wstrętne czerwone oczy wpatrzyły się w moje ze złością. - Lepiej, żebyś miał dobre powody do tego, co zrobiłeś. - Mam. Co pan wie osobiście o Liokukae? - Wszystko, bałwanie. Dlatego tu jestem. - Wydaje się solidnie uszczelniona. - Solidnie to za mało powiedziane. Hermetycznie uszczelniona, strzeżona, patrolowana, obserwowana, odizolowana, poddana kwarantannie - wybieraj, co chcesz. Armada dostarcza jedzenia i lekarstw. Nic nie wychodzi na zewnątrz. - Mają własnych lekarzy? - Nie. Zespoły medyczne mieszkają w szpitalu wewnątrz stacji lądowania - zbudowanej jak forteca. Nim zapytasz, odpowiedź brzmi - nie. Ta odrobina zaufania, jaka istnieje jeszcze między Armadą i Liokukaenami, dotyczy usług medycznych. Zgłaszają się do nas i poddajemy ich leczeniu. Niech tylko zaczną podejrzewać, że medycy angażują się w jakieś machinacje, a zaufanie pryśnie jak bańka mydlana. Choroby i śmierć będą nieuniknione. - Skoro reszta cywilizowanej galaktyki nie ma o nich pojęcia - co oni wiedzą o nas?
- Pewnie wszystko. Nie praktykujemy cenzury. Transmitujemy całą sieć normalnych kanałów rozrywkowych TV oraz programy edukacyjne i aktualności. Są dobrze wyposażeni w odbiorniki i mogą oglądać powtórki wszystkich najbardziej obrzydliwych widowisk i seriali. Jest teoria, że jeśli zdołamy oszołomić ich umysły telewizyjnym chłamem, to nie będą rozrabiać. - I działa? - Może. Na pewno zaś okupują pierwsze miejsce na galaktycznej skali nieprzerwanego siedzenia przed szklanym pudłem. - Latacie do nich i prowadzicie badania? - Nie bądź głupi. W obudowie każdego odbiornika zatopiliśmy liczniki. Podsłuchują je orbitery. - Mamy tu wobec tego planetę krwiożerczych, zbzikowanych fanatyków telewizji? - Nic dodać, nic ująć. Zerwałem się na nogi, rozsypując na dywanie suche okruchy niezjadliwej kanapki. Podniosłem dłonie i głos: - To jest to! Benbow zerknął na mnie, marszcząc czoło. -Co? - Sposób. Na razie tylko przebłysk koncepcji... ale wiem, że rozrośnie się i pogłębi w coś niewiarygodnego. Prześpię się z nią, a kiedy się obudzę, wykończę i opowiem panu ze szczegółami. - Co? - Nie bądź pan taki zachłanny. Wszystko w swoim czasie. ROZDZIAŁ 4 Automatyczna kuchnia, na wpół zdezelowana i rozregulowana, wyprodukowała kolejną nieświeżą kanapkę i ciepławy kubek wodnistego kakao. Zjadłem i popiłem, a potem w głębi korytarza odszukałem sypialnię. Kli- matyzowaną, rzecz jasna - ale okno nie było hermetyczne. Otworzyłem je i wciągnąłem nosem zimne, nocne powietrze. Wschodził księżyc, dołączając do trzech pozostałych, które stały już na niebie. Dawały w sumie całkiem interesujące cienie. Noga za parapet, skok do ogrodu - i byłbym daleko, nim ktokolwiek zdąży podnieść alarm. A po dwudziestu dziewięciu dniach leżałbym w grobie. Te parę łyków, które wypiłem w więzieniu, naprawdę skoncentrowały moją uwagę i zagwarantowały lojalność. Czy jednak zdążę z tą skomplikowaną operacją w tak krótkim czasie? Zważywszy na konsekwencje, nie miałem wyboru. Westchnąłem, zamknąłem okno i poszedłem spać. To był długi, ! bardzo długi dzień. Rano przełamałem zamek na tablicy rozdzielczej w kuchni i byłem zajęty drobnymi ulepszeniami, kiedy wszedł admirał Benbow. - Mogę uprzejmie zapytać, co tutaj robisz, do wszystkich diabłów? - Chyba widać, że staram się zmusić ten złośliwy mechanizm do wyprodukowania czegoś innego poza zjełczałymi kanapkami ze zgniłym serem. No! Zatrzasnąłem panel i wystukałem komendę. Pojawił się natychmiast kubek parującej kawy, a w ślad za nim kanapka z wieprzowiną, parująca i soczysta. Admirał pokiwał głową. - Ta będzie dla mnie - zrób sobie drugą. A teraz opowiedz mi o swoim planie. Opowiedziałem. Mamrocząc z pełnymi ustami. - Wydamy trochę kredytek z tej góry pieniędzy, do której mamy dostęp. Najpierw ustawimy parę spraw w me- diach. Chcę mieć wywiady, recenzje, plotki i mnóstwo innych rzeczy - wszystko na temat kapeli rockowej, która jest sensacją galaktyki. Admirał zawył, po czym wydusił z siebie: - Jakiej kapeli? Co ty u diabła gadasz? - Odlotowej grupy rockowej, zwanej... - No? - Nie wiem. Jeszcze o tym nie myślałem. Coś odlotowego i łatwego do zapamiętania. Albo fikuśnego. -Uśmiechnąłem się i podniosłem w natchnieniu palec. -Mam! Gotów? Zespół się nazywa... Stalowe Szczury! - Dlaczego? - A dlaczego nie? Admirał nie był szczęśliwy. Zmarszczył brwi i warknął, dźgając mnie palcem niczym prokurator. - Jeszcze kawy. Powiesz mi zaraz, o czym mówisz, albo cię zabiję. - Spokojnie, admirale, spokojnie. Niech pan pamięta o nadciśnieniu. Mówię o tym, żeby się dostać na Liokukae z całym potrzebnym sprzętem oraz z odpowiednią pomocą. Zmontujemy grupę muzyków rockowych o nazwie Stalowe Szczury... - Jakich muzyków? - Po pierwsze ja - a resztę pan mi dostarczy. Podobno jest pan szefem Ochrony Armady Ligi Galaktycznej?
- Owszem. Jestem. - To proszę wezwać swoje oddziały. Niech któryś z pańskich techników sprawdzi wszystkich agentów terenowych i odsieje każdego, kto brał udział w czymkolwiek, co uchodzi za akcję w tym cywilizowanym wszechświecie. Badanie będzie proste, ponieważ interesują nas tylko pod jednym względem. Skłonności do muzyki. Czy umieją grać na jakimś instrumencie, śpiewać, tańczyć, gwizdać albo chociaż czysto zanucić. Sporządź pan tę listę, a będziemy mieli kapelę. Skinął głową nad czarną kawą. - Nareszcie mówisz do rzeczy. Grupa rockowa złożona z agentów ochrony. Ale trzeba czasu, aby ich zebrać, na organizację i próby. - Po co? - Żebyście mieli dobre brzmienie, kretynie. - Kto się na tym pozna? Słuchał pan kiedyś ludowej muzyki górniczej? Czy Aqua Regii i jej Kwaśnych Kwarków? - Słusznie. A więc montujemy grupę i nadajemy jej taki rozgłos, że zna ją cała Liokukae... - I słucha ich piosenek... - I chce słuchać jeszcze więcej. Na trasie koncertowej. Która jest nierealna. Planeta podlega absolutnej izolacji. - W tym zawiera się piękno mojego planu, admirale. Kiedy popularność zespołu sięga szczytu i jego sława dociera do najdalszych zakątków galaktyki, Szczury dopuszczają się tak straszliwej zbrodni, że z miejsca zostają odstawieni na tę planetę-więzienie. Gdzie spotkają się z entuzjastycznym przyjęciem. Bez żadnych podejrzeń. Gdzie wyśledzą i odnajdą obcy artefakt i przywiozą go z powrotem, abym mógł otrzymać odtrutkę. Jeszcze jedno. Zanim weźmiemy się do roboty, chcę trzy miliony galaktycznych kredytek. W świeżo wybitych monetach z Mennicy. - Nie ma mowy -burknął. - Fundusze będą wypłacane na bieżąco. - Pan mnie nie rozumie. To moje honorarium za przeprowadzenie akcji. Koszty operacyjne są poza tym. Płacicie albo... - Albo co? - Albo umrę za dwadzieścia dziewięć dni i operacja umrze razem ze mną, a w pańskich aktach pojawi się czarna kreska. Osobisty interes dał mu bodźca do podjęcia natychmiastowej decyzji. - Czemu nie? Przeładowanych forsą akademików stać na to, nawet się nie połapią. Załatwię ci tę listę. Odpiął z paska słuchawkę, krzyknął do niej wielocyfrowy numer, po czym wyszczekał kilka krótkich komend. Nim dopiłem kawę, drukarka biurowa z brzękiem obudziła się do życia; w skrzynce poczęły się gromadzić arkusze papieru. Przejrzeliśmy listę i odfajkowaliśmy kilkanaście możliwości. Nie było nazwisk, same numery kodowe. Zakończywszy pracę, oddałem wykaz admirałowi. - Będą nam potrzebne kompletne akta wszystkich, których zaznaczyliśmy. - To są poufne i tajne informacje. - A pan jest admirałem i może je zdobyć. - Zdobędę - i ocenzuruję. Nie dopuszczę do tego, abyś miał poznać jakieś sekrety mojego Departamentu Ochrony. - Niech je pan zachowa dla siebie, mam to gdzieś. - Co było rzecz jasna wierutnym kłamstwem. - Może pan ich zaopatrzyć w imiona kodowe oraz numery i nie ujawniać niczyjej tożsamości. Chcę tylko wiedzieć, czy mają uzdolnienia muzyczne i czy będą dobrzy w polu, kiedy zrobi się gorąco. To zajęło trochę czasu. Zrobiłem sobie małą przebieżkę dla rozluźnienia mięśni. Kiedy później moje ubranie schło w próżniowej pralce, wziąłem gorący prysznic na zmianę z zimnym. Odnotowałem w pamięci, by sprawić sobie nową odzież - ale dopiero po tym, gdy operacja ruszy z miejsca i nabierze rozpędu. Nie było ucieczki przed śmiertelnym zegarem, który wystukiwał sekundy do dnia sądu ostatecznego. - Mam listę - powiedział admirał, kiedy wróciłem do gabinetu. - Żadnych nazwisk, wyłącznie numery. Agenci płci męskiej są pod literą A... - Niech zgadnę - kobiety są pod B? Jedyną odpowiedzią było burknięcie pod nosem; admirał cierpiał na chroniczny brak poczucia humoru. Prze- rzuciłem wykaz. Skromny wybór pań, które obejmowały pozycje od Bl do B4. Instrumentalistki - organy piszczał- kowe, nie do wiary, harmonijka ustna, tuba - i wokalistka. - Będę potrzebował fotografii B3. A co symbolizują inne oznaczenia przy Bl? 19T, 908L i pozostałych? - Szyfr - oznajmił wyrywając mi arkusz z ręki. - To tłumaczy się jako sprawna w walce wręcz, tamto -wyszkolona w strzelaniu z broni osobistej. Reszta to nie twój interes. - Wspaniale, dziękuję. Nie wiem, co bym bez pana zrobił. Chyba wykorzystam tę agentkę - ale pod warunkiem, że nie będzie musiała targać swoich organów na plecach. A teraz wybierzmy kogoś z listy panów i zaczekajmy na fotografie. Poza tym jednym, A19. Obejdzie się bez fotografii - chce go tu widzieć natychmiast, we własnej osobie. - Dlaczego? - To perkusista i gra na syntezatorze molekularnym. Nie znam się na muzyce - a więc mnie nauczy mojej roli w tej
kapeli. A19 pokaże mi, co trzeba, potem nagra kilka numerów i ustawi maszyny do grania różnych urywków. Ja się ograniczę do szczerzenia zębów i naciskania guzików. Skoro mowa o maszynach - czy pański okryty ścisłą tajemnicą serwis dysponuje na tej planecie naprawczymi urządzeniami elektronicznymi? - To wiadomość poufna. - Wszystko, co dotyczy naszej operacji, jest poufne. Ale będę musiał zająć się trochę elektroniką. Tutaj bądź gdzie indziej. No więc? - Uzyskasz dostęp do urządzeń. - Dobrze. I proszę mi powiedzieć... co to jest gastrofon albo kobza? - Nie mam pojęcia. Czemu pytasz? - Są tu wymienione jako instrumenty, umiejętności czy coś w tym rodzaju. Muszę się tego dowiedzieć. Nasmarowany strumieniem kredytek z uniwersytetu i obsadzony pupilkami admirała mechanizm mojego planu zaczął się obracać na wysokim biegu. Liga faktycznie miała placówkę na tej planecie - pod przykrywką międzygwiezdnej firmy spedycyjnej - z kompletnie wyposażonym warsztatem mechanicznym i aparaturą elektroniczną. Fakt, że pozwolili mi korzystać ze wszystkiego, oznaczał, iż po zakończeniu operacji firma niewątpliwie zniknie. Grafik przesłuchań był już ustalony, agent A19 przybył najszybszym z dostępnych środków lokomocji. Pojawił się z lekko szklistym wyrazem oczu jeszcze tego samego popołudnia. - Znam cię tylko z oznaczenia kodowego A19. Podasz mi jakieś lepsze imię, którym mógłbym się do ciebie zwracać? Nie musi być twoje własne. To był zwalisty facet o kwadratowej szczęce, którą pocierał spinając mózg do działania. - Zach - to imię kuzyna. Mów mi Zach. - Dobra, Zach. Masz niezły dorobek muzyczny. - Ja myślę! Przebrnąłem uczelnię zagrywaniem w kapeli. Wciąż daję występy od czasu do czasu. - Dostałeś pracę. Pójdziesz teraz na wycieczkę z otwartą książeczką czekową i kupisz najlepszą, najdroższą i naj- bardziej skomplikowaną aparaturę do muzyki elektronicznej, jaką uda ci się znaleźć. Musi być możliwie najbardziej zwarta i zminiaturyzowana do mikroskopijnej wielkości. Przyniesiesz ją tutaj, a ja wszystko zmniejszę jeszcze bardziej, bo będziemy musieli to targać na własnych plecach. Jeśli nie znajdziesz czegoś na planecie, skorzystaj z galaktycznej poczty wysyłkowej. Wydawaj! Im więcej wydasz, tym lepiej! Oczy mu zabłysły muzyczną namiętnością. - Mówisz poważnie? - Absolutnie. Sprawdź u Benbowa. Admirał zatwierdza wszystkie wydatki. Leć! Poleciał - i rozpoczęły się przesłuchania. Spuśćmy zasłonę na odrażające szczegóły następnych dwóch dni. Naj- widoczniej zdolności muzyczne i dryl wojskowy nie idą w parze. Musiałem ciąć i lista szybko się kurczyła. Liczyłem na duży zespół - a wychodziło na to, że będę miał maleńkie combo. - To wszystko, admirale - powiedziałem i oddałem mu skrócony wykaz. - Braki ilościowe będziemy musieli nadrabiać jakością. To będę ja i tych troje. Zmarszczył brwi. - Wystarczy? - Musi. Odrzuceni może i są wspaniałymi agentami, ale przez lata będzie mi się śniło ich brzmienie. W nocnych koszmarach. Niech pan weźmie wybrańców na stronę i opowie im o mnie i o naszej misji. Spotkam się z nimi po lunchu w sali przesłuchań. Rozstawiałem na stole szklanki i butelki z napojami chłodzącymi, kiedy cała czwórka wpadła gromadnie do środka. Równym krokiem! - Lekcja numer jeden! - zawołałem. - Rozumujcie jak cywile. Najmniejszy przejaw wojskowego drylu od razu nas zabije. Jasne? Rozmawialiście z admirałem? Kiwacie głowami, to dobrze, bardzo dobrze. Kiwnijcie jeszcze raz, jeśli zgadzacie się przyjmować rozkazy tylko ode mnie i od nikogo więcej. Znakomicie. A teraz przedstawię was sobie. Nie wolno mi znać waszych prawdziwych nazwisk ani funkcji, a więc wymyśliłem naprędce kilka innych. Pójdziemy w świat po nowemu. Gość po waszej lewej stronie, imię kodowe Zach, jest profesjonalnym grajkiem i uczy mnie nowych umiejętności. Od niego przede wszystkim zależy, czy nasz projekt ruszy z miejsca. Nazywam się Jim i niedługo będę umiał grać na elektronicznych zabawkach i liderować grupie. Obecna tutaj młoda dama, aktualnie zwana Madonetką, to wielce uzdolniony kontralt i nasza wokalistka. Przywitajmy ją serdecznie. Obdarzyli Madonetkę oklaskami, najpierw powoli, potem coraz śmielej i radośniej, aż musiałem podnieść dłoń, by facetów uciszyć. Stanowili zgraję narwańców, należało ich rozluźnić. Madonetką miała jasną skórę i ciemne włosy; wysoka, dobrze zbudowana i dość atrakcyjna cizia. Uśmiechnęła się i pomachała im ręką. - Wystarczy, początkująca kapelo. Wy dwaj ostatni, Floyd i Stingo, stanowicie resztę grupy. Floyd to ten wysoki, chudy gość ze sztuczną brodą - hoduje sobie prawdziwą, ale potrzebowaliśmy tej już teraz do zdjęć dla kampanii reklamowej. Cudotwórcy od zarostu wynaleźli środek antydepilacyjny, który stymuluje porost włosów. Za trzy dni Floyd będzie miał piękną bródkę. Poza hodowaniem szczeciny gra na kilku instrumentach dętych, stanowiących, jeśli nie wiecie, historyczną rodzinę instrumentów muzycznych, w które należy dmuchać z całej siły, aby wydobyć dźwięk. Floyd pochodzi z odległej planety zwanej Och'aye, która cieszy się być może galaktyczną sławą dzięki innemu swojemu synowi o nazwisku Angus McSwiney, założycielowi sieci
automatycznych jadłodajni McSwineya. Floyd gra na instrumencie, którego przeszłość okrywa mgła zapomnienia. Czasami żałuję, że nie doczekał naszych czasów. Prosimy cię o szybką melodyjkę na kobzie, jeśli łaska. Słyszałem ją wcześniej, więc byłem trochę lepiej przygotowany. Floyd odemknął futerał i wyjął aparat podobny do wielkiego, brzuchatego pająka z dużą liczbą czarnych nóg. Zarzucił go na siebie, dmuchnął z całej siły i jednocześnie zaczął pompować wściekle łokciem brzuch robala. Patrzyłem na nich i podziwiałem straszny wyraz ich twarzy, kiedy ryk z rzeźni wypełnił salę. - Wystarczy! - krzyknąłem i jęk ostatniej zarzynanej świni przeszedł w śmiertelną ciszę. - Nie wiem, czy ten instrument spełni jakąś rolę w czasie naszych recitali, musicie jednak przyznać, że niewątpliwie przykuwa uwagę. Ostatnim, choć nie mniej ważnym członkiem kapeli, jest Stingo. Porzuciwszy służbę, stał się całkiem niezłym adeptem gry na fidelinie. Stingo, prosimy o demonstrację. Stingo uśmiechnął się po ojcowsku i pokiwał do nas ręką. Miał siwe włosy i imponujący brzuch. Martwił mnie jego wiek i ogólna forma, lecz admirał po dyskretnym zbadaniu danych zapewnił mnie, że zdrowie Stingo ma kategorii A+, że regularnie ćwiczy, że poza skłonnością do lekkiej nadwagi nadaje się do warunków polowych. Machnąłem na to, bo niewiele mogłem zrobić. Z zapisów wynikało, że Stingo wziął się za muzykę po zakończeniu aktywnej służby; z braku talentów kazałem przejrzeć również akta weteranów. Kiedy do niego dotarliśmy, ucieszył się z powrotu do firmy. Fidelina miała dwa gryfy i brzmiała dość wesoło, wydając szarpiąco-zgrzytliwe dźwięki, które wszystkim chyba się podobały. Stingo eleganckim ukłonem podziękował za uznanie. - No, to już wszystko. Poznaliście zatem Stalowe Szczury. Są pytania? - Tak - powiedziała Madonetka i oczy zebranych zwróciły się w jej stronę. - Jaką muzykę będziemy grać? - Dobre pytanie - i wydaje mi się, że mam dobrą odpowiedź. Badania nad współczesną muzyką ukazują wielką rozmaitość rytmów i tematów. Niekiedy okropnych, jak w muzyce wiejsko-hutniczej. Czasem dość uroczych, jak u Wesołków i ich stada rozśpiewanych ptaków. My jednak potrzebujemy czegoś nowego i odmiennego. Albo starego i odmiennego pod warunkiem, że nikt tego nie słyszał od tysięcy lat. By wspomóc natchnienie, kazałem wydziałowi muzycznemu Galaksia Universitato przeszukać najdawniejsze bazy danych, jakimi dysponują. Minęły tysiąclecia, odkąd ta muzyka rozlegała się po raz ostatni. Zwykle bardzo słusznie. Podniosłem garść nagrań. - Tylko tyle ocalało po wyczerpującym teście, jakim je poddałem. Jeśli mogłem słuchać dłużej niż piętnaście se- kund, robiłem kopię. Obecnie wysubtelnimy proces jeszcze bardziej. Co wytrzymamy przez pół minuty, przechodzi do następnej rundy. Wetknąłem jeden z czarnych, mikroskopijnych chipów do odtwarzacza i rozsiadłem się wygodnie. Trzasnął w nas grzmot atonalnej muzyki, a nasze uszy zaatakował sopran o głosie maciory w ostatniej godzinie ciąży. Wyrwałem nagranie, rozgniotłem pod obcasem i sięgnąłem po następne. Późnym popołudniem mieliśmy oczy podkrążone od łez, rwało nas w uszach, a nasze mózgi cierpły i puchły na zmianę. - Starczy na razie? - zapytałem słodkim głosem. Odpowiedzią był chór jęków. - Dobrze. Po drodze zauważyłem pijalnię „Kurz na migdałkach". Sądzę, że to tylko drobny żart i mają na myśli spłukiwanie kurzu z migdałków klientów. Pójdziemy sprawdzić? - Idziemy! - zawołał Floyd i ruszył z kopyta na czele wędrówki ludów. - Toast - powiedziałem, kiedy przybyły napoje. Podnieśliśmy szklanki. - Za Stalowe Szczury - oby grały długo! Wznieśli okrzyk i wypili, a potem zażądali drugiej kolejki. Pomyślałem, że wszystko układa się klawo. Tylko dlaczego byłem taki przygnębiony? ROZDZIAŁ 5 Czułem przygnębienie, ponieważ plan był wariacki. Przewidziałem tydzień na to, by nasza popularność doszła do zenitu, na zdobycie paru nagród muzycznych... po czym miała nastąpić zbrodnia. W tak krótkim czasie musieliśmy nie tylko znaleźć jakąś muzykę, ale także przećwiczyć materiał i osiągnąć chociaż średni poziom. Niezłe szansę. Mogliśmy się nie wyrobić. Potrzebowaliśmy pomocy. - Madonetko, małe pytanko. - Najpierw pociągnąłem piwa. - Muszę się przyznać do kompletnej ignorancji, jeśli chodzi o robienie muzyki. Czy jest ktoś taki, kto jakby wymyśla melodie i rejestruje materiał, który inni grają? - Masz na myśli kompozytora i aranżera. To może być ten sam człowiek - ale na ogół lepiej rozdzielać funkcje. - Możemy znaleźć jednego bądź obydwóch? Zach, jesteś największym profesjonalistą wśród nas... znasz kogoś? - To nie powinno być trudne. Wystarczy się skontaktować z ISTOTĄ. - Najwyższą? - Nie z istotą. Z ISTOTĄ. To skrót Intergalaktycznego Stowarzyszenia Talentów. W muzyce panuje bezrobocie i nie powinniśmy mieć trudności ze znalezieniem paru zdolnych ludzi. - No to załatwione. Od razu każę admirałowi się tym zająć. - Niemożliwe - warknął tym swoim zwykłym, przyjaznym stylem. - Żadnych cywilów, żadnych osób postronnych. To ściśle tajna operacja od początku do końca. - Na razie - ale za siedem dni zrobi się publiczna. Musimy tylko wymyślić jakąś historię dla mediów. Powiedzmy, że montuje się kapelę do realizacji holofilmu. Albo dla jakiejś dużej firmy na kampanię reklamową. Załóżmy, że
McSwineys postanowili zmienić wizerunek, sięgnąć wyżej. Chcą się pozbyć Blimeya McSwineya i jego czerwonego pijackiego nosa, a w jego miejsce wziąć naszą grupę. Musi pan to zrobić - natychmiast. Zrobił. Nazajutrz do sali prób przyprowadzono bladego i wychudzonego młodzieńca. Zach szepnął mi na ucho: - Poznaję, to Barry Moyd Shlepper. Dwa lata temu napisał operę rockową Nie płucz po mnie, Angelino. Później nie odniósł już sukcesu. - Pamiętam. Musical o praczce, która wychodzi za dyktatora. - To samo. - Witamy, Barry, witamy - oznajmiłem podchodząc do niego i ściskając mu kościstą dłoń. - Nazywam się Jim i jestem tutaj szefem. - Babaryba, koleś. Babaryba - powiedział. - Ja ciebie też babaryba. - Trzeba się będzie poduczyć żargonu muzycznego światka, jeśli nasz plan ma się po- wieść. - Wyjaśnili ci już, co tu jest grane? - Tak jakby. Rusza świeża firma nagraniowa z ciężkim szmalem do wydania. Chcą sfinansować parę nowych kapel, by się załapać do branży. - Właśnie. Ty odpowiadasz za aranże. Pokażę ci, co mamy, i nadasz temu formę. Podałem mu słuchawki i odtwarzacz: nie byłem w stanie ponownie słuchać tych paskudztw. Wkładał kostki jedną po drugiej i choć wydawało się to niemożliwe, jego blada skóra robiła się jeszcze bledsza. Przesłuchał wszystkie. Westchnął drżącym głosem, zdjął słuchawki i otarł łzy z oczu. - Mam ci powiedzieć szczerze, co o tym myślę? - Wal. - Cóż, nie chciałbym cię urazić, ale to naprawdę wciąga. Tchnie. Oszałamia. - Potrafisz lepiej? - Mój kot potrafi. I zrobić na tym forsę. - No to wracasz z zasiłku. Do roboty! Nie mogłem uczynić nic więcej, dopóki muzyka nie została napisana, przećwiczona, zarejestrowana. Tamci grali na swoich instrumentach i śpiewali, moja rola ograniczała się do wciskania przełącznika przed każdym kawałkiem. Potem wszystkie bębny, czynele, syreny, dzwony i syntezator molekularny Zacha wypalały z głośników pełną mocą, a ja trącałem przełączniki, które do niczego nie służyły, waliłem w klawisze na odłączonej klawiaturze. Kiedy więc oni robili muzykę, ja zajmowałem się bajerami. Pociągało to za sobą konieczność obserwacji najpopularniejszych zespołów, grup i solistów. Część była przyjemna, reszta okropna, wszystko za głośne. W końcu wyłączyłem dźwięk i oglądałem wiązki laserowe, eksplozje fajerwerków i akrobatykę fizyczną. Robiłem szkice, często do siebie mamrotałem, wydałem mnóstwo pieniędzy uniwersytetu. I wbudowałem niewiarygodną ilość skomplikowanych obwodów do istniejącej elektroniki. Admirał niechętnie pokrył ekstra wydatki, o jakie go prosiłem, i zmodyfikowałem wszystko w warsztacie elektronicznym. To był całkiem zadowalający i efektywny tydzień. Na dodatek wydusiłem z admirała obiecaną zapłatę trzech milionów kredytek. - Wielkie dzięki - oznajmiłem pobrzękując szóstką roziskrzonych monet wartości pół miliona kredytek każda. -Przyzwoite honorarium za przyzwoitą robotę. - Lepiej zdeponuj je w skarbcu bankowym, póki jeszcze są - poradził zgryźliwie. - Oczywiście. Kapitalna myśl. Nadzwyczaj głupi pomysł. Banki były do rabowania i śledzenia przez władze podatkowe. Toteż udałem się najpierw do warsztatu mechanicznego, gdzie popracowałem trochę w metalu, a potem spakowałem, zawinąłem i oznaczyłem monety. Następnie poszedłem na spacer i na wszelki wypadek wykorzystałem mój wielki talent nie zwracania na siebie uwagi, aby zgubić ewentualny ogon, który mógł mi przykleić admirał. Ryzykowałem życie - w niejeden sposób - za ten szmal. Jeśli miałem wyjść z tego cało, chciałem, by na mnie czekał. Dotarłem wreszcie do małej wiejskiej poczty, wybranej losowo, pod miastem. Obsługiwał ją krótkowzroczny i za- awansowany wiekiem jegomość. - Ekspres kosmiczny z ubezpieczeniem międzyplanetarnym. Będzie cię to kosztowało, młody człowieku. - Nie marudź, dziadku, nie marudź. Mam drobne. -Zamrugał niezrozumiale oczami i powtórzyłem mu to w jego rodzimym narzeczu. - Nie będzie kłopotów z opłatą, łaskawy panie. Musi mnie pan zapewnić, że przesyłka dotrze natychmiast do profesora Van Divera z Galaksia Universitato. Czeka na te historyczne dokumenty. Przegalafaksowałem profesorowi wcześniej, że wysyłam kilka przedmiotów osobistych, aby łaskawie je przechował, dopóki się nie zgłoszę. Na wypadek gdyby nie mógł opanować ciekawości, zalutowałem wszystko w pancernej kasecie, którą mogło otworzyć jedynie diamentowe wiertło. Byłem pewny, że ciekawość profesora nie sięgnie tak daleko. Paczka zniknęła w otworze transportera i rzuciłem się z powrotem w wir pracy. Pod koniec szóstego dnia wszyscy byliśmy zmordowani. Barry Moyd Shlepper nie kładł się dwie noce pod rząd. Z zimnymi ręcznikami wokół głowy, wzmocniony kawą trójkofeinową, składał kilka numerów z archaicznego chłamu. Okazał się znakomitym piratem - bądź adaptatorem, jak lubił o sobie mówić. Zespół ćwiczył, nagrywał i znowu ćwiczył. Skupiłem się na kostiumach, bajerach, efektach wizualnych i byłem prawie zadowolony.
Po ostatniej przerwie zwołałem swoją gromadkę. - Ucieszy was wiadomość, że damy teraz pierwszy występ publiczny. - Jak się spodziewałem, zaprotestowali jękiem i piskliwymi okrzykami. Poczekałem, aż się uspokoją. -Doskonale wiem, co czujecie -bo czuję to samo. Myślę, że numer bluesowy „Całkiem sama" to nasz najlepszy kawałek. Wiecie, że tutejszy personel bardzo nam pomógł, i jesteśmy im to winni, aby pierwsi poznali nasze dokonania. Zaprosiłem około trzydziestu osób, wkrótce się zjawią. Jak na zawołanie drzwi się otworzyły i wmaszerowała gęsiego nieufna publiczność; każdy niósł składane krzesło. Admirał Benbow wyrywał na czele, jego adiutant targał dwa krzesła. Zach doglądał zajmowania miejsc i nasze przepastne studio do prób pierwszy raz zamieniło się w salę koncertową. Wycofaliśmy się na proscenium, przyciemniłem światła ogólne i rzuciłem na siebie i mój sprzęt elektroniczny mały reflektor punktowy. - Panie i panowie, drodzy goście. Wszyscy pracowaliśmy ciężko przez ostatni tydzień i w imieniu Stalowych Szczurów serdecznie wam za to dziękuję. Trąciłem przełącznik i mój wzmocniony głos powtórzył „dziękuję, dziękuję". W tym momencie zdusiło go gwałtowne crescendo perkusji oraz grzmot pioruna z towarzyszeniem kilku realistycznych błyskawic. Poznałem po wybałuszonych oczach i opadłych szczękach publiki, że przykułem uwagę. - Jako nasz pierwszy numer melodyjna Madonetka wykona w sposób rozdzierający serce tragicznie smutnego bluesa „Całkiem sama"! Wypaliły na nas kolorowe jupitery, ukazując obcisłe stroje nakrapiane różowymi cekinami w całej ich opalizującej wspaniałości. Kiedy zagraliśmy początkowe takty tematu, światła skoncentrowały się na Madonetce, której strój miał więcej ciała niż tkaniny i wydawał się głęboko doceniony. Po ostatnim gwiździe wiatru oraz trzasku pioruna i błyskawicy wyciągnęła swe urocze ramiona w kierunku publiczności i zaśpiewała: Jestem sama, całkiem sama Telefon milczy znów od rana Patrzę w koło... i co widzę? Cztery ściany, a w nich mnie Mnie – mnie - mnie Tylko tyle Samą siebie Tylko mnie mnie mnie mnie... Towarzyszył temu akompaniament holograficznych dygoczących drzew, chmur burzowych i innych upiornych efektów. Muzyka zawodziła dalej i Madonetka wbolerowała się w drugą część piosenki: Całkiem sama, nocy mrok... Park za oknem, jeden krok. Dmie wichura, macha konarami... Martwe glosy jęczą nad grobami! Uciekać, uciekać... tak, zniknąć stąd... Lecz ja wiem, idą po mnie, ciągle gonią mnie! Siedzę i plączę... wiem, zgadza się... Jasne sionce wstaje... Nadciąga nocy kres... Z ostatnim lamentem podniosła się za nami majestatycznie wstęga purpurowej mgły i muzyka powoli ucichła. Cisza ciągnęła się niemiłosiernie - dopóki nie przerwała jej wreszcie burza oklasków. - No dobrze, moi mili - powiedziałem. - Wygląda na to, że dopięliśmy swego. Mówiąc słowami Barry'ego Moyda, wygląda na to, że wszystko jest babaryba! Siódmego dnia nie święciliśmy. Po normalnym cyklu prób ogłosiłem wczesną przerwę. - Poleżakujcie trochę. Spakujcie torby. Muzyka i bajery gotowe do drogi. Odbijamy o północy. Transport do portu kosmicznego rusza o godzinę wcześniej - więc się nie spóźnijcie. Podpierając się nosami ze zmęczenia, opuścili salę. Kiedy wyszli, na środek wparował admirał, ciągnąc za sobą Zacha. - Ten agent mi donosi, że przygotowania dobiegły końca i możecie ruszać w drogę. - Zdołałem jedynie skinąć głową na potwierdzenie. - Szkoda, że nie mogę się z wami zabrać - powiedział Zach. - Ty to wszystko zorganizowałeś - masz za to naszą wdzięczność. Idź już. Ścisnął mi na pożegnanie rękę, aż mi zdrętwiały palce, i drzwi się za nim zamknęły. Uśmiech admirała zawierał całe ciepło przyczajonego węża. - Zarząd Narkotyków wykrył tak straszliwą zbrodnię, że to oznacza natychmiastową deportację na Liokukae. - To miło - na czym polega? - Zażywanie cholernie drogiego narkotyku o wysokiej czystości, zwanego bakszyszem. Ty i pozostali muzycy jesteście uzależnieni i zostaliście przyłapani na jego przemycie. Odtruwanie sprawia, że chory przez kilka dni czuje się , bardzo słabo i ma drgawki. To powinno dać wam czas na rozejrzenie się w sytuacji przed pierwszym
koncertem. Rozeszła się już wiadomość o waszym aresztowaniu i skazaniu na pobyt w szpitalu więziennym za bezprawne zażywanie narkotyków. Mieszkańcy Liokukae nie będą zdziwieni, kiedy się tam zjawicie. Pytania? - Jedno wielkie. Co z łącznością? - Zorganizowana. Wszczepiony do twojej szczęki nadajnik kodowany sięga z każdego miejsca na planecie do odbiornika na terminalu wejściowym. Moi ludzie utrzymują tam stały dyżur, a jeden z oficerów będzie prowadzić nasłuch w całym zakresie komunikacji. Twój łącznik na dole udzieli wam wszelkiej pomocy, nim opuścicie zamknięty terminal. Potem przeniesie się na krążownik Bezlitosny, który stoi na orbicie i również będzie monitorował wasze radio. Możemy uderzyć gdziekolwiek na planecie w ciągu maksimum jedenastu minut. Nadaj sygnał, gdy znajdziesz artefakt, a natychmiast zjawią się komandosi. Melduj przynajmniej raz dziennie. O lokalizacji i postępach śledztwa. - Na wypadek, gdyby nas wykończyli i musielibyście wysłać drugą ekipę? - Zgadłeś. To wszystko? - Jeszcze małe pytanko. Czy pan nam życzy szczęścia? - Nie. Nie wierzcie w szczęście. Sami je sobie zapewnijcie. - No, stokrotne dzięki. Cóż za serdeczność. Odwrócił się i wyszedł głośno tupiąc. Drzwi się za nim zamknęły. Poczułem falę znużenia i znowu targnęła mną czarna rozpacz. Po co ja to robię? Aby przeżyć, oczywiście. Jeszcze dwadzieścia dwa dni i moja kurtyna podniesie się do finału. ROZDZIAŁ 6 Podróż nadświetlna na pokładzie statku Bezlitosny trwała na szczęście krótko. Towarzystwo wojska zawsze szkodliwie wpływało na stan mojego ducha. Mieliśmy za sobą pełny dzień prób, marne jedzenie i miły nocny wypoczynek, a nazajutrz przyjęcie bezalkoholowe... ponieważ Armada zaprzedała się abstynencji. Potem zaś, kilka godzin przed przesiadką na wahadłowiec, medycy dali nam zastrzyki, które miały symulować skutki detok- sykacji. Sądzę, że wolałbym już sam detoks. Mogłem spokojnie patrzeć, jak po raz drugi ucieka mi ostatni posiłek; był dość paskudny i nie tęskniłem za nim. Lecz wstrząsy i drgawki to zgoła coś innego. A gałki oczne moich dygoczących i potykających się o własne nogi partnerów czerwieniły się jak ogień. Nie miałem odwagi spojrzeć w lustro ze strachu przed tym, co w nim ujrzę. Stingo miał szarą, wyciągniętą twarz i sprawiał wrażenie, że się postarzał o sto lat. Poczułem wyrzuty sumienia, że wyrwałem biedaka ze spoczynku. Ustały błyskawicznie, kiedy pomyślałem o własnych problemach. - Czy ja wyglądam tak okropnie jak ty? - wychrypiał Floyd. Jego pergaminowa skóra czerniła się świeżo wyho- dowaną brodą. - Chyba nie - odchrząknąłem w zamian. Madonetka wyciągnęła dłoń i jakby po matczynemu klepnęła mnie w drżącą rękę. - Nocą wszystko będzie dobrze, Jim. Tylko zaczekaj. Nie odwzajemniłem się uczuciem synowskim, bo gwałtownie zaczynałem się w niej podkochiwać, mając nadzieję, że dobrze to ukrywam. Mruknąłem coś pod nosem i pokuśtykałem w stronę kabiny, gdzie mogłem być sam ze swoim nieszczęściem. Ale i to nic nie dało, bo głośnik na suficie złowrogo zachrzęścił - a potem wykipiał głosem admirała Benbowa: - Słuchajcie uważnie. Za dwie minuty Stalowe Szczury zbiorą się na rampie wyładowczej numer dwanaście. Znaj- dujemy się teraz na orbicie parkingowej. Minuta i pięćdziesiąt osiem sekund. Minuta i pięćdziesiąt... Wyskoczyłem do przejścia, by uniknąć głosu admirała, ale nie odstępował mnie przez całą drogę. Przybiegłem ostatni, zwaliłem się z nóg i dołączyłem do reszty. Leżeli na pokładzie obok naszych plecaków. Nagle jak w złym śnie pojawił się za mną admirał i wyryczał rozkaz: - Baczność! Wstawać, bando flejtuchów! - Nigdy! - przekrzyczałem go łamanym głosem i potoczyłem się w bok, aby ściągnąć rozkołysane ciała z po- wrotem na pokład. - Zabieraj się, parszywy zupaku! Jesteśmy muzykami, cywilami, narkomanami na przymusowym leczeniu, musimy tak myśleć i czuć. Pewnego dnia, jeśli przeżyjemy, paru z nas może znaleźć się z powrotem na pańskiej wojskowej łasce. Ale nie teraz. Zostaw pan nas w spokoju i czekaj na raporty! Burknął soczyste, marynarskie przekleństwo - ale miał tyle rozumu w głowie, że obrócił się na pięcie i zniknął. Usłyszałem chrapliwe „hura" moich towarzyszy i poczułem się trochę mniej podle. Potem zapadła głucha cisza, przerywana tylko sporadycznym jękiem. Wreszcie dał się słyszeć odległy szum silników i śluza wewnętrzna otworzyła się majestatycznie. Wszedł przez nią gorliwy oficer z notatnikiem w dłoni. - Zesłańcy na Liokukae? - Wszyscy obecni, sami chorzy. Niech pan wyśle oddział roboczy po nasze rzeczy. Wymamrotał coś do mikrofonu, Sięgnął za pas i odczepił parę kajdanek. Które natychmiast zatrzasnął mi na nadgarstkach. - Co, kurde? - mruknąłem bez związku, zezując w dół na bransoletki.
- Stul pysk, ćpunie, bo cię stuknę. Możesz sobie być ważniakiem w całej galaktyce, ale tutaj jesteś tylko łachudrą z wyrokiem. I sam będziesz targał swoje paczki - takim palantom jak wy nie należy się żaden oddział roboczy. Otworzyłem usta, by go zamordować słowami, ale ugryzłem się w język. To był mój pomysł, aby prawdę o naszej misji znało jak najmniej osób. Ten do nich z pewnością nie należał. Dźwignąłem się na nogi i zatoczyłem do śluzy, wlokąc za sobą ekwipunek; reszta poszła w moje ślady. Wahadłowiec orbitalny był złowieszczy i ponury. Kiedy usiedliśmy, twarde żelazne siedzenia zatrzasnęły nam klamry na kostkach - żadnych tańców na ławach w czasie podróży. Patrzyliśmy w milczeniu, jak nasze plecaki lądują w skrzyni ładowniczej, a następnie spojrzeliśmy do góry na wielki ekran w grodzi dziobowej. Miriady gwiazd. Wykonały obrót i w pole widzenia wpłynął kadłub Bezlitosnego, Kiedy silniki dały ognia, zmalał i pozostał w tyle. Wtedy obiektyw przekręcił się ukazując rosnącą bryłę planety i uraczono nas starym i trzeszczącym nagraniem muzyki marszowej. Po chwili zastąpiło ją przemówienie, wygłoszone brzydkim, męskim, nosowym głosem: - Słuchajcie, skazańcy. Udajecie się w podróż w jedną stronę. Oparliście się wszelkim działaniom poprawczym, które miały przystosować was do życia w naszym humanitarnym i cywilizowanym społeczeństwie... - Wsadź to sobie w dyszę! - warknął Stingo przejeżdżając palcami po siwych włosach. Pewnie sprawdzał, czy jeszcze tam tkwią. Kiwnąłbym do niego głową z uznaniem, ale pękała mi czaszka. - ... ściągnęliście na siebie wskutek własnych błędów. Po zejściu z promu zostaniecie odprowadzeni pod eskortą do bram lądowiska. Tam odzyskacie swobodę ruchów oraz dostaniecie książeczkę orientacyjną, menażkę wody des- tylowanej i tygodniowy zapas skoncentrowanych racji żywieniowych. W tym tygodniu zaczniecie szukać karłowatych drzew, które rodzą ciężkie owoce. Mówię o dendronach, źródle pożywienia dla wszystkich. Ich owoce są wynikiem precyzyjnej mutacji genetycznej oraz transplantacji, bogatym w białko zwierzęce. Nie wolno ich spożywać na surowo ze względu na ryzyko włośnicy, tylko pieczone albo gotowane. Musicie pamiętać... Nie chciałem niczego pamiętać i puszczałem jego słowa mimo uszu. Uspokajałem się myślą, że zwyczajni skazańcy, którzy lecieli razem z nami, musieli popełnić zaiste straszną zbrodnię, by zasłużyć na swój los. Ja nie należałem do skazańców. Pomimo tysiącleci cywilizacji człowiek dalej pastwi się nad człowiekiem, ilekroć ma okazję. Chmury na ekranie rozwiały się i wypłynął widok budynku o pięciu bokach. Dałbym głowę, że nazwali go Pentagonem. - Za chwilę wylądujemy wewnątrz stacji Pentagon. Pozostańcie na miejscach, dopóki nie usłyszycie rozkazu, aby wstać. Stosujcie się do instrukcji, a wasze zejście przebiegnie dużo łatwiej... Jakżeż pragnąłem ułatwić jemu zejście! Po czym uspokoiłem się i rozchyliłem powieki. Już niedługo będziemy niezależni, z dala od strażników. Na tę chwilę trzeba się przygotować. Poczłapaliśmy w milczeniu schodnią - czy raczej zsyp-nią - i trafiliśmy w grube mury Pentagonu. Przywitał nas jeszcze jeden oficer Armady o ponurej twarzy, siwych włosach, z ciemnymi okularami na nosie. - Natychmiast odprowadzić więźniów do Sali Przesłuchań Nr 9. Oficer niższej rangi z naszej straży zaprotestował. - To wbrew regulaminowi, kapitanie. Ci ludzie powinni... - Sam powinieneś zamknąć dziób. Spójrz na rozkazy. Działaj zgodnie z instrukcją. Długo jeszcze chcesz być niższym oficerem? - Tak jest, kapitanie! Tędy, skazańcy! Oficer wszedł za nami, zamknął drzwi, przekręcił zamek, ciepło się uśmiechnął i oznajmił przyjaźnie: - Milczeć. -Następnie przespacerował się dookoła pokoju z jakimś aparatem w ręce. Poznałem w nim nowoczesny detektor łączności. Nie mogłem pojąć, że ktoś chce mieć podsłuch na krańcu wszechświata - ale kapitan tu rządził. Z zadowoloną miną odłożył detektor, odwrócił się do nas i podał mi klucz. - W tym pomieszczeniu możecie zdjąć bransoletki. Nazywam się kapitan Tremearne i jestem waszym łącznikiem. Witam na Liokukae. - Zdjął ciemne okulary, po czym uśmiechnął się i wskazał nam krzesła. Zobaczyłem teraz, że policzki i nos przecinała mu paskudna blizna. Kapitan nie miał oczu, ale bez wątpienia dobrze widział za sprawą wstawionych elektronicznych źrenic. Całe były pokryte złotem i nadawały mu nadzwyczaj interesujący wygląd. - Jestem jedynym człowiekiem w Pentagonie, który zna prawdziwą naturę waszego pobytu na Liokukae. Jesteście ochotnikami i chciałbym wam za to podziękować. Częstujcie się tym, co wam przygotowałem, bo to ostatnie miłe słowo, jakie usłyszycie przez dłuższy czas. - Jak jest na zewnątrz? - spytałem zrywając plombę na schłodzonym pojemniku z piwem i biorąc łyk dla po- krzepienia duszy. Były też świeże kanapki oraz hot-dogi i moi kompani rzucili się na to. Przyłączyłem się do nich, przedtem jednak otworzyłem ukrytą szufladkę w syntezatorze i wyjąłem kilka niezbędnych drobiazgów. - Jak wygląda życie na planecie? Ponuro - a nawet gorzej, Jim. W ciągu setek lat, przez które Liokukae pełni rolę galaktycznego śmietnika ludzkiego, trwa tutaj dość śmiertelne utrząsanie odpadków. Wytopiły się tu w niczym w tyglu rozmaite kultury. Albo gwałtowni ludzie siłą rozpuścili w sobie słabszych. Jedna z najbardziej stabilnych kultur rozwinęła się tuż obok Pentagonu. Nazywają siebie Machmenami. Mężczyzna jest silny, kobieta słaba, zasada męskości, siła przez siłę, na pewno znasz te sprawy. Najważniejszy pies w sforze, którego na pewno
wkrótce poznacie, nazywa się Svinjar. - Czy te szajbusy to męskie szowinistyczne świnie, o których wspominają podręczniki psychologii? - spytałem. Kapitan pokiwał głową. - Nic dodać, nic ująć. Starajcie się zatem trzymać Madonetkę w ukryciu. I opanujcie sztukę chodzenia na palcach i jednoczesnego pulsowania nozdrzami. Jeśli nie wymyślicie nic lepszego, naprężajcie ramiona i podziwiajcie bicepsy. - Istny raj - stwierdziła Madonetka. - Nie będzie tak źle, musicie tylko uważać. Lubią, żeby ich zabawiać - bo są za głupi na to, by zabawiać się sami. Pasjonują się kuglarstwem, zapasami, siłowaniem na rękę. - A co z muzyką? - zapytał Stingo. - Uwielbiają, póki jest głośna, wojskowa i mało sentymentalna. - Zrobimy, co się da - powiedziałem. - Ale my właściwie szukamy Fundamentaloidów. - Oczywiście. Jak wiecie, statek z ekspedycją archeologiczną wylądował w ich rejonie działania. Stałem na czele ekipy ratunkowej, która zabrała stamtąd członków ekspedycji -dlatego też zostałem waszym łącznikiem. Fundamentaloidzi to nomadzi, a do tego bardzo ograniczeni umysłowo i szkaradni. Próbowałem działać łagodną perswazją. Nic z tego nie wyszło. W końcu zagazowałem zgraję, zszedłem na dół i wyciągnąłem naukowców. Wówczas nie miałem jeszcze pojęcia o zagubionym artefakcie. Dowiedziałem się dużo później, kiedy byliśmy daleko od planety, a nasi pasażerowie odzyskali przytomność i opadło podniecenie. Do tej pory banda, która ich porwała, przeniosła się dalej i zaginął po niej wszelki ślad. Nie pozostało mi nic innego, jak złożyć raport. Teraz wszystko w waszych rękach. - Wielkie dzięki. Czy mógłby pan mi przynajmniej pokazać na mapie, gdzie się znajdują? - Niestety... to są koczownicy. - Wspaniale. - Uśmiechnąłem się nieszczerze. Dwadzieścia dni do granicy życia i śmierci. Raczej śmierci. Raz jeszcze otrząsnąłem się z czarnych myśli i omiotłem wzrokiem swoją kapelę. - Jeśli macie jakieś pytania, to nie krępujcie się, bo drugiej okazji nie będzie - powiedział Tremearne. - Ma pan mapę? - spytałem. - Chciałbym po prostu wiedzieć, co nas czeka, kiedy stąd wyjdziemy. Tremearne sięgnął i włączył projektor holograficzny. Nad stolikiem pojawiła się trójwymiarowa mapa warstwicową. - Jak widać, jest to spory kontynent. Planeta ma również inne kontynenty, niektóre są zamieszkane, ale nie łączą się z tym. Artefakt musi być gdzieś tutaj. To faktycznie upraszcza sprawę, powiedziałem do siebie. Tylko jeden kontynent do przeszukania i prawie trzy tygodnie. Otrząsnąłem się z nowego przygnębienia, pogłębiającego stare. - Wiecie, kogo i co możemy tam spotkać? - Mamy wyrobiony pogląd. Zakładamy pluskwy, gdzie tylko można, często wypuszczamy latające oczy. - Stuknął palcem w równinę na środku kontynentu. - Tutaj jest Pentagon otoczony Machmenami. Fundamentaloidzi mogą być gdziekolwiek na tych sawannach w zależności od sezonu. Przez większość roku panuje tam klimat subtropi- kalny, ale wysokość opadów się waha. Mają stada kozłowiec, bardzo silnych przeżuwaczy. Tam, na podgórzu znajduje się coś, co w tych stronach może uchodzić za cywilizację. Społeczność rolnicza z przemysłem lekkim, który wygląda dość porządnie, dopóki nie przyjrzeć mu się z bliska. Mają centralne miasto - o, tutaj - otoczone farmami. Kopią i wytapiają srebro. Produkują monety zwane fedha. To jedyne pieniądze na planecie i prawie wszyscy ich używają. - Wyciągnął ciężką torbę z szuflady i rzucił ją na blat. - Jak można się domyślić, nietrudno je podrobić. Prawdę mówiąc, w naszych monetach jest więcej srebra. Te należą do was. Radzę je rozdzielić między siebie i dobrze poutykać. Wielu oprychów z przyjemnością was pozabija choć za jedną. Ludzie, którzy wydobywają srebro, nazywają swe miasto Rajem - co mija się z prawdą najbardziej, jak tylko można. Omijajcie ich z daleka, jeśli będziecie mogli. - Postaram się o tym nie zapomnieć. Chcę skopiować mapę do pamięci mojego komputera. O, tego. Zdjąłem małą czarną metalową czaszkę, którą nosiłem na łańcuszku wokół szyi. Kiedy ją ścisnąłem, ślepka rozjarzyły się zielono, a czuły na ciśnienie ekran holograficzny zamigotał i obudził się do życia. Skopiowałem mapę, zastanowiłem się nad słowami kapitana... i uświadomiłem sobie, w jaki kanał wpadliśmy. Miałem jeszcze jedno pytanie. - A więc mieszkańcy Liokukae to same świry albo dziwolągi? - Wszyscy, których zesłano tutaj za rozmaite przestępstwa. Inni, którzy się tu urodzili, wyrośli już na miejscu i dostroili się do pozostałych. - Nie odczuwa pan dla nich współczucia? Dla skazanych na zgubę, bo mieli pecha i przyszli na świat w tej spluwaczce kosmicznej? - Naturalnie, że odczuwam - i miło mi, że wypowiadasz się tak jasno w tej kwestii. Pierwszy raz usłyszałem o tym świecie, kiedy ogłoszono alarm w sprawie artefaktu. Wyciągnąłem profesorów bez szwanku, a potem rozejrzałem się trochę. Dlatego kieruję komitetem, który czuwa nad przebiegiem operacji na planecie. Była nader długo ig- norowana przez zbyt wielu głupich polityków. Podjąłem się tego zadania, by samemu wszystkiego dopilnować. Wasze raporty wraz z kompletnym sprawozdaniem, które złożycie po powrocie, pomogą nam odesłać to więzienie
do lamusa. - Jeśli mówi pan poważnie, kapitanie, to jestem po pańskiej stronie. Ale spodziewam się, że nie nabiera pan starego kanciarza tylko po to, aby doprowadzić robotę do końca? - Masz moje słowo. Mogłem jedynie liczyć na to, że mówi prawdę. - Małe pytanko - odezwał się Floyd. - Jak się mamy skontaktować z kapitanem w razie czego? - To was nie dotyczy; ja się będę kontaktował - odpowiedziałem i puknąłem się w podbródek. - Mam tu wszczepiony mikrokomunikator. Tak mały, że może go zasilać tlen z mojej krwi, lecz na tyle silny, że słyszą go wielkie odbiorniki w Pentagonie. Gdyby więc ukradli nam nawet cały sprzęt - pozostanie mi szczęka. A zatem namawiam was usilnie, byśmy przez cały czas trzymali się razem. Mogę rozmawiać z kapitanem za pośrednictwem mojego aparaciku, odbierać sugestie i rady. Ale nie ma mowy o fizycznym kontakcie, bo się zdekonspirujemy. Jeśli będzie musiał nas wyciągnąć, to koniec z misją... czy zdobędziemy artefakt, czy nie. Bądźmy zatem silni, chłopcy i dziewczyno, oraz samowystarczalni. Wchodzimy do ludzkiej dżungli. - Święta prawda - stwierdził ponuro Tremearne. - Jeśli nie ma więcej pytań, nałóżcie z powrotem bransoletki i idźcie. - Tak, do diabła - powiedział wstając Stingo. - Zabierajmy się stąd. Pakunki czekały na nas przed masywną, zamkniętą na zasuwę bramą. Zobaczyłem również cztery małe tandetne plastykowe torby, które pewnie zawierały standardowe racje żywnościowe i wodę. Z każdej torby wystawała książeczka orientacyjna. Kiedy zdejmowano nam kajdanki, do pomieszczenia wdepnął rezerwowy oddział straży. Mieli ze sobą ogłuszacze i paralizatory bydlęce. Stali i przyglądali się nam. - Do środka - rozkazał oficer niższej rangi, wskazując na sień przed bramą wyjściową. - Nim otworzą się drzwi zewnętrzne, wewnętrzne zamkną się i zablokują. Macie tylko jedną możliwość wyjścia. Możecie też zostać w śluzie, jeśli macie dosyć życia. Po pięciu minutach drzwi zewnętrzne zamykają się i przez te otwory na górze automatycznie wtłacza się gaz paraliżujący. - Nie wierzę! - warknąłem. Obdarzył mnie lodowatym uśmiechem. - Może pokręcisz się tu trochę i przekonasz się sam? Podniosłem zaciśnięte pięści, ale drań szybko odskoczył. Paralizatory zaiskrzyły się w moją stronę. Pokazałem im palec w starym jak świat intergalaktycznym geście, odwróciłem się i opuściłem ich w ślad za resztą. Z tyłu rozległ się chrzęst i głuchy łoskot zatrzaskiwanej śluzy, ale nie odwróciłem się, by rzucić na nią okiem. Przed nami leżała przyszłość, cokolwiek ze sobą niosła. Pomogliśmy sobie nawzajem przy bagażach, zataczając się od zawrotów głowy z wysiłku. Kiedy brama zaczęła się rozsuwać, po drugiej stronie dał się słyszeć huk wyciąganych rygli i ryk przeciążonych motorów. Machinalnie odwróciliśmy się i zbiliśmy w gromadkę, aby stawić czoło nieznanemu. ROZDZIAŁ 7 Przez bramę chlusnęło deszczem. Witaj, słoneczna, wakacyjna Liokukae. Kiedy wejście rozsunęło się szerzej, zobaczyliśmy grupę ponurych osobników, którzy czekali na zewnątrz. Nosili zdumiewająco różnorodną odzież -jakby wysyłano im tu dary charytatywne ze zbiórki w całej galaktyce. Mieli dwie cechy wspólne. Byli uzbrojeni po zęby w pałki, miecze, maczugi i topory, a poza tym mieli wściekłe miny. Tego się mniej więcej spodziewałem; łyknąłem kapsułkę dopalacza, którą włożyłem sobie wcześniej do ust. Nie miałem większych złudzeń co do naszego planu „detoksykacji" i trzymałem procha w dłoni na wypadek, gdyby był potrzebny. Był. Poczułem napływ siły i energii, gdy mieszanka silnych chemikaliów, dopalaczy, stymulantów i adrenalin wymiot- ła ze mnie zmęczenie i drgawki. Moc! Moc! Moc! Zgodnie z radą kapitana ruszyłem do przodu na czubkach palców i zapulsowałem nozdrzami. Wielgachny brodaty osiłek z prymitywnym choć poręcznym mieczem zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół. Odwzajemniłem mu się spojrzeniem i zauważyłem, że nie tylko jego oczy spotykały się w pół drogi, ale i włosy zaczynały się przy samych brwiach. Gdy krzyknął do mnie, jego oddech przeraził mnie sto razy bardziej niż wygląd. - Hej ty, chłoptasiu! Dawaj, co tam niesiesz. Rzuć na ziemię swoje rzeczy albo pożałujesz. - Nikt mi tu nie będzie rozkazywał, chyba że po moim trupie, ty niepiśmienny imbecylu! - odkrzyknąłem. Prędzej czy później musiała nadejść męska próba sił z tymi stuprocentowo męskimi ciotami. Lepiej prędzej. Ryknął z wściekłością na zniewagę, chociaż nie był w stanie jej zrozumieć, i zamierzył się mieczem. Parsknąłem śmiechem. - Wielki tchórz zabije mieczem małego człowieczka, który nawet nie ma siekiery. - Pokazałem mu dwa palce, aby w dwójnasób podkreślić znaczenie moich słów. Liczyłem, że ta niewyszukana składnia odpowiada miejscowemu profilowi językowemu. Chciałem, by wszyscy mnie zrozumieli. Musieli zrozumieć, bo Świński Oddech wypuścił miecz z ręki i rzucił się na mnie. Rzuciłem torbę w bok i ruszyłem w błoto. Strzelał palcami i rozkładał szeroko ramiona, gotowe, aby mnie pochwycić i
zmiażdżyć. Zrobiłem pod nimi unik. Podstawiłem mu nogę, i kiedy mnie mijał, runął z chlupotem w kałużę. Wstał jeszcze bardziej rozeźlony, zacisnął pięści i ruszył naprzód, ale teraz nieco ostrożniej. Mogłem to zakończyć tam i wtedy i ułatwić sobie życie. Lecz najpierw musiałem zademonstrować klasę, by jego kumplom nie przyszło do głowy, że upadł przez przypadek. Zablokowałem cios, chwyciłem jego ramię i wykręciłem ze stawu. Trafił w ścianę i wydał zadowalający chrzęst. Krwotok z nosa nie zmniejszył jego wściekłości. Tak samo jak mój wykop, który sparaliżował mu jedną nogę, ani cios kolanem, który wyłamał drugą. Pozbawiony wsparcia nóg upadł na kolana i zaczął się czołgać do mnie na czworakach. W tym momencie największy nawet tępak wśród widzów znał już zwycięzcę pojedynku. Podniosłem go więc za włosy, rąbnąłem w szyję kantem dłoni i pchnąłem do tyłu. Nieprzytomny zwalił się z pluskiem w muł. Podniosłem z ziemi jego miecz, sprawdziłem kciukiem ostrze i podskoczyłem tak raptownie i groźnie, że zbrojna banda odruchowo się cofnęła. Nabierałem rozpędu. - Teraz ja mam miecz. Chcecie go, to dacie za niego gardło. A może jest wśród was cwaniak, który zaprowadzi mnie do waszego wodza, Svinjara? Temu podaruję miecz na własność. Są chętni? Oryginalność propozycji i wrodzona chciwość słuchaczy odwróciły na chwilę groźbę ataku. - Wyjdźcie i ustawcie się za mną! - zawołałem przez ramię. - Postarajcie się zionąć nienawiścią. - Pomrukując i zgrzytając zębami moja wesoła gromadka wyszła na światło dzienne i ustawiła w szeregu za moimi plecami. - Dawaj miecz, zaprowadzę cię do Svinjara - oznajmił niezmiernie owłosiony i muskularny drab. Nosił tylko maczugę, więc jego zachłanność była zrozumiała. - Najpierw zaprowadź mnie do Svinjara, potem dostaniesz miecz. Ruszamy. Nastąpiło wahanie, ponure spojrzenia, pomruki. Ze świstem przeciąłem im powietrze przed nosem dla zachęty, by się znowu cofnęli. - Mam w tej torbie śliczny prezent dla Svinjara. Zabije drania, który spróbuje go tego pozbawić. 67 Groźby wcisnęły się tam, gdzie nie zdołały pochlebstwa, i wszyscy ruszyliśmy w wodną nawałnicę. Błotnistymi ścieżkami miedzy zawalonymi ruderami na małe wzgórze zwieńczone sporym budynkiem z nieokorowanych okrąglaków. Wymachując mieczem, aby nikt się zbytnio nie zbliżał, wspiąłem się za przewodnikiem po kamienistej dróżce do wejścia. Moi znużeni muzycy dreptali naszym śladem. Gryzło mnie trochę sumienie z powodu dopalacza. Ale sprawy rozwijały się tak szybko, iż nie zdążyłem podać go innym. Stanąłem na progu i przynagliłem ich do wejścia machnięciem ręki. - Do środka, nareszcie w bezpiecznym porcie. Weźcie po jednej i natychmiast łyknijcie. To super dopalacz, przywróci was światu ożywionemu. Przewodnik z drewnianą pałką przecisnął się do środka i śmignął obok grupek ludzi, którzy rozwalali się po dużym pokoju, do mężczyzny w wielkim kamiennym fotelu przy kominku. - Tyś mój szef, wodzu Svinjar. Przyprowadziliśmy ich, jak kazałeś. - Obrócił się i tupnął na mnie. - Teraz dawaj miecz. - Jasne. Bierz. Wyrzuciłem go za drzwi w ulewę i usłyszałem jęk bólu, gdy odbił się od któregoś z jego bandy. Przewodnik wybiegł za nim, a ja podszedłem do kamiennego tronu. - Tyś mój szef, wodzu Svinjar. A to mój zespół. Nawijają niezłą muzykę, daję słowo. Zmierzył mnie lodowatym wzrokiem, wielki chłop o wielkich mięśniach - oraz o wielkim brzuchu, który wylewał mu się zza paska. Z gęstwiny zjeżonych siwych włosów i brody wyzierały maleńkie świńskie ślepka. We wnęce w kamiennym fotelu sterczała gałka miecza i Svinjar muskał ją palcami. Wypuścił ją z dłoni i pozwolił mieczowi się przewrócić. - Dlaczego mówisz tym odpychająco sprośnym żargonem? - Co proszę? - spytałem i ukłoniłem się wzgardliwie. -Tak się do mnie zwracano i pomyślałem, że to miejscowy dialekt. - Zgadza się - ale tylko między durniami bez wykształcenia, którzy się tu urodzili. Nie obrażaj więcej moich uczuć, skoro do nich nie należysz. Jesteście grajkami, którzy wpadli w głębokie szambo. - Plotki szybko się rozchodzą. Machnął ręką na trójwymiarowy odbiornik pod ścianą i poczułem, że wybałuszają mi się oczy. To był blok litego metalu ze ścianką czołową ze szkła zbrojonego. Pod szkłem tkwiła antena. Z boku wystawała jakaś rączka. -Nasi dozorcy wykazują nadzwyczajną hojność w dążeniu, aby nieustannie dostarczać nam rozrywki. Rozprowa- dzają je w ogromnych ilościach. Niezniszczalne, wieczne -i czterysta dwanaście kanałów. - Skąd zasilanie? - Niewolnicy - odparł i wyciągnąwszy stopę, szturchnął palcem najbliższego. Nieszczęśnik jęknął, wstał, pokuśtykał przed siebie, podzwaniając łańcuchami, po czym jął obracać korbą wewnętrznego generatora. Ekran wybuchnął życiem reklamą pokarmu dla kotów w ilościach przemysłowych. - Starczy! -rozkazał Svinjar; miauczenia po woli zanikły i ucichły. - Ty i twoi kompani trzymacie przy życiu kanały aktualności. Kiedy powiedzieli „zbrodnia i szpitalna terapia", byłem prawie pewny, że chodziło im o
Liokukae. Gotowi do grania? - Stalowe Szczury są zawsze do usług dla ludzi, którzy mają władzę. W tym wypadku oznacza to ciebie, jeśli się nie mylę. - Nie mylisz się. Dajecie koncert, i to zaraz. Brak nam występów na żywo, odkąd magik ludożerca umarł po zakażeniu od przypadkowych ukąszeń w szale namiętności. Zaczynajcie. Z konieczności cały nasz sprzęt musiał być miniaturowy. Głośniki wielkości dłoni zawierały holoprojektory, które powiększały ich obraz do rozmiarów pokoju. - No dobra, kochani - zawołałem. - Ustawcie się pod tylną ścianą. Pierwszy występ bez kostiumów, zaczynamy „Szwedzkim potworem z Kosmosu". Był to jeden z naszych najbardziej popisowych numerów. Ktoś go znalazł w najdawniejszych bazach danych, tekst był napisany od dawna martwym językiem, swenskim czy szwedzkim, albo jakoś tak. Z dużym trudem pewnemu komputerowi na uniwersyteckim wydziale lingwistyki udało się to przełożyć. Ale tekst okazał się tak okropny, że wyrzuciliśmy go do kosza i śpiewaliśmy słowa oryginalne, zresztą dużo ciekawsze. Ett fasanfullt monster med rumpan bar kryper in till en jungfru są rar. Było tego więcej i Madonetka odśpiewała go pełną siłą głosu przy akompaniamencie mojej synkopowanej ścieżki muzycznej, Floyd zaś męczył zasilaną dmuchawą kobzę. Stingo szarpał za struny miniaturowej harfy -której hologram sięgał do sufitu. Dźwięk niósł się i rezonował w przestronnej izbie, wzbijając z kamiennych ścian obłoki pyłu. Nie sądzę, aby ta piosenka mogła trafić do pierwszej dziesiątki galaktycznej listy przebojów - lecz na pewno spotkała się z powodzeniem tutaj, na krawędzi świata. Zwłaszcza skoro kończyła się chmurą grzyba atomowego, który wyrósł do objętości pokoju - z towarzyszeniem dzielnie symulowanego przez wzmacniacze huku eksplozji nuklearnej. Ta część audytorium, która nie runęła na posadzkę, uciekła z wrzaskiem na deszcz. Wyjąłem zatyczki z uszu i usłyszałem nikłe brawa. Skłoniłem się w stronę Svinjara. - Przyjemne divertimento - ale następnym razem wolałbym trochę mniej forza w finale i trochę więcej riposo. - Twa najmniejsza prośba jest dla nas rozkazem. - Szybko się uczysz jak na młodego, prostolinijnego chłopaka. Jak to się stało, że wpadłeś na rozprowadzaniu narkotyków? - To długa historia... - Skróć ją. Do jednego słowa, jeśli możliwe. - Forsa. - Rozumiem. A więc w branży muzycznej sprawy idą kiepsko? - Śmierdzi niczym jeden z twoich drabów. Wszystko dobrze, jeśli uda ci się utrzymać w czołówce razem z wiel- kimi. My jednak obsunęliśmy się ze szczytu jakiś czas temu. Co przy opłatach za nagrania, prowizjach agentów, różnych haraczach i łapówkach szybko zepchnęło nas na psy. Stingo i Floyd od lat wąchali bakszysz. Zaczęli go rozprowadzać, by mieć na podtrzymanie nałogu. To dobry towar. Koniec opowieści. - Albo początek nowej. Twoja piosenkarka, jak jej na imię? - Spojrzał na Madonetkę z bardzo niezdrowym uśmiechem. Wytężyłem rozum. Niewiele mogłem wymyślić na poczekaniu. - Chodzi ci o moją żonę, Madonetkę... - Żonę? Szkoda. Jestem pewny, że da się to jakoś załatwić, choć niekoniecznie teraz. Wasze przybycie, skromnie mówiąc, nastąpiło w samą porę. Pasuje mi do ogólnego planu działania, nad którym akurat pracowałem. Dla powszechnego dobra mieszkańców. - Jasne - powiedziałem powstrzymując entuzjazm dla wszelkich planów Svinjara, które mógłby wcielić w życie. - Tak, jasne. Koncert przed widownią. Pieczyste i trunki za darmo. Publiczność uzna Svinjara za filantropa najwyższego rzędu. Myślę, że zagracie na cel dobroczynny? - Po to tu jesteśmy. Prócz innych rzeczy, dla których tu jesteśmy, Svinjarze, stary capie. Ale najdłuższa podróż zaczyna się od po- stawienia pierwszego kroku. ROZDZIAŁ 8 - Martwi mnie przebieg operacji - oznajmiłem z przykrością, nabierając łyżkę mdłego kleiku, który okazał się podporą życia w tym miejscu. - Czy ktoś mówi inaczej? - zapytał Stingo spoglądając podejrzliwie na własną miskę z żarciem. - To świństwo nie tylko wygląda jak klej, ono również tak smakuje. - Przyklei ci się do żeber - powiedział Floyd. Rozdziawiłem gębę; czyżby facet miał jednak poczucie humoru? Chyba nie. Patrząc na poważny wyraz jego twarzy, nie potrafiłem uwierzyć, że rozważył wszelkie znaczenia swoich słów. Dałem spokój. - Nie tylko jestem niezadowolony z dotychczasowego przebiegu operacji -podjąłem - ale również z towarzystwa, w jakim się obracamy. Ze Svinjara i jego parszywych drabów. Zmarnowaliśmy prawie cały dzień - z niewielkim pożytkiem. Jeśli artefakt znajduje się u Fundamentaloidów, powinniśmy ich szukać. - Przecież obiecałeś koncert - zaznaczyła niegłupio Madonetka. - Budują estradę i wiadomość się rozeszła. Nie
chcesz chyba zawieść naszych fanów, co? - Niech Bóg broni! - mruknąłem kleiście i odsunąłem miskę. Nie mogłem im powiedzieć o trzydziestodniowej truciźnie ani o fakcie, że minęło już ponad siedem dni. Ani że niech to diabli wezmą. - Bierzmy się do roboty. Proponuję szybką próbę dla sprawdzenia sprzętu oraz, mam nadzieję, naszej wciąż dobrej formy. Z wielką przyjemnością odstawiliśmy lunch i zatargaliśmy bagaże na miejsce koncertu. Porastała go kępa drzew, które posłużyły jako wsporniki dla niebywale prymitywnej estrady. Miedzy pniami ustawiono deski, podparte tu i ówdzie, gdzie platforma zanadto się uginała. Nasza publiczność zbierała się niechętnie i ze strachem na otaczającym polu. Były to małe jednostki rodzinne, w których mężczyźni, uzbrojeni w miecze i pałki, nie spuszczali z oka kobiet. Cóż, w końcu to społeczeństwo niewolnicze, więc troska o niewiasty była koniecznością. - Starają się przynajmniej, żeby ładnie wyglądało -zauważyła Madonetka. Nędza i prymityw, pomyślałem, ale nie wypowiedziałem tego na głos. Powłóczący nogami niewolnicy znosili sterty liściastych gałęzi, które ułożyli naokoło estrady. Między liście wetknięto nawet kilka kwiatów. O, dziś na Liokukae zapowiadała się niezła zabawa. Działałem na siebie okropnie deprymująco i nie chciałem zarazić ich tym samym. - Jazda, kochani! - zawołałem, wrzucając torbę na estradę i gramoląc się na górę. - Nasz pierwszy koncert na żywo dla tego wyposzczonego świata. Jeśli nie liczyć szybkiego występu po przylocie. Pokażemy im, do czego jest zdolne stado prawdziwych szczurów! Na nasz widok gromadząca się publiczność wzięła się na odwagę i przysunęła bliżej, a spóźnialscy biegiem poczęli zajmować miejsca. Podczas strojenia instrumentów i po zagraniu jednej czy dwóch fraz huknąłem kilka bajerów z piorunami, które sprawiły, że widownia zagapiła się w niebo. Gdy byliśmy gotowi, z tłumu wytoczył się sam Svinjar z dwójką zbrojnych opryszków u boku. Z ich pomocą wspiął się na estradę i wyrzucił ramiona. Zapadła totalna cisza. Może to był respekt, może strach i nienawiść - albo wszystko razem. Tak czy owak, działało. Rozsyłał dookoła uśmiechy, uniósł wielki brzuch, by wetknąć kciuki za pas. Następnie wyrąbał przemówienie. - Svinjar dba o swoich ludzi. Svinjar to wasz przyjaciel. Svinjar przedstawia wam Stalowe Szczury i ich magiczną muzykę. A teraz wznieśmy wielki okrzyk na ich cześć! Obdarzyli nas wielkim szmerem, który musiał wystarczyć. W czasie przemowy Svinjara dwa jego osiłki dźwig- nęły na estradę obszerny wyściełany fotel. Szef zagłębił się w nim z towarzyszeniem skrzypienia i zgrzytów. - Grajcie - rozkazał i rozparł się wygodnie, aby się delektować muzyką. - Dobra, kochani. Jazda z tym koksem! - Dmuchnąłem do mikrofonu w butonierce i po audytorium przetoczył się mój wzmocniony oddech. - Czołem, miłośnicy muzyki. W odpowiedzi na powszechne apele - i po zapuszkowaniu nas za narkotyki - przylecieliśmy na waszą słoneczną planetę z muzyką znaną we wszystkich zakamarkach Kosmosu. Z wielką przyjemnością dedykuję pierwszy kawałek samemu koncertmistrzowi, Svinjarowi... -Ten skinął głową na zgodę i mogłem już huknąć z bębnów po otaczających polach. - Utwór, który wszyscy poznacie i mam nadzieję, pokochacie. Coś, co możemy wspólnie przeżywać, czym możemy się dzielić, z czego możemy razem cieszyć się, śmiać i płakać. przedstawiam wam naszą własną i oryginalną wersję klasyka muzyki współczesnej - „Świerzbiące stopy"! Rozległy się okrzyki zachwytu, wrzaski bólu i dzikiego entuzjazmu. Wybuchnęliśmy przesterowanym i bardzo chwytającym -jeśli nawet nie świerzbiącym - kawałkiem. Budzę się o świcie, widzę rzeki bieg Mgła się tam podnosi, dreszcz przeszywa mnie Drżą na drzewach liście, błyszczy w trawie rosa Ciągle widzę ciebie... jesteś naga... bosa... Tak daleko znowu jesteś dziś To okropne... powiem tylko ci Galaktyka jest ogromna, lubię krążyć w niej Wśród gwiazd i dalej, już nie zmienisz mnie Moje stopy... Stopy świerzbią mnie, stopy świerzbią mnie Każą gnać przed siebie Moje stopy świerzbią, stopy świerzbią mnie Każą gnać przed siebie... stopy świerzbią mnie! Stopy świerzbią mnie, stopy świerzbią mnie! Każą gnać z miejsc do miejsc Dziś sam już nie wiem, co ze mną jest Kiedy tak gnam, zobaczyć ciebie nie mam szans Wciąż głębiej brnę w ten galaktyczny trans. Wierzcie lub nie, ale słyszałem tupot świerzbiących stóp. Oraz mnóstwo okrzyków zachwytu i. radości, kiedyśmy skończyli. Wsparci entuzjazmem, zagraliśmy jeszcze dwa numery, a potem ogłosiłem przerwę.
- Dziękuję, kochani, bardzo dziękuję - jesteście wspaniałą publicznością. A teraz dajcie nam łaskawie kilka minut, zaraz wracamy... - Świetna robota, faktycznie bardzo dobre - oznajmił Svinjar. Podszedł do mnie kaczkowatym chodem i wyrwał mi mikrofon z kołnierza. - Wiem, że wszyscy słyszeliśmy ten zespół przedtem z nagrań, więc ich wspaniały występ nie jest dla nas specjalną niespodzianką. Jednak widzę coś pięknego w tym, że grają dla nas osobiście. Jestem im za to wdzięczny - wiem, każdy z was odczuwa wdzięczność. - Odwrócił się i wyszczerzył do mnie zęby. W jego uśmiechu nie było śladu ciepła ani dobrego humoru. Wykręcił się z powrotem i rozłożył szeroko ramiona. - Odczuwam taką wdzięczność, że przygotowałem dla wszystkich drobną niespodziankę - chcecie ją poznać? Odpowiedziała mu absolutna cisza - i szuranie nogami wykradających się chyłkiem widzów. Widocznie nie gus- towali w drobnych niespodziankach Svinjara. Mieli rację. - Jazda! - wrzasnął do mikrofonu, tak głośno, że jego wzmocniony bas potoczył się jak grzmot. - Raz, dwa, trzy, HOP! Zatoczyłem się i o mały włos nie upadłem, kiedy scena podskoczyła i zadygotała. Rozległ się wrzask męskich głosów, a spod naszych stóp wystrzeliła zgraja uzbrojonych mężczyzn, rozgarniających osłonę z liściastych gałęzi. Pojawiało ich się coraz więcej; wywijając pałkami i wrzeszcząc jak opętani rzucali się na uciekającą publiczność. Patrzyliśmy w osłupieniu, jak kobiety i mężczyźni padają pod ciosami maczug, a potem jak ich skuwają i wiążą. Atak był błyskawiczny, okrutny i szybko dobiegł końca. Pola opustoszały, ostatni widz się ulotnił. Pozostali byli skrępowani i leżeli cicho albo wyli z bólu. Nad jękiem cierpienia unosił się czysto i wyraźnie śmiech Svinjara. Drab kołysał się w fotelu owładnięty sadystycznym nastrojem, a po jego policzkach toczyły się łzy. - Ale skąd... - zaczęła Madonetka. - Skąd się oni wzięli? Na początku koncertu pod deskami nie było żywej duszy. Skoczyłem na ziemię, rozkopałem kilka gałęzi i zobaczyłem ziejący otwór tunelu. Był schowany pod przysypaną ziemią pokrywą, odrzuconą teraz na bok. Usłyszałem głuchy stuk i obok mnie wylądował Svinjar. - Wspaniały, nie? - Pokazał ręką na tunel. -Moi ludzi żłobią go od miesięcy. Wydobyty piasek wkopują w błoto podczas deszczu. Planowałem jakiś zlot, trochę prezentów, coś bardzo nieokreślonego. A nagle wy się zjawiacie! Gdybym umiał odczuwać wdzięczność, to bym was błogosławił. Ale nie umiem. Ślepy traf. I tryumf ludzi - to znaczy mój -którzy mają dość rozumu, aby wykorzystać sytuację. Teraz skromna uroczystość. Zjemy, wypijemy i pogracie dla mnie. Odwrócił się i wydał polecenia, a przy okazji dał kopniaka jednemu ze swoich nowych niewolników, który się akurat napatoczył. - Przyjemnie byłoby go uśmiercić - oznajmiła Madonetka. Wypowiedziała się za wszystkich, jeśli kiwanie głowami cokolwiek znaczyło. - Ostrożnie - przestrzegłem. - Na razie on ma wszystkie atuty i swoich zbirów. Dajmy koncert i pomyślmy, w jaki sposób można później stąd nawiać. Co nie zapowiadało się prosto. Ogromna chata Svinjara była wypchana jego ludźmi. Pijącymi, choć nie pijanymi, chełpiącymi się swoimi osiągnięciami w piciu, pijącymi jeszcze więcej. Zagraliśmy jeden kawałek, ale nikt nie słuchał. Nie; Svinjar nadstawiał uszu. Słuchał i patrzył. Wreszcie pokuśtykał do nas i zdławił muzykę machnięciem ręki. Opadł na fotel i jął bębnić palcami po rękojeści wielkiego miecza tkwiącego w kamieniu obok jego dłoni. Znowu obdarzył mnie tym swoim fałszywym uśmieszkiem. - Inaczej sobie wyobrażałeś tutejsze życie? Co, Jim? - Trochę inaczej. Jeśli szukał pretekstu, nie zamierzałem mu go dawać. Moje szansę nie przedstawiały się najlepiej. - Sami układamy sobie nasze życie - i własne zasady. W dwupłciowych, uporządkowanych światach galaktyki rządzą zniewieściali intelektualiści. Mężczyźni, którzy działają jak kobiety. My sięgamy w przeszłość, w czasy prymitywnych, samczych, znaczących mężczyzn. Siła przez siłę. To mi odpowiada. I to ja tworzę zasady. - Patrzył na Madonetkę w dziwnie lubieżny sposób. - Niezła wokalistka... i urocza dziewczyna - dodał i spojrzał na mnie. - Żona, powiadasz? Można na to coś poradzić? Niech no pomyślę... tak, można. Tam, na tak zwanych cywilizowanych planetach, nic się nie da zrobić. Tutaj można. Bo masz do czynienia ze Svinjarem - a Svinjar zawsze znajdzie jakieś wyjście. Podniósł grubą rękę i puknął mnie w czoło. - Na podstawie mojego prawa i obyczaju udzielam wam rozwodu. - Podniósł się na nogi, a jego giermkowie ryknęli śmiechem z subtelnego dowcipu herszta. - To niemożliwe. Tak nie można... Jak na swoje wymiary okazał się szybki, błyskawicznie wyciągając miecz z wnęki przy tronie. - Oto pierwsza lekcja dla mojej nowej panny młodej. Nikt nie sprzeciwia się Svinjarowi. Błysnął miecz i poczułem na gardle jego ostrze. ROZDZIAŁ 9 Odskoczyłem do tyłu, aby uniknąć cięcia, lecz potknąłem się o nogi jakiegoś człowieka i wpadłem na niego. - Trzymaj go! - krzyknął Svinjar i w tym momencie zacisnęły się na mnie ramiona. Próbowałem się wyrwać, ale
nic z tego nie wyszło. Svinjar stał nade mną i wbijał mi w szyję czubek miecza... Zakołysał się nagle i upadł z głośnym hukiem, ujawniając fakt, że mimo wieku i nadwagi Stingo rzucił się jednak do ataku i zdzielił go od tyłu w kark. Co się potem działo, musiało zapaść w najmniejszy z ptasich móżdżków świadków wydarzenia. Mężczyźni dobyli mieczy i miotali dzikie przekleństwa. Na moich oczach Floyd położył najbliższych osiłków - ale to mogło nie wystarczyć. Przed upływem dwóch sekund odbędzie się rzeź orkiestry, jeśli nie zrobię czegoś, aby ją powstrzymać. Zrobiłem. Najpierw dźgnąłem łokciem mego prześladowcę w splot słoneczny. Zacharczał i puścił mi ręce. Minęła sekunda. Nie traciłem czasu na wstawanie, po prostu wykręciłem się na bok i wyjąłem z kieszeni czarną kulkę, wcisnąłem aktywator i rzuciłem ją pod sufit. Dwie sekundy. Broń świszczała dookoła. Moją najlepszą obroną było wciśnięcie zatyczek z filtrami do dziurek w nosie. Bomba gazowa pękła z hukiem i poświęciłem dwie kolejne pracowite sekundy na wymykanie się moim prześladowcom. Poruszającym się coraz wolniej i wolniej, aż runęli na podłogę. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że gaz wykonał świetną robotę. Cała izba była wypełniona leżącymi i chrapiącymi sylwetkami. Uściskałem sobie ręce nad głową. - Wiwat dla grzecznych chłopców! - Moja publiczność składała się z jednej osoby. To znaczy ze mnie, co nie odbierało zwycięstwu słodyczy. Gaz usypiający załatwił także mych przyjaciół, choć Floyd sprawiał się całkiem dobrze, zanim upadł. Wokół niego leżało kilka skurczonych postaci. Otworzyłem torbę, wyjąłem miksturę i podziurawiłem przyjaciół styretką. Następnie podszedłem do drzwi i wyglądałem ponuro na deszcz, póki nie wrócili do przytomności. Usłyszałem ciche kroki; Madonetka wzięła mnie delikatnie za ręce. - Dziękuję ci, Jim. - Nie ma za co. - Jest. Uratowałeś nam życie. i - Zagrożenie nie minęło - powiedział Floyd. - Madonetka ma rację, musimy ci podziękować. - Stingo skinął głową na potwierdzenie. - Nie dziękujcie. Gdyby operację zorganizowano nieco lepiej, takie niebezpieczeństwa nie miałyby miejsca. To moja wina. Znajduję się, jakby tu powiedzieć, pod presją czasu. Z przyczyn, w które nie mogę się teraz wdawać, w ciągu dwudziestu dni musimy odnaleźć artefakt i zakoń- czyć operację. - To mało czasu - stwierdził Stingo. - Słusznie - a więc nie marnujmy go więcej. Zasiedzieliśmy się w gościnie. Chwyćcie jakąś broń, bo z pustymi rękami możemy się stąd nie wydostać. Torby na ramiona, uzbrojeni do zabijania, bezlitośni, zacięte twarze. Naprzód! Po tym, co nas o mały włos nie spotkało u Svinjara i jego świniarzy, nie byliśmy w nastroju do żartów. Musiało się to uwidaczniać na naszych twarzach - albo raczej w błysku naszych mieczy - ponieważ nieliczne grupki ludzi, jakie mijaliśmy, pierzchały na nasz widok. Deszcz już prawie ustał i zza oparów mgły, która podnosiła się z nasiąkniętej wodą ziemi, prażyło słońce. W tej okolicy szałasy stały w większej odległości, góry śmieci były rzadsze i łatwiejsze do ominięcia. Tu i ówdzie zaczęły się pojawiać niskie krzaki, następnie drzewa i wyższe zarośla porastające łagodne stoki wzgórz. Wśród nich było widać karłowate drzewa, z których zwisały kule o grubej skórce i wielkości ludzkiej pięści. Może były to owe dendrony, o których nam wspomniano. Należało to sprawdzić - ale nie teraz. Wyrywałem na przedzie w dobrym tempie, zarządzając postój dopiero po dotarciu w zacisze pierwszego zagajnika. Spojrzałem do tyłu na prymitywne zabudowania i wielką bryłę Pentagonu, która nad nimi górowała. - Chyba nikt nas nie śledzi -i niech już tak zostanie. Co godzina pięć minut przerwy, maszerujemy aż do zmroku. Dotknąłem komputera-czaszki, który wisiał na mojej szyi, i klawiatura ukazała się z trzaskiem. Wywołałem holomapę, spojrzałem na słońce - po czym wskazałem przed siebie. - Idziemy tam. Początkowo droga była ciężka. Musieliśmy gramolić się pod górę, schodzić po drugiej stronie i pokonywać kolejne wzniesienie. Wkrótce jednak zostawiliśmy za sobą las oraz pofałdowaną okolicę i weszliśmy na coś jakby sawannę. Pod koniec pierwszej godziny zatrzymaliśmy się na odpoczynek; padliśmy na ziemię i upiliśmy trochę wody. Najdzielniejsi spośród nas pracowicie gryźli skoncentrowane racje żywnościowe. Miały konsystencję tektury - i równie ekscytujący smak. Niedaleko rozciągał się gaj dendronów. Poszedłem tam i zerwałem kilka kulistych owoców. Były twarde jak skała i tak samo apetyczne. Włożyłem je do torby celem późniejszego skosztowania. Floyd wygrzebał mały flet i zagrał skoczną melodyjkę, która nas podniosła na duchu. A kiedy ruszyliśmy dalej, przygrywał nam wesołym marszem. Madonetka szła obok mnie nucąc w takt fletu. Mocny piechur; chyba lubiła ćwiczenia fizyczne. I świetna wokalistka, dobry głos. Wszystko miała dobre - łącznie z pupcią. Przekręciła głowę i złapała mnie na tym, że jej się przyglądam. Odwróciłem wzrok i zwolniłem tempo, aby dla odmiany pomaszerować trochę obok Stinga.
Dotrzymywał nam kroku i ku memu zadowoleniu nie wyglądał na zmęczonego. Hmm, Madonetka... Odwróć myśli, Jim, skup się na robocie. Nie na panienkach. Tak, wiem, Madonetka przykuwa uwagę dużo silniej niż cokolwiek innego. Ale nie czas na zbytki i lekkomyślność. - Jak daleko do zmierzchu? - zapytał Stingo. - Twoja pigułka zużywa się jak diabli. Rzuciłem hologram zegarka. - Naprawdę nie wiem... bo nawet nie znam długości dnia na tej planecie. Zegarek, tak samo jak komputer, podlega czasowi statku. Już dość dawno wyrzucili nas za bramę. -Zerknąłem na niebo. - Coś mi się zdaje, że słońce wcale nie ma ochoty chylić się ku zachodowi. Pora na konsultację. Trzykrotnie zagryzłem mocno zęby po lewej stronie szczęki, co powinno wysłać sygnał z modułu w dziąśle. - Tu Tremearne - zadudniło mi pod czaszką. - Słyszę pana. - Co słyszysz? - spytał Stingo. - Cicho, rozmawiam przez radio. - Przepraszam. - Odbiór czysty po tej stronie. Melduj. - Machmeni nie oczarowali nas za bardzo. Parę godzin temu wyszliśmy z miasta i wędrujemy stepem... - Mam was na mapie, namiar satelitarny. - Widać jakieś zgraje Fundamentaloidów? - Kilka. - Czy któraś jest blisko nas? - Tak, jedna, po lewej stronie. Mniej więcej w takiej odległości, jaką pokonaliście dotąd. - Brzmi nieźle. Ale najpierw jedno ważkie pytanie. Jak długo trwa tutejszy dzień? - Około stu godzin standardowych. - Nic dziwnego, że czujemy zmęczenie, a słońce wciąż praży w najlepsze. Dzień trwa tu co najmniej cztery razy dłużej, niż ustawa przewiduje. Czy może pan kazać orbiterowi spojrzeć na trasę, którą pokonaliśmy - i sprawdzić, czy nie mamy ogona? - Już to zrobiłem. Żadnych intruzów w polu widzenia. - To wspaniała wiadomość. Koniec, wyłączam się. -Podniosłem głos. -Kompania - stój! Rozejść się. Przekażę wam część rozmowy, której nie słyszeliście. Nikt nas nie śledzi. - Zaczekałem, aż ucichną bezładne okrzyki radości. - Co oznacza, że zatrzymujemy się tutaj na jedzenie, picie, spanie i tak dalej. Przeciągnąłem się leniwie, rzuciłem na ziemię torbę, uwaliłem się i oparłem o nią głowę, wskazując na odległy horyzont. - Fundamentoloidowscy nomadzi są gdzieś tam. Prędzej czy później musimy ich spotkać - głosuję za później. - Wniosek poparty, przeszedł. - Wszyscy przyjęli już pozycję horyzontalną. Pociągnąłem spory łyk wody i nawi- jałem dalej. - Tutejsze dni są cztery razy dłuższe od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Myślę, że wystarczy walki, maszerowania i wszystkiego na dzisiaj, na ćwierć doby, czy jak to zwać. Prześpijmy się na ziemi, a po wypoczynku ruszamy dalej. Moja rada okazała się zbędna, gdyż powieki już się zamykały. Nie zostało mi nic innego, jak zacisnąć swoje. Czułem, że odpływam, gdy raptem zaświtało mi, że nie jest to najlepszy pomysł pod słońcem. Stękając podniosłem się z ziemi i wziąłem tyłek w troki, aby ich nie budzić. - Halo, Tremearne. Słyszy mnie pan? - Tu sierżant Naenda. Kapitan odpoczywa na tej zmianie. Mam posłać po niego? - Nie, jeśli go pan zastępuje - i ma pod ręką aktualne obserwacje satelitarne. - Mam. - To proszę im się przyjrzeć. Zrobiliśmy sobie przerwę na sen i nie chciałbym go zakłócać. Jeśli pan zobaczy, że coś lub ktoś podkrada się do nas - proszę krzyknąć. - Zrobi się. No to lulu. Lulu! Co się porobiło z tym wojskiem? Pokuśtykałem z powrotem do swoich współtowarzyszy i skorzystałem gorliwie z ich pięknego przykładu. Nie miałem najmniejszego kłopotu z zaśnięciem. Budzenie dla odmiany poszło mi ciężko. Musiałem przespać kilka godzin, bo kiedy rozchyliłem lekko zamglone oczy na nieboskłon, słońce minęło już zenit i zmierzało nareszcie w stronę horyzontu. Co mnie obudziło? - Uwaga, Jim di Griz! Baczność! Rozejrzałem się i musiało minąć kilka chwil, nim dotarło do mnie, że to głos kapitana. - Co jest? - wybełkotałem odrętwiały ze snu. - Jedna z band Fundamentaloidów przemieszcza się -mniej więcej w waszym kierunku. Za jakąś godzinę mogą was zobaczyć. - Do tego czasu powinniśmy być gotowi na gości. Dzięki, kapitanie; koniec, wyłączam się. Zaburczało mi w żołądku i doszedłem do wniosku, że skoncentrowane racje są trochę zbyt skoncentrowane. Po-
ciągnąłem parę łyków wody, aby spłukać z ust resztki snu, a potem palcem u nogi szturchnąłem Floyda. Natychmiast otworzył oczy i uśmiechnął się słodko. - Właśnie zgłosiłeś się na ochotnika. Pójdziesz do tamtych krzaków i zbierzesz trochę drewna na ognisko. Pora na śniadanie. - Słusznie, śniadanie, drewno... cudownie. - Zerwał się na nogi, ziewnął, przeciągnął się, podrapał w brodę i ruszył z kopyta wykonać zadanie. Nazbierałem dość suchej trawy na niewielki stos i wyjąłem z torby atomową bateryjkę. Mogła zasilać nasz sprzęt muzyczny co najmniej przez rok, więc co jej szkodziło użyczyć teraz kilka woltów. Ściągnąłem izolację z obu końcówek małego kabelka, zrobiłem krótkie spięcie i otrzymałem obfity snop iskier. Wetknąłem wszystko w trawę. Po chwili zapłonęła pięknym ogniem, trzaskając i dymiąc, gotowa na przyjęcie suchych gałęzi, które przytargał Floyd. Kiedy ognisko było dobre i gorące, do rozżarzonego popiołu wrzuciłem owoce dendronu. Tamci poruszyli się z boku na bok, kiedy dym z ogniska powiał w ich stronę, ale obudzili się naprawdę dopiero po tym, gdy rozłupałem pierwszy owoc. Skórka zrobiła się czarna, miałem więc nadzieję, że jest gotowy. Rozszedł się mocny, ostry aromat pieczonego mięsa i w jednej chwili wszyscy się rozbudzili. - Mniam, mniam - powiedziałem gryząc pachnący kęs. - Moje podziękowania dla genetyków, którzy to wymyślili. Pokarm dla smakoszy - i rośnie na drzewie. Gdyby nie mieszkańcy, Liokukae byłaby rajem. ; Zjadłszy śniadanie poczuliśmy się względnie po ludzku i przekazałem im komunikat. - Mam kontakt z okiem na niebie. Grupa nomadów • sunie w naszą stronę. Pomyślałem, że lepiej niech oni tu przyjdą niż my do nich. Czy jesteśmy już gotowi na spotkanie z nimi? : Nastąpiły szybkie skinienia głowami, bez niepewnych spojrzeń ku mojej uciesze. Stingo podniósł siekierę nad głowę i powiódł dookoła groźnym wzrokiem. - Gotowi jak zawsze. Mam jedynie nadzieję, że ci okażą się bardziej przyjaźni niż pierwsza zgraja. - Tylko w jeden sposób można się przekonać. - Trzykrotnie mocno zagryzłem zęby. - Gdzie są teraz Fundamentaloidzi? - Przechodzą trochę na północ od was - za tymi krzakami na lekkim wzniesieniu. - A więc, idziemy. Torby na ramię, broń w pogotowiu, trzymać kciuki. Naprzód! Zaczęliśmy bez pośpiechu wspinać się na zbocze góry, weszliśmy w zarośla - i stanęliśmy jak wryci na widok przechodzącego wolno stada. - Kozłowce - powiedziałem. - Zmutowane krzyżówki kozła z owcą, o którym nam mówili. - Kozłowce -zgodziła się Madonetka. -Ale nie powiedzieli, że są takie ogromne! Nie sięgam im nawet do brzucha. - Faktycznie -przyznałem. -To jeszcze nie wszystko. Są tak duże, że nadają się do jazdy. I jeśli się nie mylę, zostaliśmy dostrzeżeni, a ci trzej jeźdźcy galopują w naszą stronę. - Wymachując bronią - zauważył ponuro Stingo. -Znowu się zaczyna. ROZDZIAŁ 10 Pędzili ku nam z łoskotem, wywijając mieczami i wzbijając ostrymi, czarnymi kopytami chmury pyłu. Kozłowce miały wstrętne małe ślepia i paskudne zakrzywione rogi -oraz coś bardzo podobnego do kłów. Nie pamiętam, żebym widział kiedyś owcę czy kozła z kłami, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. - Ustawcie się w szyku i przygotujcie broń! - zawołałem unosząc miecz nad głowę. Ubrany na czarno, najbliższy jeździec szarpnął gwałtownie cuglami i jego kosmaty wierzchowiec znieruchomiał. Mężczyzna spiorunował mnie wzrokiem zza gęstej, czarnej brody i przemówił imponująco głębokim basem. - Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Tak zostało napisane. - Mówisz o sobie? - spytałem nie opuszczając broni. - Jesteśmy spokojnymi ludźmi, bezbożniku, ale bronimy naszych stad przed niezliczonymi bandami kłusowników. Mógł mówić prawdę; musiałem zaryzykować. Wbiłem miecz w piach i cofnąłem się. W każdej chwili byłem jednak gotów po niego sięgnąć. - My też należymy do spokojnych ludzi. Lecz chodzimy z bronią dla własnej ochrony w tym ohydnym świecie. Zastanowił się przez chwilę nad moimi słowami i podjął decyzję. Wsunął miecz do skórzanej pochwy i zeskoczył na ziemię. Bestia z miejsca rozdziawiła paszczę - to jednak b y ł y kły - i chciała go ugryźć. Prawie nie zwrócił na to uwagi, zacisnął po prostu pięść i szybkim hakiem trafił bydlę pod szczękę. Zwierz kłapnął paszczą i zrobił krót- kiego zeza. Nie był też zanadto pamiętliwy, bo gdy jego ślepia wróciły na swoje miejsce, całkowicie zapomniał o jeźdźcu. Ten zaś stanął przede mną. - Nazywam się Arroz con Pollo, a to są moi towarzysze. Zostaliście oszczędzeni? - Nazywam się Jim di Griz, a to jest moja kapela. I nie wierzę w banki. - Co to są banki? - Miejsce, gdzie się oszczędza. Fedha. - Niewłaściwie mnie zrozumiałeś, Jimie z di Grizów. To twą duszę należy oszczędzić - a nie twoje fedha. - Ciekawa kwestia teologiczna, Arrozie z con Pollów. Musimy ją dogłębnie omówić. Co powiesz na to, byśmy odłożyli broń i ubili trochę piany? Odłóżcie - krzyknąłem. Arroz dał znak dwóm kompanom i wszyscy poczuliśmy się dużo lepiej, kiedy miecze opadły do pochew, a topory