uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Harry Harrison - Cykl-Stalowy Szczur (11) Stalowy Szczur idzie do piekła

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :955.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Harry Harrison - Cykl-Stalowy Szczur (11) Stalowy Szczur idzie do piekła.pdf

uzavrano EBooki H Harry Harrison
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 175 stron)

HARRY HARRISON Stalowy Szczur idzie do piekła (Przekład: Jarosław Kotarski)

ROZDZIAŁ 1 Kostkę lodu zalałem uczciwie whiskey, przyjrzałem się całości podejrzliwie i dolałem drugie tyle. Wyglądało przyzwoicie, toteż spróbowałem, czy tak samo smakuje. Smakowało. Oddając się temu miłemu i krzepiącemu zajęciu, spojrzałem na wiszący nad barkiem zegar. Była dziesiąta rano, co jednoznacznie wskazywało, że z tygodnia na tydzień coraz wcześniej zaczynam codzienne przyjemności. No, w końcu coś się człowiekowi od życia należy, a poza tym, to moja wątroba. Skończyłem zawartość szklaneczki, gdy rozważania, czy ją odstawić, czy napełnić, przerwał mi domowy komputer: - Ktoś zbliża się do drzwi frontowych, Sire. Głos był kulturalny, miły i denerwujący. - Pewnie dostawa z monopolu - warknąłem niekulturalnie i niemiło, co i tak nie odniosło żadnego skutku: komputery z zasady nie mają poczucia humoru. - Dostawy od ”Gary's Grog and Groceries” docierają pocztą pneumatyczną, Sire. Osobą zbliżającą się do drzwi jest Rowena Vinicultura, której popcar zatrzymał się na podjeździe. Włosy nie do końca stanęły mi dęba, ale samopoczucie zdecydowanie sięgnęło dna - ze wszystkich przebywających na Lussoso nudziara Rowena była być może najładniejsza, ale za to na pewno najgorsza. Słuchając jej, już po pięciu minutach miało się ochotę na morderstwo, po siedmiu na samobójstwo. Ona nie była zwyczajnie nudna - osiągnęła w tym po prostu mistrzostwo - tylko upierdliwa. Odruchowo pomknąłem ku tylnemu wyjściu, gdy w pół kroku powstrzymał mnie kolejny komunikat: - Mrs. Vinicultura opadła właśnie na wycieraczkę. - Co znaczy ”opadła”?! - Sądzę, że wyraziłem się ściśle, Sire. Zamknęła oczy, zwiotczała i powoli opadła na ziemię. Obecnie z zamkniętymi oczami leży nieruchomo na wycieraczce, zasłaniając sześciojęzyczne powitanie, jakie na niej wypisano. Puls ma słaby i nieregularny, a siniaki i zadrapania na jej twarzy... Pognałem z powrotem. - Otwórz drzwi! - wrzasnąłem i gdy ledwie się uchyliły, wypadłem na zewnątrz. Opis faktycznie się zgadzał - leżała wcale malowniczo i wyglądała na nieprzytomną i pobitą. Choć nie za bardzo - ledwie siniak na czole i zadrapanie na policzku. Pochyliłem się,

złapałem ją oburącz i uniosłem; musiało to do niej jakoś dotrzeć, gdyż szepnęła: - Angelina zniknęła... - i zemdlała ponownie. Tym razem włosy stanęły mi dęba, mimo to kopniakiem zatrzasnąłem drzwi i spytałem w miarę spokojnie: - Gdzie jest automed? - W bibliotece, Sire. Ruszyłem tam biegiem. Ponieważ zarówno Angelina, jak i ja byliśmy nieprzyzwoicie zdrowi, pojęcia nie miałem, gdzie znajduje się automed - dom wynajęliśmy ledwie parę miesięcy temu i jakoś nikomu dotąd nie był potrzebny. Wiedziałem, że jest, i to uczciwie wyposażony i jak na razie to mi wystarczało. Teraz przestało. Gdy dotarłem do biblioteki, na miejscu wygodnej kanapy obitej skórą wznosiła się zautomatyzowana i zminiaturyzowana sala operacyjna. Położyłem Rowenę na stole i strąciłem analizator, który przywarł mi do karku. - Nie mnie, ty cybernetyczny idioto, masz badać leżącą na łóżku! - warknąłem, odskakując na wszelki wypadek. Na ręcznym komunikatorze wybrałem alarmowy sygnał 666, obserwując jednocześnie ekran automeda, który zabrał się do roboty z entuzjazmem, aż miło było popatrzeć. Wyświetliło się tam całe mnóstwo - od temperatury ciała do tempa wzrostu włosów, czyli wszystko, co dało się zmierzyć bez wpuszczania czujnika w brzuch. - Gadaj! - poleciłem, obserwując wyniki bez cienia zrozumienia. - Pacjent jest w szoku i stracił przytomność. Wstrząśnienia mózgu nie stwierdzono - odezwał się przyjemny dla ucha baryton. - Rany - powierzchowne, zostały oczyszczone i opatrzone. Zaaplikowano stosowne antybiotyki. Zestaw macek manipulatora cofnął się i zniknął w suficie, z którego wysunął się kilkanaście sekund wcześniej. - Ocuć ją! - Jeśli chodzi panu o przywrócenie przytomności, właśnie to robię. - Gdyby komputer mógł mieć urażoną godność, tak to by mniej więcej brzmiało. - Cooogosietego... - Rowena zamrugała gwałtownie i umilkła. - Postaraj się lepiej, bo muszę z nią pogadać - poradziłem. -Daj jej stymulanta albo sole trzeźwiące czy inną cholerę. Byle szybko. - Pacjent przeżył poważny szok i nie... - Zamknij się i doprowadź ją natychmiast do przytomności, bo ci zrobię spięcie w ROM-ie, POM-ie i EPROM-ie, aż ci dym z chipów pójdzie, ty dupku cyfrowy!

Zamknął się i wziął się do roboty. Skutecznie - zamrugała, rozejrzała się i skupiła wzrok na mnie. - Jim... - Osobiście - zapewniłem ją. - Nic ci nie będzie: tak twierdzi automed. Mów, co z Angeliną! - Zniknęła... - i ponownie zamilkła, trzepocząc rzęsami. Powstrzymałem się przed ich wyrwaniem i zmusiłem do spokoju. - To już mówiłaś. Gdzie zniknęła? Dlaczego zniknęła? Kiedy... - Zamknąłem się, żeby i ona mogła coś powiedzieć. - W Świątyni Wieczystej Prawdy... - westchnęła i oklapła. - Pilnuj jej! - poleciłem w połowie drogi do drzwi. - I kuruj! A najlepiej wezwij karetkę! O policji nie wspomniałem, bo nie lubię, jak mi się ktoś szwenda pod nogami w czasie pracy i tylko przeszkadza. - Włączenie! - rozkazałem, wpadając z piskiem obcasów do garażu. - Otwieraj drzwi! Z rozpędem siadłem za kierownicą atomcykla i ruszyłem, drąc gumy na plastbetonie. Wyrwałem dolną połowę drzwi - bo się złom za wolno otwierał - prawie rozjechałem jakąś parkę na chodniku i wpasowałem się między dwa pojazdy praktycznie na styk. A potem docisnąłem gaz do dechy, porozumiewając się równocześnie krzykiem z komputerem pokładowym - w końcu miło byłoby wiedzieć, dokąd jadę. - Ad Info, dojście awaryjne. Koordynaty Świątyni Wieczystej Prawdy. Na pancernym szkle owiewki pojawiła się projekcja planu miasta z pulsującym kwadratem, oznaczającym cel, i takąż kropką oznaczającą mnie. Zawróciłem z piskiem opon i zauważyłem, że ktoś próbuje się ze mną skontaktować na częstotliwości awaryjnej, którą znali tylko: Angelina, James i Bolivar. Wdusiłem kontrolkę, uaktywniając połączenie, i usłyszałem: - Tu Bolivar, co się dzieje, tato? Wyjaśniłem mu zwięźle; powtórzyłem to po trzech sekundach, gdy zgłosił się James. Pojęcia nie miałem, gdzie byli, ale na pewno zaraz ruszą w drogę. Pierwszy raz zostaliśmy zmuszeni do skorzystania z łączności awaryjnej oznaczającej poważne zagrożenie dla kogoś z rodziny. Łączność ta powstała, gdy chłopaki usamodzielnili się i wyprowadzili, i jej celem w zasadzie było przyzwanie pomocy w razie jakichś kłopotów. Wyszło, że to nie ja im mam pomóc, tylko oni mnie; cóż, wszechświat jest pełen niespodzianek. Minąłem kolejny zakręt i stanąłem - ruiny budowli spowijał tłusty dym i biała piana gaśnicza rozpylana przez helikopter: piany przybywało, dymu było coraz mniej. Zostawiłem atomcykla, który grzecznie wysunął nóżki, by na mnie poczekać, i ruszyłem kłusem w stronę

ruin. Stanęło mi na drodze jakichś dwóch palantów w mundurach policyjnych, więc przeszedłem przez nich i natknąłem się na innego. Sądząc po szamerunku, albo był sierżantem, albo tu rządził. Przyjąłem założenie, że to drugie, toteż zamiast mu przyłożyć oznajmiłem: - Nazywam się di Griz i mam powody, by sądzić, że tam jest mója żona... - Gdyby się pan odsunął i... - Nie! - warknąłem, zaczynając żałować uprzejmości. - Płacę cholerne podatki, czyli łożę między innymi na twoją pensję, a poza tym na policyjnej robocie znam się na pewno lepiej. Co się tu powyrabiało? I co wiesz o tym wszystkim? Przez grzeczność nie dodałem, gdzie i jak nabrałem doświadczeń, ale nie chciałem przeciążać go myśleniem. Nie przyzwyczajonym szkodzi. - Nic - przyznał uczciwie. - Straż i my dopiero się zjawiliśmy na wezwanie automatycznego systemu alarmowego. - Dobra, więc słuchaj: to jest, a raczej była Świątynia Wieczystej Prawdy. Do mojego domu dotarła ofiara tej katastrofy, Rowena Vinicultura, od niej dowiedziałem się, że moja żona tu była. Coś zabzyczało w słuchawce włożonej w ucho. - Admirale Jamesie di Griz. - Brzęczenie odniosło właściwy skutek, bo stał się wybitnie uprzejmy. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by odnaleźć panią... Angelinę. Jestem kapitan Collon i oznajmiam oficjalnie, że pański status zezwala panu brać udział w tym dochodzeniu zgodnie z własnym uznaniem i na własną odpowiedzialność. Przybywając na tę rozkoszną planetę, odruchowo władowałem do głównego komputera dane o swojej skromnej osobie jako admirale floty. Taka szeroko rozwinięta profilaktyka. W ślad za masywnym i solidnie chłodzonym firebotem weszliśmy w dymiące ruiny. Robot przedzierał się przez rumowisko, tworząc wygodne przejście i obsikując pianą co bardziej dymiące fragmenty. Wszystko filmował, zanim gdzieś wlazł, tak na wszelki wypadek. Przez na wpół wyrwane drzwi - po przejściu firebota całkiem wyrwane - weszliśmy do czegoś, co jeszcze niedawno było sporą salą i to nie najgorzej udekorowaną. Całość oświetlały lampy zawieszone na fruwających pod sufitem wentylatorach, a wnętrze przedstawiało sobą obraz totalnego zniszczenia. Było pełno dymu i żadnych ciał. Po draperiach zostały nie dopalone resztki, po rzeźbach i boazerii wspomnienia, natomiast ławki, których było najwięcej, niezbyt ucierpiały. Za to elektroniczny panel kontrolny i aparatura niewiadomego pochodzenia, umieszczone w bocznym pomieszczeniu, gdzie nota bene zaczął się pożar, były stopione i porządnie zmasakrowane. - Teraz się zatrzymamy - poinformował mnie uprzejmie kapitan Collin. - Pora na

specjalistów. Specjalistami okazał się niewielki, perłowoszary robot, prawdopodobnie wypchany czujnikami i pozostający w stałej łączności z tuzinem laboratoriów kryminalistycznych. Logicznie rzecz biorąc, na pewno był skuteczniejszy i szybszy od dowolnie wybranej ludzkiej ekipy. Co i tak nie zmieniało faktu, że miałem ochotę mu dokopać i zająć się badaniami osobiście. - Znalazłeś jakieś ciała? - warknąłem, w końcu docierając do granicy własnej cierpliwości. - Martwych ludzi ani zwierząt nie dostrzeżono - zameldował mechanicznym głosem. - Na podłodze odkryto plamy czerwonej substancji zidentyfikowanej jako ludzka krew. - Jakiego typu? - wycharczałem. - 0 Rh- . - To nie mogłeś wcześniej powiedzieć? - odetchnąłem: Angelina miała B Rh+ . Po pięciu minutach jasne było, że oprócz owych krwawych plam nie ma żadnych śladów żywych czy martwych ludzi bądź innych stworzeń. Pozostała mi do dyspozycji nieco nadpalona kaplica i przybudówka z masą elektronicznego złomu celowo (i skutecznie niestety) zniszczonego, i to tak dalece, iż nie sposób było zgadnąć, do czego mógł służyć. No i jedno pytanie: co się stało z Angeliną? Policja zablokowała komunikację międzyplanetarną i przeszukała wszystkie jednostki znajdujące się na orbicie. Naturalnie nie znalazła ani śladu Angeliny czy kogokolwiek podobnego. Należało się tego spodziewać, ale żeby nie dobijać Collina, powstrzymałem się od komentarza i wróciłem do domu. Tym razem powoli i zgodnie z przepisami ruchu drogowego. Zaparkowałem atomcykla w garażu - jeszcze nie naprawionym, leniwe się te roboty ostatnio zrobiły, że ludzkie pojęcie przechodzi - i skierowałem się do barku. Rowenę na całe szczęście zdążyła w tym czasie zabrać karetka. Chlapnąłem dawkę leczniczą, zrobiłem drugą i siadłem do komputera. Wiadomości były tylko dwie - od Bolivara i od Jamesa: obaj byli w drodze, co znaczyło, że przekupstwem lub kradzieżą zdobyli najszybsze środki transportu w okolicy. Ponieważ żadnego nie było na planecie, musi minąć trochę czasu, nim tu dotrą - praw fizyki zmienić się nie da. Pozostało więc czekać. Na pociechy i na raport policyjny, który zależał też od techniki, a ta aktualnie przetrząsała szczątki maszynerii w ruinach świątyni. Jak uda się je zanalizować, może dowiem się, do czego służyły. Rowenę chwilowo sobie odpuściłem. Jak oprzytomnieje, rozmowa i tak będzie trudna (bo głupia była zawsze) i w stanie, w jakim się znajdowała, nie miałbym szans jej zrozumieć.

Lussoso było planetą nudną, ale stechnicyzowaną, co wprawdzie niechętnie, ale byłem zmuszony przyznać. O ironio losu, nienawidziłem tego miejsca, a przybyłem tu dobrowolnie i jeszcze płaciłem za pobyt ciężkie pieniądze. Idiota ze mnie! A wydawało się to nie takie głupie... Planetę reklamowano jako rajski zakątek, ale ostrzegano, że piekielnie drogi. Musiałem wyegzekwować pewne stare długi, co należało do przyjemności, bo z zasady nie płacili ci, których nie lubiłem. Teraz uiścili należności, oczywiście po użyciu stosownych argumentów. Zasilili szeregi pacjentów chirurgii pourazowej. Życie nie zawsze przynosi dochody, ale jak dotąd oboje z Angeliną nie narzekaliśmy, staraliśmy się łączyć przyjemne z pożytecznym. Na przykład: ratowanie wszechświata1 czy fałszowanie wyborów prezydenckich2 daje satysfakcję, ale nie przysparza gotówki, więc pomiędzy jednym a drugim obrobiliśmy kilka obiecujących banków, starannie maskując dochody, by skrupulatny Inskipp przypadkiem nie położył na nich łapy. Inskipp, odkąd z przestępcy stał się szefem Korpusu, sam się nie wzbogacił, a innym zazdrościł twierdząc, że to nielegalne i nieetyczne. Neofita jeden. Z takimi zawsze najgorzej. W każdym razie mieliśmy dość na czarną godzinę (a nawet więcej). Ta czarna godzina nadeszła w pewne słoneczne popołudnie, gdy moja małżonka zadała mi z pozoru niewinne pytanie: - Słyszałeś kiedyś o Lussoso? - To się pije czy wciera? - Nie udawaj głupszego, niż jesteś! To ta planeta, o której prawie codziennie mówią w reklamówkach... - Nie słyszałem i nie chcę słyszeć! Jeśli w reklamówkach, to wszystko jasne: po obejrzeniu pierwszej zbiera mi się na wymioty, po drugiej mam ochotę rozwalić ekran. To zdaje się jest wiejski zakątek dla snobów, gdzie nie każdego milionera stać na jeden nocleg? Coś mi się obiło o uszy... - Nas na pewno stać. - Pewnie tak... Pewnie, że pewnie. Dopiero jak sobie potem w myślach odtworzyłem ten ciąg wydarzeń, oczywiste się stało, że o żadnym przypadku nie mogło być mowy - wszystko dokładnie przemyślał, zorganizował i przeprowadził jednoosobowy zespół, który zdecydował się tam pojechać. Czyli Angelina. Jak się uparła, nie było siły, jej musiało być na wierzchu - 1 Opisane w ”Stalowy Szczur ocala świat”, wyd Amber 1994. 2 Opisane w ”Stalowy Szczur prezydentem”, wyd. Amber 1994, 1995.

taka wada fabryczna w charakterze. Znaczy się nie całkiem wada; generalnie zaleta, ale przy pomysłach jak ten z Lussoso, brak lepszego określenia. Planeta od dawna była źródłem legend, mitów i oper mydlanych zwanych serialami rodzinnymi. Ktoś kiedyś wpadł na genialny pomysł, jak pompować gotówkę z najbogatszych, i dlatego powstało Lussoso. Było to bowiem centrum kuracji odmładzającej wszechświata. Kuracje były upiornie drogie i niewiarygodnie skuteczne. Cena wykluczała zwykłych milionerów, ale i tak kolejki były niezłe. Samo leczenie należało do bezbolesnych, ale długotrwałych - w razie zaawansowanego rozkładu mogło potrwać i parę lat - a ponieważ każdy szpital błyskawicznie staje się nudny, zamieniono na niego całą planetę. A właściwie nie na szpital, tylko na uzdrowisko wokółszpitalne. Zmieniono klimat, rzeźbę terenu i co tylko było trzeba, i upchano na tym terenie wszystkie znane rozrywki. Od opery do kasyna, od biegu po zdrowie po nurkowanie głębinowe - cały świat nastawiony na wakacje i relaks. A starannie ukryte w zieleni szpitale i kliniki robiły swoje, przywracając pacjentom młodość i urodę w tempie wprost proporcjonalnym do kurczenia się ich konta. Pomysł genialny, prosty i skuteczny. Odkryłem to mniej więcej po trzech godzinach poszukiwań w bankach danych rozmaitych instytucji i natychmiast o całej sprawie zapomniałem. W przeciwieństwie do Angeliny. Parę dni później znalazłem w stercie reklamówek broszurę o Lussoso. No to ją wyrzuciłem razem z resztą zadrukowanej makulatury. Oświeciło mnie po kilku kolejnych dniach, gdy Angelina przed wyjściem na kolację przystanęła przed lustrem, pochyliła się i dotknęła kącika oka. - Jim... to jest zmarszczka. - Brzmiało to jak stwierdzenie, nie pytanie, więc ograniczyłem się do komentarza: - To tylko światło tak pada. Mówiąc to zrozumiałem, że zostałem właśnie załatwiony na cacy i że następnym przystankiem będzie ten cholerny, odmładzający raj. Lata bezkonfliktowego współżycia nauczyły mnie sporo, w tym najważniejszego: tego, co baba myśli, mówiąc proste zdanie, normalny człowiek nie zgadnie. Pewne było jedno - na pewno jej wypowiedź była pokrętna. Przykład? Proszę uprzejmie. Pytanie: Jesteś głodny? Interpretacje - podstawowa: Ja jestem głodna; pośrednia: Zapomniałeś, że mieliśmy wyjść na kolację? prawdopodobna: Nie chce mi się jeść, ale pewnie będziesz mi zaraz zawracał głowę obiadem; pewna: Trzeba iść po zakupy.

Naturalnie możliwych było kilkanaście innych, gdyż kobieca logika i zdrowy rozsądek wykluczają się z definicji. Przeważnie jednak interpretacja najmniej korzystna dla mnie okazywała się najtrafniejsza. Nie mając ochoty na pierwszą, naprawdę poważną awanturę w rodzinie uśmiechnąłem się promiennie i spytałem: - Zaczyna mi się tu nudzić, nie masz na oku jakiejś ciekawszej planety do pomieszkania? Za domyślność dostałem całusa i szczerze rozradowany uśmiech. - Jimmy, musisz czytać w myślach! - oznajmiła rozpromieniona Angelina. - Co myślisz o... Z myślenia to pozostało mi skasowanie zostawionych na podobną okoliczność długów, a nie pierdoły. No, a potem wylądowaliśmy w Lussoso i wynajęliśmy dom. A jeszcze później miałem naprawdę długie okresy świętego spokoju, gdy Angelina znikała na kuracjach, o których zresztą zgodnie z lokalnym zwyczajem nie rozmawialiśmy. Jak zobaczyłem pierwsze rachunki, krew mnie zalała, a po kolejnych zirytowałem się na tyle, że sam poszedłem na zabiegi. Do cholery, i tak miałem je praktycznie wliczone w koszty. W końcu odmładzanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Co do reszty to folder nie kłamał - wakacje faktycznie można tu było spędzić wspaniale, i to w towarzystwie samych młodych i pięknych znajomych. Tyle że przeraźliwie nudnych (co do jednego) i głupich (w przeważającej części). A poza tym, ile czasu można mieć przymusowe wakacje?! I to z groszorobami, których właściwie interesowało wyłącznie dalsze groszoróbstwo. Nie przeczę: pieniądze są w życiu rzeczą ważną, ale nie najważniejszą ani też nie jedyną. Jakoś tak wyszło, że chyba byłem jedyny w okolicy, który tak uważał. Po miesiącu miałem wszystkiego dość. Samobójstwo przez samospłukanie albo powrót do wojska zaczynały mieć swój urok. Jednakże męczyłem się, i to z dwóch powodów: po pierwsze, oboje byliśmy w trakcie kuracji - płatnych z góry - i nie widziałem powodów, by rezygnować z tego, co już zostało zapłacone. Po drugie, Angelina doskonale się bawiła, mając pierwszy raz nieobowiązujące grono przyjaciółek i żadnych innych problemów. Ja zresztą też, odkąd skończyliśmy stałą współpracę z Korpusem, a synowie na tyle podrośli, że po zapoznaniu się z co ciekawszymi aspektami życia zwiedzali świat, a raczej wszechświat i robili, na co mieli ochotę; przecież jest to przywilej młodości. Angelina natomiast spędzała masę czasu z przyjaciółkami. Co robiła, nie wiedziałem i prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodziło. Dobrze się bawiła i to było najważniejsze. O

Świątyni Wieczystej Prawdy wspomniała bodajże raz z komentarzem, że któraś tam jest nią zachwycona. Dalsze rozmyślania (konkretnie nad tym, czy chce mi się wstać po dolewkę, czy nie) przerwał mi sygnał komunikatora. - Tu di Griz - zawołałem, uaktywniając połączenie. - Kapitan Collin, sir. Mamy kolejne i przyznam... nieco dziwne informacje o Świątyni. Gdyby zechciał pan wstąpić do mojego biura... Dalszego ciągu nie słyszałem, bo byłem w połowie drogi do garażu.

ROZDZIAŁ 2 - Więc co nowego? - zapytałem bez wstępów, wkraczając do gabinetu kapitana Collina. Akurat wisiał na telefonie, toteż uśmiechnął się przepraszająco i rozmawiał dalej. - Tak... Aha... Dzięki... - Odłożył słuchawkę. - To był szpital: wygląda na to, że Mrs. Vinicultura cierpi na posttraumatyczną amnezję... - Czyli mówiąc po ludzku, głupia gęś wszystko zapomniała? - Dokładnie. Są techniki, dzięki którym można pamięć przeczesać, ale niestety wymaga to wyjścia obiektu z szoku. A na to chyba będziemy musieli poczekać. - Ale jak sądzę, nie dlatego miałem przyjemność odebrać pańską wiadomość? - Nie, nie... - Poluzował sobie kołnierzyk i wyglądał na autentycznie zażenowanego, co jak na gliniarza było prawdziwym osiągnięciem. - Na Lussoso zawsze byliśmy dumni z naszego systemu zabezpieczeń i dokładności, z jaką prowadzone są banki danych... - Mówiąc krótko, ktoś się do nich włamał i wyczyścił, co chciał - przerwałem mu łagodnie. - Albo zmienił. Co zrobił? Collin zamknął z trzaskiem jadaczkę, i oklapł. - Jedno i drugie - przyznał. - Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego! - To się nazywa debiut - pocieszyłem go. - Każdy to kiedyś przechodzi. Dokładnie, co się stało? - Świątynia Wieczystej Prawdy jest legalnie zarejestrowana. Podatki płacili regularnie i na pierwszy rzut oka wszystko wygląda w jak najlepszym porządku. Założyciele są oficjalnie wpisani do rejestru, a my dyskretnie, ma się rozumieć, zdobyliśmy pełny spis członków... - Dlaczego dyskretnie? - Cóż... jak każdy cywilizowany świat jesteśmy sygnatariuszem Międzygalaktycznej Ustawy o wolności religii. Słyszał pan o niej, sir? - Jeżeli, to ostatni raz w szkole - przyznałem. - Historia religii to historia przemocy: najgłupsze i najkrwawsze wojny toczono w imię ideałów religijnych, przecież z fanatykami nie sposób logicznie rozmawiać. Religia zbyt często zabijała albo raczej jej wyznawcy podpuszczeni przez kapłanów, a my mamy serdecznie dość śmierci. Żadne państwo czy rząd planetarny nie ma prawa kontrolować ruchów wyznaniowych, ponieważ wolność wyznania i zgromadzeń są jedną z podstaw rozwoju cywilizacji.

- A co z kultami rozmaitych oszustów, kretynów czy wariatów? - Prawo wymaga, abyśmy się nie wtrącali w żadną religię, i przestrzegamy go dokładnie, co nie przeszkadza nam interesować się każdym nowo powstającym na tej planecie kultem, rzecz jasna, dokładnie go sprawdzamy. Wszystko ma się rozumieć po cichu, w ramach ochrony obywateli, i legalnie, jeśli naturalnie to możliwe. Poza tym nienaruszanie praw religijnych to jedno, a osoby kapłanów to drugie. Pilnujemy, żeby nie byli nimi znani oszuści, żeby prawa mniejszości były przestrzegane i wyznawcy mieli całkowicie wolny wybór... - Między innymi prowadzicie kartotekę, kto gdzie chodzi i jak często, no i naturalnie, o co idzie w każdym przypadku religijnego maniactwa - podsumowałem. - Też. Dane te są tak zabezpieczone, że dostęp do nich mają tylko najwyżsi rangą i to jedynie w razie niebezpieczeństwa czy katastrofy. - Katastrofa już była, a ranga wydaje mi się odpowiednia, więc może w końcu wykrztusisz pan, co tam ciekawego wypłynęło. - Rowena Vinicultura była jedną z pierwszych członkiń Świątyni. Uczęszczała regularnie, a pańską żonę przyprowadziła dokładnie po czterech sesjach czy seansach, jak tam oni to nazywali. - No i? - No i jak już mówiłem, dane mamy kompletne i szczegółowe z jednym drobnym wyjątkiem... - wykrztusił. - Przywódca Świątyni Wieczystej Prawdy, Mistrz Fanyimadu cóż... - Aha - mruknąłem, na próżno czekając na ciąg dalszy. - Nie figuruje nigdzie, tak? Przytaknął, nadal tępo wpatrując się w blat. -Wiemy, gdzie mieszka, mamy daty i potwierdzenie jego uczestnictwa w nabożeństwach, ale nic więcej... - Jasne - warknąłem - nie wiecie, kiedy i skąd się tu pojawił, kim jest i czy nadal tu jest, czy też był uprzejmy was opuścić. Coś pominąłem? - Nastąpiła pewna przerwa w hm... komunikacji międzyresortowej, co w połączeniu z drobnym niedopatrzeniem... - Czym?! - Moje pytanie go zmroziło. - Pożar w wyniku wybuchu, ofiara w szoku i to się nazywa niedopatrzenie?! - Nie ma powodów, by tracił pan cierpliwość, sir... - Ale są powody, żebyś ty stracił stołek! Chyba że to śledztwo zacznie w końcu przynosić wyniki. - Już przynosi. - Jakoś przełknął czystej postaci groźbę, do czego nie sądzę by był przyzwyczajony. - Przeprowadziliśmy analizę krwi do poziomu molekularnego i porównaliśmy ją z próbkami wszystkich przebywających na tej planecie. Jak pan zapewne wie,

mamy pełną kartotekę szpitalną, tak na wszelki wypadek. Gdy dzwoniłem, pozostało dwadzieścia możliwości, a ponieważ porównywanie komputerowe trwa przez cały czas, obecnie zostało pięcioro podejrzanych... o przepraszam już tylko troje, z czego dwoje to kobiety. A oto nasz podejrzany! Wydarł kartkę z drukarki i obaj rzuciliśmy się ku drzwiom. - Kto? - Profesor Justin Slakey. - Daleko? - Mniej niż sześćdziesiąt sekund lotu. Chociaż co do tego miał rację, helikopter wystartował ledwie wpadliśmy do przedziału desantowego, a nad nami przemknęły odrzutowce osłony. Widać na wszelki wypadek skoordynowali poczynania z wojskiem, żeby zabawa była lepsza. Zanim wylądowaliśmy, zobaczyłem trzy inne maszyny startujące z trawników i dachu po wypuszczeniu oddziału antyterrorystycznego, który otoczył sympatycznie wyglądającą willę i zdobył ją, nie napotykając niczyjego oporu. Bo nikogo nie było. Z szafy w sypialni zniknęła walizka - jedna z czterech stojących rzędem, więc łatwo było zauważyć - a drzwi do garażu ziały otworem. Garaż zaś pustką. - Uciekł - zameldował oficer łącznikowy, gdy wyszliśmy z garażu, podając Collinowi jakiś meldunek. - Był na liście pasażerów liniowca ”Star of Serendipity”. Wystartowali prawie godzinę temu... - poinformował mnie Collin ponuro. - W takim razie są już w nadświetlnej i nie ma z nimi łączności. Czyli, że nam prysnął. Teoretycznie jest to niemożliwe, jako że powinien być na pokładzie do wylądowania, gdzie będą go serdecznie oczekiwać, bo poinformuje ich pan o wszystkim, ale to wybitnie cwana sztuka. Jak dotąd spryciarz był o krok przed nami, a drogę ucieczki obmyślił starannie i spokojnie, toteż założę się, że go nie będzie na pokładzie. I to prawdopodobnie zaraz po wyjściu z nadprzestrzeni, zanim zdąży pan zaalarmować załogę. Przynajmniej może mi pan teraz powiedzieć, kim on jest albo udaje, że jest. - Z tym akurat nie ma żadnego problemu, co jeszcze bardziej komplikuje sprawy. On naprawdę jest profesorem Slakeyem. Sprawdzenie, które zarządziłem, ledwie jego nazwisko weszło do pierwszej dziesiątki, potwierdziło to bez cienia wątpliwości. Jest lekarzem o galaktycznej wręcz sławie, który zjawił się tu na prośbę Rady Medycznej. Zarabiał zresztą wyśmienicie, jako że jego specjalność jest wyjątkowa- coś z opóźnieniem entropii stosowanym w szpitalnictwie. - Brzmi rozsądnie: jak się opóźni entropię, zwolni się proces starzenia - przyznałem. -A

o to chodzi w tym całym interesie, prawda? Jest pan pewien, że to był autentyk, a nie jakiś drobny oszust? - Oszustwo jest wykluczone: mamy tu naprawdę doskonałych lekarzy i wszyscy go podziwiali za fachowość. Oszust mający tej klasy wiadomości i umiejętności medyczne nie musiałby nic więcej robić, by spokojnie i dostatnio żyć do końca swoich dni. Całkowicie nielogiczne byłoby zwracanie na siebie uwagi i pchanie się w jakieś oszustwa religijne. Zresztą lekarze są obecnie przesłuchiwani i z tego, co mi meldują podwładni, żaden nie wierzy, że Slakey to Fanyimadu. Faktycznie słuchawka co chwilę coś mu ćwierkała w ucho. - A pan w to wierzy? - spytałem, nie kryjąc złośliwości. Zanim zdążył odpowiedzieć, za drzwiami gabinetu - jako że zdążyliśmy wrócić do gabinetu kapitana Collina - rozległa się ostra pyskówka przerwana wtargnięciem policjanta z izolowanym pojemnikiem w objęciach. - Znaleziono to uprzątając resztki wyposażenia w Świątyni, panie kapitanie - zameldował służbiście. - Było pod jednym z agregatów i dopóki go nie podniesiono, nikt nie miał o niczym pojęcia... Postawił pojemnik na stole i obaj z oficerem prawie się zderzyliśmy głowami, zaglądając przez przezroczyste wieko. Wewnątrz była zmiażdżona ludzka dłoń, jak z ulgą zauważyłem, zdecydowanie męska. - Wzięto z tego odciski palców dzięki jakiemuś szczęśliwemu zbiegowi okoliczności? - spytałem, nawet nie siląc się na uprzejmość. - Tak jest, sir. - Policjant wyprężył się, najwidoczniej wiedział, że ma do czynienia z admirałem. Zawsze byłem pełen podziwu dla szybkości, z jaką wszędzie rozchodziły się plotki. Zabrzęczał telefon, Collin odebrał go, nie czekając na powtórny sygnał, wysłuchał krótkiego meldunku i powoli odłożył słuchawkę. - Z daktyloskopii - powiedział z niedowierzaniem. - To dłoń profesora Slakeya... - Czyli zero wątpliwości - ucieszyłem się. - Proszę łaskawie informować mnie o wszystkim, cokolwiek by się wydarzyło i jakiekolwiek błahe by to było. Jasne? I nie czekając na odpowiedź, odwróciłem się na pięcie i skierowałem ku drzwiom. Nim do nich dotarłem, dodałem przez ramię: - Spodziewam się, że pełne akta profesorka znajdą się w moim komputerze, zanim dotrę do domu. I wyszedłem. I to by było na tyle, jeśli chodzi o oficjalne czynniki i oficjalne śledztwo. Teraz należało wziąć się do roboty.

Zbliżając się wolno do podjazdu, zauważyłem, że frontowe drzwi domu są otwarte. Wyjeżdżałem, a nie wychodziłem, więc na pewno je zamknąłem. Ze złodziejami na tej planecie jeszcze się nie spotkałem, pod tym względem tutejsza policja była wyjątkowo skuteczna, ale zawsze kiedyś jest pierwszy raz. Zostawiłem atomcykla przed drzwiami, wyjąłem broń z kabury i wszedłem. Któraś z pociech rzuciła mi się radośnie na szyję, wytrącając przy okazji broń z ręki. - James - przedstawił się odruchowo, wiedząc, że mi się mylą. - Powinieneś się w końcu nauczyć nas rozróżniać, ojciec. - Jakbyście się złośliwie nie przebierali za siebie, to może by mi się wreszcie udało. - Schowałem gnata i dodałem: - Poza tym nie wymądrzaj się, tylko zrób nam obu coś do picia. Grzeczny chłopak - polecenie wykonał bezzwłocznie. Z naczyniem w garści siadłem w miarę wygodnie i opowiedziałem mu wszystko, co sam wiedziałem. Nie trwało to długo, bo niewiele było do opowiadania. - Skoro ta cała Rowena powiedziała, że mama zniknęła, to znaczy, że żyje - podsumował James. - Jest najtwardsza z nas wszystkich, więc da sobie radę jak zawsze. Naszym zadaniem jest odnaleźć ją i skopać tyłek temu całemu Slakeyowi... - O przyjemnościach potem - przerwałem mu stanowczo. - Jesteś drugi w kolejce. Właściwie trzeci, kobiety bądź co bądź mają pierwszeństwo, a znając twoją matkę, będzie musiała bardzo nad sobą panować, żeby dla mnie coś zostało. Poczekamy na twojego brata i bierzemy się do roboty. - Powinien się tu wkrótce zjawić, bo złapałeś go na pokładzie jachtu podczas pomiarów geologicznych jakiegoś księżyca. To jego najnowsza pasja, a zanim przeszedł w nadświetlną, skontaktował się ze mną, stąd wiem. - Geologia księżycowa?! Ostatnio zdaje się pasjonował się grą na giełdzie? - Znudziło mu się. Ile czasu można zarabiać miliony na giełdzie i na klientach równocześnie? Kupił jacht, jak spalił garnitury, i lata po księżycach. Co robimy? - Uzupełniamy brak płynów w organizmie i bierzemy się do pracy koncepcyjnej. Ty zajmujesz się pierwszym, ja drugim. Na początek zapominamy o współpracy z władzami: skopali dochodzenie, a jedyne, co mogą, to tylko zawalić je do reszty. Fakt, przeprowadzą drobiazgowe i dokładne poszukiwania profesorka, więc nie będziemy na to tracić czasu. Jeśli go przypadkiem znajdą, w co zresztą szczerze wątpię, to i tak się o tym dowiemy. My skoncentrujemy się na zdobyciu wszelkich informacji o Świątyni Wieczystej Prawdy. A zaczniemy od pogawędek z wyznawcami, tu jest lista. Trzy z wypisanych tu niewiast są dobrymi znajomymi twojej matki, więc nie przewiduję problemów. Zbieraj się!

- Tylko się przebiorę. Wiesz, że do kobiet trzeba umieć podejść, a strój i uroda to podstawa. - Uśmiechnął się skromnie. - Jak wiesz, mam w tej dziedzinie wrodzone predyspozycje... - Autoreklama też. Przebieraj się, ty Casanowo od siedmiu boleści, a ja odpalę rodową limuzynę. ”Odpalić” było zresztą najmniej właściwym określeniem - na Lussoso mieli chyba najbardziej rygorystyczne przepisy o ochronie środowiska naturalnego w całej galaktyce i co ciekawe, przestrzegali ich konsekwentnie. Prawdopodobnie za samo gadanie o silniku spalinowym trafiłbym do tutejszego pudła. Pojazdy napędzane były mikrostosami (jak atomcykiel) albo bateriami. Albo jak w przypadku limuzyn typu Spread Eagle włączało się je na noc do sieci, dzięki czemu silnik nabierał mocy. Całe to ustrojstwo z przekaźnikami energii przy każdym kole dawało samojazd, którego rozmiary wymagały określenia co najmniej ”limu- zyna”. Robot-kierowca wyprowadził pojazd z garażu na mój gwizd, otwierając jednocześnie wykładane złotem drzwi. Opadłem z westchnieniem na śnieżnobiałe pseudofutro, co spowodowało włączenie się ekranu łączności. - Sport - poleciłem nie mając ochoty na żadne ”wiadomości”, ”nowości” i tym podobne propagandowe bzdury. Na ekranie pojawiły się wyścigi pospiesznych balonów, a autobar podał mi kieliszek szampana. - O, cholera. - W głosie Jamesa słychać było szczery podziw. - Prawdziwe złoto? - Naturalnie. Do tego diamentowe reflektory i zdrowotne szyby z polaryzowanego szkła pancernego. Karoseria ma się rozumieć też kuloodporna, twoi rodzice podróżują z klasą, jakbyś miał jeszcze jakieś wątpliwości. - Gdzie jedziemy? - spytał, rezygnując z komentarza i biorąc szampana. - Do niejakiej Vivilii von Brun. Jest pierwsza w kolejności alfabetycznej i nie będziemy szukać innego klucza. Nieprzyzwoicie bogata, rozsądnie atrakcyjna. Powiadomiłem ją, toteż jesteśmy oczekiwani. Gospodyni powitała nas w czymś szarym i zwiewnym, co losowo ukazywało różne fragmenty opalonego ciała w zależności od jego ruchów. O wszystkim ma się rozumieć wiedziała, bo tutejsze tak zwane programy informacyjne pełne były opisów i zdjęć. Jak wszystkie manipulatory publiczne, lubowały się w cudzych nieszczęściach - im bardziej krwawe, tym lepsze. Vivilia wyglądała na dwadzieścia sześć lat, zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Ile tych lat faktycznie miała, nie wiedziałem, wiedziałem natomiast, że ludzie tyle

nie żyją. Kobiety pod tym względem były mutacją. Ucałowałem wyciągniętą na powitanie dłoń i przedstawiłem: - To mój syn, James. - Miło mi poznać - uśmiechnęła się promiennie. - Waldo, mój mąż jest na kolejnym śmiertelnie nużącym polowaniu, strzela do wszystkiego, co mu podejdzie pod lufę, tak więc jeśli potrzebujesz spokojnego miejsca do spania, to służę... Nie traciła czasu, choć określenie ”spokojne” było łagodnie mówiąc eufemizmem. Waldo odstrzeliwał cybernetyczne drapieżniki, więc żeby się nie nudzić, sama zaczęła polować. To, że bez problemu mogła być prababką Jamesa (co najmniej), nie robiło na niej najmniejszego wrażenia. Fakt, doświadczeń miała można by rzec aż nadto. - Vivilio, możesz nam pomóc odszukać Angelinę - oświadczyłem, przerywając jej wabienie. - Jaki rzeczowy. - Zalotnie się uśmiechnęła. - Jestem pewna, że to u was rodzinne... - Najpierw fakty, potem pierdoły - zaproponowałem uprzejmie, wiedząc z doświadczenia, że grzecznością daleko się z nią nie zajedzie. - No już dobrze, dobrze. Powiem wam wszystko, co wiem... - O Świątyni - skorygowałem. - Na resztę twego życia chwilowo brak nam czasu. Przerażająca nuda na tej planecie powodowała, że promowano kulty religijne wszelakiej maści. Mistrz Fanyimadu zaczął od tego, że pojawiał się jako stały gość na dużej ilości przyjęć i spotkań towarzyskich, czarując obecne tam niewiasty swymi fascynującymi przekonaniami. Kobiety z natury są ciekawskie, toteż nic dziwnego, że większość po poznaniu kogoś tak uroczego składała mu rewizytę w świątyni. Część z nich trafiała tam powtórnie. Wyjaśnienie według Vivilii było następujące: - Kazania miał dobre, ale nie porywające i nie to przyciągało wyznawców. Powodem było nie sposób, w jaki mówił, ale to, co mówił. Otóż twierdził, że jeśli ktoś będzie często przychodził, gorąco się modlił i szczodrze ofiarowywał ”co łaska”, to będzie miał możliwość zajrzeć do Nieba. - Gdzie? - zdziwiłem się nieco, próbując przypomnieć sobie coś z teologii. - Do nieba? - Do Nieba. - Brzmiało to zdecydowanie z dużej litery. - Nie słyszałeś o Niebie? Tak na marginesie, to jakiego jesteś wyznania? - Żadnego - poinformował ją radośnie James. - Wszyscy jesteśmy normalni i ateiści. - Zdroworozsądkowego, mój drogi - poprawiłem go łagodnie. - To ładniej brzmi, a nie wszyscy rozumieją. - Jak większość - westchnęła. - Ale bycie praktycznym jest takie nudne... łatwo

zrozumieć, dlaczego osoby bardziej uczuciowe poszukiwały czegoś ciekawszego... czegoś wznioślejszego. Wracając do tematu: gdybyś bardziej uważał w szkole, wiedziałbyś to, co zaraz usłyszysz. Przejdziesz przyspieszony kurs teologiczny. Niebo, przeważnie też zwane Rajem, jest miejscem, gdzie wszyscy trafimy po śmierci, jeśli zachowywaliśmy się w życiu właściwie. Zaznamy tam wiecznej szczęśliwości. Odwrotnością jest Piekło, gdzie się trafia, jeśli w życiu postępowało się źle i niewłaściwie. I tam będzie się cierpiało przez wieczność. Wiem, że to brzmi strasznie prosto i prymitywnie, że nie wspomnę o nielogiczności. Też miałam takie odczucie, słysząc po raz pierwszy o Niebie i Piekle, ale jak odwiedziłam Niebo, straciłam sporo z... nazwijmy to sceptycyzmem. - Sugestia hipnotyczna - podsumowałem. - Jimmy, jakbym słyszała Angelinę. Ten sam ton, ta sama mina pełna politowania i niewiary. Tak sama myślałam, gdy opowiedziano mi pierwszy raz o pobycie w Niebie, ale wiem, kiedy mam do czynienia z hipnozą, a tu nikt mnie nie wprowadzał w żaden trans. Nie wiem jak, ale na pewno byłam w Niebie. Mistrz Fanyimadu trzymał mnie za jedną rękę, a ta głupia Rosebudd za drugą. Żeby się dobrowolnie nazwać Różany pączek... no, ale ja nie o tym. Przeżyliśmy to samo, widzieliśmy to samo... było zbyt piękne i realne, by mogło być sugestią hipnotyczną. Było... inspirujące. Nie dziwię się, że się zacięła: inspiracja zdecydowanie nie była w jej typie ani w jej słowniku. - Angelina też była w Niebie? Nigdy mi o tym nie wspomniała nawet słówkiem. - Nic nie wiem na ten temat. Ale nie należę do osób wścibskich... Dobrze, że nic nie piłem, bo mógłbym się udusić, słysząc to bezczelne kłamstwo. Jak właśnie dało się słyszeć, obłuda podobnie jak głupota nie miały granic. W każdym razie zeznań odnośnie Angeliny w Niebie nie zmieniła, a co do własnej tam obecności była pewna, że je odwiedziła. Kiedy w końcu zmieniła temat i zabrała się za oprowadzanie Jamesa po domu, jasne się stało, że więcej faktycznie nie wie. Telefon od Bolivara, który właśnie wylądował w tutejszym porcie kosmicznym, stanowił doskonały powód do zakończenia wizyty (dla mnie) i do urwania się (dla Jamesa). - Jak tak dalej pójdzie, zacznę warczeć - ostrzegłem, gdy dojeżdżaliśmy do terminalu - a potem gryźć. - A można się dowiedzieć dlaczego? - Bo im więcej słyszę o tym dupku i jego kościele tym większa wściekłość mnie trafia. - Nie wiedziałem, że zrobiłeś się religijny...

- Słuchaj, gówniarzu: w takim samym stopniu stałem się religijny jak ty cnotliwy. Religię zawsze uważałem za głupotę i opium dla mas, niezależnie, jaka religia i jakie masy, ale nie o to chodzi. Denerwuje mnie kant. - Zawsze miałeś słabość do oszustów... - Nadal mam, ale do uczciwych oszustów. Tylko widzisz: ułatwianie wydawania pieniędzy bogatym to jedno i każdy uczciwy kanciarz, jak dajmy na to ja, pracuje wyłącznie dla gotówki. Oszukiwanie czyichś uczuć, wykorzystywanie przesądów to zupełnie inna sprawa: to włażenie komuś z buciorami tam, gdzie nikt nawet delikatnie nie powinien się znaleźć, chyba że go zaproszą. Wiara jest indywidualną sprawą każdego i jak długo ten ktoś nie próbuje przekonywać innych, tak długo będę jego przekonania szanował, obojętnie, jak są głupie. To, co zrobił ten zasmarkany profesorek, to zwyczajne chamstwo, i prymitywne, że aż się niedobrze robi. Posłuchaj: skoro do nieba trafia się po śmierci, to dotarcie tam na wycieczkę za życia i to za pomocą jakiejkolwiek maszynerii jest fizycznie i logicznie niemożliwe. Albo rybki, albo akwarium, a tu mamy zwykły chamski kant oparty na kłamstwie. Ścierwo żeruje na strachu przed śmiercią, który nie omija większości ludzi. Ci, którzy mu uwierzyli, jak zorientują się, że to oszustwo, będą uczuciowymi wrakami. Żaden szanujący się zawodowiec tak nie postępuje i mam zamiar skończyć z jego procederem, niezależnie od nauczki za porwanie twojej matki, a mojej żony. - Krótko mówiąc, czyste pozbawianie gotówki bogatych na rzecz mniej bogatych - konkretnie nas - jest w dalszym ciągu jak najbardziej w porządku - odetchnęła pociecha. - Bo już się zacząłem o ciebie, ojciec, martwić. Co do reszty, to faktycznie masz rację: tak się nie powinno postępować. Wprowadziliśmy Bolivara w aktualny stan rzeczy w drodze do domu. Potem przyszedł czas na obiad i autocook dostał zlecenie na trzy steki aarvdvark z frytkami, byle duże. - Całkiem dobry ten automat - pochwalił Bolivar, odsuwając wymieciony talerz. - Odwodnione-nawodnione racje wojskowe na dłuższą metę stają się nudne. Zacząłem dochodzić do etapu próbowania opakowań i muszę przyznać, że w smaku niczym się nie różniły. - Zamiast się umartwiać, trzeba było nie oszczędzać - parsknął James. - Kupić większy jacht z przyzwoitym robotem kuchennym i lodówką! Jakby dla dodania wagi jego wypowiedzi, wybiła szósta i niespodziewanie włączył się komputer. Na ekranie ukazała się twarz Angeliny. - Zostawiam ci to nagranie, Jim - oznajmiła i wszyscy trzej opadliśmy na tyłki ze zgodnym jękiem zawodu - tak na wszelki wypadek. Wychodzę do Świątyni na ciekawy

eksperyment. Dokładnie nie wiem jeszcze, o co tu chodzi, poza tym, że ten cały Fanyimadu opowiada straszne głupoty i że chodzi o jakąś podróż. Podejrzewam, że gdzieś poza planetę, ale nic konkretnego na to nie wskazuje, więc więcej nie mogę ci powiedzieć. Można to nazwać kobiecą intuicją. Może być niebezpiecznie, toteż jestem przygotowana; gdybyś stracił mój ślad, nie trać nadziei. Do zobaczenia. Posłała mi całusa i obraz zniknął. - Poza planetę? - upewnił się Bolivar. - Puśćmy to jeszcze raz - zdecydowałem. Po powtórnym przesłuchaniu faktycznie nie było wątpliwości. - Poza planetę - potwierdziłem. - Ma któryś jakieś pomysły? - Od groma albo i więcej. - To był Bolivar. - Zostawmy profesorka policji, jak proponujesz. Poza planetą to cholernie duży kawał miejsca do przeszukania. Proponuję zabrać się za archiwa i sprawdzić, gdzie i pod jaką nazwą pojawiła się ponownie ta cała Świątynia. Bo że się pojawiła albo lada chwila pojawi, nie mam wątpliwości. Archiwum jest scentralizowane, czyli zajmuje jedną planetę, toteż odszukać się da, musimy jedynie ustalić parametry, według których poszukiwania mają zostać przeprowadzone. - Rozsądnie mówisz - zgodziłem się - będziemy szukali modus operandi. - Ojciec! - jęknął James. - Nie przeklinaj! - dodał Bolivar. - To łacina, a nie przekleństwo, nieuki - uniosłem się ambicją. - Chodzi o to, że metoda działania pozostanie taka sama, obojętnie jak nazywałaby się sekta czy profesorek. - To nie można było tak od razu mówić? - obruszył się James. - Jaka konkretnie metoda? - zainteresował się Bolivar. - A jeśli o to chodzi, nie mam najmniejszego pojęcia. Powinno wyjść, jak zabierzecie się za poszukiwania. Przynajmniej mnie zawsze wychodzi w trakcie. No to się wzięli za poszukiwania. Podzielili planety i zaczęli szukać, zaczynając od najbliższych. Wykorzystanie komputera mieli opanowane dogłębnie od młodości - od skrzynki na narzędzia zaczynając, na włamie do sieci Korpusu kończąc. Zostawiłem ich więc w spokoju, wziąłem piwo i zamknąłem się w gabinecie z własnym sprzętem. I uzupełniłem braki w wykształceniu religijnym, co nie było ani krótkie, ani przyjemne. Znajdowało się głównie pod hasłem ”Eschatologia”. Przyznać należało, że przez wieki historii rasy ludzkiej liczba wyznań i ich różnorodność była oszałamiająca. Sposobów wyznawania i obrządków jeszcze większa. O słowotwórstwie w nazwach przeważnie tych samych wyobrażeń lepiej nie wspominać, bo

jeszcze mi litery przed oczyma wirują. Na szczęście zazwyczaj jedna religia zapożyczała coś od innych, dzięki czemu udawało się ten galimatias sprowadzić do wspólnych podstaw. Na ogół. Dzień był wyjątkowo męczący, ale przynajmniej orientowałem się, o co chodzi w teoretycznej części problemu. Właściwsze byłoby chyba określenie - w teologicznej...? Nieważne. Dzień był pracowity, dlatego nic dziwnego, że zdecydowałem się go skończyć, gdy przestałem przyswajać wiedzę. Do łóżka dotarłem na autopilocie - albo jak kto woli na pamięć - i ledwie przyjąłem pozycję horyzontalną, zapadłem w sen. Subiektywnie rzecz biorąc dziesięć sekund później - obiektywnie osiem godzin później - ktoś mnie obudził używając bodźców bezpośrednich, czyli potrząsając za ramię. - James...? - Tu Bolivar. Znaleźliśmy! To jedno słowo ocuciło mnie skutecznie i postawiło na baczność obok łóżka. - Chyba nie pod tą samą nazwą? - Taki głupi nie był. Tym razem to Poszukiwacze Drogi. Inna otoczka, ten sam cel i sposób: wycieczki do nieba. - Gdzie? - Nawet niedaleko: planeta Vulkann. Głównie górnictwo i przemysł, ale ma sympatyczny archipelag w tropikach, w całości przeznaczony na odpoczynek, rekreację i ośrodki emerytalne. Musi być nie najgorszy, bo klientela ściąga z paru okolicznych systemów. - Kiedy ruszamy? - Jak się do reszty obudzisz. Bilety czekają w porcie, a do startu została godzina. Sprawdziłem, czy mam karty kredytowe, broń i standardowe wyposażenie. Miałem. - Jestem spakowany - oznajmiłem. - Wybiorą paszport i możemy ruszać!

ROZDZIAŁ 3 Profilaktycznie podróżowaliśmy pod przybranymi nazwiskami i z nowymi papierami. Tych ostatnich miałem kilkanaście do wyboru - wszystkie autentyczne, na wszelki wypadek. Też wynik zapobiegliwości. Wyposażenie specjalne ukryliśmy - też na wszelki wypadek - w zmodyfikowanym przeze mnie sprzęcie fotograficzno-filmowym, którym jako wycieczkowicze byliśmy obwieszeni. Do tego należy dodać, że wyżej wymieniony sprzęt nadal spełniał swą podstawową funkcję, czyli robił zdjęcia. Diamentowe spinki i inne podręczne drobiazgi z branży jubilerskiej, które łatwo wszędzie wymienić na gotówkę, wziąłem bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby. Powitanie było faktycznie dramatyczne, choć nie z tego typu dramatów, jakie mnie zazwyczaj spotykały w życiu. Ledwie wysiedliśmy z promu zmieszani z tłumem wycieczkowiczów, zagrała orkiestra i wmaszerował Korpus Przewodników w czarnych szpilkach i czerwonych uniformach wykonanych techniką oszczędnościową Na komendę dziewczyny stanęły, zrobiły spocznij i rozeszły się do wyznaczonych celów Do nas podeszła atrakcyjna blondynka z piegami na nosie - Witam panie Diplodocus i synowie grabnie zasalutowała - Nazywam się Dewina De Zofting, ale przyjaciele mówią mi Dee - Właśnie zyskałaś trzech nowych przyjaciół - poinformowaliśmy ją prawie zgodnym chórem - Tak tez myślałam Jestem waszą przewodniczką przez cały okres pobytu w naszym świecie Mogę mówić wam po imieniu? - Jasne - Pociechy radośnie wyszczerzyły zęby, więc się nie wtrącałem - Ślicznie W takim razie przygotujcie się na wakacje swego życia - Jesteśmy przygotowani na wszystko - oznajmili - To proszę za mną. Świadectwa zdrowia proszę pokazać doktorowi, o tu doskonale Teraz do bagaży i z robotem do wyjścia. Tak jest. Ta bramka przy drzwiach prześwietla zawartość portfeli i weryfikuje karty kredytowe, ponieważ wakacje są urocze, ale i kosztowne. Dawno nie spotkałem się z tak rozbrajającą szczerością w turystyce i zaczęło mi się to podobać. Prawie tak samo jak Dee bliźniakom. Ponieważ jednak nie przybyliśmy tu dla przyjemności, byłem zmuszony wtrącić się w pogawędkę. - Potrzebujemy wygodnego hotelu - poinformowałem Dee.

- W pobliżu Kościoła Poszukiwaczy Drogi, bo tam umówiliśmy się z przyjaciółmi. - Jest on przy placu Gtotsky'ego - odparła po chwili konsultacji z elektroplanem. Przy tym placu jest tez Rasumofsky Robotic, czyli całkowicie zautomatyzowany hotel czynny całą dobę. - Idealny - ucieszyłem się tym razem szczerze - Prowadź! Taksówka wysadziła nas przed wejściem i natychmiast zostaliśmy otoczeni przez tłumek boyow-robotów, z których każ- dy porwał po sztuce bagażu, ustawiając się gęsiego. - To dla was - Dee wpięła nam w klapy koszul jubilerskie kwiatki - Teraz was opuszczę, byście mieli czas się spokojnie rozpakować i odświeżyć, ale jak tylko wymówicie moje imię, postaram się zjawić najszybciej, jak potrafię. Życzę miłego pobytu. - Na pewno będzie miły - odparłem uprzejmie i szturchnąłem najbliższego robota - Prowadź do pokoju. Zasiedlenie zaczęliśmy od odpluskwienia apartamentu - nie było co odpluskwiać - i od sprawdzenia, czy nie ma wiadomości z Lussoso. Nie było. Bolivar za pomocą wielofunkcyjnego scyzoryka wyciął otwór w oknie wychodzącym na plac i wysunął przez niego obiektyw ustawionej na trójnogu kamery. - Bardzo ładnie - ocenił - Teraz będziemy mieli zdjęcia i głosy każdego, kto tylko przekroczy próg. - Na ile starczy pamięci? - zainteresował się James. - Dziesięć tysięcy godzin. Pamięć molekularna, czyli w praktyce nie do uszkodzenia. Operacja w pełni zautomatyzowana, zatem proponuję cos zjeść, wypić, a potem się wyspać. Zobaczymy, co przyniesie ranek. Poranek przyniósł ciemności, Vulkann miał bowiem dziesięciogodzmny dzień, który zaczął się i skończył, gdy spaliśmy Słoneczko wzeszło, gdy jedliśmy śniadanie, tak że nie było tragedii. Łóżka się zasłały, stół sprzątnął i to właśnie najbardziej mi się podobało - w pełni zautomatyzowanym hotelu, jak długo płaciło się rachunki, nikt się człowiekiem nie interesował i żadna wścibska sprzątaczka nie będzie się dziwić, co tez filmujemy przez okno. Ponieważ gapienie się na aparat miało tyleż uroku, co wpatrywanie się przez okno w kościół, wstałem i oznajmiłem. - Idę na basen, nie wiem jak wy obiboki. - My tez - oznajmili, patrząc jeden na drugiego. Na basenie okazało się, że Dee już tam jest, a ponieważ na Vulkannie nie obowiązywało tabu nagości, stwierdziłem, że reszta osoby pasuje do twarzy i postanowiłem nie robić młodzieży konkurencji. Całe szczęście, że woda była raczej zimnawa, bo inaczej mógłbym

mieć pewne obiektywne problemy ze zrealizowaniem tego chwalebnego zamiaru. Po powrocie do pokoju przewinąłem nagranie i puściłem, by zobaczyć, jak tu ogólnie prezentują się wierni - wizualnie i akustycznie - robiąc przy tej okazji odbitki każdego wchodzącego do kościoła. Zdjęcia rozłożyłem potem na stole i zwołałem naradę wojenną. - Jedno pewne - odezwał się James, ponuro wpatrując się w fotografie - żaden z nas tam nie wejdzie bez wzbudzania podejrzeń. - Przynajmniej bez poważnej operacji - dodał Bolivar. - Nie wiem jak wy, ale ja sobie suwaka w kroku nie zamierzam instalować. - Wychodzi na to, że potrzebujemy fachowej, damskiej pomocy - oceniłem z westchnieniem: niestety, wszystkie zdjęcia ukazywały kobiety. - Korpus? - spytał James. - Chyba tak. Co prawda z Inskippem dłuższy czas nie rozmawiałem, ale niestety wszystko, co dobre, szybko się kończy. - Nacisnąłem przycisk w zegarku i uśmiechnąłem się z satysfakcją. - W Kwaterze Głównej jest teraz trzecia rano, a to oznacza, że będę miał przyjemność obudzić naszego szanownego szefa. Jego pech, że kocha spać. Połączenie trafiło naturalnie do elektronicznej sekretarki, ale znałem kod umożliwiający bezpośrednie dotarcie do aparatu, który wisiał przy łóżku Inskippa. Miał on zainstalowaną na życzenie właściciela pewną ciekawostkę: każdy kolejny sygnał był głośniejszy, ponieważ Inskipp ignorował, jak mógł, wszelkie pasywne formy budzenia. - Jak to nie jest coś naprawdę poważnego, zaraz zaczniesz żałować tego telefonu! - zawarczał w końcu wściekle w głośniku znajomy acz rozespany głos. - Kogo cholera niesie w środku nocy? - Jim di Griz... - Mogłem się domyślić, że to ty! Zaraz ci zablokuję konta, dowcipnisiu: nawet te, co do których miałeś złudzenie, że o nich nie wiem! Ja ci dam budzić uczciwych ludzi o... - Że uczciwych, nie moja wina - przerwałem mu stanowczo. - Poza tym przestań jęczeć i słuchaj: Angelina zniknęła i potrzebuję pomocy Korpusu. - Szczegóły! - Całkiem oprzytomniał, więc poinformowałem go dokładnie o wszystkim. Równocześnie James wysłał wszystkie dane pocztą komputerową, toteż dostał całość praktycznie równocześnie z końcem mojej relacji. I zaczął działać, gdyż cokolwiek by o nim mówić, został szefem korpusu specjalnego nie przez protekcję czy ładne oczy, tylko z uwagi na cechy charakteru. Opieszałość czy asekuranctwo na pewno do nich nie należały. A do

dyspozycji miał faktycznie duże możliwości i wiedział, jak ich użyć. - W drodze do was jest krążownik z Agentem Specjalnym na pokładzie. Agentka ma na imię Sybil. Dotychczas pracowała bezpośrednio pod moim dowództwem, teraz przechodzi pod twoje, di Griz. Jest najlepsza jaką kiedykolwiek miałem, mówię to, gdybyś miał jakieś wątpliwości. - Mówimy o ocenie zdolności zawodowych, nie łóżkowych? - upewniłem się. - Przestań świntuszyć. Odmelduj się, jak się czegoś dowiecie! - warknął i przerwał połączenie. I jak go znam, natychmiast zasnął. Lecąc z normalną szybkością, krążownik Korpusu był w stanie przegonić wszystko w znanym wszechświecie, a nie podejrzewałem, żeby wlekli się z normalną szybkością. Zresztą niezależnie od prędkości nie mógł przybyć natychmiast, a ponieważ bez Sybil nie mogliśmy nic przedsięwziąć, więc zabijaliśmy czas. Włamaliśmy się do sieci policyjnej, dzięki czemu do zdjęć dodaliśmy nazwiska i adresy. Potem przyszła kolej na banki, skąd dowiedzieliśmy się, że wszystkie wierne są wręcz nieprzyzwoicie bogate. Co nie było żadnym zaskoczeniem: ”co łaska” w Kościele Poszukiwaczy Drogi było wysokie. Włamania do obu sieci były natomiast tak proste, że aż nudne. Potem pozostała tylko obserwacja nagrań i z góry skazane na fiasko zmagania z alkoholem. Skazane na fiasko, bo jakkolwiek się człowiek starał, i tak zawsze coś zostało. - O! - ucieszył się dyżurujący przy ekranie Bolivar. Było to tak zaskakujące, że obaj z Jamesem zderzyliśmy, biegnąc do niego. - Faktycznie: ”O”! - przyznałem, zbierając się z podłogi. - Ciągu dalszego nie będzie, żeby was nie deprawować. Co cię tak wzruszyło, dziecino? - Stary znajomy - wyjaśnił Bolivar. - Właśnie żegna wyznawczynie. - Slakey-Fanyimadu? - We własnej paskudnej osobie. - I z prawą ręką w kieszeni - dodał James. - Też byś ją tam trzymał - wyjaśnił z całkowitym brakiem współczucia Bolivar. - Jakby ci się kończyła w nadgarstku. - Sztuka protetyczna potrafi zdziałać cuda - oburzył się James. - A nie mówiłem? Komentarz spowodowało energiczne pomachanie ręką obiektu naszych zainteresowań - ręka kończyła się dłonią w czarnej, skórkowej rękawiczce. - Przy pierwszej okazji wylewnie ją uścisnę - mruknął podejrzliwie Bolivar.