uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Helena Mniszkówna - Gehenna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Helena Mniszkówna - Gehenna.pdf

uzavrano EBooki H Helena Mniszkówna
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 127 osób, 61 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 882 stron)

Helena Mniszek Gehenna czyli dzieje nieszczęœliwej miłoœci Tom Całoœć w tomach Polski Zwišzek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Tłoczono w nakładzie 100 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Pzn, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 pap. kart. 140 g kl. III_Bš1 Przedruk z wydawnictwa: "Promotro Sa" Warszawa 1989 Pisał A. Galbarski, korekty dokonali K. Kopińska i K. Kruk Prawdziwa i prawdopodobna

biografia Heleny Mniszek Był rok 1909. W witrynach księgarskich pojawiła się ksišżka Heleny Mniszek o nieco intrygujšcym, lecz bynajmniej nie romansowym tytule: "Trędowata". Mimo to krótko goœciła na półkach. Powędrowała do ršk powœcišgliwie życzliwych "autorytetów" (E. Słoński, A. Lange, W. Gomulicki) i zachwyconych czytelników. I wydanie, drukowane na koszt własny autorki, rozeszło się błyskawicznie. Od tej pory upłynęło już 80 lat. Wielokrotnie zmieniały się rzšdy, powstawały i upadały partie i stronnictwa, idee i ideologie, dwie wielkie wojny spustoszyły œwiat, zmieniajšc przy okazji mapę Europy i naturalnie Polski, rodziły się i umierały literackie awangardy, pršdy i mody. Mniszkówna trwała. Można by rzec - trawestujšc znany slogan - jest wiecznie żywa! No bo jakże inaczej okreœlić popularnoœć "Trędowatej", która do 1939 r. Miała 16 wydań, a po wojnie jeszcze dwa. Nieœmiertelny romans ukazał się pod patronatem nobliwej oficyny (Wydawnictwo Literackie) korzystajšc z jej renomy i splendoru. Cóż z tego, że towarzyszyło temu porozumiewawcze mrugnięcie okiem pt. "czegóż nie robi się dla pieniędzy?..." Przecież raz i drugi (1972, 1988) kupiło tę ksišżkę 100.000 czytelników. To chyba o czymœ œwiadczy nawet, jeœli to nazwiemy snobistycznš modš na kicz. Żywot "Trędowatej" na tym się nie kończy. Przed wojnš powieœć

miała dwie ekranizacje. (W 1926 r. ze Smosarskš i Mierzejewskim, w 1939 r. z Barszczewskš i Brodniewiczem), a po wojnie trzeciš (1976 r.) oraz dwie, typowo rozrywkowe adaptacje telewizyjne. Czytelnicy warszawskich popołudniówek w latach 1971_#72 tj. "Kuriera Polskiego" i "Expresu Wieczornego" mogli również czytać Mniszkównę w odcinkach, a warto wiedzieć, że były to gazety ukazujšce się w liczbie pół miliona egzemplarzy! Dla pełnej inwentaryzacji zjawiska, do cyfr tych nieprawdopodobnie dużych a głęboko bulwersujšcych koneserów sztuki tzw. elitarnej należałoby dopisać bliżej nie okreœlonš, choć bez wštpienia dużš, liczbę tych "konsumentów", którzy poznawali wzruszajšcš historię miłoœci Stefci i ordynata Michorowskiego czytajšc powieœć przepisanš na maszynie a nawet ręcznie! Fakt ten to niewštpliwy ewenement psycho_socjologiczny, który jeden jedyny raz odnotowała współczesna historia literatury. Dla badaczy kultury masowej owe "rękodzieła" sš formalnie interesujšce, albowiem struktura sentymentalnego romansu, pełnego kunsztownych a rozwlekłych opisów i analiz, uległa w nich daleko posuniętej trywializacji. Fabuła ograniczana do samej akcji, zmieniała powieœć w brukowo_zeszytowš wersję love story. Sšdzšc po tych rewelacyjnych wręcz doniesieniach można by mniemać, że Mniszkówna przez całe życie zażywała sławy i bogactwa. Nic podobnego. Pisarka

zupełnie nie umiała dbać o swoje interesy. Była niepraktyczna i nieœmiała, toteż zarabiali na niej wszyscy, poza niš samš. Największe firmy wydawnicze w przedwojennej Polsce, drukowały jej ksišżki: Gebethner i Wolff, M. Arct, L. Idzikowski, K. Rzepecki. I choć większoœć z nich miała kilka, a niekiedy kilkanaœcie wydań, nikt nie troszczył się o respektowanie praw autorskich pisarki ani też o poziom tej literatury. Nie zachęcano Mniszkówny nigdy do pracy nad tekstem, stylistycznych poprawek, skrótów itp., nie przysyłano też egzemplarzy do korekty. Nic dziwnego zatem, że była łatwym obiektem ataków wszystkich obrońców "prawdziwej" sztuki. Właœciwie można jej współczuć, gdyż żyjšc na uboczu, na kresach nie zaznała radoœci, jakš daje popularnoœć, sympatia czytelników, ich żywa reakcja na widok ulubionej ksišżki. Poznała natomiast aż nadto dobrze wszystkie negatywne strony sławy. W 1929 r. odpowiadajšc na ankietę "Tygodnika Polskiego" tak pisała: "Owe najmilsze chwile były w roku 1909. Ileż przeżyłam wzruszeń, ile miałam zapału, jak serdecznš i goršcš wdzięcznoœć dla nieodżałowanej pamięci wielkiego naszego pisarza Bolesława Prusa. On pierwszy poznał moje skromne poczštkowe utwory, a potem "Trędowatš". On pierwszy dodał mi otuchy i zachęty do wydania "Trędowatej" oraz do dalszej pracy. Sš to wspomnienia niezatarte z duszy i z serca, trwać będš zawsze, z

jednakowš wyrazistoœciš, okraszone szczególnym urokiem. Pokochałam go od razu jak ojca, a gdy usłyszałam wyczekiwany, decydujšcy dla mnie wyrok, uniesiona szałem radoœci, ręce Prusa przycisnęłam do ust. Co robisz, królu mój! Entuzjastka z pani! zawołał ubawiony. Mógł mnie nazwać entuzjastkš, widzšc łzy szczęœcia, płynšce z moich oczu." Póœniej, jeœli płakała to już nie z radoœci. Była nieustannie i bez pardonu napastowana przez krytyków. Ich niewybredne i wręcz obraŸliwe wypowiedzi (np. "kury sadzić zamiast pisać ksišżki"), doprowadziły jš pod koniec życia do stanu głębokiego wyczerpania nerwowego. W liœcie do Kornela Makuszyńskiego z 1938 r. zwierzała się: "Zgasłam Drogi Panie (...) obolała od pocisków i grzmoceń różnego kalibru (...)". Rozgoryczenie i smutek musiały być tym boleœniejsze, iż z tego co wiemy o niej, była bardzo wrażliwa, łagodna i dobra. Wszyscy, którzy się z niš stykali, czy to przyjaciele czy ubodzy chłopi, mówili o niej z sympatiš i szacunkiem. Myœlę, że warto zapoznać się pokrótce z jej biografiš i nakreœlić przy tej okazji psychologiczny wizerunek tej tak bardzo kontrowersyjnej pisarki. Helena Mniszek_Tchórznicka urodziła się w rodzinie zubożałych ziemian kresowych na Wołyniu, 24 V 1878 r. Uczyła się w domu i choć było to wykształcenie doœć staranne nie miała możliwoœci rozwinięcia swoich talentów. Bardzo kochała muzykę i dobrze grała, miała też

zdolnoœci plastyczne (szczególnie ładnie malowała kwiaty), władała biegle czterema językami; słowem, posiadała wszystkie umiejętnoœci dobrze urodzonej panny na wydaniu. Wyszła więc za mšż za ziemianina Władysława Chyżyńskiego i wyjechała na Litwę w 1898 r. Mšż był plenipotentem w majštku Wańkowiczów i obserwacje tam poczynione owocowały w jej pierwszej powieœci. Czy tak było istotnie trudno dziœ rozstrzygnšć. Istnieje zresztš znacznie bardziej romantyczna prawda o genezie "Trędowatej". Otóż niedaleko Garwolina, we dworze Uœcieniec, jest prywatne muzeum poœwięcone Mniszkównie. Założył je pan Dariusz Kaczanowski, który szczyci się tym, że jest "prawnukiem pisarki z nieprawego łoża". Licznie zajeżdżajšcym tutaj turystom, którzy przybywajš podziwiać piękne i jedyne w swoim rodzaju eksponaty (jak kolekcja XIX_wiecznych strojów polskiej arystokracji, zbiory toaletowych przyborów, cacek zdobišcych buduary i sypialnie kobiece, a także kolekcję zupełnie wyjštkowš - damskich gorsetów i podwišzek, wachlarzy, karnecików, pamiętników itp.) Opowiada on, iż we dworze tym, u swoich bogatych krewnych, przebywała niegdyœ młodziutka Helena. Rodzina wysłała jš w mazowieckie, sosnowe lasy, by ratować zagrożone chorobš płuca. Przyjechała rzekomo by leczyć anemię i uczyć francuskiego języka swojš młodszš kuzynkę. Sytuację ubogiej krewnej i zwišzane z tym upokorzenie przetapia potem w literackš fikcję. Romans natomiast, bardziej tragiczny niż w powieœci, bo prawdziwy, także się wydarzył. Nie wiadomo tylko,

kto był obiektem jej pierwszych, goršcych uczuć. Wiadomo - jaki był finał. Synek - Waldzio (Waldemar!), którego oddano pod opiekę pani leœniczynie, a ta wykarmiła go i wychowała razem ze swoim Jankiem. Skandal został starannie jak widać ukryty, skoro tylko jeden "dokument", list jakiejœ zaufanej rezydentki dworu do "panienki" Heleny (tak bardzo "skrzywdzonej"), zachował się i może zaœwiadczać o autentycznoœci całej historii. Sš też inne, poœrednie dowody, jak choćby duże podobieństwo pana Kaczanowskiego do nieszczęœliwej prababki, o której mówi zawsze z wielkš czułoœciš (tak przynajmniej twierdzi M. Okolska, autorka reportażu zamieszczonego w "Barwach" w 1977 r.). W tym poszlakowym "procesie" o uwiedzenie i porzucenie niemałš rolę mogłyby odegrać "materiały" - do dziœ istniejšce, tj. powieœci Heleny Mniszek. W każdej z nich odnajdziemy motyw nieszczęœliwej miłoœci. Zakochanych rozdzielajš społeczne przesšdy bšdŸ okrutny los. Powraca też temat małżeństwa nieudanego lub zawartego z przymusu, które okazuje się pomyłkš, a nawet udrękš dla kobiety. Brzmi to szczególnie dramatycznie, bowiem narracja prowadzona z punktu widzenia bohaterki jest psychologicznie prawdziwa, sugestywna i wiarygodna. Czy wybór takiego "wzorca" miłoœci był kwestiš literackiej mody czy też odbiciem osobistych przeżyć autorki, trudno rozstrzygnšć. Życie i powieœciowa fikcja często niepokojšco blisko ze

sobš się kontaktujš. I choć nie sposób dziœ wyœwietlić tej tajemnicy, zastanawiajšcy być może fakt, że (jak pisze Barbara Wachowicz najdokładniej badajšca życie pisarki) nie zachowała się nieomal żadna korespondencja po autorce "Trędowatej", a przecież wiemy jak bardzo lubiła pisać. Od dzieciństwa każdš wolnš chwilę temu poœwięcała, rezygnujšc z zabaw z rówieœnikami bšdœ innych przyjemnoœci. Powróćmy jednak do "oficjalnych", sprawdzonych Ÿródeł. Po pięciu latach małżeństwa Mniszkówna pozostała sama z dwoma córkami. Jej mšż zmarł. Wróciła więc do rodzinnego majštku Sabnie, gdzie wkrótce zaczęła pisać "Trędowatš", swój "wilczy bilet" na literacki Parnas. Ponownie wyszła za mšż w 1910 r. Tym razem był to ziemianin z Podlasia, Antoni Rawicz_Radomyski. Zamieszkali najpierw pod Łukowem, w majštku Rogale, a od 1920 r. w Kucharach (k. Płocka). I z tego zwišzku urodziły się dwie córki. Mniszkówna jakkolwiek była pochłonięta wieloma obowišzkami domowymi i własnš pracš pisarskš, znajdowała zawsze czas na pracę społecznš, filantropię, a nawet naukę wiejskich dzieci. Jako przewodniczšca Koła Ziemianek w Łukowie była niezwykle szanowana, lubiana i ceniona za życzliwoœć, skromnoœć i uczynnoœć. Choć jak prawdziwa dama umiała błyszczeć w towarzystwie, potrafiła również nawišzać serdeczny kontakt z prostymi ludœmi i troszczyć się o ich los, występować w ich

imieniu. W 1931 r. Mniszkówna Rawicz_Radomyska owdowiała, a w 1939 r. musiała opuœcić Kuchary, wyrzucona przez Niemców. Powróciła do rodzinnego majštku Sabnie, gdzie opiekowała się niš jej siostra. Zmarła 18 III 1943 r. Pochowano jš w rodzinnym grobowcu w Zambrowie. Pozostała w pamięci czytelników głównie jako autorka łzawych romansów: "Trędowata", "Ordynat Michorowski" (1910), "Panicz" (1912), "Gehenna" (1914), "Czciciele szatana" (1918). Ale melodramaty to bynajmniej nie wszystko. Pisała też powieœci osadzone we współczesnych realiach: "Pustelnik" (1919), "Verte" (1921), niektóre nawet o wyraŸnie politycznej wymowie - "Sfinks" (1922), "Dziedzictwo" (1927), "Powojenni" (1929). Wydała też kilka zbiorów nowel (np. "Zaszumiały pióra" - 1911, "Ksišżęta boru" - 1912), "Baœń fantastycznš na tle mitologicznym" "Pluton i Persefona" (1918) oraz biografię cesarzowej Elżbiety zatytułowanš "Królowa Gizella" (1915). Jak wspomniałam większoœć z nich miała od kilku do kilkunastu wydań. ("Ordynat Michorowski" - 13, "Panicz" - kilkanaœcie, "Gehenna" - 9). Ogromnš popularnoœć tych melodramatów nie omieszkał wykorzystać i pomnożyć film. "Fabryka snów" (okreœlenie Erenburga) ożywiła budzšce dreszcz przerażenia, bšdŸ wzruszenie i litoœć sceny, unaoczniła niezwykłe, malarskie pejzaże, unieœmiertelniła gwiazdorskš obsadš postaci

kochanków. Po "Trędowatej" i "Ordynacie Michorowskim" (1937 r.) nakręcono "Gehennę" (1938 r.). Tym razem drogš konkursu dobierano obsadę. Sukces kasowy to nierzadko nowe twarze, a więc takich szukano. Romans, który bez specjalnych zabiegów adaptacyjnych był wymarzonym scenariuszem, wyreżyserował M. Waszyński, a zagrali: Handzię - Wysocka, Lorę - Benita, Ewelinę - Ćwiklińska, Andrzeja - Zacharewicz, Koœcieszę - Samborski itd. Helena Mniszek, choć tak niegdyœ znana, pozostała w istocie nieznana. Również niewiele jest konkretnych danych na temat recepcji jej ksišżek, a można spodziewać się, że temat to ciekawy. Jako przykład niech posłużš wspomnienia przedwojennego księgarza, Aleksandra Krawczyńskiego. Opowiada on między innymi o poczštkach swojej pracy w znanej i lubianej przez krakowian księgarni S. A. Krzyżanowskiego. Ksišżki Mniszkówny rozchodziły się wówczas błyskawicznie i to wœród wyrobionych, wykształconych klientów! Opowiada też o latach 1916_#1921, gdy znalazł się daleko od Polski, na Syberii. Przebywajšcy tam jeńcy dostali pewnego dnia z kraju dużš paczkę ksišżek. To Idzikowski, szanowany kijowski wydawca, przesłał je polskim żołnierzom. Powitali przesyłkę z Polski ze wzruszeniem nie mniejszym, niż bohater Sienkiewicza, latarnik - "Pana Tadeusza". A największš radoœć sprawiły im właœnie ksišżki Mniszkówny. Czytano je na głos, ale ukradkiem, po

nocach, w mdłym œwietle ogarka, a słuchajšcy (także byli wœród nich Słowacy i Czesi) opłacali każdorazowo "odcinek" po 25 kopiejek. I w ten oto sposób rósł fundusz pomocy dla wojennych jeńców. Pan Krawczyński kiedy powrócił szczęœliwie do kraju, pracował z kolei w firmie Gebethnera i Wolffa. Jako doœwiadczony księgarz został wysłany do Paryża w 1923 r., aby tam zorganizować placówkę polskiej ksišżki, bowiem bardzo liczna polska emigracja robotnicza, pozbawiona była rodzimej literatury. Mniszkówna okazała się i tym razem najbardziej pożšdanš lekturš. Posypały się listy do filii w Lens, gdzie skupiała się najliczniejsza grupa górników z proœbš o większš liczbę podobnych ksišżek. Przebywajšcy wówczas w Paryżu Antoni Potocki, znany historyk literatury i krytyk, kiedy mu o tym opowiadano powiedział, iż winno się przyznawać specjalne nagrody autorom, którzy przyczyniajš się do rozwoju czytelnictwa. Można powiedzieć, że sentyment do Mniszkówny przetrwał do dziœ wœród wnuków polskich emigrantów w Lens, bowiem w 1958 r. została tutaj wydana w języku polskim - "Gehenna". Niezwykłe to doœć i wymowne. Poszerzono tylko tytuł, być może chcšc uczynić go bardziej czytelnym lub zachęcajšcym: "Gehenna czyli dzieje nieszczęœliwej miłoœci". Jeœli chodzi o dokonany wybór, to jestem przekonana, iż był on trafny, albowiem powieœć tę uważam za najlepszš i najmniej podatnš na niszczšce działanie

czasu. Sensacyjno_romansowa akcja, rodzajowe tło oraz psychologiczne analizy wielorakich, nawet patologicznych twarzy bardziej erotyki niż miłoœci, tworzš spójnš, interesujšcš całoœć. Precyzyjna, ramowa kompozycja (tytuł ostatniego rozdziału powtarza tytuł całej ksišżki), równomiernie wyważone proporcje pomiędzy dwoma częœciami (jednakowa liczba rozdziałów!) geometryzujš siatkę romansowych wštków i upodabniajš strukturę tekstu do powieœci z tezš. Czy jest ona rzeczywiœcie wpisana w tkankę powieœci - każdy sam odpowie. Ja sšdzę, że tak. Mniszkówna bowiem, jakkolwiek nie wypowiada się expressis verbis, to prowokuje nas samych do postawienia pytań, które prowadzš ku okreœlonej tezie bšdŸ przynajmniej - hipotezie. Dotyczy ona spraw ważkich - losu kobiety, fasadowoœci lub degradacji wartoœci uznawanych za œwięte tj. życia małżeńskiego i rodzinnego, granic "posłuszeństwa" przykazaniom bożym i społeczno_obyczajowym normom, nienaruszalnoœci "tabu", które przekazała tradycja itp. Przeczytajmy powieœć uważnie, a dostrzeżemy, że wszystkie kobiety sš tu nieszczęœliwe i samotne. Matka Janka i Oskara - to wdowy. Nie znamy ich wczeœniejszego życia, lecz sš smutne i zgorzkniałe. Matka Andzi - też owdowiała, a powtórne małżeństwo okazało się pasmem cierpień i upokorzeń. Również Lorka i Andzia, choć tak różne charakterologicznie, nie znalazły w małżeństwie żadnych pięknych przeżyć. Andzia

przeżywa tragedię, bowiem pełna temperamentu, bujna natura każe jej "poddać się" mężczyŸnie, którym pogardza, który jš tylko erotycznie fascynuje. Mniszkówna pokazuje, iż zmysłowe pożšdanie, to uczucie, które również nie jest obce kobiecie! Doœć to odważne na tle innych, znanych polskiej literaturze powieœci o miłoœci. Chętniej pisano bowiem o ukochaniu ojczyzny i heroicznych Polkach przebranych za mężczyzn, jak choćby Grażyna czy Emilia Plater, aniżeli o niepokoju dojrzewania, pragnieniu zbratania Erosa i Psyche, głodzie zmysłów, który tak gwałtownie namiętny, że na przekór wszystkiemu trzeba go zaspokoić. Poza tym, warto przypomnieć, że jeœli już temat ten stawał się œrodkiem fabularnej krystalizacji, to były to opisy doznań mężczyzn, a w najlepszym razie - przez mężczyzn pisane ksišżki. Tym razem kobieta pisała o kobiecie. Może i w tym tkwiła tajemnica sukcesu; zmieniła się optyka, sposób mówienia o miłoœci. Interesujšce jest również w "Gehennie" to, że Mniszkówna pokazała rozmaite twarze Amora. Czterech mężczyzn, bardzo różnych wiekiem, charakterem, intencjami kocha Handzię. Fakt, że bohaterka zmienia się, dojrzewa, dorasta do miłoœci, lecz oni właœciwie nic a nic nie zmieniajš się. Niektóre ich cechy tylko zostajš zintensyfikowane lub ujawnione. I tylko jedno z tych uczuć pozostaje nie zbrukane - miłoœć Andrzeja. Ale przecież on zginšł zanim zdołał Andzię poœlubić... Nie mamy powodu wštpić, że

byliby szczęœliwi, ale pewnoœci również nie mamy. Mniszkówna, kiedy pisała "Trędowatš" - wierzyła w miłoœć i radoœć, którš z sobš niesie. To, że cierpienie jak cień jej towarzyszy, na to godziła się, to był naturalny porzšdek rzeczy, jak noc po dniu następujšca. Dlatego też romantycznym gestem "uœmierciła" swojš heroinę i pozwoliła jej odejœć w momencie najwyższego szczęœcia - oczekiwania na spełnienie. Chciała oszczędzić jej rozczarowań, bólu obojętnoœci bšdœ upokorzenia. Czy tym samym zanegowała baœniowš konwencję, która kazała zamykać przypowieœć ufnym: "żyli długo i szczęœliwie"? Tylko częœciowo. Jest przecież cišg dalszy powieœci - "Ordynat Michorowski". Wiernoœć ordynata unieœmiertelni Stefcię, unieœmiertelni też ich miłoœć: "Żyć będzie (...) wiecznie". Inaczej jest już w "Gehennie". Tym razem bohaterce nic nie zostało oszczędzone, a wszystko odebrane. Dwaj kochajšcy jš mężczyŸni, dobrzy i szlachetni, ginš i ona poniekšd obcišżona jest odpowiedzialnoœciš za to. Małżeństwo, na które pochopnie się zgadza, jest zdradš dziewczęcego uczucia, zbezczeszczeniem pamięci narzeczonego. To unicestwienie przeszłoœci dokona się zresztš po raz wtóry, gdy z polecenia jej męża, zostanie œcięty œwięty dšb i zniszczona kapliczka upamiętniajšca tragicznš œmierć ukochanego Andrzeja. Handzi natomiast nie wolno będzie umrzeć, choć bardzo tego pragnie. I tom kończy się scenš, gdy wyrażajšc zgodę na małżeństwo - wydaje na siebie wyrok. Wbrew sobie zgadza się na

życie, na cierpienie. Motyw ten nieco odmieniony zamyka II tom. Tym razem już jako dorosła kobieta, nieszczęœliwa, z uczuciem nieodwracalnej klęski i upokorzenia powraca w rodzinne strony. Jest samotna, zrujnowana, zachwiała się nawet jej wiara w Boga. Ma puste ręce, puste serce, a wokół niej też wszystko jest zniszczone. Nie chce już walczyć. Pragnie odejœć. Autorka wszakże prawa jej tego odmówi. Ustami prostego człowieka zostanš wypowiedziane słowa o obowišzkach wobec innych, wobec życia. Melodramatyczne rozterki i gesty sš nie na miejscu, sš dowodem egoizmu i słaboœci. Należy dœwigać swój krzyż i z cierpienia czerpać siłę, która będzie służyła innym. Jeœli fabułę tej powieœci skonfrontujemy z biografiš autorki czy odnajdziemy jakieœ analogie? Mniszkówna, a właœciwie pani Rawicz_Radomyska, ma 36 lat gdy ukazuje się ksišżka. Jest dojrzałš kobietš, powtórnie zamężnš od lat czterech, ma córki i dużo obowišzków, które na siebie dobrowolnie przyjęła, choćby jako przewodniczšca Koła Ziemianek. Nigdy więcej już nie napisze "prawdziwego" romansu. Czy to oznacza, że wszystko na ten temat powiedziała? Czy wyzbyła się marzeń i złudzeń? Czy przestała wspominać młodoœć? "Gehenna" jest powieœciš, która nie wyciska łez jak "Trędowata": jest powieœciš, która raczej zasmuca, zastanawia, a nawet zmusza do refleksji. Myœlę nawet, że jest swoistego rodzaju psycho_socjologicznym dokumentem. Pisana z myœlš o kobietach ze sfer bliskich

autorce, o nich mówi, poucza je. Dowodzš tego choćby tytuły rozdziałów łacińskie i włoskie, czytelne tylko dla osób wykształconych. Układajš się one w pełnš determinacji zgodę bohaterki na swój los, o czym w sposób poetycko_ekspresywny, odwołujšc się do znanej symboliki, informuje autorka: Sic erat in fatis (Tak było przeznaczone), Via doloris (Droga krzyżowa), Lasciate ogni speranza (Porzućcie wszelkš nadzieję - cytat z "Boskiej Komedii" Dantego, który figurował nad bramš piekieł) itd. Modernistyczna konwencja przeżywania, wzmacnia o dodatkowe sygnały psychologicznš perswazyjnoœć i wiarygodnoœć portretu heroiny. Monologi przechodzšce jakby w strumień œwiadomoœci rozbijajš składnię; introspekcje i wizje na pograniczu snu i jawy, wymowne pauzy i wielokropki majš wyrażać więcej niż słowa, pobudzajš naszš wyobraœnię do współodczuwania. Realistyczny, zobiektywizowany opis miesza się z myœlami bohaterki, zdarzenia rzeczywiste z wyimaginowanš akcjš. Napięcie emocjonalne roœnie i opada, kłębi się w potoku złowrogich zagrożeń, pulsuje w mocnš kreskš zarysowanych charakterach, by po chwili ucichnšć w lirycznym opisie przyrody, w subtelnym cieniowaniu uczuć wzruszajšcych i pięknych. Czy wszystkie te "literackie wdzięki" miały jedynie komercjalne podłoże, a więc funkcjonowały w powieœci z myœlš o zadowoleniu odbiorców,

spełnieniu i zaspokajaniu ich oczekiwań. Na pewno nie. Mniszkówna mimo woli, a nie œwiadomie, "cynicznie" stała się autorkš bestsellerów. Zbyt była egzaltowana, zbyt niepraktyczna. Pisała dużo, bo był w niej jakiœ przymus, potrzeba ekspresji. To, w jaki sposób i o czym pisała, było efektem edukacji sentymentalnej jakš odebrała (języka francuskiego uczyła się czytajšc kolejne pozycje z "Bibliotheque Rose", które podsuwała jej guwernantka) i - no właœnie - i osobistych przeżyć, które zdobiła fantazjš. Zdaję sobie doskonale sprawę, że takie biograficzne spekulacje czy niedyskrecje, intuicyjne gry wyobraŸni z tekstem literackim często prowadzš do nikšd. Ale przecież kto powiedział, że osišgnięcie celu i poznanie prawdy - ma być naszym jedynym celem? Wszak ograniczałoby to nas w tym, co najmilsze - w wędrowaniu po marginesach i między wierszami literatury. (Maria Bujnicka) Częœć pierwsza I Na szynach Szeroka łška i poręba wœród gęstych lasów wołyńskich nurzała się w czerwieni zachodzšcego słońca. Okrywała jš bujna, wszechpotężna fala roœlin, traw i cudownego kwiecia. Pomiędzy pniami œciętych drzew, poziomki rumieniły się gęsto; duże ich jagody przejrzały, zwisły ciężkie z wštłych szypułek, sokiem, zda się, kapišc na trawy. Przyroda burzyła się tu

namiętnš mocš tworzenia. Jej oddech goršcy odczuwa się wszędzie: w pršdach powietrza, które rozszerza ciała roœlin, nadajšc im kształty niesłychane i wschodnie przepyszne barwy, w ziemi czarnej i lœnišcej, która okrywa się miliardami tworzyw roœlinnych, pięknych jak z bajki, karmišc je piersiami nabranymi żyznš słodyczš i woniš. Ziemia tu kwitnie, pachnie, poczynajšc w swym łonie coraz nowe twory. Czuć niemal bulgotanie soków w jej żyłach, szmer jej krwi wartkiej, wyrzucajšcej na powierzchnię ciała - cuda za cudami. Jest połowa czerwca. Kwitnienie przechodzi w egzaltację kwitnienia, w szał rozrostu, w potęgę czynu. Kwiaty, zioła, trawy, jagody, chwasty, wszystko pędzi do góry z zapałem i fantazjš, plšczšc się chaotycznie, tworzšc nieprzebity zwał kolorowy, a tak œwieży i nieruszony w swych urokach, jakby bór dziewiczy. W niektórych miejscach człowiek może się skryć zupełnie, a bieg zajšca oznaczajš tylko drżšce czuby roœlin. Kolczaste osty, bodziaki wołyńskie wystrzeliły ponad ten ocean kwiecia, niby latarnie morskie lub bocianie gniazda okrętów wœród wodnych roztoczy. Nad tym bogactwem ziemi œwieciła krwawa œciana zachodu oœlepiajšco jaskrawa, w górę zaœ nieba pocięta na lite pasy kradzione z tęczy. Przeważa seledyn i róż; ciemny fiolet pojedynczych pasm okala się złotš taœmš, dymek brunatny obłoków pełznie, zmienia cienie i niknie zagłuszony

œwietlistoœciš. Wzdłuż całej łški i poręby bieleje suchš, piaszczystš liniš prosta droga traktu kolejowego. Błyszczšce, ciemne linie szyn w zorzy zachodu wypukłe sš, jak węże wyprostowane i pełznšce obok siebie w dal. Po obu stronach traktu czerniały sšgi drzewa, równo poukładane i przypominajšce szeregi niskich lepianek. Na jednym z sšgów pod rosochatš płaczšcš brzozš, której dwie potężne odnogi wyrastały jakby z jednego pnia, siedziała Handzia Tarłówna z ogromnym pękiem kwiatów na kolanach. Włosy jej zdobił wieniec z goršco purpurowych maków, czarne warkocze lœnišce jedwabiœcie opadały na ramiona. Dziewczynka była zdyszana ze zmęczenia, ale pomimo to, odpoczywajšc na drzewie, œpiewała półgłosem. W końcu zaczęła wołać. - Jasiu! Jasiu! Hop! Hoop! Trawy opodal rozchyliły się gwałtownie, wypadł z nich szczupły siedemnastoletni chłopak w bluzie szkolnej, od Handzi starszy o rok. Krzyczy jak opętany: - Nazbierałem całš czapkę poziomek! Mówię ci Andziu, pyszne! Chcesz? - Daj i chodœ prędko, będziemy czekali na pocišg. - Ii! Nie warto, teraz pojedzie towarowy. - Właœnie na ten czekam. Wiesz dlaczego? Chłopak zdumiony szeroko otworzył oczy. - Cóż ty naprawdę? Zwariowałaœ! - Wcale nie zwariowałam, a jak ty mogłeœ?

No, ja! Ja jestem mężczyznš, nie babš. - Ty mogłeœ to zrobić to i ja zrobię, chociaż jestem dziewczynš. - Handziu! Bo powiem pannie Ewelinie. - Mów. - Jak mamę kocham, to powiem twemu ojczulkowi. - Ależ mów. Biegnij co tchu z tš wiadomoœciš, ja tymczasem będę pod pocišgiem. Czarne, wielkie, wilgotne oczy Andzi rozżarzyły się figlarnym ognikiem. - To dopiero będzie frajda. Hu_ha! Jaœ zbladł z przerażenia. - Handziuniu! Moja miła, moja dobra, nie rób ty tego, ja się boję. Broń Boże stanie się co tobie, to i ja zginę. Twej krzywdy, zwłaszcza wywołanej przeze mnie, nie œcierpiałbym nigdy! Zabiłbym się od razu. - Nic mi nie będzie. Właœnie pokażę, że umiem być odważna jak prawdziwa Tarłówna. Zresztš pragnę zbadać, jakie to robi wrażenie. - To nie wrażenie, to tylko strach - upewniał Jaœ głosem zbolałym. - Tobie coœ powiedzieć, to zawsze taki koniec. Andziu, nie rób tego... Dziewczynka nie uważa na uwagi towarzysza. - Słuchaj, ale ja wolałabym położyć się pod pocišg pasażerski, cóż tam towarowy. - Jeszcze jej się czego zachciewa! Pod pasażerskim to nawet ja nie leżałem, tam lokomotywa jest zawsze nowej konstrukcji - może zaczepić, w towarowym maszyna toczy się wyżej nad ziemiš. Ty, Handziu,

masz wyraœnego fijołka. - Dobrze, dobrze! Czy masz swój szynel, muszę się nim przykryć. - Jest tu! Ale... Aniu, moja złocista, ja ciebie tak proszę, tak bardzo proszę, błagam cię!... Jaœ składa ręce rozpaczliwie; ona tymczasem zaczyna nasłuchiwać. - Słyszysz? - pyta szeptem. - To grzmot huczy. - A jakże! Słuchaj dobrze, to dudnienie pocišgu... idzie już. Oboje umilkli, wytężajšc słuch. Na twarzy dziewczynki wytrysnęły silne kolory, Ÿrenice jej się rozszerzajš, lekki dreszcz przebiega ciało. - Idzie na pewno. Chłopak załamał ręce. - Anulka, ja nie chcę, żebyœ ty... Boże, mój Boże, co ja narobiłem! - Cicho bšdŸ! O popatrz, widzisz... dym. Zęby jej lekko szczękajš. - Handziu, jak ci serce bije - szepce gimnazjalista, sam przerażony do najwyższego stopnia. - Słyszysz? - Słyszę, bije jak młotem. - To z wrażenia. - Prędzej ze strachu. - Nie! Oboje zdyszani i bladzi patrzš uparcie na czarny kłšb dymu, który wœród ostatnich już ognisk zachodu wyglšda niby potworny gad, rozkręcajšcy swe macki. Zmrok osiadł na torach, zmrok gęsty, leniwy, przesišknięty lekkš różowoœciš. Szyny traciły nieskazitelne linie, zasnuwajš się mrokiem. Niebo poczerniało, został już jedyny wypukły wał

purpury okopconej zmrokiem, oddzielajšcy horyzont. Aż oto z tych ostatnich płomieni oderwały się dwa ognie okršgłe, czerwone i pędzš naprzód nieco nad ziemiš w równej od siebie odległoœci. Poprzedza je głuchy turkot rozpędzonych kół i znamienny grzechot toczšcej się masy. Nad nimi bucha czarnym kominem dym, przetkany iskrami złota. - Widzisz latarnie - zbliża się już - szepce Andzia drżšcymi wargami. Jaœ milczy, oddycha szybko i wczepia się konwulsyjnie palcami w ramiona towarzyszki. Ona zaœ walczy z sobš. Zmaga się w niej stanowcze postanowienie z nagle obudzonym strachem. Dwie latarnie parowozu coraz bliższe i bliższe, niosš do niej okropny lęk. Jakiœ kosmaty potwór chwyta jš za piersi. - Nie, nie pójdę - słyszy wyraœny szept w struchlałej duszy. - Więc się boisz? Jesteœ tchórzem! - drwi znowu inny głos. - Nie! nie! - zawołała głoœno i nagle szarpnęła się. Jaœ pocišgnšł jej ramiona z okrzykiem: - Nie pójdziesz! Zaraz przeleci. O! Jak gna. Nie pójdziesz za nic! Nie puszczę! Tarłówna wydarła się gwałtownie z ršk chłopca, chwyciła palto i zeskoczywszy na ziemię w kilku susach znalazła się na szynach. Za sobš słyszy przeraŸliwy wrzask Jasia, nie jest w stanie opanować rozdygotane szczęki. Orientuje się momentalnie co do tożsamoœci toru, prędko owinęła szynelem całš swš postać razem z głowš i rzucajšc spojrzenie przed

siebie, padła piersiami na nasyp, wycišgajšc się pionowo jak długa w œrodku szyn. Żwir zachrzęœcił i rozsunšł się nieco pod jej łokciami, mocniej naciska go ciałem z raptownym pragnieniem zapadnięcia się pod ziemię. Ale piersi jej i nogi natrafiły na twarde drzewo podkładów. Gwizd lokomotywy przeszył powietrze, brzmi jakoœ łagodnie, chociaż donoœnie, smutek i tęsknota, czy nawet skarga, płynie w tym przecišgłym tonie œwistu. - Może to moja œmierć toczy się tam - myœli dziewczyna chłodem w mózgu. Wpiła się ciałem w podkłady, przeraża jš szybki, jednostajny turkot coraz bliższy, bliższy. Ziemia drży, wydajšc z siebie jęk ponury, głuchy; zwiększa się on i roœnie, huczy w głębi ziemi, jakby wszystkie groby przemówiły. Przytłumiony ten zew zlewa się z dzwonieniem szyn cichym, drażnišcym. W żyłach Andzi krew skrzepła, żelazne sztaby dœwięczšc skracały się coraz bardziej, idšc posłusznie pod ciężar pędzšcej machiny. Szum się wzmógł, stukot kół i suchy klekot buforów spłynšł w jeden potężny, mocarny odgłos. Drobna postać skulona w sobie, ale płsako przylepiona jakby do ziemi, leży cichutko. Ciało jej bez ustanku przebiegajš dreszcze, lecz jednoczeœnie ogarnia jš bezwładnoœć. Twarz ma w żwirze, w głowie przykrytej paltem panuje zamęt myœli nagłych i niknšcych, jak błysk piorunu. - ...Lokomotywa zabije mnie, szyny brzęczš jak nożyce na stole, w który pięœciš się wali... Boże, jak ten nasyp drży!... Co ja zrobiłam głupia wariatka!... Zobaczy mnie maszynista i dopiero będzie awantura. Jezus, Maria! Zerwę

się i ucieknę - jeszcze czas. Ale nie!... Wytrwam, przecież i Jasia nie zabiło, więc czemu... Nagle uczuła chęć zobaczenia pocišgu jeszcze raz. Huk spotężniał - czarna masa potwora z krwawymi œlepiami jest tuż, tuż, blask czerwony lunšł na tor i oœwietlił szarš, drobnš postać dziewczyny. Podniosła głowę, spojrzała. Szalony rzut przerażenia porwał jš za włosy; odruchowo niby wiórek podrzucony wichrem, uniosła się w górę i znów opadła, lgnšc do ziemi całš swš siłš. Trwało to sekundę. Wola zwyciężyła strach, który już by jš zabił, bo na ucieczkę było za póŸno. Hałas, wœciekły szum, zawrotny pęd. Lokomotywa wtacza się nad niš, bierze jš pod dach swego olbrzymiego ciężaru, wali nad niš żelazne cielsko, z hukiem i z sykiem pary. Dziewczynka ogłuszona, zdrętwiała, straciła na chwilę pamięć i czucie. Siła bezwładnoœci trzymała jš sztywno przy ziemi. W skroniach odczuwa wrażenie strasznego ciężaru, miażdży jš okrutny hałas i goršcoœć, w jej uszach bijš dzwony, warczš bębny. Długi, zda się nieskończony, aż bolesny ciężar, piekielny upał, łomot, syk i ta tłocznia głucha, przeogromna, niweczšca myœl... Już!... Już lżej, co to jest?... Tłok zelżał, przewiał wiaterek i zmienia się od razu w pršd ostry, kolšcy swym pędem... Głoœny, rytmiczny trajkot. Trata_ta. Trata_tata. Instynkt zatrzymuje Andzię na miejscu. - Aha, to wagony się toczš -

błysnęła ocucona myœL. Trata_ta. Trata_ta - brzmi bez przerwy w jeden akord zlane, brzęk łańcuchów i stuk buforów. - Jestem uratowana! Żyję! - woła Tarłówna. Żwir trzaska jej w zębach i kłuje w podniebienie. Teraz unosi głowę - lekko, ostrożnie - spojrzała do góry. Czarny sufit wagonowych spodów przerywa się raz po raz, prędko jak oddech. Zamajaczy szare niebo spod łańcuchów, żelazo zadœwięczy i znowu ciemnoœć, znowu turkot, łoskot, wrzawa. Po bokach kręcš się koła grube i mocne. Andzia brodę wsparła na dłoniach, patrzšc już œmiało na biegnšce nad niš wagony. Chce je liczyć, ale jest ciemno, więc liczy tylko przedziały krótkie i nagłe, idšce w rytmie urywanej gamy, jakby wozy coraz bardziej unosiły się w górę i znowu spadały. Bawiło to Handzię, jest z siebie zadowolona, dumna, że strach zwalczyła. Nie rozumie, dlaczego jest cała mokra. Poruszyła ciałem i doszła do wniosku, że jest tak spocona jakby wyszła z łaŸni. Twarz miała zlanš potem, kolana jej drżały. Nagle znowu twarz przylepiła do żwiru; ostrzegł jš dœwięk metaliczny tuż nad ziemiš idšcy, podobny odgłosem do pocierania kosy o kosę. Brutalne szarpnięcie za szynel i uderzenie w plecy; dwa opuszczone łańcuchy przewlokły się ze skowytem ogniw żelaznych. I znowu trata_ta hałaœliwie, jednostajnie. Przerażenie ogarnęło dziewczynkę. Gdyby mnie te łańcuchy