Helena Mniszek
Gehenna
czyli dzieje
nieszczęliwej miłoci
Tom
Całoć w tomach
Polski Zwišzek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1990
Tłoczono w nakładzie 100 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni Pzn,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
pap. kart. 140 g kl. III_Bš1
Przedruk z wydawnictwa:
"Promotro Sa"
Warszawa 1989
Pisał A. Galbarski,
korekty dokonali
K. Kopińska
i K. Kruk
Prawdziwa
i prawdopodobna
biografia Heleny Mniszek
Był rok 1909. W witrynach
księgarskich pojawiła się
ksišżka Heleny Mniszek o nieco
intrygujšcym, lecz bynajmniej
nie romansowym tytule:
"Trędowata". Mimo to krótko
gociła na półkach. Powędrowała
do ršk powcišgliwie życzliwych
"autorytetów" (E. Słoński, A.
Lange, W. Gomulicki) i
zachwyconych czytelników. I
wydanie, drukowane na koszt
własny autorki, rozeszło się
błyskawicznie. Od tej pory
upłynęło już 80 lat.
Wielokrotnie zmieniały się
rzšdy, powstawały i upadały
partie i stronnictwa, idee i
ideologie, dwie wielkie wojny
spustoszyły wiat, zmieniajšc
przy okazji mapę Europy i
naturalnie Polski, rodziły się i
umierały literackie awangardy,
pršdy i mody. Mniszkówna trwała.
Można by rzec - trawestujšc
znany slogan - jest wiecznie
żywa! No bo jakże inaczej
okrelić popularnoć
"Trędowatej", która do 1939 r.
Miała 16 wydań, a po wojnie
jeszcze dwa. Nieœmiertelny
romans ukazał się pod patronatem
nobliwej oficyny (Wydawnictwo
Literackie) korzystajšc z jej
renomy i splendoru. Cóż z tego,
że towarzyszyło temu
porozumiewawcze mrugnięcie okiem
pt. "czegóż nie robi się dla
pieniędzy?..." Przecież raz i
drugi (1972, 1988) kupiło tę
ksišżkę 100.000 czytelników. To
chyba o czymœ œwiadczy nawet,
jeœli to nazwiemy snobistycznš
modš na kicz.
Żywot "Trędowatej" na tym się
nie kończy. Przed wojnš powieć
miała dwie ekranizacje. (W 1926
r. ze Smosarskš i Mierzejewskim,
w 1939 r. z Barszczewskš i
Brodniewiczem), a po wojnie
trzeciš (1976 r.) oraz dwie,
typowo rozrywkowe adaptacje
telewizyjne.
Czytelnicy warszawskich
popołudniówek w latach 1971_#72
tj. "Kuriera Polskiego" i
"Expresu Wieczornego" mogli
również czytać Mniszkównę w
odcinkach, a warto wiedzieć, że
były to gazety ukazujšce się w
liczbie pół miliona egzemplarzy!
Dla pełnej inwentaryzacji
zjawiska, do cyfr tych
nieprawdopodobnie dużych a
głęboko bulwersujšcych koneserów
sztuki tzw. elitarnej należałoby
dopisać bliżej nie okrelonš,
choć bez wštpienia dużš, liczbę
tych "konsumentów", którzy
poznawali wzruszajšcš historię
miłoœci Stefci i ordynata
Michorowskiego czytajšc powieć
przepisanš na maszynie a nawet
ręcznie! Fakt ten to niewštpliwy
ewenement psycho_socjologiczny,
który jeden jedyny raz
odnotowała współczesna historia
literatury. Dla badaczy kultury
masowej owe "rękodzieła" sš
formalnie interesujšce, albowiem
struktura sentymentalnego
romansu, pełnego kunsztownych a
rozwlekłych opisów i analiz,
uległa w nich daleko posuniętej
trywializacji. Fabuła
ograniczana do samej akcji,
zmieniała powieć w
brukowo_zeszytowš wersję love
story.
Sšdzšc po tych rewelacyjnych
wręcz doniesieniach można by
mniemać, że Mniszkówna przez
całe życie zażywała sławy i
bogactwa. Nic podobnego. Pisarka
zupełnie nie umiała dbać o swoje
interesy. Była niepraktyczna i
niemiała, toteż zarabiali na
niej wszyscy, poza niš samš.
Największe firmy wydawnicze w
przedwojennej Polsce, drukowały
jej ksišżki: Gebethner i Wolff,
M. Arct, L. Idzikowski, K.
Rzepecki. I choć większoć z
nich miała kilka, a niekiedy
kilkanacie wydań, nikt nie
troszczył się o respektowanie
praw autorskich pisarki ani też
o poziom tej literatury. Nie
zachęcano Mniszkówny nigdy do
pracy nad tekstem,
stylistycznych poprawek, skrótów
itp., nie przysyłano też
egzemplarzy do korekty. Nic
dziwnego zatem, że była łatwym
obiektem ataków wszystkich
obrońców "prawdziwej" sztuki.
Właciwie można jej współczuć,
gdyż żyjšc na uboczu, na kresach
nie zaznała radoci, jakš daje
popularnoć, sympatia
czytelników, ich żywa reakcja na
widok ulubionej ksišżki. Poznała
natomiast aż nadto dobrze
wszystkie negatywne strony sławy.
W 1929 r. odpowiadajšc na
ankietę "Tygodnika Polskiego"
tak pisała:
"Owe najmilsze chwile były w
roku 1909. Ileż przeżyłam
wzruszeń, ile miałam zapału, jak
serdecznš i goršcš wdzięcznoć
dla nieodżałowanej pamięci
wielkiego naszego pisarza
Bolesława Prusa.
On pierwszy poznał moje
skromne poczštkowe utwory, a
potem "Trędowatš".
On pierwszy dodał mi otuchy i
zachęty do wydania "Trędowatej"
oraz do dalszej pracy. Sš to
wspomnienia niezatarte z duszy i
z serca, trwać będš zawsze, z
jednakowš wyrazistociš,
okraszone szczególnym urokiem.
Pokochałam go od razu jak
ojca, a gdy usłyszałam
wyczekiwany, decydujšcy dla mnie
wyrok, uniesiona szałem radoœci,
ręce Prusa przycisnęłam do ust.
Co robisz, królu mój!
Entuzjastka z pani! zawołał
ubawiony.
Mógł mnie nazwać entuzjastkš,
widzšc łzy szczęcia, płynšce z
moich oczu."
Póniej, jeli płakała to już
nie z radoci. Była nieustannie
i bez pardonu napastowana przez
krytyków. Ich niewybredne i
wręcz obraŸliwe wypowiedzi (np.
"kury sadzić zamiast pisać
ksišżki"), doprowadziły jš pod
koniec życia do stanu głębokiego
wyczerpania nerwowego. W liœcie
do Kornela Makuszyńskiego z 1938
r. zwierzała się: "Zgasłam Drogi
Panie (...) obolała od pocisków
i grzmoceń różnego kalibru
(...)".
Rozgoryczenie i smutek musiały
być tym boleniejsze, iż z tego
co wiemy o niej, była bardzo
wrażliwa, łagodna i dobra.
Wszyscy, którzy się z niš
stykali, czy to przyjaciele czy
ubodzy chłopi, mówili o niej z
sympatiš i szacunkiem. Mylę, że
warto zapoznać się pokrótce z
jej biografiš i nakrelić przy
tej okazji psychologiczny
wizerunek tej tak bardzo
kontrowersyjnej pisarki.
Helena Mniszek_Tchórznicka
urodziła się w rodzinie
zubożałych ziemian kresowych na
Wołyniu, 24 V 1878 r. Uczyła się
w domu i choć było to
wykształcenie doć staranne nie
miała możliwoci rozwinięcia
swoich talentów. Bardzo kochała
muzykę i dobrze grała, miała też
zdolnoœci plastyczne
(szczególnie ładnie malowała
kwiaty), władała biegle czterema
językami; słowem, posiadała
wszystkie umiejętnoœci dobrze
urodzonej panny na wydaniu.
Wyszła więc za mšż za
ziemianina Władysława
Chyżyńskiego i wyjechała na
Litwę w 1898 r. Mšż był
plenipotentem w majštku
Wańkowiczów i obserwacje tam
poczynione owocowały w jej
pierwszej powieci. Czy tak było
istotnie trudno dziœ
rozstrzygnšć. Istnieje zresztš
znacznie bardziej romantyczna
prawda o genezie "Trędowatej".
Otóż niedaleko Garwolina, we
dworze Uœcieniec, jest prywatne
muzeum powięcone Mniszkównie.
Założył je pan Dariusz
Kaczanowski, który szczyci się
tym, że jest "prawnukiem pisarki
z nieprawego łoża". Licznie
zajeżdżajšcym tutaj turystom,
którzy przybywajš podziwiać
piękne i jedyne w swoim rodzaju
eksponaty (jak kolekcja
XIX_wiecznych strojów polskiej
arystokracji, zbiory toaletowych
przyborów, cacek zdobišcych
buduary i sypialnie kobiece, a
także kolekcję zupełnie
wyjštkowš - damskich gorsetów i
podwišzek, wachlarzy,
karnecików, pamiętników itp.)
Opowiada on, iż we dworze tym, u
swoich bogatych krewnych,
przebywała niegdy młodziutka
Helena. Rodzina wysłała jš w
mazowieckie, sosnowe lasy, by
ratować zagrożone chorobš płuca.
Przyjechała rzekomo by leczyć
anemię i uczyć francuskiego
języka swojš młodszš kuzynkę.
Sytuację ubogiej krewnej i
zwišzane z tym upokorzenie
przetapia potem w literackš
fikcję. Romans natomiast,
bardziej tragiczny niż w
powieci, bo prawdziwy, także
się wydarzył. Nie wiadomo tylko,
kto był obiektem jej pierwszych,
goršcych uczuć. Wiadomo - jaki
był finał. Synek - Waldzio
(Waldemar!), którego oddano pod
opiekę pani leœniczynie, a ta
wykarmiła go i wychowała razem
ze swoim Jankiem. Skandal został
starannie jak widać ukryty,
skoro tylko jeden "dokument",
list jakiejœ zaufanej rezydentki
dworu do "panienki" Heleny (tak
bardzo "skrzywdzonej"), zachował
się i może zawiadczać o
autentycznoci całej historii.
Sš też inne, poœrednie dowody,
jak choćby duże podobieństwo
pana Kaczanowskiego do
nieszczęœliwej prababki, o
której mówi zawsze z wielkš
czułociš (tak przynajmniej
twierdzi M. Okolska, autorka
reportażu zamieszczonego w
"Barwach" w 1977 r.).
W tym poszlakowym "procesie" o
uwiedzenie i porzucenie niemałš
rolę mogłyby odegrać "materiały"
- do dzi istniejšce, tj.
powieœci Heleny Mniszek. W
każdej z nich odnajdziemy motyw
nieszczęliwej miłoci.
Zakochanych rozdzielajš
społeczne przesšdy bšdŸ okrutny
los. Powraca też temat
małżeństwa nieudanego lub
zawartego z przymusu, które
okazuje się pomyłkš, a nawet
udrękš dla kobiety. Brzmi to
szczególnie dramatycznie, bowiem
narracja prowadzona z punktu
widzenia bohaterki jest
psychologicznie prawdziwa,
sugestywna i wiarygodna. Czy
wybór takiego "wzorca" miłoœci
był kwestiš literackiej mody czy
też odbiciem osobistych przeżyć
autorki, trudno rozstrzygnšć.
Życie i powieœciowa fikcja
często niepokojšco blisko ze
sobš się kontaktujš. I choć nie
sposób dziœ wywietlić tej
tajemnicy, zastanawiajšcy być
może fakt, że (jak pisze Barbara
Wachowicz najdokładniej badajšca
życie pisarki) nie zachowała się
nieomal żadna korespondencja po
autorce "Trędowatej", a przecież
wiemy jak bardzo lubiła pisać.
Od dzieciństwa każdš wolnš
chwilę temu powięcała,
rezygnujšc z zabaw z
rówienikami bšd innych
przyjemnoœci.
Powróćmy jednak do
"oficjalnych", sprawdzonych
Ÿródeł. Po pięciu latach
małżeństwa Mniszkówna pozostała
sama z dwoma córkami. Jej mšż
zmarł. Wróciła więc do
rodzinnego majštku Sabnie, gdzie
wkrótce zaczęła pisać
"Trędowatš", swój "wilczy bilet"
na literacki Parnas.
Ponownie wyszła za mšż w 1910
r. Tym razem był to ziemianin z
Podlasia, Antoni
Rawicz_Radomyski. Zamieszkali
najpierw pod Łukowem, w majštku
Rogale, a od 1920 r. w Kucharach
(k. Płocka). I z tego zwišzku
urodziły się dwie córki.
Mniszkówna jakkolwiek była
pochłonięta wieloma obowišzkami
domowymi i własnš pracš
pisarskš, znajdowała zawsze czas
na pracę społecznš, filantropię,
a nawet naukę wiejskich dzieci.
Jako przewodniczšca Koła
Ziemianek w Łukowie była
niezwykle szanowana, lubiana i
ceniona za życzliwoć, skromnoć
i uczynnoć. Choć jak prawdziwa
dama umiała błyszczeć w
towarzystwie, potrafiła również
nawišzać serdeczny kontakt z
prostymi ludmi i troszczyć się
o ich los, występować w ich
imieniu.
W 1931 r. Mniszkówna
Rawicz_Radomyska owdowiała, a w
1939 r. musiała opucić Kuchary,
wyrzucona przez Niemców.
Powróciła do rodzinnego majštku
Sabnie, gdzie opiekowała się niš
jej siostra. Zmarła 18 III 1943
r. Pochowano jš w rodzinnym
grobowcu w Zambrowie.
Pozostała w pamięci
czytelników głównie jako autorka
łzawych romansów: "Trędowata",
"Ordynat Michorowski" (1910),
"Panicz" (1912), "Gehenna"
(1914), "Czciciele szatana"
(1918). Ale melodramaty to
bynajmniej nie wszystko. Pisała
też powieœci osadzone we
współczesnych realiach:
"Pustelnik" (1919), "Verte"
(1921), niektóre nawet o
wyraŸnie politycznej wymowie -
"Sfinks" (1922), "Dziedzictwo"
(1927), "Powojenni" (1929).
Wydała też kilka zbiorów nowel
(np. "Zaszumiały pióra" - 1911,
"Ksišżęta boru" - 1912), "Bań
fantastycznš na tle
mitologicznym" "Pluton i
Persefona" (1918) oraz biografię
cesarzowej Elżbiety zatytułowanš
"Królowa Gizella" (1915).
Jak wspomniałam większoć z
nich miała od kilku do
kilkunastu wydań. ("Ordynat
Michorowski" - 13, "Panicz" -
kilkanaœcie, "Gehenna" - 9).
Ogromnš popularnoć tych
melodramatów nie omieszkał
wykorzystać i pomnożyć film.
"Fabryka snów" (okreœlenie
Erenburga) ożywiła budzšce
dreszcz przerażenia, bšdŸ
wzruszenie i litoć sceny,
unaoczniła niezwykłe, malarskie
pejzaże, uniemiertelniła
gwiazdorskš obsadš postaci
kochanków. Po "Trędowatej" i
"Ordynacie Michorowskim" (1937
r.) nakręcono "Gehennę" (1938
r.). Tym razem drogš konkursu
dobierano obsadę. Sukces kasowy
to nierzadko nowe twarze, a więc
takich szukano. Romans, który
bez specjalnych zabiegów
adaptacyjnych był wymarzonym
scenariuszem, wyreżyserował M.
Waszyński, a zagrali: Handzię -
Wysocka, Lorę - Benita, Ewelinę
- Ćwiklińska, Andrzeja -
Zacharewicz, Kocieszę -
Samborski itd.
Helena Mniszek, choć tak
niegdy znana, pozostała w
istocie nieznana. Również
niewiele jest konkretnych danych
na temat recepcji jej ksišżek,
a można spodziewać się, że temat
to ciekawy. Jako przykład niech
posłużš wspomnienia
przedwojennego księgarza,
Aleksandra Krawczyńskiego.
Opowiada on między innymi o
poczštkach swojej pracy w znanej
i lubianej przez krakowian
księgarni S. A. Krzyżanowskiego.
Ksišżki Mniszkówny rozchodziły
się wówczas błyskawicznie i to
wœród wyrobionych,
wykształconych klientów!
Opowiada też o latach
1916_#1921, gdy znalazł się
daleko od Polski, na Syberii.
Przebywajšcy tam jeńcy dostali
pewnego dnia z kraju dużš paczkę
ksišżek. To Idzikowski,
szanowany kijowski wydawca,
przesłał je polskim żołnierzom.
Powitali przesyłkę z Polski ze
wzruszeniem nie mniejszym, niż
bohater Sienkiewicza, latarnik -
"Pana Tadeusza". A największš
radoć sprawiły im włanie
ksišżki Mniszkówny. Czytano je
na głos, ale ukradkiem, po
nocach, w mdłym œwietle ogarka,
a słuchajšcy (także byli wœród
nich Słowacy i Czesi) opłacali
każdorazowo "odcinek" po 25
kopiejek. I w ten oto sposób
rósł fundusz pomocy dla
wojennych jeńców. Pan
Krawczyński kiedy powrócił
szczęliwie do kraju, pracował z
kolei w firmie Gebethnera i
Wolffa. Jako doœwiadczony
księgarz został wysłany do
Paryża w 1923 r., aby tam
zorganizować placówkę polskiej
ksišżki, bowiem bardzo liczna
polska emigracja robotnicza,
pozbawiona była rodzimej
literatury. Mniszkówna okazała
się i tym razem najbardziej
pożšdanš lekturš. Posypały się
listy do filii w Lens, gdzie
skupiała się najliczniejsza
grupa górników z probš o
większš liczbę podobnych ksišżek.
Przebywajšcy wówczas w Paryżu
Antoni Potocki, znany historyk
literatury i krytyk, kiedy mu o
tym opowiadano powiedział, iż
winno się przyznawać specjalne
nagrody autorom, którzy
przyczyniajš się do rozwoju
czytelnictwa.
Można powiedzieć, że sentyment
do Mniszkówny przetrwał do dziœ
wœród wnuków polskich emigrantów
w Lens, bowiem w 1958 r. została
tutaj wydana w języku polskim -
"Gehenna". Niezwykłe to doć i
wymowne. Poszerzono tylko tytuł,
być może chcšc uczynić go
bardziej czytelnym lub
zachęcajšcym: "Gehenna czyli
dzieje nieszczęliwej miłoci".
Jeœli chodzi o dokonany wybór,
to jestem przekonana, iż był on
trafny, albowiem powieć tę
uważam za najlepszš i najmniej
podatnš na niszczšce działanie
czasu. Sensacyjno_romansowa
akcja, rodzajowe tło oraz
psychologiczne analizy
wielorakich, nawet
patologicznych twarzy bardziej
erotyki niż miłoci, tworzš
spójnš, interesujšcš całoć.
Precyzyjna, ramowa kompozycja
(tytuł ostatniego rozdziału
powtarza tytuł całej ksišżki),
równomiernie wyważone proporcje
pomiędzy dwoma częœciami
(jednakowa liczba rozdziałów!)
geometryzujš siatkę romansowych
wštków i upodabniajš strukturę
tekstu do powieci z tezš. Czy
jest ona rzeczywiœcie wpisana w
tkankę powieœci - każdy sam
odpowie. Ja sšdzę, że tak.
Mniszkówna bowiem, jakkolwiek
nie wypowiada się expressis
verbis, to prowokuje nas samych
do postawienia pytań, które
prowadzš ku okreœlonej tezie
bšdŸ przynajmniej - hipotezie.
Dotyczy ona spraw ważkich - losu
kobiety, fasadowoœci lub
degradacji wartoœci uznawanych
za więte tj. życia małżeńskiego
i rodzinnego, granic
"posłuszeństwa" przykazaniom
bożym i społeczno_obyczajowym
normom, nienaruszalnoœci "tabu",
które przekazała tradycja itp.
Przeczytajmy powieć uważnie, a
dostrzeżemy, że wszystkie
kobiety sš tu nieszczęœliwe i
samotne. Matka Janka i Oskara -
to wdowy. Nie znamy ich
wczeniejszego życia, lecz sš
smutne i zgorzkniałe. Matka
Andzi - też owdowiała, a
powtórne małżeństwo okazało się
pasmem cierpień i upokorzeń.
Również Lorka i Andzia, choć tak
różne charakterologicznie, nie
znalazły w małżeństwie żadnych
pięknych przeżyć. Andzia
przeżywa tragedię, bowiem pełna
temperamentu, bujna natura każe
jej "poddać się" mężczyŸnie,
którym pogardza, który jš tylko
erotycznie fascynuje. Mniszkówna
pokazuje, iż zmysłowe pożšdanie,
to uczucie, które również nie
jest obce kobiecie! Doć to
odważne na tle innych, znanych
polskiej literaturze powieœci o
miłoci. Chętniej pisano bowiem
o ukochaniu ojczyzny i
heroicznych Polkach przebranych
za mężczyzn, jak choćby Grażyna
czy Emilia Plater, aniżeli o
niepokoju dojrzewania,
pragnieniu zbratania Erosa i
Psyche, głodzie zmysłów, który
tak gwałtownie namiętny, że na
przekór wszystkiemu trzeba go
zaspokoić. Poza tym, warto
przypomnieć, że jeli już temat
ten stawał się œrodkiem
fabularnej krystalizacji, to
były to opisy doznań mężczyzn, a
w najlepszym razie - przez
mężczyzn pisane ksišżki. Tym
razem kobieta pisała o kobiecie.
Może i w tym tkwiła tajemnica
sukcesu; zmieniła się optyka,
sposób mówienia o miłoœci.
Interesujšce jest również w
"Gehennie" to, że Mniszkówna
pokazała rozmaite twarze Amora.
Czterech mężczyzn, bardzo
różnych wiekiem, charakterem,
intencjami kocha Handzię. Fakt,
że bohaterka zmienia się,
dojrzewa, dorasta do miłoœci,
lecz oni właœciwie nic a nic nie
zmieniajš się. Niektóre ich
cechy tylko zostajš
zintensyfikowane lub ujawnione.
I tylko jedno z tych uczuć
pozostaje nie zbrukane - miłoć
Andrzeja. Ale przecież on zginšł
zanim zdołał Andzię polubić...
Nie mamy powodu wštpić, że
byliby szczęœliwi, ale pewnoœci
również nie mamy.
Mniszkówna, kiedy pisała
"Trędowatš" - wierzyła w miłoć
i radoć, którš z sobš niesie.
To, że cierpienie jak cień jej
towarzyszy, na to godziła się,
to był naturalny porzšdek
rzeczy, jak noc po dniu
następujšca. Dlatego też
romantycznym gestem "uœmierciła"
swojš heroinę i pozwoliła jej
odejć w momencie najwyższego
szczęœcia - oczekiwania na
spełnienie. Chciała oszczędzić
jej rozczarowań, bólu
obojętnoci bšd upokorzenia.
Czy tym samym zanegowała
baniowš konwencję, która kazała
zamykać przypowieć ufnym:
"żyli długo i szczęœliwie"?
Tylko częciowo. Jest przecież
cišg dalszy powieœci - "Ordynat
Michorowski". Wiernoć ordynata
uniemiertelni Stefcię,
uniemiertelni też ich miłoć:
"Żyć będzie (...) wiecznie".
Inaczej jest już w "Gehennie".
Tym razem bohaterce nic nie
zostało oszczędzone, a wszystko
odebrane. Dwaj kochajšcy jš
mężczyŸni, dobrzy i szlachetni,
ginš i ona poniekšd obcišżona
jest odpowiedzialnociš za to.
Małżeństwo, na które pochopnie
się zgadza, jest zdradš
dziewczęcego uczucia,
zbezczeszczeniem pamięci
narzeczonego. To unicestwienie
przeszłoci dokona się zresztš
po raz wtóry, gdy z polecenia
jej męża, zostanie cięty więty
dšb i zniszczona kapliczka
upamiętniajšca tragicznš mierć
ukochanego Andrzeja. Handzi
natomiast nie wolno będzie
umrzeć, choć bardzo tego
pragnie. I tom kończy się scenš,
gdy wyrażajšc zgodę na
małżeństwo - wydaje na siebie
wyrok. Wbrew sobie zgadza się na
życie, na cierpienie. Motyw ten
nieco odmieniony zamyka II tom.
Tym razem już jako dorosła
kobieta, nieszczęœliwa, z
uczuciem nieodwracalnej klęski i
upokorzenia powraca w rodzinne
strony. Jest samotna,
zrujnowana, zachwiała się nawet
jej wiara w Boga. Ma puste ręce,
puste serce, a wokół niej też
wszystko jest zniszczone. Nie
chce już walczyć. Pragnie
odejć. Autorka wszakże prawa
jej tego odmówi. Ustami prostego
człowieka zostanš wypowiedziane
słowa o obowišzkach wobec
innych, wobec życia.
Melodramatyczne rozterki i gesty
sš nie na miejscu, sš dowodem
egoizmu i słaboci. Należy
dwigać swój krzyż i z
cierpienia czerpać siłę, która
będzie służyła innym.
Jeli fabułę tej powieci
skonfrontujemy z biografiš
autorki czy odnajdziemy jakieœ
analogie? Mniszkówna, a
właœciwie pani Rawicz_Radomyska,
ma 36 lat gdy ukazuje się
ksišżka. Jest dojrzałš kobietš,
powtórnie zamężnš od lat
czterech, ma córki i dużo
obowišzków, które na siebie
dobrowolnie przyjęła, choćby
jako przewodniczšca Koła
Ziemianek. Nigdy więcej już nie
napisze "prawdziwego" romansu.
Czy to oznacza, że wszystko
na ten temat powiedziała? Czy
wyzbyła się marzeń i złudzeń?
Czy przestała wspominać młodoć?
"Gehenna" jest powieciš,
która nie wyciska łez jak
"Trędowata": jest powieciš,
która raczej zasmuca,
zastanawia, a nawet zmusza do
refleksji. Mylę nawet, że jest
swoistego rodzaju
psycho_socjologicznym
dokumentem. Pisana z mylš o
kobietach ze sfer bliskich
autorce, o nich mówi, poucza je.
Dowodzš tego choćby tytuły
rozdziałów łacińskie i włoskie,
czytelne tylko dla osób
wykształconych. Układajš się one
w pełnš determinacji zgodę
bohaterki na swój los, o czym w
sposób poetycko_ekspresywny,
odwołujšc się do znanej
symboliki, informuje autorka:
Sic erat in fatis (Tak było
przeznaczone), Via doloris
(Droga krzyżowa), Lasciate ogni
speranza (Porzućcie wszelkš
nadzieję - cytat z "Boskiej
Komedii" Dantego, który
figurował nad bramš piekieł)
itd.
Modernistyczna konwencja
przeżywania, wzmacnia o
dodatkowe sygnały psychologicznš
perswazyjnoć i wiarygodnoć
portretu heroiny. Monologi
przechodzšce jakby w strumień
œwiadomoci rozbijajš składnię;
introspekcje i wizje na
pograniczu snu i jawy, wymowne
pauzy i wielokropki majš wyrażać
więcej niż słowa, pobudzajš
naszš wyobranię do
współodczuwania. Realistyczny,
zobiektywizowany opis miesza się
z myœlami bohaterki, zdarzenia
rzeczywiste z wyimaginowanš
akcjš. Napięcie emocjonalne
ronie i opada, kłębi się w
potoku złowrogich zagrożeń,
pulsuje w mocnš kreskš
zarysowanych charakterach, by po
chwili ucichnšć w lirycznym
opisie przyrody, w subtelnym
cieniowaniu uczuć wzruszajšcych
i pięknych.
Czy wszystkie te "literackie
wdzięki" miały jedynie
komercjalne podłoże, a więc
funkcjonowały w powieci z mylš
o zadowoleniu odbiorców,
spełnieniu i zaspokajaniu ich
oczekiwań. Na pewno nie.
Mniszkówna mimo woli, a nie
œwiadomie, "cynicznie" stała
się autorkš bestsellerów. Zbyt
była egzaltowana, zbyt
niepraktyczna. Pisała dużo, bo
był w niej jakiœ przymus,
potrzeba ekspresji. To, w jaki
sposób i o czym pisała, było
efektem edukacji sentymentalnej
jakš odebrała (języka
francuskiego uczyła się czytajšc
kolejne pozycje z "Bibliotheque
Rose", które podsuwała jej
guwernantka) i - no właœnie - i
osobistych przeżyć, które
zdobiła fantazjš.
Zdaję sobie doskonale sprawę,
że takie biograficzne spekulacje
czy niedyskrecje, intuicyjne gry
wyobraŸni z tekstem literackim
często prowadzš do nikšd. Ale
przecież kto powiedział, że
osišgnięcie celu i poznanie
prawdy - ma być naszym jedynym
celem? Wszak ograniczałoby to
nas w tym, co najmilsze - w
wędrowaniu po marginesach i
między wierszami literatury.
(Maria Bujnicka)
Częć pierwsza
I
Na szynach
Szeroka łška i poręba wœród
gęstych lasów wołyńskich nurzała
się w czerwieni zachodzšcego
słońca. Okrywała jš bujna,
wszechpotężna fala roœlin, traw
i cudownego kwiecia. Pomiędzy
pniami ciętych drzew, poziomki
rumieniły się gęsto; duże ich
jagody przejrzały, zwisły
ciężkie z wštłych szypułek,
sokiem, zda się, kapišc na
trawy. Przyroda burzyła się tu
namiętnš mocš tworzenia. Jej
oddech goršcy odczuwa się
wszędzie: w pršdach powietrza,
które rozszerza ciała roœlin,
nadajšc im kształty niesłychane
i wschodnie przepyszne barwy, w
ziemi czarnej i lnišcej, która
okrywa się miliardami tworzyw
rolinnych, pięknych jak z
bajki, karmišc je piersiami
nabranymi żyznš słodyczš i
woniš. Ziemia tu kwitnie,
pachnie, poczynajšc w swym łonie
coraz nowe twory. Czuć niemal
bulgotanie soków w jej żyłach,
szmer jej krwi wartkiej,
wyrzucajšcej na powierzchnię
ciała - cuda za cudami.
Jest połowa czerwca.
Kwitnienie przechodzi w
egzaltację kwitnienia, w szał
rozrostu, w potęgę czynu.
Kwiaty, zioła, trawy, jagody,
chwasty, wszystko pędzi do góry
z zapałem i fantazjš, plšczšc
się chaotycznie, tworzšc
nieprzebity zwał kolorowy, a tak
œwieży i nieruszony w swych
urokach, jakby bór dziewiczy. W
niektórych miejscach człowiek
może się skryć zupełnie, a bieg
zajšca oznaczajš tylko drżšce
czuby roœlin. Kolczaste osty,
bodziaki wołyńskie wystrzeliły
ponad ten ocean kwiecia, niby
latarnie morskie lub bocianie
gniazda okrętów wœród wodnych
roztoczy.
Nad tym bogactwem ziemi
œwieciła krwawa œciana zachodu
olepiajšco jaskrawa, w górę zaœ
nieba pocięta na lite pasy
kradzione z tęczy. Przeważa
seledyn i róż; ciemny fiolet
pojedynczych pasm okala się
złotš tamš, dymek brunatny
obłoków pełznie, zmienia cienie
i niknie zagłuszony
œwietlistociš. Wzdłuż całej
łški i poręby bieleje suchš,
piaszczystš liniš prosta droga
traktu kolejowego. Błyszczšce,
ciemne linie szyn w zorzy
zachodu wypukłe sš, jak węże
wyprostowane i pełznšce obok
siebie w dal. Po obu stronach
traktu czerniały sšgi drzewa,
równo poukładane i
przypominajšce szeregi niskich
lepianek.
Na jednym z sšgów pod
rosochatš płaczšcš brzozš,
której dwie potężne odnogi
wyrastały jakby z jednego pnia,
siedziała Handzia Tarłówna z
ogromnym pękiem kwiatów na
kolanach. Włosy jej zdobił
wieniec z goršco purpurowych
maków, czarne warkocze lnišce
jedwabicie opadały na ramiona.
Dziewczynka była zdyszana ze
zmęczenia, ale pomimo to,
odpoczywajšc na drzewie,
œpiewała półgłosem.
W końcu zaczęła wołać.
- Jasiu! Jasiu! Hop! Hoop!
Trawy opodal rozchyliły się
gwałtownie, wypadł z nich
szczupły siedemnastoletni
chłopak w bluzie szkolnej, od
Handzi starszy o rok. Krzyczy
jak opętany:
- Nazbierałem całš czapkę
poziomek! Mówię ci Andziu,
pyszne! Chcesz?
- Daj i chod prędko, będziemy
czekali na pocišg.
- Ii! Nie warto, teraz
pojedzie towarowy.
- Właœnie na ten czekam. Wiesz
dlaczego?
Chłopak zdumiony szeroko
otworzył oczy.
- Cóż ty naprawdę? Zwariowałaœ!
- Wcale nie zwariowałam, a jak
ty mogłeœ?
No, ja! Ja jestem mężczyznš,
nie babš.
- Ty mogłeœ to zrobić to i ja
zrobię, chociaż jestem
dziewczynš.
- Handziu! Bo powiem pannie
Ewelinie.
- Mów.
- Jak mamę kocham, to powiem
twemu ojczulkowi.
- Ależ mów. Biegnij co tchu z
tš wiadomociš, ja tymczasem
będę pod pocišgiem.
Czarne, wielkie, wilgotne oczy
Andzi rozżarzyły się figlarnym
ognikiem.
- To dopiero będzie frajda.
Hu_ha!
Ja zbladł z przerażenia.
- Handziuniu! Moja miła, moja
dobra, nie rób ty tego, ja się
boję. Broń Boże stanie się co
tobie, to i ja zginę. Twej
krzywdy, zwłaszcza wywołanej
przeze mnie, nie cierpiałbym
nigdy! Zabiłbym się od razu.
- Nic mi nie będzie. Właœnie
pokażę, że umiem być odważna jak
prawdziwa Tarłówna. Zresztš
pragnę zbadać, jakie to robi
wrażenie.
- To nie wrażenie, to tylko
strach - upewniał Ja głosem
zbolałym. - Tobie coœ
powiedzieć, to zawsze taki
koniec. Andziu, nie rób tego...
Dziewczynka nie uważa na uwagi
towarzysza.
- Słuchaj, ale ja wolałabym
położyć się pod pocišg
pasażerski, cóż tam towarowy.
- Jeszcze jej się czego
zachciewa! Pod pasażerskim to
nawet ja nie leżałem, tam
lokomotywa jest zawsze nowej
konstrukcji - może zaczepić, w
towarowym maszyna toczy się
wyżej nad ziemiš. Ty, Handziu,
masz wyranego fijołka.
- Dobrze, dobrze! Czy masz
swój szynel, muszę się nim
przykryć.
- Jest tu! Ale... Aniu, moja
złocista, ja ciebie tak proszę,
tak bardzo proszę, błagam
cię!...
Ja składa ręce rozpaczliwie;
ona tymczasem zaczyna
nasłuchiwać.
- Słyszysz? - pyta szeptem.
- To grzmot huczy.
- A jakże! Słuchaj dobrze, to
dudnienie pocišgu... idzie już.
Oboje umilkli, wytężajšc
słuch. Na twarzy dziewczynki
wytrysnęły silne kolory, Ÿrenice
jej się rozszerzajš, lekki
dreszcz przebiega ciało.
- Idzie na pewno.
Chłopak załamał ręce.
- Anulka, ja nie chcę, żebyœ
ty... Boże, mój Boże, co ja
narobiłem!
- Cicho bšdŸ! O popatrz,
widzisz... dym.
Zęby jej lekko szczękajš.
- Handziu, jak ci serce bije -
szepce gimnazjalista, sam
przerażony do najwyższego
stopnia.
- Słyszysz?
- Słyszę, bije jak młotem.
- To z wrażenia.
- Prędzej ze strachu.
- Nie!
Oboje zdyszani i bladzi patrzš
uparcie na czarny kłšb dymu, który wœród
ostatnich już ognisk zachodu
wyglšda niby potworny gad,
rozkręcajšcy swe macki.
Zmrok osiadł na torach, zmrok
gęsty, leniwy, przesišknięty
lekkš różowociš. Szyny traciły
nieskazitelne linie, zasnuwajš
się mrokiem. Niebo poczerniało,
został już jedyny wypukły wał
purpury okopconej zmrokiem,
oddzielajšcy horyzont. Aż oto z
tych ostatnich płomieni oderwały
się dwa ognie okršgłe, czerwone
i pędzš naprzód nieco nad ziemiš
w równej od siebie odległoœci.
Poprzedza je głuchy turkot
rozpędzonych kół i znamienny
grzechot toczšcej się masy. Nad
nimi bucha czarnym kominem dym,
przetkany iskrami złota.
- Widzisz latarnie - zbliża
się już - szepce Andzia drżšcymi
wargami.
Jaœ milczy, oddycha szybko i
wczepia się konwulsyjnie palcami
w ramiona towarzyszki. Ona zaœ
walczy z sobš. Zmaga się w niej
stanowcze postanowienie z nagle
obudzonym strachem.
Dwie latarnie parowozu coraz
bliższe i bliższe, niosš do niej
okropny lęk. Jakiœ kosmaty
potwór chwyta jš za piersi.
- Nie, nie pójdę - słyszy
wyrany szept w struchlałej
duszy.
- Więc się boisz? Jesteœ
tchórzem! - drwi znowu inny głos.
- Nie! nie! - zawołała głoœno
i nagle szarpnęła się. Jaœ
pocišgnšł jej ramiona z
okrzykiem:
- Nie pójdziesz! Zaraz
przeleci. O! Jak gna. Nie
pójdziesz za nic! Nie puszczę!
Tarłówna wydarła się
gwałtownie z ršk chłopca,
chwyciła palto i zeskoczywszy na
ziemię w kilku susach znalazła
się na szynach. Za sobš słyszy
przeraŸliwy wrzask Jasia, nie
jest w stanie opanować
rozdygotane szczęki. Orientuje
się momentalnie co do tożsamoœci
toru, prędko owinęła szynelem
całš swš postać razem z głowš i
rzucajšc spojrzenie przed
siebie, padła piersiami na
nasyp, wycišgajšc się pionowo
jak długa w rodku szyn. Żwir
zachrzęcił i rozsunšł się nieco
pod jej łokciami, mocniej
naciska go ciałem z raptownym
pragnieniem zapadnięcia się pod
ziemię. Ale piersi jej i nogi
natrafiły na twarde drzewo
podkładów. Gwizd lokomotywy
przeszył powietrze, brzmi jakoœ
łagodnie, chociaż donoœnie,
smutek i tęsknota, czy nawet
skarga, płynie w tym przecišgłym
tonie œwistu.
- Może to moja œmierć toczy
się tam - myœli dziewczyna
chłodem w mózgu.
Wpiła się ciałem w podkłady,
przeraża jš szybki, jednostajny
turkot coraz bliższy, bliższy.
Ziemia drży, wydajšc z siebie
jęk ponury, głuchy; zwiększa się
on i ronie, huczy w głębi
ziemi, jakby wszystkie groby
przemówiły. Przytłumiony ten zew
zlewa się z dzwonieniem szyn
cichym, drażnišcym. W żyłach
Andzi krew skrzepła, żelazne
sztaby dwięczšc skracały się
coraz bardziej, idšc posłusznie
pod ciężar pędzšcej machiny.
Szum się wzmógł, stukot kół i
suchy klekot buforów spłynšł w
jeden potężny, mocarny odgłos.
Drobna postać skulona w sobie,
ale płsako przylepiona jakby do
ziemi, leży cichutko. Ciało jej
bez ustanku przebiegajš
dreszcze, lecz jednoczeœnie
ogarnia jš bezwładnoć. Twarz ma
w żwirze, w głowie przykrytej
paltem panuje zamęt myœli
nagłych i niknšcych, jak błysk
piorunu.
- ...Lokomotywa zabije mnie,
szyny brzęczš jak nożyce na
stole, w który pięciš się
wali... Boże, jak ten nasyp
drży!... Co ja zrobiłam głupia
wariatka!... Zobaczy mnie
maszynista i dopiero będzie
awantura. Jezus, Maria! Zerwę
się i ucieknę - jeszcze czas.
Ale nie!... Wytrwam, przecież i
Jasia nie zabiło, więc czemu...
Nagle uczuła chęć zobaczenia
pocišgu jeszcze raz. Huk
spotężniał - czarna masa potwora
z krwawymi lepiami jest tuż,
tuż, blask czerwony lunšł na tor
i owietlił szarš, drobnš postać
dziewczyny.
Podniosła głowę, spojrzała.
Szalony rzut przerażenia
porwał jš za włosy; odruchowo
niby wiórek podrzucony wichrem,
uniosła się w górę i znów
opadła, lgnšc do ziemi całš swš
siłš. Trwało to sekundę. Wola
zwyciężyła strach, który już by
jš zabił, bo na ucieczkę było za
póŸno.
Hałas, wciekły szum, zawrotny
pęd. Lokomotywa wtacza się nad
niš, bierze jš pod dach swego
olbrzymiego ciężaru, wali nad
niš żelazne cielsko, z hukiem i
z sykiem pary.
Dziewczynka ogłuszona,
zdrętwiała, straciła na chwilę
pamięć i czucie. Siła
bezwładnoci trzymała jš sztywno
przy ziemi. W skroniach odczuwa
wrażenie strasznego ciężaru,
miażdży jš okrutny hałas i
goršcoć, w jej uszach bijš
dzwony, warczš bębny. Długi, zda
się nieskończony, aż bolesny
ciężar, piekielny upał, łomot,
syk i ta tłocznia głucha,
przeogromna, niweczšca myœl...
Już!... Już lżej, co to
jest?...
Tłok zelżał, przewiał wiaterek
i zmienia się od razu w pršd
ostry, kolšcy swym pędem...
Głoœny, rytmiczny trajkot.
Trata_ta. Trata_tata.
Instynkt zatrzymuje Andzię na
miejscu.
- Aha, to wagony się toczš -
błysnęła ocucona myœL.
Trata_ta. Trata_ta - brzmi bez
przerwy w jeden akord zlane,
brzęk łańcuchów i stuk buforów.
- Jestem uratowana! Żyję! -
woła Tarłówna.
Żwir trzaska jej w zębach i
kłuje w podniebienie. Teraz
unosi głowę - lekko, ostrożnie -
spojrzała do góry. Czarny sufit
wagonowych spodów przerywa się
raz po raz, prędko jak oddech.
Zamajaczy szare niebo spod
łańcuchów, żelazo zadwięczy i
znowu ciemnoć, znowu turkot,
łoskot, wrzawa. Po bokach kręcš
się koła grube i mocne.
Andzia brodę wsparła na
dłoniach, patrzšc już miało na
biegnšce nad niš wagony. Chce je
liczyć, ale jest ciemno, więc
liczy tylko przedziały krótkie i
nagłe, idšce w rytmie urywanej
gamy, jakby wozy coraz bardziej
unosiły się w górę i znowu
spadały.
Bawiło to Handzię, jest z
siebie zadowolona, dumna, że
strach zwalczyła. Nie rozumie,
dlaczego jest cała mokra.
Poruszyła ciałem i doszła do
wniosku, że jest tak spocona
jakby wyszła z łaŸni. Twarz
miała zlanš potem, kolana jej
drżały. Nagle znowu twarz
przylepiła do żwiru; ostrzegł jš
dwięk metaliczny tuż nad ziemiš
idšcy, podobny odgłosem do
pocierania kosy o kosę. Brutalne
szarpnięcie za szynel i
uderzenie w plecy; dwa
opuszczone łańcuchy przewlokły
się ze skowytem ogniw żelaznych.
I znowu trata_ta hałaœliwie,
jednostajnie.
Przerażenie ogarnęło
dziewczynkę.
Gdyby mnie te łańcuchy
Helena Mniszek Gehenna czyli dzieje nieszczęliwej miłoci Tom Całoć w tomach Polski Zwišzek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Tłoczono w nakładzie 100 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Pzn, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 pap. kart. 140 g kl. III_Bš1 Przedruk z wydawnictwa: "Promotro Sa" Warszawa 1989 Pisał A. Galbarski, korekty dokonali K. Kopińska i K. Kruk Prawdziwa i prawdopodobna
biografia Heleny Mniszek Był rok 1909. W witrynach księgarskich pojawiła się ksišżka Heleny Mniszek o nieco intrygujšcym, lecz bynajmniej nie romansowym tytule: "Trędowata". Mimo to krótko gociła na półkach. Powędrowała do ršk powcišgliwie życzliwych "autorytetów" (E. Słoński, A. Lange, W. Gomulicki) i zachwyconych czytelników. I wydanie, drukowane na koszt własny autorki, rozeszło się błyskawicznie. Od tej pory upłynęło już 80 lat. Wielokrotnie zmieniały się rzšdy, powstawały i upadały partie i stronnictwa, idee i ideologie, dwie wielkie wojny spustoszyły wiat, zmieniajšc przy okazji mapę Europy i naturalnie Polski, rodziły się i umierały literackie awangardy, pršdy i mody. Mniszkówna trwała. Można by rzec - trawestujšc znany slogan - jest wiecznie żywa! No bo jakże inaczej okrelić popularnoć "Trędowatej", która do 1939 r. Miała 16 wydań, a po wojnie jeszcze dwa. Nieœmiertelny romans ukazał się pod patronatem nobliwej oficyny (Wydawnictwo Literackie) korzystajšc z jej renomy i splendoru. Cóż z tego, że towarzyszyło temu porozumiewawcze mrugnięcie okiem pt. "czegóż nie robi się dla pieniędzy?..." Przecież raz i drugi (1972, 1988) kupiło tę ksišżkę 100.000 czytelników. To chyba o czymœ œwiadczy nawet, jeœli to nazwiemy snobistycznš modš na kicz. Żywot "Trędowatej" na tym się nie kończy. Przed wojnš powieć
miała dwie ekranizacje. (W 1926 r. ze Smosarskš i Mierzejewskim, w 1939 r. z Barszczewskš i Brodniewiczem), a po wojnie trzeciš (1976 r.) oraz dwie, typowo rozrywkowe adaptacje telewizyjne. Czytelnicy warszawskich popołudniówek w latach 1971_#72 tj. "Kuriera Polskiego" i "Expresu Wieczornego" mogli również czytać Mniszkównę w odcinkach, a warto wiedzieć, że były to gazety ukazujšce się w liczbie pół miliona egzemplarzy! Dla pełnej inwentaryzacji zjawiska, do cyfr tych nieprawdopodobnie dużych a głęboko bulwersujšcych koneserów sztuki tzw. elitarnej należałoby dopisać bliżej nie okrelonš, choć bez wštpienia dużš, liczbę tych "konsumentów", którzy poznawali wzruszajšcš historię miłoœci Stefci i ordynata Michorowskiego czytajšc powieć przepisanš na maszynie a nawet ręcznie! Fakt ten to niewštpliwy ewenement psycho_socjologiczny, który jeden jedyny raz odnotowała współczesna historia literatury. Dla badaczy kultury masowej owe "rękodzieła" sš formalnie interesujšce, albowiem struktura sentymentalnego romansu, pełnego kunsztownych a rozwlekłych opisów i analiz, uległa w nich daleko posuniętej trywializacji. Fabuła ograniczana do samej akcji, zmieniała powieć w brukowo_zeszytowš wersję love story. Sšdzšc po tych rewelacyjnych wręcz doniesieniach można by mniemać, że Mniszkówna przez całe życie zażywała sławy i bogactwa. Nic podobnego. Pisarka
zupełnie nie umiała dbać o swoje interesy. Była niepraktyczna i niemiała, toteż zarabiali na niej wszyscy, poza niš samš. Największe firmy wydawnicze w przedwojennej Polsce, drukowały jej ksišżki: Gebethner i Wolff, M. Arct, L. Idzikowski, K. Rzepecki. I choć większoć z nich miała kilka, a niekiedy kilkanacie wydań, nikt nie troszczył się o respektowanie praw autorskich pisarki ani też o poziom tej literatury. Nie zachęcano Mniszkówny nigdy do pracy nad tekstem, stylistycznych poprawek, skrótów itp., nie przysyłano też egzemplarzy do korekty. Nic dziwnego zatem, że była łatwym obiektem ataków wszystkich obrońców "prawdziwej" sztuki. Właciwie można jej współczuć, gdyż żyjšc na uboczu, na kresach nie zaznała radoci, jakš daje popularnoć, sympatia czytelników, ich żywa reakcja na widok ulubionej ksišżki. Poznała natomiast aż nadto dobrze wszystkie negatywne strony sławy. W 1929 r. odpowiadajšc na ankietę "Tygodnika Polskiego" tak pisała: "Owe najmilsze chwile były w roku 1909. Ileż przeżyłam wzruszeń, ile miałam zapału, jak serdecznš i goršcš wdzięcznoć dla nieodżałowanej pamięci wielkiego naszego pisarza Bolesława Prusa. On pierwszy poznał moje skromne poczštkowe utwory, a potem "Trędowatš". On pierwszy dodał mi otuchy i zachęty do wydania "Trędowatej" oraz do dalszej pracy. Sš to wspomnienia niezatarte z duszy i z serca, trwać będš zawsze, z
jednakowš wyrazistociš, okraszone szczególnym urokiem. Pokochałam go od razu jak ojca, a gdy usłyszałam wyczekiwany, decydujšcy dla mnie wyrok, uniesiona szałem radoœci, ręce Prusa przycisnęłam do ust. Co robisz, królu mój! Entuzjastka z pani! zawołał ubawiony. Mógł mnie nazwać entuzjastkš, widzšc łzy szczęcia, płynšce z moich oczu." Póniej, jeli płakała to już nie z radoci. Była nieustannie i bez pardonu napastowana przez krytyków. Ich niewybredne i wręcz obraŸliwe wypowiedzi (np. "kury sadzić zamiast pisać ksišżki"), doprowadziły jš pod koniec życia do stanu głębokiego wyczerpania nerwowego. W liœcie do Kornela Makuszyńskiego z 1938 r. zwierzała się: "Zgasłam Drogi Panie (...) obolała od pocisków i grzmoceń różnego kalibru (...)". Rozgoryczenie i smutek musiały być tym boleniejsze, iż z tego co wiemy o niej, była bardzo wrażliwa, łagodna i dobra. Wszyscy, którzy się z niš stykali, czy to przyjaciele czy ubodzy chłopi, mówili o niej z sympatiš i szacunkiem. Mylę, że warto zapoznać się pokrótce z jej biografiš i nakrelić przy tej okazji psychologiczny wizerunek tej tak bardzo kontrowersyjnej pisarki. Helena Mniszek_Tchórznicka urodziła się w rodzinie zubożałych ziemian kresowych na Wołyniu, 24 V 1878 r. Uczyła się w domu i choć było to wykształcenie doć staranne nie miała możliwoci rozwinięcia swoich talentów. Bardzo kochała muzykę i dobrze grała, miała też
zdolnoœci plastyczne (szczególnie ładnie malowała kwiaty), władała biegle czterema językami; słowem, posiadała wszystkie umiejętnoœci dobrze urodzonej panny na wydaniu. Wyszła więc za mšż za ziemianina Władysława Chyżyńskiego i wyjechała na Litwę w 1898 r. Mšż był plenipotentem w majštku Wańkowiczów i obserwacje tam poczynione owocowały w jej pierwszej powieci. Czy tak było istotnie trudno dziœ rozstrzygnšć. Istnieje zresztš znacznie bardziej romantyczna prawda o genezie "Trędowatej". Otóż niedaleko Garwolina, we dworze Uœcieniec, jest prywatne muzeum powięcone Mniszkównie. Założył je pan Dariusz Kaczanowski, który szczyci się tym, że jest "prawnukiem pisarki z nieprawego łoża". Licznie zajeżdżajšcym tutaj turystom, którzy przybywajš podziwiać piękne i jedyne w swoim rodzaju eksponaty (jak kolekcja XIX_wiecznych strojów polskiej arystokracji, zbiory toaletowych przyborów, cacek zdobišcych buduary i sypialnie kobiece, a także kolekcję zupełnie wyjštkowš - damskich gorsetów i podwišzek, wachlarzy, karnecików, pamiętników itp.) Opowiada on, iż we dworze tym, u swoich bogatych krewnych, przebywała niegdy młodziutka Helena. Rodzina wysłała jš w mazowieckie, sosnowe lasy, by ratować zagrożone chorobš płuca. Przyjechała rzekomo by leczyć anemię i uczyć francuskiego języka swojš młodszš kuzynkę. Sytuację ubogiej krewnej i zwišzane z tym upokorzenie przetapia potem w literackš fikcję. Romans natomiast, bardziej tragiczny niż w powieci, bo prawdziwy, także się wydarzył. Nie wiadomo tylko,
kto był obiektem jej pierwszych, goršcych uczuć. Wiadomo - jaki był finał. Synek - Waldzio (Waldemar!), którego oddano pod opiekę pani leœniczynie, a ta wykarmiła go i wychowała razem ze swoim Jankiem. Skandal został starannie jak widać ukryty, skoro tylko jeden "dokument", list jakiejœ zaufanej rezydentki dworu do "panienki" Heleny (tak bardzo "skrzywdzonej"), zachował się i może zawiadczać o autentycznoci całej historii. Sš też inne, poœrednie dowody, jak choćby duże podobieństwo pana Kaczanowskiego do nieszczęœliwej prababki, o której mówi zawsze z wielkš czułociš (tak przynajmniej twierdzi M. Okolska, autorka reportażu zamieszczonego w "Barwach" w 1977 r.). W tym poszlakowym "procesie" o uwiedzenie i porzucenie niemałš rolę mogłyby odegrać "materiały" - do dzi istniejšce, tj. powieœci Heleny Mniszek. W każdej z nich odnajdziemy motyw nieszczęliwej miłoci. Zakochanych rozdzielajš społeczne przesšdy bšdŸ okrutny los. Powraca też temat małżeństwa nieudanego lub zawartego z przymusu, które okazuje się pomyłkš, a nawet udrękš dla kobiety. Brzmi to szczególnie dramatycznie, bowiem narracja prowadzona z punktu widzenia bohaterki jest psychologicznie prawdziwa, sugestywna i wiarygodna. Czy wybór takiego "wzorca" miłoœci był kwestiš literackiej mody czy też odbiciem osobistych przeżyć autorki, trudno rozstrzygnšć. Życie i powieœciowa fikcja często niepokojšco blisko ze
sobš się kontaktujš. I choć nie sposób dziœ wywietlić tej tajemnicy, zastanawiajšcy być może fakt, że (jak pisze Barbara Wachowicz najdokładniej badajšca życie pisarki) nie zachowała się nieomal żadna korespondencja po autorce "Trędowatej", a przecież wiemy jak bardzo lubiła pisać. Od dzieciństwa każdš wolnš chwilę temu powięcała, rezygnujšc z zabaw z rówienikami bšd innych przyjemnoœci. Powróćmy jednak do "oficjalnych", sprawdzonych Ÿródeł. Po pięciu latach małżeństwa Mniszkówna pozostała sama z dwoma córkami. Jej mšż zmarł. Wróciła więc do rodzinnego majštku Sabnie, gdzie wkrótce zaczęła pisać "Trędowatš", swój "wilczy bilet" na literacki Parnas. Ponownie wyszła za mšż w 1910 r. Tym razem był to ziemianin z Podlasia, Antoni Rawicz_Radomyski. Zamieszkali najpierw pod Łukowem, w majštku Rogale, a od 1920 r. w Kucharach (k. Płocka). I z tego zwišzku urodziły się dwie córki. Mniszkówna jakkolwiek była pochłonięta wieloma obowišzkami domowymi i własnš pracš pisarskš, znajdowała zawsze czas na pracę społecznš, filantropię, a nawet naukę wiejskich dzieci. Jako przewodniczšca Koła Ziemianek w Łukowie była niezwykle szanowana, lubiana i ceniona za życzliwoć, skromnoć i uczynnoć. Choć jak prawdziwa dama umiała błyszczeć w towarzystwie, potrafiła również nawišzać serdeczny kontakt z prostymi ludmi i troszczyć się o ich los, występować w ich
imieniu. W 1931 r. Mniszkówna Rawicz_Radomyska owdowiała, a w 1939 r. musiała opucić Kuchary, wyrzucona przez Niemców. Powróciła do rodzinnego majštku Sabnie, gdzie opiekowała się niš jej siostra. Zmarła 18 III 1943 r. Pochowano jš w rodzinnym grobowcu w Zambrowie. Pozostała w pamięci czytelników głównie jako autorka łzawych romansów: "Trędowata", "Ordynat Michorowski" (1910), "Panicz" (1912), "Gehenna" (1914), "Czciciele szatana" (1918). Ale melodramaty to bynajmniej nie wszystko. Pisała też powieœci osadzone we współczesnych realiach: "Pustelnik" (1919), "Verte" (1921), niektóre nawet o wyraŸnie politycznej wymowie - "Sfinks" (1922), "Dziedzictwo" (1927), "Powojenni" (1929). Wydała też kilka zbiorów nowel (np. "Zaszumiały pióra" - 1911, "Ksišżęta boru" - 1912), "Bań fantastycznš na tle mitologicznym" "Pluton i Persefona" (1918) oraz biografię cesarzowej Elżbiety zatytułowanš "Królowa Gizella" (1915). Jak wspomniałam większoć z nich miała od kilku do kilkunastu wydań. ("Ordynat Michorowski" - 13, "Panicz" - kilkanaœcie, "Gehenna" - 9). Ogromnš popularnoć tych melodramatów nie omieszkał wykorzystać i pomnożyć film. "Fabryka snów" (okreœlenie Erenburga) ożywiła budzšce dreszcz przerażenia, bšdŸ wzruszenie i litoć sceny, unaoczniła niezwykłe, malarskie pejzaże, uniemiertelniła gwiazdorskš obsadš postaci
kochanków. Po "Trędowatej" i "Ordynacie Michorowskim" (1937 r.) nakręcono "Gehennę" (1938 r.). Tym razem drogš konkursu dobierano obsadę. Sukces kasowy to nierzadko nowe twarze, a więc takich szukano. Romans, który bez specjalnych zabiegów adaptacyjnych był wymarzonym scenariuszem, wyreżyserował M. Waszyński, a zagrali: Handzię - Wysocka, Lorę - Benita, Ewelinę - Ćwiklińska, Andrzeja - Zacharewicz, Kocieszę - Samborski itd. Helena Mniszek, choć tak niegdy znana, pozostała w istocie nieznana. Również niewiele jest konkretnych danych na temat recepcji jej ksišżek, a można spodziewać się, że temat to ciekawy. Jako przykład niech posłużš wspomnienia przedwojennego księgarza, Aleksandra Krawczyńskiego. Opowiada on między innymi o poczštkach swojej pracy w znanej i lubianej przez krakowian księgarni S. A. Krzyżanowskiego. Ksišżki Mniszkówny rozchodziły się wówczas błyskawicznie i to wœród wyrobionych, wykształconych klientów! Opowiada też o latach 1916_#1921, gdy znalazł się daleko od Polski, na Syberii. Przebywajšcy tam jeńcy dostali pewnego dnia z kraju dużš paczkę ksišżek. To Idzikowski, szanowany kijowski wydawca, przesłał je polskim żołnierzom. Powitali przesyłkę z Polski ze wzruszeniem nie mniejszym, niż bohater Sienkiewicza, latarnik - "Pana Tadeusza". A największš radoć sprawiły im włanie ksišżki Mniszkówny. Czytano je na głos, ale ukradkiem, po
nocach, w mdłym œwietle ogarka, a słuchajšcy (także byli wœród nich Słowacy i Czesi) opłacali każdorazowo "odcinek" po 25 kopiejek. I w ten oto sposób rósł fundusz pomocy dla wojennych jeńców. Pan Krawczyński kiedy powrócił szczęliwie do kraju, pracował z kolei w firmie Gebethnera i Wolffa. Jako doœwiadczony księgarz został wysłany do Paryża w 1923 r., aby tam zorganizować placówkę polskiej ksišżki, bowiem bardzo liczna polska emigracja robotnicza, pozbawiona była rodzimej literatury. Mniszkówna okazała się i tym razem najbardziej pożšdanš lekturš. Posypały się listy do filii w Lens, gdzie skupiała się najliczniejsza grupa górników z probš o większš liczbę podobnych ksišżek. Przebywajšcy wówczas w Paryżu Antoni Potocki, znany historyk literatury i krytyk, kiedy mu o tym opowiadano powiedział, iż winno się przyznawać specjalne nagrody autorom, którzy przyczyniajš się do rozwoju czytelnictwa. Można powiedzieć, że sentyment do Mniszkówny przetrwał do dziœ wœród wnuków polskich emigrantów w Lens, bowiem w 1958 r. została tutaj wydana w języku polskim - "Gehenna". Niezwykłe to doć i wymowne. Poszerzono tylko tytuł, być może chcšc uczynić go bardziej czytelnym lub zachęcajšcym: "Gehenna czyli dzieje nieszczęliwej miłoci". Jeœli chodzi o dokonany wybór, to jestem przekonana, iż był on trafny, albowiem powieć tę uważam za najlepszš i najmniej podatnš na niszczšce działanie
czasu. Sensacyjno_romansowa akcja, rodzajowe tło oraz psychologiczne analizy wielorakich, nawet patologicznych twarzy bardziej erotyki niż miłoci, tworzš spójnš, interesujšcš całoć. Precyzyjna, ramowa kompozycja (tytuł ostatniego rozdziału powtarza tytuł całej ksišżki), równomiernie wyważone proporcje pomiędzy dwoma częœciami (jednakowa liczba rozdziałów!) geometryzujš siatkę romansowych wštków i upodabniajš strukturę tekstu do powieci z tezš. Czy jest ona rzeczywiœcie wpisana w tkankę powieœci - każdy sam odpowie. Ja sšdzę, że tak. Mniszkówna bowiem, jakkolwiek nie wypowiada się expressis verbis, to prowokuje nas samych do postawienia pytań, które prowadzš ku okreœlonej tezie bšdŸ przynajmniej - hipotezie. Dotyczy ona spraw ważkich - losu kobiety, fasadowoœci lub degradacji wartoœci uznawanych za więte tj. życia małżeńskiego i rodzinnego, granic "posłuszeństwa" przykazaniom bożym i społeczno_obyczajowym normom, nienaruszalnoœci "tabu", które przekazała tradycja itp. Przeczytajmy powieć uważnie, a dostrzeżemy, że wszystkie kobiety sš tu nieszczęœliwe i samotne. Matka Janka i Oskara - to wdowy. Nie znamy ich wczeniejszego życia, lecz sš smutne i zgorzkniałe. Matka Andzi - też owdowiała, a powtórne małżeństwo okazało się pasmem cierpień i upokorzeń. Również Lorka i Andzia, choć tak różne charakterologicznie, nie znalazły w małżeństwie żadnych pięknych przeżyć. Andzia
przeżywa tragedię, bowiem pełna temperamentu, bujna natura każe jej "poddać się" mężczyŸnie, którym pogardza, który jš tylko erotycznie fascynuje. Mniszkówna pokazuje, iż zmysłowe pożšdanie, to uczucie, które również nie jest obce kobiecie! Doć to odważne na tle innych, znanych polskiej literaturze powieœci o miłoci. Chętniej pisano bowiem o ukochaniu ojczyzny i heroicznych Polkach przebranych za mężczyzn, jak choćby Grażyna czy Emilia Plater, aniżeli o niepokoju dojrzewania, pragnieniu zbratania Erosa i Psyche, głodzie zmysłów, który tak gwałtownie namiętny, że na przekór wszystkiemu trzeba go zaspokoić. Poza tym, warto przypomnieć, że jeli już temat ten stawał się œrodkiem fabularnej krystalizacji, to były to opisy doznań mężczyzn, a w najlepszym razie - przez mężczyzn pisane ksišżki. Tym razem kobieta pisała o kobiecie. Może i w tym tkwiła tajemnica sukcesu; zmieniła się optyka, sposób mówienia o miłoœci. Interesujšce jest również w "Gehennie" to, że Mniszkówna pokazała rozmaite twarze Amora. Czterech mężczyzn, bardzo różnych wiekiem, charakterem, intencjami kocha Handzię. Fakt, że bohaterka zmienia się, dojrzewa, dorasta do miłoœci, lecz oni właœciwie nic a nic nie zmieniajš się. Niektóre ich cechy tylko zostajš zintensyfikowane lub ujawnione. I tylko jedno z tych uczuć pozostaje nie zbrukane - miłoć Andrzeja. Ale przecież on zginšł zanim zdołał Andzię polubić... Nie mamy powodu wštpić, że
byliby szczęœliwi, ale pewnoœci również nie mamy. Mniszkówna, kiedy pisała "Trędowatš" - wierzyła w miłoć i radoć, którš z sobš niesie. To, że cierpienie jak cień jej towarzyszy, na to godziła się, to był naturalny porzšdek rzeczy, jak noc po dniu następujšca. Dlatego też romantycznym gestem "uœmierciła" swojš heroinę i pozwoliła jej odejć w momencie najwyższego szczęœcia - oczekiwania na spełnienie. Chciała oszczędzić jej rozczarowań, bólu obojętnoci bšd upokorzenia. Czy tym samym zanegowała baniowš konwencję, która kazała zamykać przypowieć ufnym: "żyli długo i szczęœliwie"? Tylko częciowo. Jest przecież cišg dalszy powieœci - "Ordynat Michorowski". Wiernoć ordynata uniemiertelni Stefcię, uniemiertelni też ich miłoć: "Żyć będzie (...) wiecznie". Inaczej jest już w "Gehennie". Tym razem bohaterce nic nie zostało oszczędzone, a wszystko odebrane. Dwaj kochajšcy jš mężczyŸni, dobrzy i szlachetni, ginš i ona poniekšd obcišżona jest odpowiedzialnociš za to. Małżeństwo, na które pochopnie się zgadza, jest zdradš dziewczęcego uczucia, zbezczeszczeniem pamięci narzeczonego. To unicestwienie przeszłoci dokona się zresztš po raz wtóry, gdy z polecenia jej męża, zostanie cięty więty dšb i zniszczona kapliczka upamiętniajšca tragicznš mierć ukochanego Andrzeja. Handzi natomiast nie wolno będzie umrzeć, choć bardzo tego pragnie. I tom kończy się scenš, gdy wyrażajšc zgodę na małżeństwo - wydaje na siebie wyrok. Wbrew sobie zgadza się na
życie, na cierpienie. Motyw ten nieco odmieniony zamyka II tom. Tym razem już jako dorosła kobieta, nieszczęœliwa, z uczuciem nieodwracalnej klęski i upokorzenia powraca w rodzinne strony. Jest samotna, zrujnowana, zachwiała się nawet jej wiara w Boga. Ma puste ręce, puste serce, a wokół niej też wszystko jest zniszczone. Nie chce już walczyć. Pragnie odejć. Autorka wszakże prawa jej tego odmówi. Ustami prostego człowieka zostanš wypowiedziane słowa o obowišzkach wobec innych, wobec życia. Melodramatyczne rozterki i gesty sš nie na miejscu, sš dowodem egoizmu i słaboci. Należy dwigać swój krzyż i z cierpienia czerpać siłę, która będzie służyła innym. Jeli fabułę tej powieci skonfrontujemy z biografiš autorki czy odnajdziemy jakieœ analogie? Mniszkówna, a właœciwie pani Rawicz_Radomyska, ma 36 lat gdy ukazuje się ksišżka. Jest dojrzałš kobietš, powtórnie zamężnš od lat czterech, ma córki i dużo obowišzków, które na siebie dobrowolnie przyjęła, choćby jako przewodniczšca Koła Ziemianek. Nigdy więcej już nie napisze "prawdziwego" romansu. Czy to oznacza, że wszystko na ten temat powiedziała? Czy wyzbyła się marzeń i złudzeń? Czy przestała wspominać młodoć? "Gehenna" jest powieciš, która nie wyciska łez jak "Trędowata": jest powieciš, która raczej zasmuca, zastanawia, a nawet zmusza do refleksji. Mylę nawet, że jest swoistego rodzaju psycho_socjologicznym dokumentem. Pisana z mylš o kobietach ze sfer bliskich
autorce, o nich mówi, poucza je. Dowodzš tego choćby tytuły rozdziałów łacińskie i włoskie, czytelne tylko dla osób wykształconych. Układajš się one w pełnš determinacji zgodę bohaterki na swój los, o czym w sposób poetycko_ekspresywny, odwołujšc się do znanej symboliki, informuje autorka: Sic erat in fatis (Tak było przeznaczone), Via doloris (Droga krzyżowa), Lasciate ogni speranza (Porzućcie wszelkš nadzieję - cytat z "Boskiej Komedii" Dantego, który figurował nad bramš piekieł) itd. Modernistyczna konwencja przeżywania, wzmacnia o dodatkowe sygnały psychologicznš perswazyjnoć i wiarygodnoć portretu heroiny. Monologi przechodzšce jakby w strumień œwiadomoci rozbijajš składnię; introspekcje i wizje na pograniczu snu i jawy, wymowne pauzy i wielokropki majš wyrażać więcej niż słowa, pobudzajš naszš wyobranię do współodczuwania. Realistyczny, zobiektywizowany opis miesza się z myœlami bohaterki, zdarzenia rzeczywiste z wyimaginowanš akcjš. Napięcie emocjonalne ronie i opada, kłębi się w potoku złowrogich zagrożeń, pulsuje w mocnš kreskš zarysowanych charakterach, by po chwili ucichnšć w lirycznym opisie przyrody, w subtelnym cieniowaniu uczuć wzruszajšcych i pięknych. Czy wszystkie te "literackie wdzięki" miały jedynie komercjalne podłoże, a więc funkcjonowały w powieci z mylš o zadowoleniu odbiorców,
spełnieniu i zaspokajaniu ich oczekiwań. Na pewno nie. Mniszkówna mimo woli, a nie œwiadomie, "cynicznie" stała się autorkš bestsellerów. Zbyt była egzaltowana, zbyt niepraktyczna. Pisała dużo, bo był w niej jakiœ przymus, potrzeba ekspresji. To, w jaki sposób i o czym pisała, było efektem edukacji sentymentalnej jakš odebrała (języka francuskiego uczyła się czytajšc kolejne pozycje z "Bibliotheque Rose", które podsuwała jej guwernantka) i - no właœnie - i osobistych przeżyć, które zdobiła fantazjš. Zdaję sobie doskonale sprawę, że takie biograficzne spekulacje czy niedyskrecje, intuicyjne gry wyobraŸni z tekstem literackim często prowadzš do nikšd. Ale przecież kto powiedział, że osišgnięcie celu i poznanie prawdy - ma być naszym jedynym celem? Wszak ograniczałoby to nas w tym, co najmilsze - w wędrowaniu po marginesach i między wierszami literatury. (Maria Bujnicka) Częć pierwsza I Na szynach Szeroka łška i poręba wœród gęstych lasów wołyńskich nurzała się w czerwieni zachodzšcego słońca. Okrywała jš bujna, wszechpotężna fala roœlin, traw i cudownego kwiecia. Pomiędzy pniami ciętych drzew, poziomki rumieniły się gęsto; duże ich jagody przejrzały, zwisły ciężkie z wštłych szypułek, sokiem, zda się, kapišc na trawy. Przyroda burzyła się tu
namiętnš mocš tworzenia. Jej oddech goršcy odczuwa się wszędzie: w pršdach powietrza, które rozszerza ciała roœlin, nadajšc im kształty niesłychane i wschodnie przepyszne barwy, w ziemi czarnej i lnišcej, która okrywa się miliardami tworzyw rolinnych, pięknych jak z bajki, karmišc je piersiami nabranymi żyznš słodyczš i woniš. Ziemia tu kwitnie, pachnie, poczynajšc w swym łonie coraz nowe twory. Czuć niemal bulgotanie soków w jej żyłach, szmer jej krwi wartkiej, wyrzucajšcej na powierzchnię ciała - cuda za cudami. Jest połowa czerwca. Kwitnienie przechodzi w egzaltację kwitnienia, w szał rozrostu, w potęgę czynu. Kwiaty, zioła, trawy, jagody, chwasty, wszystko pędzi do góry z zapałem i fantazjš, plšczšc się chaotycznie, tworzšc nieprzebity zwał kolorowy, a tak œwieży i nieruszony w swych urokach, jakby bór dziewiczy. W niektórych miejscach człowiek może się skryć zupełnie, a bieg zajšca oznaczajš tylko drżšce czuby roœlin. Kolczaste osty, bodziaki wołyńskie wystrzeliły ponad ten ocean kwiecia, niby latarnie morskie lub bocianie gniazda okrętów wœród wodnych roztoczy. Nad tym bogactwem ziemi œwieciła krwawa œciana zachodu olepiajšco jaskrawa, w górę zaœ nieba pocięta na lite pasy kradzione z tęczy. Przeważa seledyn i róż; ciemny fiolet pojedynczych pasm okala się złotš tamš, dymek brunatny obłoków pełznie, zmienia cienie i niknie zagłuszony
œwietlistociš. Wzdłuż całej łški i poręby bieleje suchš, piaszczystš liniš prosta droga traktu kolejowego. Błyszczšce, ciemne linie szyn w zorzy zachodu wypukłe sš, jak węże wyprostowane i pełznšce obok siebie w dal. Po obu stronach traktu czerniały sšgi drzewa, równo poukładane i przypominajšce szeregi niskich lepianek. Na jednym z sšgów pod rosochatš płaczšcš brzozš, której dwie potężne odnogi wyrastały jakby z jednego pnia, siedziała Handzia Tarłówna z ogromnym pękiem kwiatów na kolanach. Włosy jej zdobił wieniec z goršco purpurowych maków, czarne warkocze lnišce jedwabicie opadały na ramiona. Dziewczynka była zdyszana ze zmęczenia, ale pomimo to, odpoczywajšc na drzewie, œpiewała półgłosem. W końcu zaczęła wołać. - Jasiu! Jasiu! Hop! Hoop! Trawy opodal rozchyliły się gwałtownie, wypadł z nich szczupły siedemnastoletni chłopak w bluzie szkolnej, od Handzi starszy o rok. Krzyczy jak opętany: - Nazbierałem całš czapkę poziomek! Mówię ci Andziu, pyszne! Chcesz? - Daj i chod prędko, będziemy czekali na pocišg. - Ii! Nie warto, teraz pojedzie towarowy. - Właœnie na ten czekam. Wiesz dlaczego? Chłopak zdumiony szeroko otworzył oczy. - Cóż ty naprawdę? Zwariowałaœ! - Wcale nie zwariowałam, a jak ty mogłeœ?
No, ja! Ja jestem mężczyznš, nie babš. - Ty mogłeœ to zrobić to i ja zrobię, chociaż jestem dziewczynš. - Handziu! Bo powiem pannie Ewelinie. - Mów. - Jak mamę kocham, to powiem twemu ojczulkowi. - Ależ mów. Biegnij co tchu z tš wiadomociš, ja tymczasem będę pod pocišgiem. Czarne, wielkie, wilgotne oczy Andzi rozżarzyły się figlarnym ognikiem. - To dopiero będzie frajda. Hu_ha! Ja zbladł z przerażenia. - Handziuniu! Moja miła, moja dobra, nie rób ty tego, ja się boję. Broń Boże stanie się co tobie, to i ja zginę. Twej krzywdy, zwłaszcza wywołanej przeze mnie, nie cierpiałbym nigdy! Zabiłbym się od razu. - Nic mi nie będzie. Właœnie pokażę, że umiem być odważna jak prawdziwa Tarłówna. Zresztš pragnę zbadać, jakie to robi wrażenie. - To nie wrażenie, to tylko strach - upewniał Ja głosem zbolałym. - Tobie coœ powiedzieć, to zawsze taki koniec. Andziu, nie rób tego... Dziewczynka nie uważa na uwagi towarzysza. - Słuchaj, ale ja wolałabym położyć się pod pocišg pasażerski, cóż tam towarowy. - Jeszcze jej się czego zachciewa! Pod pasażerskim to nawet ja nie leżałem, tam lokomotywa jest zawsze nowej konstrukcji - może zaczepić, w towarowym maszyna toczy się wyżej nad ziemiš. Ty, Handziu,
masz wyranego fijołka. - Dobrze, dobrze! Czy masz swój szynel, muszę się nim przykryć. - Jest tu! Ale... Aniu, moja złocista, ja ciebie tak proszę, tak bardzo proszę, błagam cię!... Ja składa ręce rozpaczliwie; ona tymczasem zaczyna nasłuchiwać. - Słyszysz? - pyta szeptem. - To grzmot huczy. - A jakże! Słuchaj dobrze, to dudnienie pocišgu... idzie już. Oboje umilkli, wytężajšc słuch. Na twarzy dziewczynki wytrysnęły silne kolory, Ÿrenice jej się rozszerzajš, lekki dreszcz przebiega ciało. - Idzie na pewno. Chłopak załamał ręce. - Anulka, ja nie chcę, żebyœ ty... Boże, mój Boże, co ja narobiłem! - Cicho bšdŸ! O popatrz, widzisz... dym. Zęby jej lekko szczękajš. - Handziu, jak ci serce bije - szepce gimnazjalista, sam przerażony do najwyższego stopnia. - Słyszysz? - Słyszę, bije jak młotem. - To z wrażenia. - Prędzej ze strachu. - Nie! Oboje zdyszani i bladzi patrzš uparcie na czarny kłšb dymu, który wœród ostatnich już ognisk zachodu wyglšda niby potworny gad, rozkręcajšcy swe macki. Zmrok osiadł na torach, zmrok gęsty, leniwy, przesišknięty lekkš różowociš. Szyny traciły nieskazitelne linie, zasnuwajš się mrokiem. Niebo poczerniało, został już jedyny wypukły wał
purpury okopconej zmrokiem, oddzielajšcy horyzont. Aż oto z tych ostatnich płomieni oderwały się dwa ognie okršgłe, czerwone i pędzš naprzód nieco nad ziemiš w równej od siebie odległoœci. Poprzedza je głuchy turkot rozpędzonych kół i znamienny grzechot toczšcej się masy. Nad nimi bucha czarnym kominem dym, przetkany iskrami złota. - Widzisz latarnie - zbliża się już - szepce Andzia drżšcymi wargami. Jaœ milczy, oddycha szybko i wczepia się konwulsyjnie palcami w ramiona towarzyszki. Ona zaœ walczy z sobš. Zmaga się w niej stanowcze postanowienie z nagle obudzonym strachem. Dwie latarnie parowozu coraz bliższe i bliższe, niosš do niej okropny lęk. Jakiœ kosmaty potwór chwyta jš za piersi. - Nie, nie pójdę - słyszy wyrany szept w struchlałej duszy. - Więc się boisz? Jesteœ tchórzem! - drwi znowu inny głos. - Nie! nie! - zawołała głoœno i nagle szarpnęła się. Jaœ pocišgnšł jej ramiona z okrzykiem: - Nie pójdziesz! Zaraz przeleci. O! Jak gna. Nie pójdziesz za nic! Nie puszczę! Tarłówna wydarła się gwałtownie z ršk chłopca, chwyciła palto i zeskoczywszy na ziemię w kilku susach znalazła się na szynach. Za sobš słyszy przeraŸliwy wrzask Jasia, nie jest w stanie opanować rozdygotane szczęki. Orientuje się momentalnie co do tożsamoœci toru, prędko owinęła szynelem całš swš postać razem z głowš i rzucajšc spojrzenie przed
siebie, padła piersiami na nasyp, wycišgajšc się pionowo jak długa w rodku szyn. Żwir zachrzęcił i rozsunšł się nieco pod jej łokciami, mocniej naciska go ciałem z raptownym pragnieniem zapadnięcia się pod ziemię. Ale piersi jej i nogi natrafiły na twarde drzewo podkładów. Gwizd lokomotywy przeszył powietrze, brzmi jakoœ łagodnie, chociaż donoœnie, smutek i tęsknota, czy nawet skarga, płynie w tym przecišgłym tonie œwistu. - Może to moja œmierć toczy się tam - myœli dziewczyna chłodem w mózgu. Wpiła się ciałem w podkłady, przeraża jš szybki, jednostajny turkot coraz bliższy, bliższy. Ziemia drży, wydajšc z siebie jęk ponury, głuchy; zwiększa się on i ronie, huczy w głębi ziemi, jakby wszystkie groby przemówiły. Przytłumiony ten zew zlewa się z dzwonieniem szyn cichym, drażnišcym. W żyłach Andzi krew skrzepła, żelazne sztaby dwięczšc skracały się coraz bardziej, idšc posłusznie pod ciężar pędzšcej machiny. Szum się wzmógł, stukot kół i suchy klekot buforów spłynšł w jeden potężny, mocarny odgłos. Drobna postać skulona w sobie, ale płsako przylepiona jakby do ziemi, leży cichutko. Ciało jej bez ustanku przebiegajš dreszcze, lecz jednoczeœnie ogarnia jš bezwładnoć. Twarz ma w żwirze, w głowie przykrytej paltem panuje zamęt myœli nagłych i niknšcych, jak błysk piorunu. - ...Lokomotywa zabije mnie, szyny brzęczš jak nożyce na stole, w który pięciš się wali... Boże, jak ten nasyp drży!... Co ja zrobiłam głupia wariatka!... Zobaczy mnie maszynista i dopiero będzie awantura. Jezus, Maria! Zerwę
się i ucieknę - jeszcze czas. Ale nie!... Wytrwam, przecież i Jasia nie zabiło, więc czemu... Nagle uczuła chęć zobaczenia pocišgu jeszcze raz. Huk spotężniał - czarna masa potwora z krwawymi lepiami jest tuż, tuż, blask czerwony lunšł na tor i owietlił szarš, drobnš postać dziewczyny. Podniosła głowę, spojrzała. Szalony rzut przerażenia porwał jš za włosy; odruchowo niby wiórek podrzucony wichrem, uniosła się w górę i znów opadła, lgnšc do ziemi całš swš siłš. Trwało to sekundę. Wola zwyciężyła strach, który już by jš zabił, bo na ucieczkę było za póŸno. Hałas, wciekły szum, zawrotny pęd. Lokomotywa wtacza się nad niš, bierze jš pod dach swego olbrzymiego ciężaru, wali nad niš żelazne cielsko, z hukiem i z sykiem pary. Dziewczynka ogłuszona, zdrętwiała, straciła na chwilę pamięć i czucie. Siła bezwładnoci trzymała jš sztywno przy ziemi. W skroniach odczuwa wrażenie strasznego ciężaru, miażdży jš okrutny hałas i goršcoć, w jej uszach bijš dzwony, warczš bębny. Długi, zda się nieskończony, aż bolesny ciężar, piekielny upał, łomot, syk i ta tłocznia głucha, przeogromna, niweczšca myœl... Już!... Już lżej, co to jest?... Tłok zelżał, przewiał wiaterek i zmienia się od razu w pršd ostry, kolšcy swym pędem... Głoœny, rytmiczny trajkot. Trata_ta. Trata_tata. Instynkt zatrzymuje Andzię na miejscu. - Aha, to wagony się toczš -
błysnęła ocucona myœL. Trata_ta. Trata_ta - brzmi bez przerwy w jeden akord zlane, brzęk łańcuchów i stuk buforów. - Jestem uratowana! Żyję! - woła Tarłówna. Żwir trzaska jej w zębach i kłuje w podniebienie. Teraz unosi głowę - lekko, ostrożnie - spojrzała do góry. Czarny sufit wagonowych spodów przerywa się raz po raz, prędko jak oddech. Zamajaczy szare niebo spod łańcuchów, żelazo zadwięczy i znowu ciemnoć, znowu turkot, łoskot, wrzawa. Po bokach kręcš się koła grube i mocne. Andzia brodę wsparła na dłoniach, patrzšc już miało na biegnšce nad niš wagony. Chce je liczyć, ale jest ciemno, więc liczy tylko przedziały krótkie i nagłe, idšce w rytmie urywanej gamy, jakby wozy coraz bardziej unosiły się w górę i znowu spadały. Bawiło to Handzię, jest z siebie zadowolona, dumna, że strach zwalczyła. Nie rozumie, dlaczego jest cała mokra. Poruszyła ciałem i doszła do wniosku, że jest tak spocona jakby wyszła z łaŸni. Twarz miała zlanš potem, kolana jej drżały. Nagle znowu twarz przylepiła do żwiru; ostrzegł jš dwięk metaliczny tuż nad ziemiš idšcy, podobny odgłosem do pocierania kosy o kosę. Brutalne szarpnięcie za szynel i uderzenie w plecy; dwa opuszczone łańcuchy przewlokły się ze skowytem ogniw żelaznych. I znowu trata_ta hałaœliwie, jednostajnie. Przerażenie ogarnęło dziewczynkę. Gdyby mnie te łańcuchy