Ewa wzywa 07… Ewa wzywa
Helena Sekuła
Ośmiu gwardzistów w czarnych bermycach
1
— Masz trzy dni na rozliczenie — powiedział Tarnga i o niczym nie chciał słyszeć. Po
prostu wstał i
wyszedł z kawiarni.
Inżynier Ogielski więcej go nie zobaczył; nie znał ani adresu, ani telefonu Tamgi, nic
wiedział, gdzie pracuje, skąd przychodzi i dokąd odchodzi ten niczym nie wyróżniający
się mężczyzna. Przeciętna staty-styczna, nie człowiek. Nie wiedział, jak naprawdę Tarnga
się nazywa. Kiedyś, na początku ich znajomości, przedstawił się inżynierowi niewyraźnie,
jak czyni, to większość ludzi, a proponując warunki, nie silił się nawet na mistyfikację.
Moje nazwisko nie jest panu do niczego potrzebne — podkreślił; był małomówny,
rzeczowy. —
Przez telefon będę się przedstawiał jako Tarnga, a także każdy, kto ode mnie przyjdzie,
powoła się na to miano. Proszę je uważać za hasło, i zachować w najgłębszej tajemnicy.
Tarnga telefonował rzadko i tylko do mieszkania, nigdy do instytutu doświadczalnego,
gdzie inżynier
pracował. Spotkania umawiali w mieście, niekiedy jednak Tarnga przychodził do domu
Ogielskiego bez
uprzedzenia. Jeżeli go nie zastał, nie zostawiał żadnej wiadomości, tylko zjawiał się
innego dnia, także bez zapowiedzi.
Inżynier tak dalece przywykł do tego stylu bycia, że dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak
zupełnie nic o tym człowieku nie wie; w powstałej sytuacji może tylko biernie czekać na
jakiś znak życia od niego.
Wtedy, w kawiarni. Tarnga uniósł się gniewem i nie chciał rozmawiać. Z pewnością już
ochłonął, lada
chwila da znać — uspokajał się inżynier. Ale upłynął jeden dzień z zastrzeżonych trzech,
a tamten nie odezwał się. Inżynier zaczyna! mgliście rozumieć, że prawdopodobnie w
ciągu dwóch dni, które mu jeszcze
pozostały, nic usłyszy ani nic zobaczy Tamgi, bo go nic obchodzi, co on, inżynier, ma do
powiedzenia; pó prostu nie wierzy w żadne usprawiedliwienie, z góry uznał je za wykręty.
Ważny jest dla niego tylko fakt odzyskania tego, co zginęło. Przyjdzie po depozyt lub
upomni się w inny sposób po upływie wyznaczonego terminu. I już nie sprolonguje!
Uciekały godziny, inżynier niczego nic potrafił wymyślić, aż trzeciego dnia wieczorem
przyszedł wielki strach. Ogielski zobaczył wszystko we właściwych proporcjach. Nie
pojmował swojej dotychczasowej na-iwności i tego niemal beztroskiego przeświadczenia:
jakoś to będzie.
Nie mógł liczyć na żadne ,,jakoś”. Zaginione przedmioty przedstawiały wartość
kilkunastu tysięcy dolarów. Przepadły gdzieś na drodze między nim a Towarzystwem, jak
enigmatycznie określał Tarnga zlecenio-
dawcę czy zleceniodawców, z którymi obaj współpracowali. Tylko w przeciwieństwie do
Tamgi, inżynier
nie znał tych ludzi. A Towarzystwo z powodów jedynie mu wiadomych było
przeświadczone, że majątek
ten przywłaszczył sobie inżynier. I nikogo nie interesowały żadne wyjaśnienia.
— Ufamy wybranym osobom — powiedział mu Tarnga, zanim jeszcze inżynier
zdecydował się na
współpracę. — Ale mamy sankcje na nielojalnych. Bardzo surowe. Nie ma u nas
przedawnień, ułaskawień,
okoliczności łagodzących. Chcę, aby pan o tym wiedział, zanim zgodzi się pan dla nas
pracować.
Ogielskiego oblał pot, nie mógł opanować strachu, obezwładniającego jak paraliż.
Osaczało coś niezna-
nego, ludzie bez twarzy zaczajeni w ciemności, a on jak w snopie światła jupiterów — —
tak się czuł. Nic potrafił biernie czekać na to niewiadome, co go miało nieuchronnie
spotkać z ręki tamtych, jeśli się sprawa nie wyjaśni w określonym przez nich terminie.
Każdy się broni, jak umie, szaleństwem było czekać na nich w domu, liczyć na
zrozumienie. Z pewno-
ścią wszystko się wyjaśni — wmawiał w siebie — ale przecież trzeba na to więcej czasu
niż… trzy dni.
Uciec!
Mijała trzecia doba dzieląca go od terminu. Dochodziła dwunasta w nocy, on wciąż
siedział w pobliżu
telefonu, z wieczora udając pilnie zajętego,, później, kiedy Marta poszła spać —? bezczyn
— * nie. Sygnał
aparatu milczał i zwiędła nadzieja, że się kiedykolwiek odezwie. Uciekać! Od dawna
siedziało to w pod-
świadomości, teraz doszło do głosu. Uciekać — czul to słowo jak kategoryczny nakaz, jak
pchnięcie w ple-cy.
Co powiedzieć Marcie?
Przecież nie będzie jej budził w środku nocy. Chwycił się pierwszego pretekstu. A tak
naprawdę to nie
wiedział, jak usprawiedliwić konieczność zniknięcia, bo przecież nie wyjawi jej prawdy.
Prawdy?! Nigdy.
Napiszę do niej — rzucił ochłap sumieniu.
Ubrał się praktycznie, do torby zapakował niezbędne drobiazgi. Na widocznym miejscu
pozostawił
kartkę.
Musiałem pilnie wyjechać. Jutro otrzymasz list — Jerzy.
Wymknął się jak złodziej, bezszelestnie zamknął drzwi. Ukryły w cieniu kępy
srebrzystych świerków,
rosnących przy domu, nasłuchiwał i długo badał pustą o tej porze ulicę.
Około drugiej w nocy dzwonił do drzwi znajomych mieszkających na przeciwległym
krańcu Warszawy.
— Jerzy, stało się coś?! — przejął się zaspany kolega.
— Pokłóciłem się z Martą. Przenocujecie mnie?
— Co za pytanie. Wchodź!
Inżynier nie może spać, dręczy świadomość zagrożenia i dopiero teraz pojawia się
niepokój o rodzinę;
skręca go wstyd. Zachował się jak ostatni łajdak. Nie rozumie, jak mógł pozostawić Martę
i dziecko bez żadnej opieki, tym bardziej bezbronnych, że niczego nieświadomych,
niczemu nie winnych.
Teraz myśli o sobie jak o kimś zupełnie obcym;. dotychczas nic znał tego nikczemnego
tchórza i egoisty.
Kiedy tak spsiał, czy zawsze był laki? A strach tylko obnażył nędzę jego charakteru?
Nazajutrz wstał bardzo wcześnie; wymknął się cicho, aby nie budzić gospodarzy i pobiegł
na poszuki-
wanie czynnego automatu. Miasto dopiero przecierało oczy. Ciche, puste — wydało się
inżynierowi nieprzyjazne, groźne. Telefonem zerwał Martę ze snu.
— Słuchaj uważnie! Zapakuj rzeczy Marcina i swoje, tak jakbyś miała wyjechać na jakiś
miesiąc i prze-
nieś się do matki, zaraz! Będziecie tam dotąd, dopóki nie dam ci znać, ale do tego czasu
nawet nie zaglądaj do mieszkania.
— Jerzy, co się stało?!!!
— Nie pytaj mnie o nic, zrób, co ci mówię. Później ci wszystko wyjaśnię, a teraz nie
zwlekaj.
— Chociaż ogólnie powiedz, o co chodzi?
— Marta, sprawa jest poważna! Wszystkim bez wyjątku, kto będzie o mnie pytał, mów, że
wyjechałem
do… — zastanawia się. dokąd jest najdalej z Warszawy — Świnoujścia. Tak, do
Świnoujścia, do sanatorium.
— Jerzy, czy ty jesteś trzeźwy?
— Tak i przy zdrowych zmysłach. Zrób, co ci kazałem, a wszystko się ułoży.
— Skąd dzwonisz?
— Z ulicznej rozmównicy — ogarnia go zniecierpliwienie; niech przestanie nękać go
pytaniami. Nie-
smak i niezadowolenie z siebie przeistacza się w niechęć do niej. A jednak lepiej, że w tej
chwili dzieli ich odległość. Nie ma klimatu do wyjaśnień i w każdej sekundzie może
przerwać rozmowę, jeśli stanic się zbyt kłopotliwa. No i nie widzi oczu Marty, zielonych,
promieniście nakrapianych bursztynem, bardzo pięknych oczu, których spojrzenia teraz by
nie zniósł.
— Jerzy, gdzie ty jesteś? — próbuje zyskać na czasie Marta.
— Zrób, co ci powiedziałem — pomija jej pytanie. — Do pracy nie telefonuj, bo mnie
tam nie będzie.
A ja z kolei do domu nie będę dzwonił, tylko do matki — podkreślił z naciskiem i
odwiesił słuchawkę.
O dziewiątej porozumiał się ze swoją asystentką w instytucie doświadczalnym: ma pilne
sprawy na mie-
ście, dzisiaj do pracowni nie przyjdzie.
I legł przed nim pusty dzień. Bezczynność potęgowała niepokój. Krążył po ulicach z
uczuciem, że jest
śledzony. Czuł się bezdomny i wyjęty spod prawa.
W południe zatelefonował do matki. Emerytowana lektorka języka angielskiego dorabiała
sobie pry-
watnymi lekcjami. O tej porze zawsze ma uczniów, więc zastanie ją w mieszkaniu, ją i
małego. A słuchawkę na pewno podniesie Marcin.” Zresztą babka przeważnie pozwalała
wyręczać się w tej czynności, mały bowiem ogromnie lubił rozmawiać przez, telefon.
Tego dnia inżynier musiał usłyszeć syna, chociaż wiedział, dziecko z całą pewnością tam
jest. Marta codziennie rano odwoziła je do babki i zabierała po skończeniu pracy. Nawet
miała po drodze, bo stara pani Ogielska mieszkała blisko przychodni, w której ordynowała
jej synowa.
— Jestem Marcin zgłosił się syn; inżynier bez słowa przerwał połączenie. Jeszcze bardziej
bał się ufnej radości chłopca niż pytań żony. Lecz doznał ulgi dzięki złudzeniu, że nic się
nic zmieniło, a ich życic toczy się jak zwykle. Jednak przymus, jaki sobie zadał, aby nic
odezwać się do dziecka, sprawił, że nagle poczuł
się pozbawiony rodziny.
Do Marty poszedł dopiero nazajutrz.
— Pani doktor, mąż czeka — jak zawsze w takich razach zawołała woźna.
I zaraz z głębi korytarza nadeszła Marta, odmieniona nie do poznania. Mijając
oczekujących pacjentów,
podejrzliwie taksowała ich twarze. Rozglądała się niespokojnie, niepewna, przestraszona.
— Coś ty takiego zrobił, Jerzy? — zagarnęła go do gabinetu i chociaż byli sami, mówiła
szeptem. —
Pytano o ciebie.
— Na Żoliborzu?! — zbladł; aż tak wszystko o nim wiedzieli, zaraz trafili do jego matki?
Jednak nie.
Marta przyznaje się, że tylko w części spełniła jego żądanie. Rano odwiozła małego i
pozostawiła na noc u świekry, sama zaś wróciła do domu.
— Dlaczego mnie nie posłuchałaś!
— Jak widzisz, nic mi się nie stało. Ten mężczyzna przyszedł wczoraj wieczorem,
zachowywał się na-
wet dość uprzejmie. On dotychczas nigdy u nas w domu nie był — powiedziała jednym
tchem, jakby się
tych kilku zdań wyuczyła na pamięć. Głos miała nieswój, drewniany, nie patrzyła na
męża.
— Nieznajomy? — przez chwilę błysk nadziei; Tarngę, wprawdzie przelotnie, lecz
widziała chyba ze
dwa razy. Mogła naturalnie nie zapamiętać twarzy, taki był pospolity, nijaki. — Jak
wyglądał?
Opisała kogoś, kto w żadnym razie nie był tamtym.
— Przedstawił się. powiedział jakieś nazwisko?
— Tak. Tarnga — wyskandowała; zgasła nikła nadzieja. Wprawdzie to ktoś inny, lecz
przychodzi od
nich, od Towarzystwa. — Wyjaśniłam, że wyjechałeś do sanatorium, nawet nie zapytał,
gdzie jest to sanatorium.
I Marta przedstawiła mu całą wczorajszą rozmowę.
— Niech mąż natychmiast wraca, inaczej będzie źle — powiedział ten inny Tarnga.
— Ale co się takiego stało, w czym i komu mąż się naraził? — zaryzykowała pytanie.
— To pani nie wie? — gość zmierzył ją spojrzeniem.
— Gdybym wiedziała, nie pytałabym pana.
— Niech pani dziękuje Bogu, że pani nie wie, i mężowi, że miał dość rozumu, aby pani
nie mówić. I
niech się pani nie stara dowiedzieć — poradził, a po pauzie: Synek państwa już śpi?
— Uchylił drzwi do drugiego pokoju i popatrzył na mnie. jakby badając, czy rozumiem
ostrzeżenie —
mówiła Marta wciąż tym samym monotonnym głosem. — Śpi — zapewniłam i szczęśliwa
byłam, że mały
jest u twojej maiki. Nie wiedziałam tylko, co zrobię, jeśli ten człowiek zajrzy do pokoju
Marcina i nie znajdzie dziecka, to znaczy co mnie spotka z jego ręki. ale na szczęście nie
zajrzał. — Gdy opowiadała to mę-
żowi, dygotały jej dłonie, a głos łamał się aż do ochrypłego szeptu. — Na coś ty nas
naraził, Jerzy!
Inżynier dopiero teraz spostrzegł, jakie spustoszenie na twarzy żony wywołała miniona
doba; widział
śmiertelną bladość pod makijażem, zapadnięte, gorączkowo rozbiegane oczy, podkute
brunatnymi kręgami,
spierzchnięte usta i wyraz zaszczucia.
— Jerzy, nie przychodź do domu! — ścisnęła jego dłoń. — Nie przychodź!
— Uspokój się nic mi się nie stanie.
— Zostaw mi swoje klucze, Jerzy. Wtedy będę spokojna, że tam nie pójdziesz —
dygotała, uczepiona
jego rękawa.
— Weź — podał jej klucze; poczuł dla niej wielką czułość i wyrzuty sumienia, i lęk o nią,
taką nieod-
porną, tak ciężko przeżywającą każde słowo tego obcego. Lecz zaraz refleksja; dlaczego o
nic nie zapytała, jego, męża…
— Jeszcze jedno — przypomniała sobie. — Zanim przyszedł ten Tarnga. zadzwonił jakiś
mężczyzna.
„Muszę pilnie skomunikować się z inżynierem — powiedział. — Pozostawiam numer
telefonu; 19 89 903.
Niech pani zapisze, to bardzo ważne, pan Ogielski będzie wdzięczny”.
— Nie znam nikogo, kto ma taki numer telefonu.
Nie odpowiedziała; nie patrzyła na niego, gdy zażądała:
— Nie przychodź tutaj do mnie ani do mieszkania matki, dopóki nie wyjaśnisz tego
wszystkie go… A
może zwrócisz się do władz? — badała go wzrokiem.
— Wszystko się ułoży bez udziału władz — — zapewnił. — Możesz mi wierzyć, przecież
nigdy cię nie
okłamałem.
Tak, nigdy dotychczas nie złapała go na kłamstwie, to prawda.
— Wierzę ci — przystała skwapliwie. — Idź już. Jerzy.
Minęła zaledwie doba, a ona zmieniła się nie do poznania. Nawet nie zapytała, gdzie
nocował i co dalej ze sobą pocznie. Nie proponowała pomocy.
2
— Halo. tu magiel prasujący!… — W słuchawce głucha cisza, na drugim końcu kabla
czyjaś zaczajona
obecność. — Halo, Eduard Wyrobek przy telefonie — przedstawił się.
Znów powiedział: magiel, chociaż unika tego określenia, jak może. Ośmieszone. „Jak
baby w maglu, tu
nie magiel, wiadomości z magla”. I za cóż ta wzgarda dla tak pożytecznego urządzenia,
ileż oszczędza wy-siłku i czasu. Ale ludzie jak niemądre dzieci: ,.Hi,hi, Wyskrobek z
magla!” — złośliwie przekręcają jego nazwisko. I co w tym śmiesznego? Największe
chamstwo wyśmiewać się z nazwiska.
Udaje, że nic sobie z tego nic robi, jednak stara się, zwłaszcza przez telefon, nie mówić:
magiel, bo najczęściej dokuczają przez telefon, w oczy nie śmią. Zazdroszczą i tyle.
Wydaje im się. że on wielkie kokosy na tym interesie robi.
— Halo… — membrana dżwięknęła rozłączeniem, zaśpiewała sygnałem. Kto to mógł
być?
Znów nic nie mąci ciszy pustego warsztatu. W powietrzu lekki zapach chlorku i
przypieczonego kroch-
malu. Wyrobek niechętnie wraca do rachunków.
Pensja dwóch maglarek pracują dobrze, ale też każą sobie płacić i słowa nie powiedz, bo
zaraz szantaż: Jak się szefowi nie podoba, to one sobie pójdą tam. gdzie je przyjmą z
otwartymi rękoma. I on wie, że
przyjmą. Bo zręcznych w tym fachu brakuje, a robota ciężka. Więc płaci i jeszcze się
podlizuje. Tfu! Do czego to doszło.
Czynsz, energia — sumuje. Taka maszyna to żre prąd! Podatek… Z długiem też już nic
może dalej
zwlekać, trzeba oddać.
— Ech koniki, koniki, wy moja miłość! — wzdycha: hazardowo i bez powodzenia grywa
na wyścigach,
totalizator pochłania dochody z magla, zaciągane pożyczki.
Z niesmakiem odsuwa papiery. I co zostaje? Jak by nie liczył, brakuje… I myśl, która
tylko czeka takiej okazji: tych ośmiu gwardzistów to ładny grosz. Sprzedać i już.
Nic. Najpierw poznać źródło i wycisnąć, ile się da. Sam los zesłał mu szansę, jaka się
trafia tylko raz; nic wolno jej zmarnować podszeptuje zachłanność. 1 nagły błysk: ten
głuchy telefon! Czy to przypadkiem nic inżynier? Ale dlaczego czai, ukrywa? Takiego
postępowania Wyrobek nic rozumie. Przecież Ogielski
powinien się zgłosić, to jego żywotny interes. A może on. Wyrobek. nie dojrzał czegoś
ważnego, co powoduje dziwne zachowanie inżyniera?
Cierpliwości. Wyrobek potrafi być cierpliwy. Ile dni — dni? — ile tygodni, dzień w dzień,
krążył po
parku w Powsinie, aby znów spotkać tego rozpieszczonego szczeniaka. Marcina.
Nic podszedł do niego, tak jak za pierwszym razem, chociaż dzieciak rozgarnięty i z
pewnością swój ad-
res zna. Ale nie uległ łatwej pokusie, wiedział, że mały nie powinien go więcej widzieć. I
dziesięć godzin przesiedział wtedy w chaszczach z lornetką, czekając, aż ta para z
chłopcem zacznie się wreszcie zbierać do domu. Na szczęście zawsze jedno z nich leżało
na kocu. kiedy drugie szło gdzieś z. tym bachorem, który chwili nie usiedział na miejscu,
jakby go gryzły robaki.
Wreszcie zebrali się. Wyrobek był przygotowany, że oni przyjechali tu. jak większość
łudzi, samocho-
dem. Ale gdzie tam! Przyszli pieszo. Dopiero później dowiedział się, że w ogóle nie mają
auta. Mocno go to zdziwiło. Ale wówczas, w Powsinie, sądził, że albo mieszkają gdzieś
bardzo blisko ośrodka, albo pojadą autobusem.
Omylił się. Ten upiorny dzieciak chciał iść przez las. Po dziesięciu godzinach prawie
nieustannej galo-pady szczeniak miał jeszcze ochotę na spacery! Prawda, przespał się po
południu i oto byty skutki.
Rodzice zgodzili się natychmiast na ten pieszy powrót. Wyrobek powlókł się za nimi,
przeklinając roz-
puszczonego smarkacza, któremu na wszystko pozwalano. Szczęście, że to była niedziela
i trochę ludzi tak-
że spacerowało lub wracało lasem. Dzięki temu nikt nic zwrócił uwagi na Wyrobka. Ale
dał mu ten mały w kość. Przegonił Wyrobka z Powsina pod Pyry, będzie z dziesięć
kilometrów. Oczywiście Marcin, chociaż z piekła rodem, ale w końcu się zmęczył i wlazł
ojcu na plecy, a Wyrobek nie miał już innego wyjścia, tylko musiał iść, a nie jest
zwyczajny takiego chodzenia. Lecz wytrzymał i w taki sposób zdobył adres tych ludzi:
ulica Sowy, numer jedenaście, domek jednorodzinny, własność małżeństwa Walickich.
Przezornie poszedł do biura meldunkowego i dobrze zrobił.
— Poszukuje… — podał zmyślone nazwisko człowieka, który rzekomo miał
zamieszkiwać przy ulicy
Sowy jedenaście.
— Nikt taki nie jest zameldowany. Oprócz właścicieli mieszkają tam tylko Marta i Jerzy
Ogielscy…
— Imię się zgadza — skłamał Wyrobek — tylko nazwisko jakieś przekręcone. A gdzie
pan Ogielski
pracuje? — W ten sposób dowiedział się, że to inżynier chemik z instytutu
doświadczalnego. — Nie, to jednak nie ta osoba, której szukam — udał rozczarowanie i
potem przez pewien czas nawet nie pokazywał się w tej dzielnicy. Niech pójdzie w
niepamięć jego wygląd i pytanie o inżyniera.
Tak zaczął gromadzić wiadomości o chemiku.
Następnym źródłem wiedzy o inżynierze stał się magiel prasujący, ulokowany w
narożnym domu. Sze-
fowa okazała się osobą zasiedziałą tutaj od lat i rozmowną. A Wyrobek miał zawodową
łatwość porozumie-
nia się z kobietami, zwłaszcza tymi powyżej czterdziestki. No i wygląd interesujący.
Mimo bliskiej już sześćdziesiątki zachował prezencję, włosy i czerstwą cerę,
pieczołowicie pielęgnowaną masażami i kwar-cówką.
— … tylko pani może mi pomóc — powiedział do maglarki i uśmiechnął się swoim
najbardziej czarują-
cym uśmiechem, przeznaczonym wyłącznie dla najlepszych klientek.
Zaraz po tej inwokacji szefowa uprowadziła go do ciasnego kaniom, który w poprzednim
wcieleniu był
oszklonym gankiem.
— Co mogę dla pana zrobić? — chciała nieść pomoc natychmiast; przypominała tłustego
suma w śred-
nim wieku, umieszczonego w zbyt małym akwarium.
— Pani z pewnością zna ludzi w okolicy…
— No, pewno! Już ręczny magiel tu… — przyhamowała — tu mieli moi rodzice. I na cale
Pyry pierwszy
elektryczny też nastał u nas. A teraz mam ten bębnowy, prasujący. Zawsze szliśmy z
postępem.
— Inżyniera Ogielskiego pani zna?
— Męża młodej Walickiej? Ją to znam od małego, chyba z pięć łat miała, jak się starzy
Waliccy pobu-
dowali na Sowy. Ale tego jej męża to mniej.
?— Jestem kolekcjonerem — skłonił się, wymruczał niewyraźnie swoje nazwisko i tkną!
nosem pulchną
rękę szefowej. — Inżynier Ogielski chce kupić od mnie cenną kolekcję… pragnę poufnie
zebrać opinię i zorientować się, czy to człowiek poważny, posiadający środki.
— Młodzi są na dorobku, on, słyszałam, zaczepiony w jakimś instytucie naukowym, ona
dentystka na
stażu, dopiero co po studiach, no i dziecko do tego, to co oni mogą mieć? Ałe starzy
Waliccy to ho, ho! On kucharz dyplomowany, ona mocna w deserach, wciąż po Afrykach
naszych budowlańców żywią. I pewno
lokują. Nawet pasowałoby, bo oni znów na wyjeździe, to przez zięcia lokują.
— Czy ktoś u nich zbiera ołowiane żołnierzyki?
— Niby co zbiera? — przyjrzała mu się z niesmakiem. — W ogóle nie słyszałam, aby
dorośli ludzie
zbierali coś takiego! Nie wiem, czy oni co zbierają… To zięć Walickich zabawki od pana
kupuje?
Zaprzeczył, zły na siebie za ten kiks.
— Co jest grane, panie starszy? — dala do zrozumienia, że nie trafił na naiwną. — Jeśli
się przyszło
wyciągnąć informacje, to trzeba się zrewanżować przynajmniej pozorami zaufania, a nie
wmawiać, że doro-sły chłop bawi się lalkami.
— Zależy mi na dyskrecji… — bąknął; zyskiwał na czasie, aby zastanowić się, jakie
przedmioty w jej
pojęciu godne są kolekcjonowania, bo stanowią lokatę.
— Nie jestem dzisiejsza — zapewniła, co równało się obietnicy dotrzymania sekretu po
grób. Łaskawie
przywróciła mu swoją zachwianą życzliwość, schła z ciekawości.
— Chodzi o obrazy — — wyznanie wypadło przekonująco.
— Oczywiście lokują… — mruknęła z zawiścią, lecz rada ze swej przenikliwości, obrazy
trafiły jej do
przekonania. — Na obrazach trzeba się znać! Ogielski się zna, czy ta jego dentystka? Bo
Waliccy to znają się na sztuce — mięs w bukiecie z jarzyn! —zaśmiała się, zadowolona z
kalamburu.
Wyrobek cierpliwie nizał każdy okruch wiadomości o chemiku, a gdy wreszcie gotów był
do decydują-
cej rozmowy, inżynier zniknął. W instytucie odpowiedziano: — nie pracuje — i odłożono
słuchawkę. Nie
zaryzykował, aby tam pójść osobiście z jakąś zmyśloną historią.
W domu inżyniera w ogóle nikt nie podchodził do aparatu; tylko raz jeden odezwała się
Ogielska, po-
zostawił jej numer swego telefonu, lecz chemik nadal milczał.
3
Inżynier zaczął egzystować niejako na marginesie dotychczasowego życia, w oczekiwaniu
jakiegoś
niewiadomego dnia, kiedy wszystko miało się wyjaśnić samo przez się, bez jego udziału.
Jak on się o tym dowie, skoro się ukrywa? To wydawało się nieskomplikowane. Wyjdzie
na jaw jego niewinność i Oni będą
chcieli wznowić współpracę. Oczywiście nigdy już jej nic podejmie, lecz Oni o tym
jeszcze nie wiedzą. Bę-
dą chcieli, aby znów dla nich pracował i przyślą do niego, do domu, Tarngę. który nikogo
nie zastanie, więc pozostawi wiadomość w skrzynce na korespondencję lub prześle ją
pocztą. Ogielski nie dopuszczał myśli, że taka wiadomość może być także podstępem, aby
go wywabić z ukrycia.
A Zatem będzie musiał zaglądać do domu, lecz teraz jeszcze za wcześnie. I wyznaczył
sobie termin:
miesiąc. Ogromny obszar czasu, podczas którego wszystko się wyświetli!
Na noc wciąż wracał do tych samych przyjaciół, mieszkających na drugim krańcu miasta.
Zaabsorbo-
wany swoim nowym położeniem, nic dostrzegał narastającego chłodu gospodarzy.
— Jerzy, powinieneś wrócić do Marty — po pewnym, krótkim zresztą, wstępie
oświadczył któregoś
dnia gospodarz.
— Albo prawnie uregulować swą separację i prawo do mieszkania. Nie możesz tak tkwić
w powietrzu
— zawtórowała jego żona.
— Nie zrozum nas źle, radzimy dla twego dobra — troszczył się gospodarz.
Zrozumiał ich dobrze. Mieszkali w dwóch dziuplach z dwojgiem malców, on odbierał im
cenne metry
szczupłej powierzchni. Nie wytrzymywali dodatkowej ciasnoty na dłuższa metę.
Nazajutrz podziękował za
gościnę.
— Pamiętaj, Jerzy, gdyby co, to my zawsze… — z widoczną ulgą deklarował się
gospodarz, jego żona
ostrożnie milczała.
Później, gdy nabrał doświadczenia. Ogielski zaobserwował, że kiedy odchodził, wszyscy
jego znajomi z
lepiej lub gorzej maskowaną ulgą wyrażali gotowość ponownego udzielenia pomocy w
bliżej nic precyzo-
wanej przyszłości. A konkretnie, niemal wszyscy — i ci, którzy mieli większe mieszkania,
i ci z rnniejszy-mi, obarczeni rodziną i samotni — dobrze znosili gościa przez trzy dni. To
znaczy przez trzy noclegi, bo starał się wracać dopiero po kolacji, aby jak najmniej
wadzić. Po trzech dniach atmosfera stawała się ciężka, w powietrzu wisiało zawsze to
samo, niebawem wypowiadane pytanie:
— Jerzy, nie zrozum nas źle, ale dlaczego nie uregulujesz…
Po tych doświadczeniach korzystał z gościnności — zawsze udzielanej spontanicznie, to
także należało
do reguł gry: gościnność jest cechą narodową Polaków — rozważnie, przezornie
dziękując za nią już po
dwóch dniach. Oszczędziło mu to upokorzeń, niechęci i opinii natręta, a świadczących
pozostawiało w mi-
łym przekonaniu o własnej szlachetności. Miało to tę złą stronę, że znajomych, do których
w ogóle mógł się zwrócić o nocleg. wyeksploatował po dwóch, tygodniach; adresy się
skończyły, a w jego sytuacji nic się nie zmieniło. Tarnga nie dawał znaku życia.
Tymczasowa bezdomność inżyniera przekształcała się w stan stały.
Zrozumiał, że musi zapewnić sobie mniej efemeryczne lokum, niezależne od dobrej woli i
wytrzymałości
przyjaciół. Poszedł do biura kwater prywatnych.
— Osobom zameldowanym w Warszawie nie wynajmujemy — urzędniczka zwróciła mu
dowód osobi-
sty. — Jedynie w wyjątkowej sytuacji.
— Właśnie jestem w wyjątkowej sytuacji.
— Wybuch gazu. pożar, zatopienie?
— Dezynsekcja. Mrówki Faraona.
— Pół Warszawy je ma — urzędniczka straciła dla niego wszelkie zainteresowanie. —
Zresztą i tak nie
mamy wolnych kwater.
Za to wolne kwatery mieli pośrednicy, kłębiący się pod biurem wynajmu.
— Kawalerka w centrum, wygody, telefon — zanim zdążył kogoś zagadnąć, złożył mu
ofertę mężczy-
zna w marynarce w kratę. — Dycha za dobę!
— Dycha? — nie zrozumiał.
— Dziesięć dolarów — ziewnął kraciasty.
— Ja nie mam dolarów — bąknął zaskoczony inżynier — i nie mam gdzie spać.
— Wal pan na ogródki działkowe — mruknął kraciasty, popatrzył na niego jak przez szkło
C odżeglo-
wał z godnością.
— Niech pan przyjdzie tu wieczorem — ulitowała się pękatka, omotana peleryną i modną
regionalną
chustą. — Wtedy bywają różne kategorie.
Były.
— Komfort z towarzystwem, tysiąc za dobę. Towarzystwo płatne oddzielnie.
Nie chciał komfortu z towarzystwem. Owszem, mógł zażyć samotności, także w
komforcie, za dwa ty-
siące złotych polskich doba.
— Bez meldowania — konspiracyjnym szeptem wabił tą niesłychaną wygodą pośrednik.
Wreszcie blisko północy trafił na niewiastę, sylwetką przypominającą emerytowanego
boksera wagi
ciężkiej, u której kupił miejsce do spania. Nie obiecywała luksusu ani towarzystwa dam.
Przyprowadziła do starej czynszowej kamienicy, do niegdysiejszej stróżówki zastawionej
piętrowymi pryczami, z pościelą
czarną jak noc.
Spić mu się jednak nie udało.
— Oooo, nowy! — ucieszyło się liczne zgromadzenie, które w niepojęty sposób mieściło
się na dolnym
posłaniu przy desce rzuconej w poprzek nar. Na tym zaimprowizowanym stole tłoczyły się
butelki.
— Nowy, masz kartę wstępu? — zakłębili się wokół inżyniera; byli zgrani jak jedna
rodzina; widać, sta-
li bywalcy owego pensjonatu. Stał bezradny, nie rozumiejąc, czego od niego chcą. —
Mama Ząbek, skąd go wytrzaslaś, on nie przyswaja, co się do niego mówi!
— Musisz się wkupić — dobyła flaszkę emerytowana bokserka wagi ciężkiej, familiarnie
nazywana
przez pensjonariuszy Mamą Ząbek; górny siekacz miała okapslowany koroną z żółtego
metalu. Prowadziła
także wyszynk, co sądząc z liczebności koczujących, niepomiernie podnosiło atrakcyjność
tej skromnej bazy noclegowej.
Inżynier wolał nic wyłamywać się z ogólnie przyjętego obyczaju i zapłacił Mamie Ząbek
za pół litra
stołowej.
— Możesz spokojnie zaprawiać, u mnie włos ci z głowy nie spadnie i nikt ci niczego nie
ruszy — za-
pewniła Mama, inkasując pieniądze za wódkę. — A portfel to możesz na podłogę rzucić i
tam go znajdziesz, gdzieś rzucił.
Na hazard z portfelem inżynier nic poszedł, lecz miał możność przekonać się, jak
skutecznie Mama Zą-
bek likwidowała w zarodku wszelkie zbyt rażące różnice zdań, mogące doprowadzić do
konfliktu.
— Spokój tam, Pimpula! — huknęła na krępego osiłka, który miał jakieś pretensje do
czarnego chu-
dziclca — a ty, Karawaniarz, nie drażnij go, bo on tylko na umyśle słaby — strofowała
chudzielca.
Gdy nie skutkowały słowa, biła. Biła zwiniętą pięścią z siłą mężczyzny, srebrne
pierścionki z ostrokątnymi oczkami, jakie nosiła na palcach, działały jak kastet.
Inżynier dotrwał do rana i rzucił się na kolumny ogłoszeń w gazetach. Kawalerka na
Stegnach do wyna-
jęcia… — zainteresował go ten anons. Owszem, była do wynajęcia. Właściciel wyjeżdżał
na trzy lata za granicę i chciał za trzy lata z góry siedemdziesiąt dwa tysiące złotych.
Pokój przy rodzinie, z kolejnego inseralu, okazał się leżanką w przechodniej izbie,
dostępnej od dziesią-
tej wieczorem do dziesiątej rano. Płatne z góry za trzy miesiące a tysiąc złotych
miesięcznie.
— Po obiedzie to mąż lubi sobie pospać na tej kanapie — wyjaśniła gospodyni — a
później to też nie
lubi, jak się obcy po mieszkaniu szwendają, a po dziesiątej to w sam raz.
Wynajął leżankę i zapłacił za kwartał, lecz to dwanaście godzin, podczas których miał do
niej rzekomo
wyłączne prawo, okazało się złudzeniem; mebel stał na wprost telewizora i dopóki
nadawano program, okupowała go rodzina gospodarzy, zapatrzona w szklany ekran. Byli
wszystkożerni, odbierali program non stop.
Nauczył się przychodzić tuż przed wyłączeniem telewizora.
Niepostrzeżenie dla siebie nabrał nawyków łazika, nie kończące się wałęsanie wypełniało
mu dni, które
już nie wydawały się puste. Nie myślał o niczym konkretnym, niczym się nie niepokoił,
gdy niezmordowa-
nie przemierzał miasto.
Skurczyły się jego zainteresowania, prawie przesiał odczuwać swoją izolację. O
niedawnym życiu my-
ślał jak o czymś bardzo odległym i trochę nierzeczywistym. Przestał się niecierpliwić
brakiem znaku od Tamgi. był przekonany, że wreszcie go kiedyś otrzyma. I byłoby mu
zupełnie dobrze, gdyby nie dotkliwa i
wciąż potęgująca się tęsknota za najbliższymi.
Syna i swojej matki nie widział od dawna, z żoną spotykał się rzadko, z zachowaniem
tysięcznych
ostrożności.
Już nigdy nie widział jej takiej przerażonej, chłodnej i obcej jak w pierwszym dniu jego
ucieczki, Wtedy gdy nawet nie starała się ukryć, jak bardzo chce, aby sobie poszedł. Po
kilku dniach zwróciła mu jego komplet kluczy od mieszkania i znów była oddanym mu
człowiekiem, na którego mógł liczyć.
Nie zrobiła mu żadnego wyrzutu za pozbawienie jej domu i ani razu nie zapytała, kiedy
ten dom odzy-
ska. Nie zapytała także nigdy o przyczyny jego ucieczki, które wpędziły ich rodzinę w te
rozpaczliwą sytu-acje.
Te kradzione spotkania z Martą miały jedną złą stronę; znikała jego błogosławiona
obojętność, ten pra-
wie narkotyczny stan. podczas którego nie czuł nic poza zespoleniem z ulicą, z domami, z
miastem jego
dzieciństwa, jego młodości. Po odejściu żony ogarniała go rozpacz, nie widział wyjścia z
matni, nienawidził
ludzi.
W takim nastroju przyszedł na swoją kwaterę i poczuł, jak nie cierpi tego mieszkania,
leżanki, jak nic znosi tych telewizyjnych przeżuwaczy. Sprowokował awanturę z
gospodarzami, którzy jak codziennie oku-powali wynajęte mu legowisko. Nawymyślał im
za wszystkie ubiegłe wieczory, za to, że są tacy, jacy są. i za swoje życie nie życie
Wyszedł trzasnąwszy drzwiami.
Nie przyniosło mu to ulgi. wiedział, że nie wróci tam nigdy, bo mógłby ich wymordować.
Napięty, wibrujący na pograniczu rozstroju, po kilku tygodniach tułaczki i omijania
własnej dzielnicy, pojechał do domu. Było mu tak wszystko jedno, że nic zachowywał
żadnych ostrożności. 1 nic się nie stało.
Kiedy jednak wyspał się we własnym łóżku, wykąpał i ogolił we własnej łazience, już nie
było mu wszystko jedno i po raz pierwszy od bardzo dawna rozważy! swoją sytuację —
Oczywiście nic się nie zmieniło na lepsze, lecz nasunął się wniosek: teraz nikt już nie
będzie szukać go w domu. I zaczął ukrywać się u siebie.
Wychodził rzadko. Przeważnie wcześnie rano albo późnym wieczorem. Żywność kupował
raz na kilka
dni. Przed każdym opuszczeniem mieszkania z okien na piętrze obserwował okolicę.
Na ulicy Sowy łatwo wypatrzy się obcego. Niewielka uliczka bierze swój początek od
Puławskiej i koń-
czy się skrajem kabackiego lasu. Prowincjonalnie cichy zakątek na południu Warszawy.
Za ogrodzeniami z siatki, z balasków, za żywopłotami, za żeliwnymi sztachetkami małe
domki w ogródkach. Wzdłuż parkanów
wąskie kładki z pojedynczych cementowych pryt, środkiem wysypana żwirem jezdnia,
służąca tylko miesz-
kańcom, bo rów i szlaban zagradzają drogę do lasu — rezerwat wyłączono z ruchu
kołowego.
Wśród wygody własnego domu, pośród książek i drobiazgów, odnalazł zapomniane
przyzwyczajenia,
zainteresowania. Przychodził do siebie. Nic podnosił słuchawki telefonu, nic odpowiadał
na dzwonki. Wej-
ście w parkanie było otwierane automatem z wnętrza domu. Ogrodzenie wokół dawało
dodatkowe poczucie
bezpieczeństwa.
Któregoś dnia. sprawdzając teren przed wyjściem z mieszkania, zobaczył mężczyznę
zatrzymującego
się przed furtką. 7. uniesioną głową wpatrywał się w okna na piętrze, jakby domyślał się
kogoś ukrytego za firanką. Następnie powoli, demonstracyjnie wyciągnął z teczki kopertę
i wetknął do skrzynki pocztowej
umocowanej na furtce. Odszedł w stronę lasu.
Nie był to listonosz. bo listonosza inżynier znał. Zresztą po opuszczeniu domu Marta
zastrzegła w urzę-
dzie pocztowym osobiste odbieranie korespondencji.
Przebiegł oczyma ćwiartkę papieru.
Szanowny Panie! — minio usilnych starań nie udało mi się skomunikować z panem
osobiście. Więc tą
drogą zawiadamiam, że w moim posiadaniu znalazło się osiem figurek gwardii szkockiej,
wyprodukowa-
nych z okazji dwudziestopięciolecia koronacji królowej Elżbiety. Na oferty oczekuję
codziennie pod telefonem numer 19 89 903.
Ogielski pamiętał ten numer, ktoś pozostawił go Marcie zaraz po jego ucieczce z domu.
Więc niewąt-
pliwie tę wiadomość także kierowano do niego, ale co oznaczała? Zawiadomienie, że
wszystko w porządku, próbę wywabienia go z nieznanej kryjówki, a może to tylko znak,
aby wrócił do domu, aby Tarnga mógł go osiągnąć telefonicznie.
Zadzwonić tam? — połączenie z podanym numerem nie wydało mu się nadmiernym
ryzykiem.
4
— W kabackim lesie, zdaje się, leży trup — właściciel pola graniczącego z rezerwatem
telefonicznie
zawiadomił oficera dyżurnego komendy miejskiej milicji.
— Dlaczego: zdaje się?
— Bo nic nie widać, omotany szmatami i sznurem.
— Potrafi pan podać w przybliżeniu, gdzie to jest?
Las kabacki liczy dziewięćset dwadzieścia hektarów, lecz informator dokładnie znał ‘c
część masywu,
gdzie natknął się na zwłoki. Mieszkał w pobliskiej wsi od urodzenia.
Na miejsce pojechał kapitan Krzysztof Zaleski, inspektor służby kryminalnej, pełniący
tego dnia dyżur
operacyjny. Towarzyszyła mu brygada kryminalistyczna i stażysta, niedawno promowany
absolwent mili-
cyjnej szkoły oficerskiej.
Ludzki kształt, szczelnie jak mumia owinięty szarą tkaniną, leżał w rozlewisku strugi.
Gładka perspek-
tywa płycizny sprawiała, że wyglądał płasko jak porzucona makieta strzelnicza.
Kończył się krótki listopadowy dzień; oznaczono teren, któremu miano przyjrzeć się
nazajutrz. Zwłoki
przewieziono do prosektorium, dopiero tam kapitan w asyście lekarza i stażysty poddał je
szczegółowym
oględzinom.
Kiedy rozsupłali sznur, odmotane zwoje płótna odsłoniły martwego mężczyznę o silnej
budowie, ubra-
nego we flanelowe spodnie, lekkie mokasyny i zamszowy bezrękawnik ze szlakiem z
frędzli, nałożony na
białą koszulę, tak zwanego hamleta, o kroju modnym minionego lata wśród młodzieży.
Wykładany kołnierz
koszuli był naddarty, odsłaniał miejsce na szyi między potylicą a karkiem, gdzie znaczyła
się gruba jak po-wróz pręga krwawego wylewu.
—Wołu by powaliło — otrząsnął się praktykant, nie nawykły jeszcze do takich widoków.
Zabity nie był zbyt młodym człowiekiem, jak można by sądzić na podstawie ubioru. Z
dowodu osobi-
stego, który przy nim znaleźli, wynikało, że liczył trzydzieści pięć lat. Nazywał się
Tadeusz Matías, mieszkał w Tłuszczu pod Warszawą i tam pracował w wytwórni zabawek
„Pinokio” jako brygadzista.
— Pojedziesz do Tłuszcza i poprosisz miejscową komendę o pomoc w dyskretnym
zebraniu opinii o lu-
dziach z jego brygady — polecił kapitan swemu pomocnikowi.
Oprócz dokumentów Matías miał w portfelu pięć tysięcy złotych, dwudziestodolarowy
banknot, w kie-
szeniach różne drobiazgi, wśród nich klucze spięte kółkiem, notes oprawny w imitację
krokodylowej skóry, na ręku schaffhausena na stalowej bransolecie.
— Co to jest, chodnik? — zastanawiał się Załęski, oglądając ponad dwumetrowe bryty
szarego płótna z
zielonymi pasami wzdłuż brzegów, w które spowite były zwłoki.
— Maglowniki — ze znawstwem stwierdził praktykant. — Kapitan nigdy nie widział
takiego czegoś?
To w co u pana w domu zawija się bieliznę do magla?
— Nie zawija się. Pakuje w neseser I wysyłają mnie do pralni.
— Ja noszę bieliznę do magla, dlatego wiem, jak wygląda maglownik. Wyręczanie się
pralnią zuboża
intelektualnie… Ciekawe, na czym on leżał, zanim zapakowano go w to płótno? — głośno
zastanawiał się stażysta, oglądając zamszową kamizelkę Matiasa. Do brązowego weluru
na plecach przylgnęły kremowe,
srebrzyście połyskujące włókienka.
— Pleśń — podpowiedział Załęski, zajęty daktyloskopowaniem.
— Przypominają puch dmuchawca — praktykant, pomagając sobie szkłem
powiększającym, zbierał
włókienka pensetą do przejrzystej torebki.
— Tarzał się po okwitłych mniszkach, zanim umarł? Przecież mlecze przekwitają latem.
— Tych włókien przylgnęło tu bardzo dużo, one musiały przyczepić się niedawno, ale są
za mocne jak
na owocniki roślinne.
Nazajutrz wznowiono oględziny miejsca, gdzie znaleziono zwłoki. Jeszcze poprzedniego
dnia zawiodły
próby z psem tropicielem. Nie podjął śladu. Zbyt długi okres upłynął od porzucenia ciała.
Ludzie również nic znaczącego nic odkryli.
Kapitan podzielił teren na kwadraty. Funkcjonariusze pełzali na przydzielonych
spłachetkach, jakby tam pogubili złote szpilki. Dały im w kość te oględziny przy
wilgotnym listopadowym chłodzie. Pierwszy zbun-tował się stażysta i na pobliską
przesiekę zgarną! stos suszu.
— Kto zapłaci karę, jak nas nakryje gajowy? — chciał wiedzieć Załęski, ale też podszedł
do ogniska,
rozprostowując przy nieśmiałym jeszcze płomieniu skostniałe palce.
— Komenda. Wypadnie taniej niż leczenie pięciu zaziębionych ludzi — orzekł fotograf.
Przed zmierzchem zakończyli przeszukiwanie lasu. Nic odkryli nic istotnego dla dalszego
dochodzenia.
— Którędy go tam przywieźli? — Załęski rozwiesił na ścianie pokoju w komendzie mapę
południowe-
go skraju Warszawy.
— Ulice Maryli, Kraski, Macierzanki, Szczygła i cała dalsza enklawa w Pyrach nie
wchodzą w rachubę.
Tędy nie przedostanie się samochód do rezerwatu — ogląda plan praktykant. — Zresztą
widzieliśmy to w
terenie..
— Kolejna trasa wiedzie przez Wilanów, Powsin i leśnym traktem równolegle do ośrodka
kultury i wy-
poczynku, aż do poprzecznej przesieki, gdzie mieści się parking. I koniec, dalej nie ma
przejazdu. Stamtąd do rozlewiska, gdzie porzucono zwłoki, jest pięć kilometrów.
— Najbliżej tego miejsca można dotrzeć autem korzystając z polnych i leśnych dróg za
Natolinem —
stażysta zaznacza flamastrem domniemany szlak, którym wieziono zwłoki.
— Lecz tutaj można się dostać tylko przez kolonię ogrodniczą — zauważa Zaleski — albo
przez wyżej
położoną wieś Kabaty. Obu ominąć się nie da.
To stwarza pewną szansę dla śledztwa. Być może ktoś z kolonii lub ze wsi widział osobę
albo zapamię-
tał wóz, którym przywieziono nad strugę Matiasa.
— Jazda na wywiad! — samochodem przemierzają przypuszczalną trasę transportu
zwłok. I już za Wo-
licą, kiedy mijają doświadczalne plantacje Akademii Rolniczej, otwiera się zupełnie
wiejski pejzaż. Aż do sinawej w oddaleniu ściany boru równe skiby ziemi,
wypielęgnowane zagony przedzielone szpalerami
drzew czereśniowych. A zabudowa w Kabatach ma coś z autentycznej mazowieckiej wsi,
której dziwnym
zrządzeniem losu jeszcze nie pochłonęło miasto; osiedle opłotkami wspiera się o las,
frontem zwrócone ku uprawom i dalekim, spiętrzonym blokom Ursynowa.
Wyprawa przynosi kilka mało znaczących spostrzeżeń. Na obce samochody, które tymi
drogami często
jeżdżą, nikt nie zwraca specjalnej uwagi. Popołudniami, nawet w dni codzienne, ruch
kołowy jest tu czymś zwyczajnym. Nie są też rzadkością pojazdy przejeżdżające nocą.
5
— Nie wziąłem… nic ukradłem! Zrozumcie, nie ma takich pieniędzy, za które dałbym się
zabić! — usi-
łuje powiedzieć to mocno, przekonująco, nawet wykrzyczeć, byle tylko złapać oddech
między jednym cio-
sem a następnym; Boże, czy oni się nigdy nic zmęczą, nie zaprzestaną chociaż nu
chwilę…
Ze ściśniętej krtani, przez rozbite wargi dobywa się bełkotliwy jęk, eksploduje w mózgu
pękniętymi na
sylaby słowami; po — mył — ka mu — si się wy — jaś — nić. Nie zdaje sobie sprawy, że
to zdanie huczy
tylko w jego głowie, bije młotami w skroniach, nie wyszło poza myśl i dlatego tamci biją.
Biją, bo on milczy, a to milczenie potwierdza jego winę.
Pozbawia tchu kolejny cios w żołądek. Zamroczenie.
Leniwie powraca przytomność, ze stanu nieważkości, z wielkiego, obojętnego oddalenia
nadpływa rze-
czywistość: ciemny pokój, pokój w jego domu, on leży skurczony na brzegu dywanu i juz
się nawet nie boi.
W strzępach świadomości, po kontrapunktach zaćmienia przeżył już cały strach,
rezygnację i zgodę na
śmierć. Gdyby nic ból, nic czułby już nic, a jednak jest jeszcze coś poza bólem. Jakiś
niepokój, mdlący, do-tkliwy.
Źródło tego niepokoju płynie z dywanu, z tego jasnego dywanu z wysokim miękkim
runem, teraz ra-
niąco uwierającym policzek.
Krew poplamiła dywan —Niemy niepokój przekształca się w sens. Zdaje sobie sprawę,
jak groteskowe
w jego sytuacji jest to martwienie się o dywan, a jednak uporczywie trzyma się tej myśli,
że krew z rozbitej twarzy powalała dywan. I wie, gdzieś na drugim planie świadomości, że
najlepiej kłopotać się o dywan, pamiętać tylko o dywanie, nie dać dostępu innym myślom.
Ale nic z tego, bo już cisną się te, przed którymi się bronił.
Marta! Marta i Mały! — to o nich chciał zapomnieć, bo przez nich powraca strach
zwielokrotniony, bo-
lący bardziej niż skatowane ciało, wytrącający z apatii, odbierający zgodę na śmierć.
— Pomyśl o żonie i dziecku — do wtóru jego myślom odzywa się głos; torturuje, budzi
wściekłość,
rozpala nienawiść.
Nie, na to nic odpowiadać, milczeć, zebrać siły i rzucić mu się do gardła, żeby już nigdy
ten oprawca nie mógł im grozić. Usiłuje się dźwignąć.
— Ożył — jasnowłosy młody mężczyzna w juchtowych butach, z reklamowo urodziwą
twarzą, kieruje
światło osłoniętej kartonem stojącej lampy na pobitego, który próbuje się podnieść.
— Wije się jak glista — stwierdza z niesmakiem drugi; ma wydłużoną końską twarz i
długie włosy,
grube i szorstkie, też jak końska grzywa, z resztką ondulacji na końcach. — Inżynierek
skubany! Uuuch, jak mnie takie brzydzą — otrząsa się i czuje, jak powstaje w nim gniew.
Mógłby zetrzeć tego pełzającego jak robak — na miazgę.
Leżący mężczyzna zdołał unieść się na rękach. Z wysiłku drżą mu mięśnie przedramion,
obraca ku tam-
tym twarz oblepioną skrzepami, rozpuchniętą, straszną.
Wielki gniew Ondulowanego domaga się ujścia, więc robi dwa skoki i ciężki but unosi
nad wspartą o
podłogę dłonią tamtego. Uprzedza go interwencja gładysza z włosami koloru pszenicznej
słomy. Kopnię-
ciem w goleń odrzuca Ondulowanego od ofiary, ścina go z nóg morderczym hakiem w
żołądek.
— Nie cierpię nadgorliwców — wyjaśnia kompanowi; cisza. Pobity inżynier, skulony,
opadł na dywan.
Ondulowany walczy o oddech.
— Ty, Belami… — dobywa wreszcie głosu.
— Bel — Ami — poprawia jasnowłosy, rozkładając właściwie akcenty.
— Ty… masz u mnie krechę, masz u mnie cholerną krechę — złowrogo zawiadamia
Ondulowany; nie
rusza się z kąta, w którym wylądował, obmacuje brzuch, masuje porażoną bolesną
drętwotą nogę.
— Rozdepczesz mi palce, kiedy będę leżał. Ale jeszcze nie leżę, więc uważaj.
— Ty to jesteś zimny drań, wiesz? — z mieszaniną respektu i nienawiści mówi
Ondulowany. — Ty od-
bierasz człowiekowi zdrowie, jakbyś jadł kluski albo jakbyś łuskał słonecznik. Ja tak nie
umiem, mnie taki wkurwia jak wróg.
— Dlaczego? — dziwi się Bel — Ami. :— A tak, w ogóle i na okrągło. — Przecież tobie
nic osobiście
nie zrobił.
— Płacą mi za przemieszanie gościa? Płacą, no i… — zacukał się Ondulowany — no i
przecież wiem,
że mają do niego pretensje — rozpromienia się, rad z siebie — a u mnie móżdżek pracuje,
potrafię sobie resztę dopowiedzieć: taki humanis, inżynier pieprzony, ma się za lepszego
od zwykłego człowieka, a kradnie!
— Co kradnie?
— A skąd ja mogę wiedzieć, przecież mi nie powiedziałeś. Ty, Belami, to też jesteś
niezgorsze dziwa-
dło. Nie wtajemniczysz człowieka, a potem naciskasz; no, coś skrewił, nic? inaczej nie
sprawialibyśmy mu takich omłotów, nic? A na złodziei to ja jestem pies i…
— Nic wysilaj się na dorabianie ideologii, bo to dla ciebie za trudne. Istota rzeczy jest
prostsza.
siedzi w tobie kawał bestii, która lubi maltretować. Na tym szczeblu rozwoju, na którym
jesteś…
— Z ciebie to też pieprzony humanis, tylko byś mędrkował. Jak ja miałbym taką gładką
gębę jak ty, to
leż byłbym taki mądry, a może i mądrzejszy. I dziewczyny by na mnie leciały — wzdycha
nostalgicznie
Ondulowany.
Pozornie nie zwracają już uwagi na inżyniera, lecz jemu wydaje się. że ta dziwna
rozmowa jest przezna-
czona w jakiś sposób dla niego. Udaje mu się wreszcie unieść z podłogi i wesprzeć o
ścianę. I naraz jakby dostał miedzy oczy. Wiruje półmrok w pokoju, rozłamują się ściany,
rozszczepiają sylwetki tamtych dwóch, balansuje podłoga. Trzewiami targnęły torsje.
— Rzyga — jak przez szklaną watę sączy się nabrzmiały wzgardliwą pretensją glos
Ondulowanego.
— Przynieś wody — rozkazuje Bel — Ami. Chłodna, orzeźwiająca struga wody na
twarzy i zmoczony
ręcznik na czole. Chciwie zlizuje kropelki z obrzękniętych ust — ulga.
— Niech się pan nie porusza, to zawrót głowy, minie — jak srebrna struna głos Bel —
Ami’ego; —
groteskowo brzmi ten miły w brzmieniu głos i to pan w ustach kogoś, kto zaledwie przed
paroma chwilami z wyjątkową precyzją i znawstwem katował tego pana.
Bardzo powoli opada zamęt cieni, wytraca szybkość szalona karuzela, ściany pokoju
nieruchomieją.
Nad inżynierem pochyla się Bel — Ami.
— Niech pan to wypije — Bel — Ami przystawia mu do warg kieliszek; woń alkoholu
wydaje się
wstrętna, ale inżynier posłusznie przełyka. Na chwilę, lecz tylko na chwilę obolały
żołądek staje dęba potem się uspokaja i mijają mdłości.
— Porozmawiajmy — zachęca Bel — Ami.
— Wszystko już powiedziałem. Nie przywłaszczyłem sobie ani uncji.
— Powiedzmy. Jednak fakty świadczą przeciwko panu. Powierzono panu walory
wartości, plus minus,
czternastu tysięcy dolarów, a pan..,
— — Nieprawda, to pomyłka. Otrzymałem coś zupełnie innego,..
— Jak dawno pan współpracuje z naszą firmą? Jak się pan przekonał, ja jestem z innego
działu i pozna-
ję tylko naszych byłych pracowników, przeważnie już w przykrych okolicznościach. Więc
jak dawno pan z
nami współpracuje?
— Ponad dwa lata, ale co to ma do rzeczy.
— Ma. Ja jestem tam od początku, a nie zdarzyła się taka pomyłka, rozumie pan? Nigdy!
Ale też i nigdy dotychczas nie zdarzyła się taka kradzież. Nie rozumiem pana. Człowiek,
zdawałoby się, z pana inteligentny, a wyobraźnia zawodzi. Nie przyszło panu na myśl, że
firma potrafi się bronić przed kradzieżą? Zguba musi się znaleźć, nawet wyrównanie strat
nie załatwi sprawy. A wie pan, ile to warte? W
przeliczeniu po sto czterdzieści złotych za dolar…
— To blisko dwa miliony — inżynierowi robi się ciemno przed oczyma; te dolary
zamienione na pol-
skie złote przytłaczają go bardziej niż tamte czternaście tysięcy. — Powtarzam, nie
przywłaszczyłem, ale gotów jestem zapłacić co do grosza, sprzedam dom…
— Ten dom nie należy do pana, hipoteka jest na teściów! — przecina Bel — Ami; nawet i
to wiedzą.
— Dla mojej żony także nie ma takich pieniędzy, za które dałaby mnie zabić.
— Powiedzmy. Jednak pokryłoby to tylko, i to w stopniu bardzo niedogodnym, straty.
— Nie rozumiem. Jak to niedogodnym?
— Firma potrzebuje walut wymienialnych, nie złotych. Kupienie czternastu tysięcy
dolarów to dodat-
kowe koszta.
— Nic innego nie potrafię zaproponować.
— Poza tym firma musi wiedzieć, co się wydarzyło! Jest to nie mniej istotne niż pokrycie
strat.
— Nie wiem! — z rozpaczą powtarza inżynier.
— Niech pan wykreśli to słowo — Bel — Ami znów zaczyna tracić cierpliwość. — Lecz
jeśli rzeczywi-
ście pan nie wie, to dlaczego pan uciekał, dlaczego pan się ukrywał, dekował?
Milczy. Cóż ma odpowiedzieć? Przecież to oczywiste, dlaczego! Uciekał przed tym, co go
teraz dosię-
gło. Uciekał, aby przeczekać, aż sprawa się wyjaśni bez jego udziału. Na to liczył.
Postępował jak struś? Być może, ale nie miał żadnych innych szans, by się bronić. Nie
dano mu nawet
możliwości złożenia wyjaśnień.
— Szesnastego października był u pana człowiek od Tamgi.
— Nie widziałem go. Piętnastego opuściłem dom, to był trzeci dzień terminu
postawionego przez Tarn-
gę.
— A co przekazała panu żona, rozmawiała z naszym człowiekiem?
To dziwne pytanie brzmi jak ostrzeżenie. Dlaczego on udaje, że nie wie, czy wysłannik
Tamgi rozma-
wiał z Martą?
— Nie wiem, od piętnastego nie widziałem się z żoną, odkąd oboje opuściliśmy nasz dom
— kłamie
gładko, nie zastanawiając się nad skutkami.
Ewa wzywa 07… Ewa wzywa Helena Sekuła Ośmiu gwardzistów w czarnych bermycach 1 — Masz trzy dni na rozliczenie — powiedział Tarnga i o niczym nie chciał słyszeć. Po prostu wstał i wyszedł z kawiarni. Inżynier Ogielski więcej go nie zobaczył; nie znał ani adresu, ani telefonu Tamgi, nic wiedział, gdzie pracuje, skąd przychodzi i dokąd odchodzi ten niczym nie wyróżniający się mężczyzna. Przeciętna staty-styczna, nie człowiek. Nie wiedział, jak naprawdę Tarnga się nazywa. Kiedyś, na początku ich znajomości, przedstawił się inżynierowi niewyraźnie, jak czyni, to większość ludzi, a proponując warunki, nie silił się nawet na mistyfikację. Moje nazwisko nie jest panu do niczego potrzebne — podkreślił; był małomówny, rzeczowy. —
Przez telefon będę się przedstawiał jako Tarnga, a także każdy, kto ode mnie przyjdzie, powoła się na to miano. Proszę je uważać za hasło, i zachować w najgłębszej tajemnicy. Tarnga telefonował rzadko i tylko do mieszkania, nigdy do instytutu doświadczalnego, gdzie inżynier pracował. Spotkania umawiali w mieście, niekiedy jednak Tarnga przychodził do domu Ogielskiego bez uprzedzenia. Jeżeli go nie zastał, nie zostawiał żadnej wiadomości, tylko zjawiał się innego dnia, także bez zapowiedzi. Inżynier tak dalece przywykł do tego stylu bycia, że dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak zupełnie nic o tym człowieku nie wie; w powstałej sytuacji może tylko biernie czekać na jakiś znak życia od niego. Wtedy, w kawiarni. Tarnga uniósł się gniewem i nie chciał rozmawiać. Z pewnością już ochłonął, lada chwila da znać — uspokajał się inżynier. Ale upłynął jeden dzień z zastrzeżonych trzech, a tamten nie odezwał się. Inżynier zaczyna! mgliście rozumieć, że prawdopodobnie w ciągu dwóch dni, które mu jeszcze pozostały, nic usłyszy ani nic zobaczy Tamgi, bo go nic obchodzi, co on, inżynier, ma do powiedzenia; pó prostu nie wierzy w żadne usprawiedliwienie, z góry uznał je za wykręty. Ważny jest dla niego tylko fakt odzyskania tego, co zginęło. Przyjdzie po depozyt lub upomni się w inny sposób po upływie wyznaczonego terminu. I już nie sprolonguje! Uciekały godziny, inżynier niczego nic potrafił wymyślić, aż trzeciego dnia wieczorem przyszedł wielki strach. Ogielski zobaczył wszystko we właściwych proporcjach. Nie pojmował swojej dotychczasowej na-iwności i tego niemal beztroskiego przeświadczenia: jakoś to będzie. Nie mógł liczyć na żadne ,,jakoś”. Zaginione przedmioty przedstawiały wartość kilkunastu tysięcy dolarów. Przepadły gdzieś na drodze między nim a Towarzystwem, jak enigmatycznie określał Tarnga zlecenio- dawcę czy zleceniodawców, z którymi obaj współpracowali. Tylko w przeciwieństwie do Tamgi, inżynier nie znał tych ludzi. A Towarzystwo z powodów jedynie mu wiadomych było przeświadczone, że majątek ten przywłaszczył sobie inżynier. I nikogo nie interesowały żadne wyjaśnienia. — Ufamy wybranym osobom — powiedział mu Tarnga, zanim jeszcze inżynier zdecydował się na współpracę. — Ale mamy sankcje na nielojalnych. Bardzo surowe. Nie ma u nas przedawnień, ułaskawień, okoliczności łagodzących. Chcę, aby pan o tym wiedział, zanim zgodzi się pan dla nas pracować. Ogielskiego oblał pot, nie mógł opanować strachu, obezwładniającego jak paraliż.
Osaczało coś niezna- nego, ludzie bez twarzy zaczajeni w ciemności, a on jak w snopie światła jupiterów — — tak się czuł. Nic potrafił biernie czekać na to niewiadome, co go miało nieuchronnie spotkać z ręki tamtych, jeśli się sprawa nie wyjaśni w określonym przez nich terminie. Każdy się broni, jak umie, szaleństwem było czekać na nich w domu, liczyć na zrozumienie. Z pewno- ścią wszystko się wyjaśni — wmawiał w siebie — ale przecież trzeba na to więcej czasu niż… trzy dni. Uciec! Mijała trzecia doba dzieląca go od terminu. Dochodziła dwunasta w nocy, on wciąż siedział w pobliżu telefonu, z wieczora udając pilnie zajętego,, później, kiedy Marta poszła spać —? bezczyn — * nie. Sygnał aparatu milczał i zwiędła nadzieja, że się kiedykolwiek odezwie. Uciekać! Od dawna siedziało to w pod- świadomości, teraz doszło do głosu. Uciekać — czul to słowo jak kategoryczny nakaz, jak pchnięcie w ple-cy. Co powiedzieć Marcie? Przecież nie będzie jej budził w środku nocy. Chwycił się pierwszego pretekstu. A tak naprawdę to nie wiedział, jak usprawiedliwić konieczność zniknięcia, bo przecież nie wyjawi jej prawdy. Prawdy?! Nigdy. Napiszę do niej — rzucił ochłap sumieniu. Ubrał się praktycznie, do torby zapakował niezbędne drobiazgi. Na widocznym miejscu pozostawił kartkę. Musiałem pilnie wyjechać. Jutro otrzymasz list — Jerzy. Wymknął się jak złodziej, bezszelestnie zamknął drzwi. Ukryły w cieniu kępy srebrzystych świerków, rosnących przy domu, nasłuchiwał i długo badał pustą o tej porze ulicę. Około drugiej w nocy dzwonił do drzwi znajomych mieszkających na przeciwległym krańcu Warszawy. — Jerzy, stało się coś?! — przejął się zaspany kolega. — Pokłóciłem się z Martą. Przenocujecie mnie? — Co za pytanie. Wchodź! Inżynier nie może spać, dręczy świadomość zagrożenia i dopiero teraz pojawia się niepokój o rodzinę;
skręca go wstyd. Zachował się jak ostatni łajdak. Nie rozumie, jak mógł pozostawić Martę i dziecko bez żadnej opieki, tym bardziej bezbronnych, że niczego nieświadomych, niczemu nie winnych. Teraz myśli o sobie jak o kimś zupełnie obcym;. dotychczas nic znał tego nikczemnego tchórza i egoisty. Kiedy tak spsiał, czy zawsze był laki? A strach tylko obnażył nędzę jego charakteru? Nazajutrz wstał bardzo wcześnie; wymknął się cicho, aby nie budzić gospodarzy i pobiegł na poszuki- wanie czynnego automatu. Miasto dopiero przecierało oczy. Ciche, puste — wydało się inżynierowi nieprzyjazne, groźne. Telefonem zerwał Martę ze snu. — Słuchaj uważnie! Zapakuj rzeczy Marcina i swoje, tak jakbyś miała wyjechać na jakiś miesiąc i prze- nieś się do matki, zaraz! Będziecie tam dotąd, dopóki nie dam ci znać, ale do tego czasu nawet nie zaglądaj do mieszkania. — Jerzy, co się stało?!!! — Nie pytaj mnie o nic, zrób, co ci mówię. Później ci wszystko wyjaśnię, a teraz nie zwlekaj. — Chociaż ogólnie powiedz, o co chodzi? — Marta, sprawa jest poważna! Wszystkim bez wyjątku, kto będzie o mnie pytał, mów, że wyjechałem do… — zastanawia się. dokąd jest najdalej z Warszawy — Świnoujścia. Tak, do Świnoujścia, do sanatorium. — Jerzy, czy ty jesteś trzeźwy? — Tak i przy zdrowych zmysłach. Zrób, co ci kazałem, a wszystko się ułoży. — Skąd dzwonisz? — Z ulicznej rozmównicy — ogarnia go zniecierpliwienie; niech przestanie nękać go pytaniami. Nie- smak i niezadowolenie z siebie przeistacza się w niechęć do niej. A jednak lepiej, że w tej chwili dzieli ich odległość. Nie ma klimatu do wyjaśnień i w każdej sekundzie może przerwać rozmowę, jeśli stanic się zbyt kłopotliwa. No i nie widzi oczu Marty, zielonych, promieniście nakrapianych bursztynem, bardzo pięknych oczu, których spojrzenia teraz by nie zniósł. — Jerzy, gdzie ty jesteś? — próbuje zyskać na czasie Marta. — Zrób, co ci powiedziałem — pomija jej pytanie. — Do pracy nie telefonuj, bo mnie tam nie będzie. A ja z kolei do domu nie będę dzwonił, tylko do matki — podkreślił z naciskiem i odwiesił słuchawkę.
O dziewiątej porozumiał się ze swoją asystentką w instytucie doświadczalnym: ma pilne sprawy na mie- ście, dzisiaj do pracowni nie przyjdzie. I legł przed nim pusty dzień. Bezczynność potęgowała niepokój. Krążył po ulicach z uczuciem, że jest śledzony. Czuł się bezdomny i wyjęty spod prawa. W południe zatelefonował do matki. Emerytowana lektorka języka angielskiego dorabiała sobie pry- watnymi lekcjami. O tej porze zawsze ma uczniów, więc zastanie ją w mieszkaniu, ją i małego. A słuchawkę na pewno podniesie Marcin.” Zresztą babka przeważnie pozwalała wyręczać się w tej czynności, mały bowiem ogromnie lubił rozmawiać przez, telefon. Tego dnia inżynier musiał usłyszeć syna, chociaż wiedział, dziecko z całą pewnością tam jest. Marta codziennie rano odwoziła je do babki i zabierała po skończeniu pracy. Nawet miała po drodze, bo stara pani Ogielska mieszkała blisko przychodni, w której ordynowała jej synowa. — Jestem Marcin zgłosił się syn; inżynier bez słowa przerwał połączenie. Jeszcze bardziej bał się ufnej radości chłopca niż pytań żony. Lecz doznał ulgi dzięki złudzeniu, że nic się nic zmieniło, a ich życic toczy się jak zwykle. Jednak przymus, jaki sobie zadał, aby nic odezwać się do dziecka, sprawił, że nagle poczuł się pozbawiony rodziny. Do Marty poszedł dopiero nazajutrz. — Pani doktor, mąż czeka — jak zawsze w takich razach zawołała woźna. I zaraz z głębi korytarza nadeszła Marta, odmieniona nie do poznania. Mijając oczekujących pacjentów, podejrzliwie taksowała ich twarze. Rozglądała się niespokojnie, niepewna, przestraszona. — Coś ty takiego zrobił, Jerzy? — zagarnęła go do gabinetu i chociaż byli sami, mówiła szeptem. — Pytano o ciebie. — Na Żoliborzu?! — zbladł; aż tak wszystko o nim wiedzieli, zaraz trafili do jego matki? Jednak nie. Marta przyznaje się, że tylko w części spełniła jego żądanie. Rano odwiozła małego i pozostawiła na noc u świekry, sama zaś wróciła do domu. — Dlaczego mnie nie posłuchałaś! — Jak widzisz, nic mi się nie stało. Ten mężczyzna przyszedł wczoraj wieczorem, zachowywał się na- wet dość uprzejmie. On dotychczas nigdy u nas w domu nie był — powiedziała jednym tchem, jakby się tych kilku zdań wyuczyła na pamięć. Głos miała nieswój, drewniany, nie patrzyła na
męża. — Nieznajomy? — przez chwilę błysk nadziei; Tarngę, wprawdzie przelotnie, lecz widziała chyba ze dwa razy. Mogła naturalnie nie zapamiętać twarzy, taki był pospolity, nijaki. — Jak wyglądał? Opisała kogoś, kto w żadnym razie nie był tamtym. — Przedstawił się. powiedział jakieś nazwisko? — Tak. Tarnga — wyskandowała; zgasła nikła nadzieja. Wprawdzie to ktoś inny, lecz przychodzi od nich, od Towarzystwa. — Wyjaśniłam, że wyjechałeś do sanatorium, nawet nie zapytał, gdzie jest to sanatorium. I Marta przedstawiła mu całą wczorajszą rozmowę. — Niech mąż natychmiast wraca, inaczej będzie źle — powiedział ten inny Tarnga. — Ale co się takiego stało, w czym i komu mąż się naraził? — zaryzykowała pytanie. — To pani nie wie? — gość zmierzył ją spojrzeniem. — Gdybym wiedziała, nie pytałabym pana. — Niech pani dziękuje Bogu, że pani nie wie, i mężowi, że miał dość rozumu, aby pani nie mówić. I niech się pani nie stara dowiedzieć — poradził, a po pauzie: Synek państwa już śpi? — Uchylił drzwi do drugiego pokoju i popatrzył na mnie. jakby badając, czy rozumiem ostrzeżenie — mówiła Marta wciąż tym samym monotonnym głosem. — Śpi — zapewniłam i szczęśliwa byłam, że mały jest u twojej maiki. Nie wiedziałam tylko, co zrobię, jeśli ten człowiek zajrzy do pokoju Marcina i nie znajdzie dziecka, to znaczy co mnie spotka z jego ręki. ale na szczęście nie zajrzał. — Gdy opowiadała to mę- żowi, dygotały jej dłonie, a głos łamał się aż do ochrypłego szeptu. — Na coś ty nas naraził, Jerzy! Inżynier dopiero teraz spostrzegł, jakie spustoszenie na twarzy żony wywołała miniona doba; widział śmiertelną bladość pod makijażem, zapadnięte, gorączkowo rozbiegane oczy, podkute brunatnymi kręgami, spierzchnięte usta i wyraz zaszczucia. — Jerzy, nie przychodź do domu! — ścisnęła jego dłoń. — Nie przychodź! — Uspokój się nic mi się nie stanie. — Zostaw mi swoje klucze, Jerzy. Wtedy będę spokojna, że tam nie pójdziesz —
dygotała, uczepiona jego rękawa. — Weź — podał jej klucze; poczuł dla niej wielką czułość i wyrzuty sumienia, i lęk o nią, taką nieod- porną, tak ciężko przeżywającą każde słowo tego obcego. Lecz zaraz refleksja; dlaczego o nic nie zapytała, jego, męża… — Jeszcze jedno — przypomniała sobie. — Zanim przyszedł ten Tarnga. zadzwonił jakiś mężczyzna. „Muszę pilnie skomunikować się z inżynierem — powiedział. — Pozostawiam numer telefonu; 19 89 903. Niech pani zapisze, to bardzo ważne, pan Ogielski będzie wdzięczny”. — Nie znam nikogo, kto ma taki numer telefonu. Nie odpowiedziała; nie patrzyła na niego, gdy zażądała: — Nie przychodź tutaj do mnie ani do mieszkania matki, dopóki nie wyjaśnisz tego wszystkie go… A może zwrócisz się do władz? — badała go wzrokiem. — Wszystko się ułoży bez udziału władz — — zapewnił. — Możesz mi wierzyć, przecież nigdy cię nie okłamałem. Tak, nigdy dotychczas nie złapała go na kłamstwie, to prawda. — Wierzę ci — przystała skwapliwie. — Idź już. Jerzy. Minęła zaledwie doba, a ona zmieniła się nie do poznania. Nawet nie zapytała, gdzie nocował i co dalej ze sobą pocznie. Nie proponowała pomocy. 2 — Halo. tu magiel prasujący!… — W słuchawce głucha cisza, na drugim końcu kabla czyjaś zaczajona obecność. — Halo, Eduard Wyrobek przy telefonie — przedstawił się. Znów powiedział: magiel, chociaż unika tego określenia, jak może. Ośmieszone. „Jak baby w maglu, tu nie magiel, wiadomości z magla”. I za cóż ta wzgarda dla tak pożytecznego urządzenia, ileż oszczędza wy-siłku i czasu. Ale ludzie jak niemądre dzieci: ,.Hi,hi, Wyskrobek z magla!” — złośliwie przekręcają jego nazwisko. I co w tym śmiesznego? Największe chamstwo wyśmiewać się z nazwiska. Udaje, że nic sobie z tego nic robi, jednak stara się, zwłaszcza przez telefon, nie mówić: magiel, bo najczęściej dokuczają przez telefon, w oczy nie śmią. Zazdroszczą i tyle. Wydaje im się. że on wielkie kokosy na tym interesie robi. — Halo… — membrana dżwięknęła rozłączeniem, zaśpiewała sygnałem. Kto to mógł
być? Znów nic nie mąci ciszy pustego warsztatu. W powietrzu lekki zapach chlorku i przypieczonego kroch- malu. Wyrobek niechętnie wraca do rachunków. Pensja dwóch maglarek pracują dobrze, ale też każą sobie płacić i słowa nie powiedz, bo zaraz szantaż: Jak się szefowi nie podoba, to one sobie pójdą tam. gdzie je przyjmą z otwartymi rękoma. I on wie, że przyjmą. Bo zręcznych w tym fachu brakuje, a robota ciężka. Więc płaci i jeszcze się podlizuje. Tfu! Do czego to doszło. Czynsz, energia — sumuje. Taka maszyna to żre prąd! Podatek… Z długiem też już nic może dalej zwlekać, trzeba oddać. — Ech koniki, koniki, wy moja miłość! — wzdycha: hazardowo i bez powodzenia grywa na wyścigach, totalizator pochłania dochody z magla, zaciągane pożyczki. Z niesmakiem odsuwa papiery. I co zostaje? Jak by nie liczył, brakuje… I myśl, która tylko czeka takiej okazji: tych ośmiu gwardzistów to ładny grosz. Sprzedać i już. Nic. Najpierw poznać źródło i wycisnąć, ile się da. Sam los zesłał mu szansę, jaka się trafia tylko raz; nic wolno jej zmarnować podszeptuje zachłanność. 1 nagły błysk: ten głuchy telefon! Czy to przypadkiem nic inżynier? Ale dlaczego czai, ukrywa? Takiego postępowania Wyrobek nic rozumie. Przecież Ogielski powinien się zgłosić, to jego żywotny interes. A może on. Wyrobek. nie dojrzał czegoś ważnego, co powoduje dziwne zachowanie inżyniera? Cierpliwości. Wyrobek potrafi być cierpliwy. Ile dni — dni? — ile tygodni, dzień w dzień, krążył po parku w Powsinie, aby znów spotkać tego rozpieszczonego szczeniaka. Marcina. Nic podszedł do niego, tak jak za pierwszym razem, chociaż dzieciak rozgarnięty i z pewnością swój ad- res zna. Ale nie uległ łatwej pokusie, wiedział, że mały nie powinien go więcej widzieć. I dziesięć godzin przesiedział wtedy w chaszczach z lornetką, czekając, aż ta para z chłopcem zacznie się wreszcie zbierać do domu. Na szczęście zawsze jedno z nich leżało na kocu. kiedy drugie szło gdzieś z. tym bachorem, który chwili nie usiedział na miejscu, jakby go gryzły robaki. Wreszcie zebrali się. Wyrobek był przygotowany, że oni przyjechali tu. jak większość łudzi, samocho- dem. Ale gdzie tam! Przyszli pieszo. Dopiero później dowiedział się, że w ogóle nie mają auta. Mocno go to zdziwiło. Ale wówczas, w Powsinie, sądził, że albo mieszkają gdzieś bardzo blisko ośrodka, albo pojadą autobusem.
Omylił się. Ten upiorny dzieciak chciał iść przez las. Po dziesięciu godzinach prawie nieustannej galo-pady szczeniak miał jeszcze ochotę na spacery! Prawda, przespał się po południu i oto byty skutki. Rodzice zgodzili się natychmiast na ten pieszy powrót. Wyrobek powlókł się za nimi, przeklinając roz- puszczonego smarkacza, któremu na wszystko pozwalano. Szczęście, że to była niedziela i trochę ludzi tak- że spacerowało lub wracało lasem. Dzięki temu nikt nic zwrócił uwagi na Wyrobka. Ale dał mu ten mały w kość. Przegonił Wyrobka z Powsina pod Pyry, będzie z dziesięć kilometrów. Oczywiście Marcin, chociaż z piekła rodem, ale w końcu się zmęczył i wlazł ojcu na plecy, a Wyrobek nie miał już innego wyjścia, tylko musiał iść, a nie jest zwyczajny takiego chodzenia. Lecz wytrzymał i w taki sposób zdobył adres tych ludzi: ulica Sowy, numer jedenaście, domek jednorodzinny, własność małżeństwa Walickich. Przezornie poszedł do biura meldunkowego i dobrze zrobił. — Poszukuje… — podał zmyślone nazwisko człowieka, który rzekomo miał zamieszkiwać przy ulicy Sowy jedenaście. — Nikt taki nie jest zameldowany. Oprócz właścicieli mieszkają tam tylko Marta i Jerzy Ogielscy… — Imię się zgadza — skłamał Wyrobek — tylko nazwisko jakieś przekręcone. A gdzie pan Ogielski pracuje? — W ten sposób dowiedział się, że to inżynier chemik z instytutu doświadczalnego. — Nie, to jednak nie ta osoba, której szukam — udał rozczarowanie i potem przez pewien czas nawet nie pokazywał się w tej dzielnicy. Niech pójdzie w niepamięć jego wygląd i pytanie o inżyniera. Tak zaczął gromadzić wiadomości o chemiku. Następnym źródłem wiedzy o inżynierze stał się magiel prasujący, ulokowany w narożnym domu. Sze- fowa okazała się osobą zasiedziałą tutaj od lat i rozmowną. A Wyrobek miał zawodową łatwość porozumie- nia się z kobietami, zwłaszcza tymi powyżej czterdziestki. No i wygląd interesujący. Mimo bliskiej już sześćdziesiątki zachował prezencję, włosy i czerstwą cerę, pieczołowicie pielęgnowaną masażami i kwar-cówką. — … tylko pani może mi pomóc — powiedział do maglarki i uśmiechnął się swoim najbardziej czarują- cym uśmiechem, przeznaczonym wyłącznie dla najlepszych klientek. Zaraz po tej inwokacji szefowa uprowadziła go do ciasnego kaniom, który w poprzednim wcieleniu był oszklonym gankiem.
— Co mogę dla pana zrobić? — chciała nieść pomoc natychmiast; przypominała tłustego suma w śred- nim wieku, umieszczonego w zbyt małym akwarium. — Pani z pewnością zna ludzi w okolicy… — No, pewno! Już ręczny magiel tu… — przyhamowała — tu mieli moi rodzice. I na cale Pyry pierwszy elektryczny też nastał u nas. A teraz mam ten bębnowy, prasujący. Zawsze szliśmy z postępem. — Inżyniera Ogielskiego pani zna? — Męża młodej Walickiej? Ją to znam od małego, chyba z pięć łat miała, jak się starzy Waliccy pobu- dowali na Sowy. Ale tego jej męża to mniej. ?— Jestem kolekcjonerem — skłonił się, wymruczał niewyraźnie swoje nazwisko i tkną! nosem pulchną rękę szefowej. — Inżynier Ogielski chce kupić od mnie cenną kolekcję… pragnę poufnie zebrać opinię i zorientować się, czy to człowiek poważny, posiadający środki. — Młodzi są na dorobku, on, słyszałam, zaczepiony w jakimś instytucie naukowym, ona dentystka na stażu, dopiero co po studiach, no i dziecko do tego, to co oni mogą mieć? Ałe starzy Waliccy to ho, ho! On kucharz dyplomowany, ona mocna w deserach, wciąż po Afrykach naszych budowlańców żywią. I pewno lokują. Nawet pasowałoby, bo oni znów na wyjeździe, to przez zięcia lokują. — Czy ktoś u nich zbiera ołowiane żołnierzyki? — Niby co zbiera? — przyjrzała mu się z niesmakiem. — W ogóle nie słyszałam, aby dorośli ludzie zbierali coś takiego! Nie wiem, czy oni co zbierają… To zięć Walickich zabawki od pana kupuje? Zaprzeczył, zły na siebie za ten kiks. — Co jest grane, panie starszy? — dala do zrozumienia, że nie trafił na naiwną. — Jeśli się przyszło wyciągnąć informacje, to trzeba się zrewanżować przynajmniej pozorami zaufania, a nie wmawiać, że doro-sły chłop bawi się lalkami. — Zależy mi na dyskrecji… — bąknął; zyskiwał na czasie, aby zastanowić się, jakie przedmioty w jej pojęciu godne są kolekcjonowania, bo stanowią lokatę. — Nie jestem dzisiejsza — zapewniła, co równało się obietnicy dotrzymania sekretu po grób. Łaskawie
przywróciła mu swoją zachwianą życzliwość, schła z ciekawości. — Chodzi o obrazy — — wyznanie wypadło przekonująco. — Oczywiście lokują… — mruknęła z zawiścią, lecz rada ze swej przenikliwości, obrazy trafiły jej do przekonania. — Na obrazach trzeba się znać! Ogielski się zna, czy ta jego dentystka? Bo Waliccy to znają się na sztuce — mięs w bukiecie z jarzyn! —zaśmiała się, zadowolona z kalamburu. Wyrobek cierpliwie nizał każdy okruch wiadomości o chemiku, a gdy wreszcie gotów był do decydują- cej rozmowy, inżynier zniknął. W instytucie odpowiedziano: — nie pracuje — i odłożono słuchawkę. Nie zaryzykował, aby tam pójść osobiście z jakąś zmyśloną historią. W domu inżyniera w ogóle nikt nie podchodził do aparatu; tylko raz jeden odezwała się Ogielska, po- zostawił jej numer swego telefonu, lecz chemik nadal milczał. 3 Inżynier zaczął egzystować niejako na marginesie dotychczasowego życia, w oczekiwaniu jakiegoś niewiadomego dnia, kiedy wszystko miało się wyjaśnić samo przez się, bez jego udziału. Jak on się o tym dowie, skoro się ukrywa? To wydawało się nieskomplikowane. Wyjdzie na jaw jego niewinność i Oni będą chcieli wznowić współpracę. Oczywiście nigdy już jej nic podejmie, lecz Oni o tym jeszcze nie wiedzą. Bę- dą chcieli, aby znów dla nich pracował i przyślą do niego, do domu, Tarngę. który nikogo nie zastanie, więc pozostawi wiadomość w skrzynce na korespondencję lub prześle ją pocztą. Ogielski nie dopuszczał myśli, że taka wiadomość może być także podstępem, aby go wywabić z ukrycia. A Zatem będzie musiał zaglądać do domu, lecz teraz jeszcze za wcześnie. I wyznaczył sobie termin: miesiąc. Ogromny obszar czasu, podczas którego wszystko się wyświetli! Na noc wciąż wracał do tych samych przyjaciół, mieszkających na drugim krańcu miasta. Zaabsorbo- wany swoim nowym położeniem, nic dostrzegał narastającego chłodu gospodarzy. — Jerzy, powinieneś wrócić do Marty — po pewnym, krótkim zresztą, wstępie oświadczył któregoś dnia gospodarz. — Albo prawnie uregulować swą separację i prawo do mieszkania. Nie możesz tak tkwić
w powietrzu — zawtórowała jego żona. — Nie zrozum nas źle, radzimy dla twego dobra — troszczył się gospodarz. Zrozumiał ich dobrze. Mieszkali w dwóch dziuplach z dwojgiem malców, on odbierał im cenne metry szczupłej powierzchni. Nie wytrzymywali dodatkowej ciasnoty na dłuższa metę. Nazajutrz podziękował za gościnę. — Pamiętaj, Jerzy, gdyby co, to my zawsze… — z widoczną ulgą deklarował się gospodarz, jego żona ostrożnie milczała. Później, gdy nabrał doświadczenia. Ogielski zaobserwował, że kiedy odchodził, wszyscy jego znajomi z lepiej lub gorzej maskowaną ulgą wyrażali gotowość ponownego udzielenia pomocy w bliżej nic precyzo- wanej przyszłości. A konkretnie, niemal wszyscy — i ci, którzy mieli większe mieszkania, i ci z rnniejszy-mi, obarczeni rodziną i samotni — dobrze znosili gościa przez trzy dni. To znaczy przez trzy noclegi, bo starał się wracać dopiero po kolacji, aby jak najmniej wadzić. Po trzech dniach atmosfera stawała się ciężka, w powietrzu wisiało zawsze to samo, niebawem wypowiadane pytanie: — Jerzy, nie zrozum nas źle, ale dlaczego nie uregulujesz… Po tych doświadczeniach korzystał z gościnności — zawsze udzielanej spontanicznie, to także należało do reguł gry: gościnność jest cechą narodową Polaków — rozważnie, przezornie dziękując za nią już po dwóch dniach. Oszczędziło mu to upokorzeń, niechęci i opinii natręta, a świadczących pozostawiało w mi- łym przekonaniu o własnej szlachetności. Miało to tę złą stronę, że znajomych, do których w ogóle mógł się zwrócić o nocleg. wyeksploatował po dwóch, tygodniach; adresy się skończyły, a w jego sytuacji nic się nie zmieniło. Tarnga nie dawał znaku życia. Tymczasowa bezdomność inżyniera przekształcała się w stan stały. Zrozumiał, że musi zapewnić sobie mniej efemeryczne lokum, niezależne od dobrej woli i wytrzymałości przyjaciół. Poszedł do biura kwater prywatnych. — Osobom zameldowanym w Warszawie nie wynajmujemy — urzędniczka zwróciła mu dowód osobi- sty. — Jedynie w wyjątkowej sytuacji.
— Właśnie jestem w wyjątkowej sytuacji. — Wybuch gazu. pożar, zatopienie? — Dezynsekcja. Mrówki Faraona. — Pół Warszawy je ma — urzędniczka straciła dla niego wszelkie zainteresowanie. — Zresztą i tak nie mamy wolnych kwater. Za to wolne kwatery mieli pośrednicy, kłębiący się pod biurem wynajmu. — Kawalerka w centrum, wygody, telefon — zanim zdążył kogoś zagadnąć, złożył mu ofertę mężczy- zna w marynarce w kratę. — Dycha za dobę! — Dycha? — nie zrozumiał. — Dziesięć dolarów — ziewnął kraciasty. — Ja nie mam dolarów — bąknął zaskoczony inżynier — i nie mam gdzie spać. — Wal pan na ogródki działkowe — mruknął kraciasty, popatrzył na niego jak przez szkło C odżeglo- wał z godnością. — Niech pan przyjdzie tu wieczorem — ulitowała się pękatka, omotana peleryną i modną regionalną chustą. — Wtedy bywają różne kategorie. Były. — Komfort z towarzystwem, tysiąc za dobę. Towarzystwo płatne oddzielnie. Nie chciał komfortu z towarzystwem. Owszem, mógł zażyć samotności, także w komforcie, za dwa ty- siące złotych polskich doba. — Bez meldowania — konspiracyjnym szeptem wabił tą niesłychaną wygodą pośrednik. Wreszcie blisko północy trafił na niewiastę, sylwetką przypominającą emerytowanego boksera wagi ciężkiej, u której kupił miejsce do spania. Nie obiecywała luksusu ani towarzystwa dam. Przyprowadziła do starej czynszowej kamienicy, do niegdysiejszej stróżówki zastawionej piętrowymi pryczami, z pościelą czarną jak noc. Spić mu się jednak nie udało. — Oooo, nowy! — ucieszyło się liczne zgromadzenie, które w niepojęty sposób mieściło się na dolnym posłaniu przy desce rzuconej w poprzek nar. Na tym zaimprowizowanym stole tłoczyły się
butelki. — Nowy, masz kartę wstępu? — zakłębili się wokół inżyniera; byli zgrani jak jedna rodzina; widać, sta- li bywalcy owego pensjonatu. Stał bezradny, nie rozumiejąc, czego od niego chcą. — Mama Ząbek, skąd go wytrzaslaś, on nie przyswaja, co się do niego mówi! — Musisz się wkupić — dobyła flaszkę emerytowana bokserka wagi ciężkiej, familiarnie nazywana przez pensjonariuszy Mamą Ząbek; górny siekacz miała okapslowany koroną z żółtego metalu. Prowadziła także wyszynk, co sądząc z liczebności koczujących, niepomiernie podnosiło atrakcyjność tej skromnej bazy noclegowej. Inżynier wolał nic wyłamywać się z ogólnie przyjętego obyczaju i zapłacił Mamie Ząbek za pół litra stołowej. — Możesz spokojnie zaprawiać, u mnie włos ci z głowy nie spadnie i nikt ci niczego nie ruszy — za- pewniła Mama, inkasując pieniądze za wódkę. — A portfel to możesz na podłogę rzucić i tam go znajdziesz, gdzieś rzucił. Na hazard z portfelem inżynier nic poszedł, lecz miał możność przekonać się, jak skutecznie Mama Zą- bek likwidowała w zarodku wszelkie zbyt rażące różnice zdań, mogące doprowadzić do konfliktu. — Spokój tam, Pimpula! — huknęła na krępego osiłka, który miał jakieś pretensje do czarnego chu- dziclca — a ty, Karawaniarz, nie drażnij go, bo on tylko na umyśle słaby — strofowała chudzielca. Gdy nie skutkowały słowa, biła. Biła zwiniętą pięścią z siłą mężczyzny, srebrne pierścionki z ostrokątnymi oczkami, jakie nosiła na palcach, działały jak kastet. Inżynier dotrwał do rana i rzucił się na kolumny ogłoszeń w gazetach. Kawalerka na Stegnach do wyna- jęcia… — zainteresował go ten anons. Owszem, była do wynajęcia. Właściciel wyjeżdżał na trzy lata za granicę i chciał za trzy lata z góry siedemdziesiąt dwa tysiące złotych. Pokój przy rodzinie, z kolejnego inseralu, okazał się leżanką w przechodniej izbie, dostępnej od dziesią- tej wieczorem do dziesiątej rano. Płatne z góry za trzy miesiące a tysiąc złotych miesięcznie. — Po obiedzie to mąż lubi sobie pospać na tej kanapie — wyjaśniła gospodyni — a później to też nie
lubi, jak się obcy po mieszkaniu szwendają, a po dziesiątej to w sam raz. Wynajął leżankę i zapłacił za kwartał, lecz to dwanaście godzin, podczas których miał do niej rzekomo wyłączne prawo, okazało się złudzeniem; mebel stał na wprost telewizora i dopóki nadawano program, okupowała go rodzina gospodarzy, zapatrzona w szklany ekran. Byli wszystkożerni, odbierali program non stop. Nauczył się przychodzić tuż przed wyłączeniem telewizora. Niepostrzeżenie dla siebie nabrał nawyków łazika, nie kończące się wałęsanie wypełniało mu dni, które już nie wydawały się puste. Nie myślał o niczym konkretnym, niczym się nie niepokoił, gdy niezmordowa- nie przemierzał miasto. Skurczyły się jego zainteresowania, prawie przesiał odczuwać swoją izolację. O niedawnym życiu my- ślał jak o czymś bardzo odległym i trochę nierzeczywistym. Przestał się niecierpliwić brakiem znaku od Tamgi. był przekonany, że wreszcie go kiedyś otrzyma. I byłoby mu zupełnie dobrze, gdyby nie dotkliwa i wciąż potęgująca się tęsknota za najbliższymi. Syna i swojej matki nie widział od dawna, z żoną spotykał się rzadko, z zachowaniem tysięcznych ostrożności. Już nigdy nie widział jej takiej przerażonej, chłodnej i obcej jak w pierwszym dniu jego ucieczki, Wtedy gdy nawet nie starała się ukryć, jak bardzo chce, aby sobie poszedł. Po kilku dniach zwróciła mu jego komplet kluczy od mieszkania i znów była oddanym mu człowiekiem, na którego mógł liczyć. Nie zrobiła mu żadnego wyrzutu za pozbawienie jej domu i ani razu nie zapytała, kiedy ten dom odzy- ska. Nie zapytała także nigdy o przyczyny jego ucieczki, które wpędziły ich rodzinę w te rozpaczliwą sytu-acje. Te kradzione spotkania z Martą miały jedną złą stronę; znikała jego błogosławiona obojętność, ten pra- wie narkotyczny stan. podczas którego nie czuł nic poza zespoleniem z ulicą, z domami, z miastem jego dzieciństwa, jego młodości. Po odejściu żony ogarniała go rozpacz, nie widział wyjścia z matni, nienawidził ludzi. W takim nastroju przyszedł na swoją kwaterę i poczuł, jak nie cierpi tego mieszkania, leżanki, jak nic znosi tych telewizyjnych przeżuwaczy. Sprowokował awanturę z
gospodarzami, którzy jak codziennie oku-powali wynajęte mu legowisko. Nawymyślał im za wszystkie ubiegłe wieczory, za to, że są tacy, jacy są. i za swoje życie nie życie Wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Nie przyniosło mu to ulgi. wiedział, że nie wróci tam nigdy, bo mógłby ich wymordować. Napięty, wibrujący na pograniczu rozstroju, po kilku tygodniach tułaczki i omijania własnej dzielnicy, pojechał do domu. Było mu tak wszystko jedno, że nic zachowywał żadnych ostrożności. 1 nic się nie stało. Kiedy jednak wyspał się we własnym łóżku, wykąpał i ogolił we własnej łazience, już nie było mu wszystko jedno i po raz pierwszy od bardzo dawna rozważy! swoją sytuację — Oczywiście nic się nie zmieniło na lepsze, lecz nasunął się wniosek: teraz nikt już nie będzie szukać go w domu. I zaczął ukrywać się u siebie. Wychodził rzadko. Przeważnie wcześnie rano albo późnym wieczorem. Żywność kupował raz na kilka dni. Przed każdym opuszczeniem mieszkania z okien na piętrze obserwował okolicę. Na ulicy Sowy łatwo wypatrzy się obcego. Niewielka uliczka bierze swój początek od Puławskiej i koń- czy się skrajem kabackiego lasu. Prowincjonalnie cichy zakątek na południu Warszawy. Za ogrodzeniami z siatki, z balasków, za żywopłotami, za żeliwnymi sztachetkami małe domki w ogródkach. Wzdłuż parkanów wąskie kładki z pojedynczych cementowych pryt, środkiem wysypana żwirem jezdnia, służąca tylko miesz- kańcom, bo rów i szlaban zagradzają drogę do lasu — rezerwat wyłączono z ruchu kołowego. Wśród wygody własnego domu, pośród książek i drobiazgów, odnalazł zapomniane przyzwyczajenia, zainteresowania. Przychodził do siebie. Nic podnosił słuchawki telefonu, nic odpowiadał na dzwonki. Wej- ście w parkanie było otwierane automatem z wnętrza domu. Ogrodzenie wokół dawało dodatkowe poczucie bezpieczeństwa. Któregoś dnia. sprawdzając teren przed wyjściem z mieszkania, zobaczył mężczyznę zatrzymującego się przed furtką. 7. uniesioną głową wpatrywał się w okna na piętrze, jakby domyślał się kogoś ukrytego za firanką. Następnie powoli, demonstracyjnie wyciągnął z teczki kopertę i wetknął do skrzynki pocztowej umocowanej na furtce. Odszedł w stronę lasu. Nie był to listonosz. bo listonosza inżynier znał. Zresztą po opuszczeniu domu Marta zastrzegła w urzę-
dzie pocztowym osobiste odbieranie korespondencji. Przebiegł oczyma ćwiartkę papieru. Szanowny Panie! — minio usilnych starań nie udało mi się skomunikować z panem osobiście. Więc tą drogą zawiadamiam, że w moim posiadaniu znalazło się osiem figurek gwardii szkockiej, wyprodukowa- nych z okazji dwudziestopięciolecia koronacji królowej Elżbiety. Na oferty oczekuję codziennie pod telefonem numer 19 89 903. Ogielski pamiętał ten numer, ktoś pozostawił go Marcie zaraz po jego ucieczce z domu. Więc niewąt- pliwie tę wiadomość także kierowano do niego, ale co oznaczała? Zawiadomienie, że wszystko w porządku, próbę wywabienia go z nieznanej kryjówki, a może to tylko znak, aby wrócił do domu, aby Tarnga mógł go osiągnąć telefonicznie. Zadzwonić tam? — połączenie z podanym numerem nie wydało mu się nadmiernym ryzykiem. 4 — W kabackim lesie, zdaje się, leży trup — właściciel pola graniczącego z rezerwatem telefonicznie zawiadomił oficera dyżurnego komendy miejskiej milicji. — Dlaczego: zdaje się? — Bo nic nie widać, omotany szmatami i sznurem. — Potrafi pan podać w przybliżeniu, gdzie to jest? Las kabacki liczy dziewięćset dwadzieścia hektarów, lecz informator dokładnie znał ‘c część masywu, gdzie natknął się na zwłoki. Mieszkał w pobliskiej wsi od urodzenia. Na miejsce pojechał kapitan Krzysztof Zaleski, inspektor służby kryminalnej, pełniący tego dnia dyżur operacyjny. Towarzyszyła mu brygada kryminalistyczna i stażysta, niedawno promowany absolwent mili- cyjnej szkoły oficerskiej. Ludzki kształt, szczelnie jak mumia owinięty szarą tkaniną, leżał w rozlewisku strugi. Gładka perspek- tywa płycizny sprawiała, że wyglądał płasko jak porzucona makieta strzelnicza. Kończył się krótki listopadowy dzień; oznaczono teren, któremu miano przyjrzeć się nazajutrz. Zwłoki przewieziono do prosektorium, dopiero tam kapitan w asyście lekarza i stażysty poddał je szczegółowym
oględzinom. Kiedy rozsupłali sznur, odmotane zwoje płótna odsłoniły martwego mężczyznę o silnej budowie, ubra- nego we flanelowe spodnie, lekkie mokasyny i zamszowy bezrękawnik ze szlakiem z frędzli, nałożony na białą koszulę, tak zwanego hamleta, o kroju modnym minionego lata wśród młodzieży. Wykładany kołnierz koszuli był naddarty, odsłaniał miejsce na szyi między potylicą a karkiem, gdzie znaczyła się gruba jak po-wróz pręga krwawego wylewu. —Wołu by powaliło — otrząsnął się praktykant, nie nawykły jeszcze do takich widoków. Zabity nie był zbyt młodym człowiekiem, jak można by sądzić na podstawie ubioru. Z dowodu osobi- stego, który przy nim znaleźli, wynikało, że liczył trzydzieści pięć lat. Nazywał się Tadeusz Matías, mieszkał w Tłuszczu pod Warszawą i tam pracował w wytwórni zabawek „Pinokio” jako brygadzista. — Pojedziesz do Tłuszcza i poprosisz miejscową komendę o pomoc w dyskretnym zebraniu opinii o lu- dziach z jego brygady — polecił kapitan swemu pomocnikowi. Oprócz dokumentów Matías miał w portfelu pięć tysięcy złotych, dwudziestodolarowy banknot, w kie- szeniach różne drobiazgi, wśród nich klucze spięte kółkiem, notes oprawny w imitację krokodylowej skóry, na ręku schaffhausena na stalowej bransolecie. — Co to jest, chodnik? — zastanawiał się Załęski, oglądając ponad dwumetrowe bryty szarego płótna z zielonymi pasami wzdłuż brzegów, w które spowite były zwłoki. — Maglowniki — ze znawstwem stwierdził praktykant. — Kapitan nigdy nie widział takiego czegoś? To w co u pana w domu zawija się bieliznę do magla? — Nie zawija się. Pakuje w neseser I wysyłają mnie do pralni. — Ja noszę bieliznę do magla, dlatego wiem, jak wygląda maglownik. Wyręczanie się pralnią zuboża intelektualnie… Ciekawe, na czym on leżał, zanim zapakowano go w to płótno? — głośno zastanawiał się stażysta, oglądając zamszową kamizelkę Matiasa. Do brązowego weluru na plecach przylgnęły kremowe, srebrzyście połyskujące włókienka. — Pleśń — podpowiedział Załęski, zajęty daktyloskopowaniem. — Przypominają puch dmuchawca — praktykant, pomagając sobie szkłem
powiększającym, zbierał włókienka pensetą do przejrzystej torebki. — Tarzał się po okwitłych mniszkach, zanim umarł? Przecież mlecze przekwitają latem. — Tych włókien przylgnęło tu bardzo dużo, one musiały przyczepić się niedawno, ale są za mocne jak na owocniki roślinne. Nazajutrz wznowiono oględziny miejsca, gdzie znaleziono zwłoki. Jeszcze poprzedniego dnia zawiodły próby z psem tropicielem. Nie podjął śladu. Zbyt długi okres upłynął od porzucenia ciała. Ludzie również nic znaczącego nic odkryli. Kapitan podzielił teren na kwadraty. Funkcjonariusze pełzali na przydzielonych spłachetkach, jakby tam pogubili złote szpilki. Dały im w kość te oględziny przy wilgotnym listopadowym chłodzie. Pierwszy zbun-tował się stażysta i na pobliską przesiekę zgarną! stos suszu. — Kto zapłaci karę, jak nas nakryje gajowy? — chciał wiedzieć Załęski, ale też podszedł do ogniska, rozprostowując przy nieśmiałym jeszcze płomieniu skostniałe palce. — Komenda. Wypadnie taniej niż leczenie pięciu zaziębionych ludzi — orzekł fotograf. Przed zmierzchem zakończyli przeszukiwanie lasu. Nic odkryli nic istotnego dla dalszego dochodzenia. — Którędy go tam przywieźli? — Załęski rozwiesił na ścianie pokoju w komendzie mapę południowe- go skraju Warszawy. — Ulice Maryli, Kraski, Macierzanki, Szczygła i cała dalsza enklawa w Pyrach nie wchodzą w rachubę. Tędy nie przedostanie się samochód do rezerwatu — ogląda plan praktykant. — Zresztą widzieliśmy to w terenie.. — Kolejna trasa wiedzie przez Wilanów, Powsin i leśnym traktem równolegle do ośrodka kultury i wy- poczynku, aż do poprzecznej przesieki, gdzie mieści się parking. I koniec, dalej nie ma przejazdu. Stamtąd do rozlewiska, gdzie porzucono zwłoki, jest pięć kilometrów. — Najbliżej tego miejsca można dotrzeć autem korzystając z polnych i leśnych dróg za Natolinem — stażysta zaznacza flamastrem domniemany szlak, którym wieziono zwłoki. — Lecz tutaj można się dostać tylko przez kolonię ogrodniczą — zauważa Zaleski — albo przez wyżej
położoną wieś Kabaty. Obu ominąć się nie da. To stwarza pewną szansę dla śledztwa. Być może ktoś z kolonii lub ze wsi widział osobę albo zapamię- tał wóz, którym przywieziono nad strugę Matiasa. — Jazda na wywiad! — samochodem przemierzają przypuszczalną trasę transportu zwłok. I już za Wo- licą, kiedy mijają doświadczalne plantacje Akademii Rolniczej, otwiera się zupełnie wiejski pejzaż. Aż do sinawej w oddaleniu ściany boru równe skiby ziemi, wypielęgnowane zagony przedzielone szpalerami drzew czereśniowych. A zabudowa w Kabatach ma coś z autentycznej mazowieckiej wsi, której dziwnym zrządzeniem losu jeszcze nie pochłonęło miasto; osiedle opłotkami wspiera się o las, frontem zwrócone ku uprawom i dalekim, spiętrzonym blokom Ursynowa. Wyprawa przynosi kilka mało znaczących spostrzeżeń. Na obce samochody, które tymi drogami często jeżdżą, nikt nie zwraca specjalnej uwagi. Popołudniami, nawet w dni codzienne, ruch kołowy jest tu czymś zwyczajnym. Nie są też rzadkością pojazdy przejeżdżające nocą. 5 — Nie wziąłem… nic ukradłem! Zrozumcie, nie ma takich pieniędzy, za które dałbym się zabić! — usi- łuje powiedzieć to mocno, przekonująco, nawet wykrzyczeć, byle tylko złapać oddech między jednym cio- sem a następnym; Boże, czy oni się nigdy nic zmęczą, nie zaprzestaną chociaż nu chwilę… Ze ściśniętej krtani, przez rozbite wargi dobywa się bełkotliwy jęk, eksploduje w mózgu pękniętymi na sylaby słowami; po — mył — ka mu — si się wy — jaś — nić. Nie zdaje sobie sprawy, że to zdanie huczy tylko w jego głowie, bije młotami w skroniach, nie wyszło poza myśl i dlatego tamci biją. Biją, bo on milczy, a to milczenie potwierdza jego winę. Pozbawia tchu kolejny cios w żołądek. Zamroczenie. Leniwie powraca przytomność, ze stanu nieważkości, z wielkiego, obojętnego oddalenia nadpływa rze- czywistość: ciemny pokój, pokój w jego domu, on leży skurczony na brzegu dywanu i juz się nawet nie boi. W strzępach świadomości, po kontrapunktach zaćmienia przeżył już cały strach, rezygnację i zgodę na
śmierć. Gdyby nic ból, nic czułby już nic, a jednak jest jeszcze coś poza bólem. Jakiś niepokój, mdlący, do-tkliwy. Źródło tego niepokoju płynie z dywanu, z tego jasnego dywanu z wysokim miękkim runem, teraz ra- niąco uwierającym policzek. Krew poplamiła dywan —Niemy niepokój przekształca się w sens. Zdaje sobie sprawę, jak groteskowe w jego sytuacji jest to martwienie się o dywan, a jednak uporczywie trzyma się tej myśli, że krew z rozbitej twarzy powalała dywan. I wie, gdzieś na drugim planie świadomości, że najlepiej kłopotać się o dywan, pamiętać tylko o dywanie, nie dać dostępu innym myślom. Ale nic z tego, bo już cisną się te, przed którymi się bronił. Marta! Marta i Mały! — to o nich chciał zapomnieć, bo przez nich powraca strach zwielokrotniony, bo- lący bardziej niż skatowane ciało, wytrącający z apatii, odbierający zgodę na śmierć. — Pomyśl o żonie i dziecku — do wtóru jego myślom odzywa się głos; torturuje, budzi wściekłość, rozpala nienawiść. Nie, na to nic odpowiadać, milczeć, zebrać siły i rzucić mu się do gardła, żeby już nigdy ten oprawca nie mógł im grozić. Usiłuje się dźwignąć. — Ożył — jasnowłosy młody mężczyzna w juchtowych butach, z reklamowo urodziwą twarzą, kieruje światło osłoniętej kartonem stojącej lampy na pobitego, który próbuje się podnieść. — Wije się jak glista — stwierdza z niesmakiem drugi; ma wydłużoną końską twarz i długie włosy, grube i szorstkie, też jak końska grzywa, z resztką ondulacji na końcach. — Inżynierek skubany! Uuuch, jak mnie takie brzydzą — otrząsa się i czuje, jak powstaje w nim gniew. Mógłby zetrzeć tego pełzającego jak robak — na miazgę. Leżący mężczyzna zdołał unieść się na rękach. Z wysiłku drżą mu mięśnie przedramion, obraca ku tam- tym twarz oblepioną skrzepami, rozpuchniętą, straszną. Wielki gniew Ondulowanego domaga się ujścia, więc robi dwa skoki i ciężki but unosi nad wspartą o podłogę dłonią tamtego. Uprzedza go interwencja gładysza z włosami koloru pszenicznej słomy. Kopnię- ciem w goleń odrzuca Ondulowanego od ofiary, ścina go z nóg morderczym hakiem w żołądek. — Nie cierpię nadgorliwców — wyjaśnia kompanowi; cisza. Pobity inżynier, skulony, opadł na dywan.
Ondulowany walczy o oddech. — Ty, Belami… — dobywa wreszcie głosu. — Bel — Ami — poprawia jasnowłosy, rozkładając właściwie akcenty. — Ty… masz u mnie krechę, masz u mnie cholerną krechę — złowrogo zawiadamia Ondulowany; nie rusza się z kąta, w którym wylądował, obmacuje brzuch, masuje porażoną bolesną drętwotą nogę. — Rozdepczesz mi palce, kiedy będę leżał. Ale jeszcze nie leżę, więc uważaj. — Ty to jesteś zimny drań, wiesz? — z mieszaniną respektu i nienawiści mówi Ondulowany. — Ty od- bierasz człowiekowi zdrowie, jakbyś jadł kluski albo jakbyś łuskał słonecznik. Ja tak nie umiem, mnie taki wkurwia jak wróg. — Dlaczego? — dziwi się Bel — Ami. :— A tak, w ogóle i na okrągło. — Przecież tobie nic osobiście nie zrobił. — Płacą mi za przemieszanie gościa? Płacą, no i… — zacukał się Ondulowany — no i przecież wiem, że mają do niego pretensje — rozpromienia się, rad z siebie — a u mnie móżdżek pracuje, potrafię sobie resztę dopowiedzieć: taki humanis, inżynier pieprzony, ma się za lepszego od zwykłego człowieka, a kradnie! — Co kradnie? — A skąd ja mogę wiedzieć, przecież mi nie powiedziałeś. Ty, Belami, to też jesteś niezgorsze dziwa- dło. Nie wtajemniczysz człowieka, a potem naciskasz; no, coś skrewił, nic? inaczej nie sprawialibyśmy mu takich omłotów, nic? A na złodziei to ja jestem pies i… — Nic wysilaj się na dorabianie ideologii, bo to dla ciebie za trudne. Istota rzeczy jest prostsza. siedzi w tobie kawał bestii, która lubi maltretować. Na tym szczeblu rozwoju, na którym jesteś… — Z ciebie to też pieprzony humanis, tylko byś mędrkował. Jak ja miałbym taką gładką gębę jak ty, to leż byłbym taki mądry, a może i mądrzejszy. I dziewczyny by na mnie leciały — wzdycha nostalgicznie Ondulowany. Pozornie nie zwracają już uwagi na inżyniera, lecz jemu wydaje się. że ta dziwna rozmowa jest przezna- czona w jakiś sposób dla niego. Udaje mu się wreszcie unieść z podłogi i wesprzeć o
ścianę. I naraz jakby dostał miedzy oczy. Wiruje półmrok w pokoju, rozłamują się ściany, rozszczepiają sylwetki tamtych dwóch, balansuje podłoga. Trzewiami targnęły torsje. — Rzyga — jak przez szklaną watę sączy się nabrzmiały wzgardliwą pretensją glos Ondulowanego. — Przynieś wody — rozkazuje Bel — Ami. Chłodna, orzeźwiająca struga wody na twarzy i zmoczony ręcznik na czole. Chciwie zlizuje kropelki z obrzękniętych ust — ulga. — Niech się pan nie porusza, to zawrót głowy, minie — jak srebrna struna głos Bel — Ami’ego; — groteskowo brzmi ten miły w brzmieniu głos i to pan w ustach kogoś, kto zaledwie przed paroma chwilami z wyjątkową precyzją i znawstwem katował tego pana. Bardzo powoli opada zamęt cieni, wytraca szybkość szalona karuzela, ściany pokoju nieruchomieją. Nad inżynierem pochyla się Bel — Ami. — Niech pan to wypije — Bel — Ami przystawia mu do warg kieliszek; woń alkoholu wydaje się wstrętna, ale inżynier posłusznie przełyka. Na chwilę, lecz tylko na chwilę obolały żołądek staje dęba potem się uspokaja i mijają mdłości. — Porozmawiajmy — zachęca Bel — Ami. — Wszystko już powiedziałem. Nie przywłaszczyłem sobie ani uncji. — Powiedzmy. Jednak fakty świadczą przeciwko panu. Powierzono panu walory wartości, plus minus, czternastu tysięcy dolarów, a pan.., — — Nieprawda, to pomyłka. Otrzymałem coś zupełnie innego,.. — Jak dawno pan współpracuje z naszą firmą? Jak się pan przekonał, ja jestem z innego działu i pozna- ję tylko naszych byłych pracowników, przeważnie już w przykrych okolicznościach. Więc jak dawno pan z nami współpracuje? — Ponad dwa lata, ale co to ma do rzeczy. — Ma. Ja jestem tam od początku, a nie zdarzyła się taka pomyłka, rozumie pan? Nigdy! Ale też i nigdy dotychczas nie zdarzyła się taka kradzież. Nie rozumiem pana. Człowiek, zdawałoby się, z pana inteligentny, a wyobraźnia zawodzi. Nie przyszło panu na myśl, że firma potrafi się bronić przed kradzieżą? Zguba musi się znaleźć, nawet wyrównanie strat nie załatwi sprawy. A wie pan, ile to warte? W przeliczeniu po sto czterdzieści złotych za dolar… — To blisko dwa miliony — inżynierowi robi się ciemno przed oczyma; te dolary
zamienione na pol- skie złote przytłaczają go bardziej niż tamte czternaście tysięcy. — Powtarzam, nie przywłaszczyłem, ale gotów jestem zapłacić co do grosza, sprzedam dom… — Ten dom nie należy do pana, hipoteka jest na teściów! — przecina Bel — Ami; nawet i to wiedzą. — Dla mojej żony także nie ma takich pieniędzy, za które dałaby mnie zabić. — Powiedzmy. Jednak pokryłoby to tylko, i to w stopniu bardzo niedogodnym, straty. — Nie rozumiem. Jak to niedogodnym? — Firma potrzebuje walut wymienialnych, nie złotych. Kupienie czternastu tysięcy dolarów to dodat- kowe koszta. — Nic innego nie potrafię zaproponować. — Poza tym firma musi wiedzieć, co się wydarzyło! Jest to nie mniej istotne niż pokrycie strat. — Nie wiem! — z rozpaczą powtarza inżynier. — Niech pan wykreśli to słowo — Bel — Ami znów zaczyna tracić cierpliwość. — Lecz jeśli rzeczywi- ście pan nie wie, to dlaczego pan uciekał, dlaczego pan się ukrywał, dekował? Milczy. Cóż ma odpowiedzieć? Przecież to oczywiste, dlaczego! Uciekał przed tym, co go teraz dosię- gło. Uciekał, aby przeczekać, aż sprawa się wyjaśni bez jego udziału. Na to liczył. Postępował jak struś? Być może, ale nie miał żadnych innych szans, by się bronić. Nie dano mu nawet możliwości złożenia wyjaśnień. — Szesnastego października był u pana człowiek od Tamgi. — Nie widziałem go. Piętnastego opuściłem dom, to był trzeci dzień terminu postawionego przez Tarn- gę. — A co przekazała panu żona, rozmawiała z naszym człowiekiem? To dziwne pytanie brzmi jak ostrzeżenie. Dlaczego on udaje, że nie wie, czy wysłannik Tamgi rozma- wiał z Martą? — Nie wiem, od piętnastego nie widziałem się z żoną, odkąd oboje opuściliśmy nasz dom — kłamie gładko, nie zastanawiając się nad skutkami.