Szlak Tamerlana
Musiał mówić.
Musiał mówić, nie mógł powstrzymać nieodpartej potrzeby
wypowiadania myśli. Inaczej bezwzględna konieczność speł-
ni się wbrew niemu przez niekontrolowaną lawinę informa-
cji. Tylko czy w ogóle mógł nią jeszcze pokierować?
— Nazwisko?
— Norman Sidoine…
Ego pamiętało, że naprawdę nazywał się Kruszyński i mi-
mo wielkiego wysiłku Kruszyński nie pozwolił Normanowi
zdradzić powierzonej tajemnicy.
Uczepił się wspomnienia. Nie czegoś ze świeżych doznań,
te umykały porażonej osobowości. Jego głębsze istnienie od-
woływało się do pamięci dzieciństwa, podsunęło ratunek.
Opowieść, kiedyś podsłuchaną z rozmów starszych, przeży-
tą, odesłaną w zapomnienie, a jednak, jak się okazało, wciąż
w nim obecną, doświadczenie jednego z mężczyzn rodziny,
wyniesione z wojennej zaprzeszłości.
Ranni, terminalni i szczęśliwcy zdolni do przeżycia, bez
względu na płeć leżeli pokotem na betonowej posadzce niedo-
bitej bombami hali targowej. Sienniki mieli nieliczni. Z zaim-
prowizowanych bloków operacyjnych szarytki, sanitariuszki
i wolontariat prowadziły, ciągnęły na płachtach z workowego
płótna, pełniących także obowiązki prześcieradeł bądź dźwi-
gały na chałupniczo skleconych noszach rannych, martwych,
dogorywających w pomieszczeniu wielkim jak hangar.
Pacjenci, budząc się z narkozy, wciąż jeszcze oszołomieni,
wiedli monologi o sprawach błahych i znaczących, intymnych,
wstydliwych, kompromitujących. Psychiczny negliż pod pre-
- 5 -
sją ubocznego działania dożylnej narkozy, środków podaro-
wanych zdruzgotanemu wojną miastu przez Międzynarodo-
wy Czerwony Krzyż.
Ów mężczyzna z rodziny, przerażony drastycznością zwie-
rzeń, wydartych nieprzytomnym przez farmakologię, przy-
rzekł sobie oszukać przymus opowiadaniem zdarzeń nieważ-
nych. I udało się. Słowa dotrzymał.
— Jestem synem kobiet silnych… — teraz późny wnuk po-
wtarzał konwencję, karmiąc demona gadulstwa.
— Co on nadaje? — siedzieli przy nim obaj, jeden brodaty,
drugi z krechą na policzku, krzywousty.
— Dyrdymały. Ja go jednak zaprawię — niecierpliwił się
Brodaty.
— Spokojnie! Ty, zmumifikowany, jak się nazywasz?!
— Norman Sidoine… Wszystko, czego w człowieku nie zła-
mią ból i strach, ma jednym nakłuciem odmienić chemia?
Niedoczekanie! Centymetr płynu wbity w ciało? Upokarza-
jące. Kim jesteśmy, czym jest charakter, siła ducha, godność,
hart, rozum? Tylko glejem z bukietami neuronów, skoro krop-
la byle czego zmienia osobowość…
— Znów nadaje po polsku… Skąd znasz polski?
— Slawistyka na Sorbonie—podsunął błędną informację. —
Znam rosyjski, niemiecki… Iz podłogo wora ja stal żurnalistom
stojkim i kriepkim bojcom… spasiba sowietom, spasiba czeki-
stom, spasiba Stalinu rodnomu… Meine mutter—moja matka,
sprzedawała apfel —-jabłka, przyszła ziege — śliczna koza i sie
hat gestohlen — z woza, paniatno, verstehen sie deutsch?
Jednak coś w nim czuwało, pod warstwą porażonego jeste-
stwa kuliło się głębsze istnienie, istnienie prawdziwe, nie bez-
krytycznie uległe, chociaż bardzo słabe, jednak z całą pew-
nością nienależące do Normana Sidoine. Mozolnie rozdzielał
myśli, ukrywając te, które muszą pozostać w nim. Morderczy
wysiłek opierającego się JA wewnątrz niego i przeciw niemu.
— …tysiąc koni przepuszczamy, a jednego zatrzymamy…
- 6 -
Miał wrażenie, że cała wiedza chce się z niego wydobyć nie-
zależnie od jego woli. Uczucia znane z testów, jednak nie w ta-
kim natężeniu. Może preparaty były za słabe, może podtrzymy-
wała świadomość sprawdzianu? Więc jednak świadomość…
Preceptor obiecywał antidotum neutralizujące ów mus,
na dniach miało wyjść z prób. On już wyszedł z profesjonal-
nej obróbki, pozwolono odetchnąć, zamieszkać na mieście,
cieszyć się wolnością i Paryżem. Zobowiązany, by stronić od
emigranckiej kolonii, zwłaszcza rodaków, odkrył dzielnicę
francuską. Okazało się — są jeszcze takie w tej wielonarodo-
wej metropolii.
Znalazł tani pokój na mansardzie pod łupkowym dachem
karawanseraju Mignon w Zaułku Bezwstydnych Dziewczyn.
Z podwórka pełnego czarnych kotów i ławic czarnych folio-
wych worków na śmieci prowadziła galeria na inną uliczkę,
sień, położona w środku domu, miała drugie drzwi, wycho-
dzące na jeszcze inną. Nareszcie poczuł się nieskrępowany,
anonimowy, niezależny, poniekąd wolny.
— Średniowiecze było mniej pruderyjne, ulica od zawsze
nazywała się rue Putassiere1 i nikomu nie wadziło, dopiero
jakimś bigotom na początku stulecia — oświecił nowego lo-
katora patron, częstując przy cynku gościnnym calvadosem
na dobry początek.
Obok, na podium wielkości stolika, bez względu na po-
rę nocy zawsze wypinały się jakieś Artystki. Pieśniarki, tan-
cerki, wróżbitki, iluzjonistki, akrobatki, mimy, chiromant-
ki, astrolożki, wypinały się tak samo bez względu na emploi,
odziane w szczątkowe kostiumy, jakieś kwiatki, usta, oczy,
karciane czy gwiezdne symbole przyklejone na sutkach, haf-
towane cekinami kliny osłaniające płeć i złocone kogucie pie-
rze na siedzeniu.
1 Rue Putassiere — (fr.) ulica dziwkarska.
- 7 -
Wybór miejsca Preceptor przyjął do wiadomości z pobła-
żaniem, przypomniał tylko, że podrzędne kawiarnie nieko-
niecznie jedynie policja miewa na stajni.
—… zelektryfikowany, zaopatrzony w komputerowy mo-
dem telefon niewłączony do sieci może wnikać do zamknię-
tych obwodów końcówką sztucznej pamięci z automatycz-
nym disc drive…
— Co on klepie? — dowiadywał się Brodaty.
— Elektronika. Ogólnie wiadome — zbagatelizował ten ze
szramą od skroni do górnej wargi, przez co usta przypomina-
ły łódkę ukośnie cumującą pod nosem.
— Nie ogólnie, tylko fachowcom — zaprotestował.
— Jesteś elektronikiem?
— Jestem Norman Sidoine, urodzony w Bretanii, obywa-
tel francuski, slawista, szukam pracy…
— Masz fałszywy paszport — stwierdził Brodaty.
— Jest w porządku, w najlepszym porządku, lepszego w ży-
ciu nie widziałeś, certyfikat nie sparszywiał od tego, że mnie
nafaszerowaliście jakimś świństwem. Skopolamina? Prze-
starzałe, chemia poszła do przodu, sterydy, anaboliki, pen-
tatin…
Pierwsza warstwa, tylko pierwsza warstwa, chociaż nie po-
winien mówić o elektronice, preparatach, używać rodzimego
języka — ganiło istnienie głębsze, istnienie prawdziwe, zma-
gając się z drugim, porażonym JA. Człowiek starał się poko-
nać farmakologię.
— On sobie robi kpiny, dać po ryju? — chciał wiedzieć
Brodaty.
— Mamy czas i dość specyfiku — powiedział Krzywy.
— Większej dawki mogę nie przeżyć. Szef nakopie ci do
dupy, jeśli mnie utrupisz.
— Jaki szef?!
— Twój, wasz, diabli wiedzą, czyj, z pewnością nie mój…
Nie mam żadnego, znajdę zajęcie, będę miał. Pierwsza war-
8
stwa, tylko pierwsza warstwa, reszta to chemia. Nazywam się
Norman Sidoine, urodziłem się…
— Przestań! — zdenerwował się Krzywy.
— Odpowiadaj na pytanie — żądał Brodaty.
— Odpowiadam na pytania, nazywam się Norman Sidoine…
— Jezu, nie wytrzymam i naprawdę mu przywalę! — za-
wył Brodaty.
— Ściana Wschodnia, co wiesz o Ścianie Wschodniej ? —
domagał się Krzywy.
— Merde, merdowate, merdziane, merdologiczne, merdo-
lone, mer… Jesteśmy dinozaury, może diplodoki z dwoma
ośrodkami dyspozycyjnymi…
— Co wiesz o Ścianie Wschodniej?!
— .. .w lutową noc roku tysiąc czterysta czterdziestego na
polecenie wdowy po cesarzu niemieckim Albrechcie drugim,
mieszczka wiedeńska Kotanner ukradła strzeżoną koronę
Świętego Stefana, koronę królów węgierskich… — demon ga-
dulstwa brał swój żer, człowiek przezwyciężał chemię.
Człowiek znał Ścianę Wschodnią, Rzekę, Kanał, Wielką Mo-
renę, Jezioro, Puszczę z natury, z map, makiet, filmów, wizji
komputerowych. Zaliczył wszystkie sprawdziany, ostatni wi-
zytował facet z Lyonu.
— …spacyfikowane gangi, uszczelniona Marsylia, uodpor-
nione na brudne pieniądze banki — mówił facet z Lyonu.
— Powiedzmy — zamruczał Preceptor. Facet z Lyonu udał,
że nikt się nie odezwał.
— …zmniejszył się wpływ, obrót, nawet sieć detalu, moż-
na było mówić o poważnym ograniczeniu, nawet niedoborze
opiatów, kanabisów i pochodnych. Wprawdzie w Niemczech
pojawiły się syntetyki, ale…
— Najlepsi w ersatzach i cyklonie… — znowu zamruczał
Preceptor.
— Oni dostarczają surowce, proces chemiczny dokonu-
je się za miedzą, w Polsce. Przy różnicy kursu dolara do zło-
- 9 -
tówki obróbka wypada prawie darmo. Gotowy produkt, na-
zywany przez dealerów speed, wraca do zleceniodawcy, jak
na razie problem lokalny, poradzą sobie z nim sami Niemcy.
Zresztą na Polaków nie ma co liczyć, faworyzują służby po-
lityczne, a teraz mają kaca przez proces toruński. Sam od-
czuwam coś podobnego po wysłuchaniu filipiki, wygłoszonej
w sali sądowej przez zabójcę oskarżającego ofiarę. Faszysta,
popłuczyny po Goebbelsie, ale — mais revenons d nos mou-
tons — powróćmy do naszych baranów. Na rynku, mimo po-
ważnego odcięcia dostaw z krajów latynoamerykańskich,
obserwujemy wzrost podaży opiatów i pochodnych. Ruszył
Wschód. Mamy podstawy sądzić, że tranzyt odbywa się przez
Polskę — mówił facet z Lyonu.
— Nie śpij, Norman, pierwszorzędne wiadomości. Nigdy ta-
kich nie słyszeliśmy — znów zamruczał Preceptor. Był prak-
tykiem, powtórki znanych rzeczy nastrajały go sceptycznie.
— Aha, człowiek taszczył się aż z Lyonu, żeby nam to
wszystko opowiedzieć — zgodził się Norman.
Norman Sidoine — tak się nazywał tutaj i jedynie Precep-
tor znał jego prawdziwe nazwisko, nawet nie jest pewne, czy
zostało zakodowane w pamięci komputera, odkąd pojawiły
się wirusy trapiące sztuczne mózgi.
— Oczywiście nie twierdzę, że to jedyna trasa — zareagował
facet z Lyonu na wymianę szeptów między tymi dwoma — rów-
nie dobrze towar może płynąć szlakiem Hanzy, ekspediowany
przez Rygę, Kłajpedę, Königsberg… Bierzemy też pod uwagę
ewentualny kanał przez Bałkany. Ostatnio zatrzymano furgo-
netkę z Turcji. Przez Bułgarię, Jugosławię zdążała do Włoch.
Opiaty wieźli w torbach, nawet niezamaskowane. Lecz twoim
zadaniem, Norman, jest identyfikacja traktów polskich — fa-
cet z Lyonu dźwignął się z otchłani skórzanego kluba, przypo-
minającego skrzyżowanie kołyski z balią, zbliżył do mapy.
Była duża i prawie zwyczajna, lecz dotknięcie elektronicz-
nej trzcinki rozświetlało wskazany punkt, dopóki następne
-10 -
dotknięcie go nie wygasiło. Graniczne miasta odpowiadały
czerwienią, linie kolejowe mżyły srebrem, drogi — od auto-
strad po bite trakty — ożywały gamą fioletów, pas ziemi ni-
czyjej lśnił czernią antracytu.
Obraz graficzny uzupełniała makieta. Dopracowane
w szczególe rozjazdy, bocznice kolejowe, cmentarzyska roz-
padających się wagonów na porosłych mietlicą torowiskach,
dworce z wypalanej cegły, betonowe rampy, śmietniki, drew-
niane wychodki, ustawiane na słupach nad jamami, mia-
steczka skupione wokół kościołów, wyniosłe dzwonnice, oka-
załe plebanie.
Odtworzone w papier-mache fragmenty Ściany Wschod-
niej rozstawiono na stelażach departamentami, jak to okre-
ślali niepoprawni Francuzi, mimo całej znajomości rzeczy
niepotrafiący wyjść poza swoje widzenie świata i podziały ad-
ministracyjne. Tych „departamentów” rozróżniali trzy. Pół-
nocny, południowy i reszta między tamtymi dwoma, wszystkie
z dodatkiem „wschodni”. Żeby rzecz uprościć, departamen-
ty ponumerowano. Na życzenie całą dokumentację kompu-
ter wyświetlał w dowolnej konfiguracji, powiększał wybrane
fragmenty, synchronizował trójwymiar modeli z odwzorowa-
niem kartograficznym.
— Numer jeden: Kolej. Brześć, Warszawa, Poznań, Kuno-
wice. Numer dwa: kolej. Lwów, Medyka, Przemyśl, Zgorzelec.
Wariant A. Kolej. Medyka, Kraków, Bratysława, Wiedeń. Wa-
riant B. Kolej. Lwów przez Małańce, Suwałki, Warszawę i tak
dalej. Popraw mnie, Norman, jeśli zauważyłeś nieścisłość.
— Małańce nie mają bezpośrednich połączeń z Suwałka-
mi.
— Zatem przeładunek na trasie, co stanowi dodatkowe ry-
zyko i ja wybrałbym raczej trakcję samochodową, chociaż tam
nie ma autostrad.
— Rosyjskie tory są szersze. Na stacjach granicznych
zmniejsza się rozstaw podwozia, wagony starego typu, bez
automatycznej regulacji kół, przenosi na inne osie. Dobra
okazja do zmiany środków transportu. Należy także wziąć
pod uwagę szlak wina. Bardzo stary trakt. Przed epoką dróg
żelaznych i motorów spalinowych tamtędy ciągnął handel,
zwłaszcza wozy i tragi na płozach, z węgierskim tokajem przez
Miszkolc, Koszyce, Poprad, Łysą, na Kraków, na Gdańsk lub
Szczecin. Od niedawna kursuje tam interesujący towarowiec
cargo. Trasę od południowej granicy nad morze przebywa
w czternaście godzin.
— Jak na Polaków, to osiągnięcie — pochwalił facet z Lyo-
nu.
— Nie mam pytań — powiedział Preceptor.
— A więc witamy pełnomocnika grupy — uśmiechnął się
do Normana facet z Lyonu. — Dobierzesz sobie ludzi, ich dos-
sier przedstawi ci Preceptor.
Tak wyglądało ukoronowanie szkolenia. Najlepszy! Nawet
nie wiedział, kim byli ci, spośród których zdobył najwyższą
lokatę, poza tym, że rodacy. Nigdy ich nie widział. Przecho-
dził od instruktora do instruktora, z ćwiczeń na ćwiczenia,
z wykładu na wykład, zawsze sam, jeden, jedyny uczeń z nie-
odłącznym Preceptorem. Na wstępie powiedziano: najwybit-
niejszy otrzyma samodzielność, szeroko pojętą swobodę po-
stępowania i decyzji. Musiał być najlepszy, musiał zdobyć
prawo wyboru. Miał własny, sobie tylko znany cel, niedostęp-
ny nawet wszechwiedzącemu Preceptorowi.
— Potrzebujemy Polaków świeżo przybyłych z kraju, zna-
jących bieżące realia i przynajmniej jeden zachodnioeuropej-
ski język, nie bierzemy emigrantów ani pobytowców — po-
wiedział Preceptor na pierwszym spotkaniu, nie siląc się na
żadne wstępy.
— Ale dlaczego właśnie ja, w jaki sposób do mnie trafiłeś?
— zareagował zdumieniem, zdołał ukryć niepokój.
— Już powiedziałem, jestem z Interpolu — wyjaśnił, nic
nie wyjaśniając Preceptor.
No tak, Norman — wtedy jeszcze nie nazywał się Norman
— ledwo zaznał Paryża i nawet nie wiedział, że centrala Inter-
polu ma siedzibę w Lyonie. Zresztą ciężko uczulony na rodzi-
me służby paramilitarne nigdy nie pomyślał o jakimkolwiek
zbliżeniu z podobną organizacją. I nagle ten wysłannik, po-
jawiający się jak deus ex machina. Zbieg okoliczności, prze-
wrotny dar losu, intuicja zawodowców? Poczuł się nieswojo
i w tej samej chwili uświadomił sobie możliwości, wynikają-
ce z propozycji, jakich dotychczas nie przeczuwał.
— Muszę jednak wiedzieć, w jaki sposób do mnie trafi-
łeś.
— Na młodych Polaków, zwłaszcza władających francu-
skim, zostały uwrażliwione nasze służby, a nawet pedle i kon-
sjerżki. Ale ty dałeś się zauważyć w Berlinie. Jak widzisz,
nic demonicznego. Proponuję ciekawą pracę i dobre wyna-
grodzenie.
— Ciekawą pracę już mam, powinieneś i o tym mieć po-
jęcie, skoro tak wszystko wiecie — próbował wybadać, na ile
jest dla nich przezroczysty.
— Nie powiedziałem „wszystko”. Powtarzam: naszą uwagę
zwróciły twoje zainteresowania w Berlinie, szczególnie wie-
czorne zajęcia u Herr Doktora. Z jakiego powodu zaapliko-
wałeś sobie drogi kurs u zawodowego łamignata?
— Żeby w razie konieczności łamano cudze, a nie moje
gnaty.
— On szkoli zawodowców.
— Możliwe. Nie byłem powiernikiem Herr Doktora.
— Przestań się jeżyć. Zbieram wiadomości o tej wszechnicy.
Nasze służby napotykają adeptów podobnych szkół w różnych
częściach świata. Najemnicy, cyngle, różni mięśniowcy.
— O werbowaniu do Legii Cudzoziemskiej, Afryki, do Laty-
nosów mówiło się na Kreuzbergu, ale czego się tam nie mówi.
Rezerwat biedy, nostalgii, nieprzystosowania, także hołoty bez
skrupułów z pewnością dostarcza ludzi niekonwencjonalnym
- 12 -
- 13 -
zawodom, lecz ci, poinformowani, z jakimi ja się zetknąłem,
nie spotkali się z żadną podobną propozycją, a na prywatne
lekcje u Herr Doktora ich nie stać. Studio znali z ogłoszenia
w „Jelicie”. To polska knajpa w pobliżu parkingu frachtowców,
właściwie „Pod Harnasiem”, ta nazwa się jednak nie przyję-
ła, powszechnie jest znane przezwisko.
— Zgadza się.
— Bywają w „Jelicie” pośrednicy czarnego rynku. Bywa
polski Kreuzberg art. W starych, nieczynnych fabrycznych
halach, magazynach, piwnicach, dzięki symbolicznym czyn-
szom zaczęli osiedlać się artyści. Rzeźbiarze, malarze, kobier-
nicy, aktorzy, mimowie, tancerze, twórcy i animatorzy lalek,
młoda polska sztuka, uboga jak mysz kościelna. Lecz to już
zupełnie inny świat i nikomu z nich nie przyjdzie do głowy
zaciągać się do Legii czy w służbę u Afrykanerów. Jeśli im po-
zwolą żyć i uprawiać swój kunszt, może wyrosnąć na Kreuz-
bergu swoisty Montmartre, więc, jak widzisz, właściwie nie
przybyłem z kraju, tylko z Berlina, a ty potrzebujesz świe-
żych, wprost z naszego tygla.
— Kilka miesięcy nie ma znaczenia, ale… po kim nosisz
żałobę? — Preceptor zauważył pasek czarnej krepy na koł-
nierzu bluzy
— Matka.
— Tego nie wiedziałem.
— Umarła nagle niedługo przed moim wyjazdem na Za-
chód.
Nie widywał nikogo oprócz Preceptora, który cierpliwie
poprawiał jego wymowę. Norman Sidoine, obywatel Repub-
liki, nie mógł mówić źle po francusku, ten paszport pomy-
ślano jako ochronę na wypadek ucieczki i sposób na szybkie
przemieszczanie się poza granice. Zresztą przed wyprawie-
niem w Polskę miał otrzymać także dokumenty Republiki
Federalnej Niemiec.
— Dostaniesz do nich kontakt. Unikaj polskiego aparatu
ścigania i w żadnych okolicznościach nie wyjawisz nikomu
istoty swojej misji, związku z nami. W kraju będziesz na pol-
skim nazwisku.
— Najlepsze własne. Zawsze mogę spotkać znajomego al-
bo kapuchę, po co ma łamać sobie głowę, dlaczego nazywam
się inaczej…
Nie został wysłany do Lyonu. Jako Norman Sidoine prze-
kroczył, to znaczy przejechał samochodem prowadzonym
przez Preceptora, bramę Wyższej Szkoły Wojskowej przy pla-
cu Vendôme w Paryżu. Wsiąkł na wiele miesięcy Wychodził
stamtąd jedynie w towarzystwie Preceptora. Nie żadna wol-
ność na przepustce, dalszy ciąg ćwiczeń, sprawdzian umie-
jętności, orientacji, odmiany wyglądu, a także zwyczajnego
bycia pośród ludzi, żeby nie odwykł, nie zdziczał. Śmiać mu
się chciało, kiedy Preceptor wodził go po Paryżu.
— Przecież będą działał przeważnie na zadupiu.
— Na czym, Norman? — Preceptor co i raz ujawniał po-
dobne braki leksykalne w swojej dość znośnej zresztą pol-
szczyźnie.
— W interiorze — przybliżył owo pojęcie podopieczny.
Gdzież było Małańcon, Ogrodnikom, Medyce, czy Małasze-
wiczom do światowej metropolii. Jakie doświadczenie dało
się tam przenieść? Raczej powinien odwyknąć.
— Zamknij się, szkolę kadrowego pracownika, nie byle
cyngla. Wszystko w swoim czasie.
Woził go do Bretanii, wynajdywał pejzaże przypominające
Ścianę Wschodnią. Iglaste lasy, małe miasteczka, wsie prze-
ważnie o zmienionym charakterze, stare zagrody, tłocznie,
domy, schludne, zadbane w niby naturalnych ogrodach, słu-
żyły rekreacji. Chłopska Francja odeszła w przeszłość. Jeden,
dwóch farmerów z rodziną uprawiało areał dawnej gminy.
Osady na makiecie, nawet na filmach też wyglądały nieźle,
chociaż niepodobne do kamiennych budynków pod łupkiem.
Preceptor, który Ściany Wschodniej nie oglądał inaczej niż
- 14 -
- 15 -
w technikolorze, mówił o niej z pewną nostalgią. Dużo drew-
na. Drewno było modne i w cenie, tylko intrygowały go wy-
chodki, oglądał konstrukcje na dylach, bawił się zamykaniem
i odmykaniem drzwi na modelach, chciał wiedzieć, po co są
pod nimi doły, gdzie woda i w ogóle jak to funkcjonuje.
Ściana Wschodnia.
Budził się jakby ze snu, pamiętał wszystko, co się z nim
działo, odkąd weszli na facjatę ci dwaj, Brodaty i Krzywy, lecz
od pewnego momentu jakby amnezja, pustka. Nasłuchiwał.
Cisza. Ostrożnie uchylił powieki.
Mansardowe okno z kretonową firanką, tapeta w chińskie
pagody, leżał na wielkim łóżku z niklowanymi zagłówkami.
Nie ulegało wątpliwości — znajdował się w swoim pokoju
na poddaszu karawanseraju Mignon. Czuł niesmak, suchość
w ustach, coś podobnego do kaca.
— Chcesz kawy? — z jedynego fotela podniósł się Precep-
tor. — Ale masz sen, pozazdrościć. Czekam i czekam, zaczą-
łem się już nudzić.
— Sysysynu! — zrozumiał.
— Ostatni sprawdzian — rozłożył ręce Preceptor w obron-
nym geście.
— Skąd wziąłeś takie mordy?
— Charakteryzacja, ale to wysłużeni praktycy.
— Dałem się zaskoczyć.
— Raczej nie miałeś szans, ale wyciągnij wnioski na przy-
szłość.
— Idź do diabła!
— Poważnie. Jutro wracasz do kraju. Masz jakieś zlecenie?
— Na Vendôme zostawiłem parę ternewów1. Wyślij je mo-
jemu staremu.
1 Ternew — silny pies o gęstej sierści. Szkolony często do ratowa-
nia tonących.
II
W pierścieniu lasów — domy skupione wokół kościoła i wy-
smukłej dzwonnicy. Dzwonnica jest nowa, odróżnia ją styl
i materiał, z jakiego została wzniesiona, jednak stanowi har-
monijne dopełnienie znacznie starszej od niej świątyni.
Im dalej od sacrum, tym swobodniejsza zabudowa. Na roz-
ległych siedliskach parterowe domy, dwuspadowe dachy z fa-
cjatą, domy z modrzewiowej dłużycy, posiwiałe od deszczów,
zamożniejsze pod szalunkiem z dębu, jesionu, orzecha, na
zapleczu warzywniki, gospodarskie budynki dla krowy, pa-
ru owiec, samochodu, rzadziej konia, których przeważnie
nie wyzbyli się, jak i resztek swojej ziemi, niepochłoniętej
przez żelazną drogę, ni wiejscy, ni miejscy, „przy kolei” od
paru pokoleń.
W perspektywie sznury zastygłych wagonów, przęsła se-
maforów nad wysrebrzoną światłem księżyca powierzchnią
szyn, dzielącymi osadę na Górną i Pod Lasem.
Ciszę rozdzierają gwizdy manewrujących lokomotyw.
Wysoki płot przy niebrukowanej drodze, solidna furta,
zamknięta symbolicznie, wystarczyło sięgnąć między pręta-
mi ogrodzenia i wyjąć haczyk z zaczepki. Szpaler jodeł i zwa-
rzone pędy cukrowej róży rzucały bezkrwisty księżycowy cień
na ścieżkę, obsadzoną badylami zamarłych astrów. Zaszcze-
kał pies, zawtórowały sąsiedzkie.
Śmiały znieruchomiał pod osłoną najeżonych szpilka-
mi świerkowych łapek, wsłuchany w zacichające psie głosy.
W głębi bielał dom. Okna ciemne. Żadnego znaku życia.
Zgodnie z rozeznaniem pies miał ograniczoną swobodę,
biegał „po drucie”, po którym ciągnął ruchomy łańcuch przy-
- 17 -
troczony do obroży, przed frontem budynku gospodarczego,
gdzie stała rzecz najbardziej prestiżowa, duma gospodarza
i całej rodziny — niedawno przyprowadzony „z tamtej stro-
ny” fabrycznie nowy moskwicz.
Śmiały miał ze sobą nostrzyk1, gaz usypiający i łom kieł-
basy. Wystarczyła kiełbasa, tym bardziej że łukiem ominął
dawną stajnię, mieszkanie po padłym koniu, które zajęły ru-
maki mechaniczne. Muł niekoniecznie musiał być u siebie,
chociaż co można robić późnojesiennym wieczorem w Osa-
dzie otoczonej torami, żyjącej z torów i dla torów, z jedynym
lokalem, gdzie można było nawet potańczyć, który jednak
im dalej w noc, tym bardziej przypominał ponurą szynkow-
nię. Mieścił się w Rynku po drugiej stronie torów, dostatecz-
nie daleko od tej zamożnej, statecznej kolonii.
Na nieboskłonie pełgająca bladą fluorescencją tarcza cho-
wała się za czuby modrzewi, ogród zanikał w gęstniejącym
mroku. Śmiały, poprawiwszy szelkę plecaka, przerzuconą
przez ramię, śmignął ścieżką obramowaną krzakami zwarzo-
nych kwiatów i zrobił użytek z zapasowych kluczy. Zasuwa
ustąpiła, Śmiały wkroczył w cudzą prywatność, znierucho-
miał pod ścianą przybudówki.
Upewniony panującym spokojem bezdźwięcznie zamykał
rygle. Oswajał mrok. Najpierw wynurzył się krzyż okiennej
ramy, później kontury sprzętów. Lodówka, blaszana kuchnia,
wąż przewodu spinającego ją z pękatym pojemnikiem gazu,
szafka na naczynia i krzesło. Na nim złożył swoje brzemię. No-
sił buty na podeszwach z krepy, nie wywoływały nawet szme-
ru na klinkierze, dokąd nie sięgała mata, ułożona przy progu.
Podobnie bezszelestnie przeniknął do sąsiedniego pomiesz-
czenia, dokąd prowadziły drzwi bez zamka. Tu panowała au-
1 Nostrzyk — miododajna roślina o żółtym lub białym kolorze
kwiatów i intensywnym zapachu.
ra lochu, Śmiały nie widział końca swojej ręki, gdy wyjmował
z kieszeni ślepą latarkę. Dopiero jej siny promień wydobył
z ciemności szczelnie zasłonięte okno i leżącego mężczyznę.
Młody. Głowa odchylona na oparcie legowiska, porażone bez-
władem ciało, stężałe oblicze bez wyrazu, szkliste, jakby roz-
lane oczy, z których uciekły źrenice, spod przymkniętych po-
wiek patrzyły w głąb siebie. Niebieska poświata wilczego oka
lampki Śmiałego obmacała tamtą twarz.
Muł.
Śmiały rozpoznał pierwowzór, obejrzany wielokrotnie na
wideo. Jego tożsamość utrwalił w pamięci równie starannie,
jak rozkład domu i usytuowanie na skraju śródleśnej Osa-
dy, gdzie musiał przerwać bieg każdy pociąg pod szklanym
stropem obrotnicy. Tutaj regulowano rozstaw kół. Po tamtej
stronie tory były szersze. Dalej, między dwoma pasami zie-
mi niczyjej, leżała potrójna granica: białorusko-polsko-ro-
syjska. Stamtąd już niczym nieskrępowany bieg w Europę,
dokąd towar przenikał mimo wielkich odległości, wyspecja-
lizowanych służb, wyuczonych psów, coraz bardziej udosko-
nalanych patentów elektroniki.
Muły. Tak Fauści przezywali wszystkich na szlaku, któ-
rych obowiązki ograniczały się do ściśle określonego miejsca
i przestrzeni. Rozciągnięty na zmiętej pościeli mężczyzna był
drugim Mułem w Pierwszej faktorii. Tylko lekkie, prawie nie-
zauważalne drgnienie powiek i rytm tętna świadczyły o życiu,
przytajonym na skutek czyjejś brutalnej ingerencji…
—Aleś zaprawiony — mruczy Śmiały, oglądając drobne jak
po ukąszeniu komara znaki na przedramieniu Muła, widocz-
ne spod podciągniętych rękawów flanelowej koszuli.
Śmiały pogardza tym mięczakiem, wykręcającym się od
życia nałogową ucieczką w omamy złowrogich kanabisów, za-
grażającym firmie i sobie. I to on, Śmiały, ma niańczyć gnoja,
jakby skończył szkołę pielęgniarek, a nie twardą szkołę życia
i przetrwania, dostępną tylko prawdziwym mężczyznom. Za-
- 18 -
- 19 -
pala lampę pod abażurem, Muł nie reaguje, pogrążony w in-
nym wymiarze stworzonym mocą opiatów. Sprawdza połą-
czenie między pomieszczeniami zajmowanymi przez Muła
a pozostałą częścią domu. Stąd nie groziła niespodzianka.
Drzwi, pełne drewno, z pięknie obrobioną ramą okalającą pły-
ciny, zamknięte były na klucz.
Opuścił zasłaniającą je tkaninę, czarno-biały kilim z nie-
farbowanej wełny. Z sieni przyniósł pozostawiony tam ple-
cak, wyjął z niego karton opakowany w szary papier, umieścił
na widocznym miejscu. Zabrane z kredensowej szafki dwie
szklanki z grubego szkła ustawił na stoliku, jedną po krawędź
napełnił ciemnozłotym płynem z pękatej butelki, którą na po-
wrót ukrył w swoim miechu, wydobył inną, płaską flaszkę ze
złamanym już szwem na nakrętce. Menisk sięgał dolnej kra-
wędzi firmowej etykiety z konstelacją gwiazd.
Obszukał kieszenie Muła. Portfel, trochę pieniędzy, prawo
jazdy, dowód: Maciej Łazarnik, zamieszkały: Skolimów pod
Warszawą… Badał dokumenty niespiesznie, skrupulatnie,
musiał mieć pewność tożsamości z filmu tylko znanej posta-
ci, wykluczyć możliwość pomyłki. Przejrzał zapiski w note-
sie, nie odkrył wśród nich niczego, co mogłoby dotyczyć Sze-
fa czy firmy i odłożył przedmioty tam, skąd je wziął. Wówczas
wypreparowany, daleki świat Muła przeniknęła świadomość
czyjejś obecności.
— Kim jesteś? — posłał pytanie w bezgwiezdną próżnię,
nie oczekując odpowiedzi.
— Człowiekiem.
— Jesteś dwoisty — zaszemrał Muł z zawrotnych wyżyn
swojej galaktyki, powracając w niedostępny wymiar.
Śmiały rozejrzał się po mieszkaniu. Dominowała meblo-
ścianka z półkami na książki bez książek. Za szkłem pyszni-
ły się serwisy do kawy, filiżanki różnych kształtów i genera-
cje kieliszków, patery, kryształowe misy, ozdoby. Błyszczała
pozłotką makieta kościoła w Świętej Lipce, Madonna w nie-
bieskim płaszczu z wijącym się wściekłymi splotami gadem,
który pokornie złożył łeb u jej bosych stóp, bukiet bzu z pla-
styku, żaglówka z fałszywego bursztynu, szkatułka z profi-
lem górala w otoku z szarotek.
Nie znalazł niczego, co mogłoby zaszkodzić firmie. Siadł
i czekał, aż tamtemu odejdzie dur. Zadrzemał. Obudził się
pod spojrzeniem młodego mężczyzny. Z posłania patrzyły na
niego zdezorientowane, lecz przytomne już oczy z zaczerwie-
nionymi spojówkami.
— Jak wszedłeś?
— Zwyczajnie. Nie były zamknięte. Nawet się zdziwiłem.
Dzwonię, biorę za klamkę i ładuję się do środka, patrzę i co
widzę? Leżysz urżnięty na płask. Pozazdrościłem i też poczu-
łem smak. Chcesz klina? — gestem zaprezentował przygoto-
waną na stoliku zastawę.
— Daj — Muł opuścił podciągnięte rękawy flanelowej ko-
szuli i zapiął guziki przy mankietach.
Śmiały podał mu napełnioną szklankę, sobie dolał z napo-
czętej płaskiej butelki. Muł pociągnął łyk, otrząsnął się i splótł
dygocące, rozbiegane dłonie na trzymanym szkle.
— Stara się o ciebie niepokoi. Nie piszesz, nie dajesz zna-
ku życia. Jak doszło do niej o mojej rajzie, zaraz dała dla cie-
bie przesyłkę. Mam jej powiedzieć, jak żyjesz, czego ci trze-
ba. Ja tutaj na jarmark.
— Najtańsze złoto w Peerelu?
— Właśnie. Po to przyszedłem.
— W Warszawie łatwo o przepustkę?
— Moja kuzynka jest fryzjerką, ma dojścia przez klient-
ki, trafi do komendantury, trafi do PRON-u i do WRON-y,
jakby się uparła. Ale w ogóle ciężko, całe miasto jak obóz in-
ternowanych. Na ulicy skoty, czołgi, gliniarskie suki. Faceci
w łaciatej zieleni.
— Skąd znasz moją matkę? — Muł znowu pociągnął łyk
i tym razem już się nie otrząsał.
- 20 -
- 21 -
— Nie znam, ale ona też się tam czesze. Jak się dowiedzia-
ła o moim wyjeździe, prosiła kuzynkę, żebym podrzucił pacz-
kę. Przywiozłem. Ponieważ nie byłeś w stanie odebrać, cze-
kałem, zresztą i tak musiałbym gdzieś się zatrzymać do rana.
No i jestem akuratny, nie mogłem cię zostawić w pootwiera-
nych izbach ugotowanego jak faszerowany dorsz.
Śmiały sugerował powszechnie znaną przyczynę odurze-
nia i pochmielu, jakby przez myśl mu nie przeszło posądzać
Muła o inne środki. Popijał swoją brandy i pilnie zważał na
poziom trunku w szklance gospodarza. Jednak nie namawiał,
nie starał się narzucić tempa. „Tylko nie zepsuć nastroju, nie
wzbudzić nieufności nachalną zachętą”.
— Trzeba podać lekarstwo tak, aby się nie zorientował, cho-
ciaż nie wiadomo, czy poskutkuje. Niektórym pomaga, innym
nie, niektórych wykańcza, ale nie ma lepszego wyjścia. Nie
możemy trzymać ludzi uzależnionych — powiedział Szef, wy-
syłaj ąc tu Śmiałego.
Pod wpływem ostrożnie sączonego koniaku minęła ta ja-
kaś rozlazłość Muła, już nie wyglądał, jakby mu wyjęto stos
pacierzowy i wszystkie ważniejsze kości. Wyszedł do przybu-
dówki, zalał wrzątkiem herbatę i wybił na patelnię jajka.
— Nie mów matce, jak mnie zastałeś. Niedługo do niej zaj-
rzę — rozpakował karton, wzbogacił stół pieczonym boczkiem,
czekoladą i łomem węgierskiego salami.
— Nie palcem mnie robili — zapewnił Śmiały. Skończył ja-
jecznicę, kęsem chleba wytarł tłuszcz z patelni i odsunął tale-
rzyk z plasterkami salami, którego zdążył nakroić Muł. Miał
dość, rano w ogóle nie przywykł jeść, a już po alkoholu zu-
pełnie nie miał smaku na suche jedzenie. Wypił mocny napar
i pożegnał gospodarza, unosząc obraz dwóch pustych szkla-
nek po wypitych trunkach.
Na dworze spotkał ściśnięty przymrozkiem ranek, powietrze
jak szkło dźwięczało odległymi gwizdkami parowozów, niebru-
kowana ulica przemieniła się w polną drogę. Śmiały odnalazł po-
- 22
zostawiony w zaroślach samochód. Zdarł z głowy sztuczną grzy-
wę, odkleił nieprawdziwy zarost, włożył inne ubranie. Rozsunął
siedzenia, owinął się w śpiwór, odespał alkohol i zarwaną noc.
Do Warszawy powrócił wieczorem. Odstawił wóz w umó-
wione miejsce, do Omikronu przyjechał tramwajem, wziął
prysznic w gabinecie odnowy biologicznej i zjadł spóźniony
obiad, czekający na niego w termosach.
Nikogo z pracowników już nie było. Śmiały jeszcze raz
sprawdził zamknięcie wejścia i poszedł do gabinetu Szefa.
Wziął piwo z lodówki, zapadł w skórzany klub. Czuwał i za-
drzemywał w monotonnym szmerze elektronicznych urzą-
dzeń, pracujących w sąsiednim pomieszczeniu.
Kwarcowy zegar nad drzwiami wydziergał północ. Szef nie
dał znaku życia. Śmiały podniósł się z siedziska. Za wygodne.
Gdy zalegał w poduchach, morzył go sen. Nie żeby niezwy-
czajny wygód, w domu też miał fotele obite elegancką tapi-
cerką, nawet przytulniej sze od tych, posiadał także rzadkość,
za którą ludzie się zabijali — eksportowy bujak, moszczony
wietnamską plecionką, skombinowany po znajomości przez
kolegę z wojska. Ale u siebie co innego.
U siebie on jest szef, pierwsza osoba, żywiciel rodziny. Od-
kąd zaczął zarabiać w Omikronie, dom urządził jak willę ba-
dylarza. Na Zachodzie bywał, między ludźmi się otarł, oczy
na swoim miejscu ma, zagraniczne żurnale wnętrz przestu-
diował i od razu wiedział, jak i na co pieniądze wydać.
W technikę też obkupiony. Telewizor kolorowy Sony, pral-
ka automat, malakser i pomniejsze maszyny, chociaż matka
i tak ich nie używa, powiada, że łatwiej jej starymi sposoba-
mi w kuchni robić. Cóż, matka starej daty kobieta, niechaj
sobie ubija, sieka, kroi, czym chce, musu nie ma, ale nikt nie
powie, że syn o jej wygodę nie zadbał.
Jest wideo i zestaw grający, telefon też jest. Szef załatwił.
Śmiały mieszka na końcu świata, lecz Szef chce, aby tam po-
został.
- 23
Na zewnątrz habenda nie prezentuje się okazale. Nawet
przybudówkę, mieszczącą dwa pokoje i salon z kominkiem,
cały wyłożony drewnem jak szkatuła, po wierzchu dał otyn-
kować szarą zaprawą i fertig. Szef kazał nie wyróżniać się, lu-
dzi w oczy zbytkami nie kłuć, zawiści nie budzić.
Jak wszystko urządził, rzekł matce: dość sprzątania i my-
cia kibli w szpitalu, dość posług po ludziach, u siebie będziesz
teraz panią, twój syn na ludzi wyszedł. Siostrze tak nie powie-
dział, niech pracuje, niech ma wypełniony dzień od brzegu
do brzegu, bo najgorsze rzeczy ludzie robią z nicnierobienia,
z nudy, z bylejakiego przepędzania czasu, a cóż dopiero mło-
da dziewczyna. Lecz krzywdy nie cierpiała. Niejeden jej łach
kosztował więcej, niż kilka jej pensji. Taka to i posada — piąte
koło u wozu. Prawdę mówiąc, cały urząd to piąte koło. Jakby
się w ziemię zapadł, nikt by nie zauważył. Dla siostry Śmiałego
miejsce w sam raz. Głowy nie męczy, rąk nie urabia, jednak ma
po co do Warszawy jeździć, stroje obnosić. Niech obnosi, niech
ma. Płeć na modne szmaty nieodporna. Puści się z byle kim,
a zdobędzie. Każda. Już widać takie je Pan Bóg stworzył.
Żermena, dziewczyna na poziomie, owszem, na kawę do sie-
bie zapraszała, nieraz szarlotkę upiekła, słodkie wino postawi-
ła i palone w soli migdały, widelczyki, serweteczki, szyk! Ale
żeby coś z tych rzeczy, to nigdy; ale jak jej Śmiały srebrnego
lisa na ramiona rzucił, nogi rozłożyła. Siostra z matką przeżyć
nie mogły tego zwierzaka ze szklanymi oczyma. Cudzej takie
prezenty jak swojej sprawiać! Tu siostra z jednej matki, jedne-
go ojca, a tam nie dość, że nie rodzina, to jeszcze dziwka.
Taką zachłanność ujawniły domowe kobiety. Im bardziej
obrastały bogactwem, tym więcej chciały mieć. Nigdy niesy-
te, jakby je wyjadał od środka jakiś robal, potrzebujący do
życia wciąż nowych rzeczy, zawistne o każdy nie na nie wy-
dany grosz. Ano, nie wymachuje się pełnym naczyniem, jak
mówią, lecz prędko je ustawił: niechaj sobie raz na zawsze
zakarbują — nie jest dziwką kobieta, póki ON z nią sypia —
to po pierwsze. Dziewczyna, z którą ON sypia, jest rodziną,’
przestaje być rodziną dopiero, odkąd ON z nią sypiać prze-
staje — to po drugie. Jeśli będą ujadać na Żermenę albo jej
robić wstręty, on się wyprowadzi, chociaż dom jest po tatu-
siu i jemu też się coś należy, nawet gdyby nic nie inwestował.
Ale się wyniesie i wystawi rachunek za modernizację, zabie-
rze meble i technikę, a one więcej nie zobaczą od niego na-
wet złotówki drobnym bilonem.
Od tej pory domowe baby nie śmiały palca zakrzywić na
jego kobietę, jego kobieta zaś nigdy nie bywała na tyle głu-
pia, żeby go rozliczać z rodzinnych świadczeń. Wszystkie trzy
utrzymywał. Stać go. I wszystkie trzy na wyścigi dogadzają,
życzenia odgadują, słowa nie rzekną przeciw jego woli. Mat-
ka na dziewczynę filuje1, gdy on nieobecny, nic jej uwagi nie
ujdzie. Wygoda. Mała o tym wie, więc się liczy, no i liczy na
ślub. Niechaj liczy. W jego osadzie cudza narzeczona — towar
zakontraktowany, chyba że narzeczony łajza. O nim nikt tego
nie powie, nawet ci po kryminałach Śmiałego szanują, doce-
niają jego siłę i fart, więc do jego kobiety nikt nie zastartuje.
Komfort. Wszystko na miejscu, koryto, usługa jak w Vic-
torii, łóżko też prima sort. Na początku spróbował Małą pod-
szkolić, od czego wideo. Patrz, powiedział, jak się kultural-
ni ludzie ciupciają. I puścił jej właściwy film. Spojrzeć nie
chciała. Wstydliwa.
— Żadna kultura. Pornografia — odęła się jak żaba na ry-
kowisku.
Śmiałemu nie zależało specjalnie na wygibasach, w koń-
cu jakby się człowiek nie przymierzał, jednego narządu nie
rozmnoży, a trening i tak uprawiał codziennie, za to mu pła-
cili. Więc nie zależało szczególnie, tylko chciał zaimponować.
Nowoczesny jest, na poziomie i bez przesądów, ale kiedy ona
Filować — obserwować.
- 24 -
- 25 -
się zaparła, musiał pokazać, kto rządzi. Pokazał, a jakże, tyl-
ko miał w łóżku trocinową lalę, nie żywą dziewczynę.
Zgryzł się i zwierzył szefowi. Komu miał się zwierzyć? Ojca
nie pamięta, z matką nie mógł gadać o takich rzeczach. Nigdy.
Przez gardło by nie przeszło. Matka jest matka, nawet przy-
kro pomyśleć, że ona też kiedyś to robiła. Trudno. Inaczej nie
byłoby Śmiałego na świecie, ani żadnego człowieka. Nieele-
gancko urządzone, ale przyjemne. Fakt. Siostra do dupnych
porad nie partner, już Śmiały dopilnuje, żeby jej pierwsze łóż-
ko było po porządnym kościelnym ślubie. No więc powiedział
szefowi, jaką trafił nienowoczesną dziewczynę. Okazało się
— Szef od niego dwa razy starszy, uczony, oblatany, bogaty
— a też nie lubił łamańców ani zbyt profesjonalnie wykształ-
conych dziewczyn, tylko zwyczajne.
Szef był dla Śmiałego najwyższym autorytetem, Śmiały
go szanował. Jak nie szanować faceta, co rządzi mózgowym
przedsiębiorstwem, parluje w kilku językach i nie żaden wy-
moczek, gość z ikrą. Jednak mimo przewag nie zadziera no-
sa. Do wszystkich odnosi się koleżeńsko, ale tak, że nikt nie
ośmieli się spoufalać. To jest sztuka. Ludzie znali swoje miej-
Sekuła Helena
Szlak Tamerlana Musiał mówić. Musiał mówić, nie mógł powstrzymać nieodpartej potrzeby wypowiadania myśli. Inaczej bezwzględna konieczność speł- ni się wbrew niemu przez niekontrolowaną lawinę informa- cji. Tylko czy w ogóle mógł nią jeszcze pokierować? — Nazwisko? — Norman Sidoine… Ego pamiętało, że naprawdę nazywał się Kruszyński i mi- mo wielkiego wysiłku Kruszyński nie pozwolił Normanowi zdradzić powierzonej tajemnicy. Uczepił się wspomnienia. Nie czegoś ze świeżych doznań, te umykały porażonej osobowości. Jego głębsze istnienie od- woływało się do pamięci dzieciństwa, podsunęło ratunek. Opowieść, kiedyś podsłuchaną z rozmów starszych, przeży- tą, odesłaną w zapomnienie, a jednak, jak się okazało, wciąż w nim obecną, doświadczenie jednego z mężczyzn rodziny, wyniesione z wojennej zaprzeszłości. Ranni, terminalni i szczęśliwcy zdolni do przeżycia, bez względu na płeć leżeli pokotem na betonowej posadzce niedo- bitej bombami hali targowej. Sienniki mieli nieliczni. Z zaim- prowizowanych bloków operacyjnych szarytki, sanitariuszki i wolontariat prowadziły, ciągnęły na płachtach z workowego płótna, pełniących także obowiązki prześcieradeł bądź dźwi- gały na chałupniczo skleconych noszach rannych, martwych, dogorywających w pomieszczeniu wielkim jak hangar. Pacjenci, budząc się z narkozy, wciąż jeszcze oszołomieni, wiedli monologi o sprawach błahych i znaczących, intymnych, wstydliwych, kompromitujących. Psychiczny negliż pod pre- - 5 - sją ubocznego działania dożylnej narkozy, środków podaro-
wanych zdruzgotanemu wojną miastu przez Międzynarodo- wy Czerwony Krzyż. Ów mężczyzna z rodziny, przerażony drastycznością zwie- rzeń, wydartych nieprzytomnym przez farmakologię, przy- rzekł sobie oszukać przymus opowiadaniem zdarzeń nieważ- nych. I udało się. Słowa dotrzymał. — Jestem synem kobiet silnych… — teraz późny wnuk po- wtarzał konwencję, karmiąc demona gadulstwa. — Co on nadaje? — siedzieli przy nim obaj, jeden brodaty, drugi z krechą na policzku, krzywousty. — Dyrdymały. Ja go jednak zaprawię — niecierpliwił się Brodaty. — Spokojnie! Ty, zmumifikowany, jak się nazywasz?! — Norman Sidoine… Wszystko, czego w człowieku nie zła- mią ból i strach, ma jednym nakłuciem odmienić chemia? Niedoczekanie! Centymetr płynu wbity w ciało? Upokarza- jące. Kim jesteśmy, czym jest charakter, siła ducha, godność, hart, rozum? Tylko glejem z bukietami neuronów, skoro krop- la byle czego zmienia osobowość… — Znów nadaje po polsku… Skąd znasz polski? — Slawistyka na Sorbonie—podsunął błędną informację. — Znam rosyjski, niemiecki… Iz podłogo wora ja stal żurnalistom stojkim i kriepkim bojcom… spasiba sowietom, spasiba czeki- stom, spasiba Stalinu rodnomu… Meine mutter—moja matka, sprzedawała apfel —-jabłka, przyszła ziege — śliczna koza i sie hat gestohlen — z woza, paniatno, verstehen sie deutsch? Jednak coś w nim czuwało, pod warstwą porażonego jeste- stwa kuliło się głębsze istnienie, istnienie prawdziwe, nie bez- krytycznie uległe, chociaż bardzo słabe, jednak z całą pew- nością nienależące do Normana Sidoine. Mozolnie rozdzielał myśli, ukrywając te, które muszą pozostać w nim. Morderczy wysiłek opierającego się JA wewnątrz niego i przeciw niemu.
— …tysiąc koni przepuszczamy, a jednego zatrzymamy… - 6 - Miał wrażenie, że cała wiedza chce się z niego wydobyć nie- zależnie od jego woli. Uczucia znane z testów, jednak nie w ta- kim natężeniu. Może preparaty były za słabe, może podtrzymy- wała świadomość sprawdzianu? Więc jednak świadomość… Preceptor obiecywał antidotum neutralizujące ów mus, na dniach miało wyjść z prób. On już wyszedł z profesjonal- nej obróbki, pozwolono odetchnąć, zamieszkać na mieście, cieszyć się wolnością i Paryżem. Zobowiązany, by stronić od emigranckiej kolonii, zwłaszcza rodaków, odkrył dzielnicę francuską. Okazało się — są jeszcze takie w tej wielonarodo- wej metropolii. Znalazł tani pokój na mansardzie pod łupkowym dachem karawanseraju Mignon w Zaułku Bezwstydnych Dziewczyn. Z podwórka pełnego czarnych kotów i ławic czarnych folio- wych worków na śmieci prowadziła galeria na inną uliczkę, sień, położona w środku domu, miała drugie drzwi, wycho- dzące na jeszcze inną. Nareszcie poczuł się nieskrępowany, anonimowy, niezależny, poniekąd wolny. — Średniowiecze było mniej pruderyjne, ulica od zawsze nazywała się rue Putassiere1 i nikomu nie wadziło, dopiero jakimś bigotom na początku stulecia — oświecił nowego lo- katora patron, częstując przy cynku gościnnym calvadosem na dobry początek. Obok, na podium wielkości stolika, bez względu na po- rę nocy zawsze wypinały się jakieś Artystki. Pieśniarki, tan- cerki, wróżbitki, iluzjonistki, akrobatki, mimy, chiromant- ki, astrolożki, wypinały się tak samo bez względu na emploi, odziane w szczątkowe kostiumy, jakieś kwiatki, usta, oczy, karciane czy gwiezdne symbole przyklejone na sutkach, haf- towane cekinami kliny osłaniające płeć i złocone kogucie pie-
rze na siedzeniu. 1 Rue Putassiere — (fr.) ulica dziwkarska. - 7 - Wybór miejsca Preceptor przyjął do wiadomości z pobła- żaniem, przypomniał tylko, że podrzędne kawiarnie nieko- niecznie jedynie policja miewa na stajni. —… zelektryfikowany, zaopatrzony w komputerowy mo- dem telefon niewłączony do sieci może wnikać do zamknię- tych obwodów końcówką sztucznej pamięci z automatycz- nym disc drive… — Co on klepie? — dowiadywał się Brodaty. — Elektronika. Ogólnie wiadome — zbagatelizował ten ze szramą od skroni do górnej wargi, przez co usta przypomina- ły łódkę ukośnie cumującą pod nosem. — Nie ogólnie, tylko fachowcom — zaprotestował. — Jesteś elektronikiem? — Jestem Norman Sidoine, urodzony w Bretanii, obywa- tel francuski, slawista, szukam pracy… — Masz fałszywy paszport — stwierdził Brodaty. — Jest w porządku, w najlepszym porządku, lepszego w ży- ciu nie widziałeś, certyfikat nie sparszywiał od tego, że mnie nafaszerowaliście jakimś świństwem. Skopolamina? Prze- starzałe, chemia poszła do przodu, sterydy, anaboliki, pen- tatin… Pierwsza warstwa, tylko pierwsza warstwa, chociaż nie po- winien mówić o elektronice, preparatach, używać rodzimego języka — ganiło istnienie głębsze, istnienie prawdziwe, zma- gając się z drugim, porażonym JA. Człowiek starał się poko- nać farmakologię. — On sobie robi kpiny, dać po ryju? — chciał wiedzieć Brodaty. — Mamy czas i dość specyfiku — powiedział Krzywy.
— Większej dawki mogę nie przeżyć. Szef nakopie ci do dupy, jeśli mnie utrupisz. — Jaki szef?! — Twój, wasz, diabli wiedzą, czyj, z pewnością nie mój… Nie mam żadnego, znajdę zajęcie, będę miał. Pierwsza war- 8 stwa, tylko pierwsza warstwa, reszta to chemia. Nazywam się Norman Sidoine, urodziłem się… — Przestań! — zdenerwował się Krzywy. — Odpowiadaj na pytanie — żądał Brodaty. — Odpowiadam na pytania, nazywam się Norman Sidoine… — Jezu, nie wytrzymam i naprawdę mu przywalę! — za- wył Brodaty. — Ściana Wschodnia, co wiesz o Ścianie Wschodniej ? — domagał się Krzywy. — Merde, merdowate, merdziane, merdologiczne, merdo- lone, mer… Jesteśmy dinozaury, może diplodoki z dwoma ośrodkami dyspozycyjnymi… — Co wiesz o Ścianie Wschodniej?! — .. .w lutową noc roku tysiąc czterysta czterdziestego na polecenie wdowy po cesarzu niemieckim Albrechcie drugim, mieszczka wiedeńska Kotanner ukradła strzeżoną koronę Świętego Stefana, koronę królów węgierskich… — demon ga- dulstwa brał swój żer, człowiek przezwyciężał chemię. Człowiek znał Ścianę Wschodnią, Rzekę, Kanał, Wielką Mo- renę, Jezioro, Puszczę z natury, z map, makiet, filmów, wizji komputerowych. Zaliczył wszystkie sprawdziany, ostatni wi- zytował facet z Lyonu. — …spacyfikowane gangi, uszczelniona Marsylia, uodpor- nione na brudne pieniądze banki — mówił facet z Lyonu. — Powiedzmy — zamruczał Preceptor. Facet z Lyonu udał, że nikt się nie odezwał.
— …zmniejszył się wpływ, obrót, nawet sieć detalu, moż- na było mówić o poważnym ograniczeniu, nawet niedoborze opiatów, kanabisów i pochodnych. Wprawdzie w Niemczech pojawiły się syntetyki, ale… — Najlepsi w ersatzach i cyklonie… — znowu zamruczał Preceptor. — Oni dostarczają surowce, proces chemiczny dokonu- je się za miedzą, w Polsce. Przy różnicy kursu dolara do zło- - 9 - tówki obróbka wypada prawie darmo. Gotowy produkt, na- zywany przez dealerów speed, wraca do zleceniodawcy, jak na razie problem lokalny, poradzą sobie z nim sami Niemcy. Zresztą na Polaków nie ma co liczyć, faworyzują służby po- lityczne, a teraz mają kaca przez proces toruński. Sam od- czuwam coś podobnego po wysłuchaniu filipiki, wygłoszonej w sali sądowej przez zabójcę oskarżającego ofiarę. Faszysta, popłuczyny po Goebbelsie, ale — mais revenons d nos mou- tons — powróćmy do naszych baranów. Na rynku, mimo po- ważnego odcięcia dostaw z krajów latynoamerykańskich, obserwujemy wzrost podaży opiatów i pochodnych. Ruszył Wschód. Mamy podstawy sądzić, że tranzyt odbywa się przez Polskę — mówił facet z Lyonu. — Nie śpij, Norman, pierwszorzędne wiadomości. Nigdy ta- kich nie słyszeliśmy — znów zamruczał Preceptor. Był prak- tykiem, powtórki znanych rzeczy nastrajały go sceptycznie. — Aha, człowiek taszczył się aż z Lyonu, żeby nam to wszystko opowiedzieć — zgodził się Norman. Norman Sidoine — tak się nazywał tutaj i jedynie Precep- tor znał jego prawdziwe nazwisko, nawet nie jest pewne, czy zostało zakodowane w pamięci komputera, odkąd pojawiły się wirusy trapiące sztuczne mózgi. — Oczywiście nie twierdzę, że to jedyna trasa — zareagował
facet z Lyonu na wymianę szeptów między tymi dwoma — rów- nie dobrze towar może płynąć szlakiem Hanzy, ekspediowany przez Rygę, Kłajpedę, Königsberg… Bierzemy też pod uwagę ewentualny kanał przez Bałkany. Ostatnio zatrzymano furgo- netkę z Turcji. Przez Bułgarię, Jugosławię zdążała do Włoch. Opiaty wieźli w torbach, nawet niezamaskowane. Lecz twoim zadaniem, Norman, jest identyfikacja traktów polskich — fa- cet z Lyonu dźwignął się z otchłani skórzanego kluba, przypo- minającego skrzyżowanie kołyski z balią, zbliżył do mapy. Była duża i prawie zwyczajna, lecz dotknięcie elektronicz- nej trzcinki rozświetlało wskazany punkt, dopóki następne -10 - dotknięcie go nie wygasiło. Graniczne miasta odpowiadały czerwienią, linie kolejowe mżyły srebrem, drogi — od auto- strad po bite trakty — ożywały gamą fioletów, pas ziemi ni- czyjej lśnił czernią antracytu. Obraz graficzny uzupełniała makieta. Dopracowane w szczególe rozjazdy, bocznice kolejowe, cmentarzyska roz- padających się wagonów na porosłych mietlicą torowiskach, dworce z wypalanej cegły, betonowe rampy, śmietniki, drew- niane wychodki, ustawiane na słupach nad jamami, mia- steczka skupione wokół kościołów, wyniosłe dzwonnice, oka- załe plebanie. Odtworzone w papier-mache fragmenty Ściany Wschod- niej rozstawiono na stelażach departamentami, jak to okre- ślali niepoprawni Francuzi, mimo całej znajomości rzeczy niepotrafiący wyjść poza swoje widzenie świata i podziały ad- ministracyjne. Tych „departamentów” rozróżniali trzy. Pół- nocny, południowy i reszta między tamtymi dwoma, wszystkie z dodatkiem „wschodni”. Żeby rzecz uprościć, departamen- ty ponumerowano. Na życzenie całą dokumentację kompu- ter wyświetlał w dowolnej konfiguracji, powiększał wybrane
fragmenty, synchronizował trójwymiar modeli z odwzorowa- niem kartograficznym. — Numer jeden: Kolej. Brześć, Warszawa, Poznań, Kuno- wice. Numer dwa: kolej. Lwów, Medyka, Przemyśl, Zgorzelec. Wariant A. Kolej. Medyka, Kraków, Bratysława, Wiedeń. Wa- riant B. Kolej. Lwów przez Małańce, Suwałki, Warszawę i tak dalej. Popraw mnie, Norman, jeśli zauważyłeś nieścisłość. — Małańce nie mają bezpośrednich połączeń z Suwałka- mi. — Zatem przeładunek na trasie, co stanowi dodatkowe ry- zyko i ja wybrałbym raczej trakcję samochodową, chociaż tam nie ma autostrad. — Rosyjskie tory są szersze. Na stacjach granicznych zmniejsza się rozstaw podwozia, wagony starego typu, bez automatycznej regulacji kół, przenosi na inne osie. Dobra okazja do zmiany środków transportu. Należy także wziąć pod uwagę szlak wina. Bardzo stary trakt. Przed epoką dróg żelaznych i motorów spalinowych tamtędy ciągnął handel, zwłaszcza wozy i tragi na płozach, z węgierskim tokajem przez Miszkolc, Koszyce, Poprad, Łysą, na Kraków, na Gdańsk lub Szczecin. Od niedawna kursuje tam interesujący towarowiec cargo. Trasę od południowej granicy nad morze przebywa w czternaście godzin. — Jak na Polaków, to osiągnięcie — pochwalił facet z Lyo- nu. — Nie mam pytań — powiedział Preceptor. — A więc witamy pełnomocnika grupy — uśmiechnął się do Normana facet z Lyonu. — Dobierzesz sobie ludzi, ich dos- sier przedstawi ci Preceptor. Tak wyglądało ukoronowanie szkolenia. Najlepszy! Nawet nie wiedział, kim byli ci, spośród których zdobył najwyższą lokatę, poza tym, że rodacy. Nigdy ich nie widział. Przecho-
dził od instruktora do instruktora, z ćwiczeń na ćwiczenia, z wykładu na wykład, zawsze sam, jeden, jedyny uczeń z nie- odłącznym Preceptorem. Na wstępie powiedziano: najwybit- niejszy otrzyma samodzielność, szeroko pojętą swobodę po- stępowania i decyzji. Musiał być najlepszy, musiał zdobyć prawo wyboru. Miał własny, sobie tylko znany cel, niedostęp- ny nawet wszechwiedzącemu Preceptorowi. — Potrzebujemy Polaków świeżo przybyłych z kraju, zna- jących bieżące realia i przynajmniej jeden zachodnioeuropej- ski język, nie bierzemy emigrantów ani pobytowców — po- wiedział Preceptor na pierwszym spotkaniu, nie siląc się na żadne wstępy. — Ale dlaczego właśnie ja, w jaki sposób do mnie trafiłeś? — zareagował zdumieniem, zdołał ukryć niepokój. — Już powiedziałem, jestem z Interpolu — wyjaśnił, nic nie wyjaśniając Preceptor. No tak, Norman — wtedy jeszcze nie nazywał się Norman — ledwo zaznał Paryża i nawet nie wiedział, że centrala Inter- polu ma siedzibę w Lyonie. Zresztą ciężko uczulony na rodzi- me służby paramilitarne nigdy nie pomyślał o jakimkolwiek zbliżeniu z podobną organizacją. I nagle ten wysłannik, po- jawiający się jak deus ex machina. Zbieg okoliczności, prze- wrotny dar losu, intuicja zawodowców? Poczuł się nieswojo i w tej samej chwili uświadomił sobie możliwości, wynikają- ce z propozycji, jakich dotychczas nie przeczuwał. — Muszę jednak wiedzieć, w jaki sposób do mnie trafi- łeś. — Na młodych Polaków, zwłaszcza władających francu- skim, zostały uwrażliwione nasze służby, a nawet pedle i kon- sjerżki. Ale ty dałeś się zauważyć w Berlinie. Jak widzisz, nic demonicznego. Proponuję ciekawą pracę i dobre wyna- grodzenie.
— Ciekawą pracę już mam, powinieneś i o tym mieć po- jęcie, skoro tak wszystko wiecie — próbował wybadać, na ile jest dla nich przezroczysty. — Nie powiedziałem „wszystko”. Powtarzam: naszą uwagę zwróciły twoje zainteresowania w Berlinie, szczególnie wie- czorne zajęcia u Herr Doktora. Z jakiego powodu zaapliko- wałeś sobie drogi kurs u zawodowego łamignata? — Żeby w razie konieczności łamano cudze, a nie moje gnaty. — On szkoli zawodowców. — Możliwe. Nie byłem powiernikiem Herr Doktora. — Przestań się jeżyć. Zbieram wiadomości o tej wszechnicy. Nasze służby napotykają adeptów podobnych szkół w różnych częściach świata. Najemnicy, cyngle, różni mięśniowcy. — O werbowaniu do Legii Cudzoziemskiej, Afryki, do Laty- nosów mówiło się na Kreuzbergu, ale czego się tam nie mówi. Rezerwat biedy, nostalgii, nieprzystosowania, także hołoty bez skrupułów z pewnością dostarcza ludzi niekonwencjonalnym - 12 - - 13 - zawodom, lecz ci, poinformowani, z jakimi ja się zetknąłem, nie spotkali się z żadną podobną propozycją, a na prywatne lekcje u Herr Doktora ich nie stać. Studio znali z ogłoszenia w „Jelicie”. To polska knajpa w pobliżu parkingu frachtowców, właściwie „Pod Harnasiem”, ta nazwa się jednak nie przyję- ła, powszechnie jest znane przezwisko. — Zgadza się. — Bywają w „Jelicie” pośrednicy czarnego rynku. Bywa polski Kreuzberg art. W starych, nieczynnych fabrycznych halach, magazynach, piwnicach, dzięki symbolicznym czyn- szom zaczęli osiedlać się artyści. Rzeźbiarze, malarze, kobier- nicy, aktorzy, mimowie, tancerze, twórcy i animatorzy lalek,
młoda polska sztuka, uboga jak mysz kościelna. Lecz to już zupełnie inny świat i nikomu z nich nie przyjdzie do głowy zaciągać się do Legii czy w służbę u Afrykanerów. Jeśli im po- zwolą żyć i uprawiać swój kunszt, może wyrosnąć na Kreuz- bergu swoisty Montmartre, więc, jak widzisz, właściwie nie przybyłem z kraju, tylko z Berlina, a ty potrzebujesz świe- żych, wprost z naszego tygla. — Kilka miesięcy nie ma znaczenia, ale… po kim nosisz żałobę? — Preceptor zauważył pasek czarnej krepy na koł- nierzu bluzy — Matka. — Tego nie wiedziałem. — Umarła nagle niedługo przed moim wyjazdem na Za- chód. Nie widywał nikogo oprócz Preceptora, który cierpliwie poprawiał jego wymowę. Norman Sidoine, obywatel Repub- liki, nie mógł mówić źle po francusku, ten paszport pomy- ślano jako ochronę na wypadek ucieczki i sposób na szybkie przemieszczanie się poza granice. Zresztą przed wyprawie- niem w Polskę miał otrzymać także dokumenty Republiki Federalnej Niemiec. — Dostaniesz do nich kontakt. Unikaj polskiego aparatu ścigania i w żadnych okolicznościach nie wyjawisz nikomu istoty swojej misji, związku z nami. W kraju będziesz na pol- skim nazwisku. — Najlepsze własne. Zawsze mogę spotkać znajomego al- bo kapuchę, po co ma łamać sobie głowę, dlaczego nazywam się inaczej… Nie został wysłany do Lyonu. Jako Norman Sidoine prze- kroczył, to znaczy przejechał samochodem prowadzonym przez Preceptora, bramę Wyższej Szkoły Wojskowej przy pla- cu Vendôme w Paryżu. Wsiąkł na wiele miesięcy Wychodził
stamtąd jedynie w towarzystwie Preceptora. Nie żadna wol- ność na przepustce, dalszy ciąg ćwiczeń, sprawdzian umie- jętności, orientacji, odmiany wyglądu, a także zwyczajnego bycia pośród ludzi, żeby nie odwykł, nie zdziczał. Śmiać mu się chciało, kiedy Preceptor wodził go po Paryżu. — Przecież będą działał przeważnie na zadupiu. — Na czym, Norman? — Preceptor co i raz ujawniał po- dobne braki leksykalne w swojej dość znośnej zresztą pol- szczyźnie. — W interiorze — przybliżył owo pojęcie podopieczny. Gdzież było Małańcon, Ogrodnikom, Medyce, czy Małasze- wiczom do światowej metropolii. Jakie doświadczenie dało się tam przenieść? Raczej powinien odwyknąć. — Zamknij się, szkolę kadrowego pracownika, nie byle cyngla. Wszystko w swoim czasie. Woził go do Bretanii, wynajdywał pejzaże przypominające Ścianę Wschodnią. Iglaste lasy, małe miasteczka, wsie prze- ważnie o zmienionym charakterze, stare zagrody, tłocznie, domy, schludne, zadbane w niby naturalnych ogrodach, słu- żyły rekreacji. Chłopska Francja odeszła w przeszłość. Jeden, dwóch farmerów z rodziną uprawiało areał dawnej gminy. Osady na makiecie, nawet na filmach też wyglądały nieźle, chociaż niepodobne do kamiennych budynków pod łupkiem. Preceptor, który Ściany Wschodniej nie oglądał inaczej niż - 14 - - 15 - w technikolorze, mówił o niej z pewną nostalgią. Dużo drew- na. Drewno było modne i w cenie, tylko intrygowały go wy- chodki, oglądał konstrukcje na dylach, bawił się zamykaniem i odmykaniem drzwi na modelach, chciał wiedzieć, po co są pod nimi doły, gdzie woda i w ogóle jak to funkcjonuje. Ściana Wschodnia.
Budził się jakby ze snu, pamiętał wszystko, co się z nim działo, odkąd weszli na facjatę ci dwaj, Brodaty i Krzywy, lecz od pewnego momentu jakby amnezja, pustka. Nasłuchiwał. Cisza. Ostrożnie uchylił powieki. Mansardowe okno z kretonową firanką, tapeta w chińskie pagody, leżał na wielkim łóżku z niklowanymi zagłówkami. Nie ulegało wątpliwości — znajdował się w swoim pokoju na poddaszu karawanseraju Mignon. Czuł niesmak, suchość w ustach, coś podobnego do kaca. — Chcesz kawy? — z jedynego fotela podniósł się Precep- tor. — Ale masz sen, pozazdrościć. Czekam i czekam, zaczą- łem się już nudzić. — Sysysynu! — zrozumiał. — Ostatni sprawdzian — rozłożył ręce Preceptor w obron- nym geście. — Skąd wziąłeś takie mordy? — Charakteryzacja, ale to wysłużeni praktycy. — Dałem się zaskoczyć. — Raczej nie miałeś szans, ale wyciągnij wnioski na przy- szłość. — Idź do diabła! — Poważnie. Jutro wracasz do kraju. Masz jakieś zlecenie? — Na Vendôme zostawiłem parę ternewów1. Wyślij je mo- jemu staremu. 1 Ternew — silny pies o gęstej sierści. Szkolony często do ratowa- nia tonących. II W pierścieniu lasów — domy skupione wokół kościoła i wy- smukłej dzwonnicy. Dzwonnica jest nowa, odróżnia ją styl i materiał, z jakiego została wzniesiona, jednak stanowi har- monijne dopełnienie znacznie starszej od niej świątyni. Im dalej od sacrum, tym swobodniejsza zabudowa. Na roz-
ległych siedliskach parterowe domy, dwuspadowe dachy z fa- cjatą, domy z modrzewiowej dłużycy, posiwiałe od deszczów, zamożniejsze pod szalunkiem z dębu, jesionu, orzecha, na zapleczu warzywniki, gospodarskie budynki dla krowy, pa- ru owiec, samochodu, rzadziej konia, których przeważnie nie wyzbyli się, jak i resztek swojej ziemi, niepochłoniętej przez żelazną drogę, ni wiejscy, ni miejscy, „przy kolei” od paru pokoleń. W perspektywie sznury zastygłych wagonów, przęsła se- maforów nad wysrebrzoną światłem księżyca powierzchnią szyn, dzielącymi osadę na Górną i Pod Lasem. Ciszę rozdzierają gwizdy manewrujących lokomotyw. Wysoki płot przy niebrukowanej drodze, solidna furta, zamknięta symbolicznie, wystarczyło sięgnąć między pręta- mi ogrodzenia i wyjąć haczyk z zaczepki. Szpaler jodeł i zwa- rzone pędy cukrowej róży rzucały bezkrwisty księżycowy cień na ścieżkę, obsadzoną badylami zamarłych astrów. Zaszcze- kał pies, zawtórowały sąsiedzkie. Śmiały znieruchomiał pod osłoną najeżonych szpilka- mi świerkowych łapek, wsłuchany w zacichające psie głosy. W głębi bielał dom. Okna ciemne. Żadnego znaku życia. Zgodnie z rozeznaniem pies miał ograniczoną swobodę, biegał „po drucie”, po którym ciągnął ruchomy łańcuch przy- - 17 - troczony do obroży, przed frontem budynku gospodarczego, gdzie stała rzecz najbardziej prestiżowa, duma gospodarza i całej rodziny — niedawno przyprowadzony „z tamtej stro- ny” fabrycznie nowy moskwicz. Śmiały miał ze sobą nostrzyk1, gaz usypiający i łom kieł- basy. Wystarczyła kiełbasa, tym bardziej że łukiem ominął dawną stajnię, mieszkanie po padłym koniu, które zajęły ru- maki mechaniczne. Muł niekoniecznie musiał być u siebie,
chociaż co można robić późnojesiennym wieczorem w Osa- dzie otoczonej torami, żyjącej z torów i dla torów, z jedynym lokalem, gdzie można było nawet potańczyć, który jednak im dalej w noc, tym bardziej przypominał ponurą szynkow- nię. Mieścił się w Rynku po drugiej stronie torów, dostatecz- nie daleko od tej zamożnej, statecznej kolonii. Na nieboskłonie pełgająca bladą fluorescencją tarcza cho- wała się za czuby modrzewi, ogród zanikał w gęstniejącym mroku. Śmiały, poprawiwszy szelkę plecaka, przerzuconą przez ramię, śmignął ścieżką obramowaną krzakami zwarzo- nych kwiatów i zrobił użytek z zapasowych kluczy. Zasuwa ustąpiła, Śmiały wkroczył w cudzą prywatność, znierucho- miał pod ścianą przybudówki. Upewniony panującym spokojem bezdźwięcznie zamykał rygle. Oswajał mrok. Najpierw wynurzył się krzyż okiennej ramy, później kontury sprzętów. Lodówka, blaszana kuchnia, wąż przewodu spinającego ją z pękatym pojemnikiem gazu, szafka na naczynia i krzesło. Na nim złożył swoje brzemię. No- sił buty na podeszwach z krepy, nie wywoływały nawet szme- ru na klinkierze, dokąd nie sięgała mata, ułożona przy progu. Podobnie bezszelestnie przeniknął do sąsiedniego pomiesz- czenia, dokąd prowadziły drzwi bez zamka. Tu panowała au- 1 Nostrzyk — miododajna roślina o żółtym lub białym kolorze kwiatów i intensywnym zapachu. ra lochu, Śmiały nie widział końca swojej ręki, gdy wyjmował z kieszeni ślepą latarkę. Dopiero jej siny promień wydobył z ciemności szczelnie zasłonięte okno i leżącego mężczyznę. Młody. Głowa odchylona na oparcie legowiska, porażone bez- władem ciało, stężałe oblicze bez wyrazu, szkliste, jakby roz- lane oczy, z których uciekły źrenice, spod przymkniętych po- wiek patrzyły w głąb siebie. Niebieska poświata wilczego oka lampki Śmiałego obmacała tamtą twarz.
Muł. Śmiały rozpoznał pierwowzór, obejrzany wielokrotnie na wideo. Jego tożsamość utrwalił w pamięci równie starannie, jak rozkład domu i usytuowanie na skraju śródleśnej Osa- dy, gdzie musiał przerwać bieg każdy pociąg pod szklanym stropem obrotnicy. Tutaj regulowano rozstaw kół. Po tamtej stronie tory były szersze. Dalej, między dwoma pasami zie- mi niczyjej, leżała potrójna granica: białorusko-polsko-ro- syjska. Stamtąd już niczym nieskrępowany bieg w Europę, dokąd towar przenikał mimo wielkich odległości, wyspecja- lizowanych służb, wyuczonych psów, coraz bardziej udosko- nalanych patentów elektroniki. Muły. Tak Fauści przezywali wszystkich na szlaku, któ- rych obowiązki ograniczały się do ściśle określonego miejsca i przestrzeni. Rozciągnięty na zmiętej pościeli mężczyzna był drugim Mułem w Pierwszej faktorii. Tylko lekkie, prawie nie- zauważalne drgnienie powiek i rytm tętna świadczyły o życiu, przytajonym na skutek czyjejś brutalnej ingerencji… —Aleś zaprawiony — mruczy Śmiały, oglądając drobne jak po ukąszeniu komara znaki na przedramieniu Muła, widocz- ne spod podciągniętych rękawów flanelowej koszuli. Śmiały pogardza tym mięczakiem, wykręcającym się od życia nałogową ucieczką w omamy złowrogich kanabisów, za- grażającym firmie i sobie. I to on, Śmiały, ma niańczyć gnoja, jakby skończył szkołę pielęgniarek, a nie twardą szkołę życia i przetrwania, dostępną tylko prawdziwym mężczyznom. Za- - 18 - - 19 - pala lampę pod abażurem, Muł nie reaguje, pogrążony w in- nym wymiarze stworzonym mocą opiatów. Sprawdza połą- czenie między pomieszczeniami zajmowanymi przez Muła a pozostałą częścią domu. Stąd nie groziła niespodzianka.
Drzwi, pełne drewno, z pięknie obrobioną ramą okalającą pły- ciny, zamknięte były na klucz. Opuścił zasłaniającą je tkaninę, czarno-biały kilim z nie- farbowanej wełny. Z sieni przyniósł pozostawiony tam ple- cak, wyjął z niego karton opakowany w szary papier, umieścił na widocznym miejscu. Zabrane z kredensowej szafki dwie szklanki z grubego szkła ustawił na stoliku, jedną po krawędź napełnił ciemnozłotym płynem z pękatej butelki, którą na po- wrót ukrył w swoim miechu, wydobył inną, płaską flaszkę ze złamanym już szwem na nakrętce. Menisk sięgał dolnej kra- wędzi firmowej etykiety z konstelacją gwiazd. Obszukał kieszenie Muła. Portfel, trochę pieniędzy, prawo jazdy, dowód: Maciej Łazarnik, zamieszkały: Skolimów pod Warszawą… Badał dokumenty niespiesznie, skrupulatnie, musiał mieć pewność tożsamości z filmu tylko znanej posta- ci, wykluczyć możliwość pomyłki. Przejrzał zapiski w note- sie, nie odkrył wśród nich niczego, co mogłoby dotyczyć Sze- fa czy firmy i odłożył przedmioty tam, skąd je wziął. Wówczas wypreparowany, daleki świat Muła przeniknęła świadomość czyjejś obecności. — Kim jesteś? — posłał pytanie w bezgwiezdną próżnię, nie oczekując odpowiedzi. — Człowiekiem. — Jesteś dwoisty — zaszemrał Muł z zawrotnych wyżyn swojej galaktyki, powracając w niedostępny wymiar. Śmiały rozejrzał się po mieszkaniu. Dominowała meblo- ścianka z półkami na książki bez książek. Za szkłem pyszni- ły się serwisy do kawy, filiżanki różnych kształtów i genera- cje kieliszków, patery, kryształowe misy, ozdoby. Błyszczała pozłotką makieta kościoła w Świętej Lipce, Madonna w nie- bieskim płaszczu z wijącym się wściekłymi splotami gadem, który pokornie złożył łeb u jej bosych stóp, bukiet bzu z pla-
styku, żaglówka z fałszywego bursztynu, szkatułka z profi- lem górala w otoku z szarotek. Nie znalazł niczego, co mogłoby zaszkodzić firmie. Siadł i czekał, aż tamtemu odejdzie dur. Zadrzemał. Obudził się pod spojrzeniem młodego mężczyzny. Z posłania patrzyły na niego zdezorientowane, lecz przytomne już oczy z zaczerwie- nionymi spojówkami. — Jak wszedłeś? — Zwyczajnie. Nie były zamknięte. Nawet się zdziwiłem. Dzwonię, biorę za klamkę i ładuję się do środka, patrzę i co widzę? Leżysz urżnięty na płask. Pozazdrościłem i też poczu- łem smak. Chcesz klina? — gestem zaprezentował przygoto- waną na stoliku zastawę. — Daj — Muł opuścił podciągnięte rękawy flanelowej ko- szuli i zapiął guziki przy mankietach. Śmiały podał mu napełnioną szklankę, sobie dolał z napo- czętej płaskiej butelki. Muł pociągnął łyk, otrząsnął się i splótł dygocące, rozbiegane dłonie na trzymanym szkle. — Stara się o ciebie niepokoi. Nie piszesz, nie dajesz zna- ku życia. Jak doszło do niej o mojej rajzie, zaraz dała dla cie- bie przesyłkę. Mam jej powiedzieć, jak żyjesz, czego ci trze- ba. Ja tutaj na jarmark. — Najtańsze złoto w Peerelu? — Właśnie. Po to przyszedłem. — W Warszawie łatwo o przepustkę? — Moja kuzynka jest fryzjerką, ma dojścia przez klient- ki, trafi do komendantury, trafi do PRON-u i do WRON-y, jakby się uparła. Ale w ogóle ciężko, całe miasto jak obóz in- ternowanych. Na ulicy skoty, czołgi, gliniarskie suki. Faceci w łaciatej zieleni. — Skąd znasz moją matkę? — Muł znowu pociągnął łyk i tym razem już się nie otrząsał.
- 20 - - 21 - — Nie znam, ale ona też się tam czesze. Jak się dowiedzia- ła o moim wyjeździe, prosiła kuzynkę, żebym podrzucił pacz- kę. Przywiozłem. Ponieważ nie byłeś w stanie odebrać, cze- kałem, zresztą i tak musiałbym gdzieś się zatrzymać do rana. No i jestem akuratny, nie mogłem cię zostawić w pootwiera- nych izbach ugotowanego jak faszerowany dorsz. Śmiały sugerował powszechnie znaną przyczynę odurze- nia i pochmielu, jakby przez myśl mu nie przeszło posądzać Muła o inne środki. Popijał swoją brandy i pilnie zważał na poziom trunku w szklance gospodarza. Jednak nie namawiał, nie starał się narzucić tempa. „Tylko nie zepsuć nastroju, nie wzbudzić nieufności nachalną zachętą”. — Trzeba podać lekarstwo tak, aby się nie zorientował, cho- ciaż nie wiadomo, czy poskutkuje. Niektórym pomaga, innym nie, niektórych wykańcza, ale nie ma lepszego wyjścia. Nie możemy trzymać ludzi uzależnionych — powiedział Szef, wy- syłaj ąc tu Śmiałego. Pod wpływem ostrożnie sączonego koniaku minęła ta ja- kaś rozlazłość Muła, już nie wyglądał, jakby mu wyjęto stos pacierzowy i wszystkie ważniejsze kości. Wyszedł do przybu- dówki, zalał wrzątkiem herbatę i wybił na patelnię jajka. — Nie mów matce, jak mnie zastałeś. Niedługo do niej zaj- rzę — rozpakował karton, wzbogacił stół pieczonym boczkiem, czekoladą i łomem węgierskiego salami. — Nie palcem mnie robili — zapewnił Śmiały. Skończył ja- jecznicę, kęsem chleba wytarł tłuszcz z patelni i odsunął tale- rzyk z plasterkami salami, którego zdążył nakroić Muł. Miał dość, rano w ogóle nie przywykł jeść, a już po alkoholu zu- pełnie nie miał smaku na suche jedzenie. Wypił mocny napar i pożegnał gospodarza, unosząc obraz dwóch pustych szkla-
nek po wypitych trunkach. Na dworze spotkał ściśnięty przymrozkiem ranek, powietrze jak szkło dźwięczało odległymi gwizdkami parowozów, niebru- kowana ulica przemieniła się w polną drogę. Śmiały odnalazł po- - 22 zostawiony w zaroślach samochód. Zdarł z głowy sztuczną grzy- wę, odkleił nieprawdziwy zarost, włożył inne ubranie. Rozsunął siedzenia, owinął się w śpiwór, odespał alkohol i zarwaną noc. Do Warszawy powrócił wieczorem. Odstawił wóz w umó- wione miejsce, do Omikronu przyjechał tramwajem, wziął prysznic w gabinecie odnowy biologicznej i zjadł spóźniony obiad, czekający na niego w termosach. Nikogo z pracowników już nie było. Śmiały jeszcze raz sprawdził zamknięcie wejścia i poszedł do gabinetu Szefa. Wziął piwo z lodówki, zapadł w skórzany klub. Czuwał i za- drzemywał w monotonnym szmerze elektronicznych urzą- dzeń, pracujących w sąsiednim pomieszczeniu. Kwarcowy zegar nad drzwiami wydziergał północ. Szef nie dał znaku życia. Śmiały podniósł się z siedziska. Za wygodne. Gdy zalegał w poduchach, morzył go sen. Nie żeby niezwy- czajny wygód, w domu też miał fotele obite elegancką tapi- cerką, nawet przytulniej sze od tych, posiadał także rzadkość, za którą ludzie się zabijali — eksportowy bujak, moszczony wietnamską plecionką, skombinowany po znajomości przez kolegę z wojska. Ale u siebie co innego. U siebie on jest szef, pierwsza osoba, żywiciel rodziny. Od- kąd zaczął zarabiać w Omikronie, dom urządził jak willę ba- dylarza. Na Zachodzie bywał, między ludźmi się otarł, oczy na swoim miejscu ma, zagraniczne żurnale wnętrz przestu- diował i od razu wiedział, jak i na co pieniądze wydać. W technikę też obkupiony. Telewizor kolorowy Sony, pral- ka automat, malakser i pomniejsze maszyny, chociaż matka
i tak ich nie używa, powiada, że łatwiej jej starymi sposoba- mi w kuchni robić. Cóż, matka starej daty kobieta, niechaj sobie ubija, sieka, kroi, czym chce, musu nie ma, ale nikt nie powie, że syn o jej wygodę nie zadbał. Jest wideo i zestaw grający, telefon też jest. Szef załatwił. Śmiały mieszka na końcu świata, lecz Szef chce, aby tam po- został. - 23 Na zewnątrz habenda nie prezentuje się okazale. Nawet przybudówkę, mieszczącą dwa pokoje i salon z kominkiem, cały wyłożony drewnem jak szkatuła, po wierzchu dał otyn- kować szarą zaprawą i fertig. Szef kazał nie wyróżniać się, lu- dzi w oczy zbytkami nie kłuć, zawiści nie budzić. Jak wszystko urządził, rzekł matce: dość sprzątania i my- cia kibli w szpitalu, dość posług po ludziach, u siebie będziesz teraz panią, twój syn na ludzi wyszedł. Siostrze tak nie powie- dział, niech pracuje, niech ma wypełniony dzień od brzegu do brzegu, bo najgorsze rzeczy ludzie robią z nicnierobienia, z nudy, z bylejakiego przepędzania czasu, a cóż dopiero mło- da dziewczyna. Lecz krzywdy nie cierpiała. Niejeden jej łach kosztował więcej, niż kilka jej pensji. Taka to i posada — piąte koło u wozu. Prawdę mówiąc, cały urząd to piąte koło. Jakby się w ziemię zapadł, nikt by nie zauważył. Dla siostry Śmiałego miejsce w sam raz. Głowy nie męczy, rąk nie urabia, jednak ma po co do Warszawy jeździć, stroje obnosić. Niech obnosi, niech ma. Płeć na modne szmaty nieodporna. Puści się z byle kim, a zdobędzie. Każda. Już widać takie je Pan Bóg stworzył. Żermena, dziewczyna na poziomie, owszem, na kawę do sie- bie zapraszała, nieraz szarlotkę upiekła, słodkie wino postawi- ła i palone w soli migdały, widelczyki, serweteczki, szyk! Ale żeby coś z tych rzeczy, to nigdy; ale jak jej Śmiały srebrnego lisa na ramiona rzucił, nogi rozłożyła. Siostra z matką przeżyć
nie mogły tego zwierzaka ze szklanymi oczyma. Cudzej takie prezenty jak swojej sprawiać! Tu siostra z jednej matki, jedne- go ojca, a tam nie dość, że nie rodzina, to jeszcze dziwka. Taką zachłanność ujawniły domowe kobiety. Im bardziej obrastały bogactwem, tym więcej chciały mieć. Nigdy niesy- te, jakby je wyjadał od środka jakiś robal, potrzebujący do życia wciąż nowych rzeczy, zawistne o każdy nie na nie wy- dany grosz. Ano, nie wymachuje się pełnym naczyniem, jak mówią, lecz prędko je ustawił: niechaj sobie raz na zawsze zakarbują — nie jest dziwką kobieta, póki ON z nią sypia — to po pierwsze. Dziewczyna, z którą ON sypia, jest rodziną,’ przestaje być rodziną dopiero, odkąd ON z nią sypiać prze- staje — to po drugie. Jeśli będą ujadać na Żermenę albo jej robić wstręty, on się wyprowadzi, chociaż dom jest po tatu- siu i jemu też się coś należy, nawet gdyby nic nie inwestował. Ale się wyniesie i wystawi rachunek za modernizację, zabie- rze meble i technikę, a one więcej nie zobaczą od niego na- wet złotówki drobnym bilonem. Od tej pory domowe baby nie śmiały palca zakrzywić na jego kobietę, jego kobieta zaś nigdy nie bywała na tyle głu- pia, żeby go rozliczać z rodzinnych świadczeń. Wszystkie trzy utrzymywał. Stać go. I wszystkie trzy na wyścigi dogadzają, życzenia odgadują, słowa nie rzekną przeciw jego woli. Mat- ka na dziewczynę filuje1, gdy on nieobecny, nic jej uwagi nie ujdzie. Wygoda. Mała o tym wie, więc się liczy, no i liczy na ślub. Niechaj liczy. W jego osadzie cudza narzeczona — towar zakontraktowany, chyba że narzeczony łajza. O nim nikt tego nie powie, nawet ci po kryminałach Śmiałego szanują, doce- niają jego siłę i fart, więc do jego kobiety nikt nie zastartuje. Komfort. Wszystko na miejscu, koryto, usługa jak w Vic- torii, łóżko też prima sort. Na początku spróbował Małą pod- szkolić, od czego wideo. Patrz, powiedział, jak się kultural-
ni ludzie ciupciają. I puścił jej właściwy film. Spojrzeć nie chciała. Wstydliwa. — Żadna kultura. Pornografia — odęła się jak żaba na ry- kowisku. Śmiałemu nie zależało specjalnie na wygibasach, w koń- cu jakby się człowiek nie przymierzał, jednego narządu nie rozmnoży, a trening i tak uprawiał codziennie, za to mu pła- cili. Więc nie zależało szczególnie, tylko chciał zaimponować. Nowoczesny jest, na poziomie i bez przesądów, ale kiedy ona Filować — obserwować. - 24 - - 25 - się zaparła, musiał pokazać, kto rządzi. Pokazał, a jakże, tyl- ko miał w łóżku trocinową lalę, nie żywą dziewczynę. Zgryzł się i zwierzył szefowi. Komu miał się zwierzyć? Ojca nie pamięta, z matką nie mógł gadać o takich rzeczach. Nigdy. Przez gardło by nie przeszło. Matka jest matka, nawet przy- kro pomyśleć, że ona też kiedyś to robiła. Trudno. Inaczej nie byłoby Śmiałego na świecie, ani żadnego człowieka. Nieele- gancko urządzone, ale przyjemne. Fakt. Siostra do dupnych porad nie partner, już Śmiały dopilnuje, żeby jej pierwsze łóż- ko było po porządnym kościelnym ślubie. No więc powiedział szefowi, jaką trafił nienowoczesną dziewczynę. Okazało się — Szef od niego dwa razy starszy, uczony, oblatany, bogaty — a też nie lubił łamańców ani zbyt profesjonalnie wykształ- conych dziewczyn, tylko zwyczajne. Szef był dla Śmiałego najwyższym autorytetem, Śmiały go szanował. Jak nie szanować faceta, co rządzi mózgowym przedsiębiorstwem, parluje w kilku językach i nie żaden wy- moczek, gość z ikrą. Jednak mimo przewag nie zadziera no- sa. Do wszystkich odnosi się koleżeńsko, ale tak, że nikt nie ośmieli się spoufalać. To jest sztuka. Ludzie znali swoje miej-