Howard Phillips Lovecraft
Alchemik
( The Alchemist )
Wysoko, na poroniętym trawš wierzchołku wzgórza, którego zbocza i
podstawę porastajš lene ostępy z pokrzywionymi, posępnymi drzewami, stoi
stare zamczysko moich przodków. Od stuleci jego blanki i krenele
spoglšdały ponuro na dzikš i surowš okolicę wokoło, pełnišc funkcje
siedziby i warowni dumnego rodu, którego szlachetna linia starsza jest
nawet niż poronięte mchem zamkowe mury. Owe stare, nadgryzione zębem
czasu wieżyce składały się ongi, jeszcze w czasach feudalizmu, na jednš z
najbardziej przerażajšcych i strasznych fortec w całej Francji. Z jego
machikułowych gzymsów i podwyższonych blanków odpierano ataki baronów,
hrabiów, a nawet królów, na tyle skutecznie, że jego przestronne komnaty
nigdy nie rozbrzmiewały echem kroków najedców. Jednak w miarę upływu
czasu wszystko się zmieniło. Lata chwały należały już do przeszłoœci.
Ubóstwo graniczšce z nędzš w połšczeniu z dumš naszego imienia nie
pozwalajšcš na złagodzenie tego stanu poprzez prowadzenie kupieckiego
trybu życia stało się przyczynš, iż moi przodkowie nie zdołali utrzymać
posiadłoci w stanie dawnej chluby i chwały, za odpadajšce od gzymsów
kawałki kamieni, chwasty pienišce się w parkach, wyschła fosa, Ÿle
wybrukowane dziedzińce i chylšce się ku upadkowi zewnętrzne wieże,
podobnie jak zapadajšce się posadzki, zżarta przez korniki boazeria i
wyblakłe gobeliny - wszystko to zdawało się opowiadać posępna historię o
czasach minionej wietnoci. W miarę upływu wieków najpierw jedna, potem
zaœ druga z czterech wie została opuszczona i pozostawiona, by obrócić
się w ruinę. Ma koniec nieliczni już potomkowie potężnych ongi władców
majštku zagniedzili się w ostatniej wieży.
To włanie w jednej z ogromnych komnat owej wieży przyszedłem na
œwiat ja: Antoine, ostatni z nieszczęsnych, przeklętych hrabiów de C...,
90 długich lat temu. W tych murach i poród mrocznych, cienistych ostępów
lenych, dzikich wšwozów i grot na zboczu wzgórza poniżej, spędziłem
pierwsze lata mego burzliwego życia.
nie znałem moich rodziców. Ojciec zginšł w wieku lat 52 zabity
przez kamień, który jakim sposobem odpadł od gzymsu jednej z
opuszczonych wież, na miesišc przed moim przyjœciem na œwiat. Matka
umarła w połogu, a opiekę nade mnš i mojš edukacjš, przejšł ostatni z
zamkowych sług, stary, wierny człek o wybitnej inteligencji, którego imię
brzmiało, jak pamiętam, Pierre. Byłem jedynakiem i doskwierał mi brak
towarzystwa, który był wynikiem osobliwego stylu wychowania, narzuconego
mi przez podstarzałego opiekuna, nie pozwalajšcego na spotykanie się z
dziećmi wieniaków, bawišcymi się zwykle na równinach u podnóża wzgórza.
Pierre powiedział, że zakaz ten obowišzywał mnie dlatego, iż jako
szlachetnie urodzonemu nie uchodziło mi przebywać w towarzystwie ludzi z
plebsu. Teraz wiem jednak, że chciał w ten sposób nie dopucić, bym
usłyszał pogłoski o przerażajšcej klštwie, jaka cišżyła na naszym rodzie;
o której plotki kršżyły doć szeroko, rozgłaszane i ubarwiane przez
wieniaków opowiadajšcych je sobie nawzajem, z podnieceniem i ze zgrozš,
wieczorami, przy rozgrzanych przyjemnie kominkach ich chat.
Tak odizolowany i pozostawiony samemu sobie spędziłem długie
godziny mego dzieciństwa na studiowaniu starych ksišg, których bez liku
było w nawiedzanej przez cienie bibliotece zamczyska, lub też kršżyłem
bez celu po widmowym lesie, którego rozległa połać sięgała nieomal
podnóża potężnego pagórka.
Być może wskutek takiego, a nie innego otoczenia, mój umysł bardzo
wczenie ogarnęła mgiełka melancholii. Moja uwaga za skupiła sięna
nauce i zgłębianiu mrocznych, okultystycznych sztuk.
O moim rodzie powiedziano mi możliwie jak najmniej, nie mniej nawet
tak skšpy zapas informacji zdołał wprawić mnie w tęgie przygnębienie. Być
może to wahanie z jakim mój stary opiekun rozmawiał ze mnš o moich
przodkach spowodowało pojawienie się w mym sercu dojmujšcej zgrozy, która
narastała z każdš wzmiankš o moim wielkim domu. Kiedy przestałem być
dzieckiem zdołałem zrozumieć oderwane fragmenty rozmów, przejęzyczenia i
zapomnienia, które staruszkowi w miarę upływu lat zdarzały się coraz
częciej, i połšczyłem je z pewnš okolicznociš, która zawsze wydawała mi
się dziwna, teraz za uważałem jš za jawnie przerażajšcš. Okolicznoć o
której wspomniałem to młody wiek w jakim hrabiowie z mego rodu rozstawali
się z tym wiatem. Z poczštku uważałem to za rzecz zwyczajnš, sšdzšc, iż
być może należelimy do rodu ludzi żyjšcych krótko "z natury", w końcu
jednak zaczšłem zgłębiać szczegóły poszczególnych przedwczesnych zgonów i
łšczyć je z dygresjami staruszka, który często mówił o klštwie jaka przez
stulecia nie pozwoliła kolejnym dziedzicom mego tytułu na przeżycie
więcej niż trzydziestu dwóch lat.
Na dwudzieste pierwsze urodziny otrzymałem od Pierre'a rodzinny
dokument, który, jak mi powiedział, przechodził od wielu pokoleń z ojca
na syna i trafiał w ręce kolejnych spadkobierców tytułu. Jego treć była
doprawdy wielce osobliwa, i gdy przeczytałem go z uwagš, potwierdziły się
moje najmroczniejszc przypuszczenia. Moja wiara w rzeczy nadnaturalne
była wówczas bardzo silnie zakorzeniona, w przeciwnym bowiem razie nawet
nie zadawałbym sobie trudu, by rzucić okiem na ów pożółkły ze staroœci
dokument. Przeniósł mnie on do mrocznych lat trzynastego wieku, kiedy
stare zamczysko, w którym się znajdowałem, było przerażajšcš, straszliwš,
niezdobytš fortecš.
Na kartach dokumentu zawarta była historia o pewnym starcu, który
mieszkał ongi w naszym majštku, człeku wielce utalentowanym, choć był on
jedynie prostym wieœniakiem, o imieniu Michel, do którego dodawano zwykle
przydomek Mauvais - co znaczy Zły. Cieszył się on. skšdinšd zasłużonš,
paskudnš reputacjš. Studiował nauki nieznane jego ziomkom, poszukujšc
rzeczy takich jak Kamień Filozoficzny, czy Eliksir Wiecznego Życia i, jak
głosiła fama, posiadał ogromnš wiedzę z zakresu Czarnej Magii i Alchemii.
Michael Mauvais miał jedynego syna, imieniem Charles; młodzieńca
"biegłego" podobnie jak on w tajemniczych sztukach, zwanego Le Sorcier -
czyli Czarownik. Para ta, unikana przez wieœniaków - podejrzewana była o
najbardziej odrażajšce praktyki. Mówiono, że Michel spalił żywcem swojš
żonę, by złożyć jš w ofierze Diabłu; tym dwóm przerażajšcym indywiduom
przypisywano również niezliczone i niewyjanione zaginięcia dzieci
tutejszych wieœniaków. Pomimo mrocznej natury przejawianej tak przez ojca
jak i przez syna, ich ciemne dusze rozjaniał jeden jedyny promyk
człowieczeństwa: zły starzec z całego serca kochał swojego syna, podczas
gdy młodzieniec darzył swojego ojca bardziej niż synowskim afektem.
Której nocy na zamku powstało nieopisane zamieszanie, spowodowane
zniknięciem młodego Godfreya, syna hrabiego Henri. Grupa poszukiwawcza z
odchodzšcym od zmysłów ojcem na czele, przybyła do chaty czarowników i
natknęła się tam na Michela Mauvais gotujšcego co w ogromnym, buchajšcym
parš kotle. Bez konkretnej przyczyny, w nagłym przypływie wciekłoci i
rozpaczy, hrabia rzucił się na starego czarownika i zaczšł go dusić. Nie
rozlunił ucisku, dopóki ze starca nie uszły resztki życia. Tymczasem,
rozradowani służšcy oznajmili o odnalezieniu panicza Godfreya w odległej
i nie wykorzystywanej komnacie wielkiego zamczyska, stwierdzajšc tym
samym, choć po niewczasie, że Michel Mauvais umarł na próżno. Kiedy
hrabia i jego towarzysze odwrócili się od stygnšcego z wolna ciała
starca, spomiędzy drzew wyłoniła się posępna sylwetka Charlesa le
Sorcier. Zdenerwowani służšcy wyjanili mu co się stało, jednak mężczyzna
przez chwilę wydawał się nie poruszony mierciš ojca. Nagle, podchodzšc
wolno do hrabiego, dobitnie wypowiedział przerażajšce słowa klštwy, która
od tej pory spędzała sen z powiek kolejnym dziedzicom rodu de C...:
"niechaj nigdy szlachcic z twego rodu nie przeżyje więcej lat niż ty!"
Po czym odskoczywszy w tył, w cień drzew, wyrwał spomiędzy fałd swej
tuniki fiolkę bezbarwnego płynu i cisnšwszy jš w twarz mordercy swego
ojca rozpłynšł się w mroku nocy. Hrabia skonał na miejscu i pogrzebano go
następnego dnia, w kilka godzin po jego trzydziestych drugich urodzinach,
nie odnaleziono ladu zabójcy, pomimo iż grupki uzbrojonych wieniaków
przeczesały okoliczne lasy i pastwiska wokół wzgórza.
Czas i brak kogo kto mógłby przypominać o niej, zatarł wspomnienia
klštwy w umysłach rodziny zmarłego hrabiego, toteż kiedy Godfrey,
mimowolny sprawca całej tragedii zginšł, przeszyty strzałš, na polowaniu,
w wieku lat 32, jedynš reakcjš był smutek i żal wywołany jego
przedwczesnym odejciem. Kiedy jednak, wiele lat póniej następny hrabia,
imieniem Robert został znaleziony bez życia na pobliskim polu, i nie
wykryto konkretnej przyczyny jego zgonu, wieœniacy poczęli szeptać, że
ich senior, na krótko przed spotkaniem ze mierciš skończył 32 lata.
Louis, syn Roberta w tym samym wieku co ojciec utopił się w zamkowej
fosie, i od tej pory, upiorna kronika przerażajšcych wypadków cišgnie się
przez całe stulecia - Henri, Robertowie, Antoineowe i Armandowie -
wszyscy oni zostali skoszeni przez bezlitosnš kostuchę, gdy liczyli sobie
prawie dokładnie tyle samo lat co ich przodek, kiedy zamordował starego
Michela Mauvais.
To co przeczytałem upewniło mnie, że zostało mi jeszcze najwyżej
jedenacie lat. Życie które dotšd sobie lekceważyłem, stało się mi
cenniejsze z każdym mijajšcym dniem, gdy zagłębiałem się coraz dalej i
dalej w wiat tajemnych sztuk czarnej magii. Ponieważ żyłem w
odosobnieniu, nowoczesna nauka nie miała na mnie najmniejszego wpływu i
pracowałem z równym zacięciem jak stary Michel i Charles, usiłujšc
zgłębić sekrety demonologicznych i alchemicznych nauk. Mimo to w żaden
sposób nie potrafiłem wytłumaczyć dziwnej klštwy spoczywajšcej na moim
rodzie. W chwilach niezwykłej wręcz racjonalnoci, byłem nawet gotów
szukać naturalnego wyjaœnienia. Jednak - kiedy poszukiwania naukowe
spełzły na niczym - powróciłem do okultystycznych studiów i próby
znalezienia zaklęcia, które uwolniłoby mój ród od przerażajšcego
brzemienia. Jednego byłem absolutnie pewny. Nigdy nie powinienem się
ożenić, bo jeli nie powstanie następna gałš naszej rodziny, być może
klštwa zakończy się na mojej osobie.
Gdy dobiegałem trzydziestki, stary Pierre został wezwany w ostatniš
podróż do najodleglejszej z krain. Pogrzebałem go własnoręcznie pod
kamieniami na dziedzińcu, po którym tak lubił przechadzać się za życia.
Zostałem więc sam w posępnych murach fortecy, a dławišce uczucie
samotnoci sprawiło, iż umysł przestał buntować się przed nieuchronnš
zgubš i praktycznie rzecz bioršc pogodziłem się z tym, że podzielę los
moich przodków. Wiele czasu zajmowało mi obecnie zwiedzanie ruin,
opuszczonych sal i wie starego zamczyska, do których w młodoci nie
pozwalał mi zaglšdać strach, i w których -jak mawiał stary Pierre - od
czterech stuleci nie postała ludzka stopa. Napotkałem tam wiele
osobliwych i przerażajšcych rzeczy. Moje oczy spoglšdały na meble pokryte
naniesionym przez stulecia kurzem i przeżarte do cna przez wilgoć i
grzyby. Wszędzie rozcišgały się grube, lepkie, odrażajšce pajęczyny, a w
nieprzeniknionych ciemnociach rozlegał się łopot ogromnych, skórzastych,
nietoperzych skrzydeł.
Prowadziłem dokładny dziennik, zapisujšc w nim dokładnie dni, a
nawet godziny, gdyż każdy ruch wahadła starego zegara stojšcego w
bibliotece zdawał się przypominać mi o nieuchronnoci mego losu. W końcu
nadszedł czas, którego tak się obawiałem. Ponieważ moi przodkowie
pożegnali się z życiem na krótko przed ukończeniem 32 roku życia,
osišgnšwszy ów złowieszczy wiek zaczšłem spodziewać się, że mierć może
zaskoczyć mnie praktycznie w każdej chwili, nic wiedziałem w jakiej
dziwnej objawi mi się postaci, wiedziałem wszak, iż nie będę jej potulnš
pasywnš ofiarš. Z żywszym wigorem wznowiłem zwiedzanie starego zamku i
przepatrywanie znajdujšcych się w nim osobliwoœci.
Stało się to podczas najdłuższej z moich wędrówek w opuszczonej
częci zamku na mniej niż tydzień przed fatalnš godzinš, która, jak się
obawiałem, będzie ostatecznš granicš mego ziemskiego żywota, i której
przeżycia nie łudziłem się w najmielszych marzeniach. Przez większš
częć ranka kręciłem się w górę i w dół po na wpół zniszczonych schodach
w jednej z najbardziej zapuszczonych, pradawnych wież. Po południu
postanowiłem odwiedzić niższe poziomy schodzšc w głšb czegoœ, co
wyglšdało na redniowieczne lochy lub, być może, prochownię. Kiedy
wędrowałem wolno wzdłuż pokrytego warstewkš saletry przejcia u podnóża
ostatnich schodów stwierdziłem, że podłoże jest wyjštkowo wilgotne i
niebawem w migotliwym œwietle pochodni spostrzegłem, iż dalszš drogę
zagradza mi gruba, lepa, pokryta wodnymi zaciekami ciana. Odwróciłem
się, by zawrócić, gdy wtem mój wzrok padł na niewielkš uchylnš klapę z
żelaznym kółkiem porodku, znajdujšcš się dokładnie pod moimi stopami.
Odstšpiłem o krok i pochyliwszy się, uniosłem jš z trudnociš odsłaniajšc
mrocznš czeluć, z której buchnšł podmuch cuchnšcego powietrza o mało nie
gaszšc mojej pochodni; w jej złotawym blasku dostrzegłem szczyt wšskich
kamiennych schodów. Kiedy, pochyliwszy dłoń z pochodniš w głšb otworu,
stwierdziłem, iż łuczywo pali się swobodnie i nie zamierza zgasnšć,
podjšłem decyzję. Stopni było sporo i prowadziły one do wšskiego
kamiennego korytarza, który, o czym byłem przekonany, musiał znajdować
się głęboko pod powierzchniš ziemi. Był on, jak się okazało bardzo długi
i kończył się masywnymi dębowymi drzwiami, ociekajšcymi wilgociš i
uparcie opierajšcymi się podejmowanym przeze mnie próbom ich otwarcia.
Gdy po pewnym czasie zaprzestałem próżnych wysiłków, i zawróciłem ku
schodom, przeżyłem najbardziej zdumiewajšcy, mrożšcy krew w żyłach szok,
jaki jest w stanie ogarnšć ludzki umysł.
Nagle, bez ostrzeżenia, usłyszałem jak ciężkie drzwi za moimi
plecami otwierajš się powoli, przy wtórze skrzypienia zardzewiałych
zawiasów. Moich pierwszych wrażeń po prostu nie sposób opisać. Spotkanie,
w miejscu takim jak ten opuszczony stary zamek z ewidentnym dowodem
obecnoci człowieka, czy ducha wywołało w moim mózgu uczucie dojmujšcej,
przenikajšcej do szpiku koœci zgrozy. Kiedy się w końcu odwróciłem i
spojrzałem w kierunku ródła dwięku, skamieniałem z przerażenia. W
prastarych gotyckich drzwiach stał jaki człowiek. Był to mężczyzna
noszšcy długš ciemnš, redniowiecznš tunikę i myckę. Jego długie włosy i
gęsta broda miały przeraliwy, ciemny odcień. Czoło wydawało się
nienaturalnie wysunięte do przodu, policzki zapadnięte i pokryte
niewiarygodnie głębokimi zmarszczkami, a jego długie, powykrzywiane i
przypominajšce szpony ręce, były niemal marmurowo białe; tak białych ršk
nie widziałem jeszcze u żadnego człowieka. Jego sylwetka, chuda jak u
kociotrupa była dziwnie przygarbiona i nieomal ginęła wród fałd lunej,
osobliwej szaty. Najbardziej zdumiewajšce były jednak jego oczy -
bliniacze jaskinie bezdennej czerni, przepełnione zrozumieniem i wiedzš,
nasycone jednak robaczywym, niemal namacalnym złem. Wpatrywały się teraz
we mnie, przeszywajšc mš duszę jadem nienawici i sprawiały, że stałem w
bezruchu, jak wronięty w ziemię. Wreszcie postać przemówiła tubalnym
głosem, który zmroził mnie do szpiku koci swš pustkš i nieskrywanš
wrogociš. Język, jakim posługiwał się ów mężczyzna był pewnš formš
łaciny używanej przez redniowiecznych uczonych i którš znałem dzięki
zgłębieniu rozlicznych dzieł starych alchemików i demonologów. Widmo
powiedziało mi o klštwie, która wisiała nad mym rodem, o moim zbliżajšcym
się końcu, o morderstwie Michela Mauvais popełnionym przez mego przodka i
o upojnej zemcie Charlesa Le Sorcier. nieznajomy opowiedział mi również
o tym, jak młody Charles zniknšwszy w mroku nocy, powrócił, wiele lat
póniej, by zabić hrabiego Godfreya, na polowaniu, kiedy dziedzic
osišgnšł okrelony wiek, zbliżony do wieku w jakim ojciec jego dokonał
okrutnego zabójstwa; oraz o tym jak potajemnie powrócił do zamczyska,
gdzie, nie zauważony przez nikogo, zamieszkał w podziemnej komnacie, w
drzwiach której stał obecnie upiorny narrator, o tym jak dopadł Roberta,
syna Godfreya, na polu i napoiwszy go - przemocš - truciznš, pozostawił
trzydziestodwuletniego mężczyznę na mierć w długich męczarniach,
wypełniajšc tym samym złowrogie słowa swej klštwy.
W tym momencie pozostawiona została w sferze domysłów kwestia rozwišzania
najważniejszej tajemnicy: w jaki sposób mianowicie klštwa mogła trwać
przez stulecia, skoro niewštpliwie musiał nadejć taki dzień, iż Charles
Le Sorcier rozstał się z życiem: mężczyzna bowiem zmienił temat i zajšł
się opowieciš o alchemicznych badaniach dwóch czarowników - ojca i syna,
mówišc przede wszystkim o badaniach Charlesa Le Sorcier dotyczšcych
eliksiru, który dałby pijšcej go osobie wieczne życie i młodoć. Jego
entuzjazm na krótkš chwilę przygasił płonšcy w jego oczach płomień
nienawici, która w pierwszej chwili tak mnie przeraziła, ale
nieoczekiwanie wrogoć powróciła i, z głonym wężowym syknięciem, obcy
uniósł trzymanš w dłoni szklanš fiolkę, zamierzajšc, jak się domyliłem
zakończyć mój ziemski żywot w taki sam sposób, jak Charles Le Sorcier
przed szeciuset laty umiercił mego przodka.
Kierowany dziwnym instynktem przetrwania zerwałem wišżšce mnie,
niewidzialne okowy lęku i cisnšłem dogasajšcš już pochodnię w upiornš
postać stanowišcš dla mnie miertelne zagrożenie. Usłyszałem trzask
pękajšcej i niegronej już Fiolki, rozstrzaskujšcej się o kamiennš
posadzkę, gdy tunika dziwnego mężczyzny zapaliła się owietlajšc całe
pomieszczenie upiornym, krwistopomarańczowym blaskiem. Wrzask przerażenia
i bezsilnej wciekłoci wydany przez niedoszłego zabójcę był zbyt wielkim
ciężarem dla moich starganych nerwów i zemdlony runšłem na liskš,
wilgotnš posadzkę.
Kiedy doszedłem do siebie wszystko tonęło w przerażajšcej
ciemnoci, a mój umysł na krótkš chwilę sparaliżowała zgroza, że mógłbym
ujrzeć co więcej, nie mniej jednak ciekawoć okazała się silniejsza.
Kim - zapytywałem sam siebie - był ów zły człowiek i w jaki sposób
znalazł się w murach tego zamczyska? Dlaczego szukał zemsty za mierć
Michela Mauvais i w jaki sposób klštwa przetrwała stulecia po œmierci
Charlesa le Sorcier?
Strach opucił mnie, bowiem wiedziałem, że ten którego pokonałem
był głównym Ÿródłem mego zagrożenia i to on miał zadać mi mierć, by
klštwa mogła się spełnić. Teraz byłem wolny i przepełniało mnie
pragnienie dowiedzenia się czego więcej o złowieszczej istocie, która
przez stulecia nawiedzała mój ród i zmieniła mš młodoć w pasmo nie
kończšcego się koszmaru.
Ogarnięty żšdzš zaczšłem grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu
krzesiwa i stali, po czym zapaliłem drugš, nie używanš pochodnię, jakš
miałem przy sobie. Blask łuczywa owietlił przede wszystkim leżšcš na
ziemi, skręconš i poczerniałš postać tajemniczego mężczyzny. Upiorne oczy
były teraz zamknięte. Ponieważ był to odrażajšcy widok odwróciłem się i
wszedłem do komnaty za gotyckimi drzwiami. Znalazłem za nimi coœ, co
przypominało laboratorium alchemika. W jednym rogu znajdowała się sterta
lnišcego, żółtego metalu, który lnił i migotał w blasku mojej pochodni.
Mogło to być złoto, ale nie przystanšłem by to sprawdzić, bowiem ostatnie
przeżycia wpłynęły na mnie w nader osobliwy sposób. W drugim końcu
komnaty znajdował się otwór prowadzšcy do jednego z dzikich wšwozów w
mrocznych ostępach lasu porastajšcego zbocze wzgórza. Dopiero teraz,
przepełniony zdumieniem, uwiadomiłem sobie w jaki sposób człowiek ów
dostał się do zamku.
Wyszedłem z pomieszczenia. Zamierzałem minšć szczštki nieznajomego,
nawet na niego nie spoglšdajšc, ale gdy się doń zbliżyłem wydało mi się,
że usłyszałem słaby dwięk, jak gdyby w poczerniałym ciele tliła się
jeszcze iskierka plugawego życia. Z odrazš pochyliłem się, by przyjrzeć
się zdeformowanemu, nadpalonemu ciału spoczywajšcemu na ziemi, nagle te
przerażajšce oczy, czarniejsze nawet niż osmalona twarz, w której były
osadzone, otworzyły się szeroko w wyrazie, którego nie potrafię okrelić.
Spękane wargi szeptały niezrozumiałe dla mnie słowa. Raz wychwyciłem
nazwisko Charlesa Le Sorcier, w pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę
niewyrane: "lata" i "klštwa". Było to jednak zbyt mało, by zrozumieć
sens tej bezładnej wypowiedzi. Widzšc, że nie pojmuję znaczenia jego
słów, mężczyzna drgnšł, a w jego oczach raz jeszcze rozbłysł płomień
wrogoci. Wzdrygnšłem się mimowolnie, i naraz ów ludzki wrak, resztkš sit
uniósł upiornš, osmalonš głowę z wilgotnej, zapadniętej, œliskiej
posadzki. Sparaliżował mnie strach, a ten nieszczęnik, leżšcy przede
mnš strzęp człowieka, wykrzyczał poprzez spękane usta słowa, które od tej
pory będš nękać mnie dniami i nocami:
"Głupcze!" - zakrzyknšł - "Nie domylasz się mojej tajemnicy? Czy brak ci
mózgu, że nie potrafisz rozpoznać czyja wola przez szeć stuleci czuwała,
by spełniona była potworna klštwa cišżšca na twym rodzie? Czyż nie
mówiłem ci o wielkim eliksirze wiecznego życia? Nie wiesz, że sekret
Alchemii został rozwišzany? To Ja! Ja! Ja! Przeżyłem całe szećset lat,
by dopełnić mej zemsty. Jam jest bowiem Charles Le Sorcier!"
Howard Phillips Lovecraft Alchemik ( The Alchemist ) Wysoko, na poroniętym trawš wierzchołku wzgórza, którego zbocza i podstawę porastajš lene ostępy z pokrzywionymi, posępnymi drzewami, stoi stare zamczysko moich przodków. Od stuleci jego blanki i krenele spoglšdały ponuro na dzikš i surowš okolicę wokoło, pełnišc funkcje siedziby i warowni dumnego rodu, którego szlachetna linia starsza jest nawet niż poronięte mchem zamkowe mury. Owe stare, nadgryzione zębem czasu wieżyce składały się ongi, jeszcze w czasach feudalizmu, na jednš z najbardziej przerażajšcych i strasznych fortec w całej Francji. Z jego machikułowych gzymsów i podwyższonych blanków odpierano ataki baronów, hrabiów, a nawet królów, na tyle skutecznie, że jego przestronne komnaty nigdy nie rozbrzmiewały echem kroków najedców. Jednak w miarę upływu czasu wszystko się zmieniło. Lata chwały należały już do przeszłoœci. Ubóstwo graniczšce z nędzš w połšczeniu z dumš naszego imienia nie pozwalajšcš na złagodzenie tego stanu poprzez prowadzenie kupieckiego trybu życia stało się przyczynš, iż moi przodkowie nie zdołali utrzymać posiadłoci w stanie dawnej chluby i chwały, za odpadajšce od gzymsów kawałki kamieni, chwasty pienišce się w parkach, wyschła fosa, Ÿle wybrukowane dziedzińce i chylšce się ku upadkowi zewnętrzne wieże, podobnie jak zapadajšce się posadzki, zżarta przez korniki boazeria i wyblakłe gobeliny - wszystko to zdawało się opowiadać posępna historię o czasach minionej wietnoci. W miarę upływu wieków najpierw jedna, potem zaœ druga z czterech wie została opuszczona i pozostawiona, by obrócić się w ruinę. Ma koniec nieliczni już potomkowie potężnych ongi władców majštku zagniedzili się w ostatniej wieży. To włanie w jednej z ogromnych komnat owej wieży przyszedłem na œwiat ja: Antoine, ostatni z nieszczęsnych, przeklętych hrabiów de C..., 90 długich lat temu. W tych murach i poród mrocznych, cienistych ostępów lenych, dzikich wšwozów i grot na zboczu wzgórza poniżej, spędziłem pierwsze lata mego burzliwego życia. nie znałem moich rodziców. Ojciec zginšł w wieku lat 52 zabity przez kamień, który jakim sposobem odpadł od gzymsu jednej z opuszczonych wież, na miesišc przed moim przyjœciem na œwiat. Matka umarła w połogu, a opiekę nade mnš i mojš edukacjš, przejšł ostatni z zamkowych sług, stary, wierny człek o wybitnej inteligencji, którego imię brzmiało, jak pamiętam, Pierre. Byłem jedynakiem i doskwierał mi brak towarzystwa, który był wynikiem osobliwego stylu wychowania, narzuconego mi przez podstarzałego opiekuna, nie pozwalajšcego na spotykanie się z dziećmi wieniaków, bawišcymi się zwykle na równinach u podnóża wzgórza. Pierre powiedział, że zakaz ten obowišzywał mnie dlatego, iż jako szlachetnie urodzonemu nie uchodziło mi przebywać w towarzystwie ludzi z plebsu. Teraz wiem jednak, że chciał w ten sposób nie dopucić, bym usłyszał pogłoski o przerażajšcej klštwie, jaka cišżyła na naszym rodzie; o której plotki kršżyły doć szeroko, rozgłaszane i ubarwiane przez wieniaków opowiadajšcych je sobie nawzajem, z podnieceniem i ze zgrozš, wieczorami, przy rozgrzanych przyjemnie kominkach ich chat. Tak odizolowany i pozostawiony samemu sobie spędziłem długie godziny mego dzieciństwa na studiowaniu starych ksišg, których bez liku było w nawiedzanej przez cienie bibliotece zamczyska, lub też kršżyłem bez celu po widmowym lesie, którego rozległa połać sięgała nieomal podnóża potężnego pagórka.
Być może wskutek takiego, a nie innego otoczenia, mój umysł bardzo wczenie ogarnęła mgiełka melancholii. Moja uwaga za skupiła sięna nauce i zgłębianiu mrocznych, okultystycznych sztuk. O moim rodzie powiedziano mi możliwie jak najmniej, nie mniej nawet tak skšpy zapas informacji zdołał wprawić mnie w tęgie przygnębienie. Być może to wahanie z jakim mój stary opiekun rozmawiał ze mnš o moich przodkach spowodowało pojawienie się w mym sercu dojmujšcej zgrozy, która narastała z każdš wzmiankš o moim wielkim domu. Kiedy przestałem być dzieckiem zdołałem zrozumieć oderwane fragmenty rozmów, przejęzyczenia i zapomnienia, które staruszkowi w miarę upływu lat zdarzały się coraz częciej, i połšczyłem je z pewnš okolicznociš, która zawsze wydawała mi się dziwna, teraz za uważałem jš za jawnie przerażajšcš. Okolicznoć o której wspomniałem to młody wiek w jakim hrabiowie z mego rodu rozstawali się z tym wiatem. Z poczštku uważałem to za rzecz zwyczajnš, sšdzšc, iż być może należelimy do rodu ludzi żyjšcych krótko "z natury", w końcu jednak zaczšłem zgłębiać szczegóły poszczególnych przedwczesnych zgonów i łšczyć je z dygresjami staruszka, który często mówił o klštwie jaka przez stulecia nie pozwoliła kolejnym dziedzicom mego tytułu na przeżycie więcej niż trzydziestu dwóch lat. Na dwudzieste pierwsze urodziny otrzymałem od Pierre'a rodzinny dokument, który, jak mi powiedział, przechodził od wielu pokoleń z ojca na syna i trafiał w ręce kolejnych spadkobierców tytułu. Jego treć była doprawdy wielce osobliwa, i gdy przeczytałem go z uwagš, potwierdziły się moje najmroczniejszc przypuszczenia. Moja wiara w rzeczy nadnaturalne była wówczas bardzo silnie zakorzeniona, w przeciwnym bowiem razie nawet nie zadawałbym sobie trudu, by rzucić okiem na ów pożółkły ze staroœci dokument. Przeniósł mnie on do mrocznych lat trzynastego wieku, kiedy stare zamczysko, w którym się znajdowałem, było przerażajšcš, straszliwš, niezdobytš fortecš. Na kartach dokumentu zawarta była historia o pewnym starcu, który mieszkał ongi w naszym majštku, człeku wielce utalentowanym, choć był on jedynie prostym wieœniakiem, o imieniu Michel, do którego dodawano zwykle przydomek Mauvais - co znaczy Zły. Cieszył się on. skšdinšd zasłużonš, paskudnš reputacjš. Studiował nauki nieznane jego ziomkom, poszukujšc rzeczy takich jak Kamień Filozoficzny, czy Eliksir Wiecznego Życia i, jak głosiła fama, posiadał ogromnš wiedzę z zakresu Czarnej Magii i Alchemii. Michael Mauvais miał jedynego syna, imieniem Charles; młodzieńca "biegłego" podobnie jak on w tajemniczych sztukach, zwanego Le Sorcier - czyli Czarownik. Para ta, unikana przez wieœniaków - podejrzewana była o najbardziej odrażajšce praktyki. Mówiono, że Michel spalił żywcem swojš żonę, by złożyć jš w ofierze Diabłu; tym dwóm przerażajšcym indywiduom przypisywano również niezliczone i niewyjanione zaginięcia dzieci tutejszych wieœniaków. Pomimo mrocznej natury przejawianej tak przez ojca jak i przez syna, ich ciemne dusze rozjaniał jeden jedyny promyk człowieczeństwa: zły starzec z całego serca kochał swojego syna, podczas gdy młodzieniec darzył swojego ojca bardziej niż synowskim afektem. Której nocy na zamku powstało nieopisane zamieszanie, spowodowane zniknięciem młodego Godfreya, syna hrabiego Henri. Grupa poszukiwawcza z odchodzšcym od zmysłów ojcem na czele, przybyła do chaty czarowników i natknęła się tam na Michela Mauvais gotujšcego co w ogromnym, buchajšcym parš kotle. Bez konkretnej przyczyny, w nagłym przypływie wciekłoci i rozpaczy, hrabia rzucił się na starego czarownika i zaczšł go dusić. Nie rozlunił ucisku, dopóki ze starca nie uszły resztki życia. Tymczasem, rozradowani służšcy oznajmili o odnalezieniu panicza Godfreya w odległej
i nie wykorzystywanej komnacie wielkiego zamczyska, stwierdzajšc tym samym, choć po niewczasie, że Michel Mauvais umarł na próżno. Kiedy hrabia i jego towarzysze odwrócili się od stygnšcego z wolna ciała starca, spomiędzy drzew wyłoniła się posępna sylwetka Charlesa le Sorcier. Zdenerwowani służšcy wyjanili mu co się stało, jednak mężczyzna przez chwilę wydawał się nie poruszony mierciš ojca. Nagle, podchodzšc wolno do hrabiego, dobitnie wypowiedział przerażajšce słowa klštwy, która od tej pory spędzała sen z powiek kolejnym dziedzicom rodu de C...: "niechaj nigdy szlachcic z twego rodu nie przeżyje więcej lat niż ty!" Po czym odskoczywszy w tył, w cień drzew, wyrwał spomiędzy fałd swej tuniki fiolkę bezbarwnego płynu i cisnšwszy jš w twarz mordercy swego ojca rozpłynšł się w mroku nocy. Hrabia skonał na miejscu i pogrzebano go następnego dnia, w kilka godzin po jego trzydziestych drugich urodzinach, nie odnaleziono ladu zabójcy, pomimo iż grupki uzbrojonych wieniaków przeczesały okoliczne lasy i pastwiska wokół wzgórza. Czas i brak kogo kto mógłby przypominać o niej, zatarł wspomnienia klštwy w umysłach rodziny zmarłego hrabiego, toteż kiedy Godfrey, mimowolny sprawca całej tragedii zginšł, przeszyty strzałš, na polowaniu, w wieku lat 32, jedynš reakcjš był smutek i żal wywołany jego przedwczesnym odejciem. Kiedy jednak, wiele lat póniej następny hrabia, imieniem Robert został znaleziony bez życia na pobliskim polu, i nie wykryto konkretnej przyczyny jego zgonu, wieœniacy poczęli szeptać, że ich senior, na krótko przed spotkaniem ze mierciš skończył 32 lata. Louis, syn Roberta w tym samym wieku co ojciec utopił się w zamkowej fosie, i od tej pory, upiorna kronika przerażajšcych wypadków cišgnie się przez całe stulecia - Henri, Robertowie, Antoineowe i Armandowie - wszyscy oni zostali skoszeni przez bezlitosnš kostuchę, gdy liczyli sobie prawie dokładnie tyle samo lat co ich przodek, kiedy zamordował starego Michela Mauvais. To co przeczytałem upewniło mnie, że zostało mi jeszcze najwyżej jedenacie lat. Życie które dotšd sobie lekceważyłem, stało się mi cenniejsze z każdym mijajšcym dniem, gdy zagłębiałem się coraz dalej i dalej w wiat tajemnych sztuk czarnej magii. Ponieważ żyłem w odosobnieniu, nowoczesna nauka nie miała na mnie najmniejszego wpływu i pracowałem z równym zacięciem jak stary Michel i Charles, usiłujšc zgłębić sekrety demonologicznych i alchemicznych nauk. Mimo to w żaden sposób nie potrafiłem wytłumaczyć dziwnej klštwy spoczywajšcej na moim rodzie. W chwilach niezwykłej wręcz racjonalnoci, byłem nawet gotów szukać naturalnego wyjaœnienia. Jednak - kiedy poszukiwania naukowe spełzły na niczym - powróciłem do okultystycznych studiów i próby znalezienia zaklęcia, które uwolniłoby mój ród od przerażajšcego brzemienia. Jednego byłem absolutnie pewny. Nigdy nie powinienem się ożenić, bo jeli nie powstanie następna gałš naszej rodziny, być może klštwa zakończy się na mojej osobie. Gdy dobiegałem trzydziestki, stary Pierre został wezwany w ostatniš podróż do najodleglejszej z krain. Pogrzebałem go własnoręcznie pod kamieniami na dziedzińcu, po którym tak lubił przechadzać się za życia. Zostałem więc sam w posępnych murach fortecy, a dławišce uczucie samotnoci sprawiło, iż umysł przestał buntować się przed nieuchronnš zgubš i praktycznie rzecz bioršc pogodziłem się z tym, że podzielę los moich przodków. Wiele czasu zajmowało mi obecnie zwiedzanie ruin, opuszczonych sal i wie starego zamczyska, do których w młodoci nie pozwalał mi zaglšdać strach, i w których -jak mawiał stary Pierre - od czterech stuleci nie postała ludzka stopa. Napotkałem tam wiele
osobliwych i przerażajšcych rzeczy. Moje oczy spoglšdały na meble pokryte naniesionym przez stulecia kurzem i przeżarte do cna przez wilgoć i grzyby. Wszędzie rozcišgały się grube, lepkie, odrażajšce pajęczyny, a w nieprzeniknionych ciemnociach rozlegał się łopot ogromnych, skórzastych, nietoperzych skrzydeł. Prowadziłem dokładny dziennik, zapisujšc w nim dokładnie dni, a nawet godziny, gdyż każdy ruch wahadła starego zegara stojšcego w bibliotece zdawał się przypominać mi o nieuchronnoci mego losu. W końcu nadszedł czas, którego tak się obawiałem. Ponieważ moi przodkowie pożegnali się z życiem na krótko przed ukończeniem 32 roku życia, osišgnšwszy ów złowieszczy wiek zaczšłem spodziewać się, że mierć może zaskoczyć mnie praktycznie w każdej chwili, nic wiedziałem w jakiej dziwnej objawi mi się postaci, wiedziałem wszak, iż nie będę jej potulnš pasywnš ofiarš. Z żywszym wigorem wznowiłem zwiedzanie starego zamku i przepatrywanie znajdujšcych się w nim osobliwoœci. Stało się to podczas najdłuższej z moich wędrówek w opuszczonej częci zamku na mniej niż tydzień przed fatalnš godzinš, która, jak się obawiałem, będzie ostatecznš granicš mego ziemskiego żywota, i której przeżycia nie łudziłem się w najmielszych marzeniach. Przez większš częć ranka kręciłem się w górę i w dół po na wpół zniszczonych schodach w jednej z najbardziej zapuszczonych, pradawnych wież. Po południu postanowiłem odwiedzić niższe poziomy schodzšc w głšb czegoœ, co wyglšdało na redniowieczne lochy lub, być może, prochownię. Kiedy wędrowałem wolno wzdłuż pokrytego warstewkš saletry przejcia u podnóża ostatnich schodów stwierdziłem, że podłoże jest wyjštkowo wilgotne i niebawem w migotliwym œwietle pochodni spostrzegłem, iż dalszš drogę zagradza mi gruba, lepa, pokryta wodnymi zaciekami ciana. Odwróciłem się, by zawrócić, gdy wtem mój wzrok padł na niewielkš uchylnš klapę z żelaznym kółkiem porodku, znajdujšcš się dokładnie pod moimi stopami. Odstšpiłem o krok i pochyliwszy się, uniosłem jš z trudnociš odsłaniajšc mrocznš czeluć, z której buchnšł podmuch cuchnšcego powietrza o mało nie gaszšc mojej pochodni; w jej złotawym blasku dostrzegłem szczyt wšskich kamiennych schodów. Kiedy, pochyliwszy dłoń z pochodniš w głšb otworu, stwierdziłem, iż łuczywo pali się swobodnie i nie zamierza zgasnšć, podjšłem decyzję. Stopni było sporo i prowadziły one do wšskiego kamiennego korytarza, który, o czym byłem przekonany, musiał znajdować się głęboko pod powierzchniš ziemi. Był on, jak się okazało bardzo długi i kończył się masywnymi dębowymi drzwiami, ociekajšcymi wilgociš i uparcie opierajšcymi się podejmowanym przeze mnie próbom ich otwarcia. Gdy po pewnym czasie zaprzestałem próżnych wysiłków, i zawróciłem ku schodom, przeżyłem najbardziej zdumiewajšcy, mrożšcy krew w żyłach szok, jaki jest w stanie ogarnšć ludzki umysł. Nagle, bez ostrzeżenia, usłyszałem jak ciężkie drzwi za moimi plecami otwierajš się powoli, przy wtórze skrzypienia zardzewiałych zawiasów. Moich pierwszych wrażeń po prostu nie sposób opisać. Spotkanie, w miejscu takim jak ten opuszczony stary zamek z ewidentnym dowodem obecnoci człowieka, czy ducha wywołało w moim mózgu uczucie dojmujšcej, przenikajšcej do szpiku koœci zgrozy. Kiedy się w końcu odwróciłem i spojrzałem w kierunku ródła dwięku, skamieniałem z przerażenia. W prastarych gotyckich drzwiach stał jaki człowiek. Był to mężczyzna noszšcy długš ciemnš, redniowiecznš tunikę i myckę. Jego długie włosy i gęsta broda miały przeraliwy, ciemny odcień. Czoło wydawało się nienaturalnie wysunięte do przodu, policzki zapadnięte i pokryte niewiarygodnie głębokimi zmarszczkami, a jego długie, powykrzywiane i
przypominajšce szpony ręce, były niemal marmurowo białe; tak białych ršk nie widziałem jeszcze u żadnego człowieka. Jego sylwetka, chuda jak u kociotrupa była dziwnie przygarbiona i nieomal ginęła wród fałd lunej, osobliwej szaty. Najbardziej zdumiewajšce były jednak jego oczy - bliniacze jaskinie bezdennej czerni, przepełnione zrozumieniem i wiedzš, nasycone jednak robaczywym, niemal namacalnym złem. Wpatrywały się teraz we mnie, przeszywajšc mš duszę jadem nienawici i sprawiały, że stałem w bezruchu, jak wronięty w ziemię. Wreszcie postać przemówiła tubalnym głosem, który zmroził mnie do szpiku koci swš pustkš i nieskrywanš wrogociš. Język, jakim posługiwał się ów mężczyzna był pewnš formš łaciny używanej przez redniowiecznych uczonych i którš znałem dzięki zgłębieniu rozlicznych dzieł starych alchemików i demonologów. Widmo powiedziało mi o klštwie, która wisiała nad mym rodem, o moim zbliżajšcym się końcu, o morderstwie Michela Mauvais popełnionym przez mego przodka i o upojnej zemcie Charlesa Le Sorcier. nieznajomy opowiedział mi również o tym, jak młody Charles zniknšwszy w mroku nocy, powrócił, wiele lat póniej, by zabić hrabiego Godfreya, na polowaniu, kiedy dziedzic osišgnšł okrelony wiek, zbliżony do wieku w jakim ojciec jego dokonał okrutnego zabójstwa; oraz o tym jak potajemnie powrócił do zamczyska, gdzie, nie zauważony przez nikogo, zamieszkał w podziemnej komnacie, w drzwiach której stał obecnie upiorny narrator, o tym jak dopadł Roberta, syna Godfreya, na polu i napoiwszy go - przemocš - truciznš, pozostawił trzydziestodwuletniego mężczyznę na mierć w długich męczarniach, wypełniajšc tym samym złowrogie słowa swej klštwy. W tym momencie pozostawiona została w sferze domysłów kwestia rozwišzania najważniejszej tajemnicy: w jaki sposób mianowicie klštwa mogła trwać przez stulecia, skoro niewštpliwie musiał nadejć taki dzień, iż Charles Le Sorcier rozstał się z życiem: mężczyzna bowiem zmienił temat i zajšł się opowieciš o alchemicznych badaniach dwóch czarowników - ojca i syna, mówišc przede wszystkim o badaniach Charlesa Le Sorcier dotyczšcych eliksiru, który dałby pijšcej go osobie wieczne życie i młodoć. Jego entuzjazm na krótkš chwilę przygasił płonšcy w jego oczach płomień nienawici, która w pierwszej chwili tak mnie przeraziła, ale nieoczekiwanie wrogoć powróciła i, z głonym wężowym syknięciem, obcy uniósł trzymanš w dłoni szklanš fiolkę, zamierzajšc, jak się domyliłem zakończyć mój ziemski żywot w taki sam sposób, jak Charles Le Sorcier przed szeciuset laty umiercił mego przodka. Kierowany dziwnym instynktem przetrwania zerwałem wišżšce mnie, niewidzialne okowy lęku i cisnšłem dogasajšcš już pochodnię w upiornš postać stanowišcš dla mnie miertelne zagrożenie. Usłyszałem trzask pękajšcej i niegronej już Fiolki, rozstrzaskujšcej się o kamiennš posadzkę, gdy tunika dziwnego mężczyzny zapaliła się owietlajšc całe pomieszczenie upiornym, krwistopomarańczowym blaskiem. Wrzask przerażenia i bezsilnej wciekłoci wydany przez niedoszłego zabójcę był zbyt wielkim ciężarem dla moich starganych nerwów i zemdlony runšłem na liskš, wilgotnš posadzkę. Kiedy doszedłem do siebie wszystko tonęło w przerażajšcej ciemnoci, a mój umysł na krótkš chwilę sparaliżowała zgroza, że mógłbym ujrzeć co więcej, nie mniej jednak ciekawoć okazała się silniejsza. Kim - zapytywałem sam siebie - był ów zły człowiek i w jaki sposób znalazł się w murach tego zamczyska? Dlaczego szukał zemsty za mierć Michela Mauvais i w jaki sposób klštwa przetrwała stulecia po œmierci Charlesa le Sorcier?
Strach opucił mnie, bowiem wiedziałem, że ten którego pokonałem był głównym Ÿródłem mego zagrożenia i to on miał zadać mi mierć, by klštwa mogła się spełnić. Teraz byłem wolny i przepełniało mnie pragnienie dowiedzenia się czego więcej o złowieszczej istocie, która przez stulecia nawiedzała mój ród i zmieniła mš młodoć w pasmo nie kończšcego się koszmaru. Ogarnięty żšdzš zaczšłem grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu krzesiwa i stali, po czym zapaliłem drugš, nie używanš pochodnię, jakš miałem przy sobie. Blask łuczywa owietlił przede wszystkim leżšcš na ziemi, skręconš i poczerniałš postać tajemniczego mężczyzny. Upiorne oczy były teraz zamknięte. Ponieważ był to odrażajšcy widok odwróciłem się i wszedłem do komnaty za gotyckimi drzwiami. Znalazłem za nimi coœ, co przypominało laboratorium alchemika. W jednym rogu znajdowała się sterta lnišcego, żółtego metalu, który lnił i migotał w blasku mojej pochodni. Mogło to być złoto, ale nie przystanšłem by to sprawdzić, bowiem ostatnie przeżycia wpłynęły na mnie w nader osobliwy sposób. W drugim końcu komnaty znajdował się otwór prowadzšcy do jednego z dzikich wšwozów w mrocznych ostępach lasu porastajšcego zbocze wzgórza. Dopiero teraz, przepełniony zdumieniem, uwiadomiłem sobie w jaki sposób człowiek ów dostał się do zamku. Wyszedłem z pomieszczenia. Zamierzałem minšć szczštki nieznajomego, nawet na niego nie spoglšdajšc, ale gdy się doń zbliżyłem wydało mi się, że usłyszałem słaby dwięk, jak gdyby w poczerniałym ciele tliła się jeszcze iskierka plugawego życia. Z odrazš pochyliłem się, by przyjrzeć się zdeformowanemu, nadpalonemu ciału spoczywajšcemu na ziemi, nagle te przerażajšce oczy, czarniejsze nawet niż osmalona twarz, w której były osadzone, otworzyły się szeroko w wyrazie, którego nie potrafię okrelić. Spękane wargi szeptały niezrozumiałe dla mnie słowa. Raz wychwyciłem nazwisko Charlesa Le Sorcier, w pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę niewyrane: "lata" i "klštwa". Było to jednak zbyt mało, by zrozumieć sens tej bezładnej wypowiedzi. Widzšc, że nie pojmuję znaczenia jego słów, mężczyzna drgnšł, a w jego oczach raz jeszcze rozbłysł płomień wrogoci. Wzdrygnšłem się mimowolnie, i naraz ów ludzki wrak, resztkš sit uniósł upiornš, osmalonš głowę z wilgotnej, zapadniętej, œliskiej posadzki. Sparaliżował mnie strach, a ten nieszczęnik, leżšcy przede mnš strzęp człowieka, wykrzyczał poprzez spękane usta słowa, które od tej pory będš nękać mnie dniami i nocami: "Głupcze!" - zakrzyknšł - "Nie domylasz się mojej tajemnicy? Czy brak ci mózgu, że nie potrafisz rozpoznać czyja wola przez szeć stuleci czuwała, by spełniona była potworna klštwa cišżšca na twym rodzie? Czyż nie mówiłem ci o wielkim eliksirze wiecznego życia? Nie wiesz, że sekret Alchemii został rozwišzany? To Ja! Ja! Ja! Przeżyłem całe szećset lat, by dopełnić mej zemsty. Jam jest bowiem Charles Le Sorcier!"