uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Howard Phillips Lovecraft - Dragon

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :607.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Howard Phillips Lovecraft - Dragon.pdf

uzavrano EBooki H Howard Phillips Lovecraft
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 129 osób, 51 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 81 stron)

H.P. Lovecraft Dagon

Strach! Na ogół ludzie woleliby w ogóle się z nim nie stykać, podobnie jak z bólem czy rozpaczą. Jednakże czasem okoliczności, warunki w jakich człowiek żyje, nawarstwiające się problemy, czy wreszcie stres, wymagają niejakiego odreagowania, w pewnym sensie przeżycia namiastki tych uczuć. Nazywa się to katharsis - rozładowanie napięcia pod wpływem... sztuki. Bywa, że pewnym kryterium oceny takiej sztuki jest to w jakim stopniu potrafi ona wzruszyć czy przerazić. Może to znamienne, ale obecnie, w zalewie informacji o najróżniejszych okrucieństwach - o to drugie -jest, jak się wydaje, trudniej. Strach! Są jednak twórcy, którzy wywołują go do dziś, a jednym z nich jest pisarz sprzed pół wieku: Howard Phillips Lovecraft. Nie sądzę, żeby jego twórczość była ponadczasowa, ale na pewno długowieczna. Potrafi on stykać czytelników z niezwykłymi, mrocznymi mocami czy też potworami; robi to stopniowo, w sposób subtelny. Napięcie narasta w miarę odkrywania określonych aspektów jestestwa owych mrocznych potęg... Ważne, że tłem dla jego utworów jest pewna mitologia. Mitologia CthuIhu. Nie nadał jej może wyraźnych kształtów, nie przeprowadził genezy, nie opisał powstania wszechświata ani walki o niego, nie uczynił tego co w wielu mitologiach jest podstawą, fundamentem. Prawdą jest, że owa mitologia nie zawsze trzyma się kupy, ale przecież nie tworzył jej setki lat, nie miał możliwości korygowania jej pod wpływem całych pokoleń innych ludzi. Tak, na przykład, było z mitologią grecką, tworzoną wieki, notabene przez bardzo wiele osób, niemalże z różnych epok. Mimo tego świat, który wykreował jest, na swój sposób, fascynujący. Jest to świat mroczny, tajemniczy i w zasadzie nieskończony. Świat między innymi, a może przede wszystkim. Bogów. W mitologii Cthulhu nie ma wyraźnie zarysowanej hierarchii, choć wiadomo, że najważniejsi są Bogowie Zewnętrzni, w szczególności Azathoth - ich władca, zwany Bestią Nuklearnego Chaosu. Istnieje on od początku wszechświata, żyje poza normalną czasoprzestrzenią w samym Centrum Nieskończoności. Tam jego amorficzne ciało wije się bezustannie, w otoczeniu innych Bogów, w rytm dźwięku wydobywającego się z niesamowitego fletu. Azathoth jest potężny, aczkolwiek ślepy i głupi, przez to nieobliczalny. Człowiek o zdrowych zmysłach nie będzie się starał nawet wymówić jego imienia, a co dopiero przywołać. Zdarza się jednak niektórym zrobić to przez przypadek, w rezultacie, nieświadomie, powodują nieszczęście i grozę. Innym, prawie równie potężnym Bogiem Zewnętrznym jest Yog-Sothoth. Jego potęga nie polega na sile, w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale na wiedzy i co za tym idzie - władzy. Yog-Sothoth czyli Jedność we Wszechrzeczy i Wszechrzecz w Jedności właściwie egzystuje na wszystkich płaszczyznach, jest zawsze i wszędzie, przebywa pomiędzy

wymiarami, dysponuje wiedzą o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, wie co było, co jest i co będzie. Przede wszystkim zaś jest Bramą i Kluczem. Zdarza się, że do nas dociera poprzez rytuały i zaklęcia. Trzecim ważnym Bogiem jest kapryśny Nyarlathotep, w pewnym sensie prawa ręka Azathotha. Jest on Wielkim Posłańcem i duszą wszystkich Bogów, a zarazem jedynym z tych trzech, którego można spotkać w ludzkiej postaci. Nyarlathotep, jak gdyby, lubuje się w szpiegowaniu.Jest straszny i groźny; w sumie kontakt z nim kończy się na ogół dla człowieka śmiercią bądź czymś jeszcze gorszym... Oczywiście nie wszyscy Bogowie Zewnętrzni żyją ze sobą w zgodzie. Dla przykładu Nodens - Pan Wielkiej Otchłani, występujący często pod postacią starca, pomaga ludziom ściganym przez Nyarlathotepa czy też przedstawicieli Wielkich Przedwiecznych. Nodens, widywany na rydwanie utworzonym z ogromnej, morskiej muszli, znany jest z tego że nie atakuje nigdy fizycznie swoich wrogów i dla ludzi jest niemal „przyjacielski". Również w miarę neutralnymi Bogami Zewnętrznymi są: Bast - Bogini Kotów, uosobienie sympatii, zamiłowania Lovecrafta do tych zwierzaczków, które, swoją drogą, było niemal tak wielkie jak Thomasa Eliota (ten to na pewno miał, w tym względzie, bzika), oraz Hypnos - Pan Snów. Mypnos ukazuje się jako młody, przystojny mężczyzna o kręconych włosach i uśmiechniętym obliczu. W rzeczywistości jednak jego wygląd jest przerażający, jak „najgorsza ze zmór nocnych". Jego natura związana jest ze snem; z granicą pomiędzy Światem Przebudzenia, a Krainą Snów. Ci, którzy śnią, podróżują właśnie przez jego dominium. U Lovecrafta Bogowie są podzieleni właściwie na dwie grupy: Bogów Zewnętrznych, o których wspomniałem wyżej i Wielkich Przedwiecznych, takich jak Cthulhu, od którego imienia nazwę wzięła mitologia. Wielcy Przed-wieczni żyli na Ziemi przed wiekami, zanim jeszcze pojawili się ludzie. Zdążyli zetknąć się z tajemniczą Starą Rasą i stoczyć z nimi wojnę o władzę nad planetą. Teraz w większości są martwi i spoczywają głęboko pod dnem oceanu, w R'lyeh - wielkim mieście Cyklopów. Można ich jednak ożywić i według legendy nadejdzie czas, kiedy gwiazdy osiągną „właściwą pozycję w cyklu wieczności". Wtedy R'lyeh wynurzy się, a Bogowie przebudzą. „Człowiek rządzi teraz tam, gdzie niegdyś rządziły One; wkrótce One będą rządzić tam, gdzie rządzi teraz człowiek". Wielcy Przedwieczni nie mają ciała ani krwi, chociaż posiadają kształt. Są zbudowani z czegoś innego niż materia. Lovecraft uparcie nadawał im wygląd ośmiornicopodobnych, jaszczuropodobnych, rybiopodobnych, ropuchopodobnych istot albo też wszystkich na raz. nie inaczej jest z najsłynniejszym i najpotężniejszym z nich, z Cthulhu. Ma on, co prawda, pewne antropoidalne kształty, ale one raczej tylko podkreślają obcość całej reszty. Cthulhu ma głowę

ośmiornicy, skrzydła nietoperza, ciało pokryte łuskami i niesamowite szpony, wszędzie gdzie dało się je wcisnąć. Poza tym jest ogromnych rozmiarów. Bóg ten ma moc porozumiewania się z ludźmi za pomocą snu, a raczej koszmaru. Posiada wiele sług wśród Służebnych Ras i ludzi. Tak jak i pozostali, jest martwy tylko w pewnym sensie. Raczej należałoby powiedzieć, że jest uśpiony. Jego kult na Ziemi jest dość nieźle zorganizowany i rozsiany po całym świecie. Główne uroczystości przypadają w przeddzień l maja i Wszystkich Świętych, czyli 30 IV i 31 X. Wtedy to wyznawcy podtrzymują kult ohydnymi obrzędami, które na ogół kończą się złożeniem ofiary z ludzi. Innym znanym Wielkim Przedwiecznym jest Tsathog-gua. Przybył z czarnego, pozbawionego światła N’kal i wygląda jak skrzyżowanie ropuchy z niedźwiedziem. Wbrew posturze należy do łagodniejszych, leniwszych Bogów. Jednak w przeciwieństwie do takiego autentycznie groźnego Ghatanothoi ma bardzo wielu wyznawców. Z tej grupy wypadałoby jeszcze wymienić Hastura, jednego z potężniejszych Wielkich i Yiga - Ojca Węży. Większość z nich ma sługi w postaci przedstawicieli Służebnych Ras. Na przykład Cthulhu służy, między innymi, rzadko spotykana para: Dagon i Hydra, która należy do Istot z Głębin, z tym że i Dagon, i Hydra są nieco przerośnięci i obecnie mają już jakieś miliony lat. Zwykłe Stwory Głębinowe wyglądają podobnie, ale są, rzecz jasna, mniejsze. Gromadzą się na ceremoniach ku czci Cthulhu i co bardzo ważne, mogą w jakiś sposób krzyżować się z ludźmi. Takie hybrydy zamieszkują, na ogół, przybrzeżne wioski i na początku wyglądają jak istoty ludzkie. Z biegiem czasu dokonuje się jednak przemiana, która uwieńczona jest wyprawą takiego delikwenta w głębiny... do domu. Istota z Głębin, jeżeli się jej nie zabije, jest nieśmiertelna. Ostatnią grupą występującą w mitologii Cthulhu są tak zwane Rasy Niezależne i tutaj bodaj największą rolę odgrywają bądź odgrywały niejakie Mi-Go. Pojawili się najpierw na Shaggai, następnie na Yuggoth - dziewiątej planecie naszego układu słonecznego (czyli wypada na Pluton). Zbudowali tam potężne miasta z czerwonego kamienia. Był to świat tarasowato wzniesionych wież, czarnych, smolistych rzek i grzybiastych ogrodów. W skrócie Mi-Go wygląda jak wielki krab ze sterczącymi, mięsistymi mackami. Na grzbiecie posiada ogromne skrzydła, a w kolorze jest różowawy. Rasa ta jest całkiem nieźle zaawansowana technicznie, jeżeli można to tak nazwać. W przestrzeni kosmicznej, wprawdzie, poruszają się za pomocą swych mocnych skrzydeł, a nie wahadłowców, ale dobrym przykładem na to, że jakąś tam technikę posiadają, jest tzw. Błyszczący Trapezohedron, czyli Okno Wszystkich Czasów i Przestrzeni, dzięki któremu można oglądać wszystkie światy. Prawda, że jak gdyby wchodzi nieco w kompetencje Yog-Sothotha? Mi-Go to straszliwe stwory zamieszkujące obecnie również ośnieżone szczyty Himalajów, przez co często identyfikowane są z Yeti.

Do Ras Niezależnych zaliczają się także Shoggothy, pozostałość Starej Rasy w tym sensie, że przez nią Shoggothy zostały stworzone. Prawdopodobnie Starych Istot ma coś wspólnego również z pojawieniem się ludzi. W każdym razie Shoggothy nie mogą nie wyglądać strasznie. Mają ogromne cielska, wyglądające jak oblepiona śluzem czarna kiełbasa z wielkim, szczodrze uzębionym pyskiem. Ciekawostką jest to, że niektóre gatunki charakteryzują się sprytem i inteligencją. W mitologii Cthulhu istnieją pewne niedopowiedziane wątki, jak ten dotyczący Starych Istot. Sam Cthulhu jest podobno ich kuzynem i to od nich w przyszłości może oczekiwać pomocy. Dawne Istoty istnieją pomiędzy znanymi nam przestrzeniami i są bezwymiarowe i niewidzialne. Nie mogą przybrać ciała bez ludzkiej krwi... Jest jeszcze kwestia Araba Abdula Alhazreda. Poznał on wszystkie tajemnice Bogów i pewnie od tego oszalał. Zdołał je jednak spisać w księdze zatytułowanej „Necronomicon". Choć Lovecraft w swojej mitologii jest niekonsekwentny, nie przeszkodziło mu to zostać jednym z najbardziej popularnych pisarzy powieści grozy. W Stanach Zjednoczonych do dziś istnieją całe kluby zrzeszające miłośników jego twórczości; jakiś czas temu pojawiła się gra fabularna „Zew Cthulhu" z realiami zaczerpniętymi prosto z owej mitologii. Lovercraftowski świat rozbudowuje się również do dziś, czego przykładem są powieści Lumleya i Mastertona, ale najważniejszy w tym względzie okres nastąpił jeszcze za życia Lovecrafta. Wtedy to korespondencyjnie zainicjował on kontakty z wieloma innymi pisarzami. Z biegiem czasu zaprzyjaźnił się z takimi autorami jak Robert Bloch, Henry Kuttner, C.L. Moore czy Clark Ashton Smith. Zaowocowało to napisaniem przez nich paru utworów osadzonych twardo w świecie Lovecrafta. Najważniejszym jednak z owych pisarzy był niejaki August Derleth. Tak bardzo zafascynował się mitologią Cthulhu, że niemal cała jego późniejsza działalność była z nią związana. Wraz z Donaldem Wandreidem założył wydawnictwo Arkham Mouse, które, można tak powiedzieć, specjalizowało się w Lovecrafcie i mitologii Cthulhu, o której coraz częściej pisali inni. W każdym razie przyczynił się Derleth do jej spopularyzowania. Do najważniejszych utworów samego Derletha zalicza się dziś: „The Dweller in Darkness", „The Lurker at the Threshold", napisany wespół z Markiem Schorerem „The Lair of the Star-Spawn" czy wreszcie napisany z Lovecraftem „The Gable Window". Wypadałoby też wspomnieć tytuły innych twórców, takie jak „The Render of the Yeils" - Cambella, „Out of the Eons" - Healda, „Ubbo-Sathla" - Smi-tha, „The Salem horror" - Kuttnera czy też opisującą Yiga -Ojca Węży „The Curse of Yig" - Bishopa. Lovecraft zostawił więc po sobie nie tylko swój dorobek, niedługo będzie czas, aby się z nim zapoznać, a ocena tej twórczości należeć będzie już do państwa. Jednak nie ulega dla mnie wątpliwości, że Howard

Phillips Lovecraft pozostanie zawsze niepowtarzalny. Czym jest strach? Może właśnie jego o to zapytacie... Piotr Jaskanis

Dagon (Dagon) Piszę te słowa pod bardzo silnym naciskiem psychicznym, jako że przed północą już nie będę istniał. Bez grosza przy duszy i z kończącym się zapasem narkotyków, które czyniły moje życie lżejszym, nie jestem w stanie znosić dłużej tych cierpień; rzucę się z okna mego staroświeckiego domu na wąską, ciągnącą się w dole ulicę. Nie sądźcie, iż poprzez swe uzależnienie od morfiny stałem się słabeuszem czy degeneratem. Być może czytając te pospiesznie skreślone słowa, domyślicie się, choć nie będziecie mieli pełnego obrazu, dlaczego pragnę zapomnienia bądź śmierci. Zdarzyło się to w jednym z najbardziej otwartych i najmniej uczęszczanych obszarów Pacyfiku, kiedy okręt, na którym byłem nadzorcą ładunku, padł ofiarą niemieckiego rąjdera. Był to zaledwie początek wielkiej wojny, a siły morskie Hunów dopiero w późniejszym okresie osiągnęły poziom bezlitosnej, brutalnej degradacji, tak że okręt handlowy był dla nich słusznym celem, nas zaś, czyli jego załogę, traktowano zgodnie z prawami należnymi jeńcom wojennym. Prawdę powiedziawszy, mieliśmy taką swobodę, iż w pięć dni po schwytaniu zdołałem uciec samotnie łodzią, z zapasem wody i prowiantu na dość długi okres czasu. Kiedy znalazłem się wreszcie wolny na szerokim oceanie, stwierdziłem iż nie wiem gdzie się właściwie znajduję. Jako że nigdy nie byłem wprawnym nawigatorem, mogłem jedynie dzięki położeniu słońca i gwiazd ustalić, że znalazłem się gdzieś na południe od równika. Nie znałem długości geograficznej, a w zasięgu wzroku nie było żadnej wyspy czy linii brzegowej. Pogoda dopisywała i przez niezliczone dni dryfowałem bez celu w prażących promieniach słońca, czekając bądź na przepływający okręt, bądź na zbliżenie się do jakichkolwiek, byle tylko zamieszkałych brzegów. Na mej drodze nie pojawił się jednak ani statek, ani brzeg i, samotnemu, pod bezkresnym błękitnym niebem, zaczęła mi doskwierać dojmująca rozpacz. Zmiana nastąpiła podczas snu. Szczegółów nigdy się nie dowiem - gdyż spałem twardo, chociaż dręczyły mnie koszmary. Kiedy w końcu się obudziłem, byłem na wpół zagrzebany w grząskim, czarnym, piekielnym błocku, którego połacie, jak okiem sięgnąć, rozciągały się wokół mnie -w oddali zaś dostrzegłem moją łódź, którą fale również wyrzuciły na brzeg. Choć można by się spodziewać, iż pierwszym moim odczuciem powinno być zdumienie spowodowane tak dziwną i nieoczekiwaną zmianą krajobrazu; w rzeczywistości jednak, byłem bardziej przerażony, aniżeli zdumiony - albowiem w powietrzu i martwej ziemi było coś złowieszczego, co - niczym lodowaty dreszcz - przeszywało mnie do szpiku kości.

Okolicę zaścielały gnijące truchła rozkładających się ryb i innych, mniej rozpoznawalnych istot, wystających z ohydnego błocka pokrywającego bezbrzeżną równinę. Być może nie powinienem się łudzić, iż uda mi się słowami wyrazić niewiarygodną wręcz zgrozę czającą się pośród absolutnej ciszy i rozległej pustki, jaka mnie otaczała. Słońce prażyło niemiłosiernie, a bezlitosne niebo nad moją głową wydawało się niemal czarne, jakby odbijały się w nim atramentowe moczary pod mymi stopami. Kiedy wczołgałem się do wyrzuconej na brzeg łodzi, uświadomiłem sobie, że tylko jedna teoria mogła wyjaśnić moje obecne położenie. Wskutek jakiejś niewiarygodnej aktywności wulkanu część oceanicznego dna musiała zostać wypchnięta na powierzchnię, odsłaniając obszary, które przez niezliczone miliony lat spoczywały ukryte w niezgłębionej morskiej otchłani. Połać nowego lądu pode mną była tak rozległa, że pomimo iż wytężałem słuch, nie zdołałem wychwycić najsłabszego nawet odgłosu fal bijących o brzeg. Nie zauważyłem też morskiego ptactwa, żerującego wśród szczątków martwych istot. Siedziałem przez kilka godzin pogrążony w rozmyślaniach w mojej łodzi, która, przewrócona na bok, oferowała nieco cienia, w miarę jak słońce przesuwało się po nieboskłonie. Pod wieczór gleba utraciła nieco swej lepkości i zaczęła obsychać; stwierdziłem, iż niebawem można będzie po niej chodzić. Przespałem jeszcze całą noc, a następnego dnia przygotowałem sobie plecak zawierający zapas wody i prowiantu, aby wybrać się na poszukiwanie zaginionego brzegu morza i możliwości ratunku. Gleba była już dostatecznie sucha, abym z łatwością mógł po niej stąpać. Odór ryb przyprawiał o mdłości, ale moje myśli zaprzątały posępniejsze i bardziej niepokojące rzeczy, toteż szybko wyruszyłem ku nieznanemu celowi. Podążałem dziarsko przez cały dzień zmierzając ku zachodowi, wiedziony przez odległy pagórek, stanowiący najwyższy punkt na tym odrażającym pustkowiu. Noc spędziłem pod gołym niebem, a następnego dnia ruszyłem w dalszą drogę ku pagórkowi, choć miałem wrażenie, że mimo tak długiego marszu, nie zbliżyłem się do niego zanadto. Pod koniec czwartego dnia dotarłem do podnóża pagórka, który okazał się wyższy niż przypuszczałem, gdy widziałem go z oddali. Poniżej rozciągała się głęboka kotlina. Zbyt zmęczony, aby wspiąć się na szczyt, usnąłem w jego cieniu. Nie wiem dlaczego tej nocy miałem tak szalone i dzikie sny, kiedy jednak blady sierp księżyca wzeszedł nad równiną na wschodzie, obudziłem się zlany zimnym potem i przepełniony pełnym determinacji postanowieniem, iż nie zmrużę już więcej oka. nie zniósłbym po raz wtóry wizji, których dane mi było doświadczyć, i w blasku księżyca

zrozumiałem, jak nieroztropną rzeczą było wędrowanie za dnia. Marsz w prażących promieniach słońca kosztował mnie zdecydowanie zbyt wiele energii. Teraz poczułem w sobie dość sił, by podjąć wspinaczkę, którą przerwałem o zachodzie słońca. Wziąwszy plecak ruszyłem ku skrajowi wzgórza. Stwierdziłem, że nieprzerwana monotonia płaskiej równiny była dla mnie źródłem nieokreślonej grozy; sądzę jednak, iż przerażenie me wzrosło znacznie, kiedy znalazłem się na szczycie wzniesienia i spojrzałem w dół na drugą stronę, w głąb niezmierzonej czeluści wąwozu, której nie zdołał jeszcze rozświetlić słaby blask wiszącego nisko na niebie księżyca. Miałem wrażenie jakbym znajdował się na krawędzi świata i zaglądał ponad nią w bezdenny chaos wiecznej nocy. To niezwykłe, ale z ogarniającym me serce uczuciem przerażenia mieszały się osobliwe reminiscencje Raju Utraconego i upiornej wspinaczki Szatana poprzez nieodgadnione Krainy Mroku. Kiedy księżyc wspiął się wyżej, zacząłem dostrzegać, iż zbocza doliny nie były wcale tak strome, jak to sobie wyobrażałem. Skalne występy i półki zapewniały przy schodzeniu wygodne oparcia dla stóp i rąk, a kilkaset stóp niżej zbocze traciło ostrą spadzistość i stawało się łagodniejsze. Pchany impulsem, którego nie potrafię sprecyzować, zgramoliłem się po skalnej ścianie w dół i stanąłem na rozległym spłachciu kamienistego zbocza, wpatrując się w stygijskie ciemności, których nie przenikał, najdrobniejszy nawet promień światła. Natychmiast uwagę mą przykuł ogromny, osobliwy obiekt widniejący na przeciwległym zboczu, które pięło się stromo mniej więcej o sto jardów przede mną; obiekt ów połyskiwał białawo w przybierającym na sile blasku niedawno wzeszłego księżyca. Niebawem upewniłem się, że był to ogromny kamienny blok, aczkolwiek dręczyło mnie dziwne i niewytłumaczalne wrażenie, iż ani jego kształt, ani miejsce nie były dziełem Natury. Po bliższym zbadaniu ogarnęły mnie odczucia, których nie jestem w stanie opisać; pomimo jego ogromu i umiejscowienia w otchłani ziejącej na dnie morza powstałej w czasach kiedy świat był młody, dziwny ów obiekt był doskonale wyprofilowanym Monolitem, którego masywny kształt zdawał się być dziełem i najprawdopodobniej również obiektem kultu żyjących i myślących istot. Oszołomiony, przerażony, ale i nie pozbawiony typowego dla naukowca podniecenia, przyjrzałem się uważniej memu znalezisku. Księżyc, obecnie stojący niemal w zenicie, rzucał silny i dziwny blask na otaczające wąwóz skalne ściany, zaś w jego srebrnym świetle dostrzegłem, iż dno czeluści zalane było wodą, a napływające z dwóch stron fale nieomal obmywa me stopy, kiedy tak stałem na łagodnej skalnej pochyłości. Po drugiej stronie wąwozu mroczne fale rozbijały się o podstawę cyklopowego Monolitu, na którego powierzchni mogłem

teraz dostrzec zarówno inskrypcje, jak i toporne, prymitywne płaskorzeźby. Pismo należało do rodzaju hieroglificznego, którego kompletnie nie znałem, ale w przeciwieństwie do innych jakie widywałem w książkach,składało się w ogromnym stopniu z konwencjonalnych symboli przedstawiających zwierzęta morskie, takie jak: ryby, węgorze, ośmiornice, skorupiaki, mięczaki, wieloryby itp. Kilka symboli bez wątpienia ukazywać miało istoty morskie nieznane nowoczesnemu światu, a których szczątki zauważyłem na wypiętrzonej z dna oceanu równinie. Najbardziej zafascynowały mnie płaskorzeźby zdobiące ogromny Monolit. Były doskonale uwidocznione w blasku księżyca, a ich tematyka mogłaby wzbudzić zazdrość samego Gustawa Dore'a. Sądzę, iż miały obrazować ludzi, choć przedstawione były jako istoty bądź baraszkujące, niczym ryby w wodzie, wewnątrz jakiejś ogromnej, morskiej groty bądź składające cześć jakiejś monolitycznej świątyni, która również zdawała się znajdować w morskiej głębinie. O ich twarzach i kształtach nie odważę się opowiedzieć szczegółowo - samo bowiem wspomnienie sprawia, iż tracę świadomość. Wykraczające poza możliwości wyobraźni Poe'go czy Bulwera, miały one, ogólnie rzecz biorąc, ludzki kształt, pomimo błon rozciągających się między palcami rąk i stóp, szokująco szerokich i obwisłych warg, szklistych wyłupiastych oczu i innych jeszcze mniej przyjemnych szczegółów, o których można by wspomnieć. Co zatrważające, istoty te zdawały się być wyrzeźbione nieproporcjonalnie w stosunku do otaczającego je tła. Jeden ze stworów uwieczniony został w trakcie zabijania wieloryba, waleń jednak był nieco tylko większy od niego. Moją uwagę szczególnie zwracała ich groteskowość i dziwne rozmiary; dopiero po dłuższej chwili namysłu stwierdziłem, iż musieli to być wyimaginowani bogowie jakiegoś prymitywnego rybackiego, bądź żeglarskiego plemienia, szczepu, którego ostatni potomek dokonał żywota na całe ery przed przyjściem na świat Człowieka z Pilt-down czy Neandertalczyka. Oszołomiony, mogąc w tak nieoczekiwany, bądź co bądź, sposób spojrzeć w przeszłość, wykraczającą poza wyobrażenia najśmielszego antropologa, stałem rozmyślając, a księżyc rzucał dziwne refleksy na roztaczający się przede mną krajobraz. l nagle To zobaczyłem. Jej pojawienie się oznajmiło jedynie kilka łagodnych kręgów na powierzchni wody, po czym Istota wyłoniła się majestatycznie z mrocznych odmętów. Ogromne, niczym Polifem i odrażające istne monstrum z najgorszego nocnego koszmaru podpłynęło żwawo do Monolitu, objęło go gigantycznymi, pokrytymi łuską ramionami, pochyliło ohydny łeb, po czym wydało kilka miarowych dźwięków. Wydaje mi się, że właśnie wtedy straciłem zmysły. Z mej szaleńczej wspinaczki po zboczu i ścianie klifu, a potem delirycznego powrotu do

uwięzionej w mule łodzi pamiętam raczej niewiele. Wydaje mi się, że sporo śpiewałem, a gdy już nie mogłem, zanosiłem się dziwnym śmiechem. Jak przez mgłę przypominam sobie, że kiedy dotarłem do łodzi, rozpętała się wielka burza. Słyszałem dochodzące odgłosy gromów i inne dźwięki rozlegające się jedynie wówczas, gdy natura ma naprawdę paskudny nastrój. Kiedy wyłoniłem się z mroków niepamięci okazało się, iż znajduję się w szpitalu w Santa Fe; sprowadził mnie tam kapitan amerykańskiego okrętu, który napotkał moją łódkę na środku oceanu. Pogrążony w delirium sporo majaczyłem, choć nikt praktycznie nie zwracał uwagi na to, co mówiłem. Moi wybawcy nie wiedzieli nic o wypiętrzeniu wielkiej połaci dna morskiego na Pacyfiku, ja zaś nie uważałem za stosowne, by opowiadać im o Istocie, w którą najprawdopodobniej by nie uwierzyli. *** Po wyjściu ze szpitala złożyłem wizytę pewnemu nader znanemu etnologowi i zaskoczyłem go zadając dziwne pytania związane z prastarą filistyńską legendą o Dago-nie - Bogu-Rybie. Kiedy jednak okazało się, iż poglądy jego są beznadziejnie konwencjonalne i że reprezentuje on większość - zaprzestałem moich dociekań. Teraz zaś, zwłaszcza kiedy na niebie świeci blady sierp księżyca, zdarza mi się widzieć ową upiorną Istotę. Próbowałem morfiny - narkotyk dawał mi jednak tylko krótkotrwałe zapomnienie i uczynił swym bezwolnym niewolnikiem. Zamierzam to wreszcie skończyć, uczynię to teraz, kiedy spisałem wszystko, gwoli wiadomości lub pogardliwego rozbawienia moich rodaków. Często zapytuję sam siebie, czy to wszystko nie było li tylko czystą iluzją, fatamorganą, majakiem wywołanym gorączką, kiedy trawiony porażeniem słonecznym i delirium leżałem na dnie małej łódeczki po mojej ucieczce z pokładu niemieckiego okrętu wojennego. Zadaję sobie raz po raz te pytania, a w odpowiedzi widzę przed oczyma ów upiorny, odrażający kształt. Nie potrafię myśleć o otwartym morzu, nie czując na plecach lodowatych ciarek wywołanych świadomością, że właśnie w tej chwili bezimienne, nienazwane istoty mogą wpełzać i wczołgiwać się na pokryty szlamem podest oddając cześć prastarym, kamiennym bożkom i rzeźbiąc swe ohydne podobizny na podwodnych obeliskach z nadżartego przez wodę granitu. Śnię o dniu, kiedy mogą wynurzyć się z otchłani spienionych fal, aby zatopić swe cuchnące szpony w niedobitkach zdziesiątkowanej przez wojnę ludzkości - o dniu, kiedy lądy pogrążą się w głębinach a mroczne dno oceanów wzniesie się pośród uniwersalnego pandemonium. Koniec jest bliski. Słyszę hałas u drzwi, jakby napierało na nie jakieś ogromne, śliskie cielsko. Ale TO mnie nie znajdzie. Boże, TA RĘKA ! Okno ! Okno !

Hypnos (Hypnos) „Co się tyczy snu, owej złowieszczej przygody wszystkich naszych nocy, możemy powiedzieć, że ludzie kładą się na odpoczynek ze śmiałością, która byłaby niezrozumiała, gdybyśmy nie wiedzieli, iż jest ona rezultatem nieświadomości niebezpieczeństwa” Niech litościwi bogowie, jeżeli takowi istnieją, strzegą mnie w tych godzinach, kiedy ani siła woli, ani narkotyk wymyślony przez sprytnych ludzi nie jest w stanie powstrzymać mnie przed wpadnięciem w otchłań snu. Śmierć jest miłosierna, bowiem nie ma z niej powrotu, ten jednak, który powraca do nas pośród mroków nocy, wycieńczony, ale Wiedzący, nigdy nie zazna spokoju ni zapomnienia. Jakimże byłem głupcem, że z tak niewytłumaczalnym zapałem rzuciłem się, by zgłębiać tajemnice, których nie powinien poznać żaden śmiertelnik - i głupcem lub bogiem był mój jedyny przyjaciel, który wprowadził mnie w ów świat i udał się tam przede mną, a na koniec poznał koszmar i zgrozę, której być może również i mnie dane będzie jeszcze doświadczyć! Spotkaliśmy się - o ile sobie przypominam - na dworcu kolejowym, w samym sercu tłumu gapiów. Leżał nieprzytomny, a dziwne konwulsje sprawiły, że jego smukłe, odziane w czerń ciało w osobliwy sposób zesztywniało. Sądzę, że mógł mieć wówczas około czterdziestu lat, gdyż twarz jego pokrywały głębokie bruzdy zmarszczek; miał ziemistą cerę i zapadłe policzki, ale owalne oblicze tego mężczyzny wydawało się niezwykle piękne, w jego gęstych falujących włosach i małej, pełnej bródce - ongiś kruczoczarnej - dostrzec można było wyraźne pasemka siwizny. Jego czoło było białe niczym marmur i tak wysokie i szerokie, że nieomal boskie. Z gorliwością rzeźbiarza powiedziałem sobie: człowiek ten był niczym posąg fauna z antycznej Hellady, wykopany z ruin świątyni i w jakiś niepojęty sposób ożywiony w naszym dusznym stuleciu tylko po to, by poczuć chłód i napór niezliczonych, niszczących lat. A kiedy otworzył swe ogromne, zapadnięte, pałające dziko czarne oczy zrozumiałem, iż będzie odtąd moim przyjacielem; jedynym przyjacielem tego, który nigdy ich nie posiadał - wiedziałem bowiem, iż te oczy musiały oglądać chwałę, jak i zgrozę krain wykraczających poza normalną świadomość i rzeczywistość; krain o których marzyłem, lecz których poszukiwałem na próżno. Kiedy więc odgoniłem tłum gapiów, powiedziałem nieznajomemu, że musi pójść do mego domu, aby stać się moim nauczycielem i przywódcą w zgłębianiu nie odkrytych dotąd tajemnic. Uczynił to bez słowa.

Później okazało się, że jego głos był samą muzyką -muzyką głębokich wiol i krystalicznych sfer. Rozmawialiśmy często nocami i za dnia; rzeźbiłem jego popiersia i miniaturowe wizerunki głów z kości słoniowej, aby uwiecznić rozmaite grymasy i nastroje. O naszych zainteresowaniach nie sposób mówić - nie mają one bowiem nic wspólnego ze światem innych śmiertelników. Dotyczyły potężnego i o wiele bardziej przerażającego wszechświata niewytłumaczalnych istnień i podświadomości; wszechświata znajdującego się głębiej niż materia, czas i przestrzeń, a którego obecność podejrzewamy jedynie w niektórych fragmentach naszych snów - tych rzadkich snów poza snami, nie przydarzających się pragmatykom, ale raz czy dwa na całe życie ludziom obdarzonym nadzwyczajną wyobraźnią. Naukowcy jedynie podejrzewają ich istnienie, choć w większości je ignorują. Mędrcy interpretowali takie sny, a bogowie się śmiali. Jeden z mężczyzn o orientalnych oczach stwierdził, że zarówno czas i przestrzeń są względne; ludzie usłyszawszy to również się śmiali. Jednak nawet ten mężczyzna nie zrobił nic więcej, jak tylko snuł przypuszczenia. Ja i przypuszczałem, i starałem się zrobić coś więcej, mój przyjaciel zaś próbował -i nawet odniósł częściowy sukces. Razem zaś i przy pomocy egzotycznych narkotyków doświadczyliśmy w pracowni, umiejscowionej w starej wieży w hrabstwie Kent, wiele przeróżnych i zakazanych snów. Spośród agonii i cierpień, jakich doznawaliśmy w późniejszych dniach, najgorszym była niemożność ich artykulacji. Tego czego się dowiedziałem i widziałem podczas wielogodzinnych bezbożnych badań, nie sposób opowiedzieć - z braku symboli, odniesień czy porównań w jakimkolwiek języku. Mówię tak, ponieważ w naszych odkryciach - od pierwszego po ostatnie - dzieliłem się jedynie naturą odczuć; odczuć nie związanych z wrażeniami, Które zdolny jest odbierać system nerwowy normalnych ludzi. nasze doświadczenia można by najkrócej przyrównać do nurkowania albo latania - gdyż podczas każdego z kolejnych „eksperymentów" jakaś część naszych umysłów odrywała się dziarsko od wszystkiego co realne i teraźniejsze, śmigając w eterze pośród szokujących, mrocznych, napawających zgrozą, nawiedzonych przestrzeni, a od czasu do czasu również przedzierając się przez pewne dobrze oznaczone i typowe dla nas przeszkody, które można by opisać jedynie jako lepkie, kleiste, bluźniercze kłęby oparów. Podczas tych czarnych, bezcielesnych lotów czasem byliśmy sami a czasami razem - wtedy mój przyjaciel zawsze znajdował się daleko w przedzie; wyczuwałem jego obecność, pomimo braku kształtu fizycznego, a dzięki swoistemu malarskiemu wspomnieniu, widziałem jego twarz skąpaną w złotym blasku, przerażającą w dziwnym pięknie; owe nietypowo młode policzki, pałające oczy, olimpijskie czoło i szpakowate włosy, i brodę.

Nie liczyliśmy upływu czasu, gdyż pojęcie to stało się dla nas złudzeniem. Wiem jedynie, że musiało się z tym wiązać coś doprawdy osobliwego, gdyż koniec końców zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego się nie starzejemy. Wasze rozmowy były bluźniercze: zawsze upiornie ambitne - żaden bóg czy demon nie mógłby nawet marzyć o odkryciach i podbojach, które planowaliśmy szeptem. Przeszywa mnie dreszcz, kiedy o nich mówię i nie śmiem zagłębiać się w szczegóły - choć muszę przyznać, iż pewnego razu mój przyjaciel napisał na kartce życzenie, którego nie ośmielił się wypowiedzieć na głos, a po przeczytaniu którego natychmiast spaliłem ów świstek, wpatrując się z przerażeniem w okno i widniejące za nim rozgwieżdżone niebo. Przypuszczam, że opracował on plany dotyczące władania widoczną częścią wszechświata, i nie tylko; plany by Ziemia i gwiazdy poruszały się na jego komendę i by w jego rękach spoczywały losy wszystkich żyjących istot. Przyznaję, przysięgam, że nie podzielałem jego wybujałych aspiracji, albowiem nie czuję się dość silny, by podjąć ryzyko zapuszczenia się w głąb niewypowiedzianych sfer, gdzie tylko ktoś dostatecznie odważny i bezwzględny mógłby osiągnąć sukces. *** Pewnej nocy wiatry z nieznanych przestrzeni zepchnęły nas bezlitośnie w bezdenną otchłań, gdzie nie istniało zupełnie nic, nawet myśli. Atakowało nas wrażenie niemożliwe do przekazania czy opisania, najgorsze ze wszystkich, przyprawiające niemal o obłęd: wrażenie Nieskończoności. Przedzieraliśmy się, jak burza przez lepkie zapory, aż w końcu poczułem, że dotarliśmy do odleglejszych krain niż te, które przemierzaliśmy do tej pory. Mój przyjaciel wysforował się znacznie do przodu, gdy płynęliśmy pośród tego przerażającego oceanu dziewiczego eteru i widziałem grymas złowieszczego uśmiechu malującego się na jego płynnej, świecącej i zbyt młodej „twarzy ze wspomnień". Nagle ta twarz stała się zamglona i błyskawicznie zniknęła. A zaraz potem natrafiłem przeć sobą na przeszkodę, której nie byłem w stanie pokonać. Była taka jak inne a jednak nieskończenie gęściejsza; lepka, gliniasta masa, jeżeli tego typu porównania można użyć w świecie, gdzie wszystko jest niematerialne. Czułem, że zostałem zatrzymany przez barierę, którą mój przyjaciel i przywódca zdołał pokonać. Ponownie podjąłem próbę przedarcia się, ale w tej samej chwili sen narkotyczny dobiegł końca; otworzyłem moje fizyczne oczy, by dostrzec wokół siebie ściany starej pracowni, a w przeciwległym rogu pomieszczenia blade i wciąż jeszcze nieprzytomne ciało mego nauczyciela. W złotawo-zielonym księżycowym blasku jego marmurowe rysy wydawały się dziwnie wychudzone i obłędnie wręcz piękne.

Nagle drgnął... i niech litościwe niebiosa pozbawią mnie wzroku i słuchu, gdybym raz jeszcze miał doświadczyć podobnego przeżycia. Nie potrafię wam wyjaśnić jak brzmiał jego wrzask ani jakie czeluście najdalszych piekieł odbijały się przez sekundę w jego czarnych przepełnionych przerażeniem oczach. Powiem tylko, że zemdlałem i dopiero mój przyjaciel, kiedy już sam doszedł do siebie, ocucił mnie, spragniony czyjegoś towarzystwa -kogoś, kto pomógłby mu przezwyciężyć wspomnienia okropnych koszmarów i dojmującej samotności. To był koniec naszych ochotniczych poszukiwań i wędrówek po jaskiniach snów. Przerażony, na skraju obłędu, przyjaciel mój ostrzegł mnie, że już nigdy nie wolno nam zawitać do tej krainy, nie odważył się opowiedzieć mi o tym co widział; stwierdził jednak, iż musimy spać możliwie jak najmniej, nawet gdybyśmy musieli utrzymywać się w stanie czuwania przy pomocy narkotyków. O tym, że miał rację przekonałem się już wkrótce, gdy zapadając w drzemkę, za każdym razem, ogarniał mnie niesamowity, potworny, rozdzierający strach. Po każdym krótkim i nieuniknionym okresie snu wydawałem się starszy, podczas gdy przyjaciel mój starzał się w niemal szokującym tempie. To potworne, kiedy, niemal na twoich oczach, komuś robią się zmarszczki na twarzy a włosy przyprósza siwizna. Masz styl życia diametralnie się zmienił. Mój przyjaciel -jego prawdziwe imię czy nazwisko nigdy nie przeszło mi przez usta - dawniej odludek zaczął lękać się samotności. Mocą nie chciał zostawać sam, nie uspokajała go też obecność kilku osób. Ulgę sprawiały jedynie huczne i tłumne biesiady - z tego też powodu już wkrótce znaliśmy prawie wszystkich birbantów i hulaków z całej okolicy. Nasz wygląd i wiek zdawał się wzbudzać powszechną śmieszność, co do głębi mnie wzburzało, ale mój przyjaciel wolał to niż samotność. Bał się przede wszystkim przebywania samemu poza domem, kiedy na niebie świeciły gwiazdy, a gdy bywało to nieuniknione, trwożliwie popatrywał w górę, jakby lękał się jakiejś upiornej istoty czającej się gdzieś wysoko, wśród atramentowych niebios. Nie zawsze spoglądał w to samo miejsce na nieboskłonie - wydawało się, iż w różnych okresach znajduje się ono gdzie indziej. W wiosenne wieczory punkt ten znajdował się nisko na płn. wschodzie. Latem, nieomal dokładnie pionowo nad jego głową. Jesienią na płn. zachodzie. Zimą na wschodzie, ale tylko wczesnym rankiem. Najmniej obawiał się wieczorów w samym środku zimy. Dopiero po dwóch latach zdołałem skojarzyć jego lęk z czymś konkretnym - wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, iż poszukiwał jakiegoś określonego punktu, którego pozycja o różnych porach roku odpowiadała stronom świata. Punkt ów wyznaczony był, najściślej rzecz biorąc, przez konstelację Corony Borealis.

*** Obecnie mieliśmy pracownię w Londynie, i choć nigdy się nie rozstawaliśmy, nie rozmawialiśmy też o dniach, gdy obaj usiłowaliśmy zgłębić tajemnice nierealnego świata. Postarzeliśmy się i osłabili od narkotyków, hulaszczego trybu życia i trwania w ciągłym stresie; rzednące włosy i broda mego przyjaciela stały się śnieżnobiałe. Nasze uwolnienie od długiego snu było zadziwiające - rzadko bowiem zdarzało się nam zmrużyć oczy na dłużej niż godzinę czy dwie i przenieść się do krain, w których czyhało na nas przerażające, choć niejasne zagrożenie. *** Nadszedł styczeń, pełen mgieł i deszczów a wraz z nim kłopoty pieniężne. Coraz trudniej było kupić narkotyki. Sprzedałem wszystkie swoje rzeźby i popiersia z kości słoniowej i dalej nie miałem za co nabyć nowych surowców. Gdyby nawet mi się to udało i tak nie miałbym w sobie dość siły, by cokolwiek z nich wyrzeźbić. Cierpieliśmy straszliwe katusze i pewnej nocy przyjaciel mój zapadł w głęboki sen, z którego nie byłem w stanie go obudzić. Pamiętam całą scenerię, jakby to stało się dzisiaj -opustoszała pracownia na poddaszu; deszcz bijący o szyby; tykanie naszego jedynego zegara ściennego; szalone tykanie naszych zegarków leżących na komódce, skrzypienie jakiejś obluzowanej okiennicy w odległej części domu; odgłosy miasta stłumione przez mgłę i przestrzeń; i najgorsze ze wszystkiego: ciężki, regularny, złowieszczy oddech mego przyjaciela leżącego na tapczanie - rytmiczny oddech zdający się odmierzać chwile nadnaturalnego strachu i cierpień jego ducha, który wędrował teraz w zakazanych, niewyobrażalnych i upiornie odległych światach. Napięcie towarzyszące memu czuwaniu stało się nie do zniesienia, a przez mój bliski obłędu umysł przepływał rwący potok trywialnych wrażeń i doznań. Usłyszałem, jak gdzieś zegar wybija godzinę - nasz tego nie robił i moja posępna wyobraźnia odnalazła w tym dźwięku punkt zwrotny do nowych rozmyślań. Zegary - czas - przestrzeń - nieskończoność, po czym przemknąwszy przez dach, deszcz i mgłę skupiał się na nieboskłonie, gdzie na płn. wschodzie wznosiła się Corona Borealis. Nagle moje wyczulone, nasłuchujące uszy wychwyciły nowy dźwięk, odróżniający się spośród chaosu innych wzmocnionych narkotykami odgłosów - niskie, przeraźliwe, natarczywe zawodzenie dochodzące z bardzo daleka - monotonne, złowieszcze drwiące wołanie z płn. wschodu. Nie ono jednak pozbawiło mnie zmysłów i napełniło me serce trwogą, której nie wyzbędę się już do końca życia; nie ono wywoływało również krzyki czy gwałtowne konwulsje, które skłoniły ostatecznie mieszkańców i policję do wyważenia drzwi.

Nie sprawiło tego to, co usłyszałem, ale to co zobaczyłem - nagle bowiem w tym mrocznym, zamkniętym pokoju, z oknami przysłoniętymi zasłonami, z płn. wschodu napłynął strumień przerażającego czerwono-złotego światła. Słup ten nie emanował blasku, który rozproszyłby ciemności, ale spływał na głowę mego śpiącego przyjaciela, wywołując upiorny duplikat dziwnie fosforyzującego i młodzieńczego „oblicza ze wspomnień", jakie pamiętam z sennych podróży w nieznanych krainach poza czas i przestrzeń - oblicze z czasów zanim mój druh przedostał się poza barierę do owych sekretnych i bluźnierczych nocnych koszmarów. l kiedy tak patrzyłem, ujrzałem jak unosi głowę, w jego czarnych, zapadniętych oczach maluje się dojmująca zgroza a cienkie, spierzchnięte wargi rozchylają się do krzyku, zbyt przerażającego jednak, aby mógł wydobyć go z piersi. Na tej płynnej, odmłodzonej twarzy unoszącej się w powietrzu, roztaczającej upiorny, widmowy blask, odzwierciedlało się więcej dławiącego, czystego, mrożącego krew w żyłach strachu, niż kiedykolwiek z woli niebios, czy piekieł, dane mi było ujrzeć. Pośród jednostajnego, odległego dźwięku, który stale przybierał na sile nie usłyszałem żadnego głosu, ale kiedy podążyłem wzrokiem wzdłuż słupa światła za obłędnym spojrzeniem „twarzy ze wspomnień", przez krótką chwilę, dostrzegłem to samo, co ona: źródło owego światła i źródło przeraźliwego dźwięku. W tym samym momencie rozdzwoniło mi się w uszach i runąłem jak długi, porażony atakiem epilepsji, który właśnie sprowadził do pracowni lokatorów i policję. Nawet gdybym się starał, nie zdołałbym opowiedzieć wam co wówczas ujrzałem -nie zdradzi wam tego również spokojne śmiercią oblicze mego przyjaciela, choć z całą pewnością musiało widzieć więcej ode mnie. Zawsze jednak będę miał się na baczności przed drwiącym i nienasyconym Hypnosem - Władcą Snów, nocnym niebem i szalonymi ambicjami chęci posiadania wiedzy zakazanej. Nie wiem co się dokładnie wydarzyło, gdyż dziwna i upiorna siła sprawiła, iż umysł mój przesłoniła mglista zasłona niepamięci. Inni również zostali dotknięci tak bliskim obłędowi darem zapomnienia. Twierdzili, iż nigdy nie miałem przyjaciela, i że jedynie sztuka, filozofia oraz obłęd wypełniały całe moje tragiczne życie. Lokatorzy i policja owej nocy usiłowali mnie uspokoić, lekarz dał mi jakieś lekarstwa, ale żaden z nich nie dostrzegł koszmaru jaki się tu wydarzył. Nie przejęli się tragicznym losem mego towarzysza, ale to co znaleźli na tapczanie w pracowni wywołało z ich strony wielki podziw, choć wzbudził we mnie obrzydzenie i gorycz, i który przysporzył mi sławy. Ogarnięty rozpaczą przesiaduję całymi godzinami - łysy, siwobrody, podkurczony, sparaliżowany, oszołomiony narkotykami i załamany - adorując i modląc się do znalezionego przez nich przedmiotu. Zaprzeczają, że sprzedałem ostatnią z moich prac i z ekstazą wskazują skamieniałą,

zimną, milczącą „rzecz", którą pozostawił po sobie migoczący słup światła. To wszystko, co pozostało po moim przyjacielu: boska głowa z prastarego greckiego marmuru, młoda ponadczasową młodością, o pięknym, brodatym obliczu i pełnych, zastygłych w uśmiechu wargach, olimpijskim czole i gęstych falujących włosach ozdobionych makami. Mówią, że to upiorne „oblicze" ze wspomnień jest odzwierciedleniem mego własnego, kiedy miałem dwadzieścia pięć lat, tyle tylko, że na jej marmurowej podstawie widnieją wyryte attyckie litery układające się w jedno, jedyne słowo - HYPNOS.

Arthur Jermyn (Arthur Jermyn) 1 Życie jest okropne i tajemnicze, nadzwyczaj rzadko mamy okazję ujrzeć cienie prawdy skrywane za zasłoną różnorodnych złudzeń i iluzji - a kiedy to już nastąpi, życie wydaje się nam po tysiąckroć straszniejsze. Nauka, która i tak już srodze daje się wszystkim we znaki kolejnymi, coraz bardziej szokującymi rewelacjami, może się stać ostatecznym eksterminatorem poszczególnych ludzkich gatunków - naturalnie jeżeli rzeczywiście stanowimy odrębne gatunki. Umysły śmiertelników nie są w stanie wytrzymać brzemienia niewyobrażalnej zgrozy, jaka może się czaić w prawdzie, i która kiedyś może wychynąć na beztroski, nie spodziewający się niczego świat. Gdybyśmy wiedzieli czym jesteśmy, postąpilibyśmy tak samo jak Arthur Jermyn. Arthur Jermyn zaś, pewnej nocy, oblał się od stóp do głów naftą i podpalił. Nikt nie złożył jego zwęglonych szczątków do urny ani nie wystawił mu pomnika. Znaleziono bowiem pewne dokumenty oraz obiekt zamknięty w skrzyni, które sprawiły, iż ludzie za wszelką cenę pragnęli o nim zapomnieć. Niektórzy nawet, ci co go znali, zaprzeczają jakoby kiedykolwiek istniał. Arthur Jermyn wyszedł na moczary i spalił się żywcem po tym, jak ujrzał ów obiekt który w wielkiej skrzyni przysłano mu z Afryki. *** Zapewne wielu nie chciałoby żyć, gdyby miało rysy twarzy podobne do oblicza młodego Jermyna, był on jednak poetą, uczonym i nie zwracał na ten fakt większej uwagi. Naukę miał we krwi, bowiem jego pra-pra-pradziad, sir Wade Jermyn był jednym z pierwszych badaczy regionu Konga i autorem wielu cenionych prac na temat tamtejszych plemion, fauny, flory i reliktów przeszłości. Niewątpliwie stary sir Wade był zapaleńcem, przy czym jego zapał graniczył nieomal z obłędem; jego dziwaczne dywagacje na temat prehistorycznej białej cywilizacji kongijskiej wzbudziły wiele kontrowersji i kpin, kiedy opublikował je w książce zatytułowanej: „Obserwacje na temat niektórych części Afryki". W 1765 roku ów nieustraszony odkrywca został umieszczony w zakładzie dla obłąkanych w Huntingdon. Szaleństwo tkwiło we wszystkich Jermynach, ludzie zaś cieszyli się, bowiem nie było ich wielu. Ród wymierał - Arthur był ostatnim jego przedstawicielem. Gdyby było inaczej, nie wiadomo, co mógłby uczynić Arthur, kiedy otrzymał PRZESYŁKĘ. Jermynowie nigdy nie wyglądali najlepiej, czegoś im brakowało, ale Arthur bez wątpienia prezentował się najgorzej.

Oglądając stare portrety rodu Jermynow widać wyraźnie, iż przed narodzeniem sir Wade'a jego przodkowie mieli dostojne, szlachetne i całkiem przystojne oblicza. Najwyraźniej szaleństwo zaczęło się od sir Wade'a, którego przerażające, dzikie opowieści o Afryce były ongiś dla jego przyjaciół powodem do radości i zgrozy. Widać to było w jego zbiorze trofeów i okazów, innych od tych, którymi mógłby poszczycić się normalny miłośnik afrykańskiej kultury; przechowywanych w duchu orientalnym, w jakim - co należy dodać - Wadę wychowywał również swoją żonę. Była ona, jak twierdził, córką portugalskiego handlarza, którego spotkał w Afryce, i nie lubiła angielskiego stylu życia. Zarówno ona i ich syn, który przyszedł na świat w Afryce, wrócili z nim z drugiej i najdłuższej z jego podróży, po czym wyjechali wspólnie, ale bez syna, na trzecią i ostatnią, nikt nigdy nie widział jej z bliska, nawet służący, zachowanie jej bowiem było nader gwałtowne i osobliwe. Podczas swego krótkiego pobytu w Jermyn House zajmowała odległe skrzydło, gdzie przebywała jedynie w towarzystwie swego męża. Sir Wadę przejawiał dziwną troskę względem swojej rodziny - kiedy bowiem powrócił do Afryki nie pozwalał opiekować się swym synem nikomu, prócz odrażającej murzynki z Gwinei. Po śmierci lady Jermyn, osobiście zajął się wychowaniem chłopca. Jednak to opowieści sir Wade’a, zwłaszcza te snute „po kielichu", były głównym powodem uznania go przez przyjaciół za niespełna rozumu. W wieku racjonalności, jakim było osiemnaste stulecie, nie było rzeczą roztropną dla uczonego mówić o szalonych obrazach i dziwnych scenach zaobserwowanych w księżycowe noce w kongijskim buszu; o gigantycznych murach i kolumnach zapomnianego miasta, obróconych w gruzy i porośniętych winoroślą budowlach oraz o wilgotnych, milczących, kamiennych stopniach wiodących w bezkresną, mroczną czeluść grobowych skarbców i niezmierzonych katakumb. Przede wszystkim zaś, nierozsądnym było bredzić o żywych istotach, które nawiedzały ponoć owe miejsca, o stworzeniach na poły z dżungli, na poły zaś z plugawych, bezbożnych, pradawnych miast - bajecznych istotach, które nawet Plutarch opisywałby z wyraźnym sceptycyzmem; o stworach, które miały pojawić się, kiedy wielkie małpy zaludniły wymierające miasta z ich murami, kolumnami, grobowcami i dziwnymi płaskorzeźbami. Mimo to, po powrocie do domu sir Wade opowiadał o tym wszystkim ze wstrząsającym, mrożącym krew w żyłach zapałem. Snuł swoje historie przeważnie po wypiciu trzeciego „głębszego" w Knights Head; chełpił się opowieściami o tym, co odnalazł w dżungli i o tym, jak mieszkał wśród przerażających, jemu tylko znanych ruin.

Koniec końców jego historie o żyjących istotach sprawiły, iż trafił do zakładu dla obłąkanych w Muntingdon. Nie odczuwał jednak głębszego żalu z powodu zamknięcia, gdyż jego umysł pracował w nader osobliwy sposób. Odkąd jego syn przestał być dzieckiem, sir Wade coraz mniej lubił przebywać w domu, a w końcu mogło się wydawać, iż się obawiał własnego syna. Jego główną siedzibą stała się Knights Head, a kiedy zamknięto go w zakładzie, przyjął ten fakt z wdzięcznością, jakby oferowano mu tu schronienie. W trzy lata później umarł. Syn Wade'a Jermyna, Philip, był nader niezwykłą osobą. Pomimo silnego fizycznego podobieństwa do swego ojca różnił się od niego zachowaniem, tak że powszechnie starano się go unikać. Pomimo że nie odziedziczył po ojcu szaleństwa, jak obawiali się niektórzy, był to najkrócej mówiąc skończony kretyn, przejawiający skłonności do krótkotrwałych ataków niekontrolowanej wściekłości. Z wyglądu niepozorny, był niewiarygodnie silny i zręczny. W dwanaście lat po odziedziczeniu tytułu ożenił się z córką swego gajowego -jak powiadano Cyganką - ale jeszcze nim przyszedł na świat jego syn, zaokrętował się jako marynarz na pokład statku, przypieczętowując tym czynem ogólne rozgoryczenie i odrazę wywołaną zarówno jego fatalnymi nawykami jak i mezaliansem. Po zakończeniu wojny amerykańskiej podjął pracę na okręcie marynarki handlowej pływającym na szlakach afrykańskich, zyskując sobie popularność dzięki niezwykłej sile i umiejętnościom wspinaczki, ale koniec końców, którejś nocy, nie wiedzieć czemu, zniknął. Statek kotwiczył wówczas u wybrzeży Konga. Powszechnie przyjmowane dziwactwa rodu Jermynów powróciły wraz z osobą syna sir Philipa, którego losy podążyły jeszcze dziwniejszym i fatalnym torem. Wysoki i dość przystojny, z odrobiną tajemniczego wschodniego wdzięku, pomimo pewnych drobnych anomalii w proporcjach, Robert Jermyn był urodzonym naukowcem i badaczem. To on jako pierwszy poddał badaniom naukowym ogromny zbiór reliktów, które jego szalony dziadek przywiózł z Afryki i swymi odkryciami rozsławił szeroko w dziedzinie etnologii nazwisko rodu. W 1815 roku sir Robert poślubił córkę siódmego wicehrabiego Brightholme, Bóg zaś obdarzył ową parę trójką dzieci, z których najstarszego i najmłodszego nigdy nie widziano publicznie, ze względu na ich okropne deformacje tak na ciele jak i umyśle. Zasmucony rodzinnymi nieszczęściami naukowiec szukał pociechy w pracy i urządził dwie długie ekspedycje w głąb afrykańskiego buszu, W roku 1849 jego syn Nevil, osobnik wyjątkowo odrażający, który zdawał się łączyć w sobie gburowatość Philipa Jermyna i wyniosłość Brightholmeów, uciekł z podrzędną tancerką, gdy wszakże w rok później powrócił, jego czyn został wybaczony.

Powrócił do Jermyn House jako wdowiec, z małym dzieckiem, Alfredem, który pewnego dnia spłodzi Arthura Jermyna. Przyjaciele twierdzili, że to seria dramatów była przyczyną utraty zmysłów sir Roberta Jermyna, najprawdopodobniej jednak, głównym powodem nieszczęścia był, najzwyczajniej w świecie, afrykański folklor. Stary uczony zbierał legendy o plemionach Onga, zamieszkujących w pobliżu ziem, które badali on, a wcześniej jego dziadek, w nadziei że odnajdzie jakiś dowód potwierdzający prawdziwość szalonych opowieści sir Wade'a o zaginionym mieście, zamieszkiwanym przez dziwne hybrydyczne kreatury. Niezwykła logika w równie niezwykłych zapiskach jego przodka zdawała się sugerować, iż wyobraźnia szaleńca mogła być stymulowana przez ludowe mity. 19 października 1852 roku, odkrywca Samuel Seaton przybył do Jermyn House przywożąc ze sobą plik notatek sporządzonych wśród Ongasów, stwierdził bowiem, iż niektóre spośród legend dotyczących szarego miasta białych małp, władanego przez białego boga, mogą okazać się przydatne dla etnologa. W swojej rozmowie niewątpliwie podał Jermynowi pewne szczegóły; nie wiadomo niestety jakie, gdyż właśnie wówczas rozpętała się cała seria okropnych tragedii. Kiedy sir Robert Jermyn opuścił bibliotekę pozostawił w niej zwłoki uduszonego badacza, l nim zdołano go powstrzymać uśmiercił całą trójkę swoich dzieci. Nigel Jermyn zginął broniąc skutecznie swego jedynego, dwuletniego syna, który najprawdopodobniej miał być kolejną ofiarą pałającego rządzą mordu szaleńca. Sam sir Robert zaś, po wielokrotnych próbach targnięcia się na życie, uparcie odmawiając wydania z siebie jakiegokolwiek artykułowanego dźwięku, umarł na atak apopleksji w drugim roku swego pobytu w zakładzie zamkniętym. Sir Alfred Jermyn został baronetem, zanim skończył cztery lata, ale jego gusta nie korelowały z jego szlacheckim tytułem. W wieku lat 36 opuścił swoją żonę i dziecko, by wyruszyć w trasę z wędrownym cyrkiem. Jego koniec był wyjątkowo odrażający. Wśród zwierząt w menażerii, z którą podróżował, znajdował się olbrzymi goryl, o nieco jaśniejszej sierści niż inne osobniki z jego gatunku. Owo nad wyraz spokojne i posłuszne zwierzę cieszyło się wielką popularnością wśród cyrkowców. Alfred Jermyn był zafascynowany potężną małpą i wielokrotnie, bardzo długo, człowiek i zwierzę przyglądali się sobie nawzajem, oddzieleni barierą krat. W końcu Jermyn poprosił - i uzyskał pozwolenie na trenowanie zwierzęcia, zaskakując swoim sukcesem zarówno publiczność jak i cyrkowych wykonawców. Któregoś ranka w Chicago, kiedy goryl i Alfred Jermyn robili próbę do przemyślenia zaplanowanego pojedynku bokserskiego, ten pierwszy zadał silniejszy niż zwykle cios raniąc ciało i godność trenera - amatora. O tym co stało się później, członkowie „Największego

Spektaklu Pod Słońcem" nie lubią opowiadać. Nie spodziewali się usłyszeć, jak sir Alfred Jermyn wydaje piskliwy, nieludzki wrzask ani ujrzeć jak chwyta swego przeciwnika oburącz, przewraca go na podłogę klatki i wgryza się zaciekle w jego owłosione gardło. Zaskoczył goryla, ale zwierzę błyskawicznie doszło do siebie, i zanim prawdziwy trener zdążył wkroczyć do akcji, ciało nieszczęsnego baroneta przypominało krwawą miazgę. 2 Arthur Jermyn był synem sir Alfreda Jermyna i nieznanej z pochodzenia piosenkarki rewiowej. Kiedy mąż i ojciec opuścił swoją rodzinę, matka zabrała dziecko do Jermyn Mouse, gdzie nie było już nikogo kto mógłby sprzeciwić się jej obecności. Nie była pozbawiona cechy zwanej powszechnie „szlachecką godnością" i dopilnowała, aby jej syn otrzymał możliwie najlepsze wykształcenie jakie mogła mu zapewnić, choć nie dysponowała dużą ilością gotówki. Majątek rodziny szczupła! w błyskawicznym tempie i Jermyn House zaczął popadać w ruinę, ale młody Arthur kochał stary budynek ze wszystkim co znajdowało się wewnątrz. Nie przypominał innych Jermynów, którzy żyli przed nim, był bowiem poetą i marzycielem. Okoliczne rodziny, które pamiętały opowieści starego sir Wade'a Jermyna o jego nie widzianej przez nikogo portugalskiej żonie mówili, że w żyłach chłopca musiała ujawnić się domieszka jej krwi; większość jednak kpiła z jego wrażliwości na piękno, twierdząc, iż była to cecha odziedziczona po jego matce. Poetycka delikatność Arthura Jermyna zwracała większą uwagę w porównaniu z jego plugawym wyglądem fizycznym. Większość Jermynów nie grzeszyła urodą, ale w przypadku Arthura brzydota była wręcz uderzająca. Trudno powiedzieć, co konkretnie przypominał, ale wyraz jego twarzy, fizjonomia i długość ramion budziła odrazę w każdym, kto miał okazję go spotkać. Należy stwierdzić, iż braki w urodzie Arthur Jermyn nadrabiał umiejętnościami umysłu i charakteru. Utalentowany i wykształcony, dostąpił najwyższych zaszczytów w Oxfordzie, i wszystko wskazywało na to, iż zdoła przywrócić intelektualną sławę swemu rodowi. Pomimo iż obdarzony był raczej poetyckim niż naukowym temperamentem, zamierzał kontynuować dzieło swych przodków i zająć się afrykańską etnologią, robiąc jednocześnie właściwy użytek ze wspaniałej, acz osobliwej kolekcji sir Wade'a. Fantasta ów snuł często długie rozważania o prehistorycznej cywilizacji, w którą tak gorąco wierzył jego szalony pradziadek, i snuł opowieści o milczącym mieście w dżungli, o

którym wzmianki znajdowały się w licznych dziwnych i chaotycznych zapiskach, największe wrażenie, wywołujące zarówno zgrozę jak i ciekawość, budziły w nim fragmenty dotyczące bezimiennej, bliżej nie określonej rasy hybryd zamieszkujących dżunglę; niejednokrotnie zastanawiał się nad potencjalnymi podstawami tego typu legend i szukał wskazówek w nieco świeższych danych zgromadzonych wśród Ongasów, przez rodzinę i Samuela Seatona. W 1911 roku, po śmierci swojej matki, Arthur Jermyn postanowił uczynić ostateczny krok w swoich poszukiwaniach. Sprzedawszy część majątku, w celu uzyskania koniecznej gotówki, zorganizował wyprawę badawczą i wyruszył do Konga. Załatwiwszy z władzami belgijskimi przewodników dla swojej ekspedycji, spędził rok w Krainie Onga i Kaliri, natrafiając na dowody, które przerosły jego najśmielsze oczekiwania. Kaliri mieli starego wodza, niejakiego Mwanu, który nie tylko odznaczał się doskonalą pamięcią, ale był również inteligentny i interesował się starymi legendami. Starzec ów potwierdził wszystkie opowieści zasłyszane przez Arthura, dodając przy tym własną wersję historii o kamiennym mieście i białych małpach, tak jak mu ją przekazano. Według Mwanu, szarego miasta i hybrydycznych stworzeń już nie było, gdyż przed wieloma laty padli oni ofiarą wojowniczych N’bangu. Plemię to, zniszczywszy większość budowli i wyrżnąwszy w pień wszystko co żywe, zabrało wypchaną boginię będącą obiektem ich poszukiwań; białą małpę, którą czciły dziwne istoty, i która wedle tamtejszych wierzeń rządziła ongiś wśród tych stworzeń, jako ich księżniczka. Mwanu nie wiedział czym mogły być te małpiopodobne stworzenia, sądził jednak, że to one zbudowały szare kamienne miasto. Jermyn nie wdawał się w dywagacje na ten temat, ale skupił swoją uwagę na wyjątkowo obrazowej legendzie o wypchanej bogini. Mówiono, iż księżniczka małp została połowicą wielkiego białego boga, który przybył z zachodu. Przez długi czas wspólnie rządzili miastem, ale kiedy urodził im się syn, wyjechali we troje. Później bóg i księżniczka powrócili; po jej śmierci zaś, boski małżonek zmumifikował zwłoki i umieścił w świątyni ogromnym kamiennym budynku, gdzie składano jej hołd. następnie samotnie wyjechał. Dalszy ciąg legendy przedstawia się trojako. Zgodnie zjedna wersją nic więcej się nie wydarzyło za wyjątkiem tego, iż wypchana bogini stała się symbolem wyższości plemienia, w którego posiadaniu się znajdowała. Właśnie z tego powodu została uprowadzona przez N’bangi. Druga opowieść mówi o powrocie boga i jego śmierci u stóp zmarłej żony, spoczywającej w świątyni. Trzecia wersja mówi o powrocie syna - tym razem już po osiągnięciu przez niego pełnej dojrzałości, nieważne ludzkiej, małpiej czy boskiej - niemniej jednak nieświadomego swej