IAN McDONALD
Chaga
(EVOLUTION’S SHORE)
Dla
Rachel Hellen Bankhead
Przedmowa
Wprawdzie akcja powieści rozgrywa się w tym samym miejscu, co akcja mego
opowiadania z 1990 r. „W stronę Kilimandżaro”, a tło wydarzeń i wiele postaci oraz
sytuacji
ma z nim dużo wspólnego, to jednak „Chaga” nie jest jego kontynuacją, ale stanowi raczej
rozszerzenie i udoskonalenie zawartych tam pomysłów. Czytelnicy mogą dostrzec sporo
pozornych niekonsekwencji: są one zamierzone, a „W stronę Kilimandżaro” powinno się
czytać jako roboczą wersję powieści.
Dziękuję firmie CEM Computers za uratowanie sporej części książki przed
cybernetycznym niebytem. (Zawsze zapisuj kopie. Zawsze zapisuj kopie). Dziękuję
również
Trishy za jej nieocenioną pomoc we wczesnej fazie powstawania powieści, jak również
we
wszystkich sprawach.
Gobelin gwiazd
Światło prawie już zgasło. Wrzosowiska i słone bagna pokrywające Przylądek skąpały
się w liliowej poświacie późnego lata. Na tle cumulusów zarysowały się wzgórza po
przeciwnej stronie zatoki. Na maszcie telewizyjnym migotały światła naprowadzania.
Psy wyskoczyły w zapadającą ciemność. Wolne duchy. Pierwotne siły. Króliki
rozbiegły się w stronę swych piaszczystych dziur pomiędzy korzeniami janowca. Horace
był
zbyt stary i artretyczny, aby zabijać. Biegł dla samej przyjemności biegu, póki jeszcze był
do
tego zdolny. Weterynarz zdiagnozował CMDR. Nieodwracalny proces. Osłonki mielinowe
w
dolnej partii jego kręgosłupa będą zanikać, aż tylne łapy ulegną paraliżowi. Nie będzie
mógł
chodzić. Będzie robił pod siebie. A potem już tylko bilet w jedną stronę na pokryty gumą
stół.
Dziewczyna miała nadzieję, że nie będzie musiała przy tym być.
Na razie niech biegną. Niech polują. Niech złapią, co potrafią - jeśli potrafią.
- Bieg, Horace! Bieg, Paddy! - krzyczała Gaby McAslan. Psy wystrzeliły jak
podwójna błyskawica: większy biało-brązowy, mniejszy czarny. Kiedy trafiły na trop,
zanurkowały w gęste zarośla janowca, z trzaskiem rozgarniając suche, zrudziałe gałęzie
zeszłorocznych roślin.
Wzgórza Antrim rysowały się czernią na ciemnofioletowym niebie: Knockagh ze
stojącym na szczycie obeliskiem, Carnmoney, Cave Hill, o którym mówiono, że z profilu
przypomina Napoleona, chociaż Gaby nigdy nie zdołała się tego dopatrzyć, Divis, Black
Mountain. Belfast stanowił półkulę bursztynowej poświaty w zagłębieniu zatoki:
niechlujne,
niezdrowe migotanie. Poniżej czarnych wzgórz szereg żółtobiałych świateł tulił się do
linii
brzegowej. Fort William. Greenisland. Carrickfergus ze swą wielką normańską twierdzą.
Kilroot, Whitehead, a na samym końcu pulsujące rozbłyski latarni morskiej, znaczącej
początek otwartego morza. Odpowiadały jej błyski towarzyszek na Lighthouse Island i w
Donaghadee. Jest taka chwila, jedna chwila, mówił jej ojciec, kiedy wszystkie błyski
stapiają
się w jeden. Patrzyła na te światła przez całe życie i jeszcze nigdy nie udało jej się
uchwycić
tego momentu.
Niebo tego wieczora wydawało się ogromne i wysokie, naznaczone nielicznymi
wczesnymi gwiazdami. Letni trójkąt: Altair, Deneb, Vega. Właśnie zachodził Arkturus,
gwiazda przewodnia starożytnych żeglarzy arabskich. Gwiazda Sindbada. Corona
Borealis,
korona lata. Na jeden z tych delikatnych klejnotów składało się grono czterystu galaktyk.
Ich
światło podróżowało przez miliard lat, aby paść na Gaby McAslan, a następnie się od niej
oddalało.
Znajomość ich imion i natury nie jest w stanie nic im odebrać. Pozostają gwiazdami:
odległymi, podlegającymi prawom i procesom przekraczającym długość ludzkiego życia.
W
ich wysokim, starożytnym świetle można ujrzeć siebie. Nie jesteśmy koroną stworzenia
pod
opiekuńczą osłoną nieba. Jesteśmy otoczonymi ogniem dzikimi, jasnymi atomami
osobowości.
Psy wypadły spomiędzy zarośli janowca bez łupu, dysząc i szczerząc zęby.
Zagwizdała na nie. Ścieżka skręcała wzdłuż zrujnowanego kamiennego muru i bagnistego
terenu. Żółty tatarak i potargane sitowie. Wężowe ślady rowerów górskich w pyle, a także
wyraźniejszy ślad motocykli terenowych. Ojciec nie będzie zadowolony. Niech ludzie
rozkoszują się Przylądkiem o własnych siłach: pieszo lub pedałując - takiego właśnie
ducha
starał się tchnąć w to miejsce. Bulgot silników motocykli i zgrzyt skrzyń biegów zabijał tę
atmosferę.
Marky nigdy nie rozumiał tego miejsca. Nie potrafił odczuć, jak pachnie dzień ani co
to znaczy być maleńkim jasnym punktem pod zatrważająco błyszczącymi gwiazdami.
Pozostawiał za sobą ślady opon samochodowych lub motocyklowych, nigdy kół roweru
albo
stóp.
Wspięła się na niskie, pokryte porostami skały i stanęła na krawędzi lądu. Psy szalały,
rozpryskując wodę w żwirowej zatoczce, udając, że pływają. Paddy, ten mały czarny,
zataczał
kółka z pękiem wodorostów w pysku, zapraszając Gaby do zabawy. Później. Wciągnęła
powietrze. Sól morska, martwe szczątki wysychające na brzegu, napływający od strony
lądu
słodki zapach janowca i bagiennych mieczyków, ziemi, która przemoknięta w upale i
świetle
dnia łagodnie paruje o zmierzchu.
W dole, na brzegu morza, zbudowała krąg z kamieni i rozpaliła niewielki ogień.
Uznawane to było na Przylądku za grzech główny, ale córka strażnika powinna mieć
jakieś
specjalne prawa. Usiadła na skale i karmiła płomienie wyrzuconym na brzeg drewnem.
Wybielone gałęzie, kawałki starych pudeł na ryby, usmolone i nabite gwoździami
fragmenty
drewnianych kratownic i starych korkowych spławików. Drewno trzaskało i skrzypiało.
Iskry
wzbijały się wysoko w pachnące nocne powietrze.
- Nie, wolałabym nie, nie dziś wieczór, Marky - powiedziała przez telefon. Mały
ekranik wideo wyostrzał mimikę jego twarzy. Gaby zawsze przychodzili wtedy na myśl
aktorzy niemego kina. Gruby makijaż, przesadzona ekspresja. Miłość. Nienawiść. Strach.
Odrzucenie. Uczucia Marky’ego odbijały się na jego twarzy w wideofonie, oto problem. -
Muszę pomyśleć. Potrzebuję trochę czasu dla siebie, tylko dla siebie. Muszę oddalić się
od
wszystkiego, może wtedy zdołam spojrzeć za siebie i zobaczyć, czego naprawdę chcę.
Rozumiesz?
Wiedziała, że zrozumiał z tego tylko tyle, że „nie” wypowiedziane w niedzielny
wieczór oznaczało „nie” na zawsze. Odprowadził ją do schodków wiodących do samolotu.
Psy podbiegły do niej. Z posklejanej sierści na ich brzuchach kapała woda. Dyszały.
Pragnęły, aby wyznaczyła im jakieś zadanie.
- Przepraszam. Za minutę, dobrze? Idźcie sobie i zabijcie coś same.
Na otwartym morzu czarne nurzyki muskały wodę, nawołując się wysokimi,
płaczliwymi głosami.
W dniu, kiedy ogłoszono wyniki, nie dane było jej się wyspać. Najpierw ojciec,
wróciwszy z porannego obchodu swego małego królestwa, przyszedł z herbatą, której
pozwoliła ostygnąć. Potem zimne nosy psów pod ciepłą pierzyną i ciężkie łapy na
żebrach.
Następnie koty, walczące o miejsce na jej piersi. A na koniec Reb, ciągnąca za róg kołdry,
z
krzykiem:
- Chodź, chodź, musisz przyjść i zobaczyć!
Stara szkoła, kiedy już przestanie się być jej cząstką, staje się dziwnym miejscem.
Klasy i korytarze wydają się mniejsze niż zapamiętane. Pracownicy zmienili się
nieznacznie:
nie są już władczymi personami, ale współocaleńcami. Nie miała ochoty otwierać cienkiej
brązowej koperty na oczach najbliższych. W zaciszu rozklekotanego saaba ojca rozłożyła
kartkę papieru. Oceny były dobre. Więcej niż wystarczająco dobre, żeby dostać się na kurs
dziennikarstwa sieciowego. I było to chyba gorsze, niż gdyby się okazały nie dość dobre,
ponieważ będzie teraz musiała wybierać między wyjazdem do Londynu a pozostaniem.
Hannah i Rebecca - każda odpowiednio do swojego temperamentu - uraczyły ją
uściskami i wzruszeniem ramion. Ojciec odkorkował butelkę prawdziwego szampana,
kupioną specjalnie na tę okazję. Jego wieloletnia przyjaciółka Sonya, która była dość
rozważna, aby nie wprowadzać się do tego pełnego kobiet domu, przyszła na uroczysty
obiad.
Marky też przyszedł. Wszyscy byli przekonani, że Gaby pojedzie do Anglii. Wszyscy z
wyjątkiem Marky’ego i samej Gaby.
Po jej ognisku pozostały tylko czerwone węgielki przysypane białym popiołem.
Marky. Miał pracę w banku, forda, pieniądze, kiedy wszyscy byli bankrutami. Miał
dobre i drogie ciuchy, płyty, które jeszcze niedawno były na topie, i instrumenty, które
wyglądały, jakby nie można było na nich grać. Zimą grywał w hokeja, latem uprawiał
windsurfing. O każdej porze roku wymagał od swoich dziewczyn, aby stały obok i
podziwiały
go. Pewnego dnia będzie miał piękny dom, piękną żonę, piękne dzieci i życie tak martwe,
jak
ta pusta skorupka kraba leżąca szczypcami do góry na piaszczystej plaży.
Gaby wrzuciła martwego kraba do ognia. Chitynowy pancerz zaskrzypiał i zasyczał,
nogi skręciły się i sczezły w ogniu.
Marky wyobrażał sobie, że bawiąc się trzy razy w tygodniu zapięciem jej stanika i
wyrzucając kondom przez okno samochodu, zdoła powstrzymać ją przed wyjazdem do
Londynu i dziennikarstwem sieciowym. Ależ z niego głupiec. Tym, co mogło ją tu
zatrzymać,
nigdy nie byłby mężczyzna. Wykorzystywała go jako pretekst. Naprawdę chodziło o to
miejsce, ten Przylądek, który znała przez całe swoje życie, wraz z jego porami roku i
pogodą.
Chodziło o Wartownię na cyplu i jej grube ściany pilnujące lądu, morza oraz tych, którzy
mieszkali w ich wnętrzu. O złote rozrzedzone światło jesiennych dni, srebrny szron na
martwych, brązowych paprociach w styczniowe poranki, drżenie niewielkiego skrawka
lądu
pod uderzeniami sztormowych fal, kiedy wichry zdawały się napierać na dom niczym para
ogromnych rąk, a dostawszy się do wnętrza przez szpary, szczeliny i przewody
wentylacyjne,
podrywały dywan do góry, jakby był ciężkim zielonym morzem. Chodziło o małe plaże na
niewielkich wysepkach po stronie otwartego morza, znane wyłącznie tym, którzy
wiosłowali
po płytkich odpływowych lagunach. O coś, co było zakorzenione w tej ziemi. O lęk, że
być
może czerpała swe siły z fizycznej obecności miejsca, domu i ludzi, że oderwana od nich
stanie się blada i przezroczysta, że już nie będzie człowiekiem.
- Istnieją dwa i tylko dwa absolutne źródła lęku - powiedział ojciec pewnej
sztormowej nocy, kiedy wicher dął w okna. - Unicestwienie przez samotność i
unicestwienie
przez tłum. Tracimy swoją tożsamość, kiedy jesteśmy sami i nie ma nikogo, w kim
moglibyśmy zobaczyć swoje odbicie, kto zapewniłby nas, że istniejemy, że jesteśmy coś
warci. Tracimy je także w tłumie innych: anonimowi, zbici w masę, przytłoczeni
bełkotem.
Gaby była na tyle dorosła, żeby pojąć, iż lęka się unicestwienia przez tłum. W
samotności, w tym miejscu zawieszonym pomiędzy żywiołami, istniała. Odejść oznaczało
przyłączyć się do tłumu. Na tym polegał jej problem.
- Dajcie mi znak - powiedziała. Owady zabrzęczały. Odgoniła je od twarzy i długich,
prostych włosów o barwie mahoniu. Tyle gwiazd. Oko przyzwyczajone do ciemności
może
dostrzec w pogodną noc cztery tysiące gwiazd. Niebo przecięła konstelacja - samolot
lecący
wzdłuż wybrzeża w kierunku miejskiego lotniska.
To nie był znak.
Po drugiej stronie zatoki poruszyło się grono świateł. Nocny prom z oświetlonym
pokładem.
To też nie był znak.
Saturn wraz ze swymi księżycami znajdował się wciąż poniżej linii horyzontu, za
wzgórzami Szkocji. Oto, co najlepiej charakteryzuje Marky’ego. Istnieją gdzieś tajemnice,
które porwałyby każdego, kto jeszcze umiałby się dziwić. Ale dla Marky’ego są one zbyt
odległe i zbyt małe, aby dostrzec je gołym okiem, a zatem nieistotne. Ile razy mówiła mu,
że
jest pozbawiony duszy? Najbardziej interesowało go, czy Gaby pozwoli mu wsunąć rękę
za
swoje dżinsy. Czuła politowanie dla ludzi, których nigdy nie poruszały rzeczy większe od
nich samych.
- Chodźcie, pieski. - Wychynęły z ciemności, pełne oczekiwania na coś, co w końcu
się wydarzy. - Wracamy.
Przysypała popiół ogniska żółtym piaskiem i powędrowała do domu pod jaśniejącymi
gwiazdami. Psy biegły zygzakiem przed nią, kierując się węchem.
W wychodzącym na zatokę saloniku zwinięta wygodnie na sofie Reb podglądała
niedzielne wyniki sportowe w telewizji, pracując równocześnie nad gobelinem. Było to
ogromne dzieło: długa na osiem stóp mapa zodiaku. W złoto-niebieskich fałdach
Koziorożca i
Barana mruczały koty. Reb pracowała nad tym już sześć miesięcy: jeśli utrzyma tempo
jednego znaku na miesiąc, zajmie jej to następne sześć. Gaby podziwiała oddanie, z jakim
jej
najmłodsza siostra zabierała się do długiego, pracochłonnego zadania. Pod wieloma
względami Rebecca była najlepsza z nich.
- Dwa zero - powiedziała Reb, nie podnosząc wzroku znad igły. - Przegrali.
- Cholera - odrzekła Gaby McAslan.
- Marky nagrał się na sekretarkę.
- O cholera. Idę zrobić kawę. Chcesz?
- Hannah jest w kuchni, zabawia się z jednym ze swoich małych chrześcijańskich
przyjaciół.
- O niech to, cholera. Tato?
- Na górze, usiłuje wypatrzyć, co się dzieje na Saturnie.
- I co?
- Jacyś jajogłowi w wiadomościach wyjechali właśnie z nową teorią czegoś tam.
Osobiście bardziej przejmuję się wynikiem dwa zero.
- Sezon ogórkowy.
- Gab…
Zatrzymała się z ręką na framudze drzwi, na której za pomocą metalowej linijki i
cyrkla wydrapano na wieki ich zmieniający się wzrost.
- Zasługujesz na kogoś lepszego niż Marky. Olej go, zanim on zdąży olać ciebie.
Dziwne, mądre dziecko. Dzieliła je różnica czterech lat, a mimo to Reb była bliższa
Gaby niż Hannah, średnia siostra, która większość życia spędzała na długim, samotnym
poszukiwaniu przynależności. Zespół teatralny, siłownia, harcerze, koło przewodników,
szkolne chóry, drużyny sportowe, a teraz duża liczba małych grup chrześcijańskich, które
przeganiały ją od spotkania do spotkania. Solidna teologia, pomyślała Gaby. Jeśli
pozostaliby
za długo w jednym miejscu, mogłyby im zacząć przychodzić do głowy dziwne pomysły
związane z seksem.
Co przywódcy tych grup mieliby do powiedzenia o tajemniczych wydarzeniach na
Japecie? Zapewne coś na temat końca świata.
Wartownia była najlepszym domem, jaki można sobie wymarzyć na dorastanie. Miała
odpowiednią ilość narożników, zakrętów i zakamarków zapewniających prywatność, a
zarazem wystarczająco rozległy widok na morze, aby umożliwić otwarcie się, gdy już
zaczynasz zamykać się w sobie. Wszystkie te zalety łączyły się w Pokoju Pogodowym. W
wiosce istniała tradycja, w myśl której każde pokolenie mieszkańców powinno dodać coś
trwałego do Wartowni. Poprzedni lokator wybudował nową jadalnię, która pachniała
woskowanym drewnem boazerii, a widok z niej roztaczał się na trzy strony: na przystań,
cypel i otwarte morze. Obecni mieszkańcy umieścili nadbudówkę dokładnie ponad
jadalnią.
Było to pomieszanie cieplarni z obserwatorium, gabinetem i wieżą czarodzieja. Szklane
ściany zapewniały niezrównane widoki na wybrzeże po obu stronach zatoki. Sprawiało to
wrażenie, że stoi się na mostku skalnego okrętu, podczas gdy fale rozbijają się o kamienny
dziób. Jesienią sztormy opryskiwały pianą okna, a wiatr wył pod okapem i szarpał
nadstawkami komina oraz anteną satelitarną, a wtedy stawałeś się Latającym Holendrem,
pędzącym bez końca wraz ze swą załogą przeklętych wprost w oko wiecznego huraganu.
- Dwa zero, Gab.
- Wiem, Reb mi powiedziała.
Ojciec zagryzł zęby w udanym zmartwieniu i potrząsnął głową. Przynajmniej dziś
wieczorem nie puszcza tych okropnych punkowych nagrań z lat siedemdziesiątych.
„Złotych
lat”, jak uparcie powtarzał. Każde pokolenie uważa lata, w których wchodziło w życie
społeczne, za złote lata.
- Pomóż mi.
Przesunęli teleskop wraz z podstawą do otwartego okna. Był to dobry teleskop,
najlepszy, jaki można było kupić za pieniądze, którymi dysponowali. Tak zawsze
postępował
ojciec: kupował rzeczy dobre, drogie, ale nigdy bez zastanowienia. Oto jedna z
rodzicielskich
mądrości, jakie przekazał córkom. Pozostawało wciąż nie rozwiązaną domową tajemnicą,
jakim sposobem miał zawsze znacznie więcej pieniędzy, niż mogły mu zapewnić
wszystkie
jego drobne zajęcia: trochę stróżowania, trochę pisania, trochę wynajmowania łodzi.
- Marky zostawił wiadomość.
Gaby miała nadzieję, że nawet w ciemnym pokoju ojciec zdoła dostrzec, jak się
krzywi. Jedyne światło emitowały monitory.
- Jak wyglądał?
- Jak Rudolf Valentino w roli Skrzywdzonej Niewinności. O, mogłabyś to przycisnąć?
Niższy ekran wyświetlił koordynaty siedemnastego księżyca Saturna. Górny
pokazywał zdjęcie tego, co pozostało z jasnej strony Japeta.
- To z Hubble’a?
Ojciec skinął głową.
- Muszą cię kosztować kilka pensów.
- Dają za darmo. Niby tracą, ale zyskują nowych subskrybentów dla Astronomy Net.
W końcu nie codziennie księżyc staje się czarny.
Gaby poruszyła myszą. Ekran zamrugał do niej. Teleskop przesunął się na
komputerowo sterowanym statywie. Ojciec pochylił się nad okularem.
- Doskonale.
- Lepiej zadowoliłbyś się zdjęciami z Hubble’a. Tutaj będziesz miał tylko białą
kropkę, która zniknie, kiedy rozdzielczość zrobi się za mała.
- Czasami zastanawiam się ze wstydem, jak mogłem wyhodować tak nieromantyczne
stworzenie jak ty, Gabrielo McAslan. Jeśli dzisiaj nastąpi całkowite zaczernienie,
chciałbym
je obejrzeć swoim własnym, gołym i zaczerwienionym okiem.
- A zdecydowali się już, czy to Wewnętrzne Wulkany, czy Czarny Śnieg?
- Obstawiają Czarny Śnieg, ale ja tak nie uważam. Skąd miałby się całkiem znienacka
wziąć ten kosmiczny śnieg? Jakim sposobem umknąłby oku satelity? I dlaczego zbiera się
jednocześnie ze wszystkich stron? Jeśli poczytałabyś sobie biuletyny informacyjne,
znalazłabyś teorie od ponownego rozwoju Obcych po Pana Boga z garnkiem czarnej
kosmicznej farby. Wszystko to będzie absolutnie pewne, gdy w 2008 dotrze tam sonda
NASA.
Gaby spojrzała przez teleskop. Miała nadzieję, że ojciec nie wyczuje zapachu dymu w
jej włosach. Na wszelki wypadek zmieniła podkoszulek. Na ten z masturbującą się
zakonnicą.
Jej ulubiony, chociaż ojciec nie pochwalał noszenia go na oczach młodszych, łatwo
ulegających emocjom sióstr. Wyregulowała okular. W wieku osiemnastu lat lepiej znała
Układ
Słoneczny niż stolicę prowincji, w której mieszkała. W Układzie Słonecznym nie da się
wylądować w niewłaściwej dzielnicy z powodu mylnej nazwy. Nikt nie wypisuje „Iochaid
Ar
La” na zboczu Mons Olympus ani nie maluje krawędzi księżycowych kraterów na
czerwono-
biało-niebiesko.
Zagadka Japeta z jego półkulami - ciemną i jasną - fascynowała pokolenia
astronomów, pisarzy s.f. i miłośników tajemnic. Misje „Voyagera” uczyniły sprawę
jeszcze
bardziej tajemniczą. Teleskop Hubble’a zerknął w stronę Saturna i dodał do atlasów
Układu
Słonecznego kilka zdjęć jasnej strony, ale nic nie dodał do debaty Casini Regio. Nowa
generacja wielkich teleskopów orbitalnych przeniosła zainteresowania z astronomii
planetarnej na wspaniałości związane z narodzinami i śmiercią gwiazd w błyszczących
obłokach gazu dalekich galaktyk. Podobnie uczynili zawodowi oglądacze gwiazd.
Niebieskie
podwórko pozostawiono amatorom. I właśnie włoski listonosz, a w wolnym czasie
obserwator planet, zauważył, że jasna strona Japeta jakby się skurczyła, odkąd ostatni raz
na
nią patrzył. Wprowadził swoje spostrzeżenia do Astronomy Net. Leżały tam prawie przez
miesiąc, zbierając jedynie komputerowy kurz, a następnie, kiedy stały się przedmiotem
plotek, zostały wyśmiane przez profesjonalistów, aż wreszcie któryś z nich odważył się
spojrzeć przez zaopatrzony w zwierciadło sferyczne teleskop na Mauna Kea w stronę
systemu
Saturna.
W czasie gdy profesjonaliści kłócili się i wykręcali od odpowiedzi, poczerniało
sześćdziesiąt procent powierzchni Japeta. Tego już nie można było lekceważyć.
Zawieszono
programy, od nowa ułożono terminarze, znaleziono fundusze. Hubble’a i jego braci na
powrót
skierowano ku Saturnowi. To, co zobaczono, opisano na pierwszych stronach wszystkich
biuletynów informacyjnych. Nie chodziło nawet o to, że Japet stawał się czarny, ale o to,
w
jaki sposób to przebiegało. Ciemność zacieśniała się dokładnie ze wszystkich stron: kółko
jasnego, białego lodu kurczyło się niczym coraz bardziej skupiany promień światła.
Dziesięć dni później pozostała już tylko biała plama o średnicy pięćdziesięciu mil,
otoczona ze wszystkich stron ciemnością. Ktoś obliczył, że czerń pokrywała Japeta z
prędkością dziesięciu mil na godzinę.
Górny monitor pokazywał istotę katastrofy. Na ciemnym dysku NASA umieściła
siatkę topograficzną. Utwory geologiczne na powierzchni Japeta zostały nazwane
imionami
zaczerpniętymi z „Pieśni o Rolandzie”. Sam Roland był jednym z pierwszych, którzy
padli;
jego serdeczny druh Olivier i potężny cesarz Karol Wielki nie wytrwali dużo dłużej.
Upadło
pole bitwy Roncevaux i tylko Hamon stał przeciwko zacieśniającej się ciemności.
Niedługo i
on padnie i nie będzie już więcej bohaterów.
- Co to może być? - szepnęła Gaby. Przez pokój przemknęło światło z Copeland
Islands. Pomyślała o Markym, który tkwił gdzieś tam w ciemności w swoim samochodzie,
ze
swymi kumplami, hamburgerami i drogim sprzętem muzycznym grającym tanią muzykę.
Nieszczęsny człowiek, który nie lęka się ani trochę niebiańskich potęg. Można się przed
nimi
schować, udawać, że nie istnieją, i ograniczyć swoje życie własną niewiedzą, można też
wyjść ze swego solidnego, bezpiecznego domu w noc i wywołać je, nadając im być może
w
ten sposób sens dla siebie samego i całego świata.
Ojciec zastąpił Gaby przy teleskopie.
- Trzydzieści mil do pełnego zaciemnienia - powiedział, majstrując przy okularze.
Zdjęcia z Hubble’a aktualizowano co pół minuty. Górny ekran nagle zamrugał.
Pojawiła się nowa wiadomość. Gaby przeczytała.
- Tato… Sądzę, że powinieneś to zobaczyć.
- Wydaje mi się, że nie obejrzymy pełnego zaciemnienia. Japet właśnie chowa się za
horyzont. A niech to.
- Hyperion zniknął. Natychmiast znalazł się przy niej.
To właśnie było na ekranie. Biuletyn ogólnosieciowy: 8 września 2002 roku, o
godzinie 20.35 czasu Greenwich, naukowcy obsługujący orbitalne Obserwatorium Małych
Obiektów Miyama powiadomili, że Hyperion, szesnasty księżyc Saturna, znikł z ich
monitorów. W jednej chwili. Całkowicie. Niewytłumaczalnie.
- O Jezu - powiedział nabożnie ojciec Gaby.
- Jak to się mogło stać? - zapytała Gaby.
- Nie mam pojęcia. Nie sądzę, aby ktokolwiek miał.
Na górze ekranu pojawiły się ikonki poczty elektronicznej: to rozkrzyczał się cały
serwis informacyjny Irlandzkiej Lokalnej Sieci Astronomicznej.
- Cały księżyc - rzekła Gaby. W komputerze pojawiały się najświeższe informacje z
NASA. Zdjęcia zrobione przez „Voyagera” i symulacje Hyperiona: zwiędły ziemniak,
księżycek o wymiarach trzysta pięćdziesiąt na dwieście pięćdziesiąt mil. I po nim.
Ostatnie
sekundy satelity pojawiały się na ekranie klatka po klatce, opracowywane przez Miyamę.
Na
dwudziestu zdjęciach nie działo się nic. Na dwudziestym pierwszym Hyperion zdawał się
zrzucać powierzchnię, jakby to była skórka z pomarańczy. W szczelinach jaśniało światło,
wyłaniało się spomiędzy grani i grzbietów. Klatki od dwudziestej drugiej do trzydziestej
drugiej były białe. Całkiem białe. Na trzydziestej trzeciej nie było nic. Po prostu
przestrzeń
kosmiczna i gwiazdy, i ani śladu po kilku bilionach ton skalistego lodu zwanego
Hyperionem.
Całkowity czas zagłady księżyca wyniósł 4 sekundy i 48 setnych.
Dębowe drzwi Pokoju Pogodowego otworzyły się. Psy wpadły do wnętrza i biegały
dokoła, machając ogonami. Były czymś podekscytowane. Za nimi weszła Rebecca.
Wyglądała na przestraszoną.
- Powiedzieli o tym w wiadomościach - oświadczyła. - Przerwali nawet Spitting
Image.
- Nie pozostało po nim nic, co miałoby więcej niż sto stóp średnicy - odczytał z ekranu
ojciec. - Inaczej Zespół Małych Obiektów znalazłby to. Próbują nam wmówić, że to było
uderzenie komety.
- I że następny księżyc zrobi się cały czarny? - spytała Gaby.
- Sądzę, że rozsądni ludzie powinni się tego bać - odpowiedziała Reb.
- Rozsądni ludzie boją się - dodał ojciec.
Monitor pokazywał w kółko ostatnie chwile Hyperiona.
Wierzą, że znajdą tam odpowiedź, pomyślała Gaby. Wierzą, że będzie to sensowna
odpowiedź, że istnieją ludzie, którzy potrafią wytłumaczyć, dlaczego świat nieustannie ich
zaskakuje. To nie musi być logiczne, wybaczalne ani nawet normalne, ale tylko
wytłumaczalne w jakikolwiek sposób. Musisz więc odejść, ponieważ chcesz być tą osobą,
która znajdzie odpowiedź na pytanie dlaczego.
Teraz okazało się to łatwe. Zaskakujące, jak prosta okazała się decyzja, kiedy już ją
podjęła. Ogień na Przylądku i śmierć pewnego księżyca dopomogły jej, ale przecież
wiedziała
od samego początku, odkąd wysłała zgłoszenie na kurs dziennikarstwa sieciowego, że w
końcu pojedzie. Chciała powiedzieć im, że miała rację i że jest gotowa, ale ojciec
tłumaczył
Reb, co naprawdę oznaczały wszystkie te informacje napływające z Sieci.
Horace podszedł do niej, oczekując zainteresowania. Zmierzwiła delikatną, miękką
sierść za jego uchem. Pokazała mu drogę, którą się uda: daleko poza światła promu, które
oglądała z Przylądka, daleko poza poświatę lądu, nawet poza zasięg latarni morskich, na
otwarte morze i do kraju po jego drugiej stronie. Ale Horace był tylko dużym, starym
brązowo-białym psem cierpiącym na zanik systemu nerwowego i nic nie rozumiał.
Nocny lot przez Afrykę
1
Wideodziennik, 23 marca 2008 10 tysięcy stóp nad równikiem
Przekonamy się teraz, czy to prawda. Ten efekt siły Coriolisa. Dr Dan
prawdopodobnie sądzi, że albo jestem nienormalna, albo zaraziłam się amebą, ale jeśli się
ma
PDU, który potrafi podać dokładny czas i zlokalizować każdy punkt na planecie, to jakże
można się oprzeć pokusie przeprowadzenia starego eksperymentu półkul i spłuczki?
Boże, mam nadzieję, że nikt nie ma prawdziwej ameby i nie potrzebuje wejść.
Mamrotanie z toalety po lewej stronie. Pewnie sądzą, że łykam prochy albo zaliczam w
samolocie numerek do kolekcji.
Teraz oglądamy umywalkę w airbusie A-330 Kenijskich Linii Lotniczych. PDU
podaje, że podróżujemy z szybkością 880 mil na godzinę i znajdujemy się dwanaście
kilometrów na północ od równika. Co równa się - zaraz, muszę przycisnąć kilka klawiszy
-
jakimś pięćdziesięciu sekundom.
Dzie… dziesięć. Pociągam za spłuczkę. Oho! Woda spływa, wirując zgodnie ze
wskazówkami zegara. Trzy, dwa, jeden - równik. Woda spływa równomiernie ze
wszystkich
stron. Teraz jestem już na południowej półkuli i… proszę! Woda kręci się przeciwnie do
wskazówek zegara. Gaby McAslan dowiodła, że Ziemia porusza się w przestrzeni
kosmicznej.
Rozumiecie, nie byłam całkowicie pewna, że to działa.
2
Gaby McAslan wyłączyła kamerę. Załoga samolotu zaczynała się niepokoić.
Najwyraźniej czytali „Port lotniczy”. Powąchała mydło, odłożyła je, otworzyła małe
szafki i
przejrzała ich zawartość. Żyletki mogą się przydać. Męska woda kolońska pachniała nie
najgorzej. Kondomy. Towarzysze lotu. Wzięła pełną garść, kierując się raczej nadzieją niż
potrzebą zabezpieczenia. Strupek po szczepieniach przeciw malarii, żółtej febrze i HIV 1
oraz
2 zaswędział współczująco.
Gdy znalazła się z powrotem w przedziale pierwszej klasy, doktor Dan zamówił dla
niej kolejnego burbona na rządowy rachunek.
- No i jak, działa? - Jego głos był miły i bardzo głęboki.
- Działa.
Zamieszał drinka plastikowym patykiem w kształcie wydłużonej żyrafy.
- Podejrzewam, że to jakiś rodzaj raka - powiedział. Pierwsza klasa została obudzona
sokiem z owoców Męki Pańskiej i bułeczkami podgrzanymi w kuchence mikrofalowej.
Samolot zaczął już schodzić do lądowania. - Mówię o Chadze. Istnieją choroby, które
pożerają człowieka od wewnątrz, mogą też istnieć choroby narodów. Opanowuje toto kraj,
wysysa z niego siły, zabija wszystko, co napotka na swej drodze, i rozmnaża się. My tu
siedzimy nad naszymi bułeczkami, a to coś tymczasem rośnie, rozprzestrzenia się. Nigdy
nie
zasypia. Nawet imię, jakie mu nadano, nie należy do niego, ale zostało zapożyczone od
ludu,
który tu kiedyś mieszkał. Czym innym może toto być, jeśli nie rakiem, panno McAslan?
Spojrzał za okno. W ciemności przedświtu widać było jedynie odblask silników i
migotanie świateł ostrzegawczych.
- Na dodatek tak wcześnie w dziele budowania narodu. Cóż, mamy za sobą niespełna
pięćdziesiąt lat historii i nagle bum! Uderzył lekko dłonią w dłoń. - Z pewnością Bóg nie
jest
łaskawy dla Kenii. Jak tylko rewolucja informacyjna pozwoliła nam zająć należne miejsce
w
świecie, okazało się, że musimy wyciągać rękę do Narodów Zjednoczonych. Na pewno
nie
będzie następnych pięćdziesięciu lat. Jak oni to wyliczają? Dwadzieścia lat i całe państwo
będzie opanowane? Siedemdziesiąt lat to nie historia narodu. Dlaczego to się nie
przydarzyło
gdzieś we Francji lub Anglii, gdzie mają aż za dużo historii? Dlaczego nie w Chinach lub
Indiach, gdzie mają tyle przeszłości, że nie wiedzą, co z nią robić? Albo w Ameryce,
gdzie
przynajmniej mogliby zacząć robić z siebie park tematyczny zamiast innej planety.
Zawodowe podróże nauczyły Gaby McAslan nie cierpieć komputerów dokonujących
rezerwacji lotniczych za ich złośliwe poczucie humoru. Zawsze posadzą cię obok
okropnych
ludzi. Obok straszliwie ciamkających przy jedzeniu. Obok faceta z wyrastającym z nosa
długim włosem, od którego nie będziesz w stanie oderwać wzroku, aż opanuje cię żądza
wyciągnięcia ręki i wyrwania go z cebulką. Obok nastolatka, którego discman będzie
syczał i
szeptał w najwyższych rejestrach. Obok człowieka, który zna na pamięć cały „Żywot
Briana”
Monty Pythona.
Czasami komputery dawały się ubłagać. I spływała na ciebie ich łaska.
- Wybaczy mi pani, jeśli będę bluźnił - powiedział wielki, ciężko zbudowany czarny
mężczyzna siedzący koło niej, kiedy airbus wtaczał się na główny pas lotniska Heathrow i
brał rozpęd do startu. - Obawiam się, że nie znoszę zbyt dobrze latania.
Wpił paznokcie w poręcze fotela i utkwił wzrok w swoich stopach.
- O Jezu - szepnął nabożnie, kiedy samolot oderwał się od ziemi.
Był to doktor Daniel Oloitip. Masaj, choć patrząc na niego, trudno byłoby się tego
domyślić.
- Zrobił się ze mnie miejski stwór, ulizany i miękki - wyjaśnił tonem przeprosin. - A
przede wszystkim stary.
- Podoba mi się pańskie ucho - odpowiedziała Gaby, przyglądając się
przedziurawionemu i rozciągniętemu aż po żuchwę płatkowi jego prawego ucha. Doktor
Daniel Oloitip wyciągnął z torby pod siedzeniem metalową kasetę po filmie Fuji i wsunął
ją
w pętelkę.
- To najnowsza moda. Wyrzucają je tysiącami z autobusów na safari. Nie pasuje to do
ulubionych obrazków Agencji Rozwoju Krajów Zamorskich.
Doktor Dan był politykiem, członkiem parlamentu z okręgu Amboseli i południowego
Kajiado. Wracał na wesele córki z podróży po stolicach Unii Europejskiej, w których
starał
się uzyskać pomoc. Uważał to za stratę czasu. Europejczycy byli grzeczni, ale pieniędzy
nie
dawali. Nie zamierzali pożyczać narodowi, który może zniknąć, zanim nadejdzie czas
spłaty
pierwszych rat.
- Co za ironia, że wystali akurat mnie z puszką na jałmużnę, skoro to mój okręg
wyborczy pierwszy przestanie istnieć. Już połowa jest stracona i mogę jedynie mieć nikłą
satysfakcję ze świadomości, że będę pierwszym reprezentantem obcej planety w
parlamencie.
W następnych wyborach będę werbował Obcych.
Doktor Dan położył swoją żółtą plastikową żyrafę do mieszania w szparze na
krawędzi składanego stolika. Gaby sączyła burbona, którego jej kupił, i wyobrażała sobie
przemykającą pod brzuchem airbusa Kenię. Czarna Afryka, gdzieś tam w dole, w
ciemności
przedświtu. Cudowne nazwy: Eldoret i Kisumu, Longonot i wzgórza Nandi, Nyeri i
Ngong.
Jezioro Nakuru, jezioro Naivasha, jezioro Baringo. Góra Elgon i góra Kenia. Aberdares,
obecnie Nyandarua. Ridge Valley. Jedne z pierwszych miejsc nazwane przez ludzi.
Wspaniałe, starożytne nazwy.
Podczas schodzenia samolotu czuła w uszach zmianę ciśnienia. Kapitan włączył radio
pokładowe. Wylądujemy za tyle i tyle minut. Temperatura taka i taka, prędkość wiatru
taka i
taka. Proszę ustawić zegarki na czas wschodnioafrykański, obywatele państw innych niż
Kenia proszeni są o przygotowanie kart wjazdowych. Przypominamy, że zgodnie z
obowiązującymi przepisami należy zadeklarować całą obcą walutę wwożoną do kraju i że
wwożenie waluty kenijskiej jest nielegalne. Dziękuję.
Schodzili w dół i całe oczekiwanie, które udawało, że jest tylko niepokojem przed
długą podróżą, stało się skurczem podniecenia na dnie żołądka. Wielki airbus nadlatywał
ponad tymi wszystkimi potężnymi, starożytnymi nazwami, kierując się ku nowemu
miastu,
nowym przyjaciołom, nowej pracy, nowemu życiu. Ku sieci SkyNet i Nairobi, i dalej na
południe, nie tak znów daleko na mapie, ale ku samej granicy wyobraźni, ku Chadze.
Żadnej
z tych rzeczy, podobnie jak Chagi, nie dało się już powstrzymać. Już nie. Jej ręce drżały
tak
mocno, że z trudem zdołała wypełnić kartę wjazdową. Doktor Dan uśmiechnął się, kiedy
w
rubryce „zatrudnienie” wpisała: Dziennikarz serwisu multimedialnego.
- Ludzie Zachodu zawsze przyjeżdżali do mojego kraju z jakiegoś konkretnego
powodu - powiedział. - Z powodu zwierząt, z powodu wybrzeża. A teraz tym powodem
stała
się Chaga. Nikt nie przyjeżdża po prostu do Kenii. To jakby nie wystarcza, niestety. Niech
pani będzie dobra dla mojego kraju, Gaby McAslan, to dobry kraj. Świat powinien o tym
wiedzieć, jeśli już nie wie o niczym innym.
Lekki wstrząs zachwiał samolotem.
- Ojej. - Doktor Dan zamknął oczy i uchwycił się poręczy fotela. Na jego czole
pojawiły się krople potu. Ponownie rozległ się głos kapitana. Na lewo widzą państwo
światła
Nairobi. Tam właśnie wylądujemy. Samolotem znowu zatrzęsło. Klapy podniosły się.
Airbus
skręcił ostro. Gaby spojrzała w dół na żółte światła, rozrzucone niczym ziarno na
wysokiej,
ciemnej równinie.
Samolot skręcił gwałtownie w prawo. Silniki zawyły. Gaby krzyknęła i chwyciła
oparcie fotela przed sobą. Doktor Dan złapał za ramę okienka, usiłując dodać sobie
odwagi,
ale nie da się niczego trzymać, gdy leci się na ziemię z prędkością trzystu mil na godzinę.
Wszystkie plastikowe żyrafy pospadały ze stolików. Stewardesy się zataczały. Karty
wjazdowe frunęły niczym przerażone ptaki. Gaby zobaczyła jakiś kształt w oknie:
upiorny,
blady, skrzydlaty kształt znacznie bliżej, niż cokolwiek miało prawo się znajdować. Przez
moment światła drugiego samolotu oświetliły kabinę airbusa, a potem zniknęły.
Gaby i doktor Dan wpatrywali się w siebie. Był to wzrok ludzi, którzy słyszeli łopot
skrzydeł anioła śmierci - białego, szybkiego i zawsze znajdującego się bliżej, niż można
by
sądzić.
- Widziałam inny samolot - wyszeptała Gaby. - Wielki, biały samolot. Leciał prosto na
nas.
Mężczyzna skinął głową.
- Mało brakowało - wycharczał. - To był samolot UNECTA. Kapitan przeprosił przez
głośniki i dodał, że do zderzenia brakowało niewiele, ale sytuacja cały czas była pod
kontrolą
i wylądujemy za trzy minuty. Mówił to tonem wskazującym na to, że sam bardzo się
cieszy, iż
za chwilę będzie na ziemi. Pojawił się napis PROSZĘ ZAPIĄĆ PASY / NIE PALIĆ. Gaby
usłyszała podnoszący na duchu grzechot wysuwających się kół. Trzy minuty później byli
na
ziemi. Kołowali przez długi czas, żeby znaleźć miejsce. Wszyscy wydawali się bardzo
przejęci olbrzymim samolotem transportowym pomalowanym na biało, z
przedstawiającym
niebieską górę i podwójny półksiężyc logo UNECT Afrique na ogonie.
Zaczekali z zabraniem swoich rzeczy, aż samolot opustoszeje. Na płycie lotniska było
chłodniej, niż Gaby mogła się spodziewać po Afryce Równikowej. Pasma szarości i
ciemnej
czerwieni oświetlały niebo za główną wieżą kontrolną. Na dole schodków doktor Dan
uścisnął dłoń Gaby.
- Miłego wesela - powiedziała Gaby.
- Małe szansę, jak sądzę. Pan młody nie jest dobrym człowiekiem. Zresztą moja córka
też nie jest dobrą kobietą. Więc może wszystko się ułoży. Jeśli się nie ułoży, zażądam
zwrotu
pięćdziesięciu krów, które dałem temu nicponiowi jako posag.
Spod wyjścia dla pasażerów wysunął się czarny mercedes.
- Miło było panią poznać, Gaby McAslan. Niewątpliwie, jeśli wziąć pod uwagę nasze
profesje, spotkamy się znowu. Mam taką nadzieję. Z całą pewnością będę sobie panią
przypominał, wchodząc do każdej samolotowej łazienki.
Uśmiechnął się łobuzersko i wsiadł do samochodu.
Nie odjeżdżaj! - chciała zawołać Gaby, samotna na płycie obok wielkiego białego
samolotu. Nie opuszczaj mnie.
Zgubili jej bagaż. Czekała, aż pojawi się na taśmie, dopóki nie przyszedł facet, żeby
zatrzymać podajnik. Powiedział jej, gdzie może złożyć skargę i żeby się nie martwiła.
Oficer
imigracyjny właśnie zapadał w drzemkę, kiedy się pojawiła. Podstemplował jej paszport,
sprawdził świadectwa szczepień i zapewnił ze wspaniałym, szerokim uśmiechem, że jej
bagaż
znajdzie się bardzo szybko. Zobaczy pani. Mówiąca świetnie po angielsku elegancka
kobieta
w okienku linii lotniczych powtórzyła słowa oficera i uśmiechnęła się. Przywiozą bagaż
do jej
hotelu. Gdzie się zatrzymuje? W PanAfric. Ale tylko na trzy dni, zanim znajdzie lokum na
dłużej.
W wielkiej hali przylotów stał tylko jeden człowiek. Był to niski, krępy mężczyzna w
średnim wieku, ubrany w wymięty lniany garnitur stanowiący umundurowanie męskiej
części
personelu East Africa. Jego czarne włosy były przerzedzone nad czołem, za to na karku
pozwolono im rosnąć. Wyglądało to tak, jakby skalp zsunął mu się do tyłu. Nosił okrągłe
okulary, przez które sprawiał wrażenie sowy na obficie zakrapianych wakacjach.
Tekturowa
tabliczka z wyraźnie wypisanym Gabriela McAslan nie wydawała się szczególnie
potrzebna.
- T. P. Costello?
- Gabriela McAslan?
- Gaby. Uścisnęli sobie ręce.
- To cały twój dobytek? - spytał niski mężczyzna. Był szefem oddziału SkyNet News
w Nairobi, ale nigdy nie pozbył się północnodublińskiego akcentu. Zabrać chłopaka z
Barrytown nie jest trudno, znacznie trudniej jest pozbawić go resztek Barrytown.
- Zgubili mój bagaż.
- Znajdzie się. To najdziwniejsze w tym kraju. Wygląda na totalny chaos, ale wszystko
jakoś się toczy.
Na parkingu było jeszcze chłodniej niż na płycie lotniska. Oddech Gaby zamieniał się
w obłoczek pary. Szara poświata była na tyle jasna, że białe światło reflektorów wydawało
się
w niej olśniewające i nierzeczywiste. Na drzwiczkach i masce dużej toyoty landcruisera
lśniło
logo sieci SkyNet.
Jestem tutaj, powiedziała do siebie Gaby McAslan, zapinając pas. To ja, to dzieje się
naprawdę. Nie. Nie potrafiła w to uwierzyć. Pomiędzy nią a faktem jej obecności w
Afryce
istniała wciąż szyba, coś na kształt ekranu telewizora.
- Jak lot?
- Jeśli pominąć utratę wszystkich moich doczesnych dóbr i prawie że zderzenie z
samolotem UNECTA podczas lądowania, prawie tak dobry jak każdy długodystansowy
lot.
- Cholerne antonowy - powiedział T. P. Costello, wsuwając kartę kredytową do
parkometru. - Powinno się je złomować dwadzieścia lat temu, ale jak zwykle ONZ
balansuje
na cienkiej linie. Zmądrzeją, jak zginą setki osób.
- Mało brakowało.
Żołnierze w błękitnych hełmach przy stałym punkcie kontrolnym skinęli, żeby jechać
dalej.
- Spotkałam za to interesującego faceta. Może być pożyteczny. Doktor Daniel Oloitip.
T. P. Costello roześmiał się.
- Doktor Dan. Jest w porządku. Jeden z białych kapeluszy, jak sądzę. Przynajmniej nie
liże tyłka tym z UNECTA do tego stopnia, żeby na każde ich ziewnięcie wyśpiewywać
„Boże
błogosław Amerykę”. Afrykańskie rozwiązania afrykańskich problemów, oto jego hasło.
Zgadzam się z nim.
- Poza tym, że jest to również problem Azji, Ameryki Południowej i Oceanu
Indyjskiego.
Jechali teraz główną szosą, szeroką dwupasmówką. Większość latarni jeszcze się
paliła. Mimo wczesnej pory ruch już był dość duży. Sznur taksówek wyjeżdżał z miasta,
niektóre z przyczepionymi do bagażników zbiornikami na biogaz. Wielkie cysterny z
benzyną
pędziły do miasta w półmroku poranka. Zagrożenie wybrzeża sprawiło, że produkty
naftowe
stały się drogocenne. Wszędzie widać było małe japońskie busy z pełnymi pakunków
bagażnikami na dachach. Każdy pękał w szwach od pasażerów. Co odważniejsi
podróżowali
uchwyceni boków i przesuwanych drzwiczek. Znajdowali się kilka cali od asfaltu, a
pojazdy
sprawiały wrażenie, że mogą jeździć tylko z jedna prędkością - jak największą - ale
uwieszeni
pasażerowie byli wystarczająco zblazowani, aby pomachać, wyszczerzyć się lub pokazać
język białej kobiecie w wielkim landcruiserze.
- Matatu - powiedział T. P. Costello. - Coś pomiędzy autobusem i taksówką. Tańsze
niż jedno i drugie i przeraźliwie niebezpieczne. Jeżdżą po całym przeklętym kraju: po
górach,
przez pustynie, przez bagna. Prawdopodobnie są nawet takie, które próbują przedrzeć się
przez Chagę. Wszędo-sakramencko-bylskie. Używaj ich tylko w największej potrzebie.
Zahamował, trąbiąc równocześnie na zielony mikrobus hiace, który zajechał im drogę.
Matatu zamrugał bezczelnie ostrzegającymi przed niebezpieczeństwem światłami i
przyspieszył. W tylnym oknie pojawiły się wyszczerzone twarze. Pan jest twoim
zbawieniem
- głosiła nalepka na szybie.
Po obu stronach szosy wiodącej z lotniska tłoczyły się nędzne osiedla. Szeregi
blaszanych bud i tekturowych chat rozciągały się dalej, niż wzrok Gaby sięgał w szarym
świetle. Mieszkańcy slumsów obudzili się i krzątali już przed rozpoczęciem dnia, jak
zawsze
biedota. Kobiety z plastikowymi gąsiorami tworzyły kolejki przy wspólnej studni albo
stawiały poniszczone puszki po margarynie na podsycanym drewnem ogniu. Niektóre
niosły
na głowach worki z ziarnem. Na workach widniał napis DAR NARODU STANÓW
ZJEDNOCZONYCH. Niektóre kobiety szorowały dzieci na ganchat, inne wyciskały
pranie i
rozwieszały je, aby wyschło. Tysiące słupów bladoniebieskiego dymu wznosiło się i
mieszało
z wiszącą nisko w chłodnym porannym powietrzu mgiełką.
Dzieci znajdowały się wszędzie. Stały wzdłuż szosy z palcami w buziach, toczyły
ciężkie opony traktorów po krętych i ciasnych zaułkach, odpędzały celnymi rzutami
kamieni
wynędzniałe psy lub sparszywiałe kozy. Były chude i nędznie ubrane, ale Gaby nie
dostrzegła
żadnego, które by się nie śmiało.
Opuściła szybę i wyciągnęła kamerę wideo.
- Na twoim miejscu odłożyłbym to - powiedział T. P. - Chyba że chcesz oberwać
kamieniem. Nie żebym się tym specjalnie przejmował, ale mogliby nie trafić, a nie mam
ochoty płacić za nową szybę do tego powoziku. Sądzisz, że tu jest źle? Mówię ci, to
całkiem
niezłe miejsce. Powinnaś zobaczyć Pumwani. Jezu. Dziesięć milionów ludzi. Populacja
Nairobi podwaja się co pięć lat. Jeśli chodzi o mnie, zaryzykowałbym z Chagą, ale ONZ
mówi ewakuować, więc ewakuujemy. Pewnego dnia braknie im na to miejsc. Co do tego
nie
ma wątpliwości, pozostaje tylko pytanie: kiedy, ale oni tego nie widzą. Tak jest zawsze,
gdy
usiłuje się dostosować wojskowe pomysły do sytuacji, która całkowicie wymyka się
wojskowemu sposobowi myślenia, jak na przykład inwazja Obcych.
Sprzedawcy rozpostarli plastikowe płachty na skrawkach tłustej, czerwonej ziemi i
rozkładali swe towary. Sterty niekształtnych pomarańczy, chwiejne piramidy puszek
sprite’a,
kolby kukurydzy czerniejące na samochodowych kołpakach wypełnionych węglem
drzewnym. Ludzie odganiali muchy od rożnów z piekącym się mięsem śmignięciami
podartej
na strzępy gazety. Dzieci poderwały się na widok białych twarzy, na ich palcach zakręciły
się
lśniące kółka.
- Bransolety karmy, tak je nazywają. - T. P. zatrąbił głośno i objechał domowej roboty
beczkowóz - czyli walcowaty pojemnik po oleju na kołach samochodowych, ciągnięty
przez
wynędzniałego kucyka. - Oszukaństwo dla wyznawców New Age. W rzeczywistości są to
światłowody. Wygrzebują je szybciej, niż Telekomunikacja Kenijska jest zdolna je kłaść.
Zabawne, ale są ludzie, którzy kupią to zaledwie po pięciu minutach pobytu. Specyfika
tego
miejsca: zawsze ktoś będzie usiłował ci sprzedać jakiś szmelc.
Nad slumsami pojawił się biały samolot. Leciał bardzo nisko i szybko. Jego wysunięte
koła wyglądały jak szpony drapieżnego ptaka. Wydawał się stanowczo za duży i za ciężki,
aby utrzymać się w powietrzu na tych śmiesznych skrzydłach. Gaby skuliła się, kiedy z
wyciem silników przemknął nad autostradą i oddalił się ku światłom progowym.
- Kiedyś był tu po prostu busz - powiedział T. P. - Wszędzie martwe gazele tomi.
Żadnej drogi. Przechadzające się żyrafy. Zatrzymywałeś się. OK. Czas na katechizm. -
Przyglądał się Gaby tak długo, jak pozwolił ruch na drodze. - Pierwsza zasada: ze swoją
cerą
nie wychodź nigdzie bez kapelusza co najmniej przez sześć miesięcy. Czerniak nie jest ci
potrzebny do szczęścia. Co będziesz robić?
- Nosić kapelusz.
- Dokładnie. Zasada druga: masz zielone oczy, prawda? Noś ciemne okulary. Cały
czas.
- Nie potrzebuję. Zrobiłam sobie fotochromizację źrenic. Wystarczy na rok.
- Nie tutaj. Maksimum sześć miesięcy przy poziomie ultrafioletu na tej wysokości.
Nie zapomnij powtórzyć zabiegu, obejdziesz się bez kurzych łapek. Bielizna.
- Bawełniana. Żadnych sztucznych włókien. Nie oddychają. - I co dostaniesz?
- Pleśniawki, jeśli będę miała szczęście. I żadnych obcisłości.
- Zgadza się. A jeśli złapiesz grzybicę?
- Tampon umaczany w żywym jogurcie.
- Nie będę raczej miał okazji wypróbować, ale tak mówią. Pieniądze.
- Trzymać w bucie, ale zawsze mieć sto szylingów pod ręką dla naciągaczy. Nie
wyglądać zamożnie.
- Ostatnio bandy straszą strzykawkami wypełnionymi krwią zarażoną wirusem HIV.
Czy im wierzysz, czy nie, to twoja sprawa, ale nie ufaj swoim szczepionkom. HIV 4 gra
na
nosie Instytutowi Pasteura i wracasz do domu w plastikowym worku po sześciu
miesiącach. A
zatem żadnych nie zabezpieczonych fiutków, białych, czarnych ani w jakimkolwiek
innym
kolorze. Co zrobisz?
- Zostanę zakonnicą.
- Doskonale. I uważaj, kiedy idziesz do dentysty albo ścinasz włosy, co zresztą
powinnaś zrobić. Pół cala na całej głowie.
- Prędzej wsadzę sobie igłę do oka.
- No więc gotuj się i lep przez cały czas. Decyzja należy do ciebie. Woda.
- Nie ufać, nawet w hotelach. Myć zęby w butelkowanej. Żadnego lodu do drinków,
obierać wszystkie owoce, sałatki traktować z najwyższą ostrożnością. I nie pić piwa
prosto z
butelki.
- Ci dwaj faceci - wskazał ręką na dwóch mężczyzn idących skrajem szosy i
trzymających się za ręce - geje czy po prostu przyjaciele?
IAN McDONALD Chaga (EVOLUTION’S SHORE) Dla Rachel Hellen Bankhead
Przedmowa Wprawdzie akcja powieści rozgrywa się w tym samym miejscu, co akcja mego opowiadania z 1990 r. „W stronę Kilimandżaro”, a tło wydarzeń i wiele postaci oraz sytuacji ma z nim dużo wspólnego, to jednak „Chaga” nie jest jego kontynuacją, ale stanowi raczej rozszerzenie i udoskonalenie zawartych tam pomysłów. Czytelnicy mogą dostrzec sporo pozornych niekonsekwencji: są one zamierzone, a „W stronę Kilimandżaro” powinno się czytać jako roboczą wersję powieści. Dziękuję firmie CEM Computers za uratowanie sporej części książki przed cybernetycznym niebytem. (Zawsze zapisuj kopie. Zawsze zapisuj kopie). Dziękuję również Trishy za jej nieocenioną pomoc we wczesnej fazie powstawania powieści, jak również we wszystkich sprawach.
Gobelin gwiazd Światło prawie już zgasło. Wrzosowiska i słone bagna pokrywające Przylądek skąpały się w liliowej poświacie późnego lata. Na tle cumulusów zarysowały się wzgórza po przeciwnej stronie zatoki. Na maszcie telewizyjnym migotały światła naprowadzania. Psy wyskoczyły w zapadającą ciemność. Wolne duchy. Pierwotne siły. Króliki rozbiegły się w stronę swych piaszczystych dziur pomiędzy korzeniami janowca. Horace był zbyt stary i artretyczny, aby zabijać. Biegł dla samej przyjemności biegu, póki jeszcze był do tego zdolny. Weterynarz zdiagnozował CMDR. Nieodwracalny proces. Osłonki mielinowe w dolnej partii jego kręgosłupa będą zanikać, aż tylne łapy ulegną paraliżowi. Nie będzie mógł chodzić. Będzie robił pod siebie. A potem już tylko bilet w jedną stronę na pokryty gumą stół. Dziewczyna miała nadzieję, że nie będzie musiała przy tym być. Na razie niech biegną. Niech polują. Niech złapią, co potrafią - jeśli potrafią. - Bieg, Horace! Bieg, Paddy! - krzyczała Gaby McAslan. Psy wystrzeliły jak podwójna błyskawica: większy biało-brązowy, mniejszy czarny. Kiedy trafiły na trop, zanurkowały w gęste zarośla janowca, z trzaskiem rozgarniając suche, zrudziałe gałęzie zeszłorocznych roślin. Wzgórza Antrim rysowały się czernią na ciemnofioletowym niebie: Knockagh ze stojącym na szczycie obeliskiem, Carnmoney, Cave Hill, o którym mówiono, że z profilu przypomina Napoleona, chociaż Gaby nigdy nie zdołała się tego dopatrzyć, Divis, Black Mountain. Belfast stanowił półkulę bursztynowej poświaty w zagłębieniu zatoki: niechlujne, niezdrowe migotanie. Poniżej czarnych wzgórz szereg żółtobiałych świateł tulił się do linii brzegowej. Fort William. Greenisland. Carrickfergus ze swą wielką normańską twierdzą. Kilroot, Whitehead, a na samym końcu pulsujące rozbłyski latarni morskiej, znaczącej początek otwartego morza. Odpowiadały jej błyski towarzyszek na Lighthouse Island i w Donaghadee. Jest taka chwila, jedna chwila, mówił jej ojciec, kiedy wszystkie błyski stapiają
się w jeden. Patrzyła na te światła przez całe życie i jeszcze nigdy nie udało jej się uchwycić tego momentu. Niebo tego wieczora wydawało się ogromne i wysokie, naznaczone nielicznymi wczesnymi gwiazdami. Letni trójkąt: Altair, Deneb, Vega. Właśnie zachodził Arkturus, gwiazda przewodnia starożytnych żeglarzy arabskich. Gwiazda Sindbada. Corona Borealis, korona lata. Na jeden z tych delikatnych klejnotów składało się grono czterystu galaktyk. Ich światło podróżowało przez miliard lat, aby paść na Gaby McAslan, a następnie się od niej oddalało. Znajomość ich imion i natury nie jest w stanie nic im odebrać. Pozostają gwiazdami: odległymi, podlegającymi prawom i procesom przekraczającym długość ludzkiego życia. W ich wysokim, starożytnym świetle można ujrzeć siebie. Nie jesteśmy koroną stworzenia pod opiekuńczą osłoną nieba. Jesteśmy otoczonymi ogniem dzikimi, jasnymi atomami osobowości. Psy wypadły spomiędzy zarośli janowca bez łupu, dysząc i szczerząc zęby. Zagwizdała na nie. Ścieżka skręcała wzdłuż zrujnowanego kamiennego muru i bagnistego terenu. Żółty tatarak i potargane sitowie. Wężowe ślady rowerów górskich w pyle, a także wyraźniejszy ślad motocykli terenowych. Ojciec nie będzie zadowolony. Niech ludzie rozkoszują się Przylądkiem o własnych siłach: pieszo lub pedałując - takiego właśnie ducha starał się tchnąć w to miejsce. Bulgot silników motocykli i zgrzyt skrzyń biegów zabijał tę atmosferę. Marky nigdy nie rozumiał tego miejsca. Nie potrafił odczuć, jak pachnie dzień ani co to znaczy być maleńkim jasnym punktem pod zatrważająco błyszczącymi gwiazdami. Pozostawiał za sobą ślady opon samochodowych lub motocyklowych, nigdy kół roweru albo stóp. Wspięła się na niskie, pokryte porostami skały i stanęła na krawędzi lądu. Psy szalały, rozpryskując wodę w żwirowej zatoczce, udając, że pływają. Paddy, ten mały czarny, zataczał kółka z pękiem wodorostów w pysku, zapraszając Gaby do zabawy. Później. Wciągnęła
powietrze. Sól morska, martwe szczątki wysychające na brzegu, napływający od strony lądu słodki zapach janowca i bagiennych mieczyków, ziemi, która przemoknięta w upale i świetle dnia łagodnie paruje o zmierzchu. W dole, na brzegu morza, zbudowała krąg z kamieni i rozpaliła niewielki ogień. Uznawane to było na Przylądku za grzech główny, ale córka strażnika powinna mieć jakieś specjalne prawa. Usiadła na skale i karmiła płomienie wyrzuconym na brzeg drewnem. Wybielone gałęzie, kawałki starych pudeł na ryby, usmolone i nabite gwoździami fragmenty drewnianych kratownic i starych korkowych spławików. Drewno trzaskało i skrzypiało. Iskry wzbijały się wysoko w pachnące nocne powietrze. - Nie, wolałabym nie, nie dziś wieczór, Marky - powiedziała przez telefon. Mały ekranik wideo wyostrzał mimikę jego twarzy. Gaby zawsze przychodzili wtedy na myśl aktorzy niemego kina. Gruby makijaż, przesadzona ekspresja. Miłość. Nienawiść. Strach. Odrzucenie. Uczucia Marky’ego odbijały się na jego twarzy w wideofonie, oto problem. - Muszę pomyśleć. Potrzebuję trochę czasu dla siebie, tylko dla siebie. Muszę oddalić się od wszystkiego, może wtedy zdołam spojrzeć za siebie i zobaczyć, czego naprawdę chcę. Rozumiesz? Wiedziała, że zrozumiał z tego tylko tyle, że „nie” wypowiedziane w niedzielny wieczór oznaczało „nie” na zawsze. Odprowadził ją do schodków wiodących do samolotu. Psy podbiegły do niej. Z posklejanej sierści na ich brzuchach kapała woda. Dyszały. Pragnęły, aby wyznaczyła im jakieś zadanie. - Przepraszam. Za minutę, dobrze? Idźcie sobie i zabijcie coś same. Na otwartym morzu czarne nurzyki muskały wodę, nawołując się wysokimi, płaczliwymi głosami. W dniu, kiedy ogłoszono wyniki, nie dane było jej się wyspać. Najpierw ojciec, wróciwszy z porannego obchodu swego małego królestwa, przyszedł z herbatą, której pozwoliła ostygnąć. Potem zimne nosy psów pod ciepłą pierzyną i ciężkie łapy na żebrach. Następnie koty, walczące o miejsce na jej piersi. A na koniec Reb, ciągnąca za róg kołdry, z
krzykiem: - Chodź, chodź, musisz przyjść i zobaczyć! Stara szkoła, kiedy już przestanie się być jej cząstką, staje się dziwnym miejscem. Klasy i korytarze wydają się mniejsze niż zapamiętane. Pracownicy zmienili się nieznacznie: nie są już władczymi personami, ale współocaleńcami. Nie miała ochoty otwierać cienkiej brązowej koperty na oczach najbliższych. W zaciszu rozklekotanego saaba ojca rozłożyła kartkę papieru. Oceny były dobre. Więcej niż wystarczająco dobre, żeby dostać się na kurs dziennikarstwa sieciowego. I było to chyba gorsze, niż gdyby się okazały nie dość dobre, ponieważ będzie teraz musiała wybierać między wyjazdem do Londynu a pozostaniem. Hannah i Rebecca - każda odpowiednio do swojego temperamentu - uraczyły ją uściskami i wzruszeniem ramion. Ojciec odkorkował butelkę prawdziwego szampana, kupioną specjalnie na tę okazję. Jego wieloletnia przyjaciółka Sonya, która była dość rozważna, aby nie wprowadzać się do tego pełnego kobiet domu, przyszła na uroczysty obiad. Marky też przyszedł. Wszyscy byli przekonani, że Gaby pojedzie do Anglii. Wszyscy z wyjątkiem Marky’ego i samej Gaby. Po jej ognisku pozostały tylko czerwone węgielki przysypane białym popiołem. Marky. Miał pracę w banku, forda, pieniądze, kiedy wszyscy byli bankrutami. Miał dobre i drogie ciuchy, płyty, które jeszcze niedawno były na topie, i instrumenty, które wyglądały, jakby nie można było na nich grać. Zimą grywał w hokeja, latem uprawiał windsurfing. O każdej porze roku wymagał od swoich dziewczyn, aby stały obok i podziwiały go. Pewnego dnia będzie miał piękny dom, piękną żonę, piękne dzieci i życie tak martwe, jak ta pusta skorupka kraba leżąca szczypcami do góry na piaszczystej plaży. Gaby wrzuciła martwego kraba do ognia. Chitynowy pancerz zaskrzypiał i zasyczał, nogi skręciły się i sczezły w ogniu. Marky wyobrażał sobie, że bawiąc się trzy razy w tygodniu zapięciem jej stanika i wyrzucając kondom przez okno samochodu, zdoła powstrzymać ją przed wyjazdem do Londynu i dziennikarstwem sieciowym. Ależ z niego głupiec. Tym, co mogło ją tu zatrzymać, nigdy nie byłby mężczyzna. Wykorzystywała go jako pretekst. Naprawdę chodziło o to miejsce, ten Przylądek, który znała przez całe swoje życie, wraz z jego porami roku i
pogodą. Chodziło o Wartownię na cyplu i jej grube ściany pilnujące lądu, morza oraz tych, którzy mieszkali w ich wnętrzu. O złote rozrzedzone światło jesiennych dni, srebrny szron na martwych, brązowych paprociach w styczniowe poranki, drżenie niewielkiego skrawka lądu pod uderzeniami sztormowych fal, kiedy wichry zdawały się napierać na dom niczym para ogromnych rąk, a dostawszy się do wnętrza przez szpary, szczeliny i przewody wentylacyjne, podrywały dywan do góry, jakby był ciężkim zielonym morzem. Chodziło o małe plaże na niewielkich wysepkach po stronie otwartego morza, znane wyłącznie tym, którzy wiosłowali po płytkich odpływowych lagunach. O coś, co było zakorzenione w tej ziemi. O lęk, że być może czerpała swe siły z fizycznej obecności miejsca, domu i ludzi, że oderwana od nich stanie się blada i przezroczysta, że już nie będzie człowiekiem. - Istnieją dwa i tylko dwa absolutne źródła lęku - powiedział ojciec pewnej sztormowej nocy, kiedy wicher dął w okna. - Unicestwienie przez samotność i unicestwienie przez tłum. Tracimy swoją tożsamość, kiedy jesteśmy sami i nie ma nikogo, w kim moglibyśmy zobaczyć swoje odbicie, kto zapewniłby nas, że istniejemy, że jesteśmy coś warci. Tracimy je także w tłumie innych: anonimowi, zbici w masę, przytłoczeni bełkotem. Gaby była na tyle dorosła, żeby pojąć, iż lęka się unicestwienia przez tłum. W samotności, w tym miejscu zawieszonym pomiędzy żywiołami, istniała. Odejść oznaczało przyłączyć się do tłumu. Na tym polegał jej problem. - Dajcie mi znak - powiedziała. Owady zabrzęczały. Odgoniła je od twarzy i długich, prostych włosów o barwie mahoniu. Tyle gwiazd. Oko przyzwyczajone do ciemności może dostrzec w pogodną noc cztery tysiące gwiazd. Niebo przecięła konstelacja - samolot lecący wzdłuż wybrzeża w kierunku miejskiego lotniska. To nie był znak. Po drugiej stronie zatoki poruszyło się grono świateł. Nocny prom z oświetlonym pokładem. To też nie był znak.
Saturn wraz ze swymi księżycami znajdował się wciąż poniżej linii horyzontu, za wzgórzami Szkocji. Oto, co najlepiej charakteryzuje Marky’ego. Istnieją gdzieś tajemnice, które porwałyby każdego, kto jeszcze umiałby się dziwić. Ale dla Marky’ego są one zbyt odległe i zbyt małe, aby dostrzec je gołym okiem, a zatem nieistotne. Ile razy mówiła mu, że jest pozbawiony duszy? Najbardziej interesowało go, czy Gaby pozwoli mu wsunąć rękę za swoje dżinsy. Czuła politowanie dla ludzi, których nigdy nie poruszały rzeczy większe od nich samych. - Chodźcie, pieski. - Wychynęły z ciemności, pełne oczekiwania na coś, co w końcu się wydarzy. - Wracamy. Przysypała popiół ogniska żółtym piaskiem i powędrowała do domu pod jaśniejącymi gwiazdami. Psy biegły zygzakiem przed nią, kierując się węchem. W wychodzącym na zatokę saloniku zwinięta wygodnie na sofie Reb podglądała niedzielne wyniki sportowe w telewizji, pracując równocześnie nad gobelinem. Było to ogromne dzieło: długa na osiem stóp mapa zodiaku. W złoto-niebieskich fałdach Koziorożca i Barana mruczały koty. Reb pracowała nad tym już sześć miesięcy: jeśli utrzyma tempo jednego znaku na miesiąc, zajmie jej to następne sześć. Gaby podziwiała oddanie, z jakim jej najmłodsza siostra zabierała się do długiego, pracochłonnego zadania. Pod wieloma względami Rebecca była najlepsza z nich. - Dwa zero - powiedziała Reb, nie podnosząc wzroku znad igły. - Przegrali. - Cholera - odrzekła Gaby McAslan. - Marky nagrał się na sekretarkę. - O cholera. Idę zrobić kawę. Chcesz? - Hannah jest w kuchni, zabawia się z jednym ze swoich małych chrześcijańskich przyjaciół. - O niech to, cholera. Tato? - Na górze, usiłuje wypatrzyć, co się dzieje na Saturnie. - I co? - Jacyś jajogłowi w wiadomościach wyjechali właśnie z nową teorią czegoś tam. Osobiście bardziej przejmuję się wynikiem dwa zero.
- Sezon ogórkowy. - Gab… Zatrzymała się z ręką na framudze drzwi, na której za pomocą metalowej linijki i cyrkla wydrapano na wieki ich zmieniający się wzrost. - Zasługujesz na kogoś lepszego niż Marky. Olej go, zanim on zdąży olać ciebie. Dziwne, mądre dziecko. Dzieliła je różnica czterech lat, a mimo to Reb była bliższa Gaby niż Hannah, średnia siostra, która większość życia spędzała na długim, samotnym poszukiwaniu przynależności. Zespół teatralny, siłownia, harcerze, koło przewodników, szkolne chóry, drużyny sportowe, a teraz duża liczba małych grup chrześcijańskich, które przeganiały ją od spotkania do spotkania. Solidna teologia, pomyślała Gaby. Jeśli pozostaliby za długo w jednym miejscu, mogłyby im zacząć przychodzić do głowy dziwne pomysły związane z seksem. Co przywódcy tych grup mieliby do powiedzenia o tajemniczych wydarzeniach na Japecie? Zapewne coś na temat końca świata. Wartownia była najlepszym domem, jaki można sobie wymarzyć na dorastanie. Miała odpowiednią ilość narożników, zakrętów i zakamarków zapewniających prywatność, a zarazem wystarczająco rozległy widok na morze, aby umożliwić otwarcie się, gdy już zaczynasz zamykać się w sobie. Wszystkie te zalety łączyły się w Pokoju Pogodowym. W wiosce istniała tradycja, w myśl której każde pokolenie mieszkańców powinno dodać coś trwałego do Wartowni. Poprzedni lokator wybudował nową jadalnię, która pachniała woskowanym drewnem boazerii, a widok z niej roztaczał się na trzy strony: na przystań, cypel i otwarte morze. Obecni mieszkańcy umieścili nadbudówkę dokładnie ponad jadalnią. Było to pomieszanie cieplarni z obserwatorium, gabinetem i wieżą czarodzieja. Szklane ściany zapewniały niezrównane widoki na wybrzeże po obu stronach zatoki. Sprawiało to wrażenie, że stoi się na mostku skalnego okrętu, podczas gdy fale rozbijają się o kamienny dziób. Jesienią sztormy opryskiwały pianą okna, a wiatr wył pod okapem i szarpał nadstawkami komina oraz anteną satelitarną, a wtedy stawałeś się Latającym Holendrem, pędzącym bez końca wraz ze swą załogą przeklętych wprost w oko wiecznego huraganu. - Dwa zero, Gab. - Wiem, Reb mi powiedziała. Ojciec zagryzł zęby w udanym zmartwieniu i potrząsnął głową. Przynajmniej dziś
wieczorem nie puszcza tych okropnych punkowych nagrań z lat siedemdziesiątych. „Złotych lat”, jak uparcie powtarzał. Każde pokolenie uważa lata, w których wchodziło w życie społeczne, za złote lata. - Pomóż mi. Przesunęli teleskop wraz z podstawą do otwartego okna. Był to dobry teleskop, najlepszy, jaki można było kupić za pieniądze, którymi dysponowali. Tak zawsze postępował ojciec: kupował rzeczy dobre, drogie, ale nigdy bez zastanowienia. Oto jedna z rodzicielskich mądrości, jakie przekazał córkom. Pozostawało wciąż nie rozwiązaną domową tajemnicą, jakim sposobem miał zawsze znacznie więcej pieniędzy, niż mogły mu zapewnić wszystkie jego drobne zajęcia: trochę stróżowania, trochę pisania, trochę wynajmowania łodzi. - Marky zostawił wiadomość. Gaby miała nadzieję, że nawet w ciemnym pokoju ojciec zdoła dostrzec, jak się krzywi. Jedyne światło emitowały monitory. - Jak wyglądał? - Jak Rudolf Valentino w roli Skrzywdzonej Niewinności. O, mogłabyś to przycisnąć? Niższy ekran wyświetlił koordynaty siedemnastego księżyca Saturna. Górny pokazywał zdjęcie tego, co pozostało z jasnej strony Japeta. - To z Hubble’a? Ojciec skinął głową. - Muszą cię kosztować kilka pensów. - Dają za darmo. Niby tracą, ale zyskują nowych subskrybentów dla Astronomy Net. W końcu nie codziennie księżyc staje się czarny. Gaby poruszyła myszą. Ekran zamrugał do niej. Teleskop przesunął się na komputerowo sterowanym statywie. Ojciec pochylił się nad okularem. - Doskonale. - Lepiej zadowoliłbyś się zdjęciami z Hubble’a. Tutaj będziesz miał tylko białą kropkę, która zniknie, kiedy rozdzielczość zrobi się za mała. - Czasami zastanawiam się ze wstydem, jak mogłem wyhodować tak nieromantyczne stworzenie jak ty, Gabrielo McAslan. Jeśli dzisiaj nastąpi całkowite zaczernienie, chciałbym
je obejrzeć swoim własnym, gołym i zaczerwienionym okiem. - A zdecydowali się już, czy to Wewnętrzne Wulkany, czy Czarny Śnieg? - Obstawiają Czarny Śnieg, ale ja tak nie uważam. Skąd miałby się całkiem znienacka wziąć ten kosmiczny śnieg? Jakim sposobem umknąłby oku satelity? I dlaczego zbiera się jednocześnie ze wszystkich stron? Jeśli poczytałabyś sobie biuletyny informacyjne, znalazłabyś teorie od ponownego rozwoju Obcych po Pana Boga z garnkiem czarnej kosmicznej farby. Wszystko to będzie absolutnie pewne, gdy w 2008 dotrze tam sonda NASA. Gaby spojrzała przez teleskop. Miała nadzieję, że ojciec nie wyczuje zapachu dymu w jej włosach. Na wszelki wypadek zmieniła podkoszulek. Na ten z masturbującą się zakonnicą. Jej ulubiony, chociaż ojciec nie pochwalał noszenia go na oczach młodszych, łatwo ulegających emocjom sióstr. Wyregulowała okular. W wieku osiemnastu lat lepiej znała Układ Słoneczny niż stolicę prowincji, w której mieszkała. W Układzie Słonecznym nie da się wylądować w niewłaściwej dzielnicy z powodu mylnej nazwy. Nikt nie wypisuje „Iochaid Ar La” na zboczu Mons Olympus ani nie maluje krawędzi księżycowych kraterów na czerwono- biało-niebiesko. Zagadka Japeta z jego półkulami - ciemną i jasną - fascynowała pokolenia astronomów, pisarzy s.f. i miłośników tajemnic. Misje „Voyagera” uczyniły sprawę jeszcze bardziej tajemniczą. Teleskop Hubble’a zerknął w stronę Saturna i dodał do atlasów Układu Słonecznego kilka zdjęć jasnej strony, ale nic nie dodał do debaty Casini Regio. Nowa generacja wielkich teleskopów orbitalnych przeniosła zainteresowania z astronomii planetarnej na wspaniałości związane z narodzinami i śmiercią gwiazd w błyszczących obłokach gazu dalekich galaktyk. Podobnie uczynili zawodowi oglądacze gwiazd. Niebieskie podwórko pozostawiono amatorom. I właśnie włoski listonosz, a w wolnym czasie obserwator planet, zauważył, że jasna strona Japeta jakby się skurczyła, odkąd ostatni raz na nią patrzył. Wprowadził swoje spostrzeżenia do Astronomy Net. Leżały tam prawie przez miesiąc, zbierając jedynie komputerowy kurz, a następnie, kiedy stały się przedmiotem
plotek, zostały wyśmiane przez profesjonalistów, aż wreszcie któryś z nich odważył się spojrzeć przez zaopatrzony w zwierciadło sferyczne teleskop na Mauna Kea w stronę systemu Saturna. W czasie gdy profesjonaliści kłócili się i wykręcali od odpowiedzi, poczerniało sześćdziesiąt procent powierzchni Japeta. Tego już nie można było lekceważyć. Zawieszono programy, od nowa ułożono terminarze, znaleziono fundusze. Hubble’a i jego braci na powrót skierowano ku Saturnowi. To, co zobaczono, opisano na pierwszych stronach wszystkich biuletynów informacyjnych. Nie chodziło nawet o to, że Japet stawał się czarny, ale o to, w jaki sposób to przebiegało. Ciemność zacieśniała się dokładnie ze wszystkich stron: kółko jasnego, białego lodu kurczyło się niczym coraz bardziej skupiany promień światła. Dziesięć dni później pozostała już tylko biała plama o średnicy pięćdziesięciu mil, otoczona ze wszystkich stron ciemnością. Ktoś obliczył, że czerń pokrywała Japeta z prędkością dziesięciu mil na godzinę. Górny monitor pokazywał istotę katastrofy. Na ciemnym dysku NASA umieściła siatkę topograficzną. Utwory geologiczne na powierzchni Japeta zostały nazwane imionami zaczerpniętymi z „Pieśni o Rolandzie”. Sam Roland był jednym z pierwszych, którzy padli; jego serdeczny druh Olivier i potężny cesarz Karol Wielki nie wytrwali dużo dłużej. Upadło pole bitwy Roncevaux i tylko Hamon stał przeciwko zacieśniającej się ciemności. Niedługo i on padnie i nie będzie już więcej bohaterów. - Co to może być? - szepnęła Gaby. Przez pokój przemknęło światło z Copeland Islands. Pomyślała o Markym, który tkwił gdzieś tam w ciemności w swoim samochodzie, ze swymi kumplami, hamburgerami i drogim sprzętem muzycznym grającym tanią muzykę. Nieszczęsny człowiek, który nie lęka się ani trochę niebiańskich potęg. Można się przed nimi schować, udawać, że nie istnieją, i ograniczyć swoje życie własną niewiedzą, można też wyjść ze swego solidnego, bezpiecznego domu w noc i wywołać je, nadając im być może w
ten sposób sens dla siebie samego i całego świata. Ojciec zastąpił Gaby przy teleskopie. - Trzydzieści mil do pełnego zaciemnienia - powiedział, majstrując przy okularze. Zdjęcia z Hubble’a aktualizowano co pół minuty. Górny ekran nagle zamrugał. Pojawiła się nowa wiadomość. Gaby przeczytała. - Tato… Sądzę, że powinieneś to zobaczyć. - Wydaje mi się, że nie obejrzymy pełnego zaciemnienia. Japet właśnie chowa się za horyzont. A niech to. - Hyperion zniknął. Natychmiast znalazł się przy niej. To właśnie było na ekranie. Biuletyn ogólnosieciowy: 8 września 2002 roku, o godzinie 20.35 czasu Greenwich, naukowcy obsługujący orbitalne Obserwatorium Małych Obiektów Miyama powiadomili, że Hyperion, szesnasty księżyc Saturna, znikł z ich monitorów. W jednej chwili. Całkowicie. Niewytłumaczalnie. - O Jezu - powiedział nabożnie ojciec Gaby. - Jak to się mogło stać? - zapytała Gaby. - Nie mam pojęcia. Nie sądzę, aby ktokolwiek miał. Na górze ekranu pojawiły się ikonki poczty elektronicznej: to rozkrzyczał się cały serwis informacyjny Irlandzkiej Lokalnej Sieci Astronomicznej. - Cały księżyc - rzekła Gaby. W komputerze pojawiały się najświeższe informacje z NASA. Zdjęcia zrobione przez „Voyagera” i symulacje Hyperiona: zwiędły ziemniak, księżycek o wymiarach trzysta pięćdziesiąt na dwieście pięćdziesiąt mil. I po nim. Ostatnie sekundy satelity pojawiały się na ekranie klatka po klatce, opracowywane przez Miyamę. Na dwudziestu zdjęciach nie działo się nic. Na dwudziestym pierwszym Hyperion zdawał się zrzucać powierzchnię, jakby to była skórka z pomarańczy. W szczelinach jaśniało światło, wyłaniało się spomiędzy grani i grzbietów. Klatki od dwudziestej drugiej do trzydziestej drugiej były białe. Całkiem białe. Na trzydziestej trzeciej nie było nic. Po prostu przestrzeń kosmiczna i gwiazdy, i ani śladu po kilku bilionach ton skalistego lodu zwanego Hyperionem. Całkowity czas zagłady księżyca wyniósł 4 sekundy i 48 setnych. Dębowe drzwi Pokoju Pogodowego otworzyły się. Psy wpadły do wnętrza i biegały
dokoła, machając ogonami. Były czymś podekscytowane. Za nimi weszła Rebecca. Wyglądała na przestraszoną. - Powiedzieli o tym w wiadomościach - oświadczyła. - Przerwali nawet Spitting Image. - Nie pozostało po nim nic, co miałoby więcej niż sto stóp średnicy - odczytał z ekranu ojciec. - Inaczej Zespół Małych Obiektów znalazłby to. Próbują nam wmówić, że to było uderzenie komety. - I że następny księżyc zrobi się cały czarny? - spytała Gaby. - Sądzę, że rozsądni ludzie powinni się tego bać - odpowiedziała Reb. - Rozsądni ludzie boją się - dodał ojciec. Monitor pokazywał w kółko ostatnie chwile Hyperiona. Wierzą, że znajdą tam odpowiedź, pomyślała Gaby. Wierzą, że będzie to sensowna odpowiedź, że istnieją ludzie, którzy potrafią wytłumaczyć, dlaczego świat nieustannie ich zaskakuje. To nie musi być logiczne, wybaczalne ani nawet normalne, ale tylko wytłumaczalne w jakikolwiek sposób. Musisz więc odejść, ponieważ chcesz być tą osobą, która znajdzie odpowiedź na pytanie dlaczego. Teraz okazało się to łatwe. Zaskakujące, jak prosta okazała się decyzja, kiedy już ją podjęła. Ogień na Przylądku i śmierć pewnego księżyca dopomogły jej, ale przecież wiedziała od samego początku, odkąd wysłała zgłoszenie na kurs dziennikarstwa sieciowego, że w końcu pojedzie. Chciała powiedzieć im, że miała rację i że jest gotowa, ale ojciec tłumaczył Reb, co naprawdę oznaczały wszystkie te informacje napływające z Sieci. Horace podszedł do niej, oczekując zainteresowania. Zmierzwiła delikatną, miękką sierść za jego uchem. Pokazała mu drogę, którą się uda: daleko poza światła promu, które oglądała z Przylądka, daleko poza poświatę lądu, nawet poza zasięg latarni morskich, na otwarte morze i do kraju po jego drugiej stronie. Ale Horace był tylko dużym, starym brązowo-białym psem cierpiącym na zanik systemu nerwowego i nic nie rozumiał. Nocny lot przez Afrykę
1 Wideodziennik, 23 marca 2008 10 tysięcy stóp nad równikiem Przekonamy się teraz, czy to prawda. Ten efekt siły Coriolisa. Dr Dan prawdopodobnie sądzi, że albo jestem nienormalna, albo zaraziłam się amebą, ale jeśli się ma PDU, który potrafi podać dokładny czas i zlokalizować każdy punkt na planecie, to jakże można się oprzeć pokusie przeprowadzenia starego eksperymentu półkul i spłuczki? Boże, mam nadzieję, że nikt nie ma prawdziwej ameby i nie potrzebuje wejść. Mamrotanie z toalety po lewej stronie. Pewnie sądzą, że łykam prochy albo zaliczam w samolocie numerek do kolekcji. Teraz oglądamy umywalkę w airbusie A-330 Kenijskich Linii Lotniczych. PDU podaje, że podróżujemy z szybkością 880 mil na godzinę i znajdujemy się dwanaście kilometrów na północ od równika. Co równa się - zaraz, muszę przycisnąć kilka klawiszy - jakimś pięćdziesięciu sekundom. Dzie… dziesięć. Pociągam za spłuczkę. Oho! Woda spływa, wirując zgodnie ze wskazówkami zegara. Trzy, dwa, jeden - równik. Woda spływa równomiernie ze wszystkich stron. Teraz jestem już na południowej półkuli i… proszę! Woda kręci się przeciwnie do wskazówek zegara. Gaby McAslan dowiodła, że Ziemia porusza się w przestrzeni kosmicznej. Rozumiecie, nie byłam całkowicie pewna, że to działa.
2 Gaby McAslan wyłączyła kamerę. Załoga samolotu zaczynała się niepokoić. Najwyraźniej czytali „Port lotniczy”. Powąchała mydło, odłożyła je, otworzyła małe szafki i przejrzała ich zawartość. Żyletki mogą się przydać. Męska woda kolońska pachniała nie najgorzej. Kondomy. Towarzysze lotu. Wzięła pełną garść, kierując się raczej nadzieją niż potrzebą zabezpieczenia. Strupek po szczepieniach przeciw malarii, żółtej febrze i HIV 1 oraz 2 zaswędział współczująco. Gdy znalazła się z powrotem w przedziale pierwszej klasy, doktor Dan zamówił dla niej kolejnego burbona na rządowy rachunek. - No i jak, działa? - Jego głos był miły i bardzo głęboki. - Działa. Zamieszał drinka plastikowym patykiem w kształcie wydłużonej żyrafy. - Podejrzewam, że to jakiś rodzaj raka - powiedział. Pierwsza klasa została obudzona sokiem z owoców Męki Pańskiej i bułeczkami podgrzanymi w kuchence mikrofalowej. Samolot zaczął już schodzić do lądowania. - Mówię o Chadze. Istnieją choroby, które pożerają człowieka od wewnątrz, mogą też istnieć choroby narodów. Opanowuje toto kraj, wysysa z niego siły, zabija wszystko, co napotka na swej drodze, i rozmnaża się. My tu siedzimy nad naszymi bułeczkami, a to coś tymczasem rośnie, rozprzestrzenia się. Nigdy nie zasypia. Nawet imię, jakie mu nadano, nie należy do niego, ale zostało zapożyczone od ludu, który tu kiedyś mieszkał. Czym innym może toto być, jeśli nie rakiem, panno McAslan? Spojrzał za okno. W ciemności przedświtu widać było jedynie odblask silników i migotanie świateł ostrzegawczych. - Na dodatek tak wcześnie w dziele budowania narodu. Cóż, mamy za sobą niespełna pięćdziesiąt lat historii i nagle bum! Uderzył lekko dłonią w dłoń. - Z pewnością Bóg nie jest łaskawy dla Kenii. Jak tylko rewolucja informacyjna pozwoliła nam zająć należne miejsce w świecie, okazało się, że musimy wyciągać rękę do Narodów Zjednoczonych. Na pewno nie
będzie następnych pięćdziesięciu lat. Jak oni to wyliczają? Dwadzieścia lat i całe państwo będzie opanowane? Siedemdziesiąt lat to nie historia narodu. Dlaczego to się nie przydarzyło gdzieś we Francji lub Anglii, gdzie mają aż za dużo historii? Dlaczego nie w Chinach lub Indiach, gdzie mają tyle przeszłości, że nie wiedzą, co z nią robić? Albo w Ameryce, gdzie przynajmniej mogliby zacząć robić z siebie park tematyczny zamiast innej planety. Zawodowe podróże nauczyły Gaby McAslan nie cierpieć komputerów dokonujących rezerwacji lotniczych za ich złośliwe poczucie humoru. Zawsze posadzą cię obok okropnych ludzi. Obok straszliwie ciamkających przy jedzeniu. Obok faceta z wyrastającym z nosa długim włosem, od którego nie będziesz w stanie oderwać wzroku, aż opanuje cię żądza wyciągnięcia ręki i wyrwania go z cebulką. Obok nastolatka, którego discman będzie syczał i szeptał w najwyższych rejestrach. Obok człowieka, który zna na pamięć cały „Żywot Briana” Monty Pythona. Czasami komputery dawały się ubłagać. I spływała na ciebie ich łaska. - Wybaczy mi pani, jeśli będę bluźnił - powiedział wielki, ciężko zbudowany czarny mężczyzna siedzący koło niej, kiedy airbus wtaczał się na główny pas lotniska Heathrow i brał rozpęd do startu. - Obawiam się, że nie znoszę zbyt dobrze latania. Wpił paznokcie w poręcze fotela i utkwił wzrok w swoich stopach. - O Jezu - szepnął nabożnie, kiedy samolot oderwał się od ziemi. Był to doktor Daniel Oloitip. Masaj, choć patrząc na niego, trudno byłoby się tego domyślić. - Zrobił się ze mnie miejski stwór, ulizany i miękki - wyjaśnił tonem przeprosin. - A przede wszystkim stary. - Podoba mi się pańskie ucho - odpowiedziała Gaby, przyglądając się przedziurawionemu i rozciągniętemu aż po żuchwę płatkowi jego prawego ucha. Doktor Daniel Oloitip wyciągnął z torby pod siedzeniem metalową kasetę po filmie Fuji i wsunął ją w pętelkę. - To najnowsza moda. Wyrzucają je tysiącami z autobusów na safari. Nie pasuje to do ulubionych obrazków Agencji Rozwoju Krajów Zamorskich.
Doktor Dan był politykiem, członkiem parlamentu z okręgu Amboseli i południowego Kajiado. Wracał na wesele córki z podróży po stolicach Unii Europejskiej, w których starał się uzyskać pomoc. Uważał to za stratę czasu. Europejczycy byli grzeczni, ale pieniędzy nie dawali. Nie zamierzali pożyczać narodowi, który może zniknąć, zanim nadejdzie czas spłaty pierwszych rat. - Co za ironia, że wystali akurat mnie z puszką na jałmużnę, skoro to mój okręg wyborczy pierwszy przestanie istnieć. Już połowa jest stracona i mogę jedynie mieć nikłą satysfakcję ze świadomości, że będę pierwszym reprezentantem obcej planety w parlamencie. W następnych wyborach będę werbował Obcych. Doktor Dan położył swoją żółtą plastikową żyrafę do mieszania w szparze na krawędzi składanego stolika. Gaby sączyła burbona, którego jej kupił, i wyobrażała sobie przemykającą pod brzuchem airbusa Kenię. Czarna Afryka, gdzieś tam w dole, w ciemności przedświtu. Cudowne nazwy: Eldoret i Kisumu, Longonot i wzgórza Nandi, Nyeri i Ngong. Jezioro Nakuru, jezioro Naivasha, jezioro Baringo. Góra Elgon i góra Kenia. Aberdares, obecnie Nyandarua. Ridge Valley. Jedne z pierwszych miejsc nazwane przez ludzi. Wspaniałe, starożytne nazwy. Podczas schodzenia samolotu czuła w uszach zmianę ciśnienia. Kapitan włączył radio pokładowe. Wylądujemy za tyle i tyle minut. Temperatura taka i taka, prędkość wiatru taka i taka. Proszę ustawić zegarki na czas wschodnioafrykański, obywatele państw innych niż Kenia proszeni są o przygotowanie kart wjazdowych. Przypominamy, że zgodnie z obowiązującymi przepisami należy zadeklarować całą obcą walutę wwożoną do kraju i że wwożenie waluty kenijskiej jest nielegalne. Dziękuję. Schodzili w dół i całe oczekiwanie, które udawało, że jest tylko niepokojem przed długą podróżą, stało się skurczem podniecenia na dnie żołądka. Wielki airbus nadlatywał ponad tymi wszystkimi potężnymi, starożytnymi nazwami, kierując się ku nowemu miastu, nowym przyjaciołom, nowej pracy, nowemu życiu. Ku sieci SkyNet i Nairobi, i dalej na południe, nie tak znów daleko na mapie, ale ku samej granicy wyobraźni, ku Chadze.
Żadnej z tych rzeczy, podobnie jak Chagi, nie dało się już powstrzymać. Już nie. Jej ręce drżały tak mocno, że z trudem zdołała wypełnić kartę wjazdową. Doktor Dan uśmiechnął się, kiedy w rubryce „zatrudnienie” wpisała: Dziennikarz serwisu multimedialnego. - Ludzie Zachodu zawsze przyjeżdżali do mojego kraju z jakiegoś konkretnego powodu - powiedział. - Z powodu zwierząt, z powodu wybrzeża. A teraz tym powodem stała się Chaga. Nikt nie przyjeżdża po prostu do Kenii. To jakby nie wystarcza, niestety. Niech pani będzie dobra dla mojego kraju, Gaby McAslan, to dobry kraj. Świat powinien o tym wiedzieć, jeśli już nie wie o niczym innym. Lekki wstrząs zachwiał samolotem. - Ojej. - Doktor Dan zamknął oczy i uchwycił się poręczy fotela. Na jego czole pojawiły się krople potu. Ponownie rozległ się głos kapitana. Na lewo widzą państwo światła Nairobi. Tam właśnie wylądujemy. Samolotem znowu zatrzęsło. Klapy podniosły się. Airbus skręcił ostro. Gaby spojrzała w dół na żółte światła, rozrzucone niczym ziarno na wysokiej, ciemnej równinie. Samolot skręcił gwałtownie w prawo. Silniki zawyły. Gaby krzyknęła i chwyciła oparcie fotela przed sobą. Doktor Dan złapał za ramę okienka, usiłując dodać sobie odwagi, ale nie da się niczego trzymać, gdy leci się na ziemię z prędkością trzystu mil na godzinę. Wszystkie plastikowe żyrafy pospadały ze stolików. Stewardesy się zataczały. Karty wjazdowe frunęły niczym przerażone ptaki. Gaby zobaczyła jakiś kształt w oknie: upiorny, blady, skrzydlaty kształt znacznie bliżej, niż cokolwiek miało prawo się znajdować. Przez moment światła drugiego samolotu oświetliły kabinę airbusa, a potem zniknęły. Gaby i doktor Dan wpatrywali się w siebie. Był to wzrok ludzi, którzy słyszeli łopot skrzydeł anioła śmierci - białego, szybkiego i zawsze znajdującego się bliżej, niż można by sądzić. - Widziałam inny samolot - wyszeptała Gaby. - Wielki, biały samolot. Leciał prosto na
nas. Mężczyzna skinął głową. - Mało brakowało - wycharczał. - To był samolot UNECTA. Kapitan przeprosił przez głośniki i dodał, że do zderzenia brakowało niewiele, ale sytuacja cały czas była pod kontrolą i wylądujemy za trzy minuty. Mówił to tonem wskazującym na to, że sam bardzo się cieszy, iż za chwilę będzie na ziemi. Pojawił się napis PROSZĘ ZAPIĄĆ PASY / NIE PALIĆ. Gaby usłyszała podnoszący na duchu grzechot wysuwających się kół. Trzy minuty później byli na ziemi. Kołowali przez długi czas, żeby znaleźć miejsce. Wszyscy wydawali się bardzo przejęci olbrzymim samolotem transportowym pomalowanym na biało, z przedstawiającym niebieską górę i podwójny półksiężyc logo UNECT Afrique na ogonie. Zaczekali z zabraniem swoich rzeczy, aż samolot opustoszeje. Na płycie lotniska było chłodniej, niż Gaby mogła się spodziewać po Afryce Równikowej. Pasma szarości i ciemnej czerwieni oświetlały niebo za główną wieżą kontrolną. Na dole schodków doktor Dan uścisnął dłoń Gaby. - Miłego wesela - powiedziała Gaby. - Małe szansę, jak sądzę. Pan młody nie jest dobrym człowiekiem. Zresztą moja córka też nie jest dobrą kobietą. Więc może wszystko się ułoży. Jeśli się nie ułoży, zażądam zwrotu pięćdziesięciu krów, które dałem temu nicponiowi jako posag. Spod wyjścia dla pasażerów wysunął się czarny mercedes. - Miło było panią poznać, Gaby McAslan. Niewątpliwie, jeśli wziąć pod uwagę nasze profesje, spotkamy się znowu. Mam taką nadzieję. Z całą pewnością będę sobie panią przypominał, wchodząc do każdej samolotowej łazienki. Uśmiechnął się łobuzersko i wsiadł do samochodu. Nie odjeżdżaj! - chciała zawołać Gaby, samotna na płycie obok wielkiego białego samolotu. Nie opuszczaj mnie. Zgubili jej bagaż. Czekała, aż pojawi się na taśmie, dopóki nie przyszedł facet, żeby zatrzymać podajnik. Powiedział jej, gdzie może złożyć skargę i żeby się nie martwiła. Oficer
imigracyjny właśnie zapadał w drzemkę, kiedy się pojawiła. Podstemplował jej paszport, sprawdził świadectwa szczepień i zapewnił ze wspaniałym, szerokim uśmiechem, że jej bagaż znajdzie się bardzo szybko. Zobaczy pani. Mówiąca świetnie po angielsku elegancka kobieta w okienku linii lotniczych powtórzyła słowa oficera i uśmiechnęła się. Przywiozą bagaż do jej hotelu. Gdzie się zatrzymuje? W PanAfric. Ale tylko na trzy dni, zanim znajdzie lokum na dłużej. W wielkiej hali przylotów stał tylko jeden człowiek. Był to niski, krępy mężczyzna w średnim wieku, ubrany w wymięty lniany garnitur stanowiący umundurowanie męskiej części personelu East Africa. Jego czarne włosy były przerzedzone nad czołem, za to na karku pozwolono im rosnąć. Wyglądało to tak, jakby skalp zsunął mu się do tyłu. Nosił okrągłe okulary, przez które sprawiał wrażenie sowy na obficie zakrapianych wakacjach. Tekturowa tabliczka z wyraźnie wypisanym Gabriela McAslan nie wydawała się szczególnie potrzebna. - T. P. Costello? - Gabriela McAslan? - Gaby. Uścisnęli sobie ręce. - To cały twój dobytek? - spytał niski mężczyzna. Był szefem oddziału SkyNet News w Nairobi, ale nigdy nie pozbył się północnodublińskiego akcentu. Zabrać chłopaka z Barrytown nie jest trudno, znacznie trudniej jest pozbawić go resztek Barrytown. - Zgubili mój bagaż. - Znajdzie się. To najdziwniejsze w tym kraju. Wygląda na totalny chaos, ale wszystko jakoś się toczy. Na parkingu było jeszcze chłodniej niż na płycie lotniska. Oddech Gaby zamieniał się w obłoczek pary. Szara poświata była na tyle jasna, że białe światło reflektorów wydawało się w niej olśniewające i nierzeczywiste. Na drzwiczkach i masce dużej toyoty landcruisera lśniło logo sieci SkyNet. Jestem tutaj, powiedziała do siebie Gaby McAslan, zapinając pas. To ja, to dzieje się naprawdę. Nie. Nie potrafiła w to uwierzyć. Pomiędzy nią a faktem jej obecności w
Afryce istniała wciąż szyba, coś na kształt ekranu telewizora. - Jak lot? - Jeśli pominąć utratę wszystkich moich doczesnych dóbr i prawie że zderzenie z samolotem UNECTA podczas lądowania, prawie tak dobry jak każdy długodystansowy lot. - Cholerne antonowy - powiedział T. P. Costello, wsuwając kartę kredytową do parkometru. - Powinno się je złomować dwadzieścia lat temu, ale jak zwykle ONZ balansuje na cienkiej linie. Zmądrzeją, jak zginą setki osób. - Mało brakowało. Żołnierze w błękitnych hełmach przy stałym punkcie kontrolnym skinęli, żeby jechać dalej. - Spotkałam za to interesującego faceta. Może być pożyteczny. Doktor Daniel Oloitip. T. P. Costello roześmiał się. - Doktor Dan. Jest w porządku. Jeden z białych kapeluszy, jak sądzę. Przynajmniej nie liże tyłka tym z UNECTA do tego stopnia, żeby na każde ich ziewnięcie wyśpiewywać „Boże błogosław Amerykę”. Afrykańskie rozwiązania afrykańskich problemów, oto jego hasło. Zgadzam się z nim. - Poza tym, że jest to również problem Azji, Ameryki Południowej i Oceanu Indyjskiego. Jechali teraz główną szosą, szeroką dwupasmówką. Większość latarni jeszcze się paliła. Mimo wczesnej pory ruch już był dość duży. Sznur taksówek wyjeżdżał z miasta, niektóre z przyczepionymi do bagażników zbiornikami na biogaz. Wielkie cysterny z benzyną pędziły do miasta w półmroku poranka. Zagrożenie wybrzeża sprawiło, że produkty naftowe stały się drogocenne. Wszędzie widać było małe japońskie busy z pełnymi pakunków bagażnikami na dachach. Każdy pękał w szwach od pasażerów. Co odważniejsi podróżowali uchwyceni boków i przesuwanych drzwiczek. Znajdowali się kilka cali od asfaltu, a pojazdy sprawiały wrażenie, że mogą jeździć tylko z jedna prędkością - jak największą - ale uwieszeni
pasażerowie byli wystarczająco zblazowani, aby pomachać, wyszczerzyć się lub pokazać język białej kobiecie w wielkim landcruiserze. - Matatu - powiedział T. P. Costello. - Coś pomiędzy autobusem i taksówką. Tańsze niż jedno i drugie i przeraźliwie niebezpieczne. Jeżdżą po całym przeklętym kraju: po górach, przez pustynie, przez bagna. Prawdopodobnie są nawet takie, które próbują przedrzeć się przez Chagę. Wszędo-sakramencko-bylskie. Używaj ich tylko w największej potrzebie. Zahamował, trąbiąc równocześnie na zielony mikrobus hiace, który zajechał im drogę. Matatu zamrugał bezczelnie ostrzegającymi przed niebezpieczeństwem światłami i przyspieszył. W tylnym oknie pojawiły się wyszczerzone twarze. Pan jest twoim zbawieniem - głosiła nalepka na szybie. Po obu stronach szosy wiodącej z lotniska tłoczyły się nędzne osiedla. Szeregi blaszanych bud i tekturowych chat rozciągały się dalej, niż wzrok Gaby sięgał w szarym świetle. Mieszkańcy slumsów obudzili się i krzątali już przed rozpoczęciem dnia, jak zawsze biedota. Kobiety z plastikowymi gąsiorami tworzyły kolejki przy wspólnej studni albo stawiały poniszczone puszki po margarynie na podsycanym drewnem ogniu. Niektóre niosły na głowach worki z ziarnem. Na workach widniał napis DAR NARODU STANÓW ZJEDNOCZONYCH. Niektóre kobiety szorowały dzieci na ganchat, inne wyciskały pranie i rozwieszały je, aby wyschło. Tysiące słupów bladoniebieskiego dymu wznosiło się i mieszało z wiszącą nisko w chłodnym porannym powietrzu mgiełką. Dzieci znajdowały się wszędzie. Stały wzdłuż szosy z palcami w buziach, toczyły ciężkie opony traktorów po krętych i ciasnych zaułkach, odpędzały celnymi rzutami kamieni wynędzniałe psy lub sparszywiałe kozy. Były chude i nędznie ubrane, ale Gaby nie dostrzegła żadnego, które by się nie śmiało. Opuściła szybę i wyciągnęła kamerę wideo. - Na twoim miejscu odłożyłbym to - powiedział T. P. - Chyba że chcesz oberwać kamieniem. Nie żebym się tym specjalnie przejmował, ale mogliby nie trafić, a nie mam ochoty płacić za nową szybę do tego powoziku. Sądzisz, że tu jest źle? Mówię ci, to
całkiem niezłe miejsce. Powinnaś zobaczyć Pumwani. Jezu. Dziesięć milionów ludzi. Populacja Nairobi podwaja się co pięć lat. Jeśli chodzi o mnie, zaryzykowałbym z Chagą, ale ONZ mówi ewakuować, więc ewakuujemy. Pewnego dnia braknie im na to miejsc. Co do tego nie ma wątpliwości, pozostaje tylko pytanie: kiedy, ale oni tego nie widzą. Tak jest zawsze, gdy usiłuje się dostosować wojskowe pomysły do sytuacji, która całkowicie wymyka się wojskowemu sposobowi myślenia, jak na przykład inwazja Obcych. Sprzedawcy rozpostarli plastikowe płachty na skrawkach tłustej, czerwonej ziemi i rozkładali swe towary. Sterty niekształtnych pomarańczy, chwiejne piramidy puszek sprite’a, kolby kukurydzy czerniejące na samochodowych kołpakach wypełnionych węglem drzewnym. Ludzie odganiali muchy od rożnów z piekącym się mięsem śmignięciami podartej na strzępy gazety. Dzieci poderwały się na widok białych twarzy, na ich palcach zakręciły się lśniące kółka. - Bransolety karmy, tak je nazywają. - T. P. zatrąbił głośno i objechał domowej roboty beczkowóz - czyli walcowaty pojemnik po oleju na kołach samochodowych, ciągnięty przez wynędzniałego kucyka. - Oszukaństwo dla wyznawców New Age. W rzeczywistości są to światłowody. Wygrzebują je szybciej, niż Telekomunikacja Kenijska jest zdolna je kłaść. Zabawne, ale są ludzie, którzy kupią to zaledwie po pięciu minutach pobytu. Specyfika tego miejsca: zawsze ktoś będzie usiłował ci sprzedać jakiś szmelc. Nad slumsami pojawił się biały samolot. Leciał bardzo nisko i szybko. Jego wysunięte koła wyglądały jak szpony drapieżnego ptaka. Wydawał się stanowczo za duży i za ciężki, aby utrzymać się w powietrzu na tych śmiesznych skrzydłach. Gaby skuliła się, kiedy z wyciem silników przemknął nad autostradą i oddalił się ku światłom progowym. - Kiedyś był tu po prostu busz - powiedział T. P. - Wszędzie martwe gazele tomi. Żadnej drogi. Przechadzające się żyrafy. Zatrzymywałeś się. OK. Czas na katechizm. - Przyglądał się Gaby tak długo, jak pozwolił ruch na drodze. - Pierwsza zasada: ze swoją cerą nie wychodź nigdzie bez kapelusza co najmniej przez sześć miesięcy. Czerniak nie jest ci
potrzebny do szczęścia. Co będziesz robić? - Nosić kapelusz. - Dokładnie. Zasada druga: masz zielone oczy, prawda? Noś ciemne okulary. Cały czas. - Nie potrzebuję. Zrobiłam sobie fotochromizację źrenic. Wystarczy na rok. - Nie tutaj. Maksimum sześć miesięcy przy poziomie ultrafioletu na tej wysokości. Nie zapomnij powtórzyć zabiegu, obejdziesz się bez kurzych łapek. Bielizna. - Bawełniana. Żadnych sztucznych włókien. Nie oddychają. - I co dostaniesz? - Pleśniawki, jeśli będę miała szczęście. I żadnych obcisłości. - Zgadza się. A jeśli złapiesz grzybicę? - Tampon umaczany w żywym jogurcie. - Nie będę raczej miał okazji wypróbować, ale tak mówią. Pieniądze. - Trzymać w bucie, ale zawsze mieć sto szylingów pod ręką dla naciągaczy. Nie wyglądać zamożnie. - Ostatnio bandy straszą strzykawkami wypełnionymi krwią zarażoną wirusem HIV. Czy im wierzysz, czy nie, to twoja sprawa, ale nie ufaj swoim szczepionkom. HIV 4 gra na nosie Instytutowi Pasteura i wracasz do domu w plastikowym worku po sześciu miesiącach. A zatem żadnych nie zabezpieczonych fiutków, białych, czarnych ani w jakimkolwiek innym kolorze. Co zrobisz? - Zostanę zakonnicą. - Doskonale. I uważaj, kiedy idziesz do dentysty albo ścinasz włosy, co zresztą powinnaś zrobić. Pół cala na całej głowie. - Prędzej wsadzę sobie igłę do oka. - No więc gotuj się i lep przez cały czas. Decyzja należy do ciebie. Woda. - Nie ufać, nawet w hotelach. Myć zęby w butelkowanej. Żadnego lodu do drinków, obierać wszystkie owoce, sałatki traktować z najwyższą ostrożnością. I nie pić piwa prosto z butelki. - Ci dwaj faceci - wskazał ręką na dwóch mężczyzn idących skrajem szosy i trzymających się za ręce - geje czy po prostu przyjaciele?