Ian McDonald
SERCA, DŁONIE, GŁOSY
przełożyła
Agnieszka Ciepłowska
Patrycji
— zawsze
Timowi i Allią:
Flagi wciąż tam są,
ale my już nie.
OSADA
Dziadek był drzewem.
Ojciec hodował truxy, w piętnastu kolorach. Matka potrafiła wyśpiewywać kod
genetyczny; śpiewała wprost do serc żywych istot i w ten sposób je zmieniała. W koło,
ciągle w koło…
W dniu, kiedy żołnierze Imperatora przybyli do osady, w której mieszkała Mathembe,
dom przy Piętnastej Ulicy wpadł w szał. Przeraził go łoskot wozów opancerzonych
ciągnących ulicami Chepsenyt. Rozbity na części stał się płochliwy i mało inteligentny.
Gdy jedna z wielkich, jaskrawo pomalowanych me-talowych maszyn zatrzymała się z
dygotem u wylotu Piętnastej Ulicy, uległ
prawdziwej panice. Wszelkie komórki mieszkalne:
jedne jak długie sześcioboczne stonogi, inne jak koła lub jak ko-puły miękko sunące na
plastikowych gąsienicach, jeszcze inne jak koncertyny z nogami - wszystko to,
rozbiegane, znalazło się nagle na ulicy. Cywile próbowali zapędzić je z powrotem na
miejsce, żołnierze zaś usiłowali opanować cywilów. Rajavowie chcieli odbudować dom
jeszcze przed nocą. Te-raz jednak wątpliwe było, czy w ogóle pozbierają wszystkie jego
składniki. Mathembe odgoniła wielką niespokojną istotę przy-pominającą chodzący
parasol, która pędziła w stronę chlewika truxów.
Mogłaby wystraszyć młode organiki, a te, w popłochu obracając kołami, powpadałyby jak
niejedne na drugie. Rajavowie podążali do części miasta zamieszkałej przez Pro-
klamatorów. Dwanaście pokoleń żyło i umarło przy Piętnastej Ulicy, a teraz oni
zapakowali swój dobytek na pięć truxów i roze-brali dom. Zaczęli pracę, nim skraj świata
zaszedł poniżej słońca. Mathembe była
zafascynowana. Nigdy dotąd nie widziała domu rozłożonego na części. Dwanaście
pokoleń, a teraz od-chodzili. Nie zważali na to, kto pozna powody ich odejścia —pan
Rajav przez całą drogę wykrzykiwał je głośno, tak aby wszy-scy mogli go usłyszeć.
Zostali zastraszeni, zmuszeni do opuszcze-nia swego miejsca. Prześladowano ich listami z
pogróżkami, sprośnymi docinkami; podjęto nawet próbę przegnania ogniem - ich,
obywateli miłujących pokój i prawo. Widmowi Chłopcy. Bandyci. Nieokrzesane łobuzy.
Pożaru właściwie nie było. Po niemrawym ataku bombo-wym na ścianach zostało ledwie
kilka osmaleń, które szybko usunięto. Nie zawiadomiono nawet policji w Timboroa. Ma-
thembe
podejrzewała, że mógł być w to wmieszany jej młodszy brat, Hradu. On i Kajree Rajav
przyjaźnili się, dopóki ze świąty-ni nie nadeszło Słowo Boże - wtedy pan Rajav zabronił
synowi przebywać w towarzystwie bałwochwalczych Spowiedników. Teraz Rajavowie
będą się trzymać ze swoimi; ani chwili dłu-żej nie pozostaną wśród tych, których dotąd
uważali za przyja-ciół i dobrych sąsiadów, a którzy w rzeczywistości zawsze chcieli się
ich pozbyć, spalić ich dom, a ich samych -
Proklamatorów z Chepsenyt — wymordować, obedrzeć żywcem ze skóry i przy-bić do
frontowych drzwi.
Na razie ze wszystkich sil starali się ponownie zgromadzić ogarnięte paniką składniki
swego domu.
Wóz opancerzony obrócił się; metalowe gąsienice zazgrzy-tały upiornie na ceramicznych
kostkach.
Ruszył Piętnastą Ulicą.
Pan Rajav wolał do intruza, aby zawrócił i odjechał, lecz maszy-na sunęła dalej, twarda i
kanciasta.
Z włazu wychylał się żołnierz w czarnym mundurze wojsk Imperatora. Krzyczał, ale
pośród ludzkiej wrzawy i w huku silnika nikt go nie słyszał. Żaden żołnierz nie lubi
pozostawać nie zauważonym. Ten zakręcił ciężkim karabinem maszynowym na statywie,
skierował lufę do góry i nacisnął spust. Pięć, dziesięć, dwadzieścia nabo-jów. Kiedy suchy
odgłos wystrzałów rozdarł
powietrze, ludzie umilkli i znieruchomieli. Składniki domu uciekły, dokąd im się żywnie
podobało, bo ludzie słuchali tego, co żołnierz musiał im powiedzieć.
Imperator żądał, aby wszyscy mieszkańcy Chepsenyt w Pre-fekturze Timboroa stawili się
na placu pośrodku osady. Natych-miast.
Wszyscy mieszkańcy?
Wszyscy. Natychmiast.
Żołnierz był bardzo młody. Miał bladą cerę ludzi zza rzeki. Długie jasne włosy zaczesał
po wojskowemu do tyłu i spiął klam-rą z symbolem Imperatora - sercem na dłoni.
Posługiwał się staromową dość poprawnie jak na kogoś, dla kogo nie był to język
ojczysty, ale tu i ówdzie przebijał
w jego słowach zarzeczny ak-cent. Dłonie spoczywające na czarnym karabinie
maszynowym
zdawały się Mathembe zbyt młode i miękkie, by obejmować broń. Z otwartego włazu
dochodziły dźwięki muzyki. Pan Rajav, mały i bardzo, bardzo rozgniewany, stanął przed
topornym pyskiem pojazdu opancerzonego i żołnierzem o bia-łych, miękkich dłoniach.
-Jestem lojalnym Proklamatorem, prawdziwym poddanym Imperatora; nie masz chyba na
myśli mnie ani mojej rodziny? Nie zaliczam się do tych, których lojalność można
podawać w
wątpliwość. - Oblizał wargi szybkim, nerwowym ruchem języ-ka, w lewo i prawo;
wypowiadając słowa: „tych, których lojalność można podawać w wątpliwość”, obejrzał
się w jedną i w drugą stronę.
- Wszyscy mieszkańcy - powtórzył gramatycznie poprawną staromową dowódca wozu.
Silniki ożyły. Czarny dym buchnął z dysz i pojazd wolno ru-szył Piętnastą Ulicą.
Zgrzytliwe gąsienice zostawiały regularne rysy na ceramicznych kostkach.
Pan Rajav wciąż stał przed nim; mały i pałający wściekłością. Gniew i zraniona duma nie
pozwalały mu dostrzec tego, co ja-sno widziała Mathembe - że wóz się nie zatrzyma.
Dziesięć me-trów, pięć, już tylko trzy. Nagle pan Rajav jakby został dotknięty świecącą
różdżką jednego ze świętych „Ykonde — postrzegł zbliża-jący się transporter jako to,
czym był w istocie:
niepohamowaną, niepowstrzymaną górą metalu. Odskoczył w bok i pojazd ledwie go
musnął. We wnętrzu stalowego potwora żołnierze Imperato-ra ryknęli śmiechem.
Mathembe słyszała ich rechot i głośną ta-neczną muzykę, wypływającą przez otwarty
właz. Pan Rajav stał pobladły i
rozdygotany. Wstrząsnęła nim świadomość, że jego lojalność okazała się nic nie warta.
Części jego domu w dzikiej panice biegły Piętnastą Ulicą w stronę po-letek ryżowych i
sadów.
Wszyscy zebrali się przy Drzewie Założycielu; Spowiednicy oraz lojalni Proklamatorzy.
Drzewo Założyciel było sercem i ko-rzeniem osady Chepsenyt. Wyrastały zeń wszystkie
domy, ogrody i poletka ryżowe, każdy żuk gnojak, jasnokula i ceramiczna kost-ka, zorana
gąsienicami maszyn wojennych Imperatora. Drzewo zostało zasadzone niezliczone tysiące
lat sennych temu, kiedy Zielona Fala przetoczyła się przez pustkowia i pojawili się Ahle-
les, błyskawicznie zajmując całe prefektury, wywołując sercem znane imiona i
komórkowe nazwy wszystkich żyjących istot, aby im służyły. Drzewo Założyciel, jak
przystało na legendarny twór (choć w rzeczywistości wcale nie wyglądało okazale; aby
ujrzeć więcej, trzeba na nie spojrzeć oczyma wiary), stało na wielkim, wyłożonym
ceramiczną kostką placu. Plac otaczały na wpół za-marłe, na wpół zbankrutowane
sklepiki, w których nie sprzeda-wano nic sensownego, a także kafejki, gdzie starzy bez
końca
rozgrywali partyjki fili, upijali się i zrzędzili nad kwaśnym winem. Na skraju placu stało
pięć wozów opancerzonych. Do jed-nego z nich zbliżył się, węsząc, młody trux, który
omyłkowo wziął
go za przyswajalnik syropu. Żołnierze ze śmiechem ode-gnali wzgórek niebieskich
syntetycznych tkanek, ten jednak za-raz powrócił. Odszedł, zadowolony dopiero
wówczas, gdy jeden z żołnierzy poczęstował go batonem czekoladowym. Kiedy już
wszyscy mieszkańcy się zebrali, pospołu
Proklamatorzy i Spo-wiednicy, wystąpił naprzód oficer ubrany w czarny mundur ar-mii
Imperatora.
Obok niego stała wysoka metalowa tyczka z po-przeczką u góry. Poprzeczkę przesłaniało
płótno.
Żołnierz upewnił się, że skupił na sobie uwagę wszystkich zgromadzo-nych i pociągnął za
sznurek przytwierdzony do płótna. Zasłona opadła na ziemię.
Z ust ludzi zebranych na placu dobył się krzyk.
Na poprzeczce tkwiło pięć głów.
Pięć głów od dawna już martwych. Zeschnięte, cofnięte wargi odsłaniały poczerniałe
dziąsła. Oczy wypadły z oczodołów, włosy z czaszki, skóra była pomarszczona i sucha jak
pergamin. Głowy dawno martwe, a jednak ciągle żywe. Trzymane przy ży-ciu przez
organiki przywierające chciwie do kikutów szyj. Głowy - choć były martwe - żyły i miały
przemówić. A oto co powiedziały.
Rzekły, że były głupie, próżne i dumne, decydując się pod-nieść rękę przeciw prawym,
dobrotliwym i sprawiedliwym rzą-dom Imperatora. Powiedziały, że najdłuższe życie to za
krótko, aby mogły zaznać dość smutku i żalu za to, że z ich winy wielu młodych ludzi
zboczyło na fałszywą ścieżkę, że nakłaniały do udziału w powstaniu przeciwko Jego
Świetlistości Wielkiemu Imperatorowi. Rzekły, iż wieczność nie wystarczy, by ukoić po-
czucie winy za śmierć tych młodych mężczyzn i kobiet. Błagały mieszkańców osady
Chepsenyt o wybaczenie. Błagały o
wybacze-nie Imperatora. Przede wszystkim jednak błagały o wybaczenie tych wszystkich,
których zdołały omamić i nakłonić do przejścia pod sztandary Wojowników Losu.
Kiedy głowy skończyły, oficer w czerni zdjął poprzeczkę z tyczki i na powrót owinął je
płótnem.
Pozostali żołnierze ock-nęli się z odrętwienia. Zadudniły silniki i wozy jeden po drugim
odjechały wąskimi uliczkami Chepsenyt, uwożąc żołnierzy bęb-niących palcami do wtóru
lekkiej muzyki.
- Mój Boże - rzekł ojciec Mathembe, zasiadłszy przy stole, kiedy świat wzniósł się ponad
słońce, a zawieszone w kącie po-koju jasnokule poruszyły się, rzucając żółtawe światło.
— Mój Bo-że, po czymś takim człowiek może nabrać ochoty, by się przyłą-czyć do
Wojowników Losu. Naprawdę.
Matka Mathembe rzuciła mężowi ostrzegawcze spojrzenie; nie powinien mówić takich
rzeczy przy Hradu. Młodzi byli wraż-liwi, dlatego wielu przystąpiło do Wojowników
Losu. Wrażliwi i
przepełnieni idealizmem. A później ich głowy zatykano na me-talowych tyczkach.
- Rzeczywiście - zgodziła się matka Mathembe - nie musie-li tego robić. To takie
barbarzyńskie.
Nieludzkie. Próbuje się nas przekonać, że życie mieszkańców imperium jest bardziej cy-
wilizowane niż to, które my wiedliśmy od czterech tysięcy lat, a nabija się głowy na
tyczki. Nie trzeba było tego robić. To byli źli i głupi ludzie (to do Hradu, który z
okrągłymi od fascynacji oczyma jadł w milczeniu —jego rodzice rozmawiali o buncie!),
ale nie trzeba było tego czynić.
Wystarczyłoby skazać ich na służ-bę. Na długo - na dwadzieścia, a nawet na pięćdziesiąt
lat - ale nie trzeba było robić czegoś takiego.
Mathembe postukała łyżką o wierzch dłoni Hradu, który tak się zasłuchał, że zapomniał
przeżuwać i jedzenie wypadało mu z ust. Przypomniała sobie, jak kiedyś widziała
publiczne odpusz-czenie na placu Drzewa Założyciela. Rodzice uważali, że nie jest to
odpowiedni widok dla małej
dziewczynki - do wieku dojrzałe-go brakowało jej jeszcze kilku lat - lecz udało się jej
przekraść na miejsce i ukryć w tłumie. Ujrzała Prokuratora Miejskiego w urzę-dowej
szarfie i Egzekutora Państwowego, który przybył z Timbo-roa rządowym trabcem.
Niewątpliwie było to wydarzenie -
sprze-dawcy przekąsek i herbaty porzucili swoje kramy i ruszyli w gęsty tłum. Kłócili się,
walcząc o klientów.
Była to podniosła ceremonia. Kiedy skazaniec i jego ofiara weszli na plac, zapadła wielka
cisza.
Mężczyzna, uznany wyro-kiem sądu Timboroa winnym gwałtu, skazany został na orga-
niczną
służbę ofierze, dopóki ta nie wybaczy mu jego czynu. Oj-ciec Mathembe pamiętał tę
sprawę.
Należał do tego samego po-kolenia, co sprawca i ofiara. Znał ich oboje. Teraz gwałciciel,
po piętnastu latach w służbie kobiety, którą zgwałcił, po piętnastu latach pracy na
plantacjach i polach ryżowych jako organigrod-nik, miał uzyskać przebaczenie.
Prokurator głośno odczytał deklarację odpuszczenia. Kobie-ta ją potwierdziła. Egzekutor
Państwowy podszedł do wysokiego, chudego organigrodnika, który zdawał się złożony z
samych od-nóży, oczu, ramion i palców, po czym zrobił coś, czego Mathem-be nie
dostrzegła, gdyż tfum, pragnąc lepiej się przyjrzeć, zafalo-wał gwałtownie. Usiłowała się
przecisnąć między zbitymi w zwar-tą masę ciałami, między poruszonymi ludźmi
wyciągającymi szy-je. Słyszała nad sobą pełne poruszenia głosy: Co się dzieje? Co się
stało? Widzicie coś?, a gdy znalazła się bliżej, ujrzała kulę skłębionych jedwabistych nici,
jak wielki kokon, wewnątrz które-go poruszał się ciemny, niezupełnie ludzki kształt.
Słońce prze-mierzało niebo, handlarze sprzedawali herbatę, wino i przeką-ski. Kiedy
Mathembe nabrała pewności, że nic się już nie wyda-rzy i zamierzała odejść, jedwabny
kokon pęki z góry na dół i na ceramiczną kostkę wypadł mężczyzna - nagi,
pomarszczony i du-żo, dużo bardziej postarzały niż o tych piętnaście lat, jakie minę-ły od
kiedy na tym placu został zaorganicznikowany. Pamiętała, jak patrzył na swoje dłonie;
jakby ujrzał nie wi-dzianych od lat drogich przyjaciół.
- Dziękuj Bogu, że nie zostałeś skazany na służbę u Prokla-matora - rzekł ktoś po prawej
stronie dziewczynki. — Oni nigdy nie wybaczają.
Myślała o tamtym nagim mężczyźnie, otępiałym i klęczą-cym, a jej rodzice próbowali
ukryć gniew na mówiące głowy, ze strachu, że ich dzieci mogłyby go dostrzec. Ten
klęczący męż-czyzna to mógł być jej ojciec.
Po posiłku wybrała się odwiedzić Dziadka. Nie żył od blisko roku, ale wciąż jeszcze nie
został
wchłonięty przez Drzewo Przodka. Jej babka (nieco więcej niż ulotne wspomnienie starej
kobiety, kształtującej z plazmy ptaki i wypuszczającej je przy wtó-rze świergotu i trzepotu
skrzydeł we wnętrzu pracowni) została wchłonięta w Śnienie w niecałe pół roku -
przynajmniej tak mó-wiła Mathembe matka. Dziadek zawsze był uparty, nieugięty i
złośliwy.
Powszechnie uważano, że jego śmierć stała się aktem poli-tycznego oporu, kiedy
Zmieniacze Nazw przybyli do osady Chepsenyt wczesną wiosną ubiegłego roku. Trudno
było uwie-rzyć, że ci szarzy, nudni ludzie, niosący ze sobą chaos, mogą za-witać do
Chepsenyt. Dopóki nie zaczęli krążyć od domu do do-mu, od jednej ulicy do drugiej,
wskazywać na poszczególne rze-czy i zapisywać je w swoich nazewnikach, trudno było
uwierzyć, że zabiorą prastare, ciepłe i znajome nazwy, wyrwą je brutalnie z ust ludzi i
zastąpią swoimi, pozbawionymi życia strumieniami sylab bez znaczenia.
Nowomowa, język, którego Imperator w swym Nefrytowym Mieście używał tak w
miłości, jak i prawodawstwie jako jednego z elementów procesu asymilacji kulturowej
ziemi rodzimej Mathembe z cywilizacją Imperium, otrzymała równy status ze staro-
mową. Oczekiwano, że dzięki odpowiedniej edukacji staromo-wa odejdzie ostatecznie w
zapomnienie i zostanie zastąpiona przez nowomowę wiążącą jednocześnie zarzeczne
prowincje i nasycającą Imperium nowym życiem. Do tego czasu inspekto-rzy — bez
wyjątku wykształceni lingwiści - przemierzali wzdłuż i wszerz cały kraj, zmieniając
niepożądane formy staromowy na sylaby, przy których wymowie Imperator i jego
zausznicy nie musieli łamać sobie języka.
Zmieniacze Nazw przybyli miękkim, szarym pojazdem me-chanicznym, opatrzonym
znakami
Imperatora i wypuszczają-cym kłęby smrodliwego dymu, a ich wizyta przeszłaby w
Chepse-nyt nie zauważona, gdyby nie to, że wszędzie tam, gdzie przeto-czył się ich wóz
spowity w duszące opary, nazwy domów, ogro-dów i dziedzińców uległy pewnym
zmianom; tu samogłoska, tam spółgłoska,
a wszędzie dwugłoski. Artykulacje i modulacje zmieniały się tak, aby łatwo je mogły
wypowiedzieć języki nawy-kłe do nowomowy. Kiedy wreszcie szary pojazd odjechał w
kie-runku Timboroa, nie było już osady Chepsenyt dziedzińców, ogrodów, ulic ani
domów, tylko zbiór nazw, które brzmiały co prawda jak te, których używano od czasu,
gdy Zielona Fala wdarła się w głąb lądu, ale pozbawione były jakiegokolwiek zna-czenia.
Nazwy bez sensu. Bełkot.
Przybycie i odejście Zmieniaczy Nazw było jednym z wyda-rzeń, które zjednoczyły
Spowiedników i Proklamatorów. Nowe tablice z napisami w języku imperialnym,
umieszczone przy dro-dze do Chepsenyt, zniknęły jeszcze tej samej nocy, której je po-
stawiono, a dzieła tego - jak głosiła plotka
- dokonano dzięki niezwykłemu przymierzu pomiędzy Widmowymi Chłopcami od
Spowiedników i młodszymi członkami Duchowej Loży Prokla-matorow.
Adwokat Kalimuni, sąsiad Filelich i znana osobistość w spo-łeczności Proklamatorow,
napisał
oficjalny list protestacyjny do Prefekta Timboroa w imieniu lojalnych Proklamatorow
Chepse-nyt, odrębnej i jedynej w swoim rodzaju społeczności, której prawa i dorobek
kulturalny były bezwzględnie niszczone bez najmniejszego szacunku dla ogromnego
bogactwa blisko tysiąc-letniej historii. Choć władał płynnie oboma językami - nowo-
mowa była językiem sądownictwa i
prawodawstwa - doktor Kali-muni napisał list w staromowie. Był to przepiękny list.
Doktor Kalimuni cieszył się sławą jednego z najlepszych stylistów Chep-senyt.
Adwokat Kalimuni i dziadek Mathembe byli najlepszymi przyjaciółmi. Ich przyjaźń
należała do tych, w której przyjaciele nie są w stanie się zgodzić choćby w jednej kwestii.
Przy nie koń-
czących się partyjkach fili pod markizą herbaciarni Niebiańskie-go Kwiatu toczyli zażarte
spory, przeciwstawiając Proklamatyzm Spowiednizmowi, Imperalizm Nacjonalizmowi
czy technologię organiczną technologii nieorganicznej, a czynili to tak zawzię-cie, że
właściciel herbaciarni, Murangeringi, niejednokrotnie był bliski wezwania przedstawicieli
prawa z Tetsenok, aby zapro-wadzili porządek. Raz kłócili się do późnej nocy, aż na
niebie pojawiły się migocące gwiazdy, zwinięto markizę, a krzesła po-ustawiano w kącie,
gdzie oczekiwały ranka, zaś powodem ich sporu była maść psa, który po drugiej stronie
placu, naprzeciw nich, czochrał się, gryziony przez pasożyty. Rzecz jasna kłócili się w
staromowie, był to bowiem język sporów i śmiechu. Obec-nie nawet słowo „pies” zostało
zredukowane do nic nie znaczą-cych dźwięków.
Dziadek Mathembe, jako Spowiednik, nie mógł się zwracać do przedstawicieli prawa i
organów rządowych z taką łatwością jak Proklamator Kalimuni. Mimo to on również
odegrał swoją rolę w proteście przeciwko Zmieniaczom Nazw. Postawił na boj-kot słów.
Odrzucił nazywanie
czegokolwiek, co zostało przemia-nowane przez lingwistów Imperatora. Ruch ręki, głowy,
wzruszenie ramion, bezpośrednie wskazanie na „to”, „tamto” lub „owo” to wszystko, na
co sobie pozwalał. Ludzie zostali zreduko-wani do monosylabicznych chrząknięć:
rodzina, wieloletni przyjaciele stali się pomrukami. Całe dystrykty okręgu, prefektura,
naród i świat stały się prostymi skinieniami głowy bądź „tymi” lub „tamtymi”. Wypluwał
je z siebie, jakby zalegały mu na języ-ku warstwą popiołu i kału.
Mathembe solidaryzowała się z nim w jego bojkocie. Co prawda, nie milczał tak
całkowicie i nieodwołalnie jak ona, nie-mniej istniała między nimi pewna więź. Oboje
stali się wymowni w swym milczeniu. Dziadek, nawet pod sam koniec, gdy już dla
wszystkich było jasne, że przyszła nań pora, aby odejść w Snienie i zjednoczyć się z
przodkami, nie dopuścił, by słowa skażone rę-ką Imperatora skalały jego wargi. Wezwał
adwokata Kalimuni (pokazując rękoma i chrząkając), po czym zażądał, by ten spisał jego
ostatnią wolę w taki sposób, by każdy otrzymał to, co mu się należało, a zarazem, by nie
trzeba było wymieniać tego z na-zwy. Stał się legendą - cała osada znała go odtąd jako
człowieka, który zagłodził się milczeniem na śmierć. Choć, jak zwierzył się Mathembe:
„Nikt nigdy nie umarł z potrzeby wymawiania słów; w przeciwnym razie już dawno byś
nie żyła, moja wnuczko. Tak, masz rację. Nigdy nic nie mówić, oto najszlachetniejszy
protest”.
Aż do samego końca, kiedy ludzie z Domu Głów przybyli w swych rytualnych maskach i
z walizkami organicznej techno-logii, by odciąć mu głowę i podłączyć do systemów
podtrzymujących życie, a potem posiniałą, z zamkniętymi oczyma, prze-transportować do
Gaju Przodków, odmawiał nazwania Ma-thembe po imieniu. Nawet gdy poczuł na sobie
lodowate tchnienie śmierci niczym spowijającą od stóp do głów zimną, bezlitosną falę i
zawołał, by ktoś mu pomógł, przytrzymał, choć-by tylko przytrzymał; choć wiedział, że
podróż w Śnienie każdy musi odbyć samotnie, wołał: „Synu mój, synowo moja, moja
wnuczko!”
Kiedy jego głowa została dostarczona do rodzinnego drze-wa Filelich, wielu gratulowało
jej, że kontynuowała swój protest aż do śmierci. Głowa zdawała się ich nie dostrzegać.
Ludzie od-dalali się, szepcząc nabożnie. Głowa była najwyraźniej w głębo-kiej więzi z
przodkami w Śnieniu, połączona siecią korzeni i sy-naps wspierających fizyczny pejzaż,
do którego przeszła jednost-kowa świadomość zmarłej osoby.
Rzeczywistość wyglądała jednak inaczej. Po prostu nawet po śmierci dziadka Mathembe
jego głowa kontynuowała rozpoczę-ty za życia protest. Nie słuchała pochwał ani pustych
frazesów tych, którzy składali jej hołd i podziwiali za to, czego sami nie byli w stanie
uczynić. Była głucha na ich słowa. Nie rozpoznała nawet doktora Kalimuni, który
przyszedł odwiedzić starego przyjaciela. Był
to odważny - jak na adwokata - postępek, bo-wiem gdyby przełożony świątyni dowiedział
się, że Kalimuni od-wiedził pogański Gaj Przodków, zostałby on przemianowany i
wykluczony z grona współwyznawców. Proklamatorzy po śmier-ci natychmiast jednoczyli
się z Bogiem. Mathembe podziwiała ich pewność siebie. Śnienie nie było może niebem,
ale zapew-niało przynajmniej jakąś formę nieśmiertelności i nie wymagało przy tym
wiary.
Jedynym gościem, którego głowa witała iskierką rozpozna-nia, była Mathembe.
Porozumiewała się teraz z Dziadkiem w sposób pełniejszy niż kiedykolwiek za jego życia.
Odwiedzała go codziennie.
Kiedy między wieczorem a nocą lasy ogarniała cisza, a jasnokule zaczynały się poruszać i
rozjarzać, przemykała przez bramę puszczy do wiecznego półmroku pod olbrzymimi
drzewami Gaju Przodków.
Poskręcane, gruzłowate pnie pełne sęków i narośli wystrze-lały w górę na dwadzieścia,
trzydzieści i czterdzieści metrów, a tam rozszerzały się w łukowato sklepiony, gęsty
baldachim ga-łęzi i czerwonych liści. Martwi przodkowie rzucali mroczne cie-nie. Każde
wybrzuszenie, każda narośl i sęk oznaczały duszę, głowę liczącą sobie dziesięć, sto, a
nawet tysiąc lat, wchłoniętą w pień drzewa. Jeżeli niektóre przypominały twarze, to
dlatego, że nimi były: ustami, nosami i oczyma z drewna, brodami i wło-sami utkanymi z
czerwonych liści; sposobiły się w powolnej me-tamorfozie do życia pośród korzeni. W
głębszych cieniach po-między łukami wyniosłych korzeni migotały maleńkie światełka -
fiolki bioluminescencji pozostawione tam wraz z chlebem, owocami i winem, darami dla
śniących. Nadzieja na uzyskanie przepowiedni bądź podziękowania za otrzymane
proroctwa. Dusze zmarłych, przepływające swobodnie labiryntem nerwoko-rzeni, mogły
pozyskiwać niezmierzone bogactwo informacji. Czasami udawało im się przekazywać
trafne spostrzeżenia bądź proroctwa dotyczące problemów żyjących. Zwykle jednak pozo-
stawały
milczące, jak w nirwanie pogrążone we wspólnocie Śnie-nia, w ekstazie bycia zarazem
wszystkim i niczym, wszędzie i ni-gdzie, jednocześnie wiecznym i chwilowym. Zmarli
niechętnie poddawali się egzystencji w nieistnieniu i zwykle odmawiali prośbom o
rozwiązywanie problemów, do których pokonania wystarczył zwykły rozsądek. Nic zatem
dziwnego, że uważano ich za
zgryźliwych i popędliwych.
Mathembe szła pomiędzy korzeniami okrytymi kobiercem z mchu, skąpanymi w migocie
tysięcy bioluminescencyjnych gwiazdek. Patyczki modlitewne, długie i smukłe, każdy z
kartką błagalną nadzianą na koniec, przy byle podmuchu wiatru po-chylały się i szeptały
swe prośby duszom zmarłych. Trzeba było bardzo na nie uważać w półmroku między
drzewami. Zaledwie jedną porę temu pewna stara kobieta, rozżalona, że mąż pozo-stawił
ją owdowiałą, przyszła go rugać za jego
egoizm; potknęła się i upadła, a potem lekarze musieli jej wszczepić nowe lewe oko.
Lewa gałka oczna, to duża ofiara. Wdowa zmarła w następ-nej porze - modlitwa została
wysłuchana.
Mathembe prześli-zgnęła się między rozkołysanymi patyczkami. Na wpół zdrewnia-łe
głowy
toczyły oczyma, obserwując jej przemarsz. Obramowa-ne drewnianymi, na zawsze wpół
otwartymi ustami, zielone od mchu języki szeptały bezgłośne sylaby.
Głowa Dziadka umieszczona była najniżej, na drzewie, w którym połączonych w Śnieniu
trwało dwieście pokoleń File-lich. Chropowate wybrzuszenie na korze tuż nad nim, ledwie
karykatura twarzy, było niegdyś głową babki Mathembe. Jej ab-sorbcja w Śnienie
przebiegła szybko i chwalebnie; Dziadek po-wiedział Mathembe, że wielokrotnie szukał
żony wśród korzeni i włókien matrycy, lecz zawsze na próżno. Zastanawiał się, czy mogła
przenieść swą duszę na jeden ze świętych statków, które niekiedy wchodziły w przestrzeń
planetarną i wysłać umysł w głąb wszechświata, gdzieś hen, aż do Światów Córek. Wielce
smucił go fakt, że poza samotną śmiercią może istnieć również samotność w Śnieniu.
Mathembe przychodziła codziennie i przynosiła Dziadkowi wieści o tym, jak jego osada
żyje w nowej rzeczywistości. Opo-wiadała o rzeczach ważnych i o drobiazgach, o tym, co
przecho-dzi do historii i o tym, że miejscowi nauczyciele otrzymali im-planty językowe
nowomowy, które mieli przekazywać każdemu dziecku w wieku szkolnym i tym
dorosłym, którzy mieli na to ochotę. O
tym, jak właścicielom sklepików i kafejek nakazano prawnie, by na poczesnym miejscu
umieścili portret Imperato-ra. O tym, jak jej matka się obawiała, że Hradu zbyt blisko
prze-staje z gangiem nieco starszych od niego chłopców. Nie chodzi-ło jej o to, że
mogliby go pobić - chłopcy zawsze się bili - i nie 0 to, że mogą go upokorzyć seksualnie -
to również się często zdarzało. Bała się tego, że mogli go doprowadzić do Widmo-wych
Chłopców. W czasach jej i jej męża młodości było to dosyć przyzwoite stowarzyszenie,
teraz natomiast prowadziło najprost-szą drogą do Wojowników Losu. Opowiadała też o
tym, jak lu-dzie ci (tak kobiety, jak i mężczyźni), którzy nazwali siebie Wo-jownikami
Losu, poprzysięgli przegnać żołdaków Imperatora z powrotem na drugi brzeg rzeki, do
Nefrytowego Miasta, by ten kraj, będący od tak dawna prowincją, mógł ponownie stać się
suwerenny. Opowiadała mu co, kiedy, jak i dlaczego, dzieląc się nowinami z życia
żyjących.
Wydawało się jej, że w pewien sposób pojęła samotność śmierci. Zrozumiała, czym jest
ode-rwanie.
Mathembe klasnęła w dłonie. Był to gwałtowny, szokujący dźwięk w świętej ciszy gaju.
Głowy niedawno zmarłych ocknęły się, skonsternowane. Gdy ujrzały, że źródłem hałasu
jest tylko ta dziwna, niesforna dziewczynka, ponownie zapadły w sen. — Nie zwracaj na
nich uwagi -
powiedział Dziadek. - To nudziarze. Są okropni. I pierdzą. Nawet nie można z nimi za-
grać sensownej partyjki fili, co chwila zapadają w śnienie i zapo-minają ruchów. Żaden z
nich nie dorównuje Adwokatowi, a on należy do lewicowych Proklamatorów. A więc,
moja wnuczko, co się dzieje na tym zwariowanym świecie?
Opowiedziała mu. O rodzinie Rajavów i komórkach miesz-kalnych, spłoszonych i
szalejących po ulicach. O wielkich meta-lowych wozach pancernych i żołnierzach
Imperatora z długimi jasnymi włosami zaczesanymi do tyłu, i o muzyce, która im tow*
rzyszyła, gdy jechali na wojnę.
Opowiedziała mu o strzelaninie 1 o tym, jak spędzono wszystkich mieszkańców na plac
Drzewa Założyciela, by mogli usłyszeć, co miały im do powiedzenia gło-wy martwych
rebeliantów.
Opowiedziała mu wszystko. Nie sło-wami. Nie używała przecież słów ani języka.
Rozmawiała z nim w mowie głębszej i bardziej wymownej niż język słów. Mówiła ję-
zykiem ciała - mimiką, gestem, tańcem i delikatnymi grymasa-mi twarzy, spojrzeniami,
zerknięciami i naśladownictwem, po-stawami, pozycjami i poruszeniami. Opowiedziała
mu wszystko w swoim języku, jedynym, jakim się posługiwała, w języku, który rozłożony
na elementy poszczególnych nazw i słów wydawał się toporny i dotknięty możliwością
błędnej interpretacji, lecz u tej młodej dziewczyny, pośród wieczornych cieni, rzucanych
przez przodków z Chepsenyt, stawał się czymś więcej, dużo
więcej, ani-żeli jego pojedyncze elementy. Stawał się bardziej ekspresyjny, wymowny,
płynny i wdzięczny niż jakikolwiek język złożony ze słów.
Mathembe znieruchomiała.
Coś drgnęło wśród ciemności pomiędzy Drzewami Przod-ków. Podniosła z ziemi
zaokrągloną
kostkę. Ci, którzy widzieli politykę nawet na dnie własnej miski, twierdzili, że nie ma
takie-go skrawka gleby, w którym nie można znaleźć ceramicznej kostki, co jakoby miało
świadczyć o ciągłości cywilizacji biotech-nologicznej. Nawet ziemia pod twymi stopami
stanowi element walki z wynaradawianiem. Mathembe zważyła w ręku kostkę. Po-trafiła
rzucić daleko i silnie. Dalej niż którykolwiek z chłopców, którzy przychodzili po Hradu.
Znowu.
Poruszyło się. Cichy szelest muśniętych roślin. Bliżej jakiś ruch, dźwięk, a teraz jeszcze
zapach.
Pociągnęła nosem i zmarszczyła brwi, poczuwszy woń czegoś znajomego, czego jednak
nie
potrafiła rozpoznać.
Te rzeczy, kiedy już się dzieją, dzieją się błyskawicznie. I na-gle trzepoczący ruch,
przeraźliwy hałas i twarz spoglądająca na nią ponad wysokimi korzeniami drzewa o
niecałe dwadzieścia metrów dalej. Krzyknęła bezgłośnie.
Twarz nie była ludzka. Składała się z samych trójkątów - trójkątne oczy, trójkątne usta,
bliźniacze trójkątne otwory noz-drzy, wielkie trójkątne płaty uszu i to wszystko w
trójkątnej twa-rzy, ozdobionej kanciastym, złożonym, czarno-białym wzorem. Nie twarz.
Maska.
Cisnęła kamień z okrzykiem wściekłości, ale maska okazała się szybsza. Jej nosiciel dał
susa, przemykając pośród korzeni i patyczków modlitewnych. Głowa Dziadka ponagliła
go do szyb-szego biegu, bluzgając za nim potokiem przekleństw i złorze-czeń.
To nie była zwyczajna maska w rodzaju tych, jakie mogą zrobić sobie dzieci na
przedstawienie.
Mathembe widziała po-dobną podczas jednego z na wpół religijnych festynów, kiedy
młodzi ludzie niosący wizerunki świętych Ykonde odwiedzali domy Spowiedników
mieszkających w Chepsenyt, a za swój trud nagradzani byli winem. To była pneumaska
Widmowego Chłop-ca. Dziewczynka, pomimo całej swej siły i świadomości, że w rzu-
caniu jest lepsza od każdego z chłopców z Piętnastej Ulicy, nie czuła się już w Gaju
Przodków bezpieczna ani swobodna. Udu-chowioną ciemność i spokój kontemplacji
zakłócił agresywny, seksualny duch pneumaski.
Maski same w sobie nie były groźne. Przypominały delikat-ne, zwiotczałe płaty skóry.
Dopiero po włożeniu ich obwody in-tegrujące wybierały dominującą u wkładającego
emocję, kształ-towały wizerunek maski i nadawały jej barwę stanowiącą od-
zwierciedlenie tego uczucia. Niektóre modele miały również wbudowane gruczoły
generujące feromony. To tłumaczyło ten nieznany, choć
znajomy zapach.
Maski same w sobie nie były groźne. Ale ich nosiciele ow-szem, zwłaszcza kiedy
przewodniki wzmagające emocje kierowa^ ły je do nosiciela na bazie obwodu
zamkniętego. Jeśli nosiciel był
Widmowym Chłopcem i mógł się ogłosić nietykalnym, nie-zniszczalnym i nieomylnym,
bo
znajdował się we władaniu anio-ła, maska mogła okazać się naprawdę niebezpieczna. Jak
długo ją obserwował? Od kilku dni? A może tygodni? Mathembe miała wrażenie, że jej
skóra jest
nieczysta, swędząca, pokryta robactwem. Była wściekła. Wściekła i kompletnie bezsil-na
w swoim gniewie. Cisnęła drugą ceramiczną kostkę, jak tylko mogła najdalej w mrok
rozjarzony
migoczącymi światełkami wo-tywnymi, a potem jeszcze jedną, i jeszcze, i jeszcze…
Naruszenie jej prywatności nie byłoby większe, gdyby ktoś podpatrzył ją, jak oczyszczała
się podczas okresu.
Następnego popołudnia zjawili się chłopcy; wołali do Hra-du, by poszedł z nimi i robił to,
co wszyscy inni: szwendał się po zaułkach albo wystawał na rogach ulic. Mathembe
przepędziła ich, ciskając kamieniami i wyschniętymi na słońcu grudami gu-ana z chlewika
truxów.
* * *
Nadchodzi Święty Dzień. W ciemności stary Jashar Cantor wspina się po stu dwóch
stopniach na wieżę. Sto dwa kroki, każ-dy w absolutnej ciemności. Każdy krok jest dla
niego modlitwą, a wieża parabolą jego osobistej wędrówki ku Bogu. Sto dwa stopnie,
tydzień w tydzień, przez pięćdziesiąt lat. Do tej pory musi być już w połowie drogi do
nieba. Kiedy pojawia się pierw-szy czerwony promień, Jashar napina w chłodzie swe stare
mię-śnie i uderza ciężkim drewnianym młotem w metalowy gong, czyniąc to ze
zwodniczą, wynikłą z długoletniej praktyki, łatwo-ścią. Gdy światło dnia spływa na
wierzchołki drzew otaczających Chepsenyt niczym matczyne łono, jego głos rozbrzmiewa
na tle gongu, przetaczając się nad lasem i dachami domów. W kongre-gacji świątyni są
inni, silniejsi śpiewacy, ale żaden nie ma równie grzmiącego głosu jak Jashar. Głos anioła
- choć jest to niezbyt stosowne porównanie. Proklamatyzm wszak nie uznaje aniołów,
świętych ani duchownych. Każdy Proklamator jest zarazem du-chownym, świętym i
aniołem samym w sobie.
Każdy Proklama-tor może się stać i ostatecznie staje się Bogiem, jednocząc się z Nim.
Pieśń Jashara Cantora płynie nad dachami i lasem. W blasku świtu, który urasta w siłę i z
każdą chwilą staje się wy-raźniejszy, ponad lasem można ujrzeć dwie sylwetki. Polują. Ja-
shar ich nie widzi.
Wyśpiewuje pieśń dobroci i świętości Boga, pieśń mówiącą, że światło tego świata jest dla
niego mrokiem w porównaniu ze światłością Boga.
Śmigłowce zawracają i wznoszą się. Ich nosy opadają w dół, po czym maszyny oddalają
się tuż nad wierzchołkami drzew. W domach na wyżej położonym krańcu osady
Proklamato-rzy się
przygotowują. Zaczęli nim jeszcze nadszedł świt. Tak jest zawsze u Proklamatorów -
muszą wstawać w ciemnościach nocy i muszą się przygotowywać. Dzieci narzekają na
głód. Tak rów-nież jest zawsze u Proklamatorów — muszą pościć od poprzed-niego
zmierzchu aż do powrotu ze
świątyni. W każdym razie ci najbardziej pobożni. Chodźcie dzieci, szybciej, bo się
spóźnimy. Och, przypuszczam, że Bóg nie zauważy tego małego biszkopta. Ruszajcie się.
Nie mówcie mamie.
Macie swoje czapeczki? Gdzie twoja czapeczka? Neesa, widziałaś czapeczkę Ajada?
Oddaj mu natychmiast. Świetnie. Możemy już iść?
Wychodzą z pobożnie nakrytymi głowami, prowadzeni gło-sem Jashara i dźwiękami
gongu
rozbrzmiewającymi nad ulicami wijącymi się pomiędzy domami aż do świątyni. W swoim
domu na nisko położonym krańcu miasta doktor Kalimuni odpina Księgę Świadków,
zdejmuje czytnik ze skroni i wstaje, by odpo-wiadać na dźwięk głosu i gongu. Szybciej,
szybciej, jazda, jazda. Lajmee, strażnik, za pomocą wody i mydła zmywa toporną syl-
wetkę mężczyzny z drzwi świątyni. Musi zmyć wszystko, zanim przybędą wierni i
zostaną skalani widokiem sylwetki człowieka. Nie jest skalany ten, kto ją zmywa. Prostaki
od Spowiedników. Nie mają nic lepszego do roboty. Pewnie uważają się za spryt-nych i
zabawnych.
Zawsze ktoś się spóźnia, ktoś biegnie do zamykających się już drzwi, przyciskając
czapeczkę do głowy, ciągnąc za sobą jed-no, dwoje, troje albo i czworo dzieci. Teraz
brzmienie gongu: bam, bam, bam i donośny śpiew mogą wreszcie ucichnąć, a Ja-shar
Cantor zejść z wieży po stu dwóch stopniach, na sam dół. Ludzie są już zgromadzeni w
obecności Boga, ze skrzyżowanymi nogami siedzą na starannie zamiecionym dziedzińcu
pod bo-skim niebem. Mężczyźni wyjmują z futerałów Księgi Świadków, zaczepiają je za
uszami albo, jeśli są starzy, składają je na podoł-kach.
Przytykają do skroni czytniki. Zawsze zamykają oczy, cze-kając na natchnienie od Boga i
tym samym nie wiedzą, co po-strzegają kobiety i dzieci - że siedzą wszyscy dokładnie tak
sa-mo: lewy łokieć oparty na lewym udzie, lewy palec wskazujący przyciśnięty do warg.
Mężczyźni czekają na inspirację od Boga, a Pisma przenika-ją do płatów czołowych ich
mózgów.
Dzieci się wiercą i bawią w gry wizualne; w oczach mają błękitne niebo i myślą o jedze-
niu.
Kobiety je strofują, ale nic ich nie może uspokoić. Kobiety również myślą o jedzeniu. I o
seksie. I o pani Anjalat z przeciw-nej strony ulicy; jakże ona potrafi się wystroić. I o
nowych ubrankach dla dzieci. I o tym, czy są bezpieczni, kiedy schodzą się do świątyni na
posługę religijną, podczas gdy wszystkie dzieci Spowiedników jak zwykle kręcą się w
pobliżu. Tysiąc i jedna myśl. Wszystkie w ciszy i w obecności Boga. Pojawiają się nagle,
tak szybko, że niemal równo z hałasem, który je zwiastuje. Wszyscy niespokojnie
podnoszą wzrok, a nad nimi, przy wtórze łoskotu motorów, przetaczają się dwa czarne
śmigłowce. Huk silników rozsadza zamkniętą przestrzeń świąty-ni jak grzmot. Prąd
powietrza wzbudzany przez wirujące śmigła wzbija w górę dławiące chmury pyłu i zrywa
z głów czapeczki. Czy nie mają szacunku? To śmigłowce Imperatora. Zaprzy-jaźnieni
Proklamatorzy. Czy aby jednak na pewno? Powiadam wam: dla tych zza rzeki nie ma
żadnej
różnicy. Patrzą na nas i na Spowiedników, ale dostrzegają jedynie bryły mięsa. Bo wie-cie,
oni tak właśnie nas nazywają - bryłami mięsa. Dlaczego jed-nak zdecydowali się
przylecieć tutaj w Święty Dzień? Bezpie-czeństwo. Wszystko jest równie święte i równie
bluźniercze w imię bezpieczeństwa.
Tak czy inaczej, oni nie są prawdziwymi Proklamatorami, jak my. Są Proklamatorami
jedynie z nazwy, wiara nic dla nich nie znaczy. To tylko pusta nazwa. Nie musi znosić
próby ognia i cierpienia.
W obecności Boga nie możesz przepraszać, że jesteś zajęty, że masz tyle do zrobienia, tak
ci przykro. Czy zachowałbyś się tak w obliczu Imperatora z Nefrytowego Miasta? Należy
podjąć wszelkie konieczne przygotowania. Dyscyplina, wyciszenie, od-prężenie. Spokój.
Bezruch. Cisza.
Niech wewnętrzne przestrze-nie rozciągną się i wypełnią obecnością Boga, niech słowo
Księ-gi Świadków spłynie na ciebie, dopóki dłoń Boga nie rozświetli wybranego canto
nakłaniając cię, byś podzielił się nim ze swymi braćmi i siostrami. Cisza. Bezruch.
Spokój. Dotyka cię obec-ność, bezmiar rozśpiewanej przestrzeni, w której poruszają się
promienie złocistego światła.
Och, a to co znowu?
Głosy. Ożywiona, tryskająca podnieceniem rozmowa. Głosy mężczyzn i kobiet, wysokie,
piskliwe głosiki dzieci. Dlaczego muszą zatrzymywać się akurat tu? I dlaczego, skoro ich
głosy są tak podniesione, nie można zrozumieć z tego, co mówią, choć-by jednego słowa?
Wytężasz słuch i w końcu obchodzi cię nie głos Boga, lecz rozmowy dobiegające z
zewnątrz. Srebrzysty śmiech kobiet. Głębszy, metaliczny śmiech mężczyzn. Muzyka z
radia, klaskanie, tupot stóp, śpiew kobiet nucących piosenki, które znają chyba od kołyski.
Odgłos dziecinnych stopek pla-skających po bruku. Ostrzejsze, bardziej pewne głosy
nastolat-ków. Koła: truxy wyjeżdżają. Gotowi? Gotowi.
Macie wszystko? Mamy.
Niech Bóg spali was wszystkich, bądźcie przeklęci, Spowied-nicy - za wasze
bałwochwalstwo, zabobonność, uporczywą od-mowę przyjęcia prawdziwej wiary, za
waszego buntowniczego ducha, pokrętne drogi i niezliczone obrazy Wybrańca Boga, ale
przede wszystkim - i to najbardziej niewybaczalne - za to, że możecie się śmiać,
rozmawiać, stukać palcami i tupać w rytm muzyki, podczas gdy my, Proklamatorzy,
siedzimy tu, w świątyni, oczekując w milczeniu, aby przemówił
Bóg. Potrzebne było polowanie na truxy. Urządził je ojciec Ma-thembe wraz z kilkoma
innymi truxerami. W lasach wokół Chepsenyt zawsze żyła dość liczna populacja dzikich i
niebezpiecznych truxów. Niektóre zwierzęta były egzemplarzami od-padowymi, które
jeszcze przed osiągnięciem wieku dojrzałego jakimś cudem umknęły, inne zdołały
rozpalić w swoich szczątko-wych mózgach jakąś iskierkę świadomej woli i wydostawszy
się z chlewików uciekły do lasu, jeszcze inne były potomkami tru-xów, które zdziczały
wiele pokoleń temu. Niezależnie od swego rodowodu czy też jego braku, dzikie truxy
cenione były przez hodowców z uwagi na właściwy hybrydom wigor i genetycznie
uwarunkowaną silę, zdobytą dzięki życiu w dziczy, a tych atrybu-tów często brakowało
okazom domowego chowu. Biedniejsi właściciele ziemscy narzekali na dzikie truxy, któ-
re się rozpleniły na obrzeżach lasów, plądrując je bezlitośnie, a obecnie zapuszczały się na
tereny ogrodów i plantacji. Truxy doskonale potrafiły się dostosować i z entuzjazmem
przetwarza-ły roślinność na energię mięśniową. Dzikie hordy potrafiły w ciągu kilku
dni ogołocić całe połacie lasu; krążyły również plotki o plagach truxów, które mogły
sprowadzić na całe osady klęskę głodu, pożerając ogrody, drzewa, domy, ba, nawet ludzi -
dosłownie wszystko, co znalazło się na ich drodze. Ojciec Ma-thembe zawsze traktował
takie opowieści z zawodową pogardą. — Spokojnie — rzekł zaprowadziwszy Mathembe i
Hradu do chlewika truxów. - One przyswajają cukry złożone. Nie ma ta-kiej możliwości,
żeby trux pożarł człowieka. Jedzą owoce, rośli-ny i mechsyrop. Nasze ciała zapewne
byłyby dla nich trucizną. Poza tym one przecież nie mają zębów.
Z zębami czy bez, nawet nieduża rodzina dzikich truxów mo-gła doprowadzić mniejszych
posiadaczy ziemskich w Chepsenyt do ruiny, zmuszając ich do brania pożyczek z
komercyjnych ban-ków genów lub do życia z dnia na dzień, ze zwyczajnych kradzieży.
Spotkali się z panem Filelim, który zwołał innych truxerów i w ulicznej kafejce, przy
winie oraz ciasteczkach (z przewagą, z dużą przewagą wina), zaaranżowano polowanie.
Dopiero ran-kiem w dniu polowania, gdy zaczęli schodzić się ludzie zaopa-trzeni w
butelki wina, flaszki matę i jedzenie na piknik, przypo-mniano sobie, że to Święty Dzień
Proklamatorów i że w związku z tym Nasmir Jhirabha, jeden z najważniejszych truxerów
w Pre-fekturze Timboroa, najprawdopodobniej nie będzie mógł
przyjść. Święty Dzień czy nie, Nasmir Jhirabha przyszedł, w dłu-gich butach i kurtce z
wieloma kieszeniami, z szerokim uśmie-chem na okolonej zarostem twarzy, ściskając w
wielkiej pięści radio. Niewątpliwie czekało go Przemianowanie przed całym zbo-rem.
Nieważne. Bóg mógł
zaczekać. Truxy nie. Pierwsi pobiegną gońcy. Zaszczyt bycia gońcem przypadał
najsprawniejszym z młodych. Ich zadanie polegało na dogonie-niu truxa i dotknięciu go
porażaczem. Każdy goniec miał zawie-szoną na pasie sakwę z tymi urządzeniami. Były to
obwody orga-niczne, które po umieszczeniu we właściwym miejscu przełado-wywały
szczątkowy system nerwowy truxa
omamami wzrokowy-mi i zmuszały go, kompletnie oślepionego, do. zatrzymam^.
Przestraszone truxy nawet w leśnym gąszczu potrafiły wykony-wać zdumiewająco
szybkie zwroty, więc jeśli chłopak chciał za-imponować dziewczynie lub innemu chłopcu,
to rola gońca by-ła właśnie tym, czym można się było pochwalić. Tak, dogonienie i
zatrzymanie truxa to było naprawdę coś. Sami truxerzy i starsi, mniej sprawni członkowie
ich świty podążali nieco z tyłu, zaopatrzeni w obwody posłuszeństwa, któ-re miały
ujarzmić i przejąć kontrolę nad oszołomionym tru-xem. Na samym końcu szli najstarsi i
najmłodsi. Oni przygoto-wywali wielki piknik na polanach położonych daleko w głębi la-
su, w miejscach, które służyły do tego celu od przyjścia Zielonej Fali.
Minęło sporo czasu od ostatniego polowania na truxy w Chepsenyt. Tamtego razu
Mathembe
chciała się wybrać ze swoim ojcem, ale powiedział jej, że jest jeszcze za mała. Musiała
pojechać z babcią i dziadkiem czerwonym truxem, by pomóc przy przygotowywaniu
posiłku. Obserwowała gońców wbiegają-cych do lasu przy wtórze gwizdów i pohukiwań i
pragnęła im to-warzyszyć.
„Następnym razem - obiecał jej ojciec. - Jak podro-śniesz”. I teraz nadeszła jej pora. W
sakwie miała już porażacze. Na szyi zawieszone na rzemieniu radio. Zasznurowała mocno
ciasne buty do biegania. Podeszła, by stanąć obok innych kobiet i mężczyzn wybranych
do roli gońców. Chłopcy uganiali się bez-trosko, próbując uderzać jeden drugiego w
głowę porażaczami. Obwody
organiczne po właściwie zadanym uderzeniu mogły wy-wołać poważny wstrząs
synestetyczny.
Słychać było klaśnięcia, krzyki i śmiechy. Nasmir Jhirabha zawołał, by przestali się
wygłu-piać, ale chłopcy drwili z niego, był bowiem Proklamatorem. Na widok Mathembe
- w butach do biegania, obcisłym stroju, z sakwą przy pasie i radiem na szyi —
wybuchnęli śmiechem. Mathembe jak im powiesz, dokąd mają się udać, kiedy znaj-dziesz
truxa? Nie zadali sobie trudu, by dodać: Jeżeli go w ogóle znajdziesz.
Mathembe wzruszyła ramionami i obojętnie uniosła do ust drugi przedmiot zawieszony na
rzemieniu. Była to gliniana oka-ryna w kształcie grubego ptaka. Zagrała kilka śpiewnych
nut, a chłopcy tym razem się nie śmiali, bowiem usłyszeli dźwięk, ja-ki wydaje las w
miejscu, gdzie z zarośli dzikiego piaskomięsa wy-rastają dwa ogromne wachlarzowe
drzewa. Dziewczynka potrafi-
ła na swojej okarynie naśladować muzykę każdej części lasu, tak że każdy nasłuchujący
przez radio
i znający puszczę potrafiłby zlokalizować truxa z dokładnością do kilku metrów. Ojciec
Mathembe i inni truxerzy rozglądali się wokoło, jak-by jeszcze na kogoś czekali, lecz w
rzeczywistości dawali znak gońcom, by zajęli pozycje do rozpoczęcia biegu. Jak zawsze
mło-dzi mężczyźni wysforowali się do przodu w swym odwiecznym fałszywym
mniemaniu, że są bardziej godni, aniżeli
dziewczęta. Truxerzy konferowali ze sobą. Skinienia głów. Nasmir Jhirabha zawołał:
- W porządku, ruszajcie.
Rycząc, wyjąc i wykrzykując dziko zbitki pozbawionych zna-czenia sylab gońcy ruszyli
pędem przez pola ryżowe i leśne ogrody przeskakując, uchylając się i lawirując między
pękatymi worami fermentorów wina i wrzecionodrzew z otaczającymi ich chmurami
szpulkomuch na długich,
jedwabistych niciach. Or-ganigrodniki umknęły przed załamującą się falą rozkrzycza-
nych, barwnie odzianych młodych ciał, wymachując chudymi jak patyki ramionami
manipulatorów.
Młodzi mężczyźni i kobie-ty z Chepsenyt minęli je i pognali dalej, w głąb puszczy.
Mathembe pobiegła sama. Z własnego wyboru. Chłopcy by-li nudni z tą swoją ciągłą
rywalizacją. Dziewczęta biegły nieco wolniej, ale były równie nudne - stale rozmawiały o
chłopcach. Mathembe najlepiej się czuła, kiedy biegła sama. Nie dlatego, żeby - jak wielu
samotników - obawiała się czyjegoś towarzy-stwa; przyjaźnie i antypatie nie miały z tym
nic wspólnego. Obecność innych tłumiła uduchowienie. W samotności doznała łaski
zatracenia siebie, by na kilka krótkich, ulotnych chwil po-strzec swoją osobę jako drobny,
maleńki błysk świadomości, przemykający z niewyobrażalną szybkością pośród
czujących, ogromnych drzew. Miała wrażenie, że wystarczy dać jej świadomości jeden
mikroskopijny bodziec, jedno małe pchnięcie, a przeskoczy jakąś subtelną granicę i
ogarnie swoim umysłem cały obraz: gońców przemykających między drzewami, truxerów
z
ciągnącą za nimi świtą, starych ludzi śmiejących się i tańczą-cych przy dźwiękach radia,
przygotowujących posiłek na leśnych polanach, a także dzikie truxy, ukrywające się
gdzieś w głuchej dziczy.
Czy to właśnie oznacza być martwym? Czy to śnienie, świa-domość korzeni drzew?
Minęła skrajniki, gdzie życie zapoczątkowane przez człowie-ka i pierwotna roślinność
wiodły wspólną egzystencję, sięgając coraz dalej w głąb lasu. Olbrzymie pnie drzew tieve
wyrastały na trzydzieści, czterdzieści metrów, nim rozpostarły w górze gęsty baldachim
ciemnych liści. Do leśnego poszycia nie docierał na-wet jeden promyk słońca. Mathembe
gnała w niemal nocnych ciemnościach po nakładających się sześciobocznych płytkach li-
chenia. Ominęła skłębiony splot czepnych korzeni i lian; ople-cione mchem pnącza
niknęły w ciemności, a kotwiczne chwyta-ki fotosyntetycznych balonów kołysały się
łagodnie. Pod wicia-mi, którymi odsączały z powietrza bakterie, znajdowały się pąki
balonokul jak dojrzałe owoce, które już wkrótce zostaną wy-puszczone, wzbiją się ponad
puszczę i będą się unosić, dopóki nie znajdą miejsca, w którym zakotwiczą. Z baldachimu
liści do-biegała nie cichnąca symfonia - popiskiwania, świergot, pohuki-wanie, narastające
i słabnące glisando i arpegio, donośne ryki i harmonijne brzdąkanie. Istoty zamieszkujące
niżej załatwiały swoje sprawy w ciszy. Mathembe biegła dalej. Czuła, że mogłaby tak biec
przez ten ciemny, rozśpiewany las aż do końca świata. Odrzuciła swoją jaźń i otrzymała
nową tożsamość, nową naturę, nowego ducha. Doktryna Proklamatorów, głosząca, że
ludzie poza granicą czasu mogą zjednoczyć się z Bogiem i stać się Nim, zalśniła dla niej
nowym blaskiem.
Porzucić mniejsze, by stać się większym; teraz to pojęła. Ale jak żarliwie owo mniejsze
trzyma się tej drobiny, którą uznaje za swoją. Już dawno zapomniała o truxach,
porażaczach i radiu. Niektóre doznania przychodzą bardzo wolno i stopniowo, jedno po
drugim. Niespieszne narastanie pewnej liczby danych, aż w pewnej chwili po prostu
wiesz. Głębsza ciemność w mroku gęstego lasu.
Pewna regularność pośród większej nieregularno-ści dobiegających z oddali
pogwizdywań,
pohukiwań i okrzyków. Swoisty wzorzec: w braku form — forma naśladująca twoją wła-
sną; i nagle zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś sam. Że oprócz ciebie jest jeszcze ktoś, kto
biegnie tuż obok, krok w krok, nie wyprzedzając cię ani nie zostając w tyle, ukryty
między drzewa-mi.
Zatrzymujesz się, próbujesz nasłuchiwać poprzez ciężki od-dech i odgłos walącego serca.
Nie
słyszysz nic prócz puszczy, mamroczącej do siebie swoją niezrozumiałą mantrę. Znowu
za-czynasz biec. Spoglądasz w bok, tylko zerkasz, widzisz jakieś po-ruszenie, cień twoich
myśli. Coś? Ktoś?
Biegniesz, ale to już nie to samo. Nie ma uniesienia i świę-tej pasji, przygasł boski ogień.
Coś przepadło. Zostało skalane. Jak w przypadku Kapsabeta, którego żonę zgwałcili
bandyci. Ko-cha ją równie mocno, może nawet mocniej niż kiedykolwiek, ale ich związek
nie jest już taki sam.
Kiedy już raz to ujrzysz, połączysz zdarzenia i uczynisz nie-widzialne widzialnym, nie
może się przed tobą ukryć. Drzewa tieve stały blisko, jedno przy drugim, strzeliste i nie-
wzruszone.
Mathembe zatrzymała się raptownie, szorując buta-mi po wilgotnych liściach
pokrywających sześcioboki lichenia na polanie. Przykucnęła za lukiem korzenia i uniosła
do warg gliniany dziobek okarynowego ptaszka. Nie wiedziała, jak dale-ko się zapuściła i
bała się, że straciła już łączność z resztą. Coś wyprysnęło z cienia pomiędzy drzewami i
zbliżało się zygzakiem. Raz po raz pojawiało się, to znów znikało jej z oczu. Kruchy ptasi
pisk dobył się z jej ust, kiedy tuż przed nią, jak wi-zja anioła, pojawiła się postać. Obcość
maski, jej ostre trójkątne rysy kompletnie zbiły dziewczynkę z tropu. Dotknęła wargami
ustnika okaryny. Głos, który ją dobiegł zza złowieszczej zasłony, był łamiącym się,
zdyszanym i niepewnym głosem chłopca. - Przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć.
Zdejmę ją, jeśli tego chcesz. Chciałabyś?
Skinienie.
Spod kanciastej maski wyłoniło się oblicze nastolatka; jego policzki barwiły wywołane
wysiłkiem rumieńce. Odłożył maskę na ziemię przy korzeniach tieve. Sztuczne rysy,
oddzielone od animującej je psyche, rozpływały się i topniały w oczach; usta przerodziły
się w okrągłą jamę ziejącą ku światłu nad baldachi-mem liści. Bezcielesne macki
seksualnego doświadczenia, zadzi-wienia i pragnień, wiły się w górę pomiędzy długimi,
nagimi pniami drzew.
- Tak trudno z tobą porozmawiać - rzekł chłopiec, którego Mathembe niejako
mimochodem
rozpoznała jako jednego z częstych bywalców kafejek i miłośnika zabaw z traixami na
pla-cu przy końcu Dwunastej Ulicy. - Chciałem tylko z tobą poroz-mawiać, uznałem, że
polowanie na truxy to wymarzona okazja. Nigdy w życiu tak szybko nie biegłem.
Myślałem, że skonam. - Roześmiał się i uderzył pięścią w pierś, zapraszając, by podzieliła
jego rozbawienie. Mathembe zaśmiała się bezgłośnie. - To miłe miejsce, nie sądzisz?
Mathembe zdała sobie sprawę, że chłopiec się boi. Ta świa-domość przepełniła ją mroczną
wesołością. - Mile miejsce - powtórzył, rozglądając się wokół. - Lubisz takie miejsca,
prawda? Ja też, podoba mi się tutaj. Gaj Przodków też jest fajny. Często tam chodzę. Sam.
Widywałem ciebie.
Też często przychodzisz. Pewnie uważasz, że to dobre miejsce, żeby sobie pobyć w
samotności i pomyśleć. Ja często potrzebuję sa-motności, żeby móc przemyśleć ważne
xT&cnj i po prostu pobyć trochę bez towarzystwa innych. Ty pewnie też. Wiesz, są tacy,
co uważają, że jesteś trochę dziwna, zabawna… Mówią o tobie róż-ne rzeczy. Nie chcę
tego powtarzać, bo to naprawdę nic miłego, oni też nie są mili, oni są głupi, ale ja, no
wiesz, uważam, że je-steś całkiem fajna…
Widziałem cię w Gaju Przodków i pomyśla-łem: To ktoś, kogo mógłbym polubić, kto
myśli tak jak ja. Wcale się nie przejmuję tym, że nie mówisz, dla mnie to normalne, w
porządku; nie mówisz -
widać masz po temu powód i nie za-mierzam cię o to pytać. Serio, nie zamierzam cię do
niczego zmuszać, nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty. Co ty na to, w
porządku, hę? Czy miałabyś coś przeciw temu, gdy-bym… czy chciałabyś… czy
mogłabyś… czy mogę, tylko raz, troszeczkę…
Z pneumaski wciąż biły w górę smużki feromonów, a on zbliżył się do niej powoli, krok
po kroku, noga za nogą, a potem otworzył usta i ona też to zrobiła, a kiedy wsunęła mu
język mię-dzy wargi, doznał szoku, ponieważ w ogóle się tego nie spodzie-wał. Nie
czegoś takiego! Czy coś było nie tak? A wtedy ona za-darła bluzkę pozwalając, by dotknął
jej piersi; kręcił głową - chyba zaraz
umrze, o Boże, o Boże, o Boże - sięgnął ręką, by dotknąć delikatnie, z przejęciem,
trwożliwie tych piersi, tych wielkich, płaskich sutków; nigdy nie przypuszczał, nie
wyobrażał sobie, nie marzył.
I następną rzeczą, jaką sobie uświadomił, była gwałtowna fala halucynacji, anioły
smakujące rdzę, muzykę żółtą i błękitną i skrzynie zamglone - wpadające, wysuwające się
i nakładające jedne na drugie, by w końcu runąć na stertę liści i rozpływającą się
pneumaskę.
Mathembe wcisnęła porażacz do sakwy przy pasie, włożyła poły bluzki do spodni, wydęła
wargi i pobiegła dalej, między drzewa, pogrywając drwiącą, zuchwałą, roześmianą
melodię na swojej okarynie.
Chłopiec, oszołomiony, upokorzony i wciąż niepewny, co się właściwie wydarzyło, poczuł
na piersi paskudną lepkość wy-dzielającą ohydną, dławiącą woń. Palcami odnalazł zbitą,
gru-złowatą, cuchnącą masę syntetycznych tkanek. Pneumaska leża-ła pod nim,
zmiażdżona, a z jej ran sączyła się odrażająca żółta ropa.
* * *
Starzy i dzieci czekają z posiłkiem i winem na polanie w głę-bi lasu. Niektóre dzieci czują
się zaniepokojone, otoczone przez drzewa. Mówią, że drzewa na nie patrzą.
- To całkiem możliwe - odpowiadają starzy i dla podkreśle-nia tej możliwości wywracają
oczyma. -
Spójrzcie na ukształto-wanie terenu, na to, jak regularnie rosną drzewa. Legendy i po-
dania głoszą, że w tym miejscu, gdzie się teraz znajdujecie, była kiedyś osada. Osada
pełna ludzi, tętniąca życiem. Teraz są już tylko drzewa. Na drzewach widnieją twarze -
oblicza ludzi z przeszłości wyglądające z tysięcy lat śnienia. A dzieci, mocno już
wystraszone, przewracają oczyma.
- Aha - potakują i pytają: - Co się z nią stało? A źli starzy ludzie z plastikowymi butelkami
wina, którzy nie mają innych pomysłów na zabicie czasu niż straszenie dzieci, mówią:
- Bóg ją zniszczył. Ot tak, po prostu. Starł ją z powierzchni ziemi. A wszystko to - i tu
uśmiechają się złowieszczo - przez wstrętne, okropne małe dzieci, które nie wierzyły
starszym. Wówczas stare kobiety łaja starych mężczyzn i nakazują, by wzięli się za siebie,
zajęli czymś konstruktywnym i przestali stra-szyć dzieci, bo, drogie dzieci, to tylko
legendy, wymyślone histo-rie, nie ma w nich nawet źdźbła prawdy - ale dzieci zdążyły się
już wystraszyć i nie sposób odwrócić tego, co się stało. Ojciec Mathembe jest
zadowolony. W zagrodzie z siatki neurowstrząsowej dziesięć truxów zaopatrzonych w
ograniczni-ki pomrukuje w indukowanym sztucznie zadowoleniu. Chłopcy są
niepocieszeni. Pomimo głośnego pohukiwania, śmiechów i wrzasków - ani jednego truxa.
Dziewczęta są zadowolone. Te-go dnia udało im się dogonić i oszołomić trzydzieści trzy
truxy.
Ojciec Mathembe kupił im wino, butelki przechodziły z rąk do rąk, trunek spływał po
brodach i do długich gardeł, co dla chłopców było największą zniewagą.
Pan Fileli podał butelkę córce.
- Dziesięć truxów! - zakrzyknął, bardziej niż tylko trochę podpity.
Mathembe uśmiechnęła się do niego, ale kątem oka obser-wowała, jak chłopiec, który
dotykał jej piersi, przemknął pomię-dzy drzewami i dołączył do świętujących.
- Dziesięć truxów! - rzekł ojciec Mathembe do Nasmira Jhirabhy, machając butelką wina
w irytującym, choć przyjaciel-skim geście.
- Moi nie wszyscy wrócili - mruknął Nasmir Jhirabha. - Jedna drużyna jeszcze poluje.
Zobaczymy, co przyprowadzą. To, co przyprowadzili, to nie były dzikie truxy. Mathembe
odgadła - słuchając pogwizdywań i innych odgło-sów, jakie wydawali przedzierając się
przez las - że nie wiodą ze sobą truxów. Wypadli na polanę spoceni, podnieceni, zziajani. -
Patrzcie, co znaleźliśmy! -wołali. -
Patrzcie, patrzcie! W lesie, miast truxów, znaleźli dwoje ludzi — mężczyzn^ i kobietę.
Oboje mieli długie, zmierzwione włosy, cuchnęli bru-dem i leśną wilgocią, wyglądali na
zziębniętych,
zmęczonych, wygłodniałych i zaszczutych, a ich odzież miała barwę błota i pleśni, z
plamami od soków i leśnych barwników, ale na ra-mionach tych dwojga wszyscy mogli
wyraźnie dostrzec symbole w kształcie trzylistnej koniczyny.
Znak Wojowników Losu.
- Patrzcie, co znaleźliśmy! Patrzcie! - zakrzyknął ponownie przywódca gońców.
Mieszkańcy Chepsenyt zaczęli szemrać na ich widok. Oj-ciec Mathembe szukał Nasmira
Jhirabhy, ale olbrzymi Prokla-mator już się oddalił, udając, że musi zajrzeć do zagrody
tru-xów.
- To Wojownicy Losu - rzekł z dumą przywódca, choć mieszkańcy nie chcieli tego
usłyszeć, gdyż zanim padły te słowa, mogli udawać, że tamci nimi nie byli.
- Wojownicy Losu. Uciekinierzy. Uciekają już od wielu ty-godni. Te śmigłowce, które
przeleciały nad osadą, ich właśnie szukały. Ukrywają się w lesie od całych tygodni. Od
wielu tygo-dni.
Ludzie znów zaczęli szemrać. I nagle jeden z mężczyzn wy-stąpił naprzód — pan
Kakamega, hodowca traixów. Był dobrze po czterdziestce, ale wciąż pozostawał
kawalerem. Ze względu na jego pracę chłopcy wciąż kręcili się wokół niego, a i on lubił
ich towarzystwo. Powszechnie znano jego przekonania politycz-ne, on zaś nigdy nie
wahał się ich publicznie głosić. Teraz postą-pił
naprzód i wcisnął dwie butelki wina w ręce kobiety — Wojow-niczki Losu.
- Bądźcie pozdrowieni, nieznajomi, zaznajcie gościny osady Chepsenyt! - zakrzyknął. -
Jakimże niegościnnym byłoby nasze sioło, gdyby zabrakło w nim kęsa mięsiwa i łyku
wina dla wę-
drowców, którzy zagubili się w lesie? Bądźcie pozdrowieni. Wi-tam was w imieniu całej
osady.
Podprowadził dwójkę młodych do rozłożonego na ziemi obrusa i nakazał im usiąść obok
siebie, po czym częstował ja-dłem i napitkiem. Jedli ostrożnie, raz po raz zerkając
niepewnie to w jedną, to w drugą stronę, obserwując. Ludzie powrócili do swych grupek,
do rodzin i przyjaciół, próbowali na powrót zająć się posiłkiem. Ktoś nawet włączył radio,
ale nic nie było już takie jak przedtem. Na podobieństwo złej muchy, która - jak krążą
słuchy - choć niewidzialna, potrafi zmienić wino w ocet, ci przybysze przyćmili dla nich
wszystkie barwy te-go pięknego dnia.
* * *
Tylko wyjątkowo niezwykłe okoliczności mogły spowodo-wać, że policjantki Kimilili i
Kiminini, ubrane w przepisowe szorty, buty, rękawice i hełmy, nadciągnęły jak burza od
strony Tetsenok.
Te dwie potężne kobiety nie były bliźniaczkami, nie były też spokrewnione ani podobne
do siebie, tyle tylko, że obie wyróż-niały się ogromem postury. Mieszkańcy osad, nad
którymi miały pieczę, nadali im imiona Kimilili i Kiminini, ponieważ każde-mu, kto
patrzył na nie, ubrane w mundurowe szorty, buty, ręka-wice i hełmy, prujące przestrzeń na
olbrzymim służbowym tra-ixie — każdemu nieuchronnie nasuwało się przekonanie, że
muszą być kochankami. Inna krążąca na ich temat plotka, po-pularna w wielu osadach,
mówiła, że wielki, toporny, trzykołowy traix, na którym jeździły, jest w rzeczywistości
dwoma młodymi mężczyznami, którzy ośmielili się kiedyś do nich przystawiać. Ki-milili i
Kiminini, znając dobrze ludzkie zwyczaje, nie robiły nic, żeby plotkom zadać kłam.
Lubiły tylko siadywać przy stoliku ulicznej kafejki w Tetsenok i zadowalały się nękaniem
prze-chodniów głośnymi uwagami. Z legendy przeradzały się w r;zć-czywistość jedynie
podczas dorocznych wizyt w poszczególnych osadach, gdzie sprawdzały licencje
organików i dokładność oraz rzetelność składanych danin. Jeżeli zrezygnowały z
obrzucania inwektywami kierowców dżipnejów i postanowiły odwiedzić taką zapadłą
dziurę jak Chepsenyt, musiało
wydarzyć się coś napraw-dę niezwykłego.
Kiedy podejrzenie pada na całą osadę, wówczas najtrudniej zdecydować, od czego
rozpocząć dochodzenie. Zgodnie z obrazem, jaki malowała plotka, policjantki za-
parkowały traixa na placu Drzewa Założyciela, wygładziły szorty, poprawiły buty,
rękawice i hełmy, oparły prawe dłonie na pał-kach elektrycznych i wmaszerowały
pomiędzy złych starych mężczyzn, którzy przy
zacienionych stolikach kafejki sączyli her-batę i zastanawiali się nad kolejnymi
posunięciami w grze fili. Zbliżyły się do lady. Dwie pary urękawiczonych dłoni legły pła-
sko na kontuarze.
- Oczywiście jako gorliwy poddany Imperium i szanujący prawo obywatel z pewnością
doniósłbyś władzom o dostrzeżo-nych w sąsiedztwie przypadkach nielegalności bądź
przejawach działalności wywrotowej.
- Oczywiście - rzekł właściciel, napełniając dwa kubki raqi. - Tak też sądziłyśmy. - Pod
wyświetlającymi dane wizjerami hełmów pojawiły się dwa uśmiechy.
Ponieważ nikt nigdy nie mógł im zarzucić niesumienności w prowadzeniu śledztwa,
Kimilili i Kiminini zadały to samo pyta-nie w każdej kafejce przy placu Drzewa
Założyciela. Później, ja-ko że zbliżała się pora posiłku, zwróciły się z tym samym zapyta-
niem do sprzedawcy kekab, który stojąc na rogu Pierwszej Uli-cy piekł na ruszcie
promiennikowym białe mięso. To samo spo-tkało sprzedawcę pasztetów z rogu Drugiej
Ulicy i Pierwszej Okrężnej. Zapytały także właściciela kramu z gorącymi kasztana-mi,
ustawionego przed tutejszą bursą. Zadowolone z niekwestio-nowalnej lojalności
mieszkańców osady Chepsenyt przecięły plac Drzewa Założyciela i skierowały się do
swego drzemiącego traixa, kiedy usłyszały jak chłopiec, na tyle duży, że mógł się oka-zać
rozsądny, wyszeptał do przyjaciół, aby popisać się przed ni-mi śmiałością:
- Patrzcie, to te laski w paski.
Ruchem szybkim jak cięcie noża Kiminini przerzuciła go przez kierownicę, a Kimilili
ściągnęła mu spodnie i przytknęła koniec pałki elektrycznej do krocza.
- Nie lubimy braku szacunku.
- Nie lubimy niegrzeczności.
- To tworzy niemiłą atmosferę.
- Rodzi brak szacunku dla prawa.
- Nie lubimy niegrzecznych ludzi. A szczególnie nie lubimy niegrzecznych chłopców.
Chłopiec wił się i jęczał, podczas gdy tępy koniec pałki wbi-jał mu się coraz mocniej w
ciało.
- Widzisz tego traixa?
- Wielki, silny organik, prawda?
- Kiedyś to był mały chłopiec.
- Taki jak ty.
- Niegrzeczny mały chłopiec.
- Co gorsza, niegrzeczny dla nas.
- A teraz się przyzwyczaja, że mój tyłek będzie się rozkładał na jego twarzy codziennie
przez następnych pięćdziesiąt lat. - Chcesz, żebym ci usiadła na twarzy?
- Myślę, że on chce.
—Ja też tak sądzę.
Pałka wbijała się coraz mocniej i mocniej. Chłopiec krzyk-nął, ale kobiety trzymały
mocno. W
stosownej odległości zaczęli zbierać się ludzie.
- Mimo to okażemy ci swą łaskawość.
- Ale w zamian zadamy ci jedno pytanie.
- I jeśli odpowiedź będzie zgodna z prawdą, kto wie, może cię nawet puścimy.
- Ale jeśli skłamiesz, nacisnę spust mojej pałki.
- A jest nastawiona na pełną moc.
- Do oporu.
- Tak, że jak już zmyją siki i gówno ze ścian … - …możesz pożegnać się na dobre z
perspektywami, jakie prawdopodobnie wiązałeś z tym nędznym obiektem. - Bo widzisz,
słyszałyśmy pewne plotki.
- Doniesienia.
- Ludzie zaczynają mówić o tej zapuszczonej, zasranej osa-dzie.
- I wysłano nas, abyśmy sprawdziły, czy te pogłoski są praw-dziwe. A więc …
- Pytanie brzmi…
- Czy ktoś tu ukrywa Wojowników Losu?
Chłopiec spojrzał na kolegów i ludzi stojących w pewnym oddaleniu.
- Nie - odrzekł.
- Och, chyba ci nie uwierzę.
- Ja również.
-Jesteś tego pewien, chłopcze?
-Jestem pewien.
Pałka cofnęła się i natychmiast powróciła, uderzając mocno.
- Wciąż jesteś pewny?
- Tak! Tak!
- Wciąż nie jestem przekonana. ‘ - -Ja również. Może powinnam nim potrzągnąć. - Może
powinnaś. No dobrze. Pytam po raz ostatni i jeśli twoja odpowiedź nas nie przekona,
rozpirzymy twój tyłek po ca-łym placu. Czy jesteś pewien, że nikt w tej osadzie nie
ukrywa dwójki zbiegłych Wojowników Losu?
- Tak! - zawył chłopiec. - Tak, tak, tak! Boże, tak, jestem pewny!
Pałka się cofnęła.
- Dziękuję.
- A teraz podciągnij spodnie, parszywy gnojku, i zejdź mi z oczu.
Chłopiec, szlochając i przytrzymując ręką opadające spodnie, wrócił biegiem do kolegów
(obecnie jako prawdziwy bohater, gdyż nawet na torturach nie zdradził najmroczniejsze-
go sekretu osady).
Kimilili i Kiminini obudziły swego traixa i powróciły do biura w Tetsenok, aby przekazać
do Timboroa raport, w którym z zadowoleniem stwierdzały na podstawie
przeprowadzonego
dochodzenia, że doniesienia, jakoby dwoje Wojowników Losu znalazło schronienie w
osadzie Chepsenyt, należy uznać za fałszywe.
* * *
Matka Mathembe, usłyszawszy nowiny, spisała je krótko, a notatkę wręczyła córce, by ta
przekazała ją ojcu, który przeby-wał na Wzgórzu Fatalnego Roku. Przed trzema
tygodniami były jego czterdzieste drugie urodziny, a to najbardziej feralny wiek dla
mężczyzny. Miał dużo szczęścia w polowaniu na truxy, ale nie chciał nadużywać
przychylności świętych i choć uważał to za zwykłe przesądy, zaopatrzony w wymagane
czterdzieści dwa przedmioty szczególnej wartości wyruszył
leśną ścieżką do świą-tyni Kilimam Be, patronki mężczyzn wieku średniego. Spowied-
nicyzm był
wiarą trudną do usystematyzowania: piętnastu wyż-szych świętych, sześciuset trzydziestu
niższych, trzydzieści osiem tysięcy dziewięćset dwanaście aniołów trudnych do
zlokalizowa-nia w
konkretnym miejscu o konkretnej porze, a wszystkie bez wyjątku pochłonięte ważnymi
niebiańskimi sprawami. Jeżeli chodzi o kwestię doktryny, była ona również płynna.
Zakresy odpowiedzialności i strefy wpływów nakładały się na siebie; ry-walizacja i
przejawy zazdrości pomiędzy siłami wyższymi mogły okazać się feralne w skutkach,
gdyby modły i błagania trafiły do niewłaściwej istoty. A ponad tym wszystkim i pośród
tego wszyst-kiego czaiła się nieuchwytna, niewidzialna kongregacja umar-łych; miliony
milionów bezcielesnych jaźni, pnących się ku nie-bu krętą ścieżką poprzez neuralną
matrycę Snienia. Podstawo-wa idea Spowiednicyzmu głosiła:
„Czcij boską esencję we wszyst-kich rzeczach”, zatem bliźniaczy Proklamatyzm
wyznawał do-kładnie przeciwną tezę. Tak to zazwyczaj bywa. Wzgórze Fatalnego Roku
było prastarym tworem, wyrastają-cym na polanie o kilka kilometrów leśnymi ścieżkami
od Chep-senyt. Legenda głosiła, że powstało ono jeszcze przed Zieloną Falą i stanowiło
grobowiec opętanych przez złe duchy prehisto-rycznych automobili, które zabiły swoich
właścicieli. Jak dotąd nie znalazł się nikt chętny, aby przekopać wzgórze i sprawdzić
prawdziwość legend. Lud Mathembe uznawał wszelkie
wynalaz-ki mechaniczne za skażone ciemnością Nyakabindi, zła z dna morza. Na szczycie
niewielkiego wzgórza stała świątynia święte-go i, w przeciwieństwie do znajdujących się
w głębi puszczy sanktuariów świętych Ykonde, była całkiem dobrze utrzymana. Jej dobry
stan
gwarantowały cztery kondygnacje schodów wio-dących zboczami wzgórza do świątyni.
Jedna
miała dwadzieścia siedem stopni, druga czterdzieści dwa, trzecia sześćdziesiąt sześć, a
czwarta siedemdziesiąt osiem - po jednym na każdy nie-fortunny rok życia. Zgodnie z
tradycją, jeśli ktoś chciał uniknąć nieszczęść czyhających nań w feralnym roku, powinien,
wcho-dząc odpowiednimi schodami, na każdym stopniu umieścić cenną ofiarę, a
znalazłszy się przed świątynią klasnąć trzy razy w dłonie, by zwrócić na siebie uwagę
świętego, potem zapalić biolampę i zawiesić na patyczku błagalnym karteczkę z prośbą o
powodzenie i przychylność niebios.
W osadzie wielkości Chepsenyt nigdy nie było wielu ludzi w niebezpiecznym wieku, toteż
dziewiętnasty, dwudziesty trzeci, trzydziesty pierwszy, trzydziesty piąty, czterdziesty,
czterdziesty szósty, pięćdziesiąty drugi, pięćdziesiąty trzeci, sześćdziesiąty trzeci,
sześćdziesiąty dziewiąty, siedemdziesiąty drugi, siedem-dziesiąty dziewiąty,
osiemdziesiąty, osiemdziesiąty pierwszy i sto dwunasty rok życia uważano za lata
mniejszych nieszczęść, które mogły być zażegnane dzięki niewielkim datkom dla
opiekuna świątyni. W ten to sposób Wzgórze Fatalnego Roku zawsze było przybytkiem
bogatym i dobrze utrzymanym.
Mathembe zastała swego ojca na przedostatnim stopniu. Poniżej na schodach znajdowały
się chlebojabłka, papierowe kubki ryżu, święte medaliki, prawie zużyte karty telekom,
nie-używane bilety autobusowe, puszki piwa, skarpety, stare buty nu-mer czterdzieści.
Mathembe, zbyt młoda, by żyć niebezpiecznie, wbiegła na górę po szerokich schodach.
Jej ojciec rozłożył kart-kę i przeczytał uważnie.
— Dranie. Okulawili truxy Nasmira Jhirabhy — rzekł. - Wszystkie. Ani jeden nie uciekł.
Dranie.
Ojciec Mathembe wypuścił z dłoni kartkę, która w ten spo-sób stała się czterdziestym
pierwszym przedmiotem na Wzgórzu Fatalnego Roku, po czym natychmiast udał się do
Nasmira Jhira-bhy, aby go przeprosić w imieniu wszystkich mieszkańców osady.
Czterdziesty drugi stopień pozostał
pusty. — To nie twoja wina — rzekł Nasmir Jhirabha do ojca Ma-thembe. - Nie
przyłożyłeś do tego ręki, nie musisz zatem prze-praszać.
— Muszę cię przeprosić w imieniu moich ludzi - oznajmił ojciec Mathembe.
Nasmir Jhirabha spojrzał na niego w taki sposób, w jaki lu-dzie patrzą czasem na dom,
który mijali od wielu lat, zupełnie go nie zauważając. Aż do teraz.
- Działali precyzyjnie. I skrupulatnie - opowiadał później ojciec Mathembe swojej żonie,
gdy ona w pracowni formowała z kulek plazmy małe śpiewające stworzonka i
wypuszczała je na podłogę. -
Posłużyli się ostrzami. Niektóre truxy wydobrzeją, ale i tak Nasmira ominie aukcja
przesileniowa w Timboroa, a na to nie może sobie pozwolić.
- Widmowi Chłopcy.
- Któżby inny? Jakby to Nasmir Jhirabha wezwał te dwa dę-ciaki, które się uważają za
policjantki.
On wie, jak tu jest. Chep-senyt nie jest takim miejscem.
- Jeżeli nie on, zrobił to ktoś inny - rzucił Hradu, a Ma-thembe spiorunowała go
wzrokiem.
- Chepsenyt staje się takim miejscem - powiedziała matka. Małe stworzonka na kółkach
krążyły wokół jej stóp, Ma-thembe zaś zastanawiała się, jakimi gestami opowie
Dziadkowi o okaleczeniu i okulawieniu truxów.
Tej nocy pojawiły się śmigłowce.
Spisz we własnym łóżku. Nie, wydaje ci się, że śpisz. Pozosta-jesz w dziwnym stanie pół
snu, pół
jawy, kiedy nawet znajomy pokój wydaje się osobliwy i obcy. Czy to sen czy jawa? Nie
masz pewności. Śniły ci się wielkie obrotowe ostrza poruszające się w przestrzeni,
odcinające plastry ze
skraju świata krążącego po swojej orbicie; łoskot wypełnia cały wszechświat, grzmot
Ian McDonald SERCA, DŁONIE, GŁOSY przełożyła Agnieszka Ciepłowska Patrycji — zawsze Timowi i Allią: Flagi wciąż tam są, ale my już nie. OSADA Dziadek był drzewem. Ojciec hodował truxy, w piętnastu kolorach. Matka potrafiła wyśpiewywać kod genetyczny; śpiewała wprost do serc żywych istot i w ten sposób je zmieniała. W koło, ciągle w koło… W dniu, kiedy żołnierze Imperatora przybyli do osady, w której mieszkała Mathembe, dom przy Piętnastej Ulicy wpadł w szał. Przeraził go łoskot wozów opancerzonych ciągnących ulicami Chepsenyt. Rozbity na części stał się płochliwy i mało inteligentny. Gdy jedna z wielkich, jaskrawo pomalowanych me-talowych maszyn zatrzymała się z dygotem u wylotu Piętnastej Ulicy, uległ prawdziwej panice. Wszelkie komórki mieszkalne: jedne jak długie sześcioboczne stonogi, inne jak koła lub jak ko-puły miękko sunące na plastikowych gąsienicach, jeszcze inne jak koncertyny z nogami - wszystko to, rozbiegane, znalazło się nagle na ulicy. Cywile próbowali zapędzić je z powrotem na miejsce, żołnierze zaś usiłowali opanować cywilów. Rajavowie chcieli odbudować dom jeszcze przed nocą. Te-raz jednak wątpliwe było, czy w ogóle pozbierają wszystkie jego składniki. Mathembe odgoniła wielką niespokojną istotę przy-pominającą chodzący parasol, która pędziła w stronę chlewika truxów. Mogłaby wystraszyć młode organiki, a te, w popłochu obracając kołami, powpadałyby jak niejedne na drugie. Rajavowie podążali do części miasta zamieszkałej przez Pro- klamatorów. Dwanaście pokoleń żyło i umarło przy Piętnastej Ulicy, a teraz oni zapakowali swój dobytek na pięć truxów i roze-brali dom. Zaczęli pracę, nim skraj świata zaszedł poniżej słońca. Mathembe była zafascynowana. Nigdy dotąd nie widziała domu rozłożonego na części. Dwanaście pokoleń, a teraz od-chodzili. Nie zważali na to, kto pozna powody ich odejścia —pan Rajav przez całą drogę wykrzykiwał je głośno, tak aby wszy-scy mogli go usłyszeć. Zostali zastraszeni, zmuszeni do opuszcze-nia swego miejsca. Prześladowano ich listami z pogróżkami, sprośnymi docinkami; podjęto nawet próbę przegnania ogniem - ich, obywateli miłujących pokój i prawo. Widmowi Chłopcy. Bandyci. Nieokrzesane łobuzy.
Pożaru właściwie nie było. Po niemrawym ataku bombo-wym na ścianach zostało ledwie kilka osmaleń, które szybko usunięto. Nie zawiadomiono nawet policji w Timboroa. Ma- thembe podejrzewała, że mógł być w to wmieszany jej młodszy brat, Hradu. On i Kajree Rajav przyjaźnili się, dopóki ze świąty-ni nie nadeszło Słowo Boże - wtedy pan Rajav zabronił synowi przebywać w towarzystwie bałwochwalczych Spowiedników. Teraz Rajavowie będą się trzymać ze swoimi; ani chwili dłu-żej nie pozostaną wśród tych, których dotąd uważali za przyja-ciół i dobrych sąsiadów, a którzy w rzeczywistości zawsze chcieli się ich pozbyć, spalić ich dom, a ich samych - Proklamatorów z Chepsenyt — wymordować, obedrzeć żywcem ze skóry i przy-bić do frontowych drzwi. Na razie ze wszystkich sil starali się ponownie zgromadzić ogarnięte paniką składniki swego domu. Wóz opancerzony obrócił się; metalowe gąsienice zazgrzy-tały upiornie na ceramicznych kostkach. Ruszył Piętnastą Ulicą. Pan Rajav wolał do intruza, aby zawrócił i odjechał, lecz maszy-na sunęła dalej, twarda i kanciasta. Z włazu wychylał się żołnierz w czarnym mundurze wojsk Imperatora. Krzyczał, ale pośród ludzkiej wrzawy i w huku silnika nikt go nie słyszał. Żaden żołnierz nie lubi pozostawać nie zauważonym. Ten zakręcił ciężkim karabinem maszynowym na statywie, skierował lufę do góry i nacisnął spust. Pięć, dziesięć, dwadzieścia nabo-jów. Kiedy suchy odgłos wystrzałów rozdarł powietrze, ludzie umilkli i znieruchomieli. Składniki domu uciekły, dokąd im się żywnie podobało, bo ludzie słuchali tego, co żołnierz musiał im powiedzieć. Imperator żądał, aby wszyscy mieszkańcy Chepsenyt w Pre-fekturze Timboroa stawili się na placu pośrodku osady. Natych-miast. Wszyscy mieszkańcy? Wszyscy. Natychmiast. Żołnierz był bardzo młody. Miał bladą cerę ludzi zza rzeki. Długie jasne włosy zaczesał po wojskowemu do tyłu i spiął klam-rą z symbolem Imperatora - sercem na dłoni. Posługiwał się staromową dość poprawnie jak na kogoś, dla kogo nie był to język ojczysty, ale tu i ówdzie przebijał w jego słowach zarzeczny ak-cent. Dłonie spoczywające na czarnym karabinie maszynowym zdawały się Mathembe zbyt młode i miękkie, by obejmować broń. Z otwartego włazu dochodziły dźwięki muzyki. Pan Rajav, mały i bardzo, bardzo rozgniewany, stanął przed topornym pyskiem pojazdu opancerzonego i żołnierzem o bia-łych, miękkich dłoniach. -Jestem lojalnym Proklamatorem, prawdziwym poddanym Imperatora; nie masz chyba na myśli mnie ani mojej rodziny? Nie zaliczam się do tych, których lojalność można
podawać w wątpliwość. - Oblizał wargi szybkim, nerwowym ruchem języ-ka, w lewo i prawo; wypowiadając słowa: „tych, których lojalność można podawać w wątpliwość”, obejrzał się w jedną i w drugą stronę. - Wszyscy mieszkańcy - powtórzył gramatycznie poprawną staromową dowódca wozu. Silniki ożyły. Czarny dym buchnął z dysz i pojazd wolno ru-szył Piętnastą Ulicą. Zgrzytliwe gąsienice zostawiały regularne rysy na ceramicznych kostkach. Pan Rajav wciąż stał przed nim; mały i pałający wściekłością. Gniew i zraniona duma nie pozwalały mu dostrzec tego, co ja-sno widziała Mathembe - że wóz się nie zatrzyma. Dziesięć me-trów, pięć, już tylko trzy. Nagle pan Rajav jakby został dotknięty świecącą różdżką jednego ze świętych „Ykonde — postrzegł zbliża-jący się transporter jako to, czym był w istocie: niepohamowaną, niepowstrzymaną górą metalu. Odskoczył w bok i pojazd ledwie go musnął. We wnętrzu stalowego potwora żołnierze Imperato-ra ryknęli śmiechem. Mathembe słyszała ich rechot i głośną ta-neczną muzykę, wypływającą przez otwarty właz. Pan Rajav stał pobladły i rozdygotany. Wstrząsnęła nim świadomość, że jego lojalność okazała się nic nie warta. Części jego domu w dzikiej panice biegły Piętnastą Ulicą w stronę po-letek ryżowych i sadów. Wszyscy zebrali się przy Drzewie Założycielu; Spowiednicy oraz lojalni Proklamatorzy. Drzewo Założyciel było sercem i ko-rzeniem osady Chepsenyt. Wyrastały zeń wszystkie domy, ogrody i poletka ryżowe, każdy żuk gnojak, jasnokula i ceramiczna kost-ka, zorana gąsienicami maszyn wojennych Imperatora. Drzewo zostało zasadzone niezliczone tysiące lat sennych temu, kiedy Zielona Fala przetoczyła się przez pustkowia i pojawili się Ahle- les, błyskawicznie zajmując całe prefektury, wywołując sercem znane imiona i komórkowe nazwy wszystkich żyjących istot, aby im służyły. Drzewo Założyciel, jak przystało na legendarny twór (choć w rzeczywistości wcale nie wyglądało okazale; aby ujrzeć więcej, trzeba na nie spojrzeć oczyma wiary), stało na wielkim, wyłożonym ceramiczną kostką placu. Plac otaczały na wpół za-marłe, na wpół zbankrutowane sklepiki, w których nie sprzeda-wano nic sensownego, a także kafejki, gdzie starzy bez końca rozgrywali partyjki fili, upijali się i zrzędzili nad kwaśnym winem. Na skraju placu stało pięć wozów opancerzonych. Do jed-nego z nich zbliżył się, węsząc, młody trux, który omyłkowo wziął go za przyswajalnik syropu. Żołnierze ze śmiechem ode-gnali wzgórek niebieskich syntetycznych tkanek, ten jednak za-raz powrócił. Odszedł, zadowolony dopiero wówczas, gdy jeden z żołnierzy poczęstował go batonem czekoladowym. Kiedy już wszyscy mieszkańcy się zebrali, pospołu Proklamatorzy i Spo-wiednicy, wystąpił naprzód oficer ubrany w czarny mundur ar-mii Imperatora. Obok niego stała wysoka metalowa tyczka z po-przeczką u góry. Poprzeczkę przesłaniało
płótno. Żołnierz upewnił się, że skupił na sobie uwagę wszystkich zgromadzo-nych i pociągnął za sznurek przytwierdzony do płótna. Zasłona opadła na ziemię. Z ust ludzi zebranych na placu dobył się krzyk. Na poprzeczce tkwiło pięć głów. Pięć głów od dawna już martwych. Zeschnięte, cofnięte wargi odsłaniały poczerniałe dziąsła. Oczy wypadły z oczodołów, włosy z czaszki, skóra była pomarszczona i sucha jak pergamin. Głowy dawno martwe, a jednak ciągle żywe. Trzymane przy ży-ciu przez organiki przywierające chciwie do kikutów szyj. Głowy - choć były martwe - żyły i miały przemówić. A oto co powiedziały. Rzekły, że były głupie, próżne i dumne, decydując się pod-nieść rękę przeciw prawym, dobrotliwym i sprawiedliwym rzą-dom Imperatora. Powiedziały, że najdłuższe życie to za krótko, aby mogły zaznać dość smutku i żalu za to, że z ich winy wielu młodych ludzi zboczyło na fałszywą ścieżkę, że nakłaniały do udziału w powstaniu przeciwko Jego Świetlistości Wielkiemu Imperatorowi. Rzekły, iż wieczność nie wystarczy, by ukoić po- czucie winy za śmierć tych młodych mężczyzn i kobiet. Błagały mieszkańców osady Chepsenyt o wybaczenie. Błagały o wybacze-nie Imperatora. Przede wszystkim jednak błagały o wybaczenie tych wszystkich, których zdołały omamić i nakłonić do przejścia pod sztandary Wojowników Losu. Kiedy głowy skończyły, oficer w czerni zdjął poprzeczkę z tyczki i na powrót owinął je płótnem. Pozostali żołnierze ock-nęli się z odrętwienia. Zadudniły silniki i wozy jeden po drugim odjechały wąskimi uliczkami Chepsenyt, uwożąc żołnierzy bęb-niących palcami do wtóru lekkiej muzyki. - Mój Boże - rzekł ojciec Mathembe, zasiadłszy przy stole, kiedy świat wzniósł się ponad słońce, a zawieszone w kącie po-koju jasnokule poruszyły się, rzucając żółtawe światło. — Mój Bo-że, po czymś takim człowiek może nabrać ochoty, by się przyłą-czyć do Wojowników Losu. Naprawdę. Matka Mathembe rzuciła mężowi ostrzegawcze spojrzenie; nie powinien mówić takich rzeczy przy Hradu. Młodzi byli wraż-liwi, dlatego wielu przystąpiło do Wojowników Losu. Wrażliwi i przepełnieni idealizmem. A później ich głowy zatykano na me-talowych tyczkach. - Rzeczywiście - zgodziła się matka Mathembe - nie musie-li tego robić. To takie barbarzyńskie. Nieludzkie. Próbuje się nas przekonać, że życie mieszkańców imperium jest bardziej cy- wilizowane niż to, które my wiedliśmy od czterech tysięcy lat, a nabija się głowy na tyczki. Nie trzeba było tego robić. To byli źli i głupi ludzie (to do Hradu, który z okrągłymi od fascynacji oczyma jadł w milczeniu —jego rodzice rozmawiali o buncie!), ale nie trzeba było tego czynić.
Wystarczyłoby skazać ich na służ-bę. Na długo - na dwadzieścia, a nawet na pięćdziesiąt lat - ale nie trzeba było robić czegoś takiego. Mathembe postukała łyżką o wierzch dłoni Hradu, który tak się zasłuchał, że zapomniał przeżuwać i jedzenie wypadało mu z ust. Przypomniała sobie, jak kiedyś widziała publiczne odpusz-czenie na placu Drzewa Założyciela. Rodzice uważali, że nie jest to odpowiedni widok dla małej dziewczynki - do wieku dojrzałe-go brakowało jej jeszcze kilku lat - lecz udało się jej przekraść na miejsce i ukryć w tłumie. Ujrzała Prokuratora Miejskiego w urzę-dowej szarfie i Egzekutora Państwowego, który przybył z Timbo-roa rządowym trabcem. Niewątpliwie było to wydarzenie - sprze-dawcy przekąsek i herbaty porzucili swoje kramy i ruszyli w gęsty tłum. Kłócili się, walcząc o klientów. Była to podniosła ceremonia. Kiedy skazaniec i jego ofiara weszli na plac, zapadła wielka cisza. Mężczyzna, uznany wyro-kiem sądu Timboroa winnym gwałtu, skazany został na orga- niczną służbę ofierze, dopóki ta nie wybaczy mu jego czynu. Oj-ciec Mathembe pamiętał tę sprawę. Należał do tego samego po-kolenia, co sprawca i ofiara. Znał ich oboje. Teraz gwałciciel, po piętnastu latach w służbie kobiety, którą zgwałcił, po piętnastu latach pracy na plantacjach i polach ryżowych jako organigrod-nik, miał uzyskać przebaczenie. Prokurator głośno odczytał deklarację odpuszczenia. Kobie-ta ją potwierdziła. Egzekutor Państwowy podszedł do wysokiego, chudego organigrodnika, który zdawał się złożony z samych od-nóży, oczu, ramion i palców, po czym zrobił coś, czego Mathem-be nie dostrzegła, gdyż tfum, pragnąc lepiej się przyjrzeć, zafalo-wał gwałtownie. Usiłowała się przecisnąć między zbitymi w zwar-tą masę ciałami, między poruszonymi ludźmi wyciągającymi szy-je. Słyszała nad sobą pełne poruszenia głosy: Co się dzieje? Co się stało? Widzicie coś?, a gdy znalazła się bliżej, ujrzała kulę skłębionych jedwabistych nici, jak wielki kokon, wewnątrz które-go poruszał się ciemny, niezupełnie ludzki kształt. Słońce prze-mierzało niebo, handlarze sprzedawali herbatę, wino i przeką-ski. Kiedy Mathembe nabrała pewności, że nic się już nie wyda-rzy i zamierzała odejść, jedwabny kokon pęki z góry na dół i na ceramiczną kostkę wypadł mężczyzna - nagi, pomarszczony i du-żo, dużo bardziej postarzały niż o tych piętnaście lat, jakie minę-ły od kiedy na tym placu został zaorganicznikowany. Pamiętała, jak patrzył na swoje dłonie; jakby ujrzał nie wi-dzianych od lat drogich przyjaciół. - Dziękuj Bogu, że nie zostałeś skazany na służbę u Prokla-matora - rzekł ktoś po prawej stronie dziewczynki. — Oni nigdy nie wybaczają. Myślała o tamtym nagim mężczyźnie, otępiałym i klęczą-cym, a jej rodzice próbowali ukryć gniew na mówiące głowy, ze strachu, że ich dzieci mogłyby go dostrzec. Ten klęczący męż-czyzna to mógł być jej ojciec. Po posiłku wybrała się odwiedzić Dziadka. Nie żył od blisko roku, ale wciąż jeszcze nie
został wchłonięty przez Drzewo Przodka. Jej babka (nieco więcej niż ulotne wspomnienie starej kobiety, kształtującej z plazmy ptaki i wypuszczającej je przy wtó-rze świergotu i trzepotu skrzydeł we wnętrzu pracowni) została wchłonięta w Śnienie w niecałe pół roku - przynajmniej tak mó-wiła Mathembe matka. Dziadek zawsze był uparty, nieugięty i złośliwy. Powszechnie uważano, że jego śmierć stała się aktem poli-tycznego oporu, kiedy Zmieniacze Nazw przybyli do osady Chepsenyt wczesną wiosną ubiegłego roku. Trudno było uwie-rzyć, że ci szarzy, nudni ludzie, niosący ze sobą chaos, mogą za-witać do Chepsenyt. Dopóki nie zaczęli krążyć od domu do do-mu, od jednej ulicy do drugiej, wskazywać na poszczególne rze-czy i zapisywać je w swoich nazewnikach, trudno było uwierzyć, że zabiorą prastare, ciepłe i znajome nazwy, wyrwą je brutalnie z ust ludzi i zastąpią swoimi, pozbawionymi życia strumieniami sylab bez znaczenia. Nowomowa, język, którego Imperator w swym Nefrytowym Mieście używał tak w miłości, jak i prawodawstwie jako jednego z elementów procesu asymilacji kulturowej ziemi rodzimej Mathembe z cywilizacją Imperium, otrzymała równy status ze staro- mową. Oczekiwano, że dzięki odpowiedniej edukacji staromo-wa odejdzie ostatecznie w zapomnienie i zostanie zastąpiona przez nowomowę wiążącą jednocześnie zarzeczne prowincje i nasycającą Imperium nowym życiem. Do tego czasu inspekto-rzy — bez wyjątku wykształceni lingwiści - przemierzali wzdłuż i wszerz cały kraj, zmieniając niepożądane formy staromowy na sylaby, przy których wymowie Imperator i jego zausznicy nie musieli łamać sobie języka. Zmieniacze Nazw przybyli miękkim, szarym pojazdem me-chanicznym, opatrzonym znakami Imperatora i wypuszczają-cym kłęby smrodliwego dymu, a ich wizyta przeszłaby w Chepse-nyt nie zauważona, gdyby nie to, że wszędzie tam, gdzie przeto-czył się ich wóz spowity w duszące opary, nazwy domów, ogro-dów i dziedzińców uległy pewnym zmianom; tu samogłoska, tam spółgłoska, a wszędzie dwugłoski. Artykulacje i modulacje zmieniały się tak, aby łatwo je mogły wypowiedzieć języki nawy-kłe do nowomowy. Kiedy wreszcie szary pojazd odjechał w kie-runku Timboroa, nie było już osady Chepsenyt dziedzińców, ogrodów, ulic ani domów, tylko zbiór nazw, które brzmiały co prawda jak te, których używano od czasu, gdy Zielona Fala wdarła się w głąb lądu, ale pozbawione były jakiegokolwiek zna-czenia. Nazwy bez sensu. Bełkot. Przybycie i odejście Zmieniaczy Nazw było jednym z wyda-rzeń, które zjednoczyły Spowiedników i Proklamatorów. Nowe tablice z napisami w języku imperialnym, umieszczone przy dro-dze do Chepsenyt, zniknęły jeszcze tej samej nocy, której je po- stawiono, a dzieła tego - jak głosiła plotka - dokonano dzięki niezwykłemu przymierzu pomiędzy Widmowymi Chłopcami od Spowiedników i młodszymi członkami Duchowej Loży Prokla-matorow. Adwokat Kalimuni, sąsiad Filelich i znana osobistość w spo-łeczności Proklamatorow, napisał
oficjalny list protestacyjny do Prefekta Timboroa w imieniu lojalnych Proklamatorow Chepse-nyt, odrębnej i jedynej w swoim rodzaju społeczności, której prawa i dorobek kulturalny były bezwzględnie niszczone bez najmniejszego szacunku dla ogromnego bogactwa blisko tysiąc-letniej historii. Choć władał płynnie oboma językami - nowo- mowa była językiem sądownictwa i prawodawstwa - doktor Kali-muni napisał list w staromowie. Był to przepiękny list. Doktor Kalimuni cieszył się sławą jednego z najlepszych stylistów Chep-senyt. Adwokat Kalimuni i dziadek Mathembe byli najlepszymi przyjaciółmi. Ich przyjaźń należała do tych, w której przyjaciele nie są w stanie się zgodzić choćby w jednej kwestii. Przy nie koń- czących się partyjkach fili pod markizą herbaciarni Niebiańskie-go Kwiatu toczyli zażarte spory, przeciwstawiając Proklamatyzm Spowiednizmowi, Imperalizm Nacjonalizmowi czy technologię organiczną technologii nieorganicznej, a czynili to tak zawzię-cie, że właściciel herbaciarni, Murangeringi, niejednokrotnie był bliski wezwania przedstawicieli prawa z Tetsenok, aby zapro-wadzili porządek. Raz kłócili się do późnej nocy, aż na niebie pojawiły się migocące gwiazdy, zwinięto markizę, a krzesła po-ustawiano w kącie, gdzie oczekiwały ranka, zaś powodem ich sporu była maść psa, który po drugiej stronie placu, naprzeciw nich, czochrał się, gryziony przez pasożyty. Rzecz jasna kłócili się w staromowie, był to bowiem język sporów i śmiechu. Obec-nie nawet słowo „pies” zostało zredukowane do nic nie znaczą-cych dźwięków. Dziadek Mathembe, jako Spowiednik, nie mógł się zwracać do przedstawicieli prawa i organów rządowych z taką łatwością jak Proklamator Kalimuni. Mimo to on również odegrał swoją rolę w proteście przeciwko Zmieniaczom Nazw. Postawił na boj-kot słów. Odrzucił nazywanie czegokolwiek, co zostało przemia-nowane przez lingwistów Imperatora. Ruch ręki, głowy, wzruszenie ramion, bezpośrednie wskazanie na „to”, „tamto” lub „owo” to wszystko, na co sobie pozwalał. Ludzie zostali zreduko-wani do monosylabicznych chrząknięć: rodzina, wieloletni przyjaciele stali się pomrukami. Całe dystrykty okręgu, prefektura, naród i świat stały się prostymi skinieniami głowy bądź „tymi” lub „tamtymi”. Wypluwał je z siebie, jakby zalegały mu na języ-ku warstwą popiołu i kału. Mathembe solidaryzowała się z nim w jego bojkocie. Co prawda, nie milczał tak całkowicie i nieodwołalnie jak ona, nie-mniej istniała między nimi pewna więź. Oboje stali się wymowni w swym milczeniu. Dziadek, nawet pod sam koniec, gdy już dla wszystkich było jasne, że przyszła nań pora, aby odejść w Snienie i zjednoczyć się z przodkami, nie dopuścił, by słowa skażone rę-ką Imperatora skalały jego wargi. Wezwał adwokata Kalimuni (pokazując rękoma i chrząkając), po czym zażądał, by ten spisał jego ostatnią wolę w taki sposób, by każdy otrzymał to, co mu się należało, a zarazem, by nie trzeba było wymieniać tego z na-zwy. Stał się legendą - cała osada znała go odtąd jako człowieka, który zagłodził się milczeniem na śmierć. Choć, jak zwierzył się Mathembe: „Nikt nigdy nie umarł z potrzeby wymawiania słów; w przeciwnym razie już dawno byś nie żyła, moja wnuczko. Tak, masz rację. Nigdy nic nie mówić, oto najszlachetniejszy protest”. Aż do samego końca, kiedy ludzie z Domu Głów przybyli w swych rytualnych maskach i
z walizkami organicznej techno-logii, by odciąć mu głowę i podłączyć do systemów podtrzymujących życie, a potem posiniałą, z zamkniętymi oczyma, prze-transportować do Gaju Przodków, odmawiał nazwania Ma-thembe po imieniu. Nawet gdy poczuł na sobie lodowate tchnienie śmierci niczym spowijającą od stóp do głów zimną, bezlitosną falę i zawołał, by ktoś mu pomógł, przytrzymał, choć-by tylko przytrzymał; choć wiedział, że podróż w Śnienie każdy musi odbyć samotnie, wołał: „Synu mój, synowo moja, moja wnuczko!” Kiedy jego głowa została dostarczona do rodzinnego drze-wa Filelich, wielu gratulowało jej, że kontynuowała swój protest aż do śmierci. Głowa zdawała się ich nie dostrzegać. Ludzie od-dalali się, szepcząc nabożnie. Głowa była najwyraźniej w głębo-kiej więzi z przodkami w Śnieniu, połączona siecią korzeni i sy-naps wspierających fizyczny pejzaż, do którego przeszła jednost-kowa świadomość zmarłej osoby. Rzeczywistość wyglądała jednak inaczej. Po prostu nawet po śmierci dziadka Mathembe jego głowa kontynuowała rozpoczę-ty za życia protest. Nie słuchała pochwał ani pustych frazesów tych, którzy składali jej hołd i podziwiali za to, czego sami nie byli w stanie uczynić. Była głucha na ich słowa. Nie rozpoznała nawet doktora Kalimuni, który przyszedł odwiedzić starego przyjaciela. Był to odważny - jak na adwokata - postępek, bo-wiem gdyby przełożony świątyni dowiedział się, że Kalimuni od-wiedził pogański Gaj Przodków, zostałby on przemianowany i wykluczony z grona współwyznawców. Proklamatorzy po śmier-ci natychmiast jednoczyli się z Bogiem. Mathembe podziwiała ich pewność siebie. Śnienie nie było może niebem, ale zapew-niało przynajmniej jakąś formę nieśmiertelności i nie wymagało przy tym wiary. Jedynym gościem, którego głowa witała iskierką rozpozna-nia, była Mathembe. Porozumiewała się teraz z Dziadkiem w sposób pełniejszy niż kiedykolwiek za jego życia. Odwiedzała go codziennie. Kiedy między wieczorem a nocą lasy ogarniała cisza, a jasnokule zaczynały się poruszać i rozjarzać, przemykała przez bramę puszczy do wiecznego półmroku pod olbrzymimi drzewami Gaju Przodków. Poskręcane, gruzłowate pnie pełne sęków i narośli wystrze-lały w górę na dwadzieścia, trzydzieści i czterdzieści metrów, a tam rozszerzały się w łukowato sklepiony, gęsty baldachim ga-łęzi i czerwonych liści. Martwi przodkowie rzucali mroczne cie-nie. Każde wybrzuszenie, każda narośl i sęk oznaczały duszę, głowę liczącą sobie dziesięć, sto, a nawet tysiąc lat, wchłoniętą w pień drzewa. Jeżeli niektóre przypominały twarze, to dlatego, że nimi były: ustami, nosami i oczyma z drewna, brodami i wło-sami utkanymi z czerwonych liści; sposobiły się w powolnej me-tamorfozie do życia pośród korzeni. W głębszych cieniach po-między łukami wyniosłych korzeni migotały maleńkie światełka - fiolki bioluminescencji pozostawione tam wraz z chlebem, owocami i winem, darami dla śniących. Nadzieja na uzyskanie przepowiedni bądź podziękowania za otrzymane proroctwa. Dusze zmarłych, przepływające swobodnie labiryntem nerwoko-rzeni, mogły pozyskiwać niezmierzone bogactwo informacji. Czasami udawało im się przekazywać trafne spostrzeżenia bądź proroctwa dotyczące problemów żyjących. Zwykle jednak pozo- stawały
milczące, jak w nirwanie pogrążone we wspólnocie Śnie-nia, w ekstazie bycia zarazem wszystkim i niczym, wszędzie i ni-gdzie, jednocześnie wiecznym i chwilowym. Zmarli niechętnie poddawali się egzystencji w nieistnieniu i zwykle odmawiali prośbom o rozwiązywanie problemów, do których pokonania wystarczył zwykły rozsądek. Nic zatem dziwnego, że uważano ich za zgryźliwych i popędliwych. Mathembe szła pomiędzy korzeniami okrytymi kobiercem z mchu, skąpanymi w migocie tysięcy bioluminescencyjnych gwiazdek. Patyczki modlitewne, długie i smukłe, każdy z kartką błagalną nadzianą na koniec, przy byle podmuchu wiatru po-chylały się i szeptały swe prośby duszom zmarłych. Trzeba było bardzo na nie uważać w półmroku między drzewami. Zaledwie jedną porę temu pewna stara kobieta, rozżalona, że mąż pozo-stawił ją owdowiałą, przyszła go rugać za jego egoizm; potknęła się i upadła, a potem lekarze musieli jej wszczepić nowe lewe oko. Lewa gałka oczna, to duża ofiara. Wdowa zmarła w następ-nej porze - modlitwa została wysłuchana. Mathembe prześli-zgnęła się między rozkołysanymi patyczkami. Na wpół zdrewnia-łe głowy toczyły oczyma, obserwując jej przemarsz. Obramowa-ne drewnianymi, na zawsze wpół otwartymi ustami, zielone od mchu języki szeptały bezgłośne sylaby. Głowa Dziadka umieszczona była najniżej, na drzewie, w którym połączonych w Śnieniu trwało dwieście pokoleń File-lich. Chropowate wybrzuszenie na korze tuż nad nim, ledwie karykatura twarzy, było niegdyś głową babki Mathembe. Jej ab-sorbcja w Śnienie przebiegła szybko i chwalebnie; Dziadek po-wiedział Mathembe, że wielokrotnie szukał żony wśród korzeni i włókien matrycy, lecz zawsze na próżno. Zastanawiał się, czy mogła przenieść swą duszę na jeden ze świętych statków, które niekiedy wchodziły w przestrzeń planetarną i wysłać umysł w głąb wszechświata, gdzieś hen, aż do Światów Córek. Wielce smucił go fakt, że poza samotną śmiercią może istnieć również samotność w Śnieniu. Mathembe przychodziła codziennie i przynosiła Dziadkowi wieści o tym, jak jego osada żyje w nowej rzeczywistości. Opo-wiadała o rzeczach ważnych i o drobiazgach, o tym, co przecho-dzi do historii i o tym, że miejscowi nauczyciele otrzymali im-planty językowe nowomowy, które mieli przekazywać każdemu dziecku w wieku szkolnym i tym dorosłym, którzy mieli na to ochotę. O tym, jak właścicielom sklepików i kafejek nakazano prawnie, by na poczesnym miejscu umieścili portret Imperato-ra. O tym, jak jej matka się obawiała, że Hradu zbyt blisko prze-staje z gangiem nieco starszych od niego chłopców. Nie chodzi-ło jej o to, że mogliby go pobić - chłopcy zawsze się bili - i nie 0 to, że mogą go upokorzyć seksualnie - to również się często zdarzało. Bała się tego, że mogli go doprowadzić do Widmo-wych Chłopców. W czasach jej i jej męża młodości było to dosyć przyzwoite stowarzyszenie, teraz natomiast prowadziło najprost-szą drogą do Wojowników Losu. Opowiadała też o tym, jak lu-dzie ci (tak kobiety, jak i mężczyźni), którzy nazwali siebie Wo-jownikami Losu, poprzysięgli przegnać żołdaków Imperatora z powrotem na drugi brzeg rzeki, do Nefrytowego Miasta, by ten kraj, będący od tak dawna prowincją, mógł ponownie stać się suwerenny. Opowiadała mu co, kiedy, jak i dlaczego, dzieląc się nowinami z życia
żyjących. Wydawało się jej, że w pewien sposób pojęła samotność śmierci. Zrozumiała, czym jest ode-rwanie. Mathembe klasnęła w dłonie. Był to gwałtowny, szokujący dźwięk w świętej ciszy gaju. Głowy niedawno zmarłych ocknęły się, skonsternowane. Gdy ujrzały, że źródłem hałasu jest tylko ta dziwna, niesforna dziewczynka, ponownie zapadły w sen. — Nie zwracaj na nich uwagi - powiedział Dziadek. - To nudziarze. Są okropni. I pierdzą. Nawet nie można z nimi za- grać sensownej partyjki fili, co chwila zapadają w śnienie i zapo-minają ruchów. Żaden z nich nie dorównuje Adwokatowi, a on należy do lewicowych Proklamatorów. A więc, moja wnuczko, co się dzieje na tym zwariowanym świecie? Opowiedziała mu. O rodzinie Rajavów i komórkach miesz-kalnych, spłoszonych i szalejących po ulicach. O wielkich meta-lowych wozach pancernych i żołnierzach Imperatora z długimi jasnymi włosami zaczesanymi do tyłu, i o muzyce, która im tow* rzyszyła, gdy jechali na wojnę. Opowiedziała mu o strzelaninie 1 o tym, jak spędzono wszystkich mieszkańców na plac Drzewa Założyciela, by mogli usłyszeć, co miały im do powiedzenia gło-wy martwych rebeliantów. Opowiedziała mu wszystko. Nie sło-wami. Nie używała przecież słów ani języka. Rozmawiała z nim w mowie głębszej i bardziej wymownej niż język słów. Mówiła ję- zykiem ciała - mimiką, gestem, tańcem i delikatnymi grymasa-mi twarzy, spojrzeniami, zerknięciami i naśladownictwem, po-stawami, pozycjami i poruszeniami. Opowiedziała mu wszystko w swoim języku, jedynym, jakim się posługiwała, w języku, który rozłożony na elementy poszczególnych nazw i słów wydawał się toporny i dotknięty możliwością błędnej interpretacji, lecz u tej młodej dziewczyny, pośród wieczornych cieni, rzucanych przez przodków z Chepsenyt, stawał się czymś więcej, dużo więcej, ani-żeli jego pojedyncze elementy. Stawał się bardziej ekspresyjny, wymowny, płynny i wdzięczny niż jakikolwiek język złożony ze słów. Mathembe znieruchomiała. Coś drgnęło wśród ciemności pomiędzy Drzewami Przod-ków. Podniosła z ziemi zaokrągloną kostkę. Ci, którzy widzieli politykę nawet na dnie własnej miski, twierdzili, że nie ma takie-go skrawka gleby, w którym nie można znaleźć ceramicznej kostki, co jakoby miało świadczyć o ciągłości cywilizacji biotech-nologicznej. Nawet ziemia pod twymi stopami stanowi element walki z wynaradawianiem. Mathembe zważyła w ręku kostkę. Po-trafiła rzucić daleko i silnie. Dalej niż którykolwiek z chłopców, którzy przychodzili po Hradu. Znowu. Poruszyło się. Cichy szelest muśniętych roślin. Bliżej jakiś ruch, dźwięk, a teraz jeszcze zapach. Pociągnęła nosem i zmarszczyła brwi, poczuwszy woń czegoś znajomego, czego jednak
nie potrafiła rozpoznać. Te rzeczy, kiedy już się dzieją, dzieją się błyskawicznie. I na-gle trzepoczący ruch, przeraźliwy hałas i twarz spoglądająca na nią ponad wysokimi korzeniami drzewa o niecałe dwadzieścia metrów dalej. Krzyknęła bezgłośnie. Twarz nie była ludzka. Składała się z samych trójkątów - trójkątne oczy, trójkątne usta, bliźniacze trójkątne otwory noz-drzy, wielkie trójkątne płaty uszu i to wszystko w trójkątnej twa-rzy, ozdobionej kanciastym, złożonym, czarno-białym wzorem. Nie twarz. Maska. Cisnęła kamień z okrzykiem wściekłości, ale maska okazała się szybsza. Jej nosiciel dał susa, przemykając pośród korzeni i patyczków modlitewnych. Głowa Dziadka ponagliła go do szyb-szego biegu, bluzgając za nim potokiem przekleństw i złorze-czeń. To nie była zwyczajna maska w rodzaju tych, jakie mogą zrobić sobie dzieci na przedstawienie. Mathembe widziała po-dobną podczas jednego z na wpół religijnych festynów, kiedy młodzi ludzie niosący wizerunki świętych Ykonde odwiedzali domy Spowiedników mieszkających w Chepsenyt, a za swój trud nagradzani byli winem. To była pneumaska Widmowego Chłop-ca. Dziewczynka, pomimo całej swej siły i świadomości, że w rzu- caniu jest lepsza od każdego z chłopców z Piętnastej Ulicy, nie czuła się już w Gaju Przodków bezpieczna ani swobodna. Udu-chowioną ciemność i spokój kontemplacji zakłócił agresywny, seksualny duch pneumaski. Maski same w sobie nie były groźne. Przypominały delikat-ne, zwiotczałe płaty skóry. Dopiero po włożeniu ich obwody in-tegrujące wybierały dominującą u wkładającego emocję, kształ-towały wizerunek maski i nadawały jej barwę stanowiącą od- zwierciedlenie tego uczucia. Niektóre modele miały również wbudowane gruczoły generujące feromony. To tłumaczyło ten nieznany, choć znajomy zapach. Maski same w sobie nie były groźne. Ale ich nosiciele ow-szem, zwłaszcza kiedy przewodniki wzmagające emocje kierowa^ ły je do nosiciela na bazie obwodu zamkniętego. Jeśli nosiciel był Widmowym Chłopcem i mógł się ogłosić nietykalnym, nie-zniszczalnym i nieomylnym, bo znajdował się we władaniu anio-ła, maska mogła okazać się naprawdę niebezpieczna. Jak długo ją obserwował? Od kilku dni? A może tygodni? Mathembe miała wrażenie, że jej skóra jest nieczysta, swędząca, pokryta robactwem. Była wściekła. Wściekła i kompletnie bezsil-na w swoim gniewie. Cisnęła drugą ceramiczną kostkę, jak tylko mogła najdalej w mrok rozjarzony migoczącymi światełkami wo-tywnymi, a potem jeszcze jedną, i jeszcze, i jeszcze… Naruszenie jej prywatności nie byłoby większe, gdyby ktoś podpatrzył ją, jak oczyszczała
się podczas okresu. Następnego popołudnia zjawili się chłopcy; wołali do Hra-du, by poszedł z nimi i robił to, co wszyscy inni: szwendał się po zaułkach albo wystawał na rogach ulic. Mathembe przepędziła ich, ciskając kamieniami i wyschniętymi na słońcu grudami gu-ana z chlewika truxów. * * * Nadchodzi Święty Dzień. W ciemności stary Jashar Cantor wspina się po stu dwóch stopniach na wieżę. Sto dwa kroki, każ-dy w absolutnej ciemności. Każdy krok jest dla niego modlitwą, a wieża parabolą jego osobistej wędrówki ku Bogu. Sto dwa stopnie, tydzień w tydzień, przez pięćdziesiąt lat. Do tej pory musi być już w połowie drogi do nieba. Kiedy pojawia się pierw-szy czerwony promień, Jashar napina w chłodzie swe stare mię-śnie i uderza ciężkim drewnianym młotem w metalowy gong, czyniąc to ze zwodniczą, wynikłą z długoletniej praktyki, łatwo-ścią. Gdy światło dnia spływa na wierzchołki drzew otaczających Chepsenyt niczym matczyne łono, jego głos rozbrzmiewa na tle gongu, przetaczając się nad lasem i dachami domów. W kongre-gacji świątyni są inni, silniejsi śpiewacy, ale żaden nie ma równie grzmiącego głosu jak Jashar. Głos anioła - choć jest to niezbyt stosowne porównanie. Proklamatyzm wszak nie uznaje aniołów, świętych ani duchownych. Każdy Proklamator jest zarazem du-chownym, świętym i aniołem samym w sobie. Każdy Proklama-tor może się stać i ostatecznie staje się Bogiem, jednocząc się z Nim. Pieśń Jashara Cantora płynie nad dachami i lasem. W blasku świtu, który urasta w siłę i z każdą chwilą staje się wy-raźniejszy, ponad lasem można ujrzeć dwie sylwetki. Polują. Ja- shar ich nie widzi. Wyśpiewuje pieśń dobroci i świętości Boga, pieśń mówiącą, że światło tego świata jest dla niego mrokiem w porównaniu ze światłością Boga. Śmigłowce zawracają i wznoszą się. Ich nosy opadają w dół, po czym maszyny oddalają się tuż nad wierzchołkami drzew. W domach na wyżej położonym krańcu osady Proklamato-rzy się przygotowują. Zaczęli nim jeszcze nadszedł świt. Tak jest zawsze u Proklamatorów - muszą wstawać w ciemnościach nocy i muszą się przygotowywać. Dzieci narzekają na głód. Tak rów-nież jest zawsze u Proklamatorów — muszą pościć od poprzed-niego zmierzchu aż do powrotu ze świątyni. W każdym razie ci najbardziej pobożni. Chodźcie dzieci, szybciej, bo się spóźnimy. Och, przypuszczam, że Bóg nie zauważy tego małego biszkopta. Ruszajcie się. Nie mówcie mamie. Macie swoje czapeczki? Gdzie twoja czapeczka? Neesa, widziałaś czapeczkę Ajada? Oddaj mu natychmiast. Świetnie. Możemy już iść? Wychodzą z pobożnie nakrytymi głowami, prowadzeni gło-sem Jashara i dźwiękami gongu rozbrzmiewającymi nad ulicami wijącymi się pomiędzy domami aż do świątyni. W swoim domu na nisko położonym krańcu miasta doktor Kalimuni odpina Księgę Świadków,
zdejmuje czytnik ze skroni i wstaje, by odpo-wiadać na dźwięk głosu i gongu. Szybciej, szybciej, jazda, jazda. Lajmee, strażnik, za pomocą wody i mydła zmywa toporną syl- wetkę mężczyzny z drzwi świątyni. Musi zmyć wszystko, zanim przybędą wierni i zostaną skalani widokiem sylwetki człowieka. Nie jest skalany ten, kto ją zmywa. Prostaki od Spowiedników. Nie mają nic lepszego do roboty. Pewnie uważają się za spryt-nych i zabawnych. Zawsze ktoś się spóźnia, ktoś biegnie do zamykających się już drzwi, przyciskając czapeczkę do głowy, ciągnąc za sobą jed-no, dwoje, troje albo i czworo dzieci. Teraz brzmienie gongu: bam, bam, bam i donośny śpiew mogą wreszcie ucichnąć, a Ja-shar Cantor zejść z wieży po stu dwóch stopniach, na sam dół. Ludzie są już zgromadzeni w obecności Boga, ze skrzyżowanymi nogami siedzą na starannie zamiecionym dziedzińcu pod bo-skim niebem. Mężczyźni wyjmują z futerałów Księgi Świadków, zaczepiają je za uszami albo, jeśli są starzy, składają je na podoł-kach. Przytykają do skroni czytniki. Zawsze zamykają oczy, cze-kając na natchnienie od Boga i tym samym nie wiedzą, co po-strzegają kobiety i dzieci - że siedzą wszyscy dokładnie tak sa-mo: lewy łokieć oparty na lewym udzie, lewy palec wskazujący przyciśnięty do warg. Mężczyźni czekają na inspirację od Boga, a Pisma przenika-ją do płatów czołowych ich mózgów. Dzieci się wiercą i bawią w gry wizualne; w oczach mają błękitne niebo i myślą o jedze- niu. Kobiety je strofują, ale nic ich nie może uspokoić. Kobiety również myślą o jedzeniu. I o seksie. I o pani Anjalat z przeciw-nej strony ulicy; jakże ona potrafi się wystroić. I o nowych ubrankach dla dzieci. I o tym, czy są bezpieczni, kiedy schodzą się do świątyni na posługę religijną, podczas gdy wszystkie dzieci Spowiedników jak zwykle kręcą się w pobliżu. Tysiąc i jedna myśl. Wszystkie w ciszy i w obecności Boga. Pojawiają się nagle, tak szybko, że niemal równo z hałasem, który je zwiastuje. Wszyscy niespokojnie podnoszą wzrok, a nad nimi, przy wtórze łoskotu motorów, przetaczają się dwa czarne śmigłowce. Huk silników rozsadza zamkniętą przestrzeń świąty-ni jak grzmot. Prąd powietrza wzbudzany przez wirujące śmigła wzbija w górę dławiące chmury pyłu i zrywa z głów czapeczki. Czy nie mają szacunku? To śmigłowce Imperatora. Zaprzy-jaźnieni Proklamatorzy. Czy aby jednak na pewno? Powiadam wam: dla tych zza rzeki nie ma żadnej różnicy. Patrzą na nas i na Spowiedników, ale dostrzegają jedynie bryły mięsa. Bo wie-cie, oni tak właśnie nas nazywają - bryłami mięsa. Dlaczego jed-nak zdecydowali się przylecieć tutaj w Święty Dzień? Bezpie-czeństwo. Wszystko jest równie święte i równie bluźniercze w imię bezpieczeństwa. Tak czy inaczej, oni nie są prawdziwymi Proklamatorami, jak my. Są Proklamatorami jedynie z nazwy, wiara nic dla nich nie znaczy. To tylko pusta nazwa. Nie musi znosić próby ognia i cierpienia. W obecności Boga nie możesz przepraszać, że jesteś zajęty, że masz tyle do zrobienia, tak ci przykro. Czy zachowałbyś się tak w obliczu Imperatora z Nefrytowego Miasta? Należy podjąć wszelkie konieczne przygotowania. Dyscyplina, wyciszenie, od-prężenie. Spokój. Bezruch. Cisza.
Niech wewnętrzne przestrze-nie rozciągną się i wypełnią obecnością Boga, niech słowo Księ-gi Świadków spłynie na ciebie, dopóki dłoń Boga nie rozświetli wybranego canto nakłaniając cię, byś podzielił się nim ze swymi braćmi i siostrami. Cisza. Bezruch. Spokój. Dotyka cię obec-ność, bezmiar rozśpiewanej przestrzeni, w której poruszają się promienie złocistego światła. Och, a to co znowu? Głosy. Ożywiona, tryskająca podnieceniem rozmowa. Głosy mężczyzn i kobiet, wysokie, piskliwe głosiki dzieci. Dlaczego muszą zatrzymywać się akurat tu? I dlaczego, skoro ich głosy są tak podniesione, nie można zrozumieć z tego, co mówią, choć-by jednego słowa? Wytężasz słuch i w końcu obchodzi cię nie głos Boga, lecz rozmowy dobiegające z zewnątrz. Srebrzysty śmiech kobiet. Głębszy, metaliczny śmiech mężczyzn. Muzyka z radia, klaskanie, tupot stóp, śpiew kobiet nucących piosenki, które znają chyba od kołyski. Odgłos dziecinnych stopek pla-skających po bruku. Ostrzejsze, bardziej pewne głosy nastolat-ków. Koła: truxy wyjeżdżają. Gotowi? Gotowi. Macie wszystko? Mamy. Niech Bóg spali was wszystkich, bądźcie przeklęci, Spowied-nicy - za wasze bałwochwalstwo, zabobonność, uporczywą od-mowę przyjęcia prawdziwej wiary, za waszego buntowniczego ducha, pokrętne drogi i niezliczone obrazy Wybrańca Boga, ale przede wszystkim - i to najbardziej niewybaczalne - za to, że możecie się śmiać, rozmawiać, stukać palcami i tupać w rytm muzyki, podczas gdy my, Proklamatorzy, siedzimy tu, w świątyni, oczekując w milczeniu, aby przemówił Bóg. Potrzebne było polowanie na truxy. Urządził je ojciec Ma-thembe wraz z kilkoma innymi truxerami. W lasach wokół Chepsenyt zawsze żyła dość liczna populacja dzikich i niebezpiecznych truxów. Niektóre zwierzęta były egzemplarzami od-padowymi, które jeszcze przed osiągnięciem wieku dojrzałego jakimś cudem umknęły, inne zdołały rozpalić w swoich szczątko-wych mózgach jakąś iskierkę świadomej woli i wydostawszy się z chlewików uciekły do lasu, jeszcze inne były potomkami tru-xów, które zdziczały wiele pokoleń temu. Niezależnie od swego rodowodu czy też jego braku, dzikie truxy cenione były przez hodowców z uwagi na właściwy hybrydom wigor i genetycznie uwarunkowaną silę, zdobytą dzięki życiu w dziczy, a tych atrybu-tów często brakowało okazom domowego chowu. Biedniejsi właściciele ziemscy narzekali na dzikie truxy, któ- re się rozpleniły na obrzeżach lasów, plądrując je bezlitośnie, a obecnie zapuszczały się na tereny ogrodów i plantacji. Truxy doskonale potrafiły się dostosować i z entuzjazmem przetwarza-ły roślinność na energię mięśniową. Dzikie hordy potrafiły w ciągu kilku dni ogołocić całe połacie lasu; krążyły również plotki o plagach truxów, które mogły sprowadzić na całe osady klęskę głodu, pożerając ogrody, drzewa, domy, ba, nawet ludzi - dosłownie wszystko, co znalazło się na ich drodze. Ojciec Ma-thembe zawsze traktował takie opowieści z zawodową pogardą. — Spokojnie — rzekł zaprowadziwszy Mathembe i Hradu do chlewika truxów. - One przyswajają cukry złożone. Nie ma ta-kiej możliwości, żeby trux pożarł człowieka. Jedzą owoce, rośli-ny i mechsyrop. Nasze ciała zapewne byłyby dla nich trucizną. Poza tym one przecież nie mają zębów. Z zębami czy bez, nawet nieduża rodzina dzikich truxów mo-gła doprowadzić mniejszych posiadaczy ziemskich w Chepsenyt do ruiny, zmuszając ich do brania pożyczek z
komercyjnych ban-ków genów lub do życia z dnia na dzień, ze zwyczajnych kradzieży. Spotkali się z panem Filelim, który zwołał innych truxerów i w ulicznej kafejce, przy winie oraz ciasteczkach (z przewagą, z dużą przewagą wina), zaaranżowano polowanie. Dopiero ran-kiem w dniu polowania, gdy zaczęli schodzić się ludzie zaopa-trzeni w butelki wina, flaszki matę i jedzenie na piknik, przypo-mniano sobie, że to Święty Dzień Proklamatorów i że w związku z tym Nasmir Jhirabha, jeden z najważniejszych truxerów w Pre-fekturze Timboroa, najprawdopodobniej nie będzie mógł przyjść. Święty Dzień czy nie, Nasmir Jhirabha przyszedł, w dłu-gich butach i kurtce z wieloma kieszeniami, z szerokim uśmie-chem na okolonej zarostem twarzy, ściskając w wielkiej pięści radio. Niewątpliwie czekało go Przemianowanie przed całym zbo-rem. Nieważne. Bóg mógł zaczekać. Truxy nie. Pierwsi pobiegną gońcy. Zaszczyt bycia gońcem przypadał najsprawniejszym z młodych. Ich zadanie polegało na dogonie-niu truxa i dotknięciu go porażaczem. Każdy goniec miał zawie-szoną na pasie sakwę z tymi urządzeniami. Były to obwody orga-niczne, które po umieszczeniu we właściwym miejscu przełado-wywały szczątkowy system nerwowy truxa omamami wzrokowy-mi i zmuszały go, kompletnie oślepionego, do. zatrzymam^. Przestraszone truxy nawet w leśnym gąszczu potrafiły wykony-wać zdumiewająco szybkie zwroty, więc jeśli chłopak chciał za-imponować dziewczynie lub innemu chłopcu, to rola gońca by-ła właśnie tym, czym można się było pochwalić. Tak, dogonienie i zatrzymanie truxa to było naprawdę coś. Sami truxerzy i starsi, mniej sprawni członkowie ich świty podążali nieco z tyłu, zaopatrzeni w obwody posłuszeństwa, któ-re miały ujarzmić i przejąć kontrolę nad oszołomionym tru-xem. Na samym końcu szli najstarsi i najmłodsi. Oni przygoto-wywali wielki piknik na polanach położonych daleko w głębi la- su, w miejscach, które służyły do tego celu od przyjścia Zielonej Fali. Minęło sporo czasu od ostatniego polowania na truxy w Chepsenyt. Tamtego razu Mathembe chciała się wybrać ze swoim ojcem, ale powiedział jej, że jest jeszcze za mała. Musiała pojechać z babcią i dziadkiem czerwonym truxem, by pomóc przy przygotowywaniu posiłku. Obserwowała gońców wbiegają-cych do lasu przy wtórze gwizdów i pohukiwań i pragnęła im to-warzyszyć. „Następnym razem - obiecał jej ojciec. - Jak podro-śniesz”. I teraz nadeszła jej pora. W sakwie miała już porażacze. Na szyi zawieszone na rzemieniu radio. Zasznurowała mocno ciasne buty do biegania. Podeszła, by stanąć obok innych kobiet i mężczyzn wybranych do roli gońców. Chłopcy uganiali się bez-trosko, próbując uderzać jeden drugiego w głowę porażaczami. Obwody organiczne po właściwie zadanym uderzeniu mogły wy-wołać poważny wstrząs synestetyczny. Słychać było klaśnięcia, krzyki i śmiechy. Nasmir Jhirabha zawołał, by przestali się wygłu-piać, ale chłopcy drwili z niego, był bowiem Proklamatorem. Na widok Mathembe - w butach do biegania, obcisłym stroju, z sakwą przy pasie i radiem na szyi — wybuchnęli śmiechem. Mathembe jak im powiesz, dokąd mają się udać, kiedy znaj-dziesz truxa? Nie zadali sobie trudu, by dodać: Jeżeli go w ogóle znajdziesz.
Mathembe wzruszyła ramionami i obojętnie uniosła do ust drugi przedmiot zawieszony na rzemieniu. Była to gliniana oka-ryna w kształcie grubego ptaka. Zagrała kilka śpiewnych nut, a chłopcy tym razem się nie śmiali, bowiem usłyszeli dźwięk, ja-ki wydaje las w miejscu, gdzie z zarośli dzikiego piaskomięsa wy-rastają dwa ogromne wachlarzowe drzewa. Dziewczynka potrafi- ła na swojej okarynie naśladować muzykę każdej części lasu, tak że każdy nasłuchujący przez radio i znający puszczę potrafiłby zlokalizować truxa z dokładnością do kilku metrów. Ojciec Mathembe i inni truxerzy rozglądali się wokoło, jak-by jeszcze na kogoś czekali, lecz w rzeczywistości dawali znak gońcom, by zajęli pozycje do rozpoczęcia biegu. Jak zawsze mło-dzi mężczyźni wysforowali się do przodu w swym odwiecznym fałszywym mniemaniu, że są bardziej godni, aniżeli dziewczęta. Truxerzy konferowali ze sobą. Skinienia głów. Nasmir Jhirabha zawołał: - W porządku, ruszajcie. Rycząc, wyjąc i wykrzykując dziko zbitki pozbawionych zna-czenia sylab gońcy ruszyli pędem przez pola ryżowe i leśne ogrody przeskakując, uchylając się i lawirując między pękatymi worami fermentorów wina i wrzecionodrzew z otaczającymi ich chmurami szpulkomuch na długich, jedwabistych niciach. Or-ganigrodniki umknęły przed załamującą się falą rozkrzycza- nych, barwnie odzianych młodych ciał, wymachując chudymi jak patyki ramionami manipulatorów. Młodzi mężczyźni i kobie-ty z Chepsenyt minęli je i pognali dalej, w głąb puszczy. Mathembe pobiegła sama. Z własnego wyboru. Chłopcy by-li nudni z tą swoją ciągłą rywalizacją. Dziewczęta biegły nieco wolniej, ale były równie nudne - stale rozmawiały o chłopcach. Mathembe najlepiej się czuła, kiedy biegła sama. Nie dlatego, żeby - jak wielu samotników - obawiała się czyjegoś towarzy-stwa; przyjaźnie i antypatie nie miały z tym nic wspólnego. Obecność innych tłumiła uduchowienie. W samotności doznała łaski zatracenia siebie, by na kilka krótkich, ulotnych chwil po-strzec swoją osobę jako drobny, maleńki błysk świadomości, przemykający z niewyobrażalną szybkością pośród czujących, ogromnych drzew. Miała wrażenie, że wystarczy dać jej świadomości jeden mikroskopijny bodziec, jedno małe pchnięcie, a przeskoczy jakąś subtelną granicę i ogarnie swoim umysłem cały obraz: gońców przemykających między drzewami, truxerów z ciągnącą za nimi świtą, starych ludzi śmiejących się i tańczą-cych przy dźwiękach radia, przygotowujących posiłek na leśnych polanach, a także dzikie truxy, ukrywające się gdzieś w głuchej dziczy. Czy to właśnie oznacza być martwym? Czy to śnienie, świa-domość korzeni drzew? Minęła skrajniki, gdzie życie zapoczątkowane przez człowie-ka i pierwotna roślinność wiodły wspólną egzystencję, sięgając coraz dalej w głąb lasu. Olbrzymie pnie drzew tieve wyrastały na trzydzieści, czterdzieści metrów, nim rozpostarły w górze gęsty baldachim ciemnych liści. Do leśnego poszycia nie docierał na-wet jeden promyk słońca. Mathembe
gnała w niemal nocnych ciemnościach po nakładających się sześciobocznych płytkach li- chenia. Ominęła skłębiony splot czepnych korzeni i lian; ople-cione mchem pnącza niknęły w ciemności, a kotwiczne chwyta-ki fotosyntetycznych balonów kołysały się łagodnie. Pod wicia-mi, którymi odsączały z powietrza bakterie, znajdowały się pąki balonokul jak dojrzałe owoce, które już wkrótce zostaną wy-puszczone, wzbiją się ponad puszczę i będą się unosić, dopóki nie znajdą miejsca, w którym zakotwiczą. Z baldachimu liści do-biegała nie cichnąca symfonia - popiskiwania, świergot, pohuki-wanie, narastające i słabnące glisando i arpegio, donośne ryki i harmonijne brzdąkanie. Istoty zamieszkujące niżej załatwiały swoje sprawy w ciszy. Mathembe biegła dalej. Czuła, że mogłaby tak biec przez ten ciemny, rozśpiewany las aż do końca świata. Odrzuciła swoją jaźń i otrzymała nową tożsamość, nową naturę, nowego ducha. Doktryna Proklamatorów, głosząca, że ludzie poza granicą czasu mogą zjednoczyć się z Bogiem i stać się Nim, zalśniła dla niej nowym blaskiem. Porzucić mniejsze, by stać się większym; teraz to pojęła. Ale jak żarliwie owo mniejsze trzyma się tej drobiny, którą uznaje za swoją. Już dawno zapomniała o truxach, porażaczach i radiu. Niektóre doznania przychodzą bardzo wolno i stopniowo, jedno po drugim. Niespieszne narastanie pewnej liczby danych, aż w pewnej chwili po prostu wiesz. Głębsza ciemność w mroku gęstego lasu. Pewna regularność pośród większej nieregularno-ści dobiegających z oddali pogwizdywań, pohukiwań i okrzyków. Swoisty wzorzec: w braku form — forma naśladująca twoją wła- sną; i nagle zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś sam. Że oprócz ciebie jest jeszcze ktoś, kto biegnie tuż obok, krok w krok, nie wyprzedzając cię ani nie zostając w tyle, ukryty między drzewa-mi. Zatrzymujesz się, próbujesz nasłuchiwać poprzez ciężki od-dech i odgłos walącego serca. Nie słyszysz nic prócz puszczy, mamroczącej do siebie swoją niezrozumiałą mantrę. Znowu za-czynasz biec. Spoglądasz w bok, tylko zerkasz, widzisz jakieś po-ruszenie, cień twoich myśli. Coś? Ktoś? Biegniesz, ale to już nie to samo. Nie ma uniesienia i świę-tej pasji, przygasł boski ogień. Coś przepadło. Zostało skalane. Jak w przypadku Kapsabeta, którego żonę zgwałcili bandyci. Ko-cha ją równie mocno, może nawet mocniej niż kiedykolwiek, ale ich związek nie jest już taki sam. Kiedy już raz to ujrzysz, połączysz zdarzenia i uczynisz nie-widzialne widzialnym, nie może się przed tobą ukryć. Drzewa tieve stały blisko, jedno przy drugim, strzeliste i nie- wzruszone. Mathembe zatrzymała się raptownie, szorując buta-mi po wilgotnych liściach pokrywających sześcioboki lichenia na polanie. Przykucnęła za lukiem korzenia i uniosła do warg gliniany dziobek okarynowego ptaszka. Nie wiedziała, jak dale-ko się zapuściła i bała się, że straciła już łączność z resztą. Coś wyprysnęło z cienia pomiędzy drzewami i zbliżało się zygzakiem. Raz po raz pojawiało się, to znów znikało jej z oczu. Kruchy ptasi pisk dobył się z jej ust, kiedy tuż przed nią, jak wi-zja anioła, pojawiła się postać. Obcość maski, jej ostre trójkątne rysy kompletnie zbiły dziewczynkę z tropu. Dotknęła wargami
ustnika okaryny. Głos, który ją dobiegł zza złowieszczej zasłony, był łamiącym się, zdyszanym i niepewnym głosem chłopca. - Przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć. Zdejmę ją, jeśli tego chcesz. Chciałabyś? Skinienie. Spod kanciastej maski wyłoniło się oblicze nastolatka; jego policzki barwiły wywołane wysiłkiem rumieńce. Odłożył maskę na ziemię przy korzeniach tieve. Sztuczne rysy, oddzielone od animującej je psyche, rozpływały się i topniały w oczach; usta przerodziły się w okrągłą jamę ziejącą ku światłu nad baldachi-mem liści. Bezcielesne macki seksualnego doświadczenia, zadzi-wienia i pragnień, wiły się w górę pomiędzy długimi, nagimi pniami drzew. - Tak trudno z tobą porozmawiać - rzekł chłopiec, którego Mathembe niejako mimochodem rozpoznała jako jednego z częstych bywalców kafejek i miłośnika zabaw z traixami na pla-cu przy końcu Dwunastej Ulicy. - Chciałem tylko z tobą poroz-mawiać, uznałem, że polowanie na truxy to wymarzona okazja. Nigdy w życiu tak szybko nie biegłem. Myślałem, że skonam. - Roześmiał się i uderzył pięścią w pierś, zapraszając, by podzieliła jego rozbawienie. Mathembe zaśmiała się bezgłośnie. - To miłe miejsce, nie sądzisz? Mathembe zdała sobie sprawę, że chłopiec się boi. Ta świa-domość przepełniła ją mroczną wesołością. - Mile miejsce - powtórzył, rozglądając się wokół. - Lubisz takie miejsca, prawda? Ja też, podoba mi się tutaj. Gaj Przodków też jest fajny. Często tam chodzę. Sam. Widywałem ciebie. Też często przychodzisz. Pewnie uważasz, że to dobre miejsce, żeby sobie pobyć w samotności i pomyśleć. Ja często potrzebuję sa-motności, żeby móc przemyśleć ważne xT&cnj i po prostu pobyć trochę bez towarzystwa innych. Ty pewnie też. Wiesz, są tacy, co uważają, że jesteś trochę dziwna, zabawna… Mówią o tobie róż-ne rzeczy. Nie chcę tego powtarzać, bo to naprawdę nic miłego, oni też nie są mili, oni są głupi, ale ja, no wiesz, uważam, że je-steś całkiem fajna… Widziałem cię w Gaju Przodków i pomyśla-łem: To ktoś, kogo mógłbym polubić, kto myśli tak jak ja. Wcale się nie przejmuję tym, że nie mówisz, dla mnie to normalne, w porządku; nie mówisz - widać masz po temu powód i nie za-mierzam cię o to pytać. Serio, nie zamierzam cię do niczego zmuszać, nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty. Co ty na to, w porządku, hę? Czy miałabyś coś przeciw temu, gdy-bym… czy chciałabyś… czy mogłabyś… czy mogę, tylko raz, troszeczkę… Z pneumaski wciąż biły w górę smużki feromonów, a on zbliżył się do niej powoli, krok po kroku, noga za nogą, a potem otworzył usta i ona też to zrobiła, a kiedy wsunęła mu język mię-dzy wargi, doznał szoku, ponieważ w ogóle się tego nie spodzie-wał. Nie czegoś takiego! Czy coś było nie tak? A wtedy ona za-darła bluzkę pozwalając, by dotknął jej piersi; kręcił głową - chyba zaraz umrze, o Boże, o Boże, o Boże - sięgnął ręką, by dotknąć delikatnie, z przejęciem, trwożliwie tych piersi, tych wielkich, płaskich sutków; nigdy nie przypuszczał, nie wyobrażał sobie, nie marzył.
I następną rzeczą, jaką sobie uświadomił, była gwałtowna fala halucynacji, anioły smakujące rdzę, muzykę żółtą i błękitną i skrzynie zamglone - wpadające, wysuwające się i nakładające jedne na drugie, by w końcu runąć na stertę liści i rozpływającą się pneumaskę. Mathembe wcisnęła porażacz do sakwy przy pasie, włożyła poły bluzki do spodni, wydęła wargi i pobiegła dalej, między drzewa, pogrywając drwiącą, zuchwałą, roześmianą melodię na swojej okarynie. Chłopiec, oszołomiony, upokorzony i wciąż niepewny, co się właściwie wydarzyło, poczuł na piersi paskudną lepkość wy-dzielającą ohydną, dławiącą woń. Palcami odnalazł zbitą, gru-złowatą, cuchnącą masę syntetycznych tkanek. Pneumaska leża-ła pod nim, zmiażdżona, a z jej ran sączyła się odrażająca żółta ropa. * * * Starzy i dzieci czekają z posiłkiem i winem na polanie w głę-bi lasu. Niektóre dzieci czują się zaniepokojone, otoczone przez drzewa. Mówią, że drzewa na nie patrzą. - To całkiem możliwe - odpowiadają starzy i dla podkreśle-nia tej możliwości wywracają oczyma. - Spójrzcie na ukształto-wanie terenu, na to, jak regularnie rosną drzewa. Legendy i po- dania głoszą, że w tym miejscu, gdzie się teraz znajdujecie, była kiedyś osada. Osada pełna ludzi, tętniąca życiem. Teraz są już tylko drzewa. Na drzewach widnieją twarze - oblicza ludzi z przeszłości wyglądające z tysięcy lat śnienia. A dzieci, mocno już wystraszone, przewracają oczyma. - Aha - potakują i pytają: - Co się z nią stało? A źli starzy ludzie z plastikowymi butelkami wina, którzy nie mają innych pomysłów na zabicie czasu niż straszenie dzieci, mówią: - Bóg ją zniszczył. Ot tak, po prostu. Starł ją z powierzchni ziemi. A wszystko to - i tu uśmiechają się złowieszczo - przez wstrętne, okropne małe dzieci, które nie wierzyły starszym. Wówczas stare kobiety łaja starych mężczyzn i nakazują, by wzięli się za siebie, zajęli czymś konstruktywnym i przestali stra-szyć dzieci, bo, drogie dzieci, to tylko legendy, wymyślone histo-rie, nie ma w nich nawet źdźbła prawdy - ale dzieci zdążyły się już wystraszyć i nie sposób odwrócić tego, co się stało. Ojciec Mathembe jest zadowolony. W zagrodzie z siatki neurowstrząsowej dziesięć truxów zaopatrzonych w ograniczni-ki pomrukuje w indukowanym sztucznie zadowoleniu. Chłopcy są niepocieszeni. Pomimo głośnego pohukiwania, śmiechów i wrzasków - ani jednego truxa. Dziewczęta są zadowolone. Te-go dnia udało im się dogonić i oszołomić trzydzieści trzy truxy. Ojciec Mathembe kupił im wino, butelki przechodziły z rąk do rąk, trunek spływał po brodach i do długich gardeł, co dla chłopców było największą zniewagą. Pan Fileli podał butelkę córce. - Dziesięć truxów! - zakrzyknął, bardziej niż tylko trochę podpity. Mathembe uśmiechnęła się do niego, ale kątem oka obser-wowała, jak chłopiec, który dotykał jej piersi, przemknął pomię-dzy drzewami i dołączył do świętujących.
- Dziesięć truxów! - rzekł ojciec Mathembe do Nasmira Jhirabhy, machając butelką wina w irytującym, choć przyjaciel-skim geście. - Moi nie wszyscy wrócili - mruknął Nasmir Jhirabha. - Jedna drużyna jeszcze poluje. Zobaczymy, co przyprowadzą. To, co przyprowadzili, to nie były dzikie truxy. Mathembe odgadła - słuchając pogwizdywań i innych odgło-sów, jakie wydawali przedzierając się przez las - że nie wiodą ze sobą truxów. Wypadli na polanę spoceni, podnieceni, zziajani. - Patrzcie, co znaleźliśmy! -wołali. - Patrzcie, patrzcie! W lesie, miast truxów, znaleźli dwoje ludzi — mężczyzn^ i kobietę. Oboje mieli długie, zmierzwione włosy, cuchnęli bru-dem i leśną wilgocią, wyglądali na zziębniętych, zmęczonych, wygłodniałych i zaszczutych, a ich odzież miała barwę błota i pleśni, z plamami od soków i leśnych barwników, ale na ra-mionach tych dwojga wszyscy mogli wyraźnie dostrzec symbole w kształcie trzylistnej koniczyny. Znak Wojowników Losu. - Patrzcie, co znaleźliśmy! Patrzcie! - zakrzyknął ponownie przywódca gońców. Mieszkańcy Chepsenyt zaczęli szemrać na ich widok. Oj-ciec Mathembe szukał Nasmira Jhirabhy, ale olbrzymi Prokla-mator już się oddalił, udając, że musi zajrzeć do zagrody tru-xów. - To Wojownicy Losu - rzekł z dumą przywódca, choć mieszkańcy nie chcieli tego usłyszeć, gdyż zanim padły te słowa, mogli udawać, że tamci nimi nie byli. - Wojownicy Losu. Uciekinierzy. Uciekają już od wielu ty-godni. Te śmigłowce, które przeleciały nad osadą, ich właśnie szukały. Ukrywają się w lesie od całych tygodni. Od wielu tygo-dni. Ludzie znów zaczęli szemrać. I nagle jeden z mężczyzn wy-stąpił naprzód — pan Kakamega, hodowca traixów. Był dobrze po czterdziestce, ale wciąż pozostawał kawalerem. Ze względu na jego pracę chłopcy wciąż kręcili się wokół niego, a i on lubił ich towarzystwo. Powszechnie znano jego przekonania politycz-ne, on zaś nigdy nie wahał się ich publicznie głosić. Teraz postą-pił naprzód i wcisnął dwie butelki wina w ręce kobiety — Wojow-niczki Losu. - Bądźcie pozdrowieni, nieznajomi, zaznajcie gościny osady Chepsenyt! - zakrzyknął. - Jakimże niegościnnym byłoby nasze sioło, gdyby zabrakło w nim kęsa mięsiwa i łyku wina dla wę- drowców, którzy zagubili się w lesie? Bądźcie pozdrowieni. Wi-tam was w imieniu całej osady. Podprowadził dwójkę młodych do rozłożonego na ziemi obrusa i nakazał im usiąść obok siebie, po czym częstował ja-dłem i napitkiem. Jedli ostrożnie, raz po raz zerkając niepewnie to w jedną, to w drugą stronę, obserwując. Ludzie powrócili do swych grupek, do rodzin i przyjaciół, próbowali na powrót zająć się posiłkiem. Ktoś nawet włączył radio, ale nic nie było już takie jak przedtem. Na podobieństwo złej muchy, która - jak krążą słuchy - choć niewidzialna, potrafi zmienić wino w ocet, ci przybysze przyćmili dla nich
wszystkie barwy te-go pięknego dnia. * * * Tylko wyjątkowo niezwykłe okoliczności mogły spowodo-wać, że policjantki Kimilili i Kiminini, ubrane w przepisowe szorty, buty, rękawice i hełmy, nadciągnęły jak burza od strony Tetsenok. Te dwie potężne kobiety nie były bliźniaczkami, nie były też spokrewnione ani podobne do siebie, tyle tylko, że obie wyróż-niały się ogromem postury. Mieszkańcy osad, nad którymi miały pieczę, nadali im imiona Kimilili i Kiminini, ponieważ każde-mu, kto patrzył na nie, ubrane w mundurowe szorty, buty, ręka-wice i hełmy, prujące przestrzeń na olbrzymim służbowym tra-ixie — każdemu nieuchronnie nasuwało się przekonanie, że muszą być kochankami. Inna krążąca na ich temat plotka, po-pularna w wielu osadach, mówiła, że wielki, toporny, trzykołowy traix, na którym jeździły, jest w rzeczywistości dwoma młodymi mężczyznami, którzy ośmielili się kiedyś do nich przystawiać. Ki-milili i Kiminini, znając dobrze ludzkie zwyczaje, nie robiły nic, żeby plotkom zadać kłam. Lubiły tylko siadywać przy stoliku ulicznej kafejki w Tetsenok i zadowalały się nękaniem prze-chodniów głośnymi uwagami. Z legendy przeradzały się w r;zć-czywistość jedynie podczas dorocznych wizyt w poszczególnych osadach, gdzie sprawdzały licencje organików i dokładność oraz rzetelność składanych danin. Jeżeli zrezygnowały z obrzucania inwektywami kierowców dżipnejów i postanowiły odwiedzić taką zapadłą dziurę jak Chepsenyt, musiało wydarzyć się coś napraw-dę niezwykłego. Kiedy podejrzenie pada na całą osadę, wówczas najtrudniej zdecydować, od czego rozpocząć dochodzenie. Zgodnie z obrazem, jaki malowała plotka, policjantki za- parkowały traixa na placu Drzewa Założyciela, wygładziły szorty, poprawiły buty, rękawice i hełmy, oparły prawe dłonie na pał-kach elektrycznych i wmaszerowały pomiędzy złych starych mężczyzn, którzy przy zacienionych stolikach kafejki sączyli her-batę i zastanawiali się nad kolejnymi posunięciami w grze fili. Zbliżyły się do lady. Dwie pary urękawiczonych dłoni legły pła- sko na kontuarze. - Oczywiście jako gorliwy poddany Imperium i szanujący prawo obywatel z pewnością doniósłbyś władzom o dostrzeżo-nych w sąsiedztwie przypadkach nielegalności bądź przejawach działalności wywrotowej. - Oczywiście - rzekł właściciel, napełniając dwa kubki raqi. - Tak też sądziłyśmy. - Pod wyświetlającymi dane wizjerami hełmów pojawiły się dwa uśmiechy. Ponieważ nikt nigdy nie mógł im zarzucić niesumienności w prowadzeniu śledztwa, Kimilili i Kiminini zadały to samo pyta-nie w każdej kafejce przy placu Drzewa Założyciela. Później, ja-ko że zbliżała się pora posiłku, zwróciły się z tym samym zapyta- niem do sprzedawcy kekab, który stojąc na rogu Pierwszej Uli-cy piekł na ruszcie promiennikowym białe mięso. To samo spo-tkało sprzedawcę pasztetów z rogu Drugiej Ulicy i Pierwszej Okrężnej. Zapytały także właściciela kramu z gorącymi kasztana-mi, ustawionego przed tutejszą bursą. Zadowolone z niekwestio-nowalnej lojalności mieszkańców osady Chepsenyt przecięły plac Drzewa Założyciela i skierowały się do
swego drzemiącego traixa, kiedy usłyszały jak chłopiec, na tyle duży, że mógł się oka-zać rozsądny, wyszeptał do przyjaciół, aby popisać się przed ni-mi śmiałością: - Patrzcie, to te laski w paski. Ruchem szybkim jak cięcie noża Kiminini przerzuciła go przez kierownicę, a Kimilili ściągnęła mu spodnie i przytknęła koniec pałki elektrycznej do krocza. - Nie lubimy braku szacunku. - Nie lubimy niegrzeczności. - To tworzy niemiłą atmosferę. - Rodzi brak szacunku dla prawa. - Nie lubimy niegrzecznych ludzi. A szczególnie nie lubimy niegrzecznych chłopców. Chłopiec wił się i jęczał, podczas gdy tępy koniec pałki wbi-jał mu się coraz mocniej w ciało. - Widzisz tego traixa? - Wielki, silny organik, prawda? - Kiedyś to był mały chłopiec. - Taki jak ty. - Niegrzeczny mały chłopiec. - Co gorsza, niegrzeczny dla nas. - A teraz się przyzwyczaja, że mój tyłek będzie się rozkładał na jego twarzy codziennie przez następnych pięćdziesiąt lat. - Chcesz, żebym ci usiadła na twarzy? - Myślę, że on chce. —Ja też tak sądzę. Pałka wbijała się coraz mocniej i mocniej. Chłopiec krzyk-nął, ale kobiety trzymały mocno. W stosownej odległości zaczęli zbierać się ludzie. - Mimo to okażemy ci swą łaskawość. - Ale w zamian zadamy ci jedno pytanie. - I jeśli odpowiedź będzie zgodna z prawdą, kto wie, może cię nawet puścimy. - Ale jeśli skłamiesz, nacisnę spust mojej pałki. - A jest nastawiona na pełną moc. - Do oporu. - Tak, że jak już zmyją siki i gówno ze ścian … - …możesz pożegnać się na dobre z perspektywami, jakie prawdopodobnie wiązałeś z tym nędznym obiektem. - Bo widzisz, słyszałyśmy pewne plotki.
- Doniesienia. - Ludzie zaczynają mówić o tej zapuszczonej, zasranej osa-dzie. - I wysłano nas, abyśmy sprawdziły, czy te pogłoski są praw-dziwe. A więc … - Pytanie brzmi… - Czy ktoś tu ukrywa Wojowników Losu? Chłopiec spojrzał na kolegów i ludzi stojących w pewnym oddaleniu. - Nie - odrzekł. - Och, chyba ci nie uwierzę. - Ja również. -Jesteś tego pewien, chłopcze? -Jestem pewien. Pałka cofnęła się i natychmiast powróciła, uderzając mocno. - Wciąż jesteś pewny? - Tak! Tak! - Wciąż nie jestem przekonana. ‘ - -Ja również. Może powinnam nim potrzągnąć. - Może powinnaś. No dobrze. Pytam po raz ostatni i jeśli twoja odpowiedź nas nie przekona, rozpirzymy twój tyłek po ca-łym placu. Czy jesteś pewien, że nikt w tej osadzie nie ukrywa dwójki zbiegłych Wojowników Losu? - Tak! - zawył chłopiec. - Tak, tak, tak! Boże, tak, jestem pewny! Pałka się cofnęła. - Dziękuję. - A teraz podciągnij spodnie, parszywy gnojku, i zejdź mi z oczu. Chłopiec, szlochając i przytrzymując ręką opadające spodnie, wrócił biegiem do kolegów (obecnie jako prawdziwy bohater, gdyż nawet na torturach nie zdradził najmroczniejsze- go sekretu osady). Kimilili i Kiminini obudziły swego traixa i powróciły do biura w Tetsenok, aby przekazać do Timboroa raport, w którym z zadowoleniem stwierdzały na podstawie przeprowadzonego dochodzenia, że doniesienia, jakoby dwoje Wojowników Losu znalazło schronienie w osadzie Chepsenyt, należy uznać za fałszywe. * * * Matka Mathembe, usłyszawszy nowiny, spisała je krótko, a notatkę wręczyła córce, by ta przekazała ją ojcu, który przeby-wał na Wzgórzu Fatalnego Roku. Przed trzema tygodniami były jego czterdzieste drugie urodziny, a to najbardziej feralny wiek dla mężczyzny. Miał dużo szczęścia w polowaniu na truxy, ale nie chciał nadużywać
przychylności świętych i choć uważał to za zwykłe przesądy, zaopatrzony w wymagane czterdzieści dwa przedmioty szczególnej wartości wyruszył leśną ścieżką do świą-tyni Kilimam Be, patronki mężczyzn wieku średniego. Spowied- nicyzm był wiarą trudną do usystematyzowania: piętnastu wyż-szych świętych, sześciuset trzydziestu niższych, trzydzieści osiem tysięcy dziewięćset dwanaście aniołów trudnych do zlokalizowa-nia w konkretnym miejscu o konkretnej porze, a wszystkie bez wyjątku pochłonięte ważnymi niebiańskimi sprawami. Jeżeli chodzi o kwestię doktryny, była ona również płynna. Zakresy odpowiedzialności i strefy wpływów nakładały się na siebie; ry-walizacja i przejawy zazdrości pomiędzy siłami wyższymi mogły okazać się feralne w skutkach, gdyby modły i błagania trafiły do niewłaściwej istoty. A ponad tym wszystkim i pośród tego wszyst-kiego czaiła się nieuchwytna, niewidzialna kongregacja umar-łych; miliony milionów bezcielesnych jaźni, pnących się ku nie-bu krętą ścieżką poprzez neuralną matrycę Snienia. Podstawo-wa idea Spowiednicyzmu głosiła: „Czcij boską esencję we wszyst-kich rzeczach”, zatem bliźniaczy Proklamatyzm wyznawał do-kładnie przeciwną tezę. Tak to zazwyczaj bywa. Wzgórze Fatalnego Roku było prastarym tworem, wyrastają-cym na polanie o kilka kilometrów leśnymi ścieżkami od Chep-senyt. Legenda głosiła, że powstało ono jeszcze przed Zieloną Falą i stanowiło grobowiec opętanych przez złe duchy prehisto-rycznych automobili, które zabiły swoich właścicieli. Jak dotąd nie znalazł się nikt chętny, aby przekopać wzgórze i sprawdzić prawdziwość legend. Lud Mathembe uznawał wszelkie wynalaz-ki mechaniczne za skażone ciemnością Nyakabindi, zła z dna morza. Na szczycie niewielkiego wzgórza stała świątynia święte-go i, w przeciwieństwie do znajdujących się w głębi puszczy sanktuariów świętych Ykonde, była całkiem dobrze utrzymana. Jej dobry stan gwarantowały cztery kondygnacje schodów wio-dących zboczami wzgórza do świątyni. Jedna miała dwadzieścia siedem stopni, druga czterdzieści dwa, trzecia sześćdziesiąt sześć, a czwarta siedemdziesiąt osiem - po jednym na każdy nie-fortunny rok życia. Zgodnie z tradycją, jeśli ktoś chciał uniknąć nieszczęść czyhających nań w feralnym roku, powinien, wcho-dząc odpowiednimi schodami, na każdym stopniu umieścić cenną ofiarę, a znalazłszy się przed świątynią klasnąć trzy razy w dłonie, by zwrócić na siebie uwagę świętego, potem zapalić biolampę i zawiesić na patyczku błagalnym karteczkę z prośbą o powodzenie i przychylność niebios. W osadzie wielkości Chepsenyt nigdy nie było wielu ludzi w niebezpiecznym wieku, toteż dziewiętnasty, dwudziesty trzeci, trzydziesty pierwszy, trzydziesty piąty, czterdziesty, czterdziesty szósty, pięćdziesiąty drugi, pięćdziesiąty trzeci, sześćdziesiąty trzeci, sześćdziesiąty dziewiąty, siedemdziesiąty drugi, siedem-dziesiąty dziewiąty, osiemdziesiąty, osiemdziesiąty pierwszy i sto dwunasty rok życia uważano za lata mniejszych nieszczęść, które mogły być zażegnane dzięki niewielkim datkom dla
opiekuna świątyni. W ten to sposób Wzgórze Fatalnego Roku zawsze było przybytkiem bogatym i dobrze utrzymanym. Mathembe zastała swego ojca na przedostatnim stopniu. Poniżej na schodach znajdowały się chlebojabłka, papierowe kubki ryżu, święte medaliki, prawie zużyte karty telekom, nie-używane bilety autobusowe, puszki piwa, skarpety, stare buty nu-mer czterdzieści. Mathembe, zbyt młoda, by żyć niebezpiecznie, wbiegła na górę po szerokich schodach. Jej ojciec rozłożył kart-kę i przeczytał uważnie. — Dranie. Okulawili truxy Nasmira Jhirabhy — rzekł. - Wszystkie. Ani jeden nie uciekł. Dranie. Ojciec Mathembe wypuścił z dłoni kartkę, która w ten spo-sób stała się czterdziestym pierwszym przedmiotem na Wzgórzu Fatalnego Roku, po czym natychmiast udał się do Nasmira Jhira-bhy, aby go przeprosić w imieniu wszystkich mieszkańców osady. Czterdziesty drugi stopień pozostał pusty. — To nie twoja wina — rzekł Nasmir Jhirabha do ojca Ma-thembe. - Nie przyłożyłeś do tego ręki, nie musisz zatem prze-praszać. — Muszę cię przeprosić w imieniu moich ludzi - oznajmił ojciec Mathembe. Nasmir Jhirabha spojrzał na niego w taki sposób, w jaki lu-dzie patrzą czasem na dom, który mijali od wielu lat, zupełnie go nie zauważając. Aż do teraz. - Działali precyzyjnie. I skrupulatnie - opowiadał później ojciec Mathembe swojej żonie, gdy ona w pracowni formowała z kulek plazmy małe śpiewające stworzonka i wypuszczała je na podłogę. - Posłużyli się ostrzami. Niektóre truxy wydobrzeją, ale i tak Nasmira ominie aukcja przesileniowa w Timboroa, a na to nie może sobie pozwolić. - Widmowi Chłopcy. - Któżby inny? Jakby to Nasmir Jhirabha wezwał te dwa dę-ciaki, które się uważają za policjantki. On wie, jak tu jest. Chep-senyt nie jest takim miejscem. - Jeżeli nie on, zrobił to ktoś inny - rzucił Hradu, a Ma-thembe spiorunowała go wzrokiem. - Chepsenyt staje się takim miejscem - powiedziała matka. Małe stworzonka na kółkach krążyły wokół jej stóp, Ma-thembe zaś zastanawiała się, jakimi gestami opowie Dziadkowi o okaleczeniu i okulawieniu truxów. Tej nocy pojawiły się śmigłowce. Spisz we własnym łóżku. Nie, wydaje ci się, że śpisz. Pozosta-jesz w dziwnym stanie pół snu, pół jawy, kiedy nawet znajomy pokój wydaje się osobliwy i obcy. Czy to sen czy jawa? Nie masz pewności. Śniły ci się wielkie obrotowe ostrza poruszające się w przestrzeni, odcinające plastry ze skraju świata krążącego po swojej orbicie; łoskot wypełnia cały wszechświat, grzmot