uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 807 149
  • Obserwuję791
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 068 623

Ian McDonald - Zbior opowiadan

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :386.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Ian McDonald - Zbior opowiadan.pdf

uzavrano EBooki I Ian McDonald
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 27 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

IAN MCDONALD Zbiór opowiadań Anioł zapisu Na ostatnich dziesięciu milach mijała ludzi uciekających przed ksenotworem. Niektórzy przemieszczali się własnymi pojazdami. Wielu jechało miejskimi autobusami, które przysłano tu, żeby zabrały ludzi na południe, oraz brudnymi białymi ciężarówkami UNHCR. Większość szła pieszo, popychając przed sobą na taczkach i ręcznych wózkach ocalony przed nadciągającą Chagą dobytek. Kobiety i dzieci dźwigały część tego dobytku na głowach i plecach. Tak to zawsze wygląda, myślała przejeżdżająca wzdłuż nieprzerwanego strumienia ludzi kobieta. Świat się kończy, kobiety i dzieci muszą go unieść, a żołnierze ONZ mają dopilnować, żeby go nie upuściły. Agencje informacyjne zaś wysyłają dziennikarzy, żeby mieć pewność, że świat obejrzy to sobie z należytym spokojem. W końcu to tylko Afrykanie. Coś, co spadło z nieba, pożera kontynent, a ja zostałam posłana, żeby napisać nekrolog hotelu. - Nie zwykłam zajmować się plotkowaniem - powiedziała do T. P. Costella, szefa oddziału SkyNetu w Nairobi, kiedy oznajmił jej, że wielcy z całego świata przyjeżdżają na stypę po słynnym hotelu Treehouse. - Nie przyjechałam do tego kraju, żeby pławić się w doniesieniach o tym, kto miał suknię od jakiego projektanta, kto z kim romansuje albo komu daje. - Wiem, wiem - odrzekł T. P. Costello. - Przyjechałaś do Kenii, żeby wziąć udział w pierwszym kontakcie Ziemi z Obcymi. Wszyscy tu po to przyjechali. Dlatego właśnie posyłam ciebie. Kogo obchodzi, co sądzi Brad Pitt o teorii Chmury Gazowej przeciwstawianej teorii Małych Szarych Ludzików? Chodzi mi o perspektywę. Ty potrafisz znaleźć perspektywę, Gaby. Co potrafisz znaleźć? - Perspektywę, T. P. - odpowiedziała zmęczonym tonem na pierwsze pytanie znanej jej już litanii redaktora. - Zgadza się. I będziesz tam razem z tym, dokładnie na terminum. Tego przecież pragniesz, prawda? Zgadza się, T. P., pomyślała. Przez trzy miesiące w Kenii wszystkim, co zobaczyła z Chagi, było odległe pasmo odmiennej barwy, niczym piana na dalekiej rafie, pod skrytym w chmurach cieniem Kilimandżaro, posuwające się niezauważalnie, ale nieodwołalnie przez równinę Amboseli. Z pozycji widza. Tam wysoko, na pogórzu wokół Kirinyagi, gdzie spadł ostatni pocisk biologiczny, znajdzie się na wyciągnięcie ręki od tego. Na pozycji gracza. W Nanyuki był punkt kontrolny. Południowoafrykańscy

żołnierze w błękitnych hełmach Narodów Zjednoczonych nie wiedzieli z początku jak ją traktować, przekonani, że ze swymi zielonymi oczami i długimi włosami w kolorze mahoniu może być kolejną gwiazdą filmową lub osobistością telewizyjną. Kiedy z papierów dowiadywali się, że nazywa się Gaby McAslan i jest dziennikarką multimedialnego serwisu on-line we wschodnioafrykańskim oddziale SkyNetu, porzucali pełne szacunku zachowanie. Kobieta, z którą można poflirtować, dziennikarka, którą można zahaczyć o łapówkę. Gaby znosiła ich próby flirtu i dała oficerowi trzy z kurczącego się zapasu wolnocłowych zegarków Swatch, kupionych z przeznaczeniem na drobne przekupstwa. W zamian otrzymała mapę z wyrysowaną zalecaną drogą do hotelu. Dopóki będzie się jej trzymać, pozostanie bezpieczna. Patrole w buszu miały rozkaz strzelać do podejrzanych o grabież i maruderstwo. Za punktem kontrolnym nie było już uchodźców. Jedynie samochody wiozące znakomitości na bal końca świata i ciągnące za nimi agencje informacyjne. Shambas Kikujów po obu stronach szosy były od dawna opuszczone. Upominała się o nie dzika Afryka. Na chwilę zaledwie, zanim coś innego upomni się o nie u dzikiej Afryki. Odwrócenie procesów lądotwórczych, pomyślała. Zamiast przemieniać obcy świat w Ziemię, Ziemia przemienia się w obcy świat. W należącym do SkyNetu odkrytym 4x4 Gaby mogła wyczuć Chagę czającą się za zasłoną gęstej górskiej roślinności: drażniącą obecność Obcego, elektryzujące mrowienie wyczekiwania. Nigdy jeszcze nie była tak blisko. Kiedy pierwszy biologiczny pocisk spadł na Kilimandżaro, wiedziała - siedząc w biurze SkyNet Multimedia News pośród wieżowców londyńskich Docklandów - że na tej spadającej gwieździe zostało wypisane jej imię. To, co wylazło z pocisku, co wyglądało trochę jak dżungla, a trochę jak wyschnięta rafa koralowa, ale przede wszystkim jak coś, czego nikt nigdy wcześniej nie oglądał, a co rozkładało ziemską wegetację na molekuły i wchłaniało je we własne formy z niepowstrzymaną prędkością pięćdziesięciu metrów dziennie, było potwierdzeniem jej świętej misji. Inne pociski, które spadły na Archipelag Bismarcka, Ruwenzori, Ekwador, Papuę Nową Gwineę i Malediwy, stanowiły tylko przypomnienie ze strony gwiezdnych bóstw. To jest tu, czeka na ciebie. Pospiesz się wreszcie. A teraz pocisk z Nyandarua, który omiótł ogonem plazmy Jezioro Wiktorii i Rift Valley, przyprowadzi ją w końcu na spotkanie twarzą w twarz z pochodzącym z gwiazd

życiem. Natknęła się na zwarty konwój ciężkich transporterów na gąsienicach - każdy wielkości sporych domów - wklinowanych w wąską bitą czerwoną drogę. Na dachach transporterów poustawiano sterty prefabrykowanych kabin mieszkalnych. Gałęzie uginały się przed przetaczającymi się w powolnym tempie potworami i uderzały w nie z trzaskiem. Gaby słyszała, że UNECTA, agencja Narodów Zjednoczonych koordynująca prace badawcze w Chagach, zlikwidowała Ol Tukai, jedną z czterech baz wokół Kilimandżaro, w ramach wycofywania się na północ wymuszonego posuwaniem się południowej Chagi. Portfele UNECTA nie były najwyraźniej wystarczająco zasobne, żeby kupić nową ruchomą bazę, zwłaszcza teraz, gdy instytucje międzynarodowe obcięły dotacje w związku z brakiem dających się wykorzystać technologii pochodzących z Chagi. Pracownicy UNECTA machali do niej ze szczytów ruchomych wież, gdy ostrożnie przeciskała się obok nich po czerwonych, błotnistych poboczach. Z tej wysokości widzą pewnie śniegi Kirinyagi, pomyślała. Znaleźliśmy się pomiędzy białymi górami. Uciekamy z południa, uciekamy z północy, ale rozszerzające się koła wegetacji zamykają się wokół nas i nie mamy dokąd uciec. Dlaczego uciekamy? Będziemy przecież musieli w końcu stawić temu czoło, kiedy zagarnie już wszystko, co znamy, i zmieni to nie do poznania. Wyobrażamy sobie przez cały czas, że skoro to spada w tropikach, to tu się zatrzyma. Dlaczego klimat miałby to powstrzymać? Jak dotąd sztuka ta nie udała się nikomu. Może to zatrzyma się dopiero wtedy, gdy ogarnie bieguny. Ksenotwór zakończony. Hotel był jednym z tych budynków, które są jak zwierzęta w zoo: potrafią ukryć się przed wzrokiem dzięki bezruchowi i ubarwieniu, tak że nie widzisz ich, choćbyś stał dokładnie naprzeciwko, i o tym, że tam są, wiesz tylko dzięki tabliczce na klatce. Dwóch żołnierzy kenijskich, stanowczo za młodych jak na rozmiary noszonej broni, podeszło do niej na parkingu pełnym autobusów wycieczkowych i należących do agencji informacyjnych 4x4. Poprowadzili ją bitą ścieżką między drzewami o smukłych szarych pniach. Hotelu wciąż nie była w stanie dostrzec. Zapytała o małe drewniane wiaty stojące co kilka metrów wzdłuż ścieżki. - To na wypadek spotkania z szarżującym zwierzęciem - odpowiedział nieco starszy z żołnierzy. - Ale to jest lepsze - pogładził swoją broń, jakby była to pierś kobiety. - Trzydzieści ciężkokalibrowych pocisków na sekundę. To lepsza przeszkoda niż drewniana wiata. - Odkąd pojawiła się Chaga, w okolicy jest znacznie więcej zwierząt - dodał młodszy

żołnierz. Jak większość ludzi na wsi wyciągnął sznurówki z butów dla wygody. - Uciekają od tego - powiedziała Gaby. - Każda zdrowa na umyśle istota powinna uciekać. - Nie - odparł młody bezsznurówkowy żołnierz. - Uciekają do tego. Ścieżka kończyła się pomalowanym na czarno wyjściem awaryjnym. Ledwie Gaby zdążyła skrzywić się na tę niestosowność, spośród zieleni przed nią wyłonił się hotel. Wiele z wysmukłych, srebrnych pni drzew tworzyło drewniane pale, a zbita masa liści i pnącz zasłaniała przytłaczającą budowlę. Człowiek z obsługi hotelu zatrzymał ją u szczytu schodów, sprawdził nazwisko na liście gości i zaprowadził do pokoju - małej drewnianej izdebki z widokiem na liście. Gaby pomyślała, że tak właśnie musi wyglądać któraś z tych ruchomych baz UNECTA - klasztorne minimum. Poprawiła makijaż i dołączyła do imprezy na dachu. Trwała już od trzech dni. Skończy się razem z hotelem. Bal na skraju końca świata. Jednym rzutem oka objęła trzydzieści twarzy z pierwszych stron gazet i zajrzała do torebki, żeby sprawdzić ile ma miejsca na dysku dyktafonu. Mówiła do niego przesuwając się między twarzami w kierunku baru. Wśród postaci z pierwszych stron gazet panowała w tym roku moda na „Pożegnanie z Afryką”: bryczesy i skóra z niezbędnym ukłonem w kierunku dwudziestopierwszowiecznej świadomości i z domieszką wzorów w skóry zwierzęce. Gaby zamówiła u kenijskiego barmana pina coladę i kiedy mieszał drinka, zastanawiała się, jakiej to zachęty użyło kierownictwo hotelu, żeby przekonać go - i całą resztę obsługi - do pozostania. Podejrzewała, że były to przenosiny wraz z całą rodziną do innych hoteli na Wybrzeżu albo na Zanzibarze. Ale co zrobią, gdy zabraknie już hoteli, do których można kogoś przenosić? Interesujące, ale to nie ta perspektywa, zdecydowała, gdy nalewał gęsty, oleisty dowód swoich zdolności. - Straszny tu bajzel, T. P. - powiedziała do małego czarnego aparaciku w kieszeni bluzy. A potem dynamika cocktail-party wytworzyła lukę w tłumie przed nią i tam było to: sto stóp od barierek z szarego drewna, na skraju sztucznego stawu drenowanego przez buldożery poza sezonem. Sto stóp. Pięćdziesiąt sekund spaceru. Osiemnaście godzin pełznięcia. Jeśli potrafiłaby zachować całkowity bezruch i koncentrację, mogłaby dostrzec ruch, tak jak można zauważyć powolne przesuwanie się wskazówki minut na zegarku. To była Chaga nie w skali geograficznej, pożerająca całe regiony, ale w skali molekularnej. Gaby przeszła przez lukę między pięknymi i wspaniałymi. Minęła Brada Pitta.

Minęła Antonio Banderasa z najnowszą przyjaciółką - supermodelką. Minęła Julię Roberts z tak bliska, że mogła dostrzec zmarszczki i worki pod oczami wygładzane cyfrowo przez komputery montażowe. Oni są tylko znakomitościami. Nie potrafią zmienić świata ani odczuwać skutków tego, że ich świat zostaje zmieniony, nawet przez obcą interwencję. Gaby oparła ręce na barierce i przyglądała się Chadze. - Czuję się jakbym stała na otwartym pokładzie wielkiego, staroświeckiego liniowca oceanicznego, płynącego wzdłuż brzegu obcego archipelagu - powiedziała do dyktafonu. Kontrast między miejscem, w którym się znajdowała, a tym, co widziała na zewnątrz, był tak wielki jak pomiędzy lądem i morzem, a granica pomiędzy tymi dwoma światami równie płynna i niedokładna. Nie istniała określona linia, na której ziemia stawałaby się nieziemią: przypominało to raczej stopniowe zakażenie górskiego lasu przez sześciokąty obcej roślinności, która wysuwała palce, czułki i dziwaczne kwiaty między pniami ku niepokojącym pseudokoralowym formom niskiej Chagi. Dalej obca rafa stawała się gęstsza, a drzewa rzadsze - tylko najwyższe i najsilniejsze przetrwały atak przetwórni molekularnych i wznosiły się ku górze niczym maszty zakotwiczonych na plaży okrętów. Kilometr za linią przyboju z poszarpanych lądowych raf wznosiła się pionowo na wysokość trzechset metrów ściana czerwonych filarów, aby następnie otworzyć się w baldachim połączonych sześciokątnych płaszczyzn liści. - Wielki Mur - powiedziała Gaby, zapisując oglądaną scenę na dysk. Dalsza Chaga, wznosząca się ku ukrytej w chmurach Kirinyadze, pozwalała podglądnąć jedynie drobiazgi: lśnienie otwartego w oddali białego drzewa-dłoni, kołysanie porośniętych mchem balonów, odblaski światła w kryształach. Jakiż stateczek mógłby się oderwać od takiego wybrzeża, żeby spotkać się z tym statkiem próżności? - myślała. - Siedem minut. Trzydzieści centymetrów. Dłużej niż zazwyczaj. Dopóki się nie odezwał, Gaby nie zauważyła białego mężczyzny, który stał koło niej przy barierce. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy był tu już wcześniej, czy przyszedł po niej. Był niski, łysiał, zapuszczał brzuszek sugerujący późną czterdziestkę lub wczesną pięćdziesiątkę. Miał bladobrązową skórę, zęby w nie najlepszym stanie, mówił akcentem białego Afrykanina. Nie mógł należeć do Znakomitości, nawet nie do Prasy. Musiał być z Obsługi. Nosił brązy i khaki, i kamizelkę z masą kieszeni, ale bez najmniejszego niezbędnego ukłonu w kierunku dwudziestopierwszowiecznej świadomości. Wyglądał jak ostatni z Wielkich Białych Myśliwych.

I był nim. Nazywał się Prenderleith. Miał nienaganne maniery. - Wybaczy pani, że przerywam jej kontemplację, ale jeśli ludzie zobaczą, że z kimś rozmawiam, nie będą podchodzić, żeby wypytywać o zwierzynę, którą zabijałem. - Czy to nie pański zawód? - Zabijanie czy gadanie? - Którekolwiek z nich. - Którekolwiek z nich nie musi w sobie zawierać protekcjonalnego traktowania przez gwiazdy filmowe, głupich artystów i cholernych dziennikarzy. - Ja jestem cholerną dziennikarką. - Ale pierwszą rzeczą, jaką pani zrobiła, było podejście do barierki, żeby poprzyglądać się temu tam cholerstwu. Przez siedem minut. - I to sprawia, że warto porozmawiać z dziennikarką? - Tak - odpowiedział po prostu. I to sprawia, że z tobą warto pogadać, ponieważ może to ty jesteś moją perspektywą na to wszystko, pomyślała Gaby. Ostatni Biały Myśliwy. Ale jesteś równie ostrożny jak zwierzęta, na które polujesz, więc jeśli ci to powiem, wystraszę cię, dlatego muszę działać równie skrycie jak ty. Gaby ukradkiem podkręciła poziom nagrywania na swoim małym czarnym aparaciku. Program poprawiający jakość dźwięku na Tom M’boya Street wyczyści szumy i trzaski. - Co to zatem pana zdaniem może być? - spytała. Po drugiej stronie tarasu różnica zdań między Bretem Eastonem Ellisem i Damienem Hirstem przybierała rozmiary kłótni. Goście gromadzili się w pobliżu w oczekiwaniu walki na pięści. Kamery ruszyły. Prenderleith oparł ręce na barierce i spojrzał w kierunku Chagi. - Nie znam się na tym całym gadaniu o Obcych-z-Innego-Świata. - Według najnowszych teorii nie zostało to zbudowane przez małych szarych ludzików, ale powstało w chmurach gazowych Rho Ophiuchi, osiemset lat świetlnych stąd. Znaleziono tam ślady takich samych złożonych fullerenów, jakie są obecne w Chadze. Cała cywilizacja wyrastająca w kosmosie. Oceniają, że liczy sobie co najmniej sto tysięcy lat. - Oni? - spytał Prenderleith. - UNECTA - odpowiedziała Gaby. - Zapewne mają rację. Wiedzą o tym więcej niż ja, skoro zatem mówią, że to gaz, to jest to gaz. Chmury gazowe, małe szare ludziki - nie znam się na tym, nie stanowią

części mojego świata. Widzi pani, otrzymałem akurat tyle wykształcenia, żeby dawać sobie radę, żeby dobrze robić swoje, nie żeby myśleć. Uważaliśmy, że Kenia nie należy do krajów, którym potrzebne jest myślenie. Tu robiło się swoje, tu się nie myślało. Jeździło się konno, uprawiało ziemię, polowało, prowadziło samochody, latało. Robiło się coś konkretnego. Kraj decydował o tym, co myśleć. Nikt z nas nie był w stanie dostrzec zmian zachodzących pod naszymi stopami - moje wychowanie okazało się przestarzałe, całkowicie bezużyteczne w tej nowej, myślącej Kenii. Jedyne, co mogłem zrobić, to poszukać pracy w miejscu równie przestarzałym i bezużytecznym jak ja. To cholerne miejsce nie ma nic wspólnego z prawdziwą Kenią. Cholerny park tematyczny. Nawet zwierzęta są podróbką: wykopali bajoro, żeby Amerykanie mogli pofotografować słonie. Cała ironia polega na tym, że teraz, gdy turyści się wynieśli, pcha się tu więcej cholernej zwierzyny niż kiedykolwiek. Naliczyłem czterdzieści pięć słoni w jednym dniu, ale nikt już się nimi nie przejmuje. Niech mi pani powie - jak to coś może być obce, skoro zwierzęta tam idą? Jak gaz mógłby być w stanie zbudować coś takiego? Mam wrażenie, że to jest coś bardzo starego, coś, co zwierzęta już kiedyś znały i czego nie zapomniały, coś pochodzącego właśnie z Afryki. Tu, we wschodniej Afryce, wszystko się zaczęło, ten ląd jest bardzo stary i ma dobrą pamięć. I jest silny. Może Afryka ma dość tego, co ludzie z nią wyczyniają - dość myślenia - i postanowiła upomnieć się o samą siebie. To dlatego zwierzęta się nie boją. To zwraca im ich Afrykę. - Ale odbiera panu pańską - powiedziała Gaby. - Nie moją. - Prenderleith omiótł spojrzeniem sławnych i pięknych ludzi dookoła. Walka wyparowała, pozostawiając tylko nadąsane miny i kwaśne spojrzenia. Leaf Phoenix częstowała wszystkich papierosami ku zgrozie innych gości. Powietrze wypełnił dźwięk dzwonków. Wszystkie głowy odwróciły się. Kelner w pozbawionej dwudziestopierwszowiecznej świadomości kurtce w lamparcie cętki przeszedł przez taras, pobrzękując trzymanymi w ręce dzwoneczkami. - Kolacja - oznajmił Prenderleith. Gaby została usadzona na końcu długiego stołu, między gryzipiórkiem z serwisu on-line BBC, którego znała, i filmowym bożyszczem z Hollywoodu, które gadało niemal wyłącznie o pracy nad piętnastoma musicalami naraz. Prenderleith znalazł się na drugim końcu stołu, w fotelu bohatera, otoczony znakomitościami. Gaby przyglądała się, jak snuje swe wyświechtane opowieści o podchodzeniu i zabijaniu. Od czasu do czasu rzucał spojrzenie w bok i Gaby zdarzało się pochwycić to spojrzenie, co sprawiało wrażenie

małego spisku. Powinnam mu powiedzieć, że jest moją perspektywą, pomyślała. Powinnam przyznać się do dyktafonu. Znakomitości zawłaszczyły Prenderleitha na resztę wieczoru, tworząc mały orszak otaczający jego fotel przy oknie widokowym wychodzącym na oświetloną reflektorami Chagę przybliżającą się cząsteczka po cząsteczce. Gaby siedziała przy barze i obserwowała, jak opowiadał historie o tamtej innej Afryce. Miał błysk w oku. Gaby nie potrafiła zdecydować, czy był to wyraz nostalgii, czy też niecierpliwego oczekiwania na moment, kiedy wszystko upadnie i rozleci się. W ciemności poza zasięgiem świateł reflektorów padały drzewa, powalone przez rozwiewającą złudzenia Chagę. Drewniane pale hotelu trzeszczały i stukały. Znakomitości spoglądały po sobie, przerażone. Gdy rozległo się pukanie, podświetlane wskazówki zegara przy łóżku wskazywały godzinę 1.27. Gaby ledwie zdążyła się położyć po przedyktowaniu komentarza. Hałas na górnym pokładzie: zabawa będzie się stopniowo zwijać, aż rano przyjdą żołnierze, żeby wszystkich wyprowadzić. Któryś z gości, podniecony i pełen nadziei? Kolejne uprzejme pukanie. Ta uprzejmość pomogła jej rozpoznać. Ze sposobu, w jaki Prenderleith stał w korytarzu, domyśliła się, że jest lekko wstawiony i że gdyby nie był, nie zrobiłby tego. W ramionach tulił strzelbę jak ukochane dziecko. - Coś, co powinna pani zobaczyć - powiedział. - Dlaczego ja? - spytała Gaby, wciągając ubranie i wysokie buty. - Ponieważ nikt inny nie zrozumie. Ponieważ stała pani przez te siedem minut, gapiąc się na to cholerstwo i nic innego dla pani nie istniało. Pani zna prawdę: nie istnieje nic poza tamtym. Niech pani się upewni, że wzięła cały sprzęt do nagrywania. - Domyślił się pan. - Zauważyłem. - Zmysły myśliwego. Przepraszam, powinnam była panu powiedzieć, tak mi się wydaje. - Dla mnie to nie ma znaczenia. - Pan jest jedynym, który ma jakąś historię wartą opowiedzenia, kimś, kto naprawdę coś utraci, gdy to dojdzie tutaj. - Tak pani sądzi? Światło na drewnianym korytarzu było słabe. Gaby nie potrafiła dojrzeć jego

wyrazu twarzy. Prenderleith sprowadził ją służbowymi schodami na parter. Wychodząc w ciemną przestrzeń między palami, Gaby wyobraziła sobie, że stawia pierwszy krok na obcej planecie. Nie jest to takie dalekie od prawdy, pomyślała. Prenderleith zdjął strzelbę z ramienia. Wyszli z hotelu pomiędzy cienie tuż za zasięgiem reflektorów. Otaczająca noc wydawała się ogromna i bliska, pełna oddechów i drobnych poruszeń. Wydechy parowały: na zboczach Kirinyagi panował chłód. Gaby wciągnęła w płuca zapach Chagi. Wyobraźnia podpowiadała jej, że zna ten zapach, ponieważ wywoływał tyle wspomnień, ile spośród wszystkich bodźców tylko zapach potrafi. Ale nie można go było znać i kiedy uświadomiła to sobie, wszystkie elementy, które przypominały o różnych rzeczach, zlały się w jedno i ostry, piżmowy, chemiczny zapach Chagi okazał się nie pamiętanym, ponieważ nikt dotychczas nie znał niczego takiego. Ten zapach popychał do przodu, nie do tyłu. Prenderleith poprowadził ją ku terminum. Nie było to daleko. Chaga wyrastała wyższa i bardziej złożona w bledszym świetle reflektorów. Majaczyła jak nie dające się odpędzić wspomnienie nocnego koszmaru. Gaby słyszała jęki i trzask padających w ciemności drzew. Prenderleith zatrzymał ją pół metra od krawędzi. Pół metra, piętnaście minut, pomyślała Gaby. Zwinęła palce w butach czując się skażona. Prenderleith przykucnął na piętach, oparł ciężar ciała na strzelbie jak na lasce. Polował. - Wiatr jest w porządku - powiedział. Gaby przykucnęła koło niego. Włączyła dyktafon, wsłuchując się w ciszę i patrzyła, jak Chaga wyłania się ku niej z cieni. Terminum było siatką małych sześciokątów z przypominającej mech tkanki. Sześciokąty miały różne kolory i Gaby instynktownie wyczuła, że te same kolory nigdy się nie stykały. Narożniki najdalej wysuniętych sześciokątów wysyłały czarne pełzające nitki w ściółkę. Źdźbła traw, łodygi roślin, wszystko padało przed maszynami molekularnymi i rozkładało się na własne cząstki. Co kilka centymetrów pełznące nitki rozgałęziały się, kilka centymetrów dalej dzieliły się znowu, budując sześciokąty. Zamknięta między nimi ziemska roślinność więdła, topniała i nabrzmiewała pękającymi pęcherzami, przeistaczając się w pineskowate gwiazdki wielobarwnego pseudomchu. Wiedziona nagłą potrzebą Gaby przycisnęła dłonie do czarnych nitek. Nie dotknęły ciała. To nigdy nie dotyka ciała. Mimo to wzdrygnęła się, czując Chagę pod nagą skórą. Och, istoto małej wiary. Odczuwała posuwanie się molekuł jako delikatne mrowienie, niczym marsz maleńkich, powolnych owadów po jej dłoni.

Podskoczyła, gdy Prenderleith dotknął delikatnie jej ramienia. - Jest tu - szepnął. Nie miała zmysłów myśliwego, toteż przez długie sekundy dostrzegała jedynie głębszą ciemność poruszającą się wśród cieni. Potem wyszedł w półmrok między stojącymi wciąż drzewami i wysokimi palcami pseudokoralowców i Gaby zaparło dech. To był słoń, stary samiec z ułamanym kłem. Prenderleith podniósł się na nogi. Dzieliło ich mniej niż dziesięć metrów. Słoń i człowiek przyglądali się sobie wzajemnie. Słoń postąpił krok naprzód, wychodząc z cienia w pełne światło. Kiedy podniósł trąbę, kosztując powietrze, Gaby zauważyła masę czerwonego, pożyłkowanego ciała przyczepioną do jego karku jak pasożytniczy organizm. Pod kłami przedłużała się ona w giętkie członki. Każdy zakończony był czymś nieprzyjemnie przypominającym ludzką dłoń. Zszokowana Gaby przyglądała się jak czerwone członki poruszają się, a palce otwierają się i zaciskają. Potem słoń obrócił się i zadziwiająco cicho odszedł w busz. Ciemność Chagi zamknęła się za nim. - Co noc o tej samej porze - powiedział Prenderleith po długiej chwili milczenia. - Przez ostatnie sześć nocy. Dokładnie do krawędzi, nigdy dalej. Co noc coraz bliżej. - Dlaczego? - Przygląda mi się, ja się przyglądam jemu. Rozumiemy się wzajemnie. - To coś wokół jego szyi, te ramiona… - Gaby nie była w stanie powstrzymać obrzydzenia w głosie. - To odmienia. Robi ze stworzeń coś, czym mogłyby być. Może coś, czym powinny być. Może ręce są tym, czego słonie potrzebują, żeby stać się tym, czym mogłyby być. - Ewolucja przy pomocy rzemyków. - Jeśli w to pani wierzy. - A pan w co wierzy? - Pamięta pani moją odpowiedź na pani uwagę, że Chaga odbiera mi moją Afrykę? - Że to nie pańska Afryka. - Czy teraz pani rozumie, co miałem na myśli? - Afryki, którą ona zabiera, nigdy pan nie rozumiał, nie był pan dla niej stworzony. Afryki, którą panu daje, nigdy pan nie znał, ale ona istniała w pana kościach: wielka, nieujarzmiona, nie odkryta, ciemna Afryka, Afryka bez narodów i rządów, granic i gospodarki, Afryka działań, a nie myśli, bycia, a nie stawania się, gdzie pojedynczy człowiek może się zgubić i odnaleźć zarazem,

powrócić do prostszego, fizycznego, zwierzęcego poziomu egzystencji. - Bardzo ładnie to pani ujęła. Sądzę, że na tym polega pani zawód. Gaby zrozumiała coś jeszcze. Prenderleith poprosił ją, żeby za niego mówiła, ponieważ on nie został stworzony do mówienia takich rzeczy sam z siebie, a chciał, żeby zostały właściwie powiedziane tym wszystkim, którzy przeczytają opowieść Gaby o nim. Pragnął mieć świadka, wiernego anioła zapisu. Zrozumiawszy to, dowiedziała się o tym człowieku jeszcze jednej rzeczy, której nigdy nie dałoby się wyrazić słowami ani zapisać na dysku. - Wracajmy - powiedział w końcu Prenderleith. - Cholernie zimno się tu robi. Żołnierze wkroczyli do hotelu o 6.30 rano, pukając do kolejnych drzwi, mimo że wszyscy goście albo od dawna byli na nogach, albo wcale nie kładli się spać. Ze względu na sławę otaczającą gości żołnierze byli bardzo uprzejmi. Zebrali wszystkich w głównym holu. Jak powolne tonięcie, pomyślała Gaby. Jak Nie-opuścimy-okrętu. Rafa dotarła w końcu do nas. Wyjrzała przez okno. Pod osłoną ciemności sześciokątny mech przekroczył sztuczne bajoro i wspinał się po palach starego hotelu. Drzewa, spomiędzy których wynurzył się słoń, były ozdobione inkrustacją z pomarańczowej gąbki i pajęczynami rurek. Główny hol zachwiał się. Potłukły się spadające z półek nad barem szklanki. Niektórzy zaczęli krzyczeć. Hollywoodzkie gwiazdy płci męskiej usiłowały wyglądać dzielnie, ale to nie był scenariusz. To był prawdziwy koniec świata. Prenderleith stał z resztą obsługi jak najdalej od drzwi i usiłował rozsiewać spokój. Zupełnie jak Titanic, myślała Gaby. Załoga na końcu. Podeszła, żeby stanąć z nimi. Prenderleith posłał jej zdziwione spojrzenie. - Obstawiający muszą wiedzieć, czy kapitan zatonie razem ze statkiem - powiedziała, poklepując mały czarny dyktafon w kieszonce na piersi jej buszowej bluzy. Prenderleith otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale hotel zachwiał się znowu, tym razem mocniej. Belkowania trzaskały. Okno widokowe rozbiło się i wleciało do środka. Gaby uchwyciła się krawędzi baru i spanikowana gadała szybko do swojego dyktafonu. Zaniepokojeni żołnierze wypychali znakomitości z holu i przez wąskie drewniane korytarze ku głównej klatce schodowej. Hol wybrzuszył się, podłoga się przechyliła, stoły i krzesła runęły ku pustemu oknu. - Uciekajcie! - krzyknął Prenderleith. Uciekali. Wciśnięta w ciasny korytarz Gaby usiłowała nie myśleć o trumnach bez dna, przekrzykując do mikrofonu wrzask pozostałych głosów. Za nią hol zapadł się i runął.

Przeciskała się wśród naporu ciał ku światłu słonecznemu, dotknęła trwałości schodów. Pełznięcie. Cofnęła palce nagłym ruchem. Pełznące, rozgałęziające się nitki Chagi poruszały się po farbie w dół schodów. - Jest na schodach - szepnęła bez tchu do mikrofonu. Drewniana ściana za nią zmieniła się w mozaikę sześciokątów. Przycisnęła dyktafon do piersi. Pojedynczy zarodnik wystarczy, żeby zniszczyć aparat i jej reportaż. Rzuciła się w dół chwiejnych schodów. Nie zwracając uwagi na niebezpieczne zwierzęta, żołnierze poganiali gości ku pojazdom na głównej szosie. Dziennikarze przystawali, żeby strzelić ostatni komentarz do upadku Treehouse. - Rozpada się - powiedziała, gdy kawał dachu przechylił się niczym rufa tonącego liniowca i zjechał po pokrytej pęcherzami bryle budynku na ziemię. Fasada hotelu była mieszaniną drewna i pęczniejących bulwiastych narośli Chagi. Drewniane pale zmieniły się w palce żółtej gąbki i pseudokoralowca. Gaby opisała to wszystko. Żołnierze tworzyli kordon między widzami i Chagą. Gaby dostrzegła obok siebie Prenderleitha. - Musi pani wiedzieć, jak kończy się opowieść - powiedział. - Proszę mi to przytrzymać. Podał Gaby strzelbę. Potrząsnęła głową. - Nie poradzę sobie przeciwko karabinom. Złożył to na nią. - Wiem - powiedziała. - Więc pomoże mi pani. - Czy aż tak pan tego nienawidzi? - Tak - odpowiedział. Rozległ się huk eksplodującego drewna i zduszone krzyki ze strony zarówno żołnierzy, jak i cywilów. Hotel pękł przez środek i złożył się jak dwa skrzydła, które powoli zapadały się w sterty żarłocznej Chagi. Wykonał swój ruch, gdy uwaga wszystkich oprócz Gaby była zwrócona na ostatnie chwile starego hotelu. Wiedziała, że tak zrobi. Biegł szybko jak na starego, steranego, tyjącego białego myśliwego. - Jest w połowie drogi - powiedziała do dyktafonu. - Podziwiam jego odwagę, że biegnie tak z radością ku temu nowemu ciemnemu kontynentowi. Czy też jest to odwaga podjęcia decyzji, którą być może Chaga podejmie w końcu za wszystkich mieszkańców

planety zwanej niegdyś Ziemią? Urwała. Żołnierz stojący przed nią dostrzegł Prenderleitha. Podniósł kałasznikowa i zamierzył się. - Prenderleith! - wrzasnęła Gaby. Biegł dalej. Wydawało się, że bardziej zajmuje go coś w związku z guzikami koszuli. Był już za krawędzią, jego stopy rozdeptywały sześciokątny mech, wzbijając chmury zarodników. - Nie! - krzyknęła Gaby, ale żołnierz miał swoje rozkazy, a zarówno on, jak i ludzie, którzy te rozkazy wydali, lękali się Chagi ponad wszystko. Widziała jak mięśnie na jego szyi napinają się, lufa karabinu waha się nieznacznie to w tę, to w tamtą stronę. Poszukała wzrokiem czegoś, co mogłoby go powstrzymać. Strzelba Prenderleitha. Nie. Za to ona też dostałaby kulkę. Mały czarny cyfrowy dyktafon uderzył żołnierza mocno w ramię. Cisnęła nim z całej siły. Strzał chybił. Ptaki zerwały się ze skrzekiem z gniazd. Wśród żołnierzy, obsługi i znakomitości zaległa całkowita cisza. Żołnierz obrócił się ku niej z podniesioną bronią. Gaby odskoczyła do tyłu trzymając ręce wysoko w górze. Żołnierz wyszczerzył do niej zęby i skierował lufę karabinu na dyktafon. Gdy rozwalał go na strzępy plastyku i obwodów elektrycznych, Gaby zobaczyła, że sylwetka Prenderleitha znika wśród grzybni pseudokoralowców w obcym krajobrazie. Zgubił koszulę. Ostatnie pozostałości po hotelu - kawałek pokoju balansujący na szczycie pala, wiodąca donikąd żelazna klatka schodowa wypuszczająca siarkowo-żółte pąki, plątanina rur kanalizacyjnych ze zwisającymi jak miseczki na jałmużnę wannami i sedesami - rozleciały się i upadły. Gaby przyglądała się temu w milczeniu. Nie miała nic do powiedzenia, nie miała sprzętu, do którego mogłaby mówić. Chaga posuwała się do przodu, dwadzieścia pięć centymetrów na minutę. Ludzie rozchodzili się. Nie było już do oglądania nic oprócz milimetrowego pochodu innego świata. Żołnierze sprawdzili akredytację prasową Gaby w pięciu różnych źródłach, zanim pozwolili jej wziąć samochód SkyNetu. Byli na nią wściekli, ale nie mogli jej tknąć. Uśmiechali się jednak, ponieważ rozwalili jej reportaż i wiedzieli, że będzie miała kłopoty w redakcji. Mylicie się, myślała jadąc bezpieczną szosą w konwoju pojazdów agencji informacyjnych i autobusów wycieczkowych. Opowieści nosi się w sercu. Opowieści nie da się rozwalić. Opowieści nigdy nie giną.

Tej nocy, kiedy śniła wśród zwieńczonych kopułami wież Nairobi, słoń przyszedł do niej znowu. Stanął na granicy między światami, podniósł trąbę i swoje obce ręce i przemówił do niej. Powiedział jej, że tylko głupcy boją się zmian, które mogą z nich uczynić to, czym mogliby być i czym powinni być, i że te zmiany są specjalnym darem tego, co stworzyło Chagę, czymkolwiek ono było. Wiedziała w swoim śnie, że słoń przemawia głosem Prenderleitha, chociaż nie mogła go zobaczyć, chyba że jako milczący cień poruszający się w głębokiej ciemności poza zasięgiem reflektorów ludzkości - nowy Adam polujący w Afryce swojego serca. Przełożyła Agnieszka Fulińska Fragmenty analizy pewnego przypadku histerii

NOCNY SEN Szybko, szybko, prędzej, prędzej; szybko, szybko, prędzej, prędzej, przez las spowity nocą; nocny pociąg mknie przez nocny las, wśród drzew, mnóstwa drzew, toruje sobie drogę snopem jaskrawego światła, które spływa na ciągnące się bez końca szyny, rozdziera nocną ciszę nieustannym łomotem tłoków, wdmuchuje w nią kłęby rozbłyskującego iskrami dymu, który spływa po obłym cielsku lokomotywy, porywa ze sobą łoskot ogromnych kół, wdziera się w noc spowijającą serce kontynentu. Nocny pociąg; szybko, szybko, prędzej, prędzej. Chociaż minęło już kilka godzin od chwili, kiedy ojciec życzył ci dobrej nocy z górnego łóżka, a o jedną albo dwie więcej, odkąd konduktor pomajstrował przy siedzeniach, zamieniając je w wygodne leżanki, i rozłożył na nich czyściutką pościel, ty ciągle nie śpisz. Nie możesz zasnąć. Tam, za oknem, są drzewa nocnego lasu. Nie widzisz ich, ale zdajesz sobie sprawy z ich obecności. Wiesz, że tłoczą się blisko toru, jak gromada starych, wysokich, zgarbionych mężczyzn, i wyciągają ręce-gałęzie, by musnąć czubkami palców ścianę wagonu. Nie widzisz też kilkuset ludzi, którzy leżą nieruchomo w piętrowych łóżkach, w przedziałach oświetlonych żółtawym blaskiem nocnych kolejowych lampek, ukołysani do snu miarowym stukotem kół międzynarodowego pociągu, lecz wiesz doskonale, że tam są i podążają, niczego nieświadomi, przez ciemną noc ku swemu przeznaczeniu. Z sąsiedniego przedziału znowu dobiegają przytłumione odgłosy: szept kobiety, cichy głos mężczyzny, skrzypienie skórzanej tapicerki, zduszony śmiech, regularne postukiwanie jakiegoś przedmiotu obijającego się o drewnianą ściankę. Kiedy tak leżysz w swoim łóżku, z głową zaledwie o kilka centymetrów od tego stukania po drugiej stronie, wydaje ci się, że twoje zmysły ogarniają wszystko: kochanków w sąsiednim przedziale, pogrążonych we śnie pasażerów, ryk, gwizd, świst pędzącego pociągu, jego gonitwę przez noc, wśród ciągnących się bez końca, zgarbionych drzew. Chyba jednak zasnęłaś. Myślałaś, że to ci się nie uda, ale stukot kół ukołysał cię do snu, ponieważ właśnie zakłócenie tego rytmu sprawia, że się budzisz. Pociąg zwalnia. Przewracasz się na bok i spoglądasz w okno, ale widzisz tylko swoje odbicie w szybie. Pociąg leniwie toczy się naprzód, pełznie po szynach z przeraźliwym skrzypieniem, a ciebie ogarnia paraliżujące, graniczące z pewnością przekonanie, że jeśli się zatrzyma, to już nigdy nie ruszy. Gdzieś daleko z przodu rozlega się bicie dzwonu. Towarzyszą mu głosy, ledwo

słyszalne z powodu potępieńczego skrzypienia i zgrzytania, głosy za oknem, wykrzykujące coś w niezrozumiałym języku. Ojciec też już nie śpi. Schodzi po drewnianej drabince, włącza światło, siada przy stoliku i patrzy przez okno. W blasku sączącym się przez szybę widzisz twarze. Wzdłuż toru stoją mężczyźni o głupich, tępych, brutalnych twarzach. Kiedy ich mijasz w sunącym powoli wagonie, nieruchomieją na chwilę i odprowadzają cię wrogimi spojrzeniami. Jesteś tak wstrząśnięta ich wyglądem, że mija trochę czasu, zanim dostrzegasz, co robią: noszą ciała - chwytają je po dwóch, za ręce i nogi - i układają je obok toru. Nagie ciała mężczyzn, kobiet i dzieci leżą rzędem na żwirze oddzielającym tor od pierwszego szeregu drzew. Dopiero teraz daleko z przodu dostrzegasz krwawą poświatę, jakby odblask gigantycznego pożaru; tak, gdzieś w głębi nocnego lasu szaleje ogromny pożar. Pytasz ojca, co to wszystko znaczy. - Wydarzyło się jakieś straszliwe nieszczęście - odpowiada jak we śnie. - Przypuszczalnie katastrofa kolejowa. Pociąg wypadł z szyn i podpalił las. Nocny pociąg sunie ze zgrzytaniem naprzód, wzdłuż szpaleru zwłok, mężczyźni o tępych twarzach przynoszą ich coraz więcej, rozmawiając między sobą w szczekliwym, niezrozumiałym języku, dzwon bije bez przerwy. Wiesz już, że wcale nie spałaś, chociaż czujesz się tak, jakbyś usnęła i obudziła się w zupełnie innym czasie i miejscu. Pociąg wjeżdża na wiejską stację. Nadęty zawiadowca z czarnym wąsikiem, w mundurze oblepionym błyszczącymi ozdobami, zatrzymuje go przy peronie. Drewniany płot jest udekorowany chorągiewkami, a pod okapem niewielkiego, też drewnianego budynku stacji wiszą japońskie papierowe latarnie, które kołyszą się w podmuchach wiatru wiejącego od lasu. Pociąg nieruchomieje ze zgrzytem hamulców, do twoich uszu zaś docierają dźwięki muzyki. Przed poczekalnią kwartet smyczkowy gra ostatnią część „Eine kleine Nachtmusik ”; wykonanie jest dalekie od perfekcji. Zawiadowca idzie wzdłuż pociągu w czarnych, sięgających kolan butach, na zmianę dmuchając w gwizek i wołając: - Wysiadać! Wszyscy wysiadać! - Chodź, Anno - mówi ojciec, bierze z półki futerał ze skrzypcami i zanim zdążysz cokolwiek pomyśleć, jesteście już na peronie razem z setkami podróżnych, trzęsących się z zimna w piżamach, koszulach nocnych, peniuarach i szlafrokach. Lokomotywa z sykiem wypuszcza parę. Wagony skrzypią i przesuwają się nieco.

- W poczekalni serwujemy herbatę, kawę i gorące przekąski! - ogłasza rozpromieniony zawiadowca. - Panie i panowie, zapraszam do poczekalni! Pomrukując z zadowoleniem, pasażerowie ruszają w kierunku budynku dworcowego, ale ty czujesz, jak z każdym krokiem narasta w tobie trudny do wytłumaczenia lęk, aż wreszcie czujesz, że za nic w świecie nie możesz nie chcesz nie powinnaś tam wchodzić. - Tatusiu, nie zmuszaj mnie! - płaczesz, lecz ojciec odpowiada: - Anno, proszę! Tylko na chwilkę, do przyjazdu następnego pociągu. Ty jednak nie możesz nie chcesz nie powinnaś, ponieważ zajrzałaś przez zakratowane okno i już wiesz, co na was czeka w starej poczekalni. W poczekalni jest piekarz w białym fartuchu, który stoi przed otwartymi drzwiami pieca. Dostrzega cię po drugiej stronie szyby, uśmiecha się i wyciąga z pieca szuflę, żeby pokazać ci, co piecze. Na szufli leży złocisty bochenek chleba w kształcie nowo narodzonego dziecka.

DRZWI I OKNO Na przypadek Fraulein Anny B. zwróciłem uwagę u schyłku zimy roku 1912, podczas środowego posiedzenia utworzonego przeze mnie Międzynarodowego Towarzystwa Psychoanalitycznego, za sprawą doktora Geistlera, jednego z najmłodszych stażem uczestników naszych zebrań. Kiedy byliśmy już przy kawie i cygarach, doktor Geistler napomknął mimochodem o chorej na astmę pacjentce, którą ostatnio się zajął, a której nie dało się wyleczyć konwencjonalnymi metodami. Ataki astmy zdawały się mieć związek z doświadczanym przez kobietę lękiem przed zamkniętymi pomieszczeniami. Po spotkaniu zapytał mnie, czy zechciałbym podjąć próbę dokonania analizy tej psychoneurozy; zgodziłem się i wyznaczyłem pierwszy seans na dziesiątą rano w najbliższy wtorek. Wiem z doświadczenia, że psychoneurozy bardzo często nie powodują widocznych zmian w zewnętrznym wyglądzie pacjenta. Tak właśnie miała się rzecz z Fraulein Anną B., która okazała się atrakcyjną, uroczą, pewną siebie siedemnastoletnią osóbką, córką pierwszego skrzypka Opery Cesarskiej, który, jak dowiedziałem się ze zdziwieniem, poznał mnie osobiście w B’Nai B’rith, czyli Wiedeńskim Stowarzyszeniu Żydów. Wychowywał samotnie swoje jedyne dziecko, ponieważ matka Anny osierociła ją w niemowlęctwie, stając się jedną z ofiar szalejącej wówczas epidemii grypy. Odniosłem niejasne wrażenie, że żywotność i energia dziewczyny mają źródło w czymś więcej niż tylko młodzieńczej zuchowatości. Zaraz po wejściu do gabinetu skomentowała panujący w nim półmrok i bałagan, a następnie, mimo chłodnej zimowej pory, zażądała, bym otworzył na oścież drzwi i okno. Zapaliłem cygaro, ale zanim zdążyłem zaciągnąć się trzy razy, stwierdziła stanowczo, że z powodu dymu ma kłopoty z oddychaniem. Chociaż niemal cały dym uciekał przez otwarte okno na Berggasse, obiecałem jej, że podczas naszych seansów powstrzymam się od palenia. Histeryczne przeczulenie Anny B. było jednak tak wielkie, iż najmniejszy, prawie niewyczuwalny ślad zapachu cygara powodował atak astmy. Okazała się osobą nadzwyczaj rozmowną, z upodobaniem wdającą się w szczegóły nawet najbardziej trywialnej opowiastki. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy dokładnie pojawił się lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami, ale wydawało jej się, że zawsze czuła się niezbyt pewnie w niedużych zagraconych pokojach. O tym, jakie

rozmiary osiągnęły te obawy, uświadomiło ją dopiero wydarzenie, po którym zwróciła się z prośbą o pomoc do doktora Geistlera. Wczesną jesienią orkiestra jej ojca odbywała tournee z „Czarodziejskim fletem” Mozarta. Trasa wiodła z Salzburga do Monachium, stamtąd zaś do Zurychu, Mediolanu i Wenecji. Ojciec uznał, że będzie to znakomita okazja do poszerzenia horyzontów córki, i postanowił zabrać ją ze sobą w podróż. Annę B. od początku dręczyły niedobre przeczucia związane z wyprawą; kiedy wraz z ojcem zjawiła się na Dworcu Zachodnim, niepokój zamienił się w lęk, a kiedy artyści zaczęli wsiadać do pociągu, Anna dostała ataku histerii. Pora była późna, dworzec prawie pusty, nad torami słała się para i dym. Muzycy zajęli już miejsca w przedziałach, ojciec stał w drzwiach wagonu i wołał, żeby się pospieszyła, pociąg miał lada chwila ruszyć. O tych szczegółach dowiedziała się później, wówczas bowiem jej uwagę przykuła mosiężna lampa stołowa widoczna w oknie przedziału sypialnego, którym miała podróżować z ojcem. Na widok lampy ogarnęło ją paniczne przerażenie; czuła, że za nic w świecie nie zdoła wejść do tego przedziału ani nawet do pociągu. Mechaniczne odgłosy stacji opadły ją ze wszystkich stron, dym począł ją dusić, na próżno usiłowała złapać powietrze. Ojciec i jeden z bagażowych zanieśli na pół przytomną, majaczącą dziewczynę do pokoju zawiadowcy, skąd telefonicznie wezwano doktora Geistlera. Ponieważ obraz lampy odegrał w tym zajściu tak istotną rolę, zaproponowałem, byśmy cofnęli się do dzieciństwa pacjentki, źródła wszystkich nerwic wieku dorosłego, i poszukali ewentualnych związków z wydarzeniami, jakie miały wówczas miejsce. Bardzo szybko przypomniała sobie epizod z okresu, kiedy zaczęła sypiać w oddzielnym pokoju. Ojciec postawił na nocnym stoliku lampę z abażurem udekorowanym obrazkami przedstawiającymi postaci i sceny z bajek. Anna nie pamiętała, kiedy zasnęła, zapamiętała natomiast chwilę, kiedy obudziła się w pokoju wypełnionym dymem; ponieważ nie zgasiła lampy, abażur wykonany z tandetnego materiału zajął się ogniem. Jej przeraźliwe krzyki obudziły ojca, który przybiegł z sąsiedniej sypialni i szybko stłumił ogień, niemniej jednak przez wiele miesięcy po tym wydarzeniu nie chciała nawet słyszeć o tym, że miałaby spać w innym pokoju, a niekiedy nawet wślizgiwała się do jego łóżka. Opowiedziawszy mi o wypadku z lampą, Fraulein Anna B. stwierdziła, że czuje się znacznie lepiej, a ponieważ wizyta dobiegała końca, podziękowała mi za pomoc i

zapytała, czy ma zapłacić od razu, czy też później prześlę rachunek. Odparłem z lekkim rozbawieniem, że kuracja nie tylko się nie zakończyła, ale na dobrą sprawę nawet jeszcze się nie zaczęła i że będziemy potrzebowali wielu tygodni, a kto wie czy nie miesięcy, oraz mnóstwa seansów, zanim z całą pewnością stwierdzimy, iż udało nam się raz na zawsze rozprawić z jej nerwicami. Podczas następnej wizyty Fraulein Anna B. była w znacznie gorszym nastroju. Przez otwarte okno do pokoju wpadał porywisty wiatr, ona zaś opowiadała mi o niepokojącym śnie, który uparcie ją nawiedzał. Sen ów (będę go nazywał „snem o nocnym pociągu”) miał później pojawiać się pod różnymi postaciami i z różną częstotliwością przez cały okres leczenia. Zmienność jest jedną z najbardziej charakterystycznych cech nerwic; nawet jeśli ustępują pod działaniem terapii, potrafią powracać w przetworzonej formie. Zamiast podejmować próbę analizy całego snu - próba taka, w świetle poprzedniej sesji, byłaby nieco zbyt pochopna - wolę skoncentrować się na kilku jego elementach, którym z pewnością warto przyjrzeć się bliżej, a mianowicie: groźnemu lasowi, długiemu szeregowi nagich ciał oraz piekarzowi i makabrycznemu bochenkowi chleba. Dokładając kolejne ogniwa do łańcucha skojarzeń, cofnęliśmy się daleko w przeszłość, do pikniku w Lasku Wiedeńskim, podczas którego Anna B. po raz pierwszy zdała sobie sprawę ze swojej seksualnej niekompletności. W wyprawie uczestniczyli, oprócz ojca mojej pacjentki, „ciotka”, będąca w rzeczywistości bliską przyjaciółką rodziny, oraz kuzyn Anny B., starszy od niej o niespełna rok. Fraulein Anna B. liczyła sobie wówczas pięć albo sześć lat. Dorośli dyskutowali na różne mało interesujące tematy, dzieci więc bawiły się w lesie i, jak to bywa z dziećmi, dość szybko poczuły konieczność załatwienia naturalnej potrzeby. Fraulein Anna B. zapamiętała doskonale, jak wielkie zdziwienie wywołał u niej widok penisa kuzyna, oraz że zapragnęła go dotknąć - wyłącznie z ciekawości, jak mnie zapewniała. Zachwycona łatwością, z jaką chłopiec uwolnił się od dokuczliwego balastu moczu, powiedziała: „To bardzo przydatne urządzonko, szczególnie na pikniku”. Tuż przed końcem seansu usłyszałem od niej następujące słowa: „Doktorze Freud, właśnie sobie coś przypomniałam. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale ta lampka w przedziale pociągu odjeżdżającego do Salzburga nie miała abażuru. Żarówka była niczym nie zasłonięta, goła”. W ciągu kolejnych miesięcy, podczas których zima ustąpiła miejsca chimerycznej

wiedeńskiej wiośnie, tworzyliśmy psychoneurotyczną mapę „snu o nocnym pociągu”. W miarę jak docieraliśmy do kolejnych dziecięcych nerwic, wydobywaliśmy je na światło dzienne i ujawnialiśmy ich źródła, lęk Anny B. przed zamkniętymi pomieszczeniami wyraźnie się zmniejszał. Po pewnym czasie pozwoliła mi zamykać okno, potem drzwi, a wreszcie, w marcu roku 1913, z niekłamaną ulgą mogłem wrócić do palenia cygar. Symbolika nagich ciał ułożonych wzdłuż toru sięgała korzeniami chyba najistotniejszego traumatycznego doświadczenia z dzieciństwa Fraulein Anny B. Podczas wakacyjnej przerwy w działalności artystycznej opery ojciec dziewczyny wypoczywał w kurorcie Baden-Baden. W wyjazdach tych towarzyszyła mu Anna, która, z braku rówieśników, była zmuszona przebywać wyłącznie w towarzystwie dorosłych, w tym głównie ludzi w podeszłm wieku, tworzących najliczniejszą grupę kuracjuszy. Ojciec zostawiał ją samą sobie, ponieważ większość czasu spędzał w towarzystwie pewnej damy, która również od wielu lat przyjeżdżała do wód o tej samej porze roku. Annę przeraziło spotkanie w pompowni z najwyraźniej dotkniętym starczą demencją dżentelmenem, który zagroził jej wiecznym potępieniem, jeśli natychmiast nie padnie na kolana i nie zacznie błagać Chrystusa o zmiłowanie. Kiedy zaraz potem ów dżentelmen usiłował zmusić ją do tego siłą, uciekła z pomieszczenia i pobiegła do lasu na poszukiwanie ojca. Biegła ciągnącymi się, zdawać by się mogło, bez końca dróżkami, aż wreszcie usłyszała głosy ojca i jego towarzyszki. Głosy dobiegały z kępy rododendronów. Nie zastanawiając się ani chwili, wtargnęła między krzewy, by ujrzeć ojca odbywającego stosunek płciowy z rudowłosą kobietą, zgiętą w pół w cieniu ogrodowej pergoli. Kobieta podniosła głowę, uśmiechnęła się do niej i powiedziała: „Witaj, koteczku”. W ten sposób zwracał się do niej wyłącznie ojciec. Dopiero wtedy dziewczyna rozpoznała w kobiecie osobę, z którą ojciec regularnie spotykał się podczas każdego pobytu w uzdrowisku. Najbardziej utkwił jej w pamięci stożkowy kształt zwisających piersi, rude włosy zasłaniające częściowo twarz oraz rytmiczne, gwałtowne ruchy ojca, nieświadomego faktu, że córka jest świadkiem jego wyczynów. Kiedy opowiadała mi o tym wydarzeniu, każde słowo brzmiało jak splunięcie. Ojciec nigdy się nie dowiedział, że Anna obserwowała zdarzenie w pergoli, kobieta zaś potraktowała incydent jako początek milczącego przymierza. Fraulein Anna szybko wyprowadziła ją jednak z błędu, ponieważ jeszcze tego samego dnia przy kolacji

po kryjomu nasypała jej do talerza wybielacza, który ukradła z pokoiku sprzątaczek. Przekonanie Anny B., że zarówno próba zamordowania rudowłosej kobiety, jak i lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami wzięły się z zazdrości o ojca, zajęło mi czas aż do końca wiosny. Przez kilka tygodni uparcie broniła się przed uznaniem faktu, że ojciec pociągał ją płciowo, do czego w znacznym stopniu przyczynił się okres po wypadku z lampą, kiedy to wiele nocy spędzili w jednym łóżku, jednak stopniowo zaczęła sobie uświadamiać, iż męska postać ojca częściowo zastąpiła jej żeńską postać matki, co z kolei doprowadziło do powstania odwróconego kompleksu Edypa. Jej budząca się seksualność sprawiła, iż Anna podświadomie winiła ojca za to, że zdradził ją - jego pierwszą i największą, w jej mniemaniu, miłość - na rzecz fizycznej bliskości z inną kobietą. Zamknięcie w niewielkim przedziale sypialnym, intymna bliskość ojca, wreszcie nagromadzenie wspomnień z dzieciństwa, doprowadziły w końcu do wybuchu histerii. „Sen o nocnym pociągu” nie nawiedzał jej już tak często, aż wreszcie wczesnym latem Fraulein Anna B. poinformowała mnie, iż odważyła się odbyć krótką podróż pociągiem do klasztoru w Melku i że obyło się bez jakichkolwiek nieprzyjemnych sensacji. Po zakończeniu terapii Anna B. przez długi czas utrzymywała ze mną kontakt listowny; ku swemu niekłamanemu zadowoleniu dowiedziałem się od niej, że poznała interesującego młodego człowieka, syna jednego z najlepszych wiedeńskich prawników, oraz że ten fakt nie wywołał u niej ani poczucia winy, ani nawrotu nerwicy. Należy się spodziewać, iż znajomość ta w krótkim czasie doprowadzi do małżeństwa.

PIWNICA PRZY JUDENGASSE Kiedy właściciele lokali w Heurigen zdejmują znad drzwi i witryn uschnięte, zakurzone gałęzie sosnowe, oznacza to, że skończyło się młode wino. Już czas, panie i panowie! Butelki puste, szklaneczki suche, pora skrobać ławy, wnieść do środka długie stoły zbite z sosnowych desek. Muzycy pakują skrzypce, gitary i akordeony, ostatni goście opuszczają chłodne sale i zacienione podwórza domów Grinzingu, Cobenzl i Nussdorfu, odjeżdżają fiakry i tramwaje, wszyscy wracają do miasta, by szukać rozrywki w jego kawiarniach i cukierniach, klubach i kabaretach, w blasku kryształowych kandelabrów Opery i mrocznych piwnicach przy Kartnergasse, cuchnących moczem i zwietrzałym piwem. Mieli nadzieję przeczekać wszystkich, nawet koniec sezonu, jakby fakt, że jeszcze tu są, mógł przedłużyć trwanie lata na zboczach Lasku Wiedeńskiego. Jednak ostatnia szklaneczka, ostatnia butelka i ostatnia beczułka zostały opróżnione, ostatni biesiadnicy zaś otrząsnęli się z resztek snu nocy letniej, by stwierdzić, że gapią się na brukowane ulice miasta od stolika w Konditorei Demel. Było ich czworo: dwie kobiety i dwaj mężczyźni. Należeli do tej części wiedeńskiej społeczności, która, jakby czując w wiejącym ze wschodu wietrze swąd spalenizny płonącego imperium, tańcząc bezustannie walca powoli, ale stale zbliżała się do ognia. Już dawno odkryli i zbadali wszystkie możliwości, jakie daje życie we czwórkę, a zużywszy je doszczętnie, odrzucili precz jak stare, sprane ubrania, by zanurzyć się w wir Kaffee Kultur, operowych skandali, piwiarnianych rewolucji, podłej sztuki i odgrzewanych plotek, tylko po to jednak, by stwierdzić, że znajdują tam zwielokrotnione i powiększone odbicie własnej klaustrofobicznej egzystencji: nudę nie ograniczoną do osób, miejsc albo klas społecznych, lecz ogarniającą cały kontynent. Nudę, od której lepsza wydawała się nawet wojna. Może sprawił to cień totalnej wojny, który zawisł nad konającym imperium, a może tylko nieunikniony wybryk steranych, stale obniżających loty apetytów - w każdym razie cała czwórka trafiła do piwnicy w starej dzielnicy żydowskiej. Piwnica nie miała nazwy, dom nie miał numeru. O jej istnieniu informował jedynie szyld z surowego drewna zawieszony nad stromymi, wąskimi schodkami przy Judengasse, szyld w kształcie szczura. Tego miejsca nie udałoby się znaleźć ani w przewodniku, ani na planie

miasta. Nie potrzebowało reklam; całkowicie wystarczała reputacja oraz opinie stałych bywalców. Wśród petite bourgeoise cieszyło się niesłychaną renomą. Kiedy syn prawnika po raz pierwszy wspomniał o piwnicy w dzielnicy żydowskiej - siedzieli wówczas znudzeni przy stoliku w ogródku cukierni - początkowo odrzucili jego pomysł i zajęli się poszukiwaniem innych podniet, chociaż doskonale zdawali sobie sprawę, że wszystkie okażą się nie warte uwagi i że, prędzej czy później, będą zmuszeni zejść po stromych schodkach pod drewnianym szyldem w kształcie szczura. Padał pierwszy tej jesieni śnieg, kiedy wreszcie wsiedli do samochodu syna bankiera i pojechali na Stare Miasto. Najgorsze przeczucia miała najmłodsza spośród nich córka skrzypka; gdy drzwi otworzyły się, a zgięty w pół maitre d’hotel wpuścił ich do środka, stare rany, o kórych sądziła, że dawno już się zabliźniły, przypomniały o sobie rwącym bólem i lekkim krwawieniem. Takie lokale wszędzie wyglądają tak samo: stoliki stłoczone tak ciasno, że nie widać ani centymetra podłogi, zakurzone deski sceny, nad którą kołyszą się gwiazdki z błyszczącej folii, żółte reflektory, zespół muzyczny złożony z kobiet w trykotach, siatkowych pończochach i długich rękawiczkach, w przerwach między występami palących tureckie papierosy, na stolikach lampki z ciemnoczerwonymi abażurami, które dają tak mało światła, że uniemożliwiają rozpoznanie gości, zamieniając ich twarze w karykatury. Zszedłszy po schodkach, poczuła ucisk w piersi i poprosiła swego towarzysza, żeby zabrał ją gdzieś indziej, ale druga połowa ich kwartetu już siedziała przy stoliku, więc pociągnął ją za rękę, chodź, nie bój się, będzie przyjemnie, nie stanie się nic złego. Kelner w białym fartuchu przyniósł wino, na scenie kobiety w siatkowych pończochach wykonywały najpopularniejsze piosenki, ona zaś koncentrowała się wyłącznie na oddychaniu: wdech… wydech… wdech… wydech… Każdy astmatyk najbardziej obawia się tego, że po którymś wydechu nie będzie w stanie ponownie napełnić płuc powietrzem. - Pani wybaczy… Młody człowiek ukłonił się i zapytał, czy będzie mógł dosiąść się do ich stolika, po czym przysunął sobie krzesło i usiadł obok Anny. Był niewysoki, miał prostokątną twarz oraz mały czarny wąsik. Muzyka wciąż grała, piwnica, i tak już zatłoczona, zapełniła się jeszcze bardziej. Noc mijała powoli, a młody człowiek usiłował zabawiać Annę rozmową. Obawiała się, że uzna jej lakoniczne odpowiedzi za przejaw niechęci, podczas gdy jedyną przyczyną były kłopoty z oddychaniem. Czy jest tu po raz pierwszy? Skinienie głową. On przychodzi tu regularnie. Jest artystą, a raczej zamierza nim zostać.

Już dwa razy nie został przyjęty do Akademii Sztuk Pięknych, ale w końcu osiągnie cel. Maluje pocztówki i reklamowe ogłoszenia; istotnie, trudno się z tego utrzymać, lecz kiedyś świat pozna się na jego talencie i pozwoli mu spełnić marzenia. Po odjęciu wydatków na czynsz, jedzenie (tak na oko, stanowczo zbyt skromne, pomyślała) i materiały zostaje mu akurat tyle, żeby odwiedzać piwnicę przy Judengasse. Tutaj, zrównani czarodziejską mocą półmroku, spotykają się wielcy i maluczcy tego świata: biznesmeni i bankierzy, prawnicy i kapłani, prostytutki, urzędnicy i głodujący artyści. Krążą plotki, że podobno widywano tu również jednego z książąt. - Strach - powiedział z zabawnym wiejskim akcentem z północnej Austrii. - Dlatego tu przychodzą. I ja dlatego tu przychodzę. Żeby poczuć siłę strachu, żeby się przekonać, że ten, kto nad nim zapanuje, kto potrafi go wykorzystać, zdobędzie władzę nad światem. Właśnie po to tu przychodzę, gnadige Fraulein: żeby powiększać i doskonalić moją władzę nad strachem. Kiedyś to mnie będą się bać. Wiem, że tak się stanie. Będą się bać, a więc i szanować. Strach? - wyszeptałaby, gdyby nie to, że w pomieszczeniu zapadła całkowita cisza. Na scenie, w blasku świateł, pojawił się stary mężczyzna z akordeonem i zaczął grać powoloną, smutną melodię w tonacji mollowej. - Panie i panowie, opowiem państwu historię, historię o starym człowieku, starszym niż się wydaje, bardzo starym, starszym niż potraficie sobie wyobrazić, najstarszym z żyjących ludzi. O człowieku, panie i panowie, którego Bóg przeklął, dając mu wieczne życie. Wokół piersi Anny zaczęła się zaciskać żelazna obręcz. - To człowiek przeklęty przez Boga, panie i panowie. Wędruje po świecie, ale nigdy nie zazna spokoju. - Długie kościste palce przesuwały się po klawiszach niczym ruchliwe przedpotopowe stworki. - Zawsze był wierny swojemu panu, który nazwał go nawet ukochanym uczniem, lecz cóż z tego? Co otrzymał w zamian za swoją miłość i oddanie? Ano te oto słowa, których nigdy nie zapomnę: „Co poczniesz, jeśli taka będzie moja wola, żeby ten człowiek żył aż do dnia, kiedy przybędę ponownie?” Och, Panie, dlaczego wypowiedziałeś te słowa? Dlaczego obdarowałeś swego ucznia nieśmiertelnością, której on wcale nie pożądał? Pozostał sam jeden, ostatni z dwunastu, piąta Ewangelia, żywa, chodząca Ewangelia, żeby każdy, kto go ujrzy i wysłucha jego nauki (akordeon przez cały czas grał smutną, uwodzącą, hipnotyzującą melodię; nagle