uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Ian McEwan - Niewinni

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :744.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Ian McEwan - Niewinni.pdf

uzavrano EBooki I Ian McEwan
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 96 stron)

Ian McEwan Niewinni Z angielskiego przełożyły JULITA JEZIOREK ANNA KUREK Dla Penny Praca przy głównym dziedzińcu niepotrzebnie napotykała coraz większe trudności (niepotrzebnie — oznacza, że schron nic nie zyskiwał na daremnej pracy) wskutek tego, iż właśnie w miejscu, gdzie plan przewidywał założenie placu, grunt był nader sypki i piaszczysty, trzeba było po prostu ubijać z całych sił ziemię, ażeby nadać dziedzińcowi kształty pięknie sklepione i zaokrąglone. A przecież do takiej pracy służyć może mi tylko własne czoło. Tak więc po tysiąc i po wiele tysięcy razy dniem i nocą bilem z rozpędu w ziemię własnym czołem i byłem szczęśliwy, gdy rozbijałem je sobie do krwi, bo to dowodziło, że ściana zaczyna się umacniać, i w taki oto sposób — każdy mi to przyzna — zasłużyłem sobie chyba na własny warowny dziedziniec. Franz Kafka, Schron, przełożył Alfred Kowalkowski Nowele i miniatury, PIW, Warszawa 1961 Po obiedzie obejrzeliśmy zabawny film — Księżniczka i pirat z Bobem Норе. Potem usiedliśmy w Great Hall i słuchaliśmy z gramofonu „Mikado", granego w zbyt wolnym tempie. Premier powiedział, że jest to powrót do „epoki wiktoriańskiej, tych osiemdziesięciu lat, które w naszej wyspiarskiej historii równać się mogą z czasami Antoninusa". Teraz jednak „cienie zwycięstwa" są już za nami... Po tej wojnie, ciągnął premier, będziemy słabsi, nie będziemy mieli ani pieniędzy, ani siły. Będziemy ściśnięci między dwiema potęgami — USA i ZSRR. (Obiad z Churchillem w Chequers, dziesięć dni po zakończeniu konferencji jałtańskiej). John Colville The Fringes of Power: Downing Street Diaries, 1939—1955 Rozdział 1 Podczas spotkania mówił głównie porucznik Lofting. — Słuchaj, Marnham. Dopiero co się tu zjawiłeś, nie możesz się więc orientować w sytuacji. Problemem nie są tu Niemcy ani Rosjanie, ani nawet Francuzi. Chodzi o Amerykanów. Oni nie wiedzą, w czym rzecz. Co gorsza, oni nie chcą o niczym wiedzieć, nie chcą o niczym słyszeć. Tacy właśnie są. Leonard Marnham, pracownik poczty, właściwie nigdy do tej pory nie rozmawiał z żadnym Amerykaninem, za to zdążył dobrze przyjrzeć się Amerykanom w swoim kinie. Nieznacznie się uśmiechnął i kiwnął głową. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po posrebrzaną papierośnicę. Lofting uniósł dłoń, jak w indiańskim geście pozdrowienia, uprzedzając propozycję. Leonard założył nogę na nogę, wyjął papierosa i kilka razy postukał nim w pudełko. Lofting błyskawicznie wyciągnął rękę ponad biurkiem i podsunął mu zapalniczkę. Młody cywil pochylił głowę nad płomieniem, Lofting natomiast mówił dalej: — Zapewne domyślasz się, że mamy kilka wspólnych przedsięwzięć, wspólne fundusze, wspólne tajemnice i tym podobne rzeczy. Czy sądzisz jednak, że Amerykanie mają jakiekolwiek pojęcie o pracy w zespole? Oni najpierw zgadzają się na coś, a potem robią co innego. Depczą nam po piętach, ukrywają informacje, w rozmowach z nami udają idiotów. — Porucznik Lofting poprawił bibularz, jedyny przedmiot na obitym blachą biurku. — Jednak prędzej czy później nasz rząd będzie musiał skończyć z ustępstwami. — Leonard chciał się odezwać, lecz Lofting powstrzymał go gestem ręki. — Pozwolisz, że podam pewien przykład. Biorę udział w organizowaniu międzysektorowych zawodów pływackich, które mają się odbyć w przyszłym miesiącu. Tak się składa, nie można temu zaprzeczyć, że posiadamy najlepszy basen na tym terenie, na stadionie olimpijskim. Jest więc oczywiste, że tam powinny odbyć się zawody. Amerykanie zgodzili się na to kilka tygodni temu. Czy wiesz, gdzie się w końcu odbędą? Kawał drogi na południe, w ich sektorze, w jakiejś małej, mazistej kałuży. A wiesz, dlaczego? Lofting mówił bez przerwy przez następnych dziesięć minut. Kiedy już wszystkie perfidne posunięcia związane z zawodami pływackimi zdawały się ujawnione, Leonard wtrącił: — Major Sheldrake miał dla mnie jakiś sprzęt i zapieczętowane instrukcje. Czy wiesz coś o tym?

— Właśnie do tego zmierzałem — ostro odparł porucznik. Chwilę milczał, jakby zbierając siły. Potem zaczął mówić, z trudem panując nad drżącym ze zdenerwowania głosem. — Wiesz, przysłano mnie tu jedynie po to, żebym na ciebie czekał. Kiedy major Sheldrake opuszczał placówkę, otrzymałem zadanie, żeby przejąć wszystko od niego i przekazać tobie. Jednak między odjazdem majora a moim przybyciem powstała czterdziestoośmiogodzinna luka, na co nie miałem żadnego wpływu. Znowu przerwał. Wyglądało na to, że się dobrze przygotował do wyjaśnienia całej sprawy. — Najwidoczniej jankesi narobili straszliwego hałasu, choć to, co przywieziono koleją, było zamknięte w strzeżonym pomieszczeniu, a twoja opieczętowana koperta leżała sobie bezpiecznie w kancelarii dowódcy. Uparli się, że przez cały czas ktoś musi być za to wszystko osobiście odpowiedzialny. Po telefonie ze sztabu generalnego generał brygady zadzwonił do kancelarii dowódcy. Nikt już nie mógł nic zmienić; przyjechali ciężarówką i wszystko zabrali, kopertę, przesyłkę, wszystko. Ja przyjechałem już po fakcie. Dostałem nowe instrukcje, żeby czekać na ciebie, co właśnie robię od pięciu dni, upewnić się, że jesteś tym, za kogo się podajesz, wyjaśnić całą sytuację i przekazać ci ten adres kontaktowy. Lofting wyjął z kieszeni kopertę z szarego papieru i podał ją przez biurko. Równocześnie Leonard wręczył swoje papiery. Lofting zawahał się. Została jeszcze jedna zła wiadomość. — Sprawy mają się tak: cały ten twój sprzęt, cokolwiek to jest, został im przekazany, to samo dotyczy ciebie. Przechodzisz do nich. Od tej pory im podlegasz. Od nich będziesz odbierał instrukcje. — W porządku — powiedział Leonard. — Powiedziałbym raczej: parszywy los. Spełniwszy swoją powinność, Lofting wstał i potrząsnął ręką Leonarda. Wojskowy kierowca, który już wcześniej tego popołudnia przywiózł Leonarda z lotniska Tempelhof, czekał na parkingu przy Olympiastadion. Stąd do mieszkania Leonarda było parę minut jazdy. Kapral otworzył bagażnik małego samochodu koloru khaki, wyglądało jednak na to, że nie uważa wyjęcia walizek za swój obowiązek. Przy Platanenallee 26 stał nowoczesny budynek z windą. Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze; składały się na nie dwie sypialnie, przestronny pokój gościnny, połączona z kuchnią jadalnia i łazienka. W Tottenham Leonard wciąż mieszkał z rodzicami w ich własnym domu i dojeżdżał codziennie do Dollis Hill. Teraz przechadzał się z pokoju do pokoju, włączając wszystkie światła. Były tu przeróżne nowości: duże radio z kremowymi guzikami i telefon stojący na zestawie stolików do kawy. Obok leżał plan Berlina. Meble dostarczyła armia — dwa fotele i kanapę, upstrzone kwiecistym wzorkiem, puf ze skórzanymi chwostami, niezbyt prosto stojącą lampę oraz dosunięte pod ścianę w głębi pokoju biurko z grubymi, wygiętymi nogami. Przez chwilę delektował się możliwością wyboru sypialni, następnie starannie rozpakował walizki. Jego własne mieszkanie. Nawet nie przypuszczał, że sprawi mu to aż taką przyjemność. We wbudowanej w ścianę szafie, której drzwi przesuwały się pod dotknięciem dłoni, powiesił dwa wyjściowe garnitury oraz szary, na co dzień. Na biurku położył posrebrzaną, wybitą drzewem tekowym papierośnicę z wygrawerowanymi jego własnymi inicjałami — pożegnalny prezent od rodziców. Obok postawił ciężką zapalniczkę w kształcie neoklasycznej urny. Czy kiedykolwiek będzie miał gości? Kiedy urządził już wszystko tak, że mógł być zadowolony, usiadł w fotelu pod stojącą lampą i otworzył kopertę. Bardzo się rozczarował. Wewnątrz znalazł skrawek papieru wyrwany z notatnika. Nie było na nim żadnego adresu, jedynie nazwisko — Bob Glass — oraz berliński numer telefonu. A tak chciał rozłożyć na stole w jadalni plan miasta, odszukać na nim adres, wyznaczyć trasę dojazdu. Będzie musiał odebrać instrukcje od obcego, od przybysza z Ameryki, będzie musiał użyć telefonu, urządzenia, którym nie posługiwał się swobodnie, mimo charakteru swojej pracy. Jego rodzice nie mieli telefonu, podobnie żaden z jego przyjaciół, a z pracy rzadko musiał gdzieś dzwonić. Przytrzymując kartkę papieru na kolanie, starannie wykręcił numer. Wiedział, jaki ton chce nadać swojemu głosowi: swobodny, zdecydowany. „Mówi Leonard Marnham. Zdaje się, że czeka pan na mnie". — Glass! — Z miejsca huknął głos w słuchawce. Leonard natychmiast stracił panowanie nad sobą i popadł w typowe dla Anglików roztrzęsienie, którego tak chciał uniknąć w rozmowie z Amerykaninem. — Hmmm, tak... jest mi strasznie przykro, ja... — Czy to Marnham? — Istotnie, tak. Mówi Leonard Marnham. Sądzę, że pan... — Proszę zapisać adres. Nollendorfstrasse dziesięć, przy Nollendorfplatz. Niech pan tu będzie jutro o ósmej rano. Kiedy Leonard powtarzał adres, nadając swojemu głosowi możliwie najbardziej przyjazny ton, w słuchawce zaległa głucha cisza. Poczuł się głupio. Zaczerwienił się, chociaż był sam. W wiszącym na ścianie lustrze dostrzegł swoje odbicie; bezradnie zbliżył się do niego. Okulary, z żółtawymi plamami, które według jego własnej teorii powstały od parującego z ciała tłuszczu, idiotycznie tkwiły mu na nosie. Kiedy je zdjął, twarzy jakby zaczęło czegoś brakować. Po obydwu stronach nosa widoczne były czerwone bruzdy, odciśnięte aż do samej kości. Mógłby sobie poradzić bez okularów. To, co musiał widzieć, znajdowało się bardzo blisko. Schemat urządzenia, włókno żarówki, inna twarz. Twarz dziewczyny. Domowy spokój prysnął. Jeszcze raz

przemierzył swą nową posiadłość, ścigany przez tęsknotę nie do opanowania. Odzyskał wreszcie równowagę, gdy usiadł przy stole w jadalni, żeby napisać list do rodziców. Tego rodzaju wypracowanie kosztowało go wiele wysiłku. Na początku każdego zdania wstrzymywał powietrze, na końcu z ulgą je wypuszczał. „Drodzy rodzice. Podróż miałem nudną, ale przynajmniej wszystko przebiegło bez przeszkód. Na miejsce przyjechałem o czwartej. Mam ładne mieszkanie z dwoma sypialniami i telefonem. Nie spotkałem się jeszcze z ludźmi, z którymi mam pracować, myślę jednak, że spodoba mi się w Berlinie. W tej chwili pada deszcz i wieje okropny wiatr. Wszędzie widać ogromne zniszczenia, nawet po ciemku. Dotąd nie miałem jeszcze okazji sprawdzić, jak mówię po niemiecku...". Niebawem głód i ciekawość wypchnęły go z domu. Zapamiętał znalezioną na planie drogę, skierował się więc na wschód, w stronę Reichskanzlerplatz. W dniu zwycięstwa miał czternaście lat, wystarczająco dużo, by nabić sobie głowę nazwami i parametrami wojskowych samolotów, okrętów, czołgów i dział. Śledził desant w Normandii i posuwanie się wojsk na wschód Europy, a wcześniej marsz przez Włochy na północ. Dopiero teraz zaczynał zapominać nazwy ważniejszych bitew. Młody Anglik, który po raz pierwszy znalazł się wśród Niemców, nie mógł myśleć o nich inaczej jak o pokonanym narodzie, czując dumę ze zwycięstwa. Wojnę spędził ze swą babką w walijskiej wiosce, nad którą nigdy nie przeleciał żaden wrogi samolot. Nie miał okazji dotknąć broni, a strzały słyszał tylko na strzelnicy; mimo to oraz pomimo faktu, że miasto oswobodzili Rosjanie, kroczył przez tę ładną willową dzielnicę Berlina dumny niby jej właściciel, wybijając butami rytm, jakby do wtóru przemówienia pana Churchilla. Wiatr już osłabł i zrobiło się cieplej. Wszędzie, gdzie tylko spojrzał, prowadzono wytężone prace przy odbudowie. Dopiero co położono nowy chodnik i zasadzono młode, wrzecionowate platany. Wiele parcel już uprzątnięto. Ziemia została wyrównana, a stare, obłupane z zaprawy cegły leżały ułożone w równe stosy. Nowe budynki, przypominające ten, w którym mieszkał, wznoszono z dziewiętnastowieczną solidnością. Z końca ulicy dobiegły go głosy angielskich dzieci. Oficer RAF-u z rodziną wracał do domu; był to dający satysfakcję dowód na to, że miasto zostało pokonane. Wyszedł na Reichskanzlerplatz, rozległy i pusty. W brunatnożółtym świetle niedawno ustawionych betonowych latarń ujrzał wielki, zrujnowany budynek, z którego pozostała jedynie samotna ściana z oknami parteru. Na jej środku kilka schodów prowadziło ku okazałemu wejściu z dokładnie wypracowanymi kamiennymi detalami i frontonem. Drzwi, niewątpliwie masywne, zostały wyrwane, więc od czasu do czasu dostrzec było można światła samochodów przejeżdżających za budynkiem. Trudno było nie odczuwać szczeniackiej wręcz przyjemności na myśl o tysiącfuntowych działach, które pozrywały dachy z budynków, wymiotły ich wnętrza, zostawiając jedynie fasady z dziurami po oknach. Gdyby to było dwanaście lat wcześniej, pewnie rozłożyłby ramiona i, naśladując warkot silnika, na wspaniałą minutę lub dwie stałby się bombowcem. Skręcił w boczną uliczkę i znalazł się w Eckkneipe. Wnętrze wypełniał gwar głosów starych ludzi. Nie było tu nikogo poniżej sześćdziesiątki, nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi, kiedy usiadł. Abażury z pożółkłego pergaminu i gęsty dym papierosów gwarantowały odosobnienie. Obserwował, jak barman przygotowuje piwo, które zamówił; doskonale przećwiczonymi ruchami napełnił szklankę, strzepnął szpatułką narosłą pianę, dopełnił raz jeszcze i postawił, żeby się ustało. Następnie powtórzył całą procedurę. Minęło prawie dziesięć minut, zanim uznał, że napój można już podać. W krótkim, wypisanym gotyckimi literami menu Leonard z trudem rozpoznał, a następnie zamówił Bratwurst mit Kartoffelsalat. Potykał się przy tym o słowa. Kelner skinął głową i natychmiast odszedł, jak gdyby nie mógł dłużej słuchać, jak kaleczy się jego mowę. Leonard nie był jeszcze gotów wrócić do ciszy swojego mieszkania. Po obiedzie zamówił drugie piwo, potem trzecie. Pijąc, zaczął się przysłuchiwać rozmowie trzech mężczyzn siedzących przy stoliku za jego plecami. Stawała się coraz głośniejsza. Nie pozostało mu nic innego, jak wsłuchać się w ożywione, nakładające się na siebie głosy, które, jak się zdawało, nie kłóciły się ze sobą, lecz usiłowały jak najdobitniej wyrazić tę samą myśl. Z początku dochodziła do niego jedynie pozbawiona znaczenia gmatwanina samogłosek i sylab, rwąca się w łamanym rytmie, daleka od złożenia się w niemieckie zdanie. Opróżniając trzeci kufel, zaczął lepiej rozumieć ich mowę; nawet rozróżniał pojedyncze słowa, które po chwili namysłu nabierały znaczenia. Przy czwartym zaczął wychwytywać wyrwane, proste zdania, które rozumiał od razu. Przewidując zwłokę związaną z przygotowywaniem piwa, zamówił kolejny kufel. Przy piątym jego rozumienie niemieckiego nabrało tempa. Bez wątpienia rozpoznał słowo „Tod", śmierć, chwilę później „Zug", pociąg, a także czasownik „bringen". Po chwili ciszy usłyszał wymówione ze znużeniem „manchmal", czasem. „Czasem było to konieczne". Rozmowa znowu się ożywiła. Była to najwyraźniej rywalizacja w przechwałkach. Chwila wahania oznaczała wypadnięcie z gry. Przerywano sobie w brutalny sposób, każdy kolejny głos był bardziej natarczywy, chełpił się doskonalszymi niż u poprzednika przykładami. Piwo, dwa razy mocniejsze od angielskiego ale i podawane w półlitrowych kuflach, oczyściło ich sumienia. Ci mężczyźni dobrze się bawili, choć raczej powinni byli kulić się ze strachu. Wykrzykiwali o swoich krwawych czynach na cały bar. „Mit meinen blossen Handen!". Własnymi rękami! Każdy z nich opowiadał niestworzone historie, dopóki nie przerwali mu kompani. Dawało się słyszeć zbijające z tropu szepty, pomruki zjadliwego przytakiwania. Inni

pijący w Kneipe, pogrążeni we własnych rozmowach, nie zwracali na nich uwagi. Jedynie barman od czasu do czasu zerkał w stronę tej trójki, bez wątpienia po to, żeby skontrolować stan ich kufli. „Eines Tages werden mir alle daftir dankbar sein". Któregoś dnia wszyscy będą mi za to dziękować. Kiedy Leonard wstał, a barman podszedł, żeby zliczyć ołówkowe kreski z podstawki pod piwo, nie mógł się powstrzymać, żeby nie spojrzeć na tych mężczyzn. Byli starsi i słabsi, niż sobie wyobrażał. Jeden z nich spostrzegł go, dwaj pozostali obrócili się na krzesłach. Pierwszy, z typowym pijackim błyskiem w oczach, uniósł swój kufel. — Na, junger Mann, bist wohl nicht aus dieser Gegend, wie? Komm her und trink einen mit uns. Ober! — Zapraszamy do nas. Barman! Leonard jednak liczył niemieckie marki, kładąc je w dłoń barmana, i udawał, że nie słyszy. Następnego dnia wstał o szóstej rano, żeby wziąć kąpiel. Bez pośpiechu wybrał ubranie, długo analizując odcienie szarości i bieli tkanin. Włożył na siebie wyjściowy garnitur, lecz po chwili zdjął go. Nie chciał sprawiać takiego wrażenia, jak wcześniej, podczas rozmowy przez telefon. Młody człowiek w spodenkach i grubym podkoszulku, który zapakowała mu matka, stał przed szafą i wpatrywał się w wiszące w środku trzy garnitury i tweedową marynarkę; zaczął już poznawać siłę amerykańskiego stylu. Przyszło mu do głowy, że w sztywności jego manier musi być coś śmiesznego. Angielskość nie stwarzała mu już tego komfortu, co poprzedniemu pokoleniu. Nie dodawała mu siły. Amerykanie przeciwnie, byli sobą i sprawiali wrażenie zupełnie swobodnych. Wybrał sportową marynarkę i jasnoczerwony, robiony na drutach krawat, którego prawie nie było widać spod swetra domowej roboty. Przy Nollendorfstrasse 10 stał wysoki, smukły budynek, który właśnie remontowano. Odnawiający sień robotnicy musieli przesunąć drabiny, żeby przepuścić Leonarda na wąskie schody. Ostatnie piętro już ukończono, na podłodze leżały chodniki. Na korytarz wychodziło troje drzwi. Jedne z nich były uchylone. Leonard usłyszał dochodzące zza nich buczenie. Jakiś głos krzyknął: — Czy to Marnham? Proszę wejść, na litość boską. Wszedł do pomieszczenia, które było ni to biurem, ni to sypialnią. Na jednej ścianie wisiał wielki plan miasta, pod nim stało nieposłane łóżko. Glass siedział przy zabałaganionym biurku i przycinał brodę maszynką elektryczną. Wolną ręką wsypywał rozpuszczalną kawę do dwóch kubków z gorącą wodą. Elektryczny czajnik stał na podłodze. — Siadaj — powiedział Glass. — Rzuć tę koszulę na łóżko. Ile cukru? Łyżeczkę? Dwie? Nabrał cukru z papierowej torebki, a mleka w proszku ze słoika i tak energicznie zamieszał w obu kubkach, że kawa bryznęła na leżące obok papiery. Gdy była już gotowa, wyłączył maszynkę do golenia i podał Leonardowi jeden kubek. Kiedy zapinał koszulę, pod sztywnymi, czarnymi włosami na jego piersi Leonard dostrzegł masywne ciało. Glass dopiął kołnierzyk, ciasno krępujący grubą szyję. Podniósł z biurka krawat na gumce i włożył go, wstając. Nie marnował ruchów. Zdjął marynarkę z oparcia krzesła i wkładając ją na siebie, podszedł do mapy. Granatowy garnitur był wymięty i miejscami wyświecony. Leonard zmierzył go wzrokiem. Niektórzy ludzie, bez względu na to, co na siebie włożą, zawsze wyglądają tak samo. Mogą chodzić w czymkolwiek. Glass uderzył w mapę wierzchem dłoni. — Byłeś już tu wcześniej? Leonard, który wciąż obawiał się, że nie zdoła uniknąć swoich „więc, właściwie, nie", potrząsnął głową. — Właśnie przeczytałem to sprawozdanie. Piszą między innymi, czego i tak każdy się domyśla, że w mieście pracuje dla wywiadu od pięciu do dziesięciu tysięcy różnych gości. To nie jest jednak żadne poważne zaplecze. To są chłopaki z tego terenu. Szpiedzy. — Przechylił głowę i wycelował brodą w Leonarda, czekając na jego reakcję. — Większość z nich to wolni strzelcy, półetatowcy, dzieciaki, Hundert Mark Jungen, którzy przesiadują w barach. Gotowi są sprzedać jakąś historyjkę za cenę kilku piw. Kupić także. Byłeś już w Cafe Prag? — Nie, jeszcze nie. Glass podszedł znów do biurka. Tak naprawdę plan nie był mu wcale potrzebny. — Odbywa się tam istny jarmark. Musisz to zobaczyć. Miał niecałe metr siedemdziesiąt wzrostu, był kilkanaście centymetrów niższy od Leonarda. Wyglądało na to, że garnitur go krępuje. Uśmiechał się, lecz zarazem sprawiał wrażenie, że gotów jest roznieść cały pokój. Siadając, uderzył mocno dłonią w kolano i powiedział: — A więc witam! Włosy na jego głowie były także sztywne i ciemne. Zaczynały się dość wysoko i opadały w tył, nadając mu wygląd wziętego z komiksu naukowca z wysokim czołem, który opiera się silnemu wiatrowi. Natomiast jego broda, odbijająca światło, sterczała sztywno jak klin, zupełnie jak broda wyrzeźbionego w drewnie Noego. Przez otwarte drzwi napłynął z drugiej strony korytarza wyczuwalny z daleka, uryniczny zapach spalonych grzanek. Glass skoczył, kopniakiem zatrzasnął drzwi i wrócił na swoje krzesło. Pociągnął duży łyk kawy, która dla Leonarda była za gorąca, nawet gdy ją pił małymi łykami. Smakowała jak gotowana kapusta. Cała sztuka polegała na tym, żeby skupić się na smaku cukru. Glass, siedząc na krześle, pochylił się do przodu. — Powiedz mi teraz, co wiesz.

Leonard zdał relację ze swojego spotkania z Loftingiem. Wydawało mu się, że jego własny głos brzmi zbyt pedantycznie. W odróżnieniu od Glassa zmiękczał „t" i spłaszczał „a". .— Nic więc nie wiesz o sprzęcie ani o testach, jakie trzeba będzie przeprowadzić? — Nie. Glass odchylił się do tyłu i założył ręce za głowę. — Co za kretyn z tego Sheldrake'a! Że też nie mógł usiedzieć na dupie ani chwili dłużej, jak już dostał ten awans. Nie zostawił nikogo odpowiedzialnego przy twoim sprzęcie. — Z politowaniem spojrzał na Leonarda. — Ach, ci Anglicy. Jak ciężko jest zmusić tych gości z Olympiastadion, żeby podeszli do czegokolwiek poważnie. Są tak zajęci udawaniem dżentelmenów, że wcale nie robią tego, co do nich należy. Leonard nie odezwał się. Pomyślał, że powinien być lojalny. Glass podniósł ku niemu swój kubek z kawą i uśmiechnął się. — Ale wy, fachowcy, jesteście inni, prawda? — Być może. Kiedy to mówił, zadzwonił telefon. Glass chwycił słuchawkę i przez pół minuty słuchał. — Nie. Zrobię tak, jak sam zechcę — powiedział. Podprowadził Leonarda do drzwi. — Nic więc nie wiesz o magazynie? Nikt nie wspomniał ci o Altglienicke? — Obawiam się, że nie. — Pojedziemy tam teraz. Wyszli na korytarz. Glass użył trzech kluczy, żeby zamknąć drzwi mieszkania. Kręcił głową i uśmiechał się do siebie mrucząc: — Ci Angole, ten pierdoła Sheldrake. Rozdział 2 Leonard bardzo się rozczarował samochodem. Idąc od stacji U-Bahnu na Nollendorfstrasse, zauważył pastelowy amerykański samochód ze statecznikami i chromowanymi detalami. Wsiedli natomiast do ciemnobrązowego beetle'a, który nie miał jeszcze roku, a wyglądał tak, jakby przeszedł kąpiel w kwasie. Lakier był szorstki w dotyku. Wnętrze odarto niemal ze wszystkiego: brakowało popielniczek, wykładzin, plastikowych obra-mowań przy klamkach, nawet gałki drążka zmiany biegów. Tłumik albo był wadliwy, albo ktoś wcześniej przy nim dłubał, żeby uzyskać wrażenie, jakie daje prawdziwa, wojskowa maszyna. Przez okrągłą dziurę w podłodze widać było nawierzchnię jezdni. Wlokąc się tą zimną i rezonującą blaszaną skorupą, przejechali z wyjącym silnikiem pod wiaduktami Anhalter Bahnhof. Glass miał zwyczaj włączać czwarty bieg i prowadzić samochód tak, jakby miał automatyczną skrzynię biegów. Już przy szybkości trzydziestu kilometrów na godzinę cała karoseria wpadała w drżenie. Nie bawił się w ostrożną jazdę, na jezdni on był panem i władcą; zaciskał obie ręce na górnej części kierownicy i surowym wzrokiem mierzył przechodniów i innych kierowców. Zadzierał przy tym brodę. Był Amerykaninem, a to był amerykański sektor. Gdy tylko się znaleźli na szerszej jezdni Gneisenaustrasse, Glass przyśpieszył do pięćdziesięciu na godzinę, zdjął prawą dłoń z kierownicy i zacisnął ją na drążku zmiany biegów. — Teraz — powiedział, sadowiąc się głębiej w fotelu, jakby był pilotem odrzutowca — jedziemy na południe do Altglienicke. Zbudowaliśmy tam stację radarową, przy samej granicy radzieckiego sektora. Słyszałeś o AN/APR9? Nie? To bardzo nowoczesny odbiornik. Sowieci mają bazę lotniczą niedaleko Schónefeld. Będziemy odbierać ich sygnały. Leonard poczuł się nieswojo. O radarach nie miał żadnego pojęcia. Jego dziedziną były telefony. — Twój sprzęt jest już w środku. Dostaniesz wszystko, czego potrzeba do jego przetestowania. Jeśli będziesz czegoś chciał, daj mi znać, dobrze? Nie zwracaj się do nikogo innego. Czy to jasne? Leonard skinął głową. Wpatrywał się przed siebie, obawiając się jakiejś okropnej pomyłki. Wiedział jednak z własnego doświadczenia, że wyrażanie wątpliwości co do metod działania, dopóki to nie jest absolutnie konieczne, to nie najlepsza polityka. Człowiek powściągliwy popełnia mniej błędów, lub przynajmniej takie sprawia wrażenie. Zbliżali się do czerwonego światła. Glass zwolnił do trzydziestki, potem nacisnął sprzęgło, w końcu się zatrzymali. Wtedy wrzucił luz. Obrócił się w fotelu, zwracając twarz do milczącego pasażera. — Daj spokój, Marnham. Leonard. Na litość boską, rozluźnij się. Odezwij się do mnie wreszcie. Powiedz coś. — Leonard już miał się przyznać, że nie ma pojęcia o radarach, gdy Glass zasypał go serią denerwujących pytań: — Czy masz żonę albo kogoś takiego? Gdzie chodziłeś do szkoły? Co lubisz? O czym myślisz? — Zmieniło się światło i poszukiwanie pierwszego biegu przerwało potok pytań. Przyzwyczajony do porządku, Leonard odpowiedział na pytania w tej samej kolejności. — Nie, nie mam żony. Niczego takiego nawet nie planowałem. Wciąż jeszcze mieszkam z rodzicami. Studiowałem elektronikę na uniwersytecie w Birmingham. Wczoraj wieczorem przekonałem się, że lubię niemieckie piwo. I myślę, że jeśli potrzebny jest ktoś, kto by zajął się radarami... Glass podniósł ręce.

— Nic mi o tym nie mów. Wszystko wraca znowu do tego pierdoły Sheldrake'a. Leonard, nie jedziemy do żadnej stacji radarów. Wiesz o tym dobrze. I ja wiem. Antena na dachu nie jest do niczego podłączona. Jednakże nie zostałeś jeszcze dopuszczony do trzeciego stopnia wtajemniczenia. Dlatego jedziemy do stacji radarów. Przy bramie, to poniżające, czeka nas prawdziwa przeprawa. Nie będą chcieli cię przepuścić. Ale to już mój kłopot. Leonard, czy lubisz dziewczyny? — Hmmm, tak, właściwie, w gruncie rzeczy tak. — Świetnie. Wieczorem wybierzemy się gdzieś razem. Po dwudziestu minutach wyjechali z przedmieścia. Otoczył ich płaski, nieciekawy krajobraz: rozległe, brunatne pola przecinały rowy zarośnięte rozmokłą, zbitą trawą, pośród nich sterczały nagie, samotne drzewa i słupy telegraficzne. Wiejskie domy, zwrócone tyłem do drogi, kucały nisko w swoich zagrodach. Przy błotnistych ścieżkach, na zmeliorowanych kawałkach ziemi, stały zbudowane już częściowo domy nowych przedmieść. Wzniesiony do połowy blok mieszkalny wyrastał na środku pustego pola. Dalej, tuż przy drodze, stały sklecone z pochodzącego z odzysku drewna i blachy falistej baraki, które, jak wyjaśnił Glass, należały do uchodźców ze wschodu. Skręcili w boczną drogę, która zwężała się coraz bardziej, przechodząc w ścieżkę. Nieco dalej, z lewej strony, widać było drogę o nowo położonej nawierzchni. Glass odchylił głowę do tyłu i wskazał na coś brodą. Dwieście metrów w oddali, początkowo niewidoczny wśród nagich konarów rosnącego z tyłu sadu, znajdował się cel ich drogi. Stały tam dwa duże budynki. Pierwszy miał dwie kondygnacje i lekko spadzisty dach; drugi, ustawiony pod kątem, szary i niski, przypominał więzienie. Układające się w jedną linię okna zdawały się zamurowane. Na dachu drugiego budynku widać było cztery kule, dwie duże i dwie małe, które razem układały się w kształt tęgiego człowieka z rozłożonymi rękami. Tuż obok stały radiowe maszty, tworzące na tle bezbarwnego nieba misterną, geometryczną strukturę. Ukazały się też baraki, wewnętrzna, okrężna droga i pas nagiej ziemi przed podwójnym ogrodzeniem. Przed drugim budynkiem stały trzy wojskowe ciężarówki, wokół nich uwijali się jak w ukropie jacyś ludzie; prawdopodobnie rozładowywali samochody. Glass dojechał do końca drogi i zatrzymał się. Szlaban zagradzał im przejazd. Za nim stał wartownik i mierzył ich wzrokiem. — Pozwól, że ci teraz powiem coś o pierwszym stopniu wtajemniczenia. Wojskowy inżynier, który to wszystko budował, wiedział, że to będzie magazyn; zwyczajny, wojskowy magazyn. Instrukcje, które dostał, określały wysokość części podziemnej na trzy i pół metra, a więc bardzo głęboko. Oznaczało to, że trzeba wybrać niesamowitą ilość ziemi, załadować na ciężarówki i gdzieś wywieźć, znaleźć na to miejsce, i tak dalej. Wojsko nie buduje magazynów w taki sposób. Dlatego dowódca postanowił wstrzymać budowę, aż uzyska potwierdzenie bezpośrednio z Waszyngtonu. Wzięto go na bok i wtedy dowiedział się, że istnieją różne stopnie wtajemniczenia, a on zostanie dopuszczony do drugiego. Powiedziano mu, że nie buduje żadnego magazynu, tylko stację radarów, a głębokie podziemie przeznaczone jest na specjalne urządzenia. Uszczęśliwiony, zabrał się do pracy. Teoretycznie był tu jedynym facetem, który wiedział, do czego naprawdę ma służyć ten budynek. Mylił się jednak. Jeżeli dopuszczono by go do trzeciego stopnia, dowiedziałby się, że wcale nie buduje stacji radarów. Gdyby Sheldrake cię wtajemniczył, też byś o tym wiedział. Ja dobrze się orientuję, co to za obiekt, nie jestem jednak upoważniony, żeby ci wyjaśniać. Każdemu się zdaje, że osiągnął już najwyższy stopień, myśli, że zna wersję ostateczną, na tym to polega. O istnieniu jeszcze wyższego stopnia dowiadujesz się dopiero wtedy, gdy zostajesz do niego dopuszczony. Być może istnieją cztery stopnie. Nie wiem nic na ten temat; dowiedziałbym się dopiero wtedy, gdyby mnie w to wprowadzono. Ale ty... Glass zawahał się. Drugi wartownik wyszedł z budki i dał im sygnał ręką. Dokończył więc szybko: — Zostałeś dopuszczony do drugiego stopnia, wiesz już jednak o istnieniu trzeciego. To jest wbrew przepisom. Mógłbym więc równie dobrze o wszystkim ci powiedzieć. Nie zamierzam jednak tego robić, póki nie zabezpieczę sobie tyłów. Glass podjechał do przodu i opuścił okno. Wyciągnął z portfela przepustkę i podał wartownikowi. Siedzący w samochodzie mężczyźni utkwili wzrok w środkowych guzikach żołnierskiego płaszcza. Po chwili przyjacielska, szeroka twarz wypełniła okno i odezwała się zza Glassa do Leonarda: — A pan ma coś dla mnie? Leonard wyciągnął listy polecające z ośrodka badań Dollis Hill. — Chryste, nie! — mruknął w tym momencie Glass i odsunął listy z zasięgu ręki wartownika. Potem powiedział: — Zabieraj twarz, Howie. Wychodzę. Obaj poszli w stronę budki wartowniczej. Drugi wartownik, który zajął pozycję przed szlabanem, w niemal ceremonialny sposób trzymał przed sobą uniesiony karabin. Kiedy Glass przechodził, skinął mu głową. Glass i pierwszy wartownik weszli do budki. Przez otwarte drzwi można było dostrzec, że Glass rozmawia przez telefon. Po pięciu minutach wrócił do samochodu i powiedział przez okno: — Muszę wejść do środka, żeby wszystko wyjaśnić. — Już miał odejść, ale zmienił zdanie, otworzył drzwiczki i wsiadł do samochodu. — Jeszcze jedno. Ci goście przy bramie o niczym nie wiedzą. Nawet nie mają pojęcia o magazynie. Powiedziano im, że to ma być dobrze strzeżone, więc pilnują. Mogą wiedzieć,

kim jesteś, ale nie mogą wiedzieć, co robisz. Nie pokazuj im więc listów. Albo lepiej daj mi je. W biurze zniszczę je w maszynce. Glass mocno trzasnął drzwiami i oddalił się, wpychając do kieszeni listy Leonarda. Schyliwszy się, przeszedł pod szlabanem i ruszył w stronę piętrowego budynku. Nad Altglienicke zapadła nieznośna niedzielna cisza. Wartownik stał nadal na środku drogi, jego kolega siedział w budce. Wewnątrz ogrodzenia nic się nie działo. Nie było widać żadnej ciężarówki, wszystkie stały po drugiej stronie niskiego budynku. Dało się słyszeć jedynie nieregularne pykanie kurczącego się metalu. Blacha samochodu ściągała się pod wpływem zimna. Leonard owinął się mocno płaszczem. Miał ochotę wysiąść z samochodu i przejść się trochę, lecz obecność wartownika krępowała go. Zatarł więc ręce i czekał, starając się nie trzymać stóp na metalowej podłodze. Niebawem boczne drzwi niskiego budynku otwarły się i wyszło z nich dwóch mężczyzn. Jeden odwrócił się, żeby zamknąć drzwi za sobą. Obydwaj mieli dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Byli ostrzyżeni na jeża i ubrani w szare podkoszulki wypuszczone z luźnych spodni khaki. Sprawiali wrażenie, że są odporni na zimno. Mieli pomarańczową piłkę do rugby, którą rzucali między sobą, jednocześnie się od siebie oddalając. Wreszcie piłka, zataczając łuk, pokonała nieprawdopodobnie dużą odległość, wirując wokół swej dłuższej osi. Nie był to rzut rugby z obu rąk, lecz rzut jedną ręką, podobny do uderzenia batem znad ramienia. Leonard nigdy nie widział meczu futbolu amerykańskiego ani nie słyszał żadnej opowieści o tej grze. Sposób przyjmowania piłki, wysoko, wprost na obojczyk, wydał mu się zanadto pokazowy, zbyt samolubny, żeby mógł być stosowany w jakiejkolwiek poważnej grze. To była krzykliwa demonstracja sprawności fizycznej. Ci dorośli mężczyźni popisywali się. Ich publiczność, Anglik siedzący w zamarzającym, niemieckim samochodzie, patrzyła na nich jednocześnie z odrazą i urzeczeniem. Nie było doprawdy żadnej potrzeby, żeby prowadzić grę w tak ekstrawagancki sposób, poprzedzać rzut gwałtownym wyciągnięciem lewej ręki czy też wyć jak idiota przed podaniem partnera. Jednakże pomarańczowa piłka wznosiła się dzięki pełnej radości, wyzwolonej sile, a czystość tego lotu na tle białego nieba, paraboliczna symetria wznoszenia się i opadania, pewność, że chwyt nie będzie spartaczony, była niemal piękna; był to spontaniczny bunt przeciw otoczeniu — betonowi, podwójnemu ogrodzeniu ze słupami w kształcie litery Y i zimnu. To, że ci dwaj ludzie mogli publicznie tak swawolić, nie dawało mu spokoju, złościło go. Dwaj brytyjscy żołnierze, którzy mieliby ochotę na krykieta, zaczekaliby, aż zbierze się powiadomiony we właściwy sposób zespół, lub chociaż w przyzwoity sposób zaimprowizowaliby spotkanie. To natomiast była fanfaronada, dziecinada. Żołnierze grali dalej. Po piętnastu minutach jeden z nich spojrzał na zegarek. Powoli wrócili do bocznych drzwi, otworzyli je i weszli do środka. Jeszcze jakiś czas po ich odejściu na skrawku zeszłorocznego zielska między ogrodzeniem a niskim budynkiem odczuwało się ich nieobecność. Dopiero po jakimś czasie wrażenie to się zatarło. Wartownik chodził wzdłuż pasiastego szlabanu, zaglądał do swojego towarzysza siedzącego w budce, potem wracał na poprzednią pozycję i przytupywał nogami na betonie. Po dziesięciu minutach Bob Glass nadszedł w pośpiechu od strony piętrowego budynku. Obok niego szedł oficer armii USA. Schyliwszy się, przeszli pod szlabanem, omijając z obu stron wartownika. Leonard zamierzał wysiąść z samochodu, lecz Glass dał mu znak, żeby opuścił okno. Przedstawił mężczyznę jako majora Angela. Sam usunął się do tyłu, major zaś pochylił się i powiedział: — Witaj, młody człowieku! — Miał długą, zapadniętą twarz, na której wyróżniały się zielonkawym odcieniem dokładnie ogolone miejsca. Nosił czarne, skórzane rękawiczki. Wręczył Leonardowi jego papiery. — Uratowałem to przed maszynką. — Zniżył głos, nadając mu poufały, kpiący ton. — Bob zachował się jak zapalczywy dzieciak. Niech ich pan na przyszłość nie nosi przy sobie. Lepiej trzymać to w domu. Wydamy panu przepustkę. — Zapach płynu po goleniu, którego używał major, wtargnął do zimnego samochodu. Przypominał zapach napoju cytrynowego. — Upoważniłem Boba, żeby oprowadził pana po terenie. Nie mogę wtajemniczać innych przez telefon, więc sam przyszedłem porozmawiać z tymi facetami. Odszedł w kierunku budki wartowniczej. Glass usiadł za kierownicą. Szlaban podniósł się, a kiedy pod nim przejeżdżali, major zasalutował w zabawny sposób, przytykając jeden tylko palec do skroni. Leonard zaczął machać ręką, ale zaraz zrobiło mu się głupio, opuścił dłoń i wysilił się na uśmiech. Zaparkowali przy piętrowym budynku, równolegle do wojskowej ciężarówki. Gdzieś zza węgła doszedł ich odgłos silnika Diesla. Glass ujął Leonarda za łokieć i zamiast do wejścia, poprowadził kilka kroków przez trawnik w stronę ogrodzenia, wskazując na coś w oddali. Sto metrów dalej, na polu, dwóch żołnierzy patrzyło na nich przez lornetki. — Sektor radziecki. Volkspolizei obserwuje nas dniem i nocą. Bardzo ich interesuje nasza stacja radarów. Notują każdego, wszystko, co tu przychodzi i co stąd wychodzi. W tej chwili widzą cię po raz pierwszy. Jeżeli zaobserwują, że przychodzisz regularnie, możesz nawet otrzymać własny kryptonim. — Wrócili do samochodu. — Trzeba przede wszystkim pamiętać, żeby zawsze zachowywać się jak gość zwiedzający stację radarów. Leonard miał ochotę zapytać o mężczyzn z piłką, lecz Glass poprowadził go za budynek, mówiąc przez ramię:

— Miałem zamiar pokazać ci twój sprzęt, ale niech go diabli. Równie dobrze możesz zobaczyć, jak tu się pracuje. Skręcili za róg i przeszli między dwoma wyjącymi prądnicami ustawionymi na platformach. Glass przytrzymał przed Leonardem drzwi prowadzące do krótkiego korytarza, na końcu którego widać było inne drzwi z napisem: „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Był to mimo wszystko magazyn: ogromne, betonowe pomieszczenie, słabo oświetlone przez dziesiątki nagich żarówek zwisających ze stalowych belek. Różne towary, I drewniane skrzynki i paki leżały w boksach z metalowej siatki. W jednym końcu magazynu było jaśniej; Leonard dostrzegł tam wózek. widłowy, manewrujący na poplamionej olejem' podłodze. Ruszył za Glassem w stronę wózka, wzdłuż rzędu j paczek oznaczonych szablonowym napisem „ostrożnie". — Część twojego sprzętu wciąż jeszcze tu leży — powie-l dział Glass. — Ale większość jest już u ciebie w pokoju. Leonard nie zadawał pytań. Było oczywiste, że powolne odsłanianie tajemnicy sprawia Glassowi przyjemność. Stanęli z boku i zaczęli się przyglądać pojazdowi. W miejscu, w którym się zatrzymał, leżały poukładane w stosy elementy z giętej stali, mniej więcej na trzydzieści centymetrów szerokie i dziewięćdziesiąt centymetrów długie. Były tego dziesiątki, może setki. Część z nich właśnie podnoszono. — To są okładziny z blachy stalowej. Spryskano je płynną gumą, żeby nie robiły hałasu. Możemy pójść za nimi. — Poszli za wózkiem widłowym, który po betonowej rampie zaczął zjeżdżać do części podziemnej. Kierowca — muskularny, niski mężczyzna w roboczym kombinezonie wojskowym — odwrócił się i skinął głową Glassowi. — To jest Fritz. Na nich wszystkich mówi się Fritz. Jest jednym z ludzi Gehlena. Wiesz, kogo mam na myśli? — Leonardowi zdławił w ustach odpowiedź narastający smród, który napływał gdzieś z dołu. Glass mówił dalej: — Fritz był nazistą, jak większość ludzi Gehlena, ale ten Fritz był naprawdę makabryczny. — W tym momencie spostrzegł, jak Leonard zareagował na smród, i uśmiechnął się z dezaprobatą, jakby mu to schlebiło. — Tak, z tym to jest dopiero historia. Opowiem ci później. Nazista wjechał swoim wózkiem w kąt pomieszczenia i zgasił silnik. Leonard stał u podnóża rampy obok Glassa. Smród dochodził ze sterty ziemi, która zajmowała dwie trzecie podłogi piwnicy i sięgała sufitu. Leonard pomyślał o swojej babci, właściwie nie tyle o niej, co o ustępie, który stał na skraju jej ogróodka, pod śliwą. W jego wnętrzu panował taki sam mrok, jak i tu. Drewniana deska była na obrzeżu wytarta na gładko, wyczyszczona do białego. Z dziury rozchodził się smród, który jednak, wyjąwszy okres letni, nie był aż tak bardzo nieprzyjemny. Była w nim i ziemia, i grobowa wilgoć, i odchody niezneutralizowane jeszcze przez chemikalia. — To jest nic w porównaniu z tym, co było wcześniej — powiedział Glass. Wózek stał na skraju dobrze oświetlonego wykopu, który miał około sześciu metrów głębokości i tyleż średnicy. Do jednego z wbitych w dno szybu pali przymocowano żelazną drabinę. Blisko dna, w- ścianie szybu, wycięta była okrągła, czarna dziura — wejście do tunelu. Dochodziły do niej liczne druty i kable. Do przewodu wentylacyjnego podłączono hałaśliwą pompę, ustawioną znacznie dalej, przy ścianie piwnicy. Biegły tam też druty telefonów polowych, gruby pęk przewodów elektrycznych i ocementowany wąż dochodzący do drugiej, mniejszej maszyny, stojącej cicho obok pierwszej. Wokół wykopu zgromadziło się czterech czy pięciu rosłych mężczyzn; Leonard dowiedział się, że są to żołnierze, specjaliści od kopania tuneli. Jeden z nich obsługiwał umieszczony na obrzeżu dźwig, drugi rozmawiał przez telefon polowy. Leniwie podniósł rękę w kierunku Glassa, potem odwrócił się i rozmawiał dalej: — Słyszałeś, co powiedział. Jesteś dokładnie pod ich stopami. Rozłącz to powoli i do jasnej cholery nie narób hałasu. — Słuchał i co chwila wtrącał: — Jeżeli ty... słuchaj... nie, słuchaj... jeżeli masz zamiar się wściekać, przyjdź tu na górę, proszę bardzo. — Odłożył słuchawkę i z drugiej strony szybu odezwał się do Glassa: — Pieprzony podnośnik nawalił. To już drugi raz dziś rano. Glass nie przedstawił Leonarda żadnemu z mężczyzn, oni zaś w ogóle nie wykazywali zainteresowania jego osobą. Był dla nich niewidzialny, kiedy okrążał wykop, żeby lepiej się przyjrzeć. Tak już miało być zawsze, a wkrótce sam nabrał tego samego nawyku — nie rozmawia się z ludźmi, jeżeli się z nimi razem nie pracuje. Taki sposób postępowania wynikał częściowo z troski o bezpieczeństwo, a częściowo, co odkrył później, z pewnego męskiego kultu dla fachowości, który pozwalał ignorować obcych i rozmawiać mimo ich obecności. Okrążając wykop, przeszedł na drugą stronę, żeby przyjrzeć się, jak przebiegać będzie wymiana. Z tunelu wyłonił się wagonik na szynach i wjechał do szybu. Stała na nim prostokątna, drewniana skrzynia wypełniona ziemią. Obnażony do pasa mężczyzna popychający wagonik krzyknął coś w górę do tego, który stał przy dźwigu. Ten zaś odmówił spuszczenia na dół stalowej liny i haka. Odkrzyknął w dół, że skoro podnośnik nawalił, nie ma żadnego sensu wysyłanie okładzin na czoło tunelu, bo nie można rozładować wózka widłowego ani wywieźć skrzyń z ziemią, nawet jeśli się je wyciągnie z wykopu. Dlatego wszystko może zostać na swoim miejscu.

Mężczyzna w szybie wykrzywił twarz, oślepiony padającym z góry światłem. Nie usłyszał wyraźnie. Dźwigowy powtórzył wszystko raz jeszcze. Wiertniczy potrząsnął głową i położył swoje wielkie ręce na biodrach. — Skrzynię można by wciągnąć — zawołał i usiadł z boku czekając, aż wózek widłowy będzie gotów. Dźwigowy miał już odpowiedź. Chciał teraz zajrzeć w mechanizm napędowy dźwigu. Człowiek w wykopie powiedział, że to, kurwa, można zrobić, kiedy skrzynia już będzie wciągnięta. — Nie, kurwa, nie można — odparł ten przy dźwigu. Mężczyzna odpowiedział, że idzie na górę, a operator dźwigu, że to wspaniale, że czeka na niego. Człowiek stojący w wykopie spojrzał na dźwig. Oczy miał prawie całkiem zamknięte. Nagle ruszył biegiem po drabinie. Na myśl o możliwej bójce Leonardowi zrobiło się niedobrze. Spojrzał na Glassa. Ten założył ręce i zadarł głowę. Mężczyzn znalazł się na szczycie drabiny, okrążył wykop i omijając różne urządzenia, zmierzał w kierunku dźwigu. Drugi mężczyzna uparcie nie odrywał wzroku od tego, co robił. W jakiś sposób, mimowolnie, w kurczącą się przestrzeń między dwoma mężczyznami leniwym krokiem weszli inni żołnierze. Dało się słyszeć uspokajające głosy. Wiertniczy wyrzucił z siebie potok przekleństw skierowanych do dźwigowego, który manipulował śrubokrętem we wnętrzu maszyny i nie reagował. To było rytualne wyładowanie się. Oburzonemu mężczyźnie zaczęto tłumaczyć, żeby awarię podnośnika wykorzystał dla siebie i zrobił sobie przerwę. Wiertniczy w końcu odszedł w stronę rampy, mrucząc coś pod nosem i kopiąc leżące kamienie. Jego odejście nie wywołało żadnej reakcji. Mężczyzna przy dźwigu splunął do wykopu. Glass ujął Leonarda za łokieć. — Pracują tak od sierpnia, zmieniając się co osiem godzin, przez całą dobę. Korytarzem łączącym oba budynki przeszli do części administracyjnej. Glass zatrzymał się przy oknie i po raz kolejny wskazał na posterunek obserwacyjny za ogrodzeniem z drutu. — Chcę ci pokazać, gdzie już dotarliśmy. Patrz. Tam dalej leży cmentarz. Zaraz za nim stoją wojskowe pojazdy. Parkują przy głównej drodze, Schonefelder Chaussee. Jesteśmy dokładnie pod nimi, wkrótce dojdziemy do drogi. Wschodnioniemieckie ciężarówki oddalone były od nich o jakieś trzysta metrów. Leonard widział nawet jadące drogą pojazdy. Glass ruszył dalej. Leonard po raz pierwszy zniecierpliwił się takim jego postępowaniem. — Panie Glass... — Mów do mnie Bob. — Może mi wreszcie powiesz, czemu to wszystko ma służyć. — Oczywiście. To właśnie jest coś, co ciebie dotyczy najbardziej. Za tą drogą leżą ukryte w kanale sowieckie linie telefoniczne, utrzymujące bezpośrednią łączność z najwyższym dowództwem w Moskwie. Wszystkie połączenia między stolicami Europy Wschodniej prowadzą przez Berlin. To spadek po starej, imperialistycznej kontroli. Twoim zadaniem jest przekopać się do góry i założyć podsłuch. My zrobimy resztę. — Glass przecisnął się przez wahadłowe drzwi do głównego holu, gdzie paliły się świetlówki, stał automat z coca-colą i rozlegał się stuk maszyny do pisania. Leonard złapał Glassa za rękaw. — Słuchaj, Bob. Nie znam się wcale na kopaniu, a co do zakładania... co do reszty... Glass aż krzyknął z uciechy. Wyciągnął klucz. — Bardzo zabawne. Miałem na myśli was, Anglików, ty idioto. Praca dla ciebie jest tutaj. — Otworzył drzwi, sięgnął ręką do środka, włączył światło i puścił Leonarda przed sobą. Było to wielkie, pozbawione okien pomieszczenie. Dwa stojące na kozłach stoły zepchnięto pod ścianę. Na jednym z nich stał zestaw do testowania obwodów i kolba lutownicza. Pozostałą przestrzeń zajmowały identyczne kartonowe pudła ułożone w dziesięciu rzędach aż pod sufit. Glass lekko kopnął najbliższe z nich. — Sto pięćdziesiąt magnetofonów Атрех. Twoim pierwszym zadaniem jest rozpakować je i pozbyć się pudeł. Piec do spalania znajduje się na tyłach. Zajmie ci to dwa lub trzy dni. Dalej: do każdego aparatu trzeba dopasować wtyczkę, a potem go sprawdzić. Pokażę ci, jak zamawia się części zapasowe. Znasz się na uruchamianiu sygnałowym? Dobrze. Wszystkie magnetofony muszą być dostosowane. To zajmie ci trochę czasu. Potem będziesz mógł pomóc w podłączaniu obwodów do wzmacniaczy. Następnie wszystko trzeba zainstalować. Wciąż jeszcze kopiemy, więc nie musisz się śpieszyć. Chcielibyśmy, żeby w kwietniu zaczęło się to kręcić. Leonard poczuł się dziwnie szczęśliwy. Wziął do ręki omomierz. Był niemieckiej produkcji, w obudowie z brązowego bakelitu. — Dla niskich oporności będę potrzebował bardziej precyzyjnego przyrządu. I jeszcze sprawa wentylacji. Skraplanie może tu być problemem. Glass uniósł brodę, jakby w wyrazie uznania, i lekko grzmotnął Leonarda w plecy. __ To ci głowa. Bądź nieprzyzwoicie wymagający. Wszyscy będziemy cię za to szanować.

Leonard podniósł wzrok, wypatrując ironii na twarzy Glassa, lecz on zgasił światło i przytrzymał otwarte drzwi. — Początek jutro. Godzina dziewiąta. A teraz ciąg dalszy obchodu. Leonard zobaczył jedynie kantynę, dokąd gorące posiłki dostarczano z pobliskich koszar, biuro Glassa, a na końcu prysznice i toalety. Amerykanin prezentował Leonardowi te udogodnienia z niesłabnącą przyjemnością. Jednocześnie przestrzegł go z wielką powagą, że ubikacje łatwo się zapychają. Wciąż stali naprzeciw pisuarów, gdy Glass zaczął opowiadać. Dwukrotnie, jak tylko ktoś wszedł, zręcznie przechodzili na rozmowę o niczym. Rozpoznanie lotnicze wykazało, że najlepiej osuszony teren, a tym samym najdogodniejszy do kopania tunelu, to cmentarz po wschodniej stronie. Po długiej dyskusji zrezygnowano jednak z tak wytyczonej trasy. Prędzej czy później Rosjanie i tak odkryją tunel. Nie miało więc sensu dostarczanie im sukcesu propagandowego, historii o Amerykanach bezczeszczących niemieckie groby. Żołnierze nie zważaliby przecież na rozkładające się nad głowami trumny. Dlatego trasę tunelu wytyczono na północ od cmentarza. Ale wtedy, po pierwszym miesiącu kopania, doszli do wody. Inżynierowie stwierdzili, że jest to tylko woda gruntowa. Kopiący tunel kazali im zejść na dół i powąchać ją sobie. Starając się ominąć cmentarz, planiści wytyczyli tunel prosto przez system rozprowadzający szambo. Było już za późno, żeby zmieniać trasę. — Nie uwierzyłbyś, przez co musieliśmy się przekopywać! I to wszystko nasze własne. Rozkładające się ciała byłyby chyba trochę przyjemniejsze. Nie masz pojęcia, jak wtedy ludzie wychodzili z siebie. Lunch zjedli w kantynie. Było to jasne pomieszczenie z rzędami plastikowych stołów i kwiatami w oknach. Glass zamówił dla siebie i Leonarda stek z frytkami. Były to największe kawały mięsa, jakie Leonard kiedykolwiek widział, wyjąwszy sklep rzeźnika. Jego stek wystawał poza talerz; przez cały następny dzień jeszcze bolały go szczęki. Prośbą o herbatę wprawił wszystkich w zakłopotanie. Poszukiwania o mało nie zakończyły się wyprawą po herbatę w torebkach, którą kucharz, jak twierdził, widział w sklepach. Leonard zmienił więc zamówienie. Wziął to samo co Glass, schłodzoną lemoniadę, i tak jak on, wypił ją prosto z butelki. Później, kiedy szli do samochodu, Leonard zapytał, czy mógłby zabrać do domu schematy aparatów Атреха. Już wyobrażał sobie, jak siedzi skulony na sofie z wojskowego przydziału i czyta w świetle lampy, podczas gdy nad miastem zapada wieczorny zmierzch. Zbliżali się właśnie do wyjścia z budynku. Glass rozzłościł się nie na żarty. Zatrzymał się, żeby zganić Leonarda. — Czy ty zwariowałeś? Niczego, absolutnie niczego, co ma jakikolwiek związek z tą robotą, nie zabierzesz nigdy do domu. Czy to jasne? Żadnych schematów, notatek, nawet pieprzonego śrubokręta. Zrozumiałeś? Słysząc nieprzyzwoite słowo, Leonard zmrużył oczy. W Anglii przynosił pracę do domu, nawet trzymał ją na kolanach, słuchając radia z rodzicami. Poprawił okulary na nosie. — Tak, oczywiście. Przepraszam. Gdy wyszli na zewnątrz, Glass rozejrzał się, sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu. — Ta operacja kosztuje rząd, rząd Stanów Zjednoczonych, miliony dolarów. Wy, chłopaki, macie w tym swój niezły udział, zwłaszcza jeśli chodzi o kopanie w pionie. Dostarczacie także żarówek. A wiesz, o co w tym chodzi? Stanęli po obu stronach beetle'a, patrząc na siebie ponad jego dachem. Twarz Leonarda musiała wyrażać zdziwienie. Nie wiedział, o co w tym chodzi. Glass otwierał drzwi od strony kierowcy. __ Powiem ci. To wszystko polityka. Myślisz, że sami nie dalibyśmy rady założyć tego podsłuchu? Myślisz, że nie mamy swoich własnych wzmacniaczy? Tylko przez politykę dopuszczamy was do tego. Powinniśmy utrzymywać z wami, chłopaki, dobre kontakty, to wszystko. Wsiedli do samochodu. Leonard marzył już o tym, żeby zostać sam. Męczyło go silenie się na uprzejmość, agresja natomiast nie wchodziła w rachubę. — To było bardzo miłe z twojej strony, Bob — powiedział. — Dziękuję. — Nie zabrzmiało to jednak ironicznie. — Nie ma za co — odparł Glass, włączając zapłon. — Tylko nie krzyw się na zasady bezpieczeństwa. Uważaj, co mówisz, uważaj, z kim się zadajesz. Przypomnij sobie swoich rodaków, Burgessa i Macleana. Leonard odwrócił się do okna. Czuł, jak ze złości płonie mu cała twarz. Minęli budkę wartowniczą i samochód, trzęsąc się, wyjechał na otwartą drogę. Glass przeszedł na inne tematy — miejsca, gdzie można dobrze zjeść, wysoki wskaźnik samobójstw, ostatnie porwania, miejscową obsesję na punkcie zjawisk nadprzyrodzonych. Leonard, wciąż nadąsany, odpowiadał monosylabami. Minęli baraki uchodźców, nowe budynki i wkrótce znaleźli się z powrotem pośród ruin i domów wznoszonych od fundamentów. Glass uparł się, że odwiezie Leonarda na Platanenallee. Chciał poznać drogę, a także zobaczyć jego mieszkanie z przyczyn „zawodowych i technicznych". Po drodze przejeżdżali przez część Kurfurstendamm. Glass z odcieniem dumy zwracał uwagę na śmiałą elegancję stojących wśród ruin nowych sklepów, na tłumy kupujących, sławny Hotel am Zoo, na

niezapalone jeszcze neony reklam Cinzano i Boscha. Przy kościele Cesarza Wilhelma ze ściętą iglicą powstał nawet mały korek. Glass nie szukał ukrytych w mieszkaniu urządzeń podsłuchowych, czego Leonard się po nim spodziewał. Przechodził natomiast z pokoju do pokoju, w każdym stawał pośrodku 1 rozglądał się dokoła, zanim ruszył dalej. Leonard uznał za niestosowne wchodzenie do cudzej sypialni z nieposłanym łóżkiem i wczorajszymi skarpetkami na podłodze. Nic jednak nie powiedział. Czekał w salonie, cały czas myśląc o tym, że kiedy Glass w końcu przyjdzie, pewnie będzie musiał wysłuchać, jak wypadła ocena mieszkania pod względem bezpieczeństwa. Amerykanin rozłożył ręce. — To nie do wiary. Tego się nie da pojąć. Widziałeś, gdzie mieszkam. Jak to możliwe, że pieprzony asystent techniczny z poczty dostaje podobne mieszkanie? — Glass spojrzał znad swojej brody na Leonarda tak, jakby rzeczywiście oczekiwał odpowiedzi. Leonard nie był przygotowany do reakcji na zniewagę. W swoim dorosłym życiu jeszcze się z czymś takim nie spotkał. Był miły dla ludzi, oni zasadniczo też byli mili dla niego. Serce mu waliło, wprowadzając zamęt w jego myśli. — Być może to była pomyłka — odezwał się. Bez żadnego znaku, że zmienia temat, Glass powiedział: — Słuchaj. Wpadnę po ciebie około wpół do ósmej. Pokaż ci pewne miejsca. Wyszedł z pokoju. Leonard doznał ulgi, że obeszło się be walki na pięści; uprzejmie odprowadził gościa do frontowyc drzwi, szczerze dziękując za poranną wyprawę i zaproszeni na wieczór. Po odejściu Glassa wrócił do salonu. Sprzeczne, niezrozumiale odczucia przyprawiały go o mdłości. W swoim oddech czuł mięso, jak u psa. Brzuch miał wciąż jeszcze wzdęty i twardy. Usiadł i rozluźnił krawat. Rozdział 3 Dwadzieścia minut później siedział przy stole w jadalni i napełniał wieczne pióro. Wytarł stalówkę szmatką, którą trzymał wyłącznie do tego celu. Równo ułożył przed sobą kartkę papieru. Miał teraz miejsce do pracy, które mu odpowiadało, w niczym nieprzypominające bałaganu wokół Glassa. Z natury starał się zawsze utrzymywać wszystko w porządku. W tej chwili zabierał się do ułożenia pierwszej w życiu listy zakupów. Zastanawiał się, co może mu się przydać. Z trudem przychodziło mu myślenie o jedzeniu. Wcale nie był głodny. Miał wszystko, czego potrzebował: pracę, miejsce, w którym na niego liczono. Wkrótce dostanie przepustkę, przyjęto go do zespołu, powierzono mu tajemnicę. Należał do tajnej elity Glassa, do pięciu czy dziesięciu tysięcy tych, którzy nadawali prawdziwy sens istnieniu tego miasta. Napisał „Salz". Widział, jak matka bez żadnego wysiłku sporządzała listy zakupów na papierze z Basildon Bond. 1 funt bak., 2 funty marchwi, 2 funty ziemn. Tak kiepski szyfr nie był odpowiedni dla członka wywiadu, posiadającego trzeci stopień wtajemniczenia w operacji „Złoto". Poza tym nie umiał gotować. Przypomniał sobie domowe poczynania Glassa, przekreślił „Salz" i napisał „Kaffee und Zucker". Zajrzał do słownika i dopisał mleko w proszku, Milchpulver. Od tej chwili wszystko poszło gładko. W miarę jak lista się wydłużała, zaczął odnosić wrażenie, że tworzy, określa samego siebie. Nie będzie trzymał w domu żadnego , jedzenia, nie będzie bałaganu, żadnych przyziemnych, doczesnych rzeczy. Za dwanaście marek, czyli jednego funta, może sobie pozwolić najadanie w Kneipe wieczorami, a w kantynie w Altglienicke podczas dnia. Jeszcze raz zajrzał do słownika i napisał: „Теє, Zigaretten, Streichhólzer, Schokolade". Ostatni produkt miał podtrzymać wyższy poziom cukru we krwi, na wypadek gdyby trzeba było pracować późno w nocy. Wstając, przeczytał całą listę. Poczuł się takim człowiekiem, o jakim' ona mówiła: nieskrępowanym, zdecydowanym, poważnym. Poszedł na Reichskanzlerplatz. Na ulicy, niedaleko Kneipe, w której jadł kolację, zauważył szereg sklepów. Budynki, które stały kiedyś tuż przy chodniku, zostały wysadzone w powietrze. Odsłoniły stojący dwadzieścia metrów w głębi drugi rząd domów, których ścięte górne piętra ukazywały opustoszałe wnętrza. W powietrzu zawisły pokoje o trzech ścianach, z ocalałymi wyłącznikami światła, kominkami, tapetami. W którymś stało zardzewiałe łóżko, drzwi innego otwierały się w pustą przestrzeń. Gdzie indziej z całego pokoju zachowała się tylko jedna ściana, ogromny znaczek pocztowy z wyblakłej tapety w kwiatki na resztce tynku, przylepiony do mokrych cegieł. Tuż obok widać było łatę z białych, łazienkowych kafelków, poprzecinanych bliznami uszkodzonych rur. Na skrajnej ścianie pozostał zębaty odcisk schodów, biegnących zygzakiem przez pięć pięter. Najlepiej zachowały się przewody kominów, które nurkując przez pokoje, łączyły w jedną wspólnotę kominki, udające niegdyś, że są niepowtarzalne. Jedynie partery domów były wykorzystane. O każdym sklepie informowały namalowane fachowo szyldy, umieszczone wysoko na dwóch słupkach przy skraju chodnika. Kręte ścieżki, mocno wydeptane wśród gruzów i ułożonych w sterty cegieł, prowadziły do ukrytych pod wiszącymi pokojami wejść. Sklepy były dobrze oświetlone, nieźle prosperowały, oferując równie duży wybór towarów, jak w każdym narożnym sklepie w Totham. Wszędzie stały niedługie kolejki. Leonard nie dostał tylko rozpuszczalnej kawy. W zamian zaproponowano mu kawę ziarnach. Sprzedawczyni w Lebensmittelladen mogła mu sprzedać jedynie dwieście gramów. Wyjaśniła dlaczego, a Leonard skinął głową, jakby zrozumiał, co do niego mówiła.

W drodze do domu, przy ulicznym kiosku, zjadł Bockwurst i wypił coca-colę. Kiedy wrócił na Platanenallee i czekał na windę, obok niego przeszli dwaj mężczyźni w białych kombinezonach i zaczęli wchodzić po schodach. Nieśli ze sobą wiadra, drabiny i pędzle. Leonard uchwycił ich spojrzenia. Mijając go, wymruczeli: — Guten Tag. — Stał już przed swoimi drzwiami i szukał kluczy, kiedy usłyszał, jak mężczyźni rozmawiają na niższym piętrze. Betonowe stopnie i- gładkie ściany klatki schodowej zniekształcały brzmienie głosów. Nie rozumiał poszczególnych słów, ale rytm i intonacja były bez wątpienia londyńskie. Leonard zostawił zakupy pod drzwiami i zawołał w dół schodów: — Halo... Usłyszawszy własny głos, zrozumiał, jak bardzo czuł się samotny. Jeden z mężczyzn postawił drabinę i podniósł głowę. — Słucham? — Zdaje mi się, że panowie są Anglikami — powiedział Leonard, schodząc w dół. W drzwiach mieszkania, które znajdowało się dokładnie pod mieszkaniem Leonarda, pojawił się drugi mężczyzna. — Wzięliśmy pana za Szwaba — wyjaśnił. — To samo pomyślałem o was. — Teraz, kiedy już znalazł się przy nich, nie bardzo wiedział, czego od nich oczekuje. Patrzyli na niego, bez życzliwości, ale i bez wrogości. Pierwszy mężczyzna chwycił z powrotem drabinę i wniósł ją do mieszkania. — Pan tutaj mieszka? — zapytał przez ramię. Leonard uznał, że wypada mu wejść za nim do — Dopiero co przyjechałem — wyjaśnił. To mieszkanie było o wiele okazalsze niż jego własne; wyższe, z przestronnym holem, u niego zaś przedpokój podobny był bardziej do zwykłego korytarza. Drugi mężczyzna wtaszczył stertę zakurzonych szmat. — Najczęściej do takich prac zatrudniają Szwabów. Tu jednak musimy wszystko zrobić sami. Wszedł za nimi do wielkiego salonu opróżnionego z mebli. Przyglądał się, jak rozkładali brudne płachty na lśniącym parkiecie. Najwyraźniej sprawiało im przyjemność mówienie o sobie. Służyli w RASC, byli żołnierzami, którzy nie za bardzo śpieszyli się z powrotem do domu. Lubili piwo, kiełbaski i dziewczyny. Niespiesznie zabierali się do pracy, zaczynając od czyszczenia stolarki papierem ściernym założonym na kawałki gumy. — Z tutejszymi dziewczynami zawsze się można dogadać, jeżeli się tylko nie jest Rosjaninem — stwierdził mężczyzna, który pochodził z Walthamstow. Jego przyjaciel, z Lewisham, przytaknął mu. — Nienawidzą Rosjan. Kiedy tu wkroczyli, w maju czterdziestego piątego, zachowywali się jak zwierzęta, pieprzone zwierzęta. Wszystkie dziewczyny o tym wiedzą, każda z nich ma jakąś starszą siostrę-matkę albo nawet babkę, którą zgwałcono czy zamordowano; każda zna kogoś takiego. Każda o tym pamięta. Pierwszy mężczyzna klęczał przy listwach podłogowych. — Nasi koledzy, którzy byli tu w pięćdziesiątym trzecim, mieli służbę niedaleko Potsdamer Platz, kiedy tamci zaczęli strzelać do tłumu, tak po prostu, do kobiet i dzieciaków. — Spojrzał na Leonarda i powiedział łagodniejszym tonem: — To są same szumowiny. — Po chwili dodał: — Pan chyba nie jest wojskowym. Leonard wyjaśnił, że jest inżynierem zatrudnionym przez pocztę i przyjechał pracować nad modernizacją wewnętrznych linii wojskowych. To była wersja uzgodniona z Dollis Hill; teraz miał okazję, żeby przedstawić ją po raz pierwszy. Zawstydził się, że w taki sposób odpowiada na szczerość. Wolałby zdradzić im, że sam też dokłada Rosjanom. Pogadali jeszcze trochę, po czym mężczyźni odwrócili się do niego plecami i pochylili nad swoją pracą. Pożegnali się, Leonard wrócił na górę i wniósł zakupy do mieszkania. Rozpogodził się, wyszukując na półkach miejsca dla przyniesionych produktów. Zaparzył sobie herbatę; był zadowolony, że może usiąść w głębokim fotelu i nic nie robić. Jeżeli miałby teraz jakąś gazetę, mógłby ją przejrzeć. Nigdy za bardzo nie lubił czytać książek. Tak siedząc, zasnął; gdy się obudził, pozostało mu jedynie pół godziny do wieczornego wypadu. Rozdział 4 Wychodząc razem z Bobem Glassem na ulicę, Leonard zauważył, że w bentle'u siedzi z przodu jakiś mężczyzna. Nazywał się Russell. Musiał widzieć ich we wstecznym lusterku, bo gdy od tyłu podeszli do samochodu, wyskoczył na zewnątrz i energicznie potrząsnął ręką Leonarda. Powiedział, że pracuje jako spiker dla American Forces Network i układa komunikaty dla RIAS, zachodnioberlińskiego radia. Miał na sobie marynarkę ze złotymi guzikami w bezwstydnym, czerwonym kolorze skrzynek pocztowych, kremowe spodnie z ostrymi kantami i buty z kutasikami, bez sznurowadeł. Kiedy już się sobie przedstawili, Russell, pociągając dźwignię, złożył siedzenie i gestem zaprosił Leonarda do tyłu. Tak jak Glass, Russell nosił rozpiętą koszulę, pod którą widać było biały podkoszulek sięgający wysoko pod szyję. Kiedy ruszyli, Leonard namacał w ciemności swój krawat. Zdecydował się go jednak nie zdejmować, gdyż Amerykanie mogli wcześniej zauważyć, że go włożył.

Wyglądało na to, że Russell uważa za swój obowiązek przekazanie Leonardowi jak największej liczby informacji. Mówił w profesjonalny sposób, opanowanym głosem, nie jąkał się, nie powtarzał i nie robił przerw między zdaniami. Wytrwale wymieniał nazwy ulic, którymi przejeżdżali, wskazywał zasięg zniszczeń po bombardowaniach i wznoszone budynki nowych urzędów. — Przejeżdżamy teraz przez Tiergarten. Musisz przyjść tutaj za dnia. Trudno tu znaleźć jakiekolwiek drzewo. Czego nie zniszczyły bomby, wycięli berlińczycy na opał w czasie blokady. Tę aleję Hitler nazywał osią wschód-zachód. Teraz jest to ulica Siedemnastego Czerwca, nazwana na pamiątkę robotniczego buntu sprzed dwóch lat. Przed nami pomnik żołnierzy radzieckich, którzy zajęli miasto; jestem pewien, że znasz nazwę tego sławnego budynku... Samochód zwolnił, kiedy przejeżdżali obok posterunku zachodnioberlińskiej policji i celników. Nad nimi stanęło sześciu funkcjonariuszy Volkspolizei. Jeden z nich oświetlił latarką tablicę rejestracyjną i gestem dłoni zezwolił na wjazd do sektora radzieckiego. Przejechali pod Bramą Brandenburską. Po tej stronie było znacznie ciemniej. Ulice sprawiały wrażenie wymarłych. Trudno jednak było odczuwać jakiekolwiek podniecenie z tego powodu, gdyż Russell, wciąż tym samym tonem, opowiadał o mieście, nawet wtedy, gdy samochód z łoskotem przejeżdżał po wybojach. — Ten wyludniony obszar był kiedyś tętniącym życiem centrum miasta, jedną z najbardziej znanych arterii komunikacyjnych w Europie. Unter den Linden... Tamten budynek to prawdziwa kwatera główna Niemieckiej Republiki Demokratycznej, ambasada radziecka. Stoi na miejscu dawnego hotelu Bristol, kiedyś jednego z najbardziej eleganckich... Do tej pory Glass milczał. Teraz grzecznie przerwał. — Przepraszam cię, Russell. Leonard, dopiero zaczynamy pokazywać ci wschód, będziesz miał jeszcze czas, żeby przyjrzeć się kontrastom. Teraz jedziemy do hotelu Neva. Russell znów się uaktywnił. — Kiedyś był to hotel Nordland, drugiej kategorii. Teraz podupadł jeszcze bardziej, niemniej jednak jest wciąż najlepszym hotelem w Berlinie Wschodnim. — Russell — powiedział Glass — ty koniecznie musisz się napić. Wokół było tak ciemno, że z drugiego końca ulicy zobaczyli padające na chodnik światło z holu Nevy. Po wyjściu z samochodu dostrzegli jeszcze jedno światło, niebieski neon mieszczącej się naprzeciw hotelu spółdzielczej restauracji, H.O. Gastronom. Skroplona na szybach para wodna była jedynym widocznym na zewnątrz znakiem życia. W recepcji Nevy mężczyzna w brązowym uniformie bez słowa wskazał im windę; zmieścić się w niej mogły akurat trzy osoby. Zjeżdżała w dół powoli; ich twarze, ścieśnione pod jedną, słabą żarówką, znalazły się zbyt blisko siebie, żeby mogli rozmawiać. W barze siedziało, milcząc, jakieś trzydzieści, czterdzieści pochylonych nad trunkami osób. Na podwyższeniu w kącie sali klarnecista i akordeonista przeglądali kartki z nutami. Ściany baru pokryte były wytartą, różową tkaniną, obwieszoną chwostami i ponabijaną ćwiekami. Obito nią również kontuar. Wystroju dopełniały wielkie, niezapalone żyrandole oraz obtłuczone lustra w złoconych ramach. Leonard skierował się do baru, zamierzając postawić pierwszą kolejkę, lecz Glass poprowadził go do stolika przy maleńkim parkiecie do tańca. Jego szept zabrzmiał głośno: — Nie pokazuj im żadnych innych pieniędzy, tylko wschodnie marki. Wreszcie zjawił się kelner i Glass zamówił butelkę radzieckiego szampana. Kiedy wznieśli kieliszki, muzycy zaczęli grać „Red Sails in the Sunset". Nikt się nie skusił, żeby wyjść na parkiet. Russell przeszukał wzrokiem ciemne kąty. Po chwili zerwał się na nogi i zaczął przedzierać między stolikami. Wrócił z chudą kobietą ubraną w białą, uszytą dla większej osoby suknię. Przyglądali się, jak efektownie tańczył z nią fokstrota. Glass pokręcił głową. — Pomylił się. Nie przyjrzał jej się dobrze w tym słabym świetle. Nic z tego nie będzie — przepowiedział i nie omylił się, gdyż po skończonym tańcu Russell ukłonił się wytwornie i podając kobiecie ramię, odprowadził ją do stolika. Wrócił do nich i wzruszył ramionami. — To przez tutejszą dietę. — Wracając na chwilę do swojego radiowego tonu, przekazał im kilka szczegółów o przeciętnym spożyciu kalorii we wschodnim i zachodnim Berlinie. Nagle uciął, mówiąc: — Do diabła z tym — i zamówił jeszcze jedną butelkę. Szampan był słodki jak lemoniada i za bardzo musujący. W niczym nie przypominał jakiegokolwiek prawdziwego trunku. Glass i Russell zajęli się omawianiem kwestii Niemiec. Jak długo jeszcze ludzie będą musieli uciekać przez Berlin na Zachód, zanim brak siły roboczej doprowadzi Republikę Demokratyczną do ekonomicznego upadku? Russell miał już gotowe liczby: setki tysięcy każdego roku. — To są ich najlepsi ludzie, trzy czwarte nie ma jeszcze czterdziestu pięciu lat. Daję im trzy lata. Po tym czasie wschodnioniemieckie państwo nie będzie już w stanie funkcjonować.

— Państwo będzie istniało tak długo — powiedział Glass — jak długo będzie istniał rząd, a rząd będzie istniał tak długo, jak długo będą chcieli Sowieci. Będzie cholerna bieda, ale partia przetrwa. Sam zobaczysz. Leonard skinął głową i mruknął coś na potwierdzenie, ale nie wyraził własnego zdania. Kiedy podniósł rękę, zdziwił się, że kelner podszedł do niego tak samo, jak wcześniej do innych. Zamówił następną butelkę. Nigdy nie czuł się tak szczęśliwy; siedzieli sobie w środku komunistycznego obozu, pili komunistycznego szampana, byli ludźmi na stanowiskach, dyskutowali o sprawach państwowych. Rozmowa zeszła na temat Niemiec Zachodnich, Republiki Federalnej, która niebawem miała zostać pełnoprawnym członkiem NATO. Russell uważał, że popełnia się wielki błąd. — Ten cholerny feniks odrodzi się z popiołów. — Chcesz, żeby Niemcy były wolne — odezwał się na to Glass — muszą więc być silne. — Francuzi tego nie kupią — odparł Russell i zwrócił się do I Leonarda o poparcie. W tym momencie pojawił się szampan. — Zajmę się tym — oświadczył Glass, a gdy kelner odszedł, powiedział do Leonarda: — Jesteś mi winien siedem zachodnich marek. Leonard napełnił kieliszki. Chuda kobieta z koleżanką przeszły obok ich stolika i rozmowa zeszła na inny temat. Russell powiedział, że berlińskie dziewczyny mają w sobie najwięcej wigoru i są najbardziej na świecie zdecydowane. Leonard stwierdził, że jeśli tylko nie jest się Rosjaninem, można się z nimi łatwo dogadać. — Wszystkie pamiętają, jak w czterdziestym piątym weszli Rosjanie — powiedział cicho, poważnym tonem. — Wszystkie mają starsze siostry albo matki, albo nawet babki, które zgwałcono lub zamordowano. Amerykanie nie przytakiwali, ale wysłuchali go uważnie. Przy babkach nawet się zaśmiali. Leonard pociągnął długi łyk, I kiedy znów głos zabrał Russell. — Rosjanie przebywają w swoich jednostkach, poza miastem. Ci, którzy są w mieście, oficerowie, komisarze, nie mają I żadnych problemów z dziewczynami. Glass przytaknął. — Zawsze znajdzie się jakaś głupia dziwka, która zechce ] się pieprzyć z Rosjanami. Zespół zagrał „How You Gonna Keep Them Down on the I Farm?". Zaczęło już mdlić ich od słodkiego szampana. Poczuli ] ulgę, gdy kelner postawił przed nimi trzy czyste kieliszki 1 i butelkę schłodzonej wódki. Znów zaczęli mówić o Rosjanach. Zniknął gdzieś radiowy I ton głosu Russella. Jego spocona, błyszcząca twarz odbijała j płomienisty kolor marynarki. Powiedział, że dziesięć lat temu, I kiedy miał dwadzieścia dwa lata i stopień porucznika, towarzyszył grupie rozpoznawczej pułkownika Howleya, wysłanej I w maju czterdziestego piątego do Berlina, żeby rozpocząć 1 okupację amerykańskiego sektora. .— Uważaliśmy wtedy Rosjan za równych gości. Stracili miliony ludzi. To byli bohaterowie, to byli silni, pogodni faceci chlający wódkę. My zaś przez całą wojnę wysyłaliśmy im góry sprzętu. To chyba jasne, że musieli być naszymi sojusznikami. Tak nam się zdawało, dopóki ich nie spotkaliśmy. Zablokowali nam drogę sto kilometrów na zachód od Berlina. Wyszliśmy z ciężarówek, żeby ich powitać z otwartymi ramionami. Mieliśmy przygotowane prezenty, cieszyliśmy się na myśl o spotkaniu. — Russell chwycił Leonarda za rękę. — Ale oni byli zimni! Zimni, Leonardzie! Mieliśmy przygotowanego szampana, francuskiego szampana, ale nawet go nie tknęli. Udało nam się jedynie ich zmusić, żeby uścisnęli nam ręce. Nie chcieli przepuścić naszego oddziału, kazali nam zredukować go do pięćdziesięciu pojazdów. Przez nich musieliśmy obozować dwadzieścia kilometrów za miastem. Następnego dnia rano pozwolili nam wjechać pod ścisłą eskortą. Nie ufali nam, nie lubili nas. Uznali nas za wrogów. Próbowali przeszkadzać w organizowaniu naszego sektora. I tak to dalej trwało. Nigdy się nie uśmiechali. Nigdy nie dążyli do porozumienia. Kłamali, stwarzali przeszkody, byli okrutni. Zawsze też używali zbyt mocnych słów, nawet gdy upierali się przy szczególe jakiejś umowy. Cały czas dziwiliśmy się: do diabła, przeszli przez tę zasraną wojnę, a teraz robią wszystko na przekór? Ustępowaliśmy im, byliśmy bez winy. Kiedy mówiliśmy o Narodach Zjednoczonych i nowym porządku świata, oni w całym mieście uprowadzali i bili tych polityków, którzy nie opowiadali się za komunizmem. Upłynął prawie rok, zanim przekonaliśmy się, jacy są naprawdę. I wiesz co? Za każdym razem, kiedy się z nimi spotykaliśmy, z tymi rosyjskimi oficerami, oni zawsze sprawiali wrażenie cholernie nieszczęśliwych. Wyglądało to tak, jakby w każdej chwili spodziewali się strzału w plecy. Nawet ich nie bawiło, że zachowują się jak kretyni. I dlatego nigdy nie mogłem ich naprawdę nienawidzić. To była polityka. To gówno lało się z góry. Glass znowu nalał wódki. — Owszem, nienawidzę ich — powiedział. — Nie podniecam się tym, nie wariuję z tego powodu, jak niektórzy faceci. Można powiedzieć, że nienawidzić powinno się raczej ich system. Nie ma jednak systemu bez ludzi, którzy go tworzą. — Postawił kieliszek, rozlewając przy tym trochę wódki. Włożył wskazujący palec do kałuży na stole. — To, co komuniści mają do zaoferowania, jest żałosne, żałosne i nieskuteczne. Sprzedają więc to na siłę. Rok temu byłem w Budapeszcie i Warszawie. Chłopie, oni znaleźli sposób na to, jak umniejszyć szczęście! Zdają sobie ze wszystkiego sprawę, a mimo to obstają przy swoim. Proszę bardzo, rozejrzyjcie się tutaj! Leonard, zabraliśmy cię do

najelegantszej knajpy w ich sektorze. Tylko popatrz. Spójrz na ludzi, którzy tu siedzą. Przyjrzyj się im! — Glass był bliski krzyku. Russell wyciągnął do niego rękę. — Spokojnie, Bob. Glass uśmiechnął się. — W porządku. Nie będę rozrabiał. Leonard rozejrzał się dokoła. W mroku dostrzegł pochylonych nad kieliszkami gości. Barman i kelner, którzy stali razem przy barze, odwrócili głowy w przeciwne strony. Muzykanci grali wesołą piosenkę w rytmie marsza. To był ostatni wyraźny obraz, jaki pozostał mu w pamięci z tego wieczoru. Następnego dnia nie mógł sobie przypomnieć, jak wychodzili z Nevy. Z pewnością musieli przejść między stolikami, wjechać na górę ciemną windą, minąć mężczyznę w brązowym uniformie. Obok samochodu widniała ciemna wystawa sklepu spółdzielczego, na której wznosiła się wieża z konserw rybnych; nieco powyżej, obramowany czerwoną krepiną, wisiał portret Stalina, podpisany dużymi białymi literami. Glass i Russell przetłumaczyli tekst niechlujnym unisono: „Niezachwiana przyjaźń ludu radzieckiego i niemieckiego to gwarancja pokoju i wolności".] Później znaleźli się na granicy sektorów. Glass wyłączył silnik. Podczas sprawdzania dokumentów latarki oświetliły wnętrze samochodu. Słychać było odgłosy podkutych butów, zbliżających się i odchodzących w ciemność. Potem przejechali obok napisu, który w czterech językach głosił: „Opuszczasz demokratyczny sektor Berlina", w kierunku drugiego napisu, który w tych samych językach oznajmiał: „Wjeżdżasz do sektora brytyjskiego". .— Jesteśmy teraz na Wittenbergplatz — odezwał się Russell z przedniego siedzenia. Przejechali obok pielęgniarki Czerwonego Krzyża, siedzącej pod olbrzymim modelem świecy z prawdziwym płomieniem na szczycie. Russell usiłował wrócić do roli przewodnika. — Kwesta na Spatheimkehrer, tych, którzy nie powrócili jeszcze do domu, na setki tysięcy niemieckich żołnierzy wciąż przetrzymywanych przez Rosjan... — Dziesięć lat! Można o nich zapomnieć. Już nie wrócą — powiedział Glass. Leonard zapamiętał jeszcze stolik ustawiony wśród dziesiątków innych w przestronnym, hałaśliwym wnętrzu i orkiestrę na scenie, niemalże zagłuszającą rozmowy jazzową wersją „Over There", oraz dołączoną do menu ulotkę, tym razem tylko po niemiecku i angielsku, wydrukowaną krzywymi literami, które kołysały się i tańczyły. „Witamy w Domu Tańca, miejscu pełnym cudów techniki i najwspanialszych rozrywek. Gwarantujemy sto tysięcy możliwych kontaktów...". Słowo zagubiło się, nie mógł go odnaleźć, „...gwarantujemy bezawaryjne działanie nowoczesnego systemu telefonów stolikowych, na który składa się dwieście pięćdziesiąt aparatów. Pneumatyczna poczta stolikowa przesyła co noc między gośćmi tysiące listów lub małych prezentów; to wyjątkowa atrakcja dla każdego. Mamy tu także wspaniałą, słynną tańczącą fontannę RESI. Aż trudno uwierzyć, że w ciągu jednej minuty z dziesięciu tysięcy wodotrysków wypływa osiem tysięcy litrów wody. W grze zmieniających się efektów świetlnych wykorzystano sto tysięcy kolorowych lamp". Glass zanurzył palce w brodzie i uśmiechał się szeroko. Coś j powiedział, musiał jednak powtórzyć, krzycząc: — Tutaj jest znacznie ciekawiej! Było zbyt głośno, żeby zaczynać rozmowę o przewadze sektora zachodniego nad wschodnim. Kolorowa woda z pluskiem spływała przed orkiestrą, wznosiła się, opadała i przepływała z boku na bok. Leonard starał się na nią nie patrzeć. Delektowali się piwem. Gdy tylko odszedł kelner, zjawiła się dziewczyna z koszykiem róż. Russell kupił jedną i podarował Leonardowi, który odłamał łodygę, a kwiat włożył za ucho. Przy sąsiednim stoliku coś z gruchotem wyleciało z rury pneumatycznej poczty, a dwaj Niemcy w bawarskich kurtkach pochylili się, żeby sprawdzić, co zawiera metalowy pojemnik. Kobieta w wyszywanym cekinami kostiumie rusałki pocałowała dyrygenta. Rozległy się gwizdy i krzyki. Orkiestra zaczęła grać, kobiecie podano mikrofon. Zdjęła okulary i z ciężkim akcentem zaśpiewała „Too Dam Hot". Niemcy wyglądali na rozczarowanych. Spojrzeli w stronę odległego o piętnaście metrów stolika, przy którym chichotały, obejmując się co chwila, dwie dziewczyny. Za nimi znajdował się zatłoczony parkiet. Kobieta zaśpiewała „Night and Day", „Anything Goes", „Just One of those Things", a na koniec „Miss Otis Regrets". Potem wszyscy się podnieśli, klaskali, tupali, wołali o bis. Orkiestra zrobiła sobie przerwę. Leonard zamówił następną kolejkę piwa. Russell rozejrzał się uważnie dokoła i stwierdził, że jest już zbyt pijany, żeby podrywać dziewczyny. Rozmawiali o Cole'u Porterze, wymienili tytuły swoich ulubionych piosenek. Russell powiedział, że zna osobę, której ojciec pracował w szpitalu w czasie, gdy przywieźli Portera po upadku z konia w trzydziestym siódmym. Z jakiegoś powodu poproszono wtedy lekarzy i pielęgniarki, żeby nie rozmawiali z prasą. Ten temat doprowadził do rozmowy o tajemnicach. Russell stwierdził, że na świecie jest stanowczo za dużo sekretów. Roześmiał się. Musiał coś wiedzieć o pracy Glassa. Glass w zabawny sposób spoważniał. Odchylił w tył głowę • wycelował brodą w Russella.

:__ Czy wiesz, jaki przedmiot w szkole najbardziej mnie zaciekawił? Biologia. Uczyliśmy się o ewolucji. Dowiedziałem się wtedy czegoś ważnego. — Objął wzrokiem również Leonarda .— Ułatwiło mi to później wybór kariery. Od tysięcy, nie, od milionów lat mieliśmy te nasze potężne mózgi, korę nową, czy tak? Jednakże nie rozmawialiśmy ze sobą i żyliśmy zupełnie jak te pieprzone świnie. Nic się nie działo. Nie było języka, kultury, niczego. Aż wtem, nagle, bach! Stało się. Nieoczekiwanie okazało się, że jest coś, co musimy mieć, i nie było już odwrotu. Dlaczego więc to stało się tak nagle? Russell wzruszył ramionami. — Palec boży? — Palec boży, nie żartuj. Powiem ci, dlaczego. Przedtem włóczyliśmy się razem całymi dniami i robiliśmy wszyscy to samo. Żyliśmy w stadach. Język nie był więc potrzebny. Jeżeli zjawiał się lampart, nie miało żadnego sensu mówić: hej, człowieku, co tam idzie ścieżką? Aaa, lampart! Każdy i tak go widział, każdy skakał i wrzeszczał, próbując go odstraszyć. Co się jednak działo, kiedy ktoś na chwilę oddalił się samotnie za potrzebą? Gdy dostrzegł zbliżającego się lamparta, wiedział coś, czego nie wiedzieli inni. I wiedział, że oni o tym nie wiedzą. Miał coś, czego inni nie mieli, posiadał tajemnicę, i to był początek jego odrębności, początek jego świadomości. Jeżeli chciał podzielić się tajemnicą, pobiec ścieżką i ostrzec innych chłopaków, potrzebna mu była mowa, którą musiał wymyślić. W ten właśnie sposób zaczęła rozwijać się kultura. Mógł też wtedy nie ruszać się z miejsca, mając nadzieję, że lampart porwie przywódcę, który dawał mu się we znaki. Tajny plan to większa odrębność, wyższy poziom świadomości. Orkiestra zaczęła grać szybki, głośny kawałek. Glass musiał wykrzyczeć wniosek: — Istniejemy dzięki tajemnicom! Russell wzniósł zaś kufel piwa, żeby wypić za tę teorię. Kelner inaczej zrozumiał gest i natychmiast się zjawił, zamówili więc następną kolejkę, a kiedy rusałka zamigotała na tle orkiestry i rozległy się owacje, przy ich stoliku coś zagrzechotało, z tuby wystrzelił pojemnik, trzasnął w mosiężną obudowę i nagle się zatrzymał. Wpatrywali się w niego, lecz nikt się nie poruszył. Po chwili Glass wziął go do ręki i odkręcił wieczko. Wyjął zwiniętą kartkę papieru i rozłożył na stole. — O Boże! — krzyknął. — Leonard, to do ciebie. Przez chwilę myślał zmieszany, że to może być od jego matki. Dostał list z Anglii. Przestraszył się, że jest już późno, a nie powiedział, dokąd wychodzi. Wszyscy trzej pochylili się nad kartką. Głowami zasłonili światło. Russell przeczytał na głos: „An den jungen Mann mit der Blume im Haar". Do młodego mężczyzny z kwiatem we włosach. „Mein Schóner, obserwuję cię od mojego stolika. Chciałabym, żebyś podszedł i zaprosił mnie do tańca. Jeżeli jednak nie możesz tego zrobić, będę szczęśliwa, jeśli odwrócisz się w moim kierunku i uśmiechniesz się. Przepraszam, że przeszkadzam, pozdrawiam. Stolik numer 89". Amerykanie zerwali się na równe nogi i zaczęli rozglądać w poszukiwaniu stolika, Leonard zaś wciąż siedział z kartką w rękach. Jeszcze raz przeczytał niemieckie słowa. Wiadomość nie była zupełną niespodzianką. Oto leżała przed nim, był: więcej niż znakiem rozpoznawczym; była akceptacją tego, с nieuniknione. Z pewnością tak to się miało zacząć. Gdyby by wobec siebie uczciwy, musiałby przyznać, że zawsze do pewnego stopnia o tym wiedział. Wyciągnęli go z krzesła i obrócili twarzą w drugą stronę sali — Patrz, to ona. — Ponad głowami gości, w unoszącym się gęstym dymie papierosów, przez który przenikało światło z sceny, dostrzegł siedzącą samotnie kobietę. Glass i Russel udawali, że poprawiają jego wygląd; strzepywali pył z marynarki, prostowali krawat, wciskali głębiej kwiat za ucho. Potem wypchnęli Leonarda, jak łódkę od nabrzeża. — Dalej — zachęcali go — powodzenia! Posuwał się w jej kierunku, ona zaś obserwowała, jak się zbliża. Trzymając łokieć na stole, jedną ręką podpierała brodę. Rusałka śpiewała, przekręcając słowa: „Don't sit under the Apple Tree". Pomyślał, jak się później okazało, słusznie, że jego życie znalazło się w zwrotnym punkcie. Kiedy był już trzy metry od niej, uśmiechnęła się. Doszedł do celu w chwili, gdy orkiestra skończyła grać piosenkę. Stał, kołysząc się lekko, z ręką na oparciu krzesła, i czekał, aż umilkną oklaski. Kiedy ucichły, Maria Eckdorf odezwała się płynnie po angielsku, z nieco śpiewnym akcentem: — Czy będziemy tańczyć? Leonard przepraszająco dotknął żołądka końcami palców. Mieszały się tam trzy całkowicie różne trunki. — Przepraszam, czy pozwoli pani, że usiądę? — zapytał. Tak też zrobił. Natychmiast chwycili się za ręce. Upłynęło sporo czasu, zanim był w stanie wypowiedzieć następne słowo. Rozdział 5 Nazywała się Maria Luisa Eckdorf, miała trzydzieści lat i mieszkała na Adalbertstrasse w dzielnicy Kreuzberg, dwadzieścia minut jazdy od mieszkania Leonarda. Pracowała jako maszynistka i tłumaczka przy małym warsztacie samochodowym armii brytyjskiej w Spandau. Jej były mąż, Otto, pojawiał się bez uprzedzenia dwa albo trzy razy w roku, żądając pieniędzy; czasem bił ją po głowie. Maria zajmowała dwupokojowe mieszkanie z maleńką, oddzieloną zasłoną kuchnią, do którego trzeba się było wspinać przez pięć kondygnacji po mrocznych, drewnianych schodach. Na każdym piętrze dawało się słyszeć dochodzące

zza drzwi głosy. W mieszkaniu nie było ciepłej wody; zimą należało lekko odkręcać kran, żeby rury nie zamarzały. Angielskiego nauczyła się od swojej babki, która jakiś czas przed i po pierwszej wojnie była nauczycielką niemieckiego w szkole dla angielskich dziewcząt w Szwajcarii. Rodzina Marii przeprowadziła się do Berlina z Dusseldorfu w 1937 roku, kiedy ona miała dwanaście lat. Ojciec był wtedy lokalnym przedstawicielem spółki produkującej skrzynie biegów do ciężarówek. Obecnie jej rodzice mieszkali w Panków, w sektorze radzieckim. Ojciec był konduktorem na kolei, matka również pracowała, pakowała w fabryce żarówki. Wciąż byli obrażeni na córkę za to, że mając dwadzieścia lat wyszła za mąż wbrew ich woli; spełnienie ich najgorszych przewidywań wcale nie przyniosło im satysfakcji. Nie zdarzało się często, żeby bezdzietna kobieta mieszkała wygodnie sama i miała nawet oddzielną sypialnię. W Berlinie bardzo brakowało mieszkań. Sąsiedzi z jej piętra i ci z piętra niżej zachowywali wobec niej dystans, ale pozostali, którzy mniej o niej wiedzieli, byli co najmniej uprzejmi. Miała parę dobrych koleżanek wśród młodszych kobiet pracujących w warsztacie. Tego wieczoru, gdy poznała Leonarda, była razem z przyjaciółką, Jenny Schneider, która całą noc przetańczyła z francuskim sierżantem. Maria należała też do klubu rowerowego, którego pięćdziesięcioletni skarbnik był beznadziejnie w niej zakochany. W kwietniu ubiegłego roku ktoś skradł jej z piwnicy rower. Miała ambicję dobrze nauczyć się angielskiego i zostać kiedyś tłumaczką w korpusie dyplomatycznym. Części tego wszystkiego Leonard dowiedział się, gdy tylko udało mu się tak ustawić krzesło, by usunąć Glassa i Russella z pola widzenia, a także zamówić pimms i lemoniadę dla Marii, a kolejne piwo dla siebie. Inne wiadomości gromadziły się powoli i z trudem przez wiele kolejnych tygodni. Rankiem następnego dnia po wizycie w Resi znalazł się pod bramą Altglienicke. Był przed ósmą trzydzieści, pół godziny przed czasem. Ostatni kilometr ze wsi Rudow przebył pieszo. Czuł się niedobrze, był zmęczony, spragniony i wciąż trochę pijany. Rano znalazł na nocnym stoliku kawałek papieru wydarty z paczki papierosów. Maria zapisała na nim swój adres; miał go teraz w kieszeni. Jadąc U-Bahnem, wyjmował go kilka razy. Pożyczyła pióro od przyjaciela Jenny, francuskiego sierżanta, a jako podparcia użyła pleców przyjaciółki; Glass i Russell czekali na niego w samochodzie. Leonard trzymał w ręku przepustkę do stacji radarów. Wartownik wziął ją od niego i surowo mu się przyjrzał. Kiedy Leonard dotarł do pomieszczenia, które uważał za swój pokój, zastał drzwi otwarte, a wewnątrz trzech mężczyzn zbierających narzędzia. Widać było po nich, że pracowali całą noc. Pośrodku piętrzyły się pudła z атрехаті. Do wszystkich ścian przymocowane były półki, dostatecznie szerokie, by pomieścić nierozpakowane urządzenia. Dostęp do górnych półek zapewniały biblioteczne schodki. W suficie wycięto okrągłą dziurę na przewód wentylacyjny, przykręcono też metalową kratkę. Gdzieś znad sufitu dobiegał odgłos wentylatora. Leonard przesunął się na bok, żeby przepuścić montera wynoszącego drabinę; wtedy zauważył na stole kilkanaście pudełek przewodów elektrycznych i nowe przyrządy. Zaczął przeglądać sprzęt, kiedy obok niego pojawił się Glass z nożem myśliwskim w zielonym, brezentowym futerale. Jego broda lśniła w elektrycznym świetle. — Otwieraj pudła tym nożem — powiedział bez żadnych wstępów. — Otwieraj po dziesięć naraz, ustawiaj na półkach, kartony wynoś na tył i natychmiast spalaj. Na popiół. Cokolwiek będziesz robił, nie wychodź z tym przed budynek. Będą cię obserwować. Pilnuj dobrze, żeby wiatr niczego nie porwał. Trudno w to uwierzyć, ale jakiś geniusz umieścił na pudłach numery seryjne. Jeżeli będziesz wychodził z tego pokoju, zamykaj go na klucz. To jest twój klucz, odpowiadasz za niego. Podpisz tu, że go odebrałeś. Jeden z robotników wrócił i zaczął czegoś szukać. Leonard podpisał i powiedział: — To był wspaniały wieczór, dziękuję ci. — Chciał, żeby Bob Glass zapytał go o Marię i dowiedział się o jego sukcesie, Amerykanin jednak odwrócił się plecami i patrzył na półki. — Jak będą już tu stać, trzeba je osłonić przed kurzem. Każę przynieść jakieś szmaty do przykrycia. Monter, chodząc na czworakach, wpatrywał się w podłogę. Glass czubkiem buta wskazał punktownik. — To naprawdę niezły lokal — nie ustępował Leonard. Chociaż, prawdę mówiąc, dziś rano czułem się trochę skołowany Mężczyzna podniósł narzędzie i wyszedł. Glass kopnięcie zamknął za nim drzwi. Po pochyleniu jego brody Leon; poznał, że zaraz zostanie zbesztany. __ Posłuchaj. Myślisz, że to nie ma znaczenia, otwieranie pudeł i palenie opakowań. Uważasz to za zadanie dobre dla dozorcy. Mylisz się jednak. Wszystko, absolutnie wszystko w tym przedsięwzięciu jest ważne, każdy szczegół. Dlaczego jakiś mechanik musi się dowiadywać, że ostatniej nocy razem piliśmy? Przemyśl to, Leonard. Co może robić starszy oficer łącznikowy w towarzystwie asystenta technicznego brytyjskiej poczty? Ten mechanik to żołnierz. Pójdzie do baru z jakimś kumplem i bezmyślnie wygada mu tego typu ciekawostki. Przy sąsiednim stoliku może siedzieć rozgarnięty niemiecki dzieciak, który nauczył się dobrze nastawiać uszu. W całym mieście są takich setki. Potem pójdzie taki prosto do Cafe Prag albo gdziekolwiek indziej i sprzeda to, co usłyszał. Dostanie pięćdziesiąt marek, a może nawet dwa razy więcej, jeśli mu się poszczęści. Kopiemy dokładnie pod ich stopami, jesteśmy w ich sektorze. Jeżeli się dowiedzą, będą strzelać, żeby zabić. I będą mieć do tego pełne prawo.

Glass podszedł bliżej. Leonard poczuł się nieprzyjemnie, nie tylko z powodu nadmiernej bliskości drugiego człowieka. Glass wprawił go w zakłopotanie. Jego wystąpienie było mocno przesadzone, a Leonardowi ciążyło to, że jest jedynym widzem. Znowu nie wiedział, co począć z twarzą. W oddechu Glassa wyczuwał zapach rozpuszczalnej kawy. — Chcę, żebyś zaczął na to patrzeć innymi oczami. Cokolwiek będziesz chciał zrobić, zatrzymaj się na chwilę i pomyśl o konsekwencjach. To jest wojna, Leonardzie, w której ty jesteś żołnierzem. Po wyjściu Glassa Leonard odczekał chwilę, otworzył drzwi, rozejrzał się po korytarzu, po czym popędził do wodotrysku. Woda była bardzo zimna i miała posmak metalu. Pił duszkiem dłuższą chwilę. Kiedy wrócił do pokoju, zastał tam Glassa. Glass pokręcił głową i podniósł klucz, którego Leonard nie zabrał. Wcisnął go w dłoń Anglika, zamknął na nim jego palce i wyszedł bez słowa. Leonard zawstydził się z powodu swojego kaca. Żeby się uspokoić, sięgnął do kieszeni po adres. Opierając się o pudła, powoli przeczytał: Erstes Hinterhaus, funfter Stock rechts, Adalbertstrasse 84. Przejechał dłonią po powierzchni opakowania. Jasnobeżowy papier przypominał kolorem skórę. Jego serce waliło jak młot, każde uderzenie sprawiało mu coraz większy ból. Jakim sposobem w tym stanie uda mu się pootwierać te wszystkie pudła? Przycisnął policzek do kartonu. Maria. Potrzebował odpoczynku, inaczej nie zdoła pozbierać myśli. Jednak możliwość niespodziewanego powrotu Glassa była również nie do zniesienia. Absurdalność sytuacji, wstyd, wymogi bezpieczeństwa — nie miał pojęcia, co mogło być gorsze. Z jękiem odłożył skrawek papieru, sięgnął po leżące na wierzchu stosu pudło i ściągnął je na podłogę. Wyjął z futerału nóż myśliwski i wbił w wieko. Karton poddawał się łatwo, jak ciało. Wyczuł, że koniec noża trafił na coś kruchego. Ogarnęła go panika. Odciął wieko, wygarnął garściami drewniane wióry i zgniótł kawałki karbowanego papieru. Przeciął owijający magnetofon materiał i dostrzegł długą, ukośną rysę w miejscu, w którym założone miały być szpule. Jedna z gałek regulacyjnych rozłupana była na dwie części. Z trudem rozciął pozostałą część opakowania. Wyciągnął urządzenie ze środka, zamontował wtyczkę i wniósł je po bibliotecznych schodkach na najwyższą półkę. Pękniętą gałkę włożył do kieszeni. Mógł wypełnić druk na części zamienne. Przerwawszy tylko po to, żeby zdjąć marynarkę, Leonard zabrał się do otwierania następnego pudła. Godzinę później na półce stały już trzy kolejne magnetofony. Oklejającą taśmę łatwo się cięło, wieko także. Jedynie naroża były dobrze wzmocnione dodatkowymi warstwami tektury i spinaczami, które stawiały opór nożowi. Postanowił pracować bez przerwy, aż rozpakuje pierwszych dziesięć urządzeń. Do pory lunchu zdołał ustawić je na półkach. Przy drzwiach wyrosła wysoka na półtora metra sterta spłaszczonych kartonów, a obok niej kupa drewnianych trocin, sięgająca aż po kontakt. Kantyna była pustawa; tylko przy jednym stole siedzieli kopiący tunel sierżanci, którzy nie zwracali na Leonarda uwagi. Ponownie zamówił stek, frytki i lemoniadę. Sierżanci rozmawiali półgłosem i chichotali. Leonard nastawił uszu, żeby coś podsłuchać. Wyłapał kilka razy słowo „szyb"; uznał, że popełniają niedyskrecję, rozmawiając o sprawach zawodowych. Ledwie skończył jeść, gdy zjawił się Głass, dosiadł się do jego stolika i zapytał, jak idzie praca. Leonard opisał swoje postępy. — Wygląda na to, że potrwa dłużej, niż myślałeś — stwierdził na koniec. — Według mnie wszystko jest w porządku — powiedział Glass. — Zrobisz dziesięć rano, dziesięć w południe, dziesięć wieczorem. Trzydzieści dziennie. Pięć dni. W czym problem? Serce Leonarda zaczęło bić szybciej, gdyż postanowił wyłożyć otwarcie, co myśli. Wypił lemoniadę do dna. — No więc, jak wiesz, moją dziedziną są obwody, nie otwieranie pudełek. Gotów jestem wykonać każdą rzecz w granicach rozsądku, bo wiem, że to ważne. Spodziewam się jednak, że wieczorami będę miał trochę czasu dla siebie. Glass nie odpowiedział od razu, nie zmienił też wyrazu twarzy. Patrzył na Leonarda, czekając, aż ten coś jeszcze powie. W końcu odezwał się: — Chcesz rozmawiać o godzinach? O wyznaczeniu czasu pracy? Czyżbym słyszał mowę związku zawodowego brytyjskich komunistów? Od kiedy zostałeś wtajemniczony, masz robić to, co ci się każe, na tym polega twoja praca. Jeżeli ci ona nie odpowiada, zadepeszuję do Dollis Hill, żeby cię odwołali. — Wstał i przybrał łagodniejszy wyraz twarzy. Klepnął Leonarda w plecy i zanim odszedł, powiedział: —Nie zrażaj się, chłopie! I w ten sposób przez tydzień lub dłużej Leonard nie robił nic innego, tylko otwierał nożem kartonowe pudła, palił je, mocował wtyczki, przyklejał etykiety i ustawiał sprzęt na półkach. Pracował piętnaście godzin dziennie. Dużo czasu zajmowały mu dojazdy. Z Platanenallee jechał U-Bahnem do Grenzallee, skąd łapał autobus 46 do Rudow. Stamtąd czekało go dwadzieścia minut marszu pozbawioną uroku wiejską drogą. Jadał w kantynie i w Schnelhmbiss przy Reichskanzlerplatz. Mógł rozmyślać o Marii, gdy przejeżdżał przez miasto, kiedy długą żerdzią upychał płonące kartonowe pudła albo zmagał się ze swoim codziennym Bratwurstem. Zdawał sobie sprawę, że gdyby tylko miał trochę więcej wolnego czasu i był odrobinę mniej zmęczony, ogarnęłaby go obsesja, byłby zakochanym człowiekiem. Musiał tylko spokojnie usiąść, ale bez zasypiania, i poświęcić temu trochę myśli. Potrzebował tego graniczącego z nudą czasu, w którym rozkwita fantazja. Jego obsesją stała się natomiast sama praca; nawet powtarzanie poniżających, prostych zadań było

hipnotyzujące dla kogoś o takiej jak on, skłonnej do porządku naturze; zapewniało mu to jakąś formę rozrywki. Dziwacznie przebrany, w pożyczonym wojskowym kapeluszu z szerokim rondem, w wojskowej, sięgającej kostek pelerynie i kaloszach, zaopatrzony w długą, drewnianą żerdź, spędzał wiele godzin, pilnując ognia. Piec do spopielania okazał się zwyczajnym, słabym ogniskiem, które z trzech stron niezbyt dobrze osłaniał przed wiatrem i deszczem niski ceglany murek. Obok stały ze dwa tuziny kubłów na śmieci; za nimi był warsztat. Po drugiej stronie błotnistej ścieżki znajdowała się zatoka do przeładunków, do której przez cały dzień wjeżdżały tyłem i z której wyjeżdżały wojskowe ciężarówki, zgrzytając na pierwszym biegu. Dostał dokładne instrukcje, żeby nie odchodzić od ognia, dopóki wszystko do końca nie spłonie. Jednakże nawet polane benzyną niektóre arkusze ledwo się tliły. W swoim pokoju koncentrował się na zmniejszaniu stosu stojących na podłodze pudeł i zwiększaniu liczby urządzeń na półkach. Tłumaczył sobie, że opróżnia te pudła dla Marii. To była próba wytrzymałości, zadanie, które musi wykonać, żeby być jej wartym. Tę pracę jej poświęcał. To dla niej rozrywał pudła myśliwskim nożem i niszczył je. Wyobrażał sobie, jak bardzo powiększy się pokój, kiedy już upora się z zadaniem, i jak urządzi sobie miejsce pracy. Układał w głowie wesołe liściki do Marii, w których z udaną obojętnością proponował spotkanie w pubie niedaleko jej mieszkania. Kiedy wracał do domu na Platanenallee, tuż przed północą, był już zbyt zmęczony, żeby odtworzyć kolejność słów, a także zbyt zmęczony, żeby zaczynać od nowa. Wiele lat później Leonard bez żadnych trudności potrafił przypomnieć sobie twarz Marii. Jaśniała dla niego zupełnie jak twarze na niektórych starych obrazach. W istocie było w niej coś niemal dwuwymiarowego; linia włosów zaczynała się wysoko nad czołem, drugi koniec długiego i doskonałego owalu twarzy znaczyła szczęka, zarazem delikatna i mocna; kiedy w charakterystyczny, przymilny sposób przechylała głowę, jej twarz zaczynała przypominać prawie płaską tarczę, wyglądała jak narysowana w natchnieniu jedną kreską przez genialnego artystę. Miała niezwykle miękkie włosy, zupełnie jak włosy dziecka; często wymykały się spod dziecinnej spinki, modnej w tamtych czasach. Jej oczy były poważne, ale nie ponure, i zależnie od światła robiły się zielone lub szare. To nie była wesoła twarz. Maria była niepoprawną marzycielką; często jej uwagę rozpraszały myśli, którymi nie miała ochoty z nikim się dzielić. Najbardziej typowy dla niej był wyraz pełnej rozmarzenia uwagi, kiedy to lekko unosiła głowę, przechylając ją nieco na jedną stronę, a wskazującym palcem lewej dłoni bawiła się dolną wargą. Jeżeli po chwili ciszy odezwano by się do niej, pewnie by podskoczyła. Maria miała ten rodzaj twarzy, ten typ zachowania, w których mężczyźni skłonni byli dostrzegać spełnienie swoich oczekiwań. Można było albo wyczytać kobiecą siłę w jej milczącej nieuwadze, albo w cichym skupieniu odnaleźć dziecięcą zależność. Być może potrafiła pogodzić w sobie obydwie sprzeczności. Na przykład — miała drobne dłonie, obcinała paznokcie krótko, jak dziecko, i nigdy ich nie malowała, zawsze jednak dbała o to, żeby paznokcie stóp pomalować na ognistoczerwony lub pomarańczowy kolor. Jej ramiona były wątłe i aż dziw brał, jakie ciężary potrafiła unieść 1 jak radziła sobie z otwieraniem okien. A jej nogi: choć smukłe, były umięśnione i silne, może przez to, że długo jeździła na ' rowerze, dopóki nie odstraszył jej ponury skarbnik i nie skradziono jej roweru ze wspólnej piwnicy. Dla dwudziestopięcioletniego Leonarda, który nie widział jej od pięciu dni, który całymi dniami zmagał się z kartonami i drewnianymi wiórami, który za jedyną pamiątkę miał niewielki kawałek kartonu z adresem, jej twarz była nieuchwytna. Im uporczywiej starał się ją sobie przypomnieć, w tym bardziej denerwujący sposób ulegała dezintegracji. W pamięci pozostała mu jedynie sylwetka, choć i ona nikła w gorączce poszukiwań. Chciał przywołać niektóre sceny, wyobrazić sobie pewne zbliżenia, ale wszystko, na co pozwalała jego pamięć, to poczucie obecności, rozkoszne i nęcące, choć sama osoba pozostawała niedostrzegalna. W dodatku wewnętrzne ucho stało się głuche na melodię, z jaką wypowiadała angielskie zdania. Zaczął się zastanawiać, czy rozpoznałby ją na ulicy. Jedyne, czego był pewien, to to, że półtorej godziny, które spędził z nią przy stoliku w sali tanecznej, wywarło na nim nieodparte wrażenie. Pokochał jej twarz. Teraz twarz zniknęła i została sama miłość, nie mając za bardzo czym się żywić. Musiał zobaczyć ją znowu. Dopiero ósmego czy dziewiątego dnia Glass pozwolił mu odpocząć. Wszystkie urządzenia były rozpakowane, a dwadzieścia sześć zostało sprawdzonych i zaopatrzonych w układ sterowania sygnałowego. Leonard wylegiwał się dwie godzin dłużej, drzemiąc w zmysłowym zaduchu ciepłego łóżka. Potem ogolił się, wykąpał i okręciwszy biodra samym ręcznikiem, zaczął się przechadzać po mieszkaniu, odkrywając je na nowo-czuł się wspaniale, jak właściciel. Usłyszał szuranie przestawianej piętro niżej malarskiej drabiny. Dla wszystkich inny c' był to dzień pracy, może poniedziałek. Miał wreszcie czas żeby wypróbować mieloną kawę. Nie był to pełny sukces w filiżance kręciły się unoszone przez konwekcję grudki kaw; i nierozpuszczonego mleka, cieszyło go jednak, że je sam śniadanie — belgijską czekoladę — wciskając nagie stopy między żeberka parzącego kaloryfera i planując swoją kampanię. Został mu jeszcze do przeczytania list z domu. Niedbale rozciął go nożem, jak gdyby czytanie listów było tym, co każdego dnia robił przy śniadaniu. „W paru słowach chcieliśmy Ci podziękować za wiadomość. Cieszy nas, że się urządziłeś...". Miał zamiar wziąć się do pisania niezobowiązującego liściku do Marii, nie wydawało mu się jednak właściwe zaczynać, dopóki się nie ubierze. Ale kiedy był już ubrany, a list gotowy („Byłaś uprzejma dać mi

swój adres w zeszłym tygodniu, kiedy spotkaliśmy się w Resi, mam więc nadzieję, że mój list Cię nie zaniepokoi; nie czuj się zmuszona do odpowiedzi..."), myśl o tym, że musi czekać przynajmniej trzy dni na odpowiedź, okazała się nie do zniesienia. Do tego czasu znajdzie się już z powrotem w jak wziętym ze snu świecie pokoju bez okien i piętnastogodzinnego dnia pracy. Nalał sobie jeszcze jedną filiżankę. Drobiny kawy opadły. Miał nowy plan. Sam zaniesie jej kartkę i w ten sposób sprawdzi, kiedy ona wraca z pracy. Napisze, że przypadkowo przechodził obok i że będzie o szóstej w jakiejś Kneipe przy którejś z pobliskich ulic. Szczegóły może ustalić później. Natychmiast zabrał się do pisania. Po kilku próbach wciąż jeszcze nie był zadowolony. Chciał być elokwentny i niedbały. Przede wszystkim powinna odnieść wrażenie, że tych kilka słów napisał naprędce, gdy stał pod jej drzwiami, że wpadł z nadzieją, że zastanie ją w domu, i dopiero na miejscu przypomniał sobie, że wyszła do pracy. Nie chciał, żeby się poczuła do czegokolwiek zmuszana, a przede wszystkim nie chciał wypaść głupio i pokazać, że mu na czymś zależy. Do południa wszystkie dotychczasowe próbki leżały porozrzucane naokoło; ostateczną wersję trzymał w rękach. „Przypadkiem znalazłem się w okolicy, pomyślałem więc, że mógłbym wpaść i powiedzieć Ci cześć". Wsunął kartkę do koperty, lecz krzywo zakleił. Wziął nóż i rozciął kopertę, wyobrażając przy tym sobie, jak zrobi to ona, siedząc samotnie przy stole, zaraz po powrocie z pracy. Rozłożył list i dwa razy przeczytał, tak jak ona mogłaby to zrobić. Tekst był dobrze przemyślany. Wziął nową kopertę i wstał. Przed nim było jeszcze całe popołudnie, wiedział jednak, że nie ma nic takiego do roboty, co by mogło powstrzymać go przed opuszczeniem domu. Poszedł do sypialni i przebrał się w najlepszy garnitur. Z noszonych poprzedniego dnia spodni wyjął podniszczony kawałek tektury, chociaż pamiętał już adres. Na nieposłanym łóżku rozłożył plan miasta. Rozmyślał nad jasnoczerwonym, robionym na drutach krawatem. Rozpiął podróżną torbę z obuwiem i, planując trasę dojazdu, wypolerował najlepsze czarne buty. Żeby wypełnić czymś czas i wczuć się w planowaną ekspedycję, przeszedł się na stację Ernst-Reuter-Platz, żeby potem podjechać U-Bahnem do Kottbusser Tor na Kreuzbergu. Szybciej, niż zamierzał, znalazł się na Adalbertstrasse. Do numeru 84 było mniej niż pięć minut drogi. W tym miejscu zobaczył największe, jakie dotąd widział, zniszczenia po bombie. I bez tego widok był dość przygnębiający. Stały tu domy z fasadami podziurawionymi ogniem broni mniejszego kalibru, szczególnie wokół okien i drzwi. Co drugi lub trzeci miał wypalone wnętrze i pozbawiony był dachu. Niektóre budynki pozawalały się całe; z nieruszonych dotychczas stert gruzu sterczały belki dachów i przerdzewiałe rury. Po prawie dwóch tygodniach spędzonych w Berlinie, podczas których robił tu zakupy, jadł, jeździł po mieście i pracował, duma, jaką wcześniej odczuwał na widok zniszczeń, wydała mu się teraz szczeniacka, wręcz odrażająca. Gdy mijając Oranienstrasse dostrzegł, że na uprzątniętym placu prowadzi się prace przy budowie, odczuł zadowolenie. Zauważył też bar i poszedł w jego kierunku. Bar nazywał się Bei Tante Elsę i chyba się nadawał na miejsce spotkania. Wyciągnął liścik i dopisał nazwę lokalu i ulicy. Następnie, jakby po namyśle, wszedł do środka. Zatrzymał się przed skórzaną kotarą, żeby przyzwyczaić oczy do mroku. Wnętrze było wąskie i ciasne, przypominało norę. Przy stoliku za barem siedziało, popijając, kilka kobiet. Jedna z nich dotknęła palcem nasady szyi, żeby zwrócić uwagę na krawat Leonarda, i rzuciła: — Keine Komunisten hier! — Jej koleżanki roześmiały się. Sądząc po ich zachowaniu i tandetnej elegancji, przez chwilę myślał, że mogły tu przyjść prosto z jakiejś hałaśliwej biurowej imprezy. Potem zorientował się, że to są prostytutki. Zobaczył też paru mężczyzn śpiących z głowami na stolikach. Zaczął się wycofywać, gdy inna kobieta zawołała na niego, co sprowokowało jeszcze głośniejszy śmiech. Gdy znalazł się z powrotem na chodniku, zawahał się. Nie było to dobre miejsce na spotkanie z Marią. Sam też nie miał ochoty siedzieć tam w pojedynkę i czekać na nią. Z drugiej strony, gdyby poprawił list, nie wyglądałby już tak naturalnie. Postanowił więc, że zaczeka na nią na zewnątrz, na ulicy, a kiedy Maria przyjdzie, przeprosi ją i wytłumaczy się nieznajomością terenu. Przynajmniej będzie o czym porozmawiać. Może to się jej nawet wyda zabawne. Pod numerem 84 stał budynek mieszkalny podobny do wszystkich innych. Łukowata linia śladów po pociskach nad oknami parteru pochodziła prawdopodobnie z serii karabinu maszynowego. Przez szeroko otwartą bramę wszedł na ciemny wewnętrzny dziedziniec. Między kocimi łbami rosły chwasty. Świeżo opróżnione kubły na śmieci leżały przewrócone na bok. Było cicho. Dzieci nie wróciły jeszcze ze szkoły; w mieszkaniach przygotowywano późne obiady lub kolacje. Czuł woń smażonego tłuszczu i cebuli. Nagle zatęsknił do swojego codziennego steku i frytek. Po drugiej stronie podwórka zauważył coś, co uznał za Hinterhaus. Skierował się tam i przeszedł przez wąskie drzwi. Znalazł się przed stromymi, drewnianymi schodami. Na każdym piętrze było po dwoje drzwi. Szedł coraz wyżej, mijając krzyki dzieci, muzykę z radia, śmiechy i, jeszcze wyżej, wołanie mężczyzny, płaczliwie akcentującego drugą sylabę: — Papa? Papa? Papa? — Był tu intruzem. Wyrachowanie i nieszczerość jego misji zaczęły mu ciążyć. Wyjął z kieszeni kopertę, gotów wcisnąć ją w szparę drzwi i zbiec na dół jak można najprędzej. Mieszkała na samej górze. Sufit był tu niżej niż na pozostałych piętrach,

co również sprawiło, że zapragnął jak najszybciej odejść. Drzwi jej mieszkania, świeżo pomalowane na zielono, wyróżniały się wśród innych. Wsunął kopertę do środka, po czym zdobył się na rzecz niewytłumaczalną, całkowicie niezgodną z jego charakterem. Wychowano go w prostej wierze w nietykalność cudzej własności. Nigdy więc nie chodził na skróty, jeżeli wymagałoby to przejścia przez cudzy teren, nigdy niczego nie pożyczył, nie zapytawszy wcześniej o pozwolenie, nigdy też nie ukradł niczego ze sklepu, jak niektórzy jego szkolni koledzy. W przesadny sposób szanował prywatność innych ludzi. Zawsze, ilekroć przechodził obok kochanków całujących się w ustronnym miejscu, uważał za stosowne odwrócić oczy, choć naprawdę miał ochotę podejść i przyjrzeć się bliżej. Trudno więc zrozumieć, dlaczego, nie zastanawiając się ani chwili, nie zapukawszy nawet pobieżnie, chwycił klamkę i nacisnął ją. Być może spodziewał się, że będzie zamknięte, a może był to po prostu jeden z tych pozbawionych znaczenia drobnych gestów, którymi wypełnione jest szare życie. Drzwi ustąpiły przed nim i otwarły się na całą szerokość, i oto, tuż przed nim, stanęła ona. Rozdział 6 Mieszkania w starych berlińskich oficynach tradycyjnie należały do najtańszych i najbardziej zatłoczonych. Kiedyś zajmowali je służący, których panowie mieszkali w okazałych apartamentach frontowych kamienic, tuż przy ulicy. Okna tych lokali na tyłach wychodziły na podwórko lub oddzielony ciasną przestrzenią sąsiedni budynek. Było więc tajemnicą, której Leonard nigdy nie starał się dociec, w jaki sposób na podłogę między nimi paść mogło przez otwarte drzwi łazienki późno-popołudniowe zimowe słońce — czerwonozłoty, pochyły słup światła, wyławiający wirujące w powietrzu pyłki. Mogło być to światło odbite od sąsiedniego okna, co jednak nie robiło żadnej różnicy. W tamtej chwili wyglądało to na pomyślny znak. Tuż przed piramidą słońca leżała koperta. Za nią, zupełnie znieruchomiała, stała Maria. Miała na sobie grubą spódnicę w szkocką kratę i czerwony kaszmirowy sweter, amerykański wyrób, prezent od oddanego skarbnika, któremu go nie zwróciła, gdyż nie była ani tak bezinteresowna, ani nieczuła. Nic nie mówiąc, wpatrywali się w siebie przez słup światła. Leonard usiłował złożyć słowa powitania w formę przeprosin. Lecz jak można wytłumaczyć się z czegoś tak zamierzonego, jak otwarcie drzwi? Myśli plątała mu radość z tego, że jej uroda się potwierdziła. Miał więc prawo być tak zmieszany. Marię natomiast, przez ten krótki czas, zanim go rozpoznała, paraliżował strach. To nagłe wtargnięcie wywołało pochodzące sprzed dziesięciu lat wspomnienia żołnierzy, którzy zjawiali się bez zapowiedzi, zazwyczaj po dwóch, wyłamując drzwi na oścież. Leonard mylnie wziął wyraz jej twarzy za wrogość, jaką właściciel mieszkania żywi wobec nieproszonego gościa. Mylnie też odebrał przelotny, słaby uśmiech rozpoznania i ulgi jako przebaczenie. Wystawiając na próbę swoje szczęście, podszedł kilka kroków do przodu i wyciągnął rękę. — Leonard Marnham — powiedział. — Resi. Przypominasz sobie? Chociaż nie czuła już żadnego zagrożenia, Maria cofnęła się o krok i skrzyżowała ręce na piersiach. — Czego chcesz? Na szczęście dla Leonarda tak bezpośrednie pytanie mocno zbiło go z tropu. Zaczerwienił się i zaczął jąkać, po czym, zamiast odpowiedzi, podniósł list i podał jej. Otworzyła kopertę, rozłożył kartkę i zanim zaczęła czytać, zerknęła sponad niej, sprawdzając, czy nie podchodzi bliżej. Ten błysk białek jej poważnych oczu1 Leonard stał bezradny. Przypomniał sobie, jak ojciec odczytywał w jego obecności słabe oceny na świadectwie szkolnym. Zupełnie tak, jak to sobie wyobrażał, przeczytała liścik dwa razy. — Co ma znaczyć to „wpaść"? Tak po prostu otworzyć moje drzwi, to nazywa się „wpaść"? — Zamierzał już to wyjaśnić, ona jednak zaczęła się śmiać. — I chciałeś, żebym przyszła do Bei Tante Elsę? Tante Elsę, Nuttenkneipe? Ku jego zdziwieniu zaczęła śpiewać. Pochodziło to z numeru, który wciąż nadawali w A.F.N. „Таке Васк Your Mink". Dlaczego pomyślał, że była jedną z tych dziewczyn? Niesamowicie słodkim głosem drwiła sobie z niego niemiecka dziewczyna, próbująca mówić z brooklyńskim akcentem. Leonard pomyślał, że zaraz zemdleje. Był jednocześnie zgnębiony i rozradowany. Usiłując desperacko zachować zimną krew, małym palcem poprawił na nosie okulary. — Tak właściwie... — zaczął, lecz ona, idąc naokoło niego w stronę drzwi, odezwała się drwiącym, surowym głosem: — A dlaczego to przyszedłeś się ze mną zobaczyć bez kwiatu we włosach? — Zamknęła drzwi i przekręciła klucz. Splotła ręce, promiennie się uśmiechając. Naprawdę tak było; cieszyła się, że go widzi. — No dobrze — powiedziała. — Czy to nie pora na herbatę? Pokój, w którym stali, miał mniej więcej trzy metry na trzy. Nawet nie wspinając się na palce, Leonard mógł całą dłonią oprzeć się o sufit. Przez okno widać było podobne okna w murze po drugiej stronie podwórka. Podchodząc bliżej i wychylając się, można było dostrzec leżące na bokach kubły na śmieci. Maria zabrała z jedynego wygodnego krzesła gramatykę angielską dla zaawansowanych, żeby mógł usiąść. Sama zaczęła się krzątać we wnęce za zasłoną. Leonard widział w powietrzu własny oddech, pozostał więc w płaszczu. Zdążył się już przyzwyczaić do przegrzewanych wnętrz w amerykańskim magazynie; tak samo w jego mieszkaniu w każdym pokoju był gorący kaloryfer, regulowany gdzieś w piwnicy. Teraz trząsł się cały, lecz to zimno kryło w sobie pewną szansę. Dzielił je przecież z Marią.

Przy oknie stał stół jadalny, na nim kaktus posadzony w misce, a obok świeca wetknięta do butelki po winie. Były tam też dwa kuchenne krzesła, biblioteczka i poplamiony perski dywan przykrywający gołe deski podłogi. Do ściany obok drzwi, które Leonard wziął za drzwi sypialni, przypięta była czarno-biała reprodukcja Słoneczników van Gogha, wycięta z jakiegoś czasopisma. W oczy rzucała się jeszcze spiętrzona wokół żelaznego szewskiego kopyta sterta przemieszanych butów. Pokój Marii w niczym nie przypominał eleganckiego i porządnego nieładu panującego w salonie Marnhamów w Tottenham, z mahoniowym radiem i Encyclopaedia Britannica w specjalnej gablotce. Ten pokój był zupełnie bezpretensjonalny. Bez żalu można by go opuścić następnego dnia, niczego z sobą nie zabierając. To był pokój zarazem skromny i nieporządny. Był niechlujny i przytulny. Można w nim było powiedzieć to, co się czuje. Tu można było zaczynać nowe życie. Dla kogoś, kto dorastał, obchodząc z daleka porcelanowe figurki matki, zawsze ostrożnie, żeby nie zostawić na ścianach śladów palców, było zarazem dziwne i cudowne, że ten obdarty i niewyszukany pokój mógł należeć do kobiety. Opróżniała czajniczek nad małym kuchennym zlewem, w którym piętrzył się stos brudnych naczyń z balansującymi na wierzchu dwoma rondlami. Siedział przy stole, patrząc na poruszający się w zwolnionym tempie gruby materiał jej spódnicy, na zakrywający ledwie górne końce fałdów ciepły kaszmir, na wsunięte na piłkarskie skarpety filcowe kapcie. Całe to ciepłe ubranie działało kojąco na Leonarda, który często czuł się zagrożony na widok wyzywająco ubranej kobiety. Wełna kojarzyła się z bezpretensjonalną poufałością i z ciepłem ciała, które dokładnie i przytulnie kryła w swoich fałdach. Maria przyrządzała herbatę po angielsku. Wyjęła puszkę Coronation i wyparzyła imbryk. To także uspokoiło Leonarda. W odpowiedzi na jego pytanie wyjaśniła, że kiedy zaczęła pracować w warsztatach wojsk pancernych, do niej należało przygotowywanie trzy razy dziennie herbaty dla dowódcy i jego zastępcy. Postawiła na stole dwa białe, wojskowe kubki, dokładnie takie same, jakie miał w swoim mieszkaniu. Tyle już razy bywał na herbatkach u młodych kobiet, nigdy jednak nie spotkał takiej, która nie zadała sobie trudu, żeby przelać mleko do dzbanka. Usiadła naprzeciw niego. Rozgrzewali sobie dłonie, obejmując wielkie kubki. Wiedział z doświadczenia, że jeżeli nie podejmie potężnego wysiłku, narzuci się znany schemat: grzeczne pytanie wywoła grzeczną odpowiedź i kolejne pytanie. Czy długo już tu mieszkasz? Czy daleko masz do pracy? Czy dzisiaj masz wolne popołudnie? Rozpocznie się klepanie litanii. Tylko chwile ciszy przerywać będą nieubłagany ciąg pytań i odpowiedzi. Zaczną mówić do siebie rozdzieleni ogromną przestrzenią, stojąc na sąsiednich górskich szczytach. W końcu po niezręcznym pożegnaniu nareszcie odetchnie i wyjdzie pogrążony we własnych myślach. Już teraz odeszli znacznie od intensywności, z jaką się powitali. Zapytał ją o parzenie herbaty. Jeszcze jedno takie pytanie i nie będzie w stanie niczego naprawić. Odstawiła kubek i włożyła ręce głęboko w kieszenie spódnicy. Przytupywała kapciami o dywan. Zadarła głowę; być może na coś czekała. A może, tupiąc, wystukiwała tempo nuconej w myśli melodii? Czy była to ta sama piosenka, którą go wcześniej drażniła? Nie spotkał dotąd kobiety, która by przytupywała, wiedział jednak, że nie wolno mu wpaść w panikę. Gdzieś głęboko tkwiło w nim przeczucie, niemożliwe do sprawdzenia, a nawet do końca nieuświadomione, że to właśnie on jest całkowicie odpowiedzialny za przebieg spotkania. Jeżeli nie uda mu się znaleźć kilku prostych słów, które by ich zbliżyły, to on poniesie klęskę. Co takiego mógłby powiedzieć, żeby się nie wydało trywialne ani natrętne? Znowu chwyciła swój kubek i spojrzała z półuśmiechem, nieznacznie tylko rozchylając usta. „Czy nie czujesz się samotna, mieszkając tu bez nikogo?" brzmiało zbyt bałamutnie i dwuznacznie. Mogłaby pomyśleć, że próbuje się do niej wprowadzić. Żeby przerwać przedłużającą się ciszę, zdecydował się jednak na rozmowę o drobiazgach i zapytał: — Czy długo już tu mieszkasz? Nie czekając, aż skończy, raptownie mu przerwała: — Jak wyglądasz bez okularów? Pokaż mi, proszę. — Ostatnie słowo przeciągnęła bardziej, niż jakikolwiek rodowity Anglik uznałby za stosowne, co wywołało w żołądku Leonarda delikatny dreszcz. Natychmiast zdjął okulary i spojrzał na nią, mrużąc oczy. Widział całkiem dobrze na odległość metra, więc rysy jej twarzy częściowo tylko się rozmazały. — No tak — powiedziała cicho. — Jest dokładnie tak, jak myślałam. Twoje oczy są piękne, a cały czas je zakrywasz. Czy nikt ci nie mówił, jak bardzo są piękne? Matka Leonarda powtarzała często coś w tym rodzaju, kiedy miał piętnaście lat i dostał pierwszą parę okularów, ale to było zupełnie co innego. Poczuł się tak, jakby unosił się w powietrze. Wzięła okulary do ręki, złożyła je i położyła obok kaktusa. Usłyszał swój zduszony głos. — Nie. Nikt mi tego nie mówił. — Żadna inna dziewczyna? Potrząsnął głową. — Jestem więc pierwszą, która cię odkrywa? — W jej spojrzeniu kryło się rozbawienie, lecz ani śladu drwiny.

Poczuł się głupio i niedojrzale, bo w odpowiedzi na komplement zbyt otwarcie się uśmiechnął, lecz nic na to nie mógł poradzić. — No i twój uśmiech — dodała. Odgarnęła z oczu kosmyk włosów. Gdy patrzył na jej czoło, takie wysokie i owalne, przypomniał sobie wizerunek Szekspira. Nie wiedział, w jaki sposób jej opowiedzieć. Zamiast tego wziął ją za rękę, dopełniając jakby jej ruch; przez chwilę siedzieli milcząc, zupełnie jak przy pierwszym spotkaniu. Splotła swoje palce z jego palcami. W tej chwili Leonard poczuł się nieodwracalnie z nią związany, bardziej nawet niż potem w sypialni, czy jeszcze później, kiedy mogli już mówić o sobie z większą swobodą. Ich dłonie dobrze do siebie przylegały, mocno splecione, stykały się ze sobą w tak wielu punktach. W słabym świetle, do tego bez okularów, nie widział dobrze, które palce są jego własne. Siedząc w płaszczu w zimnym, pogrążającym się w mroku pokoju, trzymając ją za rękę, poczuł, że odrzuca w tej chwili całe swoje życie. Było to wspaniałe uczucie. Coś z niego wypływało, przez dłoń do jej dłoni, coś przenikało w odwrotnym kierunku, przez jego ramię, ściskało mu gardło. W myśli powtarzał jedynie: więc to jest tak, to tak wygląda, więc to jest tak... W końcu cofnęła rękę, skrzyżowała ramiona i spojrzała na niego wyczekująco. Pod wpływem jej poważnego spojrzenia, bez żadnej innej przyczyny, zaczął się przed nią tłumaczyć. - Powinienem był przyjść wcześniej — powiedział — ale pracowałem cały czas, dniem i nocą. Nie wiedziałem poza tym, czy chciałabyś mnie widzieć, a nawet, czybyś mnie poznała. — Czy masz w Berlinie jakąś inną przyjaciółkę? — Nie, nie, nic takiego. — Nie podważał jej prawa do stawiania takich pytań. — A czy w Anglii miałeś jakieś dziewczyny? .— W zasadzie niewiele. — To znaczy? Zawahał się, zanim wyrzucił z siebie prawdę. — Cóż, właściwie to żadnej. — Nigdy nikogo nie miałeś? — Nie. Maria pochyliła się do przodu. — To znaczy, że ty nigdy... Nie chciał tego słyszeć, bez względu na to, jakiego określenia by użyła. — Nie, nigdy. Zakryła dłonią usta, żeby powstrzymać śmiech. W roku pięćdziesiątym piątym nie było rzeczą tak znowu niezwykłą, że mężczyzna o podobnej jak Leonard przeszłości i temperamencie, kończąc dwadzieścia pięć lat, nie miał za sobą żadnych doświadczeń seksualnych. Niezwykłe było natomiast, że się do tego przyznał. Natychmiast tego pożałował. Udało jej się powstrzymać śmiech, zarumieniła się jednak. Kiedy trzymali się za ręce, zaczął myśleć, że uda mu się porozmawiać z nią otwarcie. W tym skromnym, małym pokoju, ze stertą przemieszanych butów należących do samotnie mieszkającej kobiety, która nie zawraca sobie głowy dzbankami na mleko czy serwetkami na tacy, powinno być możliwe nazywanie rzeczy po imieniu. I rzeczywiście tak było. Maria zaczerwieniła się, wstydząc się swojego śmiechu, gdyż sądziła, że Leonard źle go zrozumiał. Śmiech ten natomiast był wyrazem nerwowej ulgi. Poczuła się nagle zwolniona od przymusu i rytuału uwodzenia. Nie musiała odgrywać konwencjonalnej roli ani być za nią oceniana, nie ! musiała się mierzyć z żadną inną kobietą. Ustąpiła obawa, że może zostać fizycznie wykorzystana. Nie była zmuszona robić nic, czego by nie chciała. Była wolna, oboje byli wolni, sarni mogli ustalać warunki. Mogli być równymi partnerami. I na-1 prawdę to ona odkryła dla siebie tego nieśmiałego Anglika o poważnym spojrzeniu i długich rzęsach, miała go pierwsza, będzie go miała tylko dla siebie. Myśli te sformułowała później, j kiedy została sama. Teraz zaś wyraziły się wybuchem rozbawienia i ulgi. Parsknęła, starając się je stłumić. Leonard pociągnął długi łyk herbaty, odstawił kubek i szczerze, choć nieprzekonywająco westchnął. Włożył okulary i podniósł się z krzesła. Po tym jak uścisnęli sobie ręce, nic nie mogło wydać się smutniejsze niż odejście, powrót wzdłuż Adalbertstrasse, jazda U-Bahnem i wejście do własnego mieszkania pogrążonego we wczesnowieczornym mroku, gdzie jeszcze od śniadania stała filiżanka po kawie, a na podłodze leżały rozrzucone brudnopisy jego głupiego listu. Widział to wszystko przed sobą, kiedy dopinał pas płaszcza; był też przekonany, że swoim wyznaniem popełnił poniżający błąd taktyczny i że musi odejść. To, że Maria z jego powodu się zaczerwieniła, czyniło ją jeszcze bardziej słodką i podkreślało ciężar jego błędu. Wstała również i zagrodziła mu drogę do drzwi. — Naprawdę muszę już wracać — tłumaczył się Leonard. — Praca, i tak dalej. — Im gorzej się czuł, tym swobodniej się wysławiał. Obchodząc ją, dodał: — Robisz wspaniałą herbatę. — Chciałabym, żebyś został dłużej — powiedziała Maria. To właśnie pragnął usłyszeć, teraz jednak był zbyt upokorzony, żeby zmusić się do zmiany decyzji, zbyt głęboko pogrążony we własnej klęsce. Zmierzał w kierunku drzwi.

— Muszę się z kimś spotkać o szóstej. — Tym kłamstwem w rozpaczliwy sposób powiększał swoją udrękę. Mówiąc to, dziwił się sam sobie. Chciał zostać, ona chciała, żeby został, on natomiast stał przy drzwiach, upierając się przy odejściu. Zachowywał się jak człowiek bez doświadczenia; nie mógł temu zaradzić, nie mógł sobą pokierować zgodnie z własnym interesem. Litość nad samym sobą przesłoniła jego zwykły, drobiazgowy rozsądek; znalazł się w tunelu, na końcu którego czekało go unicestwienie. Zaczął niezdarnie manipulować przy nieznanym sobie zamku. Maria stała tuż za jego plecami. Wciąż jeszcze dziwiła się, choć do pewnego stopnia była już obeznana z męską dumą. Wbrew okazywanej pewności siebie mężczyźni łatwo się obrażali. Ich nastroje mogły gwałtownie się zmieniać. Przyłapani na ukrywaniu nurtujących ich uczuć, skłonni byli agresją maskować własną niepewność. Miała trzydzieści lat, jej doświadczenie nie było zbyt bogate; ograniczało się do męża i jednego czy dwóch brutalnych żołnierzy, jakich poznała. Mężczyzna, który szarpał się teraz z jej drzwiami, w niczym nie przypominał mężczyzn, których znała, był raczej taki jak ona. Rozumiała, co czuł. Jeżeli człowiek się nad sobą użala, chce pogorszyć sprawy jeszcze bardziej. Lekko dotknęła jego pleców, on jednak przez płaszcz zupełnie tego nie poczuł. Myślał, że skoro już w możliwy do przyjęcia sposób się wytłumaczył, może odejść ze swoim nieszczęściem. Dla Marii, która miała za sobą wyzwolenie Berlina i małżeństwo z Ottonem Eckdorfem, wrażliwość okazana w jakikolwiek sposób przez mężczyznę oznaczała, że ma on przystępną osobowość. Otworzył w końcu drzwi i odwrócił się, żeby się pożegnać. Czy rzeczywiście uwierzył, że dała się nabrać na jego grzeczną wymówkę i zmyślone spotkanie i że nie dostrzegła jego rozpaczy? Powiedział, jak mu jest przykro, że musi już uciekać, raz jeszcze podziękował za herbatę, podał jej rękę — uścisk dłoni! — a wtedy ona wyciągnęła rękę, zdjęła mu okulary i cofnęła się z nimi do pokoju. Zanim zdążył zrobić pierwszy krok w jej stronę, wsunęła je pod poduszkę krzesła. — Posłuchaj — zaczął i pozwalając drzwiom zatrzasnąć się za sobą, zrobił jeden, a potem drugi krok w głąb mieszkania. I oto stał z powrotem w pokoju. Chciał przecież tu zostać, teraz będzie musiał. — Naprawdę muszę już iść. — Niezdecydowany stał pośrodku małego pokoju, usiłując nadać swojej pełnej wahania angielszczyźnie formę gniewu. Podeszła bliżej, tak że mógł widzieć ją wyraźnie. Jakie to było wspaniałe, nie bać się mężczyzny. Dało to jej okazję polubić go, doznać pragnień, które nie były prostymi reakcjami na jego własne potrzeby. Ujęła jego ręce w swoje dłonie. — Jeszcze nie zdążyłam obejrzeć twoich oczu. — Potem, z właściwą berlińskim dziewczynom otwartością, którą tak wychwalał Russell, dodała: — Du Dummer! Wenn es fur dich das erste Mai ist, bin ich sehr glucklich. Jeżeli to jest twój pierwszy raz, jestem bardzo szczęśliwa. Właśnie słowo „to" zatrzymało Leonarda. Wrócił na słowo „to". To, co robili, wszystko było częścią „tego", jego pierwszego razu. Spojrzał w dół na jej twarz, tę tarczę, i cofnął się o krok, żeby wyrównać kilkunastocentymetrową różnicę wzrostu. Z górnej części równego owalu dziecięce włosy opadały do tyłu luźnymi lokami i pasmami. Nie była pierwszą kobietą, jaką pocałował, była jednak pierwszą, której zdawało się to podobać. Zachęcony, wcisnął język między jej wargi tak, jak sądził, że powinien to zrobić. Cofnęła twarz o kilka centymetrów. — Langsam — powiedziała. — Mamy mnóstwo czasu. — Po czym pocałowali się z drażniącą lekkością. Koniuszki języków zaledwie się dotykały, co było o wiele bardziej przyjemne. Potem Maria obeszła go naokoło i wyciągnęła ze sterty butów piecyk elektryczny. — Mamy czas — powtórzyła. — Możemy spędzić tydzień we własnych ramionach, o tak. — Objęła się, żeby mu to pokazać. — Dobrze — powiedział. — Możemy tak zrobić. — Głos jego zabrzmiał bardzo cienko. Wszedł za nią do sypialni. Była większa niż pokój, który opuścili. Na podłodze leżał podwójny materac, kolejna nowość. Całą jedną ścianę zastawiała ciemna szafa na ubrania z politurowanego drewna. Przy oknie stała malowana komoda i skrzynia na pościel. Usiadł na skrzyni, patrząc, jak Maria włącza piecyk. _— Jest zbyt zimno, żeby się rozbierać. Musimy zostać tak jak teraz. — To była prawda. W oddechu unosiły się kropelki pary wodnej. Zrzuciła pantofle, on rozsznurował buty i zdjął płaszcz. Weszli pod pierzynę, objęli się tak, jak wcześniej pokazywała Maria, i pocałowali ponownie. Nie upłynął tydzień, lecz kilka godzin, kiedy tuż po północy Leonard mógł powiedzieć, że jest świeżo wtajemniczonym, wreszcie dojrzałym mężczyzną. Jednakże linia, która dzieli niewinność od doświadczenia, jest płynna, do tego tak upajająca. Kiedy łóżko się nagrzało, w mniejszym stopniu pokój, pomogli sobie rozebrać się nawzajem. W miarę jak stos na podłodze się powiększał — swetry, ciepłe koszule, wełniana bielizna — w łóżku, tak jak i w czasie, robiło się więcej przestrzeni. Maria, delektując się możnością dostosowywania zdarzeń do swoich potrzeb, stwierdziła, że w tej właśnie chwili ma ochotę, żeby ją całą, od końca palców w górę, całować i lizać. Tak właśnie Leonard, częściowo przez charakterystyczną, skrupulatną pracę, po raz pierwszy wszedł w nią językiem. To z pewnością była przełomowa chwila w jego życiu. Taka również była chwila pół godziny później, gdy ona wzięła go w swoje usta, lizała i ssała, i jeszcze coś robiła zębami. Jeżeli chodzi o zwykłe, fizyczne doznania, był to szczytowy punkt tych sześciu godzin, być może

całego jego życia. W czasie dłuższej przerwy, kiedy leżeli spokojnie, odpowiadał na jej pytania i opowiedział o swojej szkole, rodzicach i samotnych trzech latach spędzonych na uniwersytecie w Birmingham. Ona, bardziej powściągliwie, opowiedziała o swojej pracy, klubie rowerowym, zakochanym skarbniku i o byłym mężu, Ottonie, który w wojsku był sierżantem, a teraz zrobił się z niego pijak. Przed dwoma miesiącami pojawił się po rocznej nieobecności, dwukrotnie uderzył ją otwartą dłonią w głowę i zażądał pieniędzy. Nie pierwszy raz ją straszył, jednakże miejscowa policja nie reagowała na to. Czasem nawet stawiali mu wódkę. Otto wmówił im, że jest bohaterem wojennym. Ta opowieść stopniowo tłumiła pożądanie. Leonard po szarmancku ubrał się i poszedł na Oranienstrasse, żeby kupić butelkę wina. Samochody i ludzie nadal krążyli po ulicy, nieświadomi I wielkich zmian. Kiedy wrócił, stała przy piecyku w męskim szlafroku i swoich piłkarskich skarpetkach, smażąc omlet z ziemniakami i grzybami. Zjedli go w łóżku z czarnym chlebem. Wino mozelskie było niewyszukane i przesłodzone. Wypili je w kubkach po herbacie, twierdząc, że jest dobre. Za każdym razem, kiedy podnosił do ust kawałek chleba, wyczuwał na palcach jej zapach. Zapaliła przyniesioną wcześniej, wetkniętą w butelkę świecę. Przyjemny bałagan z ubrań i brudnych talerzy pogrążył się w cieniu. Siarczany zapach zapałek rozniósł się w powietrzu i zmieszał z zapachem z jego palców. Postarał się przypomnieć sobie i w zabawny sposób opowiedzieć kazanie, ] które kiedyś usłyszał w szkole o szatanie, pokusie i ciele kobiety. Maria albo go nie zrozumiała, albo nie dostrzegła przyczyny, dla której jej to opowiadał; nie widząc w jego słowach nic śmiesznego, umilkła zagniewana. Leżeli w mroku podparci na łokciach, popijając z kubków małymi łykami. Po chwili dotknął jej pleców i powiedział: — Przepraszam. To głupia historia. Przebaczyła mu, ścisnąwszy jego palce. Ułożyła się na ramieniu Leonarda i zasnęła na pół godziny. Przez cały ten czas leżał na plecach, czując dumę. Obserwował jej twarz — skąpe brwi, odętą we śnie dolną wargę — i rozmyślał, jak by to było, gdyby miał dziecko, córkę, która spałaby przy nim tak jak Maria. Obudziła się odświeżona. Chciała, żeby się na niej położył. Przytulił się do niej i zaczął ssać jej sutki. Pocałowali się; tym razem pozwoliła mu robić z językiem to, co chciał. Rozlali resztę wina, trąciła się z nim kubkiem. Z tego, co potem nastąpiło, zostały mu dwa wspomnienia. Pierwsze, że było to jak z filmem, o którym opowiadali już wszyscy; zawczasu rzecz trudna do wyobrażenia, po fakcie częściowo przynosząca potwierdzenie, częściowo zaskakująca. Na przykład śliska gładkość spełniła jego oczekiwania, a nawet lepiej było w rzeczywistości, podczas gdy nic z jego obszernych lektur nie przygotowało go na dziwne uczucie cudzych włosów łonowych przyciśniętych do jego własnych. Druga rzecz była kłopotliwa. Czytał już wszystko o przedwczesnym wytrysku i zastanawiał się, czy jemu to może się zdarzyć; teraz zdawało się, że jest to możliwe. Nie samego ruchu się obawiał. To działo się wtedy, gdy patrzył na jej twarz. Leżała na plecach, gdyż robili teraz to, co ona kazała mu nazywać auf Altdeutsch. Pot przemodelował jej włosy w wężowe skręty, ręce odrzuciła za głowę, rozpostarła dłonie; przypominała poddającego się człowieka z komiksów. Patrzyła wprost na niego ze zrozumieniem i życzliwością. Łączyła w sobie rezygnację z pełną miłości uwagą, była zbyt dobra, by na nią patrzeć, zbyt doskonała dla niego, musiał więc unikać jej oczu lub zamknąć je, lub myśleć o... o... tak, o schemacie urządzenia, szczególnie zagmatwanym, wspaniałym, który zapamiętał, dopasowując układ sterowania sygnałowego do urządzeń Атреха. Rozdział 7 Cztery tygodnie zajęło przetestowanie wszystkich magnetofonów i dopasowanie do nich układów sterowania sygnałowego. Leonard zadowolony był z pracy w swoim pokoju bez okien. Wciągała go już sama powtarzalność czynności. Kędy kolejne j dziesięć urządzeń było gotowych, zjawił się młody żołnierz, załadował je na wózek z gumowymi kółkami i zawiózł przez 1 korytarz do sali nagrań. Pracowało tam teraz więcej ludzi, j niektórzy przybyli z Anglii. Leonard nie został im jednak przedstawiony i unikał ich. W wolnych chwilach lubił się zdrzemnąć, a w kantynie zawsze siadał przy wolnym stoliku. Glass wpadał raz czy dwa razy w tygodniu, zawsze się śpieszył. Jak wszyscy inni Amerykanie żuł gumę, lecz z charakterystycznym tylko dla niego zacięciem. To nieustanne żucie gumy i sino podkrążone oczy nadawały mu wygląd niespokojnego, nocnego gryzonia. W jego brodzie nie było ani jednego siwego włosa, teraz jednak robiła wrażenie jakby mniej czarnej. Straciła swój blask i kształt. Jego sposób bycia mimo to nie uległ zmianie. — Idziemy zgodnie z planem, Leonard — mówił, stając w progu, zbyt zajęty, by wejść do środka. — Już prawie jesteśmy za Schónefelder Chaussee. Codziennie docierają do nas nowi ludzie. Robota aż się pali! — Znikał, zanim Leonard zdążył odłożyć lutownicę. To była prawda. Od połowy lutego coraz trudniej było znaleźć w kantynie wolny stolik. W gwarze otaczających go głosów Leonard często słyszał angielski akcent. Kiedy zamawiał stek, automatycznie wręczano mu teraz filiżankę herbaty z rozmieszanymi już trzema lub czterema łyżeczkami cukru. Z uwagi na Volkspolizei obserwującą ich przez lornetki, wielu Anglików nosiło uniformy amerykańskiej armii, zaopatrzone w odznaki wojsk łączności; pojawili się tunelowcy pracujący w pionie, specjaliści, którzy