uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Ian Watson - Implanty

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :748.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Ian Watson - Implanty.pdf

uzavrano EBooki I Ian Watson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 36 osób, 39 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 137 stron)

Ian Watson IMPLANTY

Przełożyła: Iwona Żółtowska AMBER FICTION tytuł oryginału: THE JONAH KIT Ilustracja na okładce: ALAN GUTIERREZ Redakcja merytoryczna: BARBARA WALICKA Redakcja techniczna: ANNA WARDZAŁA Copyright 1975 Ian Watson "First published by Victor Gollann Ltd., London" For the Polish edition Copyright 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 8370827594

nie o tym mówię, co wasze, o sów opowiem zagładzie, o rybie i o waleniu... o was już słowem nie wspomnę, bo wszystko chcecie zniweczyć... bez słów historię opowiem o świadkach, którzy zamilkli... HANS MAGNUS ENZENSBERGER (tłum. Iwona Żółtowska)

Dla Jessiki

1. W dole ciągnie się łańcuch wzgórz. Poszarpane, strome urwiska wyrastają nagle z piaszczystego dna otaczając napełnione wodą, zygzakowate doliny. W każdej może czyhać ogromna, podstępna dziesięciornica; jej przyssawki rozrywają ciało, a ramiona twarde jak stal... Dlaczego pomyślał o stali? Gładka i sztywna jest stal zamykająca przestrzeń podobną do jamy brzusznej, w której spoczywają jelita, żołądek i serce; w istocie jednak dwa kadłuby nie mają ze sobą nic wspólnego, ponieważ żelazna skorupa nigdy się nie odkształca pod wpływem zewnętrznych bodźców. Nie sposób porównywać stalowego kadłuba do dziesięciornicy, chyba że istnieje stal, jakiej dotąd nie znał – tak giętka, sprężysta, że ustawicznie zmienia kształt! Twardy jak stal to... metafora. Sposób poznawania. Jakże zwodny i niepewny! Pamięć podsuwa wspomnienie o mackach dziesięciornicy ściskających jego głowę – powraca znajomy ból! Stal żłobi głęboką bruzdę; jest brzemienna tuzinem stalowych płodów, ułożonych jeden przy drugim w podłużnym kokonie łona. Aż trudno uwierzyć, jak niemrawe i pozbawione życia są jej młode – jedynie maleńkie serduszka uderzają słabo od czasu do czasu...! Echa nakładają się na siebie; nie ma między nimi żadnego związku. Dlaczego uparcie szuka metafor? Na krańcach jego świadomości istnieje tajemniczy obszar, nieprzebyta ściana z mgły; trudno o niej zapomnieć, bo wywołuje obawy i niepewność. Nie jest to zwykła pamięć, do której przywykł, a jednak podsuwa wspomnienia; po raz setny mieszkaniec oceanu usiłuje przebić myślą zwodniczą ścianę mgły... ...aż czuje, że palce (których wszak nie ma) dotykają zimnej stali monstrualnego kadłuba, w którym nie wiedzieć czemu, został uwięziony... pełzną niczym ślepe robaki, aż zanika w nich czucie. Zamarzają i odpadają jeden po drugim; nie ma już palców, czuje za to, że obłażą go minogi; niczym zachłanne palce gonią za nim, gdy odpływa, a nienasycone, oślizłe gęby przywierają do gładkiej skóry. Krąży nad górskimi szczytami napinając mięśnie środkowych partii ciała; ogon podnosi się i opada, a płetwa skręca się podczas ruchu w górę i w dół jak w zmy słowny m akcie miłosnym. Wielkie ciało wchodzi w fale, zagłębia się coraz bardziej w uległym, chętnym żywiole, który zawsze je przyjmuje, lecz genitalia nie reagują na rozkosz obcowania z morzem, w którym przyszło mu żyć. Zmysłowy taniec stanowi nikłe odbicie dawnych przeżyć. Płetwy ogona nie były wówczas złączone, a ciepły brzuch dotykał rozgrzanego, delikatnego ciała, które unosiło się niecierpliwie. Grzbiet miał lodowaty; wokół panowały ciemności... Powróciło wspomnienie o dziwnej rozkoszy i strachu; uczepiło się jego pamięci niczym przyssawki minogów. Wytrwały pływak sonduje wzgórza i doliny tworząc dokładną mapę urwisk, głębin i oblanych wodą pochyłości; obserwuje rozproszone kolonie skorupiaków, meduzy i rurkopławy falujące wokół pagórków niczym wiotkie zasłony. Łoskot, stukanie i pomruki są rejestrowane na jego dźwiękowej mapie tam, gdzie żerują inne stworzenia. Obserwator płynie ku powierzchni, by popatrzeć na błękitną, falującą linię nieba. Nieustanny, kołyszący ruch... Wzrok jest słaby i niedoskonały; ukazuje zamazany obraz świata bez trudu poznawanego słuchem; jest właściwie bezużyteczny. Migotliwa sieć jasnych linii to zagadkowy cud

rozświetlonej rzeczywistości... tutaj nie ścigały go dokuczliwe zmory. Mogło się wydawać, że ów widok odnawia się nieustannie jedynie po to, by cieszyć jego oczy. Za dużo rozmyśla o niebie. Jaki pożytek ma z nieba? Może tu jedynie zaczerpnąć powietrza lub wypchnąć je z płuc. A jednak na widok nieba ogarnia go zachwyt. Zawsze dobrze słyszał i rozróżniał dźwięki, nawet przed powrotem do morza. Światło było dla niego prawdziwym odkryciem. Nim powrócił do morza? Zawsze przebywał w oceanie; w innym otoczeniu z potężnego cielska szybko uszłoby życie! Natrafił na ślad swego moczu, co oznaczało, że zatoczył krąg i podąża własnym tropem. Wyczuwał słabą woń odchodów stworzeń, które stanowiły jego przysmaki. Pływające w wodzie drobiny sprawiły, że poczuł na języku ulubiony oleisty smak. Pragnął kosztować wszelkich rozkoszy podmorskiego życia! Chciał ułożyć z dźwięków taką mapę owego świata, która byłaby niemal dotykalna! Tam groziła mu śmierć, lecz ocalał i znalazł schronienie. Wędrował. Obcował z morzem. Tworzył mapy podwodnego świata. Czasami skakał wysoko, przecinając miękki dach nieba i wyrzucając z siebie liczby, które gromadziły się samorzutnie niczym odchody rozumu; wydalał je i nurkował w bezpieczną głębinę. Zmory nie dawały mu spokoju...

2. – Mały Nilin zniknął – oznajmił profesor Kapelka, gdy Katja Tarska weszła do gabinetu, by przedstawić codzienne sprawozdanie. Rzucił tę uwagę tak niespodziewanie i bez związku, że przez chwilę miała wrażenie, jakby stała się mimowolnym świadkiem cudzej rozmowy. Rozejrzała się wokół, ale nikogo nie dostrzegła. Słuchawka telefonu spoczywała na widełkach. W tej samej chwili sucha, koścista ręka dotknęła aparatu. Nagle Kapelka zmienił zdanie i popatrzył na zegarek. – Mały zniknął – powtórzył. – Mogę dać naszym ludziom najwyżej godzinę na jego odnalezienie. Dłoń profesora ponownie zawisła nad telefonem z czarnego bakelitu. W chwilę później Kapelka zaczął rytmicznie bębnić palcami po szerokim blacie mahoniowego biurka. Zżarty przez korniki antyk wykonany za czasów carskich na pewno zdobił przed laty jakiś stary dwór. Wydawało się, że Kapelka próbuje obudzić wyschnięte mumie szkodników. – Muszę zawiadomić komitet nadzorujący badania. Obawiam się, że ten incydent będzie miał dla nas bardzo przykre konsekwencje. – Jak to? Tyle zamieszania, ponieważ chłopak dla zabawy wymknął się na wzgórza? Odnalezienie go jest tylko kwestią czasu. Pogodę mamy niezłą. Taki dzieciak nie może stanowić tu zagrożenia... – Niecierpliwym gestem wskazała krajobraz widoczny za oknem. Z gabinetu profesora widać było rozproszone, drewniane budynki z wysokimi, dymiącymi kominami. Dalej ciągnęło się trawiaste zbocze przecięte zaroślami syberyjskiego bambusa i świerkowymi zagajnikami, które stopniowo przechodziły w gęsty las. Kilka dni wcześniej spadł pierwszy śnieg. Roztopił się od razu, gdy niespodziewanie pocieplało, ale tu i ówdzie połyskiwały nadal białe łaty. Zapewne doczekają następnego lata, chociaż prognozy Instytutu Meteorologicznego zapowiadały, że ocieplenie potrwa co najmniej tydzień. Katja przeniosła wzrok z lasu i łąk na jeden z budynków. W piętrowym domu z dymiącym wesoło kominem mieszka chłopiec. A raczej mieszkał... Ośrodek badawczy zlokalizowano w miasteczku Ozerskij. Zabudowania nabrzeża i portu opustoszały. Niewielka fabryczka konserw rybnych została zamknięta. W południowej części półwyspu leżała jedna marna wioszczyna. Brak linii kolejowej utrudniał kontakty z leżącym na północy Korsakowem, gdzie znajdowała się stocznia, tartaki oraz gospodarstwa rolne specjalizujące się w hodowli zwierząt futerkowych. Ozerskij było wprawdzie miejscem odludnym, ale zewsząd otaczało je spokojne piękno, a chłodne, czyste powietrze, obficie padający śnieg i gwałtowne letnie ulewy miały tu szczególny urok. W tym domu... Katji zrobiło się ciężko na sercu. Powtarzała sobie, że mężczyzna, który tam przebywa, nie jest wcale Pawłem Chirikowem. Paweł nie istniał. Pozostały dwie zjawy... Jedna z nich to mężczyzna snujący się po tamtym budynku jak zombi. Druga zjawa to matematyczna abstrakcja ukryta w morskich głębinach... Żadne z tych widziadeł nie miało nic wspólnego z Pawłem. Jeżeli będzie myślała inaczej, wkrótce oszaleje. A jednak, a jednak... – Musisz wiedzieć, Katju, że zniknął także pielęgniarz chłopca. Brakuje jednej łodzi. To nie przypadek. Jeżeli sami nie odnajdziemy zbiegów, nasza swoboda niewątpliwie zostanie ograniczona. W przyszłości nadzór stanie się surowszy. Uważam, że wszystkie doświadczenia będą starannie kontrolowane.

– Dlaczego pan myśli, profesorze, że ten incydent zaszkodzi instytutowi? Nasze badania są niezwykle istotne! Przynoszą nadzwyczajne efekty! Podkrążone oczy dziewczyny rozbłysły; przypominały lśniące, czarne kamyki zatopione w poszarzałych jeziorach. Stary mężczyzna o ptasich rysach twarzy przypominał baśniowego czarnoksiężnika. Katja naprawdę miała go za sztukmistrza, który bez trudu odkrywa tajemnice zawiłych labiryntów człowieczego umysłu. Profesor ze smutkiem obserwował swoją asystentkę. Czarne kędzierzawe włosy, spięte z tyłu kościaną zapinką, opadały skłębioną masą na błękitny kombinezon. Wyglądała jak topielica zamieniona po śmierci w nimfę wodną o bujnej, zmierzwionej czuprynie. Kapelka po raz kolejny czuł nieodparte pragnienie, by rzec: „Piękna rusałko, czas zapomnieć; odrzuć wspomnienia i pokochaj innego mężczyznę". Wiedział, co przyciągnęło wzrok dziewczyny i w które okno spoglądała. Nie myślała wcale o zbiegłym malcu. Zabrakło mu odwagi, by to wypowiedzieć na głos. Dotychczas pozwolił sobie jedynie na to, by zwracać się do Katji po imieniu jak do córki. Dziewczyna walczyła nieustannie z upiorami przeszłości, lecz zarazem pracowała niezmordowanie; miała wyjątkową intuicję. Postąpiłby nierozsądnie wyrywając ją z owego transu. Postanowił wyjaśnić asystentce kilka istotnych kwestii. – Jak sądzisz, Katju, co jest ważne dla wojskowych i polityków? Korzyści! Planują wojnę i dlatego chodzi im o rozwiązanie problemu łodzi podwodnych skonstruowanych do penetracji dna morskiego, w każdej chwili gotowych do ataku, czatujących głęboko pod powierzchnią morza. Szefowie wywiadu szukają sposobów, żeby je wytropić i unieszkodliwić. Jeżeli, co daj Boże, nie dojdzie do wojny atomowej, nadal będziemy mieli do czynienia z międzynarodową konkurencją, pozostaje zatem o wiele istotniejszy problem: jak kontrolować podwodne zasoby. Chodzi o złoża ropy naftowej lub manganu, krótko mówiąc, o wszelkie źródła energii i minerałów, które mogą być w przyszłości wykorzystane. Kto opanuje dno mórz i oceanów, zawładnie kiedyś całym światem. Ponadto jeżeli będziemy w stanie śledzić poczynania innych mocarstw dzięki Jonaszowi albo przy użyciu innych środków, możemy trzymać przeciwników w szachu. Wiesz, że Amerykanie chcą zainstalować na dnie oceanu urządzenie o średnicy dziesięciu kilometrów, by zyskać możliwość kontrolowania obcych łodzi podwodnych? Czy nasze badania stwarzają podobne możliwości? Pożytki, jakie przynoszą na tym etapie, są bardzo mizerne! Tymczasem na co dzień mamy do czynienia z ludźmi, którzy domagają się konkretów. Przyszłość budzi ich obawy; zasoby naturalne się wyczerpują, w kopalniach spada wydobycie. Dotąd mieliśmy w badaniach całkowicie wolną rękę. Jako młody naukowiec nie śmiałem o tym marzyć. Nasz eksperyment to jakby proroczy sen, a ludzie, którzy trzeźwo patrzą na świat, rozumieli dotychczas, że potrzebujemy całkowitej swobody, żeby się spełnił. Ostatnio członkowie komitetu zadają coraz więcej pytań. Niecierpliwią się. Chcą wiedzieć, kiedy będą mogli spożytkować nasze wyniki do celów praktycznych, czy można wykorzystać nasze osiągnięcia na wielką skalę, czy nakłady szybko się zwrócą, jakich zysków należy oczekiwać. Och, ten kapitalistyczny żargon. Zupełnie jak w Ameryce! Tymczasem my dopiero stawiamy hipotezy i eksperymentujemy śniąc na jawie! Tłumaczę im, że wyniki trzeba sprawdzić doświadczalnie. Wyjaśniam, że samoloty i statki kosmiczne nie są nawet w połowie tak skomplikowane jak nasze podwodne urządzenie. Wybacz, Katju, że mówię tak, jakby to była maszyna – dodał widząc, że dziewczyna patrzy na niego z urazą. Westchnął głęboko.

– Zarzuciłem nawet członkom komitetu, że ponoszą ich nerwy, zupełnie jak Amerykanów, którzy przerwali badania kosmiczne, chociaż sukces był tak blisko. Nasi opiekunowie poczuli się dotknięci. To bardzo źle, że chłopak zwiał. Wyszliśmy na głupców. Kto uwierzy, że sprawujemy kontrolę nad Jonaszem pływającym swobodnie w oceanie, skoro nie potrafiliśmy upilnować dzieciaka? Tak wygląda sytuacja. Pamiętaj, że to nie jest zwykłe dziecko... – Umilkł nie dokończywszy zdania i znów zaczął bębnić palcami po biurku. – Jestem pewna, że wkrótce dokonamy wspaniałego odkrycia, panie profesorze – oznajmiła z przekonaniem ciemnowłosa dziewczyna. – To będzie wyjątkowe dokonanie, które wzbudzi ogólny podziw. – Co konkretnie masz na myśli, Katju? Tamci zapytaliby raczej, kiedy nastąpi to odkrycie. Czyżby Katja coś przeczuwała? Nie można tego wykluczyć. Cierpienie i ekstatyczna radość, która ogarniała ją na samą myśl o Jonaszu, wyostrzyły intuicję i pogłębiły wrażliwość. Czasami zachowanie asystentki wydawało się Kapelce niemal dziwaczne i nienaturalne. – Co dla niego oznacza przebywanie w głębinach oceanu? – rzekła w zadumie, nie zwracając uwagi na pytanie Kapelki. – Wszystko, o czym rozmawiamy, odzwierciedla jego doświadczenia. W jaki sposób odróżnia wielką mątwę od niegroźnej ośmiornicy? Jakie dźwięki wydaje, by zlokalizować te stworzenia? Kapelka obojętnie wzruszył ramionami. – Ma w głowie naturalny radar. Poznaje kształty za pomocą dźwięków. Mątwa jest głowonogiem z rzędu dziesięciornic, a zatem Jonasz postrzegają zapewne jako swego rodzaju torpedę z dziesięcioma mackami. Ośmiornica przypomina z wyglądu morskiego pająka, a odbity dźwięk daje taki właśnie obraz, twierdzę, że na widok tych stworzeń budzą się w nim pewne odczucia czy refleksje, skoro ośmiornice stanowią tylko pożywienie, natomiast mątwa o znacznych rozmiarach może pozbawić go życia. Echo ośmiornicy wywołuje przyjemne skojarzenia. Co miałaś na myśli mówiąc, że dokonamy nieoczekiwanego odkrycia? Nim Katja zdążyła odpowiedzieć, zadzwonił telefon. – Widzi pan. – Uśmiechnęła się, gdy Kapelka podniósł słuchawkę. – Już go znaleźli. Profesor wysłuchał meldunku i pokręcił głową. – Zapewne dotarli już do cieśniny. Mgła się podnosi! Cóż za niedorzeczna pogoda o tej porze roku! Sądzę, że zabraknie im paliwa. Płyną z prądem, więc znajdą się w połowie drogi do Japonii, nim mgła opadnie. Muszę zawiadomić straż przybrzeżną. Wiadomo, co to oznacza. Odłóżmy na później rozmowę o sensacyjnych odkryciach, Katju. Czekam po południu na sprawozdanie. Mam nadzieję, że przyniesiesz mi pomyślniejsze nowiny.

3. Owładnięty niepewnością, zbity z tropu i przerażony wyrzuca słup gęstej pary z pojedynczego nozdrza. Spoczywa na powierzchni morza wciągając powietrze. Obraz wzgórz leżących na dnie przesłania mgła, gdy potężne ciało pławi się beztrosko w spienionych falach, nawiedzane wspomnieniem pieszczoty, której już nie jest zdolne odczuwać, doznawanej w cudzej, niedostępnej powłoce; morski wędrowiec pamięta płynące z ust dźwięki, które niosły ważne przesłanie. Kołysze się w rozległych i cichych falach oceanu. Dobrze zna swoje ciało – krzywiznę szczęk, rytmiczne uderzenia ogona, skomplikowany labirynt korytarzy i przegród w ogromnej czaszce pełnej woskowatego olbrotu. Mimo to czuje się zarazem jak pilot kierujący stalowym kadłubem przemienionym w istotę z krwi i kości! Koszmar, w którym prowadzi ów pojazd, nawiedza go znowu. Roztropna ośmiornica, podobna do tej, którą widział na skalistej krawędzi podmorskiego urwiska, siedzi mu na karku. Macki bawią się myślami, przyssawki wyrywają je raz po raz. Jeżeli będzie zbyt wiele rozmyślał o przeszłości, ostre szczęki przebiją czaszkę, a wówczas gęsty olbrot wyleje się na zewnątrz. W masywnej szyi lub nieco niżej, w miejscu, którego nigdy nie ujrzy na własne oczy ani nie zbada dźwiękami, zamieszkała natrętna ośmiornica. Dotknięcie jej przyssawek i szczęk początkowo łaskoczące, potem staje się coraz mocniejsze, a w końcu brutalne i okrutne. Ośmiornica budzi się raz dziennie i zachłannie pożera liczby dręcząc swego żywiciela. Krąży ogarnięty paniką i miota się bezładnie, a w jego czaszce dźwięczą zniekształcone echa skłębionych fal podobne do krzyku rozpaczy. Gdy prawie traci rozsądek, szczęki zaciskają się jeszcze mocniej, a cierpienie zmusza go do kolejnego wysiłku. Ośmiornica przycupnięta na krawędzi umysłu już się obudziła. Przez sen podsumowała liczby wyssane z myśli żywiciela w czasie, gdy sondował dno oceanu, badał stalowe kadłuby, emitował dźwięki typowe dla jego gatunku. Kiedy ośmiornica zasypia, wędrowiec zapomina o niej na krótko. Przez jakiś czas nie uświadamia sobie jej obecności. Tylko wspomnienia, jak dokuczliwe minogi, nie dają mu spokoju. Teraz jednak nadeszła chwila, by nadał potrzebne informacje; to uśpi ośmiornicę. Czas rzucić jej liczby na żer, wypluć je w powietrze, nad powierzchnię oceanu. Przetacza się po wodnych dolinach, zbiera siły, wystawia ciało ponad fale. Małe oczka zerkają z ukosa na falistą, spienioną powierzchnię żywiołu. Spogląda z góry na rozświetlony dach własnej siedziby. Ośmiornica mieszkająca w jego ciele porządkuje liczby i nakazuje mu rzucić je na wiatr. Żywiciel nie pyta, dlaczego zmuszony jest emitować takie dźwięki. Ulega jej woli. Przez następną godzinę w głowie olbrzyma kłębią się sygnały, które ośmiornica pomaga mu zrozumieć. Potem intruz zasypia mamrocząc liczby we śnie. Odzyskana wolność potrwa zaledwie dzień. Gdy ośmiornica uśnie, wędrowca ogarnie lęk przed ciosem, który może nadejść z powietrza! Trzeba szukać bezpiecznego schronienia! Tlen przenika do krwi, łączy się z czerwonymi ciałkami, pobudza mięśnie. Wielkie cielsko wyskakuje w górę, błyskawicznym szarpnięciem ogona odwraca się o sto osiemdziesiąt stopni i spada do wody głową w dół. Pogrąża się w głębinach oceanu. Jakiego ciosu się obawia? Żelazna pięść przecina niebo... Pięść to palce zwinięte w kulę, by połamać mu kości i rozłupać czaszkę. Palce to stalowe płody umieszczone pionowo w łonie twardego matczynego kadłuba. Definicja niczego nie

wyjaśnia. To kolejna zagadka. Jak zdoła przekazać owe rozważania istotom swego gatunku? Słyszą dźwięki, które rzuca na wiatr. Nie uszły ich uwagi głosy brzmiące w jego głowie. Był dostatecznie naiwny, by poprosić swoich o pomoc. Zasypywał ich pytaniami. Chciał wiedzieć, co sądzą o dziwnych komunikatach, a także o zmorach bytujących na krańcach jego świadomości. Inni przestawiciele gatunku układali sagi o walkach z oceanicznymi mątwami i chełpliwe pieśni samców; opłakiwali samice umierające przy porodzie i opiewali rozkosze miłości. Wszystkie motywy, stopniowo abstrahowane i przekształcane w idee, osiągały spełnienie w doskonałej figurze gwiazdy pojęć, która stanowiła kwintesencję mądrości jego rasy. Początkowo dolegliwości młodego samca budziły sympatię i współczucie; potem niechęć i pragnienie ucieczki; ostatnimi czasy narastało zaciekawienie. Może przedstawiciele jego gatunku będą w stanie mu pomóc. Zanurza się błyskawicznie; gdy krawędź urwiska wybiega mu na spotkanie, pojmuje, że popełnił błąd. Utknął wśród poszczerbionych, kruchych skał. Nie może teraz przerwać nurkowania i zawrócić. Schodzi coraz niżej. Rozdęte płuca napierają na giętkie żebra. Serce bije coraz wolniej, ustaje dopływ krwi do wewnętrznych organów. Temperatura ciała spada, a olbrot w przestronnej czaszce gęstnieje jak wosk, ciąży niczym balast i spycha w dół, odbijając dźwięki coraz wyraźniej. Wszystkie odgłosy brzmiące wokół opadającego cielska ostrzegają przed niebezpiecznym tunelem wśród spiętrzonych skał o krawędziach ostrych jak brzytwa! Siła bezwładności pcha nurka w dół ku rozpadlinie podwodnego kanionu. Wielorybie cielsko opada na wulkaniczną krawędź; skała zaczyna się kruszyć pod jego ciężarem; ostre brzegi ranią skórę. Uderzenie jest tak silne, że nurek odbija się i wpada na przeciwległą ścianę. Płynie dalej mijając ławicę krążkopławów, gromady wirków oraz przezroczyste żebropławy, które spowijają go niczym miękka, lśniąca tkanina. Mknie wśród połyskliwych strzałek, czerwonych wieloszczetów, brązowych meduz, fioletowych skrzydłonogów żyjących na granicy światła, ale wcale ich nie dostrzega. Nie zwraca również uwagi na stworzenia lśniące własnym blaskiem w mrocznej głębinie. Gęsty olbrot z najwyższą dokładnością rejestruje wszelkie echa, które nurek odwzorowuje tak dokładnie jak korzenie swych zębów tkwiące w olbrzymiej dolnej szczęce. Sonar zapisuje każdą nierówność mulistego dna, lecz mimo to ogromne cielsko pchane siłą bezwładności pogrąża się w szlamie doznając gwałtownego wstrząsu. Przez chwilę wielka głowa tkwi w mule. Potem nurek podrywa się i na pół zamroczony szuka drogi powrotnej w skalnym labiryncie; skręca raz po raz, z trudem unikając zderzenia z kamiennymi przeszkodami. Uciec! Uciec! Pędził przed siebie poganiany strachem, błądził wśród zimnych, łagodnych pagórków i odbijał się od nich tracąc równowagę; nieustannie popędzany gnał przed siebie, stopniowo opadając z sił. W końcu tajemnicze palce zacisnęły się nakazując odpoczynek. Gonił za nim natarczywy głos. To wołanie miało jakieś znaczenie. Przypominało falę, która podchodzi do brzegu. Nagle wyrazy splątały się w bezładną gęstwinę przywodzącą na pamięć radosny krzyk ciała, osobliwy zapach włosów falujących wokół niego jak giętkie łodygi wodorostów. Czy uciekał przed śmiercią? Teraz umiera we własnym ciele... Może ucieka przed wspomnieniem przeżytej rozkoszy? Cóż to za ucieczka, skoro niosą go członki, o których naturze nie ma pojęcia? Raz po raz wyskakuje nad powierzchnię morza, by po kilku sekundach nieuchronnie doznać w głębinie kolejnego wstrząsu! Gdyby mógł unieść się w powietrze, ulotny i lekki niczym meduza... Czy taką postać miała jego dusza, zanim zaistniała w ciele?

Oby inni zdołali odkryć przyczynę tego szaleństwa! W przeciwnym razie przyjdzie mu zginąć. Nazywa istotę, która dziwnym trafem zagnieździła się w jego głowie, ośmiornicą, ponieważ widział kiedyś jedną z nich, jak przysiadła na podwodnym urwisku oplatając świat giętkimi mackami. Zjadał głowonogi, które udało mu się pochwycić na otwartych wodach. Nie potrafił jednoznacznie określić, co czuł do swojej ośmiornicy. Dostarczała strawy swemu gospodarzowi, a zarazem wykorzystywała go do własnych celów i zadawała mu ból. Była jego częścią, lecz także intruzem. Nie odczuwał wobec niej wrogości, jaką żywił dla wielkiej mątwy czyhającej w głębinach morskiego świata; z takim napastnikiem potrafił się uporać. Ośmiornica stanowiła alter ego oceanicznego wędrowca, a zarazem odrębny byt. Przezornie składał jej w ofiarze przebłagalnej wszystkie głowonogi, które chwytał i połykał. Dłuższy czas pływał w kółko. Pora zaczerpnąć powietrza. Uspokoił się powoli i uważniej szukał drogi. Gdy wychynął zza podwodnej skarpy i wpłynął do ciasnego wąwozu, znalazł się oko w oko z roztropną, czujną mątwą dorównującą mu rozmiarami.

4. W poniedziałek po południu Paul Hammond oznajmił niespodziewanie, że on i Richard Kimble zamierzają na pół dnia wyrwać się z gorączkowej krzątaniny obserwatorium radioastronomicznego. Zaproponował, by pojechali z Ruth i małą Alice na wybrzeże, skąd można było obserwować zdążające na północ wieloryby. Richard nieufnie przyjął zaproszenie. Zdawał sobie sprawę, że Paul odnosi się z lekceważeniem do jego zainteresowania waleniami. Niepokoił się również, czy szef nie dowiedział się o jego nieudanym, dziwacznym romansie z Ruth Hammond. Wkrótce wyszło na jaw, że Paul chce jedynie porozmawiać na osobności o kilku sprawach dotyczących ich wspólnej pracy. Chodziło przede wszystkim o veto Maksa Berga wobec planów szefa, który zamierzał nadać wielki rozgłos najnowszym odkryciom. Wieloryby i Ruth były jedynie przynętą. Po wczesnym obiedzie wsiedli do mikrobusu należącego do Paula i ruszyli krętą, wyboistą drogą spod olbrzymiej anteny radioteleskopu ku wybrzeżu klifowemu w okolicach San Pedro de la Paź. Antena przypominała stylizowane ucho lub dłonie złożone jak przy nawoływaniu. Gdy odjeżdżali, stała pod nią gromadka 25 Indian Mezapico. Pogwizdywali i kiwali głowami z aprobatą, wsłuchując się w powracające echo. O to chodziło! Wyraz ich twarzy pozwalał się domyślić, że mają poważne wątpliwości, czy Amerykanie potrafią odpowiednio wykorzystać ogromne urządzenie. Antena zataczała wprawdzie niewielkie kręgi niczym koza na łańcuchu, ale pozostawała niema. Dzięki owym gwizdom Richard wiedział, że rozpoczęła się migracja wielorybów. Poprzedniego dnia wszyscy mieszkańcy Mezapico przekazywali sobie gwizdami tę nowinę. Mężczyzna o pomarszczonej twarzy, pracujący dorywczo na terenie obserwatorium, wyjaśnił Richardowi, co oznaczają te osobliwe dźwięki. Kimble mimochodem wspomniał Paulowi o wielorybach, ale do głowy by mu nie przyszło, że szef zdecyduje się na taką wycieczkę. Paul Hammond spoglądał na Indian z takim samym lekceważeniem jak na sępy i kanie siedzące na belkach podtrzymujących antenę. Obecność ludzi i ptaków nie zakłócała odbioru fal biegnących z kosmosu. Podczas jazdy silny wiatr odrzucił do tyłu splątane włosy uczonego. Były dość długie i niemal zawsze rozwichrzone. Hammond chciał uchodzić za człowieka obdarzonego intuicją, a zarazem wolnego od dziwactw. Jasne, niespokojne oczy rozjaśniał blask geniuszu, jakby chroniły je niezwykłe szkła kontaktowe powołane do istnienia przez bystry umysł – swoiste przeciwieństwo katarakty. Jędrne i opalone ciało nie zdradzało wieku, chociaż uczony przekroczył czterdziestkę. Ruth twierdziła z przekąsem, że Paul codziennie gimnastykuje się w świetle gwiazd, nim pójdzie do łóżka. Większość specjalistów od nauk ścisłych dokonuje wielkiego odkrycia przed trzydziestką, by potem do końca życia wytrwale je komentować. Doktor Paul Hammond objawił się jako wybitny badacz dość późno, bo dopiero w trzydziestym piątym roku życia. Odkrył niewielką, lecz niebezpieczną galaktykę ukrytą za obłokiem gwiezdnego pyłu i gromadą ciał niebieskich, znajdującą się w pewnej odległości od jądra Drogi Mlecznej, a ochrzczoną w literaturze fachowej, jak to zwykle bywa, nazwiskiem odkrywcy. Ów obiekt powodował występujące co pewien czas drgania naszej galaktyki, tłumaczone do tej pory wpływem grawitacji, obecnie zaś uchodzące za zjawisko innej natury i określane jako zaburzenia typologiczne albo fale

Hammonda. Przez pewien czas nazwisko odkrywcy było na ustach wszystkich. Obecny pośpiech sugerował, że Paul Hammond zamierza nadrobić stracony czas i ponownie sięgnąć po laury. Tym razem zdecydowanie machnął ręką na pomniejsze obiekty typu galaktyk. – Musimy narobić dużo szumu. Trzeba poruszyć to bajorko. Pomyśl o funduszach, Richardzie. Ograniczone zostały prawie wszystkie dotacje. Padają instytuty prowadzące doświadczenia z cząstkami elementarnymi oraz badania przestrzeni kosmicznej. Pokażemy tym kutwom. To będzie prawdziwy przełom w badaniach nad wszechświatem. Chcę mieć pewność, że tworzymy zwarty front. Potrzebne mi aktywne poparcie Maksa, a nie jego wymuszona zgoda. Samochód minął wioskę Mezapico wzbudzając popłoch wśród drobiu, który umknął między chaty z suszonej cegły i szopy sklecone z blachy. Miejscowość mogła się również poszczycić kilkoma solidniejszymi, murowanymi budynkami krytymi dachówką: nędzny bar, parę sklepów, domy bogatszych chłopów, biuro loterii oraz posterunek policji, gdzie kręcili się robotnicy naprawiający frontową ścianę. Kilka dni temu rozwaliła ją wioząca zaopatrzenie dla obserwatorium ciężarówka, która zawadziła o róg budynku. Przez otwór widać było żelazne kraty, za którymi siedział w kucki ponury mężczyzna owinięty w derkę. Stare kobiety gapiły się bezmyślnie na podróżnych. Włosy rozdzielone przedziałkiem wyglądały jak dwie półkule mózgowe, a skóra spalona słońcem mocno przylgnęła do kości. Głowy staruch upodobniły się do czaszek umieszczonych na ścianach niewielkiego kościółka w Mezapico jako smutne przypomnienie: memento mori*. Na szczycie widocznej z dałeka wieży kościelnej wisiał samotny dzwon; przypominał jedyne oko w bezbarwnej twarzy, patrzące z rezygnacją na rozgrzaną upałem lichą mieścinę. *Memento mori (lać.) – pamiętaj, że umrzesz. – Rich, pamiętasz dzień, kiedy tu przyjechaliśmy? – rzuciła ponuro Ruth, gdy Paul nacisnął klakson, żeby spędzić z drogi psa. Zauważyła ukradkowe, chełpliwe spojrzenie, które rzucił na nią i Richarda, gdy mówił o wymuszonej zgodzie. – Byłam w ciąży. Wszystko się lepiło. – Zadrżała z obrzydzenia. – Ławki w kościele były oblepione woskiem niczym plaster miodu. Chyba osiadł na nich kopeć ze świec. – Sądzę, że nacierają ławki woskiem. – Po co? – Może dla okazania pobożności? Dlaczego przynosimy kwiaty do kościoła? – Niestety, tu nie ma kwiatów. – Wybuchnęła śmiechem. – Są tylko suche badyle i ciernie. Co za dziura! Paul niecierpliwie bębnił palcami po kierownicy. Richard obserwował zbliżającą się dzwonnicę. Słaby odgłos dzwonu zwołującego wiernych na mszę niósł się w czystym powietrzu aż do obserwatorium. Nareszcie jakiś dźwięk. Wielka antena była pomnikiem głuchoty wzniesionym butnie ku niebu. Kościelny dzwon wydawał się jej dziwaczną, pomniejszoną karykaturą. Nagie dzieci o brązowej skórze ciskały kamykami w auto, jakby chciały wziąć odwet za chmurę kurzu, jaką wzniecał pojazd. Wioskowy ksiądz przystanął na progu kościoła, zerkając nieufnie na samochód i jego pasażerów. Niewiele myśląc Ruth pomachała nieznajomemu i zawołała: – Hej, hej, buenas tardes!* *Buenas tardes (hiszp.) – dobry wieczór. Auto podskakiwało coraz wyżej na wyboistej drodze.

Wstrząsy obudziły Alice, która nagle poczerwieniała na twarzy. Zanosiło się na to, że wkrótce zacznie wrzeszczeć. Na podwórkach kilku ostatnich budynków, wśród przemykających pod nogami kur i psów, klęczały młode kobiety pochylone nad niskimi krosnami skleconymi z paru wbitych w ziemię patyków, na których rozpięta była osnowa. Tkaniny miały jaskrawe barwy i dziwaczny wzór. Wełny dostarczały prządki używające kołowrotków równie prymitywnych, jak prowizoryczne krosna, złożonych z kilku patyków i drewnianego krążka zamiast koła. Jakaś otyła niewiasta z czarnymi warkoczami upiętymi z tyłu głowy zaglądała do baniek po oliwie, w których farbowała wełnę. Mała Alice z zapałem machała rączkami uderzając w drzwi auta, klepiąc pierś matki i ramię Richarda. Paul nalegał, by trójka dorosłych usiadła razem na przednich fotelach. Nie lubił podczas rozmowy zerkać przez ramię. – Spokojnie, Ally, spokojnie – powtarzała śpiewnie Ruth przytulając córkę. Nabrzmiałe brodawki jej małych, jędrnych piersi wyraźnie zarysowały się pod koszulą. Wydawało się, że Alice celowo naśladuje kołysanie i podskoki auta, jakby próbowała dać do zrozumienia, że nie ma ochoty przebywać dłużej w dygoczącym pudle. Otworzyła usta szeroko niczym świeżo wyklute pisklę, ale nie po to, by wrzeszczeć czy domagać się jedzenia. Ziewnęła, jak gdyby niespodziewanie ogarnęła ją potworna nuda. Ruth zerknęła porozumiewawczo na Richarda. Jedna ze sztuczek Paula – niespodziewane ziewnięcie; bardzo przydatny i skuteczny argument, zaskakujący jak szydercza uwaga lub policzek. Paul często ziewał w ten sposób podczas zebrań. Mała odziedziczyła po nim skłonność do zamaszystych gestów oraz kędzierzawe, jasne włosy. Gdy dziewczynka podrośnie, a delikatna, jasna skóra trochę się opali, mała będzie żywym wizerunkiem ojca. Richard pomyślał, że i Ruth ogarnia niekiedy znudzenie, które niweczy sens zdarzeń jak odkurzacz wsysający rozmaite przedmioty do wypchanego ciemnego wora. Czy można ją za to winić? Warto rozważyć tę kwestię także z męskiego punktu widzenia. Złóżmy, że Alice ma dwadzieścia lat. Jak czułby się mężczyzna, który poślubił dziewczynę stanowiącą kopię doktora Hammonda? Jego wiara w siebie byłaby stopniowo tłumiona. Gdy Alice dorośnie, na pewno wybierze mężczyznę, który da sobą komenderować. Przez jakiś czas będzie ją uwielbiał, wkrótce jednak pojmie, że nie dorównuje jej inteligencją, a ponadto ma lichą posadę. Nieważne, czy będzie to agent ubezpieczeniowy czy laborant; raz na zawsze zostanie uznany za fajtłapę. Z czasem zaginie bez wieści, zacznie pić albo zakocha się w innej kobiecie szukając zapomnienia i rekompensaty; zawsze będzie się czuł nieswojo. W końcu zrozumie, że Alice umyślnie wybrała nieudacznika, który nie jest w stanie z nią konkurować. Ruth miała czarne włosy. Nie przypominały barwą węgla czy hebanu; nic z tych rzeczy; jej włosy były po prostu czarne. Dawniej nosiła długie, ostatnio zdecydowała się obciąć je krótko. Odsłonięta twarz nabrała ostrości. Ruth dotąd nie zdawała sobie sprawy, że tak wygląda, chociaż bez wątpienia nie uszło to uwadze rozmaitych agentów telewizyjnych i profesorów w szkole aktorskiej, którzy sporo zarobili na jej ambicjach. Nie miała dość talentu, by zostać aktorką, nie była też dostatecznie urodziwa, żeby zrobić karierę w reklamie, ale długie, czarne, starannie pielęgnowane włosy stanowiły wątły pomost łączący dwie nie spełnione nadzieje. W końcu się ich pozbyła. Droga prowadziła stromym zboczem w stronę Ciudad Juarez. Mijali stada kóz, pola kukurydzy i kaktusowe zarośla. Ciudad Juarez było osadą większą niż Mezapico. Dwie

dzwonnice strzelały w niebo dźwigając bliźniacze dzwony, a przed kościołem otwierał się pokryty kurzem spory, kwadratowy plac nazywany zocalo. Pośrodku znajdował się niewielki klomb; rosło tam parę krzewów. Młody, przystojny Indianin o aroganckim wyrazie twarzy siedział w kucki na ceglanym murku otaczającym krzaki. Gdy ujrzał samochód okrążający placyk w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówk zegara, skoczył na ziemię, wcisnął palec do ust i gwizdnął przeraźliwie kilka razy. Mała Alice spojrzała w jego kierunku i pisnęła dwukrotnie cienkim głosikiem, niemal na granicy słyszalności. – Z pewnością chodziło mu o mnie – zachichotała Ruth. Chłopak odprowadził wzrokiem samochód oddalający się w chmurze pyłu. Jego obszerna samodziałowa koszula oraz spodnie były znoszone, ale jaskrawy, czerwony pas zawiązany w talii nadawał mu pozory elegancji. – Sięgniemy poza kres wszechświata, rozumiesz? – mruknął Paul. – To będzie dla nich wstrząs. Mniejsza o galaktykę albo fale Hammonda. – Proszę bardzo, tu jest kres wszechświata – rzuciła ironicznie Ruth wskazując zarośla, kaktusy, usiane kamieniami pola za wioską i grupkę zgiętych w pół ludzi, z motykami w rękach. – Radioteleskop pozwala nam sięgnąć aż tak daleko. Poza tą granicą nie występują już gwiazdy i galaktyki. Powracamy do momentu, w którym zaczęły się dopiero formować, słyszymy echo Wielkiego Wybuchu, od którego wszystko się zaczęło. Jasne, słynne „Kroki Pana Boga". Tak nazwałeś to zjawisko, prawda? – Ruth trąciła łokciem Richarda. – Wiem, co jest grane. Wystarczy, że Paul wspomni o izotropii lub promieniowaniu tła, a mój umysł reguje posłusznie niczym pies Pawłowa. Nie chcę przez to powiedzieć, że cokolwiek rozumiem, ale tego rozróżnienia Paul nie jest w stanie pojąć. Ostatnio zachowuje się tak, jakby został prorokiem nowej sekty religijnej, a nie astronomem! „Ten świat zaczął się od wybuchu, a zakończy jękiem" – oznajmiła. – Zaliczyłam współczesny dramat na czwórkę – wyjaśniła pogodnie. – A może świat zaczął się od jęku, a skończy wybuchem? – Nie powinnaś mówić o sprawach, których nie rozumiesz – odrzekł Paul tonem ironicznym i protekcjonalnym. – Czy mówiłam ci – kobieta zwróciła się do Richarda rozpoczynając opowieść, którą znał na pamięć – że studiowałam w szkole teatralnej, gdy spotkałam Paula? Poznaliśmy się w motelu. Stanisławski twierdził, że trzeba podpatrywać codzienne życie, rozumiesz? Na ćwiczeniach z gry aktorskiej profesor zaproponował, żebyśmy popracowali w motelu. Sądziłam, że to żart. Czy muszę pracować jako recepcjonistka, żeby wczuć się w rolę? No i proszę, poznałam tam Paula. Zrządzenie losu. Zamilkła. Richard doskonale znał dalszy ciąg tej opowieści. Paul szukał dziewczyny gotowej zagrać rolę jego żony. To oczywiście było niezbitym dowodem jego męskości. Twierdził, że Ruth jest dobra w łóżku; w rzeczywistości sądził, że to jemu należą się komplementy. Ruth nie była wcale namiętną kochanką. Paul w ogóle tego nie zauważył. Tkwili

w zaklętym kręgu kłamstw i niedomówień, ponieważ młoda kobieta nie potrafiła udawać na tyle dobrze, aby zdemaskować męża. Paul mógł czuć się bezpieczny, a jego miłość własna nie była zagrożona. Pycha sprawiła, że bez trudu poradził sobie z niespodziewaną sławą oraz stażystkami przysłuchującymi się jego wykładom podczas konferencji naukowych i gotowymi na wszystko w nadziei zdobycia któregoś z nielicznych etatów. W domu potrzebował jednak nieustannych zapewnień, że doskonale sobie radzi. Owe złudzenia rozwiałyby się w mgnieniu oka, gdyby Ruth potrafiła lepiej udawać. Paul zdawał sobie sprawę, że jego żona ma pewien talent aktorski, toteż obserwował ją uważnie, wyczulony na wszelkie sygnały obłudy. Nie dostrzegał ich, ponieważ Ruth nie była dość biegła w sztuce gry teatralnej, by udawać z powodzeniem. Paul nieustannie utwierdzał się w przekonaniu, że jest przystojnym, bardzo pociągającym mężczyzną o nieodpartym uroku. Richard zachodził w głowę, jaką rolę on sam gra w tej sztuce. Po co mu nieudany, dziwny, pozbawiony wszelkich perspektyw romans z Ruth? Zaledwie dwa razy poszli do łóżka. Może potrzebował oczywistych wykrętów Ruth w tym samym stopniu, w jakim Paul nie mógł się obyć bez niedostatków żony, które stanowiły gwarancję jego pewności siebie. Niedostatki to zresztą w tym przypadku dość łagodne określenie. Wykręty, kłamstwa... No i co z tego? Paul dokonał wielkiego odkrycia właśnie tu, w Mezapico. Jedynie to się liczy. Odgłosy „Kroków Pana Boga" usłyszy wkrótce cały świat. Auto sunęło w dół po stromym, kamienistym stoku. Ruth przytuliła Alice zbyt mocno i dziewczynka zaczęła się wiercić. Machała rękami odchylona mocno do tyłu. Była miniaturową kopią Paula Hammonda. Pisnęła znowu naśladując przenikliwy gwizd indiańskiego chłopaka z Ciudad Juarez. – Dlaczego nie zostawiłaś Ally z Consuelą? Przecież wiesz, że droga jest fatalna. – Miałabym jechać bez Ally? – powtórzyła niewinnie Ruth. – Przecież chciałam jej pokazać wieloryby. – Chyba żartujesz. – Paul roześmiał się na całe gardło. – Pięciomiesięczny berbeć niczego nie zapamięta, choćby wieloryby przepłynęły mu przed nosem. – Opowiem małej o naszej wycieczce, gdy podrośnie. – Nie musiałaś w tym celu wlec dzieciaka ze sobą. Ally wcale by się nie zorientowała, że jej z nami nie było. – To nieuczciwe, Paul. Zresztą nie umiem kłamać. – Skoro tak nam wszystkim zależy na uczciwości – wybuchnął Richard, rozgoryczony ustawicznymi sprzeczkami, które sprawiły, że stracił ochotę na oglądanie olbrzymich ssaków – to przyjmij do wiadomości, że tamten chłopak wcale nie gwizdał z twojego powodu, Rumy. Od razu pożałował tych słów, gdy Ruth odcięła się z złością: – A cóż ty możesz o tym wiedzieć? – Gwizdy to kod sygnalizacyjny znany mieszkańcom pewnych obszarów Turcji, Pirenejów oraz Meksyku. Widziałaś, jak gwiżdżą pod anteną używając jej niczym ekranu wzmacniającego dźwięk? – Sądziłam, że bawi ich wywoływanie echa – mruknęła speszona. Paul zwolnił na kolejnym zakręcie, by mogli rzucić okiem na panoramę San Pedro de la Paź, ostatniego i największego miasta na trasie wiodącej ku brzegowi oceanu. San Pedro leżało około trzystu metrów poniżej drogi, na przybrzeżnej równinie. Nad białymi domami krytymi dachówką i połyskującymi w słońcu szopami z blachy górował hiszpański kościół w

stylu kolonialnego baroku. Miasto rozłożyło się wokół maleńkiego zocalo przed kościołem. Ogródek miał wymiary kręgu dla miotacza na boisku do baseballu. Budynki przypominały tłum onieśmielonych gości zaproszonych na ubogie weselne przyjęcie, gdzie jedyną atrakcją jest okazały, trójwarstwowy tort. – W ten sposób przekazują wiadomości na odległość, Rumy – wyjaśniał Richard. Starał się mówić spokojnie, jakby prowadził wykład. – To zrozumiałe, skoro żyją w górach! W ten sposób chociaż mieszkają bardzo wysoko, dowiedzieli się o migracji wielorybów. – Wsadził palec do ust jak młody Indianin. – Nie używają strun głosowych, tylko języka. Trzeba go trochę odsunąć, wówczas krtań działa niczym wentyl. Przy bezwietrznej pogodzie gwizdy mogą być słyszalne w odległości dziesięciu, jedenastu kilometrów. Tamten chłopak prawdopodobnie ostrzegał innych przed nadjeżdżającym autem. – Naprawdę? Ciekawy pomysł, o ile to prawda. – Zdumiewające, jak bardzo zapis oscyloskopowy tych gwizdów przypomina odgłosy wydawane przez wieloryby! – dodał Richard z nie ukrywanym zapałem. – Indianie Mezapico umieliby porozumieć się z wielorybami, gdyby wpadli na taki pomysł. – Niespodziewanie wybuchnął śmiechem. – Richard zna się na wielorybach, Ruth – rzucił uśmiechnięty Paul. – Najchętniej zamknąłby się z nimi w laboratorium. To jego pasja. Niestety, są zbyt wielkie. – Czy Indianie czczą wieloryby? Może istnieją jakieś legendy i stąd ich zainteresowanie migracją tych stworzeń. Richard pokręcił głową. – Nie, wieśniacy mają po prostu nadzieję, że jeden z waleni osiądzie na plaży. Czasami tym olbrzymom mylą się kierunki. – Ho, ho, cóż to byłaby za uczta! – Zaciekawiona Ruth poweselała nagle i zapragnęła przysłużyć się bliźnim. – Czy możemy zwabić je gwizdami na brzeg, żeby Indianie mieli co jeść? Syreny omal nie zwiodły w ten sposób Odyseusza! Tylu ludzi na świecie głoduje. Pomyśl o Afryce. Niedługo tu będzie podobnie. Wuj Sam zamknął spichlerze, bo nie stać go na rozdawanie jałmużny. – Mielibyśmy zagwizdać sygnał alarmowy? – A istnieje? Znasz go? – Oczywiście, że zna – wtrącił Paul. – Richard przysłuchuje się dźwiękom wydawanym przez wieloryby, tak jak inni rozkoszują się utworami Bacharacha. – Jeden dzień obfitości niewiele zmieni, Ruthy. Ubędzie tylko wielorybów. To nie jest rozwiązanie. Trzeba zreformować od podstaw zasady uprawy ziemi. Na szczęście tu, inaczej niż w Afryce, istnieje równowaga klimatyczna. Od wieków nic się nie zmienia. Ruth wymownym gestem wskazała zarośla na zboczach schodzących tarasami ku pustynnej równinie. – A zatem Indianie mają nadal wegetować wśród skał i piasku? Gdybym musiała tak żyć, nie miałabym nic przeciwko niespodziewanej uczcie! Richard ze smutkiem pokręcił głową. – Za dużo ludzi, za mało wielorybów. To nieuczciwe. Mamy do czynienia z wyjątkowymi stworzeniami. Zapewne nie do końca zdajemy sobie sprawę z ich odrębności, bo żyją w środowisku, które jest nam obce. Niektóre z tych stworzeń być może dorównują nam inteligencją.

Ruth pochyliła się nad córką. – Posłuchaj tylko, Ally – szepnęła dotykając ustami pulsującej, ciepłej główki, jakby sądziła, że umysł dziewczynki łatwiej przyswaja tą drogą informacje. – Wkrótce zobaczysz genialne wieloryby. Przypominają pod tym względem tatusia, tylko są trochę większe. – Niezupełnie. Tylko uzębione walenie uchodzą za inteligentne. Chodzi mi o kaszaloty, które mają pod czaszką woskowaty olbrot, czyli spermacet. Podobnie orki znane jako walenie- mordercy. Fiszbinowce raczej nie grzeszą rozumem. Żrą plankton i są chyba niezbyt rozgarnięte. – Mała poprawka, Ally. Zobaczymy durne wieloryby. – Tego nie powiedziałem! Ruth była nieprzewidywalna. Przebiegłość tej kobiety budziła w nim odrazę. Skupił się na wielorybach – silnych istotach, które dawały poczucie integralności. Alice wymachiwała rękami, chrząkała jak różowa świnka i wierciła się niespokojnie. Paul Hammond zachichotał. – Wróćmy do tematu. Trzeba ustalić, w jaki sposób poradzimy sobie z Maksem.

5. Mątwa zabarwia wodę ciemną wydzieliną, która jawi mu się jako nikłe echo, co nadaje głowonogowi jeszcze groźniejszy wygląd. Falujące, giętkie ramiona otacza złudna aureola. W ciemnej chmurze czeka na zdobycz istota o stalowej sile ramion, mocnych szczękach i tysiącu ostrych przyssawek. To czujne, silne, pozbawione kości stworzenie jest również obdarzone szczególnym rodzajem świadomości i wyczuciem stanowiącym potężny atut. Drobne kalmary, dalecy krewni żyjący na powierzchni, wyglądają przy niej jak zabawki; pływają chmarami i trzeba ich schwytać kilkanaście, by wystarczyło na drobny, łatwy do przełknięcia kąsek. Wielka mątwa snuje w głębinie mroczne knowania, zmieniając je w połyskliwe modele odwzorowane na czarnym tle podmorskiej głębiny i dość wyraziste, by mogły się w nich rozeznać wyłupiaste ślepia typowe dla jej gatunku. Być może starcy tworzący gwiazdę myśli znają sekrety mątw i wiedzą, jakie znaczenie mają ich tajemnicze światła. Dla ogromnego nurka owe błyski stanowią jedynie plątaninę ruchliwych, kapryśnych refleksów pełgających po skórze posępnej, wygłodzonej bestii. Wielka mątwa zaspokoiłaby jego apetyt na pół dnia. Gdyby udało się ją pokonać i zabić, byłaby to prawdziwa uczta. Ramiona niezdolne już przyssać się do ciała gładko suną przez gardło i wypełniają żołądek. Kał biesiadnika oddany do morza miałby charakterystyczną woń mątwy. Nurek wyobraża sobie, że pochłania i trawi swoją zdobycz do ostatniego kęsa. Nie decyduje się jednak na atak. Ośmiornica znowu mości sobie gniazdo w jego głowie. Mątwa wyrzuca ku niemu długą, cienką mackę, zakończoną szerokim zgrubieniem. Masywniejsze ramiona wiją się, ukazując rzędy przyssawek. Nagle mątwa błyska pulsującym światłem, które przenika jego ciało. Łagodny blask różowych i błękitnych klejnotów poraża słabe oczy. Szmaragdowa kula lśni w miejscu, gdzie stykają się dłuższe macki. Niewielkie, opalizujące plamki połyskują na całym ciele. Szafiry błyszczą u skrzeli. Migotliwa szata arlekina utkana ze światła jaśnieje pośród rzednącej zawiesiny. Czy to jest mowa? A może złuda i oszustwo? W istocie małe oczka słabo widzą świetlne punkty. Dostrzegają jedynie nikły, rozproszony blask. Długie, wiotkie palce otaczają otwór gębowy. Nurek dostrzega nagle ogromną, giętką rękę zawieszoną w wodzie, a w potężnej głowie powstaje jej dokładne odwzorowanie; tuż za nadgarstkiem przebiega linia cięcia, z której zwisają kawałki skóry i mięsa. Pośrodku dłoni zieje uzbrojona w szczęki gęba. Wyłupiaste oczy zastępują knykcie. Przerażająca ręka oddzielona od ciała i zawieszona w pustce szuka go po omacku... Upiorna ręka! Nurek czuje znajomy ból w karku. Ośmiornica się niecierpliwi. Jej przyssawki tęsknią do liczb, którymi mogą żonglować w powietrzu. Nie ma innego wyjścia. Trzeba wznieść się spiralnie z kamienistej rozpadliny ku niebu i zapomnieć o uczcie. Gdy potężne ciało zaczyna sunąć w górę, mątwa wyrzuca ramię, które na moment przywiera do ciemnej skóry. Wkrótce odpada, bo potężny nurek szybko oddala się ku powierzchni. Jednym okiem dostrzega pożegnalne migotanie kolorowych świateł. Na przemian zapalają się i gasną – różowe, srebrzyste, niebieskie. Dla niego są jednobarwnymi, zamglonymi kropkami o niejasnym znaczeniu. Na powierzchni wyrzuca przez nozdrze gęsty obłok pary gorzkiej od nagromadzonych trucizn. Raz i drugi nabiera powietrza, rozkoszuje się jego świeżością i kołysze się wśród fal.

Gdy szczęki ośmiornicy ściskają mocniej kark, wieloryb wysuwa łeb nad powierzchnię wody i nadaje w świat niepojęte dźwięki. Ośmiornica je zapamiętuje, aby wszystko mu potem wyjaśnić. Zgłodniały nurek pogrąża się w falach szukając pożywnych tuńczyków albo ławicy kalmarów. Dziwi się, że w głosie dźwięczącym pod jego czaszką niekiedy pobrzmiewa czułość. Gdy umykał przed żelazną pięścią, napotkał w głębinie upiorną dłoń; teraz zwodnicze palce usypiają jego świadomość łagodnym dotknięciem. Ośmiornica skulona na karku to on sam. Inny aspekt jego istoty. Przez chwilę gotów jest się z tym pogodzić. Dzięki niej wie to, co wiedzieć powinien. Przekazuje jej nowiny warte posłania w świat. Współpracują. Nurek nie potrafi liczyć. Bez tej umiejętności nie może nadawać sygnałów. A zatem musi liczyć na swoją ośmiornicę! Przez chwilę niemal cieszy się tą myślą. Komu nadaje sygnały rzucając słowa na wiatr? To jedyny sposób, by dotknąć palców, które niegdyś głaskały go czule. Robi to z miłości. Opuszcza podmorskie góry i wyrusza na pełne morze tropiąć ławicę pożywnych ryb. Dogoniwszy je, zjada swoje przysmaki tuzinami, smakując językiem tłuste, soczyste mięso... Po raz kolejny znaleźli się świadkowie szaleńczych wybryków jego umysłu. Przepływający w pobliżu samiec przysłuchiwał się ze zdumieniem cichym, pospiesznym sekwencjom dźwięków.

6. Klifowe wybrzeże w okolicach San Pedro opadało stromo ku obmywanej spienionymi falami, kamienistej plaży. W kilku miejscach pod wpływem erozji powstały kamienne usypiska podobne z wyglądu do kopalnianych hałd. Niebezpieczne ścieżki prowadziły w dół zbocza. Od setek lat kalifornijskie walenie-pływacze rozpoczynały tu liczącą ponad sześć tysięcy kilometrów wędrówkę. Opuszczały ciepłe wody Meksyku i płynęły ku zatokom Arktyki. – Nie rozumiem, dlaczego niektórzy nazywają je szarymi wielorybami – oświadczyła z ponurą miną zirytowana Ruth. Podniosła dziecko wysoko, by mogło zobaczyć wieloryby, chociaż wiedziała, że jej starania na nic się zdadzą. – I cóż, Richardzie?– zagadnął ze śmiechem doktor Hammond. Był w najlepszym ze swoich nastrojów, ponieważ sądził, że dopiął swego. Łudził się, że asystent podziela jego zdanie o Maksie. Kimble przyrzekł, że odwiedzi kolegę i jeszcze raz z nim porozmawia. Mimo tej obietnicy po wysłuchaniu tyrady Paula miał sporo wątpliwości i lepiej rozumiał skrupuły Maksa Berga. W oddali, na górze Mezapico wielka misa anteny chwytała i odbijała słoneczny blask. Oglądana z wybrzeża przypominała lampę, której światło ma zwabić olbrzymią ćmę. Czy księża z San Pedro niepokoili się, że owa lampa usunie w cień ich śliczny tort weselny, skupiając powszechne zainteresowanie? Ogromne rozmiary i niemota czyniły z niej obiekt nadzwyczaj zagadkowy. Jeśli sławny radioastronom, doktor Hammond, dopnie swego, to dokona swoistej transplantacji duszy, usunie Boga z obszaru religii i przeniesie go w dziedzinę nauki, wówczas technologia i wiara połączą się nierozerwalnie. Odkrywca fal Hammonda z pewnością zostanie powtórnie pewnym kandydatem do Nagrody Nobla. Richard sięgnął po lornetkę, by popatrzeć na wieloryby. – Te szare plamy to skorupiaki, jakie przywarły do skóry, która w rzeczywistości jest czarna – wyjaśnił. – Większość gatunków wielorybów ma nazwy nie przystające do rzeczywistości. Tak zwane walenie-mordercy wcale nie są nałogowymi zabójcami. Dają się oswoić i są przyjazne człowiekowi. Spermacet w głowach kaszalotów to woskowata substancja. Pierwsi wielorybnicy mylnie nazwali ją spermą. Na dobrą sprawę do dziś nie wiadomo, czym jest olbrot. Dziesiątki gigantów o czarnych grzbietach upstrzonych jaśniejszymi plamamy sunęły na północ po błękitnych wodach, ukazując obserwatorom sylwetki o łagodnie zaokrąglonych bokach, na których załamywały się fale. Co chwilę strzelały w górę słupy wody przypominające ogrodowe wodotryski albo drzewka różane na moment wyczarowane z wodnego pyłu czy też falujące zarośla wydobyte na mgnienie oka z głębin Pacyfiku. – Dlaczego tak się interesujesz wielorybami? – zapytała Ruth wskazując ruchem głowy ciemne sylwetki nieustępliwie przecinające fale. – Przecież jesteś astronomem. Co łączy te dwie dziedziny? Doktor Hammond zachichotał. – Wiąże je hipoteza zakładająca istnienie rozumnego życia we wszechświecie, moja droga. Jakiś czas temu odbyła się w Princeton całkowicie niepotrzebna i trochę wariacka konferencja

poświęcona metodom wychwytywania sygnałów nadawanych z kosmosu przez zaawansowane cywilizacje. Co za bzdury! Tak się złożyło, że brali w niej udział pasjonaci, którzy twierdzą, że na Ziemi istnieje obca cywilizacja, a mianowicie walenie i tak dalej. Perorowali, że jak dotąd nawet z najbliższymi sąsiadami nie potrafimy nawiązać kontaktu. W efekcie rozpoczęto międzynarodowe badania mające na celu nagrywanie głosów tych stworzeń. Nie takie były zamiary ich miłośników, ale program badawczy wypalił. – Paul strzelił palcami dla większego efektu. – Osobiście nie interesuję się ani bliskimi gwiazdami, ani faktami, które miały miejsce w ciągu ostatniego miliarda lat. Sądzę, że jedyne sensowne badania to dochodzenie przyczyn zaistnienia czasu lub wszechświata, jakkolwiek to określimy, na podstawie reliktowego promieniowania tła uważanego za pozostałość Wielkiego Wybuchu. Co ty na to? – zwrócił się do Richarda. – A niech cię cholera weźmie, Hammond. Richard był wściekły i urażony. Zabiegasz o poparcie, irytował się w duchu, a zaraz potem kpisz z moich zainteresowań i rzekomo dziwacznych upodobań. Paul zawsze marzył, by potwierdzić naukowo cud stworzenia i znaleźć słowa Fiat lux*, wypisane na niebie wielkimi literami – wyjaśnił z przekąsem Ruth. – Dopiął swego. Z drugiej strony gdybym nie uczestniczył w tamtej konferencji, teraz by mnie tu nie było i nie mógłbym mu pomagać! Trudno się dziwić, że fascynują mnie wieloryby i chcę je chronić. Dzięki nim jesteśmy tu razem. *Fiat lux (łac.) – Niech się stanie światłość. – Rzeczywiście, tam namówiłem Richarda, by ze mną pracował. – Paul skinął głową. Nie zwracał teraz uwagi na wieloryby i ocean. Wpatrywał się uporczywie w antenę radioteleskopu. – Przedstawił bardzo efektowną pracę doktorską, mapę części Drogi Mlecznej w podczerwieni sporządzoną na podstawie obserwacji radioastronomicznych. Jak na nowicjusza to była świetna robota. Cóż za arogancja! Rozprawa doktorska na jednej kartce! Wprawdzie ta kartka miała prawie dwa metry długości i metr szerokości, a jej zapisanie trwało dwa lata, ale przyjemnie jest oznajmić ludziom, którzy nagryzmolili całe tomy, że otrzymało się doktorat za pojedynczą stroniczkę. Trochę ci zazdroszczę, Richardzie. – Rich, nadal nie rozumiem, dlaczego brałeś udział w tamtej konferencji – zapytała niecierpliwie Ruth. Richard uśmiechnął się z przymusem. – Opublikowałem artykuł, w którym dokonałem porównania szumu radiowego płynącego z gwiazd oraz dźwięków emitowanych przez kaszaloty. Oba zjawiska opisałem matematycznymi symbolami. Podczas konferencji zaproponowałem podjęcie próby ułożenia kosmicznego słownika na podstawie mowy wielorybów. Moglibyśmy przemawiać do gwiazd, o ile będą chętne do rozmowy. – Powinieneś dostać za to w skórę – strofował go Hammond. – Na szczęście mało kto sięga po Worm Runners Digest. Redagują to pismo łowcy sensacji. Rzetelni badacze nie czytają takich bredni. – Wiesz doskonale, że czasopismo zawiera nie tylko sensacyjne nowinki, lecz także poważne materiały. Dlatego ma podtytuł Journal of Biological Psychology. – Jasne – przyznał w końcu Paul.

Zniecierpliwiony odszedł na bok. Alice dostała czkawki, która przeszła w głośny płacz. Dziecko było głodne. Paul przykucnął w odległości dwudziestu metrów i gapił się na starą kopertę. – Cholera, to był poważny artykuł! – krzyknął za nim Richard. – Gdy jakaś hipoteza jest dobrze udokumentowana, a zarazem dość ryzykowna, najlepiej opublikować wyniki badań jako sensację albo żart, w przeciwnym razie można się ośmieszyć. Nie dotyczy to oczywiście Paula Hammonda! Noblista zerknął na kolegę i potakująco skinął głową. Pasja, z jaką Richard zajmował się wielorybami, stanowiła niewielką skazę na jego naukowym dorobku, a to razem wzięte czyniło z niego współpracownika, jakiego Hammond był w stanie zaakceptować. Kimble był wprawdzie świetnym astronomem, ale jego umysł krył mroczną tajemnicę. – Mamy piwo? – krzyknął Paul. – Jest w lodówce. Postawiłam ją z tyłu – burknęła Ruth. – Możesz się tym zająć, Rich? Muszę nakarmić Ally. Richard otworzył tylne drzwi i wyjął z przenośnej lodówki trzy puszki piwa marki „Nochebuena". Ustawił je na masce samochodu i kolejno otworzył. Cisnął na kamienie metalowe uchwyty, które zalśniły w słońcu niczym małe lusterka. Puszki od razu pokryły się kropelkami wody z powodu nagłej zmiany temperatury. Wręczył jedną z nich Ruth, która siedziała w cieniu auta, wsparta plecami o przednie koło. Trzymała na kolanach ułożoną wygodnie Alice. Dziewczynka na przemian chwytała smoczek ustami i piła mleko z butelki albo wypluwała go mlaskając i odwracała głowę. Richard podał drugą puszkę doktorowi Hammondowi. Przez chwilę trzymał ją w połowie odległości między głową kolegi a oglądaną przez niego kopertą. Nie zamierzał się pochylać niczym usłużny kelner. Na kopercie zauważył w kółku inicjały MB otoczone matematycznymi symbolami, które Paulowi na pewno coś mówiły. Przy brzegu koperty dostrzegł litery RK (Richard Kimble) – ujęte w ogromny nawias, który dziwnie przypominał wielką rybę albo walenia... Paul Hammond przeprowadzał swoistą kalkulację, której przedmiotem byli ludzie, a założeniem ich wykorzystanie dla własnych celów. Nie przejmował się tym, że Richard spogląda mu przez ramię próbując rozszyfrować zapiski, jakby istniało jakieś szczególne prawo natury, na mocy którego nikt nie był w stanie przeniknąć jego planów. Ujął puszkę z piwem i postawił ją obok siebie. Pospiesznie rozerwał palcem kopertę i wygładził ją starannie. Nazwisko Hammond wypisane nad adresem jawiło się w jego kalkulacjach niczym deus ex machina*, przesłaniając inne elementy. Paul zakreślił je zamaszyście. Długa linia utworzyła elipsę – niemal eliptyczną galaktykę. Paul uśmiechnął się pogodnie do kolegi, jakby chciał mu dać do zrozumienia, że myśli szybciej niż inni, ale nic nie może na to poradzić. *Deus ex machina (łac.) – w przenośni: niespodziewane zjawisko. Zbity z tropu Richard odwrócił się i odszedł. Dostrzegł plastikową butelkę jednorazowego użytku porzuconą na ziemi. Przed wieczorem trafiłaby na pewno do chaty zapobiegliwej Indianki, a ta karmiłaby nią dziecko, aż dostałoby biegunki i umarło. Richard pochylił się, podniósł butelkę i skręcił w rękach, aż pękła z trzaskiem, a następnie odrzucił. – Nie można się pozbywać takich przedmiotów jak używanych ubrań – tłumaczył łagodnie Ruth. Nie usłyszał odpowiedzi na swoją uwagę. Ruth rzuciła niespodziewanie: – Tamten człowiek gapi się na nas.