uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Ian Watson - Muchy pamięci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :339.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Ian Watson - Muchy pamięci.pdf

uzavrano EBooki I Ian Watson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 62 stron)

Ian Watson Muchy Pamięci

Może to snobizm ze strony Charlesa, ale zawsze nienawidził aparatów fotograficznych, szczególnie w rękach turystów. Pies siusiający na ścianę pałacu działał świadomie; zostawiał po sobie pamiątkę. A czy turyści – pstrykacze tak naprawdę na coś patrzyli? Więc czy fotografia mogła im cokolwiek przypominać? Kiedy Charles był jeszcze mały, zaczął wybierać sobie miejsca do zapamiętania. Miejscowy cmentarz: kasztanowce, polne kwiaty i marmurowe anioły. Wydmy o zachodzie słońca: długie źdźbła trawy wyciągające ku morzu tysiące więdnących wskazówek, jakby świat na brzegach pokrył się siateczką drobniutkich pęknięć. Charles poprzysięgał sobie: “Zapamiętam ten obraz.– Za dwa lata, za dziesięć, będę dokładnie pamiętał tę chwilę! Siebie, tu i teraz.” Oczywiście rzadko kiedy mu się udawało; może dlatego nie lubił aparatów fotograficznych. A jednak jego życie było łańcuchem takich czarownych chwil. (Ciekawe kto, właśnie teraz, pamięta Charlesa?) Dotrzymując innych zobowiązań przebywał w Szkocji ze swym owdowiałym ojcem. Wracając z rozmów rozbrojeniowych w Genewie na uniwersytet stanowy Kolumbii, gdzie pracował, wynajął Volvo, żeby objechać pogórze Szkocji. Był winien staremu porządne wakacje, tak by Spark senior mógł znów odwiedzić swoje ulubione miejsca i skosztować szkockiej whisky w dolinach, z których wywodziła swój rodowód. Ponadto Charles potrzebował czasu, aby spokojnie pomyśleć; o szaleństwie i o Martine. W chwili gdy ojciec i syn wyruszyli w drogę, na Ziemię przybyły Muchy. – Przybyłyśmy na waszą planetę, żeby ją z a p a m i ę t a ć powiedziały. Kulejącą angielszczyzną i równie słabym rosyjskim śląc w eter wieść o zamiarze zwiedzenia wszystkich większych miast Ziemi, ich statek o kształcie piramidy opadł łagodnie w toń Morza Śródziemnego w pobliżu Aleksandrii i nieznacznie zanurzony unosił się na falach, nie dryfując nawet na centymetr. Te rewelacyjne wieści dotarły do Charlesa za pośrednictwem gazet i odbiorników telewizyjnych w przydrożnych hotelikach. Ojciec nie pozwalał mu słuchać radia w samochodzie.

To gorsze niż ta cholerna kampania wyborcza – zrzędził stary, kiedy podziwiali Loch an Eilein. (Spójrz: samotna czapla stojąca nieruchomo jak posąg w oczekiwaniu na łup; łopot kawczych skrzydeł nad ruinami zamku na wyspie.) – Ple-ple. Większość to czyste spekulacje. Poczekaj kilka tygodni, a dowiemy się, co jest co. Pan Spark obawiał się, że Charles skróci wycieczkę. Spark senior nigdy nie klął, dopóki jego żona nie zginęła w wypadku samochodowym – i chociaż nie było w tym jego winy, nie chciał kupić nowego auta. – Dokąd bym sam jeździł? – pytał ze smutkiem po pogrzebie. Rodzice Charlesa namiętnie lubili podróżować po wzgórzach szkockich oraz po pograniczu Szkocji i Anglii. Teraz pan Spark zaczął palić fajkę i kląć. Można by sądzić; że w ten sposób dawał upust przepełniającej go złości, a fajka stanowiła substytut małżonki. Jednak Charles czuł, że ojciec od wielu lat tłumił w sobie zamiłowanie do tytoniu i mocnych słów, chociaż pozwalał sobie na łyczek whisky. Kiedy pan Spark skończył siedemdziesiąt pięć lat, jego maniery zaczęły się strzępić na brzegach jak zetlała firanka. Gdy okrążali Pap of Glencoe, pan Spark wykrzyknął: – Cholernie brzydkie, ot co! Przez krótką chwilę Charles myślał, że ojciec mówi o stromych zboczach doliny. Nawet w słoneczny dzień wyglądały ponuro. Później ojciec dodał: – Nie chciałbym spotkać jednej z tych twoich Much po zmroku. O, nie! Ani nikt, kto jest przy zdrowych zmysłach. Pewnie twoja Martine chętnie by je sportretowała. Zdaje się, że to coś w jej stylu. Pan Spark miał powody do niepokoju. Charles zdążył już przeprowadzić z hoteli kilk2 rozmów transoceanicznych, informując o trasie ich podróży. Minął już tydzień i zebrała się sterowana przez Amerykę i Rosję Rada Koordynacyjna Organizacji Narodów Zjednoczonych. Charles chciał uczestniczyć w obradach i miał nadzieję, że jego kontakty i powiązania umożliwią mu to. Już tysiąc Much wyłoniło się z pływającego Roju i rozpoczęło Wielkie Tournee po Kairze i Kioto, San Francisco i Singapurze, Londynie i Leningradzie oraz innych miastach. Któż odmówiłby czegoś istotom, które latały olbrzymią międzygwiezdną piramidą? Kto nie chciałby poznać tajemnicy ich sukcesu?

– Widzisz, synu – rzekł po chwili pan Spark – tłumy ludzi będą sądzić, że mają specjalne powody, by kumać się z tymi potworami. Po co tyle zamieszania, skoro to dziadostwo jest wszędzie? To cholerna i n w a z j a, takie jest moje zdanie. Jeszcze się napatrzysz na Muchy. Tylko czy zobaczymy kiedyś, jak się stąd wynoszą? O tym myślę. Charles bez przekonania pokiwał głową. – Patrz! – wskazał na niebo ojciec. To nie była Mucha. – Orzeł? – zapytał Charles. – Nie bądź głupi, to rybołów. Są rzadkie. Niemal wymarłe. Leci łowić ryby w Loch Leven. Przyjrzyj mu się. Może jeż nigdy nie zobaczysz drugiego. (Jednak widzę go teraz, tam, w cieniu. Lepiej, niż on widział. O, tak.) Kilka minut później pan Spark z zadowoleniem pykał fajkę opowiadając synowi o masakrze MacDonaldów. Na swój sposób stary był dobrym kompanem, chociaż on i Charles należeli już do dwóch różnych światów. Ch arles zdobył sławę swoją pierwszą książką o mowie gestów zatytułowaną Mowa znaków. Wkrótce potem został zatrudniony przez ministerstwo obrony i sił powietrznych jako swego rodzaju chodzący wykrywacz kłamstw. To doprowadziło do jego uczestnictwa w rozmowach rozbrojeniowych, z ramienia rządu USA. Jego następna książka, Oznaki namiętności, odniosła natychmiastowy sukces. Charles miał wyostrzoną zdolność percepcji mowy ciała. Nigdy nie zdołał w zadowalającym stopniu zapamiętać wybranego fragmentu krajobrazu, ale za to instynktownie pojmował znaczenie gestów i grymasów. Nie żeby nie musiał solidnie nad tym pracować; jednak nie obciążajmy się niepotrzebną gadaniną o kinezji i proksemii, całym tym żargonem dotyczącym ,przekazu pozawerbalnego. Można by sądzić, że Charles pogrąży się przez to w życiu innych ludzi niczym w zatłoczonej jacuzzi, gorącej łaźni ludzkości. Wcale nie. Jak mówi stare eskimoskie przysłowie: “Kiedy pocierasz się z kimś nosem, nie widzisz jego twarzy. Kiedy patrzysz na czyjąś twarz, nie pocierasz się z nim nosem”.

Minął kolejny tydzień. Przez Rannoch Moor do Braes of Balquhidder i sterczących skał Trossach. W trakcie wesołych wieczorów spędzanych z ojcem przy jednym lub kilku kieliszkach dziesięcioletniej szkockiej Charles widział w telewizji zdjęcia Obcych w Rzymie, Edynburgu i usiłował nadać wymowę ich ruchom, postawie, gestom… oraz pozbawionym wyrazu owadzim twarzom. Temat Martine powrócił w Hotelu Trossachs. Martine w pewnym sensie także była obcą istotą. – Przynajmniej nie mieliście dzieci – nadmienił pan Spark. – I dobrze, moim zdaniem. Synowa, która – z tego co wiedział – była trochę czarna, trochę brązowa i pewnie trochę niebieska! Dlaczego Charles zwlekał tyle lat, żeby w końcu ożenić się z taką jak Martine? – Przecież nawet jej nie widziałeś – powiedział łagodnie Charles. – A czemu to j a miałbym zrobić pierwszy krok, ja, stary? To prawda, Martine nie opuściłaby swojej bezpiecznej niszy w Greenwich Village. Charles poznał ją na otwarciu galerii zaledwie trzy miesiące po śmierci pani Spark. Nim upłynęły trzy miesiące, pobrali się i Charles wyprowadził się ze swojego mieszkania przy Sto Szesnastej ulicy, aby przez następne cztery lata mieszkać w Greenwich Village. Kiedy się rozeszli, Charles wrócił na Górny Manhattan. Hotelowy bar rozbrzmiewał gwarem bełkotliwej szkockiej paplaniny. Wypchany orzeł mierzył gości ponurym spojrzeniem szklanych oczu. – Może powinieneś mieć więcej dzieci, nie tylko mnie – zasugerował Charles – i wcześniej. – Na to trzeba pieniędzy, synu. Powinieneś to wiedzieć. Na dobre szkoły, Cambridge, i tak dalej. Oto cały problem z wykształceniem: sprawia, że chcesz mieć cały świat na talerzu. Ach, wszystko to marność. Wypijmy jeszcze kieliszek. Wracając od baru Charles widział; że ojciec spogląda nań z miłością; jedyny syn, twardokościsty i urodziwy – jak pisał poeta. Niewysoki, lecz krzepki. Grzywa ciemnoblond włosów, rzednących na czubku głowy. Szeroka, otwarta twarz o zdrowej

cerze z kilkoma kurzymi łapkami wokół szarych oczu. Wydatna dolna warga i cienka, zacięta górna, która korzystniej wyglądałaby z wąsami; jednak Charles nie chciał naśladować ojca, który zawsze je nosił. W kochającym spojrzeniu mógł kryć się złośliwy błysk, którego nigdy nie znalazłoby się w takim, co było tylko czułe. – Plaga cholernych, kosmicznych Much – westchnął pan Spark. – Kto by to pomyślał? Na zdrowie, stary! Czyżby w oku starego człowieka zakręciła się łza? Serce Charlesa ścisnęło się boleśnie. Oczy wypchanego orła także błyszczały. Przynajmniej były to oczy ziemskiego stworzenia. Nikt nie jest tak ślepy jak ci, którzy pocierają się nosami! Charles w końcu zdał sobie sprawę z tego, że Martine była szalona. Kręcone, kasztanoworude włosy, orzechowe oczy, kremowobrązowa skóra, o chłopięcej urodzie, tkliwa i stanowcza, żylasta i wrażliwa: hermafrodyta! Charles już przy pierwszym spotkaniu odczytał oznaki jej namiętności. Może sądziła, że miał klucz do ludzkich zachowań, coś, co ona przedstawiała tylko jako baśniową lub diaboliczną parodię. Może Charles znał sekret znaczenia wyrazów twarzy, tajemnicę, której nie było jej dane zgłębić do końca. W ciele jego ślicznej, ciemnoskórej żony kryło się kilka różnych osobowości, zadających jeden psychiczny coup d'etar po drugim. Rysowała tuszem ilustracje do książek i magazynów. Tworzyła mieszkańców eterycznego świata, populacje goblinów i nimf, które zdawały się w niej zamieszkiwać jako poddani rządzących nią różnych osobowości. Znaki, jakie mu słały ich palce i oczy z rysunków, z nieuchronną siłą przyciągały Charlesa pragnącego zrozumieć tę obcą mowę gestów. Jej sztuka zawsze była czarno-biała i płaska, pozbawiona perspektywy. Niezwykle efektowna – wręcz oszałamiająca – a jednak sprawiająca wrażenie, że artystce brak zdolności postrzegania przestrzeni i kolorów, ponieważ… ponieważ poszczególne elementy nie chciały się stapiać i współgrać. Martine była niczym kilka sylwetek ustawionych obok siebie, zamarłych w ruchu, widzianych od przodu. Każda z nich wydawała się pełna, a jednak gdy się je lekko poruszyło, okazywały się mieć tylko dwa wymiary i okrutnie raniące brzegi. Jednocześnie objawiała się zupełnie inna Martine. Nigdy nie umiała rysować zwykłych ludzkich twarzy – jak szalała, gdy próbowała naszkicować Charlesa! A jednak kiedy nadawała rysy trollowi, elfowi czy chochlikowi, o tak, właśnie takie byłyby te stwory; tak wyrażałyby swoje uczucia. W przypływie uniesienia Charles napisał przedmowę do albumu z jej rysunkami zatytułowanego Twarze Obcych, chociaż Martine nigdy nie rysowała Obcych jako takich. Mowa ciała wymyślonych przez nią istot była zwykłym językiem ludzkich gestów, zniekształconym w krzywym zwierciadle w wyniku odmiennej ewolucji. Lub też zniekształconym w krzywym zwierciadle jej osobowości.

Martine pochodziła z Nowego Orleanu; w jej żyłach płynęła krew przodków różnej narodowości. Może to tłumaczyło – w jej oczach! – tak niespójną osobowość. Jej brat Larry, meteorolog pracujący gdzieś w Luizjanie, był zupełnie normalny. Niepokoiły go tylko zwykłe sztormy, zwyczajne huragany. Ach, Martine. Gdyby Charles zabrał się za pisanie nowej książki, zatytułowanej Oznaki szaleństwa – opartej na badaniach klinicznych, ilustrowanej osiemnasto– i dziewiętnastowiecznymi rycinami ukazującymi mieszkańców Bedlamu – czy wyglądałoby to na oskarżanie Martine, na zemstę? Czy wykorzystał ją pisząc – kiedy byli ze sobą – Oznaki namiętności Charles miał nadzieję, że poukłada to sobie w głowie w czasie pobytu w Szkocji; ale właśnie wtedy na Ziemię przybiły Muchy. Popłynęli w rejs parowcem po Loch Katrine. Spoglądając na zwichrzone, piękne lasy pan Spark mówił o sir Walterze Scotcie i Rob Royu. Wycieczkowiczów z Glasgow męczył kac, tak więc podróż minęła dość spokojnie. Ojciec i syn znaleźli się o rzut kamieniem od uskoku dzielącego Wyżyny od Nizin, lecz pozostali na tych pierwszych i dopiero pod wieczór zjechali swoim Volvo do miasteczka Inversnaid nad Loch Lomond, do kolejnego wiktoriańskiego hoteliku i szkockiej whisky. Gdy ostatni prom wyruszył z małego portu ku leżącemu po drugiej stronie jeziora Inverglas, pan Spark popatrzył na letni zachód słońca. – Spójrz tylko na ten złocisty blask koloru whisky, padający na Ben Vorlich! – wykrzyknął. – Zapamiętaj go na zawsze, zanim zniknie! – Kiedy byłem mały… – zaczął Charles. Nigdy nikomu nie mówił o swoim zapamiętywaniu czarownych chwil. Czy ojciec również wiedział o fotografowaniu w pamięci? Czy dostrzegł ten szczególny błysk w oczach syna? Przerwał mu głos mówiący ze szkockim akcentem: – Czy jest tu w barze Charles Spark? Telefon! Następnego dnia helikopterem z hotelowego trawnika do Glasgow, a stamtąd wynajętym odrzutowcem do Rzymu. Kurierem Charlesa był Lew Fisher – pyzaty,

towarzyski Amerykanin po trzydziestce, który nawet przywiózł ze sobą do Inversnaid szofera mającego odtransportować Volvo i ojca Charlesa na drugi koniec Brytanii. Dlaczego do Rzymu? Nad Rzymem fruwało nie mniej niż ośmiu Obcych; żadne inne miasto nie naliczyło więcej niż dwie Muchy. Rada Koordynacyjna zwróciła szczególną uwagę na Rzym. Czemu nagle zaczęto traktować Charlesa jak VIP-a? – Rozkazy. – Czyje? Zamiast odpowiedzieć, Lew mówił w czasie lotu o antygrawitacji. Obcy nie tylko potrafili kierować czymś pięciokrotnie większym od wielkiej piramidy w Gizie, ale ponadto każdy z nich posługiwał się własnym plecakiem odrzutowym! Te furkoczące skrzydełka nie byłyby w stanie ich nawet unieść, nie mówiąc o transportowaniu z szybkością odrzutowca. Po upływie około tygodnia ich zwiadowcy wracali do roju nawet z drugiego końca świata – po czym znów lecieli do miast, by kontynuować zwiedzanie. – Mechanizm odpychający – rzekł Lew. – Tak głosi teoria. Wykorzystują piątą siłę natury, zwaną… hmm… hiperładunkiem. Kiedy mierzymy ten hiperładunek, jest on niewielki. Maleńki. Jednak nasi jajogłowi sądzą, że w rzeczywistości występują tu dwie takie siły; które w jednostkach… hmm… Yukawy; tak, tak brzmi to nazwisko – są w i e 1 k i e. Tyle że jedna ma działanie przyciągające, a druga odpychające. (“Tak jak same Muchy” – dosłyszał Charles mamrotanie ojca.) – W ten sposób obie niemal się znoszą. No i Muchy znalazły sposób na ograniczenie siły przyciągającej, co pozwala im manipulować odpychaniem. To może im też dawać pole siłowe. Aby chronić się przed międzygwiezdnym śmieciem. Lew wyraźnie nie był fizykiem. Dla Charlesa nie ulegało wątpliwości, że CIA i KGB będą infiltrować Radę, starając się ze wszystkich sił uchodzić za Centralę Intergalaktycznych Analiz i Komitet Galaktycznych Badań, czyhając na tajemnice Much.

Powstał też problem porozumienia. Czy przybysze c e 1 o w o posługiwali się tak kiepską angielszczyzną i rosyjskim? Ich własna mowa złożona z gwizdów i świergotów była zupełnie niezrozumiała. Podsumowując: o co im chodzi? – Może Słońce ma eksplodować? Oni o tym wiedzą, a my nie? – zastanawiał się Lew. – Lub domyślili się, że możemy się sami zniszczyć? Szkoda byłoby stracić taką piękną cywilizację. Zapamiętajmy ją, chłopcy! A może “zapamiętać Ziemię” jest eufemistycznym określeniem odsunięcia nas na boczny tor? Oznacza, że będziemy tylko wspomnieniem? – Może to pierwsza grupa międzygwiezdnych turystów? – Bez czegoś, co można by nazwać kamerą? Ograniczających się do o g 1 ą d a n i a wszystkiego? – To sposób widzenia świata. Lew uniósł brwi i wzruszył ramionami. – Witamy w klubie szaradzistów. Puścił Charlesowi wideokasetę. Patrz na te smukłe ciała pokryte chityną, tak granatową, że niemal czarną. Pas z narzędziami wokół talii, między tułowiem a odwłokiem, z pewnością zawierał silną radiostację i sygnalizator położenia. Zwróć uwagę na te okrągłe głowy o owłosionych uszach i drgające czułki, oraz te wielkie, wyłupiaste, siateczkowate, bursztynowe oczy. Mucha miała sześć chudych, włochatych, czarnych kończyn. Jej odnóża były zakończone szponami. Przednie, służące do utrzymywania równowagi, były, krótkie, dolne cztery razy dłuższe. Kiedy Mucha spieszyła się, jej ciało wyciągało się wzdłuż tych długich nóg niemal horyzontalnie, podczas gdy krótsze służyły jej za stery. W ten sposób Muchy czasami unosiły się w powietrze; jednak ich skrzydła były bez wątpienia produktem nauki, nie ewolucji. Może przodkowie Much mieli niegdyś skrzydła, które zanikły w miarę rozwoju; teraz Muchy, odkrywszy je na nowo, znów je miały.

– One nie mogą być prawdziwymi owadami – rzekł Lew. Każde stworzenie tych rozmiarów potrzebuje wewnętrznego szkieletu. One oddychają tak jak my. Tak, wdychają nasze powietrze i jedzą nasze pożywienie – chociaż pod tym względem są dokładnie jak muchy! Wolą restauracyjne śmietniki od dobrej kuchni w środku. Spokojnie mogłyby zamieszkać na naszej planecie, Charlie. Charles miał się zatrzymać w ambasadzie amerykańskiej przy Via Veneto; po przybyciu Lew zaprosił go na spotkanie z miejscowym szefem bezpieczeństwa, którym był łącznik Rady Koordynacyjnej nazwiskiem Dino Tarini, Amerykanin włoskiego pochodzenia. Tarini, czterdziestoparoletni i kościsty, nosił nieskazitelny kremowy garnitur z jedwabiu i nie mrugał tak jak inni ludzie nieznacznie i nieregularnie. Patrzył nieruchomym spojrzeniem, a po minucie lub dwu na moment zamykał oczy, jakby był żywą kamerą w regularnych odstępach czasu rejestrującą wydarzenia. Nad jego nowoczesnym biurkiem i obitym skórą fotelem wisiały oprawione fotografie Dawida dłuta Michała Anioła i Statuy Wolności – dziwnie podobne do siebie. – Carlo, połaź dziś trochę z Lwem. Spróbuj zobaczyć kościół Najświętszej Marii Panny z Minerwy. Zakonnica oprowadza tam po południu jedną z Much. To interesujący kościół, Carlo. Dominikański. Dominikanie kierowali Inkwizycją. Jest tam pomnik Wielkiego Inkwizytora. W sąsiednim klasztorze sądzono Galileusza. Pokazano mu narzędzia tortur. Tariniemu wyraźnie nie podobał się sposób, w jaki pociągnięto za sznurki w sprawie Charlesa. Ponadto nie miał dobrego zdania o znaczeniu mowy gestów. (Kto pociągnął za sznurki? A właśnie…) Następnego dnie rano robocze posiedzenie Rady Koordynacyjnej miało się odbyć w Pałacu Farnese, w którym mieściła się ambasada francuska: na neutralnym gruncie mającym podkreślić międzynarodową współpracę. – Francuski wywiad nie wymienia informacji ani z nami, ani z Sowietami, podczas gdy Włosi wpuszczają nasze rakiety na swoje terytorium, no nie? Tarini wolałby jako miejsce spotkania budynek włoskiego parlamentu pilnowany przez swoich kuzynów.

– Jutro wieczorem powitalne przyjęcie w pałacu. Spróbuj porozmawiać z Muchą, Carlo. Po co wracają do Roju? Dowiedz się. Dowiedź, że jesteś coś wart. – Może tęsknią za domem – rzekł Charles. Tarini zamknął oczy, rejestrując dowcip. – Tak, a tam pewnie siedzi królowa: czarna, wielka, papkowata masa pełna jajek. Może wylęgła wszystkie te Muchy, kiedy statek zbliżał się do Ziemi; i odpowiednio zaprogramowała swoich synów. – Wygląda na to, że niezbyt je pan lubi, Don Tarini. Tak, obdarz go tytułem mafijnego ojca chrzestnego. – Pewne cechy naszych gości bardzo mi się podobają. Niewypowiedziane pytania wisiały w powietrzu. Czy Rój dysponował jakąś bronią defensywną? W jaki sposób się o tym przekonać nie powodując katastrofy, wręczając jednocześnie gościom. złotą kartę kredytową ważną od Kioto do Kopenhagi i rozwijając czerwony dywan od Berlina po Odessę? Droga do gwiazd stała otworem – ale tłoczyły się na niej Muchy. – Czy podzielą się z nami swoją wiedzą, jeśli będziemy dla nich m i 1 i? – zapytywał nieszczerze Tarini. Rzym był przepojony aromatem kwiatów, kawy, oleju z oliwek, dymem przeróżnych gatunków tytoniu zmieszanym z kłębami spalin i smrodem rynsztoków. Całe rozprażone i duszne miasto – ulice, chodniki, mury – mruczało cicho mantrę. Hum-om-hum. Zaliczywszy kanapki z mortadelą i piwo w barze opodal Trevi, Charles i Lew spróbowali przedostać się przez Via del Corso. Zmierzali na mały placyk, na którym marmurowy słoń podtrzymywał obelisk pokryty hieroglifami. Zwierzę stało na plincie, marszcząc czoło i wyciągając trąbę w tył, jakby otrzepując się z kurzu. Jakże wielkie miało uszy; podobne do kapuścianych liści, stulone. Obszar między tym Jumbo a liszajowatym urwiskiem ściany kościoła Najświętszej Marii Panny odgradzał kordon policjantów w granatowych mundurach, uzbrojonych w pistolety maszynowe. Kilkuset gapiów, wliczając w to dziennikarzy i obwieszonych kamerami paparazzi oczekiwało na pojawienie się Obcego.

Po okazaniu swoich legitymacji ONZ Charles i Lew zostali wpuszczeni pod kopułę kościoła, gdzie biały marmur polerowanej posadzki zdobił geometryczny wzór z błękitnego marmuru. Wzdłuż nawy ciągnęły się kolumny z czarnego, różowo nakrapianego granitu. Wygięte, ozdobione medalionami sklepienie podtrzymywało usianą gwiazdami imitację nieba. Mnóstwo bocznych kapliczek… Opis tego kościoła przypominał próbę opowiedzenia filmu rysunkowego. Dziesięć tysięcy zdań nie utrwaliłoby w pamięci wszystkich szczegółów. Dalej, w transepcie, kilka osób z ONZ wpatrywało się w kapliczkę, z której dochodził czysty, łagodny głos. Kapliczkę zdobiła rzeźba papieża i fresk przedstawiający anioła o niebieskich, na wpół złożonych łabędzich skrzydłach. Pilnowany przez odzianych w komże prałatów gołąb pluł złocistym ogniem na klęczącą Madonnę. Przed tym malowidłem wysoka młoda kobieta w długim, błękitnym habicie, o blond włosach wymykających się spod niebieskiego welonu, przemawiała spokojnie do… stworzenia będącego całkowitym przeciwieństwem anioła; do wysokiej na dwa metry, czarnej Muchy o mozaikowych oczach przyczepionych do głowy niczym złote pijawki. Od czasu do czasu kobieta nieznacznie dotykała naszyjnika z różnej wielkości turkusowych paciorków; niczym łańcuch małych niebieskich księżyców. – Tu, w kaplicy Carafa widzimy “Zwiastowanie” pędzla Fra Lippo Lippi. – Tak – odpowiedziała Mucha suchym, charkoczącym, urywanym głosem. Zdawała się chłonąć każdy detal kaplicy tak żarłocznie, jak czynił to Charles, kiedy był małym chłopcem. Wciągnął nosem powietrze, ale nie mógł wyczuć żadnego obcego zapachu – tylko woń woskowanej posadzki i świec. – Zakonnica to Holenderka – szepnął Lew. – Z organizacji nazywanej Foyer Unitas, specjalizującej się w oprowadzaniu niewierzących. Siedzą w tym bardzo głęboko. Mogą gadać pół dnia o jednym kościółku. Rzeczywiście, kobieta zdawała się mieć taki zamiar. – Mają nadzieję nawrócić wszystkich, Muchy też? – Nie, są po prostu najlepszymi przewodnikami. Mają akurat odpowiednie tempo dla Much, które gapią się na wszystko godzinami.

Obaj -wzięli udział w zwiedzaniu i w rezultacie Charles dowiedział się więcej, niż chciał, o Kościele Najświętszej Marii Panny z Minerwy. Patrzcie, oto grobowiec świętej Katarzyny z Sieny. W tej właśnie komnacie, pokrytej freskami Romana, umarła w roku 1380. Spójrzcie, oto kaplica świętego Dominika mieszcząca grobowiec papieża Benedykta XIII, wyrzeźbiony przez Marchioniego w latach 1724-1730. Mówiący holenderska zakonnica nieznacznie dotykała 'swojego naszyjnika. – ' – Tak – wtrącała od czasu do czasu Mucha. Tego wieczora Lew zabrał Charlesa do trattorii, którą mu polecił. Wspaniałe frutti di mare z ravioli w maśle cebulowym, a po nich cudowna kompozycja z jagnięcego móżdżku i lodów domowego wyrobu. Łagodne chianti, a potem trochę mocnej grappy. Charles wciąż zastanawiał się, kto go wezwał do Rzymu, ale nie chciał stracić twarzy, pytając o to wprost. Pałac Farnese był zbudowany jak najpiękniejsze z więzień; jego okna wychodziły na mroczny, okolony majestatycznymi portykami dziedziniec zlewany tego ranka deszczem. W zatłoczonej sali konferencyjnej Charles szybko odnalazł Walerego Osipiana. Podczas rozmów rozbrojeniowych w Genewie psychologowi-pułkownikowi KGB towarzyszyła z początku gruba, stara kobieta (jego matka wieśniaczka?), a potem sprytny facet o przerzedzonym owłosieniu, który według Rosjan był mistrzem szachowym, tyle że nikt nigdy o nim nie słyszał. Rosjanie na swój sposób stosowali analizę ludzkiego zachowania, aby dotrzymać kroku Amerykanom w pozawerbalnej interpretacji rozmów i intencji negocjatorów. Czy tamtym można naprawdę ufać? To pytanie stawało się równie istotne jak liczba głowic bojowych – przynajmniej dla Charlesa; a jako były obywatel brytyjski mógł jeszcze dodać: “I na ile można ufać naszym?” Z twarzy skwaśniałego pułkownika o zaciśniętych ustach trudno było cokolwiek wyczytać. Na przyjęciu powitalnym w Genewie Osipian z wyraźnym współczuciem dopytywał się, jak to możliwe, że Charles nie był w stanie poprawnie zinterpretować mowy gestów swojej żony, z którą właśnie się rozszedł? Koledzy z Zachodu nadstawiali uszu. Czy powiedział to, aby podważyć wiarygodność Charlesa? Czy też by udowodnić, jak dobrze poinformowana jest KGB? Czy może było to delikatne ostrzeżenie przed ewentualnymi uprzedzeniami mogącymi wywrzeć wpływ na rzetelność jego analizy zachowania Iriny Kowalewej, nowej radzieckiej negocjatorki, która przypadkiem przypominała (nie kolorem skóry) drogą, kapryśną, histeryczną, znienawidzoną Martine?

– Teraz kiedy zaczynamy poważnie traktować mowę gestów – odparł Charles – mogę sobie wyobrazić, że negocjujący może być utrzymywany w niewiedzy przez swoją stronę co do prawdziwych, rzeczywistych intencji. – To zbyt subtelne – odparł Osipian. – My jesteśmy z natury prostoduszni. Szczerzy i otwarci z zasady. – Szczerość może służyć do odwrócenia uwagi. – My tu zawsze mówimy prawdę: Wy polujecie na subtelności, żeby wykręcić się od zawarcia pokoju: – Nieostrożne ryby łapią się na haczyk. – Kobiety czasem łapią mężczyzn kryjąc haczyk w ładnej przynęcie, panie Spark. – Czy powiedziała to panu pańska babcia? Ta, która była tu z panem w zeszłym roku? Osipian skrzywił zaciśnięte usta w uśmiechu. Nie, radziecka wieszczka nie była jego matką ani babką. Teraz pułkownik był w Rzymie i spoglądał z drugiej strony okrągłego stołu na Dino Tariniego, podczas gdy około czterdziestu osób z personelu ONZ szukało swoich. nazwisk na tabliczkach, aby zająć właściwe miejsca. Inni siadali w porozstawianych pod ścianami fotelach, notując i sprawdzając swoje akta. Godzinę później włoski biolog mówił: – Przybysze w y g 1 ą d a j ą jak ogromne muchy. Podobnie jak owady, cechuje je pracowitość i upór. Czy posiadają prawdziwą indywidualność? Czy są inteligentnymi istotami? – Pamiętać, to być inteligentnym – rzekł Osipian. – Ponadto rozmawiają z nami.

– W ograniczonym stopniu! Może mają tylko niezwykle rozwiniętą świadomość… jak na owady. Może wciąż instynkt kieruje nimi o wiele silniej niż nami. Tarini skinął głową. – A co, jeśli one są w rzeczywistości biologicznymi maszynami? O oczach- obiektywach i mózgu, który jest urządzeniem rejestrującym? Czemu nie miałyby wykorzystywać śmieci jako źródła energii? Po co byłby im zmysł s m a k u? – Mają wystarczająco dużo smaku – rzekł lingwista z Uniwersytetu w Rzymie, noszący brodę w stylu van Dyke'a – by podziwiać arcydzieła naszej kultury. – Bezkrytycznie katalogują. Jak licytatorzy – w głosie Tariniego dała się słyszeć uraza. – Dobrze byłoby wiedzieć, czy one mogą się reprodukować, czy też. są tylko wyspecjalizowanymi, żywymi maszynami. Załóżmy, że jednej z nich zdarzyłby się pożałowania godny wypadek… – Nie – rzekł Osipian. – Ta wielka, pływająca piramida mówi nie. – Piramida, do której środka nie możemy zajrzeć. – Ich złożone oczy nie mogą widzieć tak wyraźnie jak nasze – stwierdził włoski biolog. – To zależy, jak zaprogramowany jest ich mózg – powiedział jego francuski kolega. – Z pewnością muszą mieć jeden centralny mózg, a nie kilka zwojów rozsianych po ciele jak owady. Lepiej zapomnijmy o analogii do owadów. – Sekcja zwłok przyniosłaby odpowiedź na te pytania. Osipian wydął wargi odpowiadając na tę uwagę Tariniego. – Ludzie mogą robić sobie nawzajem paskudne kawały, bo wszyscy znają reguły gry. Próbowanie takich sztuczek z Obcymi to szczyt głupoty. – Może szczytem naiwności jest nie robić tego? Wy, Rosjanie, jesteście tacy naiwni, jeśli chodzi o przybyszów. Charles ze zdziwieniem usłyszał swój głos:

– Muchy oglądają dzieła sztuki spokojnie, lecz intensywnie. Ich złożone, siateczkowate oczy widzą więcej niż oczy turystów – ludzi. Maszyna po prostu rejestrowałaby. To nie są tylko kamery. Jestem tego pewien. Osipian zwrócił się do niego. – Ach tak, panie Spark. Czy zatem lądowanie piramidy kilkakrotnie większej od piramid egipskich w pobliżu tychże ma być gestem solidarności kulturowej – czy ostrzeżeniem, że ich wiedza i technika przewyższa naszą w takim samym stopniu? Charles wzruszył ramionami, nie mając pojęcia. Gdyby określać go mianem skrzypka grającego na niuansach ludzkich zachowań, to teraz poproszono go nagle, by zaczął grać na puzonie lub tubie – zupełnie obcym mu instrumencie. Przez gwałtowne zaciśnięcie szczęk i opuszczenie powiek Osipian dał znać, że Charles przyznał się do swej nieudolności. Jednak nie on był celem ataku pułkownika, który zerknął z ukosa na Tariniego. – Musimy ustanowić nowe reguły. – rzekł Rosjanin – a nie te same, stare. Czemu obcy mieliby stosować się do naszych zasad? Musimy dowiedzieć się prawdy o przybyszach. – Nie można powiedzieć, żeby zwierzali nam się ze swoich motywów – mruknął Tarini. – “Zapamiętać” – co to oznacza? Coś, pomyślał Charles, co jest w takim stopniu częścią ich natury, ich biologicznej egzystencji, że Muchy nie postrzegają tego jako osobliwości zagadkowej dla innych. Lew odkomenderował jednego komandosa z ochrony ambasady, aby działał jako tajniak. Po kilku piwkach i sandwiczach w kafejce po zakończeniu obrad, skonsultowawszy się uprzednio przez krótkofalówkę Lew ruszył wraz z Charlesem do odległego o kilometr kościoła świętego Ignacego. Ukryci pod jednym dużym parasolem maszerowali, aż doszli do kordonu karabinierów towarzyszących zawsze spacerującej Musze. Nigdzie na świecie żaden Obcy nie został jeszcze napadnięty – może żaden fanatyk nie był w stanie wymyślić powodu – jednak opieka policji zapewniała im przynajmniej nieco wolnej przestrzeni przy zwiedzaniu.

Deszcz zaczynał już ustawać, jednak komandos, który spędził kilka godzin na ulicach, był już zupełnie przemoczony mimo parasola. Tak samo jak zakonnica, powiedział; jednak kiedy ona i Mucha dotarły do kościoła świętego Ignacego, pojawił się jakiś ksiądz, który przyniósł jej suchą odzież i buty. Mówiący po włosku komandos słyszał, jak człowiek w sutannie wyjaśniał policjantom, że przyniósł tę odzież z kwatery zakonnicy w pałacu Pamphili przy Piazza Navona. Po Musze deszcz po prostu spływał. Ta runda zwiedzania objęła Pantheon i Piazza delta Rotunda. W przerwie zakonnica zaprowadziła Muchę na Via Monteroni, aby skosztowała resztek francuskich potraw ze śmietników “L'Eau Vive”, a następnie zaprowadziła ją do samej restauracji – mieszczącej się w szesnastowiecznym pałacu – żeby i siostra mogła zjeść coś dobrego. – Dobrze się spisałeś. Teraz my ją przejmiemy. Komandos oddalił się z ulgą. – Niech szlag trafi tę głupią konferencję – mruknął Lew. – Nie mogli wybrać gorszej pory. – Dlaczego? – spytał Charles. – Bardzo prawdopodobne, że właśnie umówiono wizytę w Watykanie. – Ten ksiądz, który przyniósł ubranie? On był łącznikiem? – Nie. Słuchaj, Charlie, w tej restauracji “L'Eau Vive” stołują się wszystkie watykańskie szychy. Gości obsługują oszałamiająco przystojne, młode zakonnice mające specjalną dyspensę pozwalającą nosić seksowne cichy. – To brzmi podejrzanie. Co tam dają? – Tylko wspaniałe, drogie jedzenie. Wszystkie kelnerki noszą złote krzyżyki przypominające dostojnej klienteli o ślubach czystości. Kardynałowie mogliby stracić apetyt na potrawy i wino, gdyby podano je na smutno.

– Ma im to przypominać o ślubach ubóstwa? – Coś w tym stylu. Mimo wszystko chcą, aby obsługiwały ich cnotliwe panie. Tam właśnie spotyka się najwyższych dostojników Kościoła i właśnie tam zakonnica zabrała Muchę. Założę się, że takie otrzymała polecenie. Watykan musi być nielicho poruszony pojawieniem się obcego gatunku. Jeszcze nie zajął stanowiska. Żadna z Much jeszcze tam nie była, żeby zobaczyć najpiękniejsze zabytki. Lew zastanawiał się przez chwilę. – Musimy się rozdzielić. Mam zamiar porozmawiać z Dinem. Zobaczymy, czy uda nam się zdobyć listę gości w “L'Eau Vive”. Obserwując Muchę, miej też na oku siostrę, dobrze? Nazywa się Kathinka. Lew zaproponował Charlesowi swoją eskortę i parasol w drodze przez pierścień uzbrojonych karabinierów w pelerynach, aż do drzwi kościoła świętego Ignacego.. – Sowieci mogą udawać niezaangażowanych, ale o co chodzi Watykanowi? Mają tam co najmniej sześciu Machiawellich. Odszedł spiesznie. Mucha spoglądała na sklepienie z czymś więcej niż tylko “niedbałym skupieniem”. Obcy wydawał się poruszony, spięty, jakby z trudem opanowywał chęć rozwinięcia skrzydeł i wystrzelenia pod malowane niebo kopuły, by towarzyszyć świętemu Ignacemu Loyoli w drodze do raju. Jeśliby to zrobił, uderzyłby się w głowę. Charles pomyślał o tym wtedy, gdy usłyszał, jak siostra Kathinka (jasno i wyraźnie) zwraca uwagę Muchy na to, jak przemyślnie prawdziwa przestrzeń zmienia się tu w malowaną. Kopuła była trompe 1'oeil, iluzją, artystycznym złudzeniem. Dzieło jezuity, ojca Andrei Pozzo, powstałe krótko po roku 1685. Kapelusze z głów przed ojcem Pozzot Nikt nie zadbał o to, by wybudować zaplanowane sklepienie kopułowe, więc on po prostu je namalował. Złudzenie było niezwykle przekonujące; obcy przyglądał mu się niemal przez godzinę. Nawet siostra Kathinka wyczerpała swój repertuar i stała w milczeniu. Tymczasem do Charlesa dołączyli inni obserwatorzy ONZ, a wśród nich włoski lingwista z brodą, marszczący brwi na przedłużającą się ciszę.

Po długiej chwili Mucha nasyciła się widokiem i powiedziała do zakonnicy: – Tak, tak, jak nasze zbiorniki. Przez moment Obcy zdawał się unosić w powietrzu. Profesor Barba gryzmolił w notesie. – Podoba mu się – mruczał. – Dziękuje siostrze. Charles usłyszał coś całkiem innego. Mucha ponownie zwróciła się do siostry, która najwyraźniej zgubiła wątek. – Pamięć znikła? Bo niebo fałszywe? Zakonnica dotknęła naszyjnika, jakby dodawał jej pewności siebie. – To malowane niebo nie jest prawdziwym niebem – odparła. – Powiedziałam ci o tym sklepieniu wszystko, co wiem. – Nic więcej nie wiadomo o świętym Ignacym? – Och, wiadomo! No, napisano o nim całe tomy. Półki Biblioteki Watykańskiej uginają się pod nimi. – Toma to miara wagi? – Nie, chodziło mi o księgi!, Siostra Kathinka zaprowadziła Muchę do pulpitu, na którym leżała olbrzymia otwarta Biblia oprawna w mosiądz.

– Oto najważniejsza z ksiąg. Zawiera Słowo Boże. Mucha opukała tom włochatym odnóżem. Jej wąsy zadrgały. – Ta Biblia jest po łacinie – wyjaśniła zakonnica. – To dawny język tego kraju. Ten język jest martwy, ale wciąż żyje w Kościele, tak jak Chrystus jest martwy, lecz wciąż żywy. W tym momencie Charles intuicyjnie pojął dwa fakty. Zakonnicę zachęcono, by zbadała możliwość nawrócenia Obcych na wiarę chrześcijańską. Po drugie, Obcy nie miał pojęcia, czym jest książka! Przybysze nie znali słowa pisanego. Czyż nie było to możliwe w przypadku odpowiednio zaawansowanej cywilizacji? Nawet na Ziemi zalew elektroniki wypierał słowo pisane. Przedstawiciele supercywilizacji jutra mogli być analfabetami. A jednak, a jednak… Jadalnia francuskiej ambasady była przyjemnym antidotum na surowość Pałacu Farnese, fontanną radości udekorowaną z wyczuciem przez braci Caracci “Triumfem miłości”. Na przyjęciu były obecne cztery przebywające w Rzymie Muchy. – Charles Spark? Jestem Olivia Mendelssohn. Szef służby bezpieczeństwa Białego Domu. Reprezentuję prezydenta. Będziemy razem pracować, pan i ja. – Ach, tak? Olivia była niska. Czubek jej głowy sięgał mu zaledwie do piersi, a Charles nie był olbrzymem. Była po trzydziestce, może blisko czterdziestu. Charles przypomniał sobie, że widział jej twarz w sali konferencyjnej, chociaż tamtego ranka wydawało się, że nie chce rzucać się w oczy. Uprzednio swe czarne włosy ściągnęła w koński ogon, prawda? Teraz, rozpuszczone, spływały gęstą falą na jej nagie, jasnokremowe ramiona. Olivia miała na sobie błyszczącą, granatową suknię zamiast… co też miała na sobie przedtem? Zamiast szarego żakietu, spódnicy i białej koronkowej bluzki. Skinąwszy lekko głową Lew wtopił się w tłum. Przedtem Olivia Mendelssohn nosiła ciemne okulary. Teraz jej oczy były niczym nie osłonięte. I olbrzymie. Same były duże, brązowe i wilgotne, ale ona jeszcze je

powiększyła stosując odpowiedni makijaż. Jej. gładka, owalna twarz stanowiła odpowiednią oprawę do takich oczu. Czyżby próbowała zwrócić uwagę Obcych tą suknią naśladującą kolor ich ciał i tymi ogromnymi oczami? Nogi miała krótsze, niż zapowiadały proporcje twarzy, tułowia i bioder. Wieczorowa suknia stapiała ją ze sobą, zmieniając w krótki, błyszczący łuskami syreni ogon. Buty – kosztowne, z krokodylej skóry – miały czubki wywinięte na zewnątrz, coś jak rozwidlenie rybiego ogona. Charles został wezwany do Rzymu przez Syrenkę z baśni Hansa Andersena! – Musimy być ze sobą zupełnie szczerzy, Charles, jeśli chcemy połączyć twój i mój talent. – Twój talent to dar zapewniania bezpieczeństwa? – Nie tylko! Jednak to nie czas i nie miejsce… Będziemy musieli wejrzeć głębiej w twój nieudany związek z Martine, niż zrobił to pułkownik Osipian. Charles zamrugał oczami. – Wygląda na to, że znasz mnie na wylot. Wziął kieliszek szampana od przechodzącego obok wyfraczonego kelnera. Olivia ledwie umoczyła wargi w pomarańczowym soku. Wśród tłumu pracowników francuskiej ambasady i dyplomatów z innych krajów, ministrów włoskiego rządu, personelu ONZ, księży w czarnych sutannach i białych koloratkach, jednej zakonnicy w czarnym habicie i, oczywiście, czterech Obcych, wyróżniał się kardynał; przysadzisty, rajski ptak w purpurowej sutannie, płaszczu i birecie. Jednak w tym momencie Charles o wiele więcej uwagi poświęcał Olivii. – Twoja Martine – powiedziała – była jeziorem emocji, w którym mogłeś łapać ryby, ale nie mogłeś pływać ani żeglować ze względu na gwałtowne sztormy. Prądy, wiry. Była taka ulotna, tak zmienna, prawda? To dlatego nie potrafiłeś jej zrozumieć. Przechyliwszy głowę Olivia zerknęła na malowany sufit i Charles pomyślał: “Klęska miłości”. Mojej. Nie “Triumf “. – W końcu – ciągnęła Olivia – Martine wyrwała się spod kontroli; i ty też. Wystąpiła z brzegów, jeśli idzie o ciebie. Miałeś nadzieję, że będziesz tymi brzegami ograniczającymi jezioro, otaczającymi je niczym oprawa szlachetnego

kamienia. Jednak ona nie była klejnotem. Była… rozpadem, osobowością z gorzkiej, choć lśniącej wody zamieszkanej przez wspaniałe, smaczne ryby, ale też i przez żaby. Ta szczególna rozmowa – a właściwie monolog Olivii – zaabsorbowała Charlesa bardziej niż obecność Obcych w pokoju. – Zawodowo zajmuję się zatykaniem przecieków – powiedziała. – Jednak teraz potrzebny nam jest jeden potężny przeciek – od Obcych. Odkryłeś już jakiś ślad wilgoci? Charles z trudem wrócił myślami do Much. – Tak. Jestem przekonany, że one są analfabetami. – O? – Sądzę, że nie wiedzą, czym jest p i s m o – litery, cyfry, klinowe czy hieroglify. Obcy napawali się wystrojem pokoju, podczas gdy liczni eksperci i dygnitarze ONZ rozstępowali się przed nimi, trzymając się poza ich bezpośrednim polem widzenia niczym satelity na orbitach stacjonarnych wokół planet. Każdy przybysz trzymał szklankę białego płynu. Kiedy szklanka któregoś z gości była pusta, kelner zręcznie zamieniał ją na pełną. Gdy jeden z kelnerów majestatycznie przepływał obok, Charles zatrzymał go: – Co piją Obcy? – Kwaśne mleko, signore – skrzywił się zapytany. – Siedmiodniowe. – Masz w sobie egipską krew – powiedział nagle Charles do Olivii. To te jej oczy, tak powiększone przez zręczny makijaż. A może naśladując jakąś renesansową księżniczkę zakropiła je sobie wyciągiem z belladonny, żeby były większe? – Moja matka była na wpół Egipcjanką – przyznała. A mój ojciec półkrwi Żydem. Czy nie powinniśmy spróbować porozmawiać z Muchą? Podeszli do najbliższego przybysza, jednak Charles tyle samo uwagi poświęcał gestom Muchy, co mowie ciała Olivii. Ogólnie rzecz biorąc poruszała się płynnie i swobodnie. Raz czy dwa zesztywniała na moment: Charles zastanawiał się, czy miała kiedyś wybity staw biodrowy, czy też jako dziecko poddała się jakiejś eksperymentalnej kuracji wydłużającej kości w celu zwiększenia wzrostu. Czy pod tą suknią blizny na łydkach i

udach zdradzały, gdzie wprowadzono do kończyn metalowe gwoździe? Nie, to absurd. Po prostu szukał pretekstu, by ją rozebrać. Zdawała się oferować siebie Obcemu, posługując się jakąś mową ciała własnego pomysłu, a jednocześnie opierając się i wzdragając. – Dobry wieczór! – Spojrzała wybranej Musze prosto w oczy. – Czy podoba ci się to miasto? – Tak. Ten grzechoczący głos. – Pamiętam je. Odgłos pustej skorupy; trących o siebie patyków lub włosów, a nie melodyjny dźwięk strun głosowych. Patrząc na otwór gębowy przybysza – rodzaj czarnego dzioba nad miękką wypukłością – Charles wyobraził sobie, jak ten wysysa go do sucha i odrzucą jak pustą skorupę. Czuł kwaśny zapach zsiadłego mleka w szklance Obcego. “Pamiętam je”. Jeśli Muchy nie posiadały sztuki niewidzialności, to nigdy przedtem nie były w Rzymie, ani w epoce Renesansu, ani w starożytności, ani pomiędzy nimi. – Co teraj zrobisz? – spytała Olivia. – Polecę z powrotem do statek, wypróżnić. Najpierw krótsze, a później dłuższe odnóża Obcego skurczyły się. Charles wyobraził sobie pszczoły wracające do barci z nogami żółtymi od pyłku. W barci pył wielu kwiatów zmieniał się w miód będący pożywieniem dla… czego? – Wypróżniacie do zbiornika? – spytał. – Tak. Japończycy byli znani z tego, że mówili “tak”, chcąc tylko okazać, że uprzejmie słuchają.

– Co to za zbiorniki? – Zbiorniki pamięci. Dzięki za pamięć… – zanucił pod nosem Charles. Mucha zjeżyła wąsy. Czyżby Tarini miał rację, że Obcy byli biologicznymi maszynami rejestrującymi, wracającymi na statek, by się rozładować, opróżnić, przekazać informacje jakiejś innej istocie o odrażającym wyglądzie? Mucha jednak wydawała się dość rozmowna. Wobec nadstawiających uszu świadków Charles spytał: – Czy wasze oczy widzą wiele obrazów tego samego obiektu? My widzimy jeden. Stwór spojrzał mu w oczy. – Tak, wiele obiektów, po kolei, zapamiętać. – Co jest w tych zbiornikach? – My. My pływamy. Tak samo jak w kościele, Mucha przez chwilę zdawała się unosić w powietrzu. – Ile jest tych zbiorników? , – Tysiąc. Piramida pełna zbiorników… i pływających w nich much, opróżniających się z… co to oznaczało? Dołączył się do nich krępy Rosjanin w asyście Osipiana, pocący się w marynarce, która wyglądała na uszytą z materiału o grubości centymetra.