Trudne Pytania
Przekład Marcin Wawrzyńczak
(Hard Questions)
Data wydania oryginalnego 1996
Data wydania polskiego 1997
1
Zbudowana na cmentarzach i wydmach piaskowych, ciągnąca się pomiędzy parkiem
Golden Gate a mostem o tej samej nazwie dzielnica Richmond w San Francisco stała się
po
rewolucji październikowej schronieniem dla tysięcy uchodźców. Czterdzieści lat później
wyrosła tam, przykryta złocistą kopułą, katedra Najświętszej Marii Panny Na Wygnaniu.
Pod
podłogą świątyni złożono ciało kapłana, i późniejszego biskupa, zwanego Janem
Bosonogim,
który walczył o nowy dom dla uchodźców.
Jednak emigranci starzeli się albo przenosili na przedmieścia. Na ich miejsce do
Richmond wprowadzało się wielu Azjatów. Chińczycy, mieszkańcy Kambodży,
Koreańczycy.
A potem upadek radzieckiego imperium spowodował napływ kolejnej fali Rosjan,
przerażonych nadchodzącymi ciężkimi czasami i nowym gangsteryzmem, a może po
prostu
pragnących robić interesy.
Kiedy trzej mężczyźni, używający pseudonimów Noc, Świt i Dzień, spotkali się w
małym mieszkaniu w niepozornej willi przy jednej z uliczek odchodzących od Geary
Boulevard, nie zwróciło to niczyjej uwagi.
Białe żaluzje zasłaniały uchylone okno, przez które docierał powiew lekko słonej
bryzy znad oddalonego o półtora kilometra oceanu. Pracujący komputer szumiał cicho od
czasu do czasu. Hasła rozbłyskiwały na ekranie. Kwantowy. Procesor. Szyfrowanie.
Do ścian poprzypinane były mapy. Na podłodze walały się teczki, gazety i katalogi,
przemieszane z ozdobnymi pakunkami zawierającymi prezenty dla bliskich w Rosji.
Butelka
stolicznej, kieliszki i popielniczka wypełniona niedopałkami służyły jako przyciski do
wycinków prasowych na niskim stoliku.
Noc i Świt mieli wystające kości policzkowe, ciemne, kręcone włosy i powieki
pozbawione fałdy, charakterystyczne dla osób mających domieszkę mongolskiej krwi,
płynącej w żyłach tak wielu Rosjan. Obaj mogliby z łatwością uchodzić za rdzennych
mieszkańców Ameryki. Jasnowłosy Dzień był typem Europejczyka. Dzień i Świt mieli
krępe
sylwetki; Noc był wysoki i smukły. Wszyscy trzej wchodzili w wiek średni, i to napawało
ich
goryczą.
Rozmawiali cicho po rosyjsku. Nawet kiedy się sprzeczali, robili to, nie podnosząc
głosu.
- Ci z Agencji muszą być idiotami, skoro przysyłają nam coś takiego - powiedział
Świt. Wycinek prasowy ilustrowany był zdjęciem młodej kobiety stojącej nago nad
brzegiem
morza. Okolice podbrzusza zostały zamazane przez komputer. - ”Narodowy Detektyw”
pełen
jest burżuazyjnych bzdur. Zostałam zgwałcona przez przybysza z Wenus. Elvis Presley
żyje
na Marsie.
- Zastanów się - powiedział Noc, którego prawdziwe imię brzmiało Andriej. - Zwróć
uwagę na powiązanie z Matsushimą. Komputery kwantowe. Ta kobieta ma wkrótce wziąć
udział w konferencji w Tucson. Ona musi sporo wiedzieć.
- Cambridge… w Anglii, nie w Massachusetts… Gdzie ci pismacy wynaleźli tę
historię? I do tego jeszcze to rozbierane zdjęcie!
Noc wzruszył ramionami.
Na ekranie komputera błysnął napis: Tylko na zaproszenie. Zaraz potem pojawił się
następny: Proszę czekać. Bez większej zwłoki program uzyskał dostęp do prywatnej grupy
dyskusyjnej.
- Mam przeczucie co do tej sprawy - powiedział Noc.
Dzień skinął głową.
- To strzał na oślep. Ale być może masz rację.
Rozmawiali o niedawnym wypadku, jakiemu uległ na motorówce Tony Racine.
Krążyły pogłoski, że należąca do Racine’a QX Corporation z San Jose była o krok od
zbudowania prototypowego komputera kwantowego. Podobno w pracach chciały ją
prześcignąć laboratoria Motoroli w Phoenix. Tak samo Matsushimą, z laboratoriami
badawczymi w Japonii i Wielkiej Brytanii.
- Jeśli się dogadamy - powiedział Noc - polecę do Phoenix.
- Ale próbowaliśmy już spenetrować Motorolę…
- A ja pojadę do Tucson, żeby zobaczyć, co się tam dzieje, i sprawdzić tę młodą damę.
Mam wyraźne przeczucie.
Świt skinął głową. Przeczucia Nocy przynosiły im czasem duże korzyści. Dzień
napełnił trzy kieliszki.
Ponieważ Noc miał większość trasy pokonać samolotem, nie brał pistoletu, który
zostałby wykryty przy pierwszej kontroli na lotnisku. Młoda kobieta powinna okazać się
łatwym celem.
2
Widziana z okna samolotu pustynia przypominała jasną popękaną tekturę. Teraz, kiedy
Andriej pędził wynajętym pontiakiem międzystanową autostradą z Phoenix, brzydota
zniszczonego krajobrazu jeszcze mocniej atakowała jego zmysły.
Całe połacie ziemi otoczone były drutem kolczastym. Kiedyś były tu zapewne pola
uprawne, jeśli sądzić po rozrzuconych tu i ówdzie gnijących budynkach. Przydrożna
tablica
powiadamiała, że niedaleko znajduje się ujęcie wody. Do Andrieja dotarło, że cały teren
został wykupiony, a następnie opuszczony wyłącznie z powodu wody, która kryła się pod
ziemią. Słyszał, że chciwe miejskie molochy wysysały z pustyni ostatnie resztki
drogocennej
wilgoci. A na zachodzie, czyż rzeka Kolorado nie przypominała teraz zwykłego
strumienia?
Znak drogowy był przestrzelony w kilku miejscach. Kilka innych znaków przy drodze
również zniszczono w ten sam sposób. Co prawda żaden z kierowców jadących obecnie
międzystanową nie zachowywał się tak, jakby znajdował się na strzelnicy, ale
najwyraźniej
zdarzały się wyjątki, zapewne w nocy.
Pośrodku pustkowia wznosił się rozległy, na pół ukończony kompleks budynków.
Wyglądał jak porzucona kolonia nad jednym z mórz Księżyca albo Marsa.
Jeden raz w czasie podróży Andriej zatrzymał się, żeby rozprostować kości i zapalić
papierosa. Gdy tylko opuścił sztucznie chłodzone wnętrze samochodu, poraziło go gorąco
i
blask, które zresztą wydawały się płynnie przechodzić jedno w drugie. Światło było
czystym
upałem; żar lśnił jasno. Skoro powietrze było tak suche, to mgła musiała być smogiem
niesionym z odległości wielu dziesiątków mil.
Granie świerszczy dzwoniło w uszach. Osty kaleczyły niczym drut kolczasty. Krzewy
przypominały kłęby wysuszonych śmieci. Góry w oddali wydawały się dwuwymiarowe.
Mogły być tylko wyciętym ze sklejki tłem, scenografią dla amatorskiego filmu o
kowbojach
albo scenerią wrogiej, obcej planety.
Olbrzymia połyskująca mosiądzem ciężarówka przejechała z hukiem, trąbiąc żałośnie.
Za nią śmignęła długa chromowana cysterna z paliwem. Przypominała rakietę balistyczną
skazaną na wieczne wędrowanie międzystanowymi drogami Ameryki. Następnie
przemknęła
ciężarówka wyładowana wulkanicznym żużlem, przeznaczonym być może do prac
budowlanych.
Andriej poczuł smutek, a potem gniew.
Wielka część naturalnego środowiska Rosji została również spustoszona w ten sposób
- dla dobra społeczeństwa. A mimo to w ostatecznym rozrachunku niepotrzebnie. Na
próżno!
A potem słudzy państwa zostali zdradzeni, doprowadzeni do ubóstwa, podczas gdy tylko
gangsterzy mieli się dobrze.
Zbliżając się do Tucson, Andriej minął rozległą oazę pola golfowego. Kilka
kilometrów dalej znajdowało się następne. Tereny wodonośne były osuszane, żeby ludzie
mogli toczyć drewniane piłki po trawnikach.
3
W centrum konferencyjnym odbywał się jednocześnie zjazd motocyklistów i konwent
doradców podatkowych. Jak się okazało, zbliżająca się konferencja na temat świadomości
nie
została zaplanowana w głównym budynku z jego wielką halą wystawową, galerią, salą
bankietową i amfiteatrem na blisko dziesięć tysięcy widzów, lecz w przyległym
audytorium,
mogącym z łatwością pomieścić oczekiwanych pięciuset uczestników.
Rejestracja i przydzielanie miejsc noclegowych odbywały się na uniwersytecie
położonym o półtora kilometra na wschód. Zanim Andriej udał się tam, zrobił polaroidem
kilka zdjęć Audytorium im. Leo Richa i jego otoczenia. Kolejno wyłaniające się fotografie
były blade z powodu bijącego z nieba blasku.
Najbliższe otoczenie audytorium obejmowało również grupę zaparkowanych
harleyów i ich właścicieli. Niemal wszyscy opaleni młodzi mężczyźni ubrani byli w luźne
dżinsy i skórzane kurtki lotnicze. Ciemne okulary zasłaniały im oczy. Na czołach
zawiązane
mieli niebieskie opaski. Na głowy nasadzone czapki baseballowe zwrócone daszkiem do
tyłu.
Pucołowaci, o silnie zarysowanych szczękach. Chociaż Andriej nie skierował obiektywu
na
żadnego z nich, oni najwyraźniej uważali inaczej. Kiedy czekał, aż pojawi się ostatnie
zdjęcie,
czterech z nich podeszło wolnym krokiem i otoczyło go.
- Dlaczego robisz nam zdjęcia bez pozwolenia?
- O co ci chodzi, człowieku?
- Interesuje mnie architektura, to wszystko, chłopcy.
Dookoła były dziesiątki innych ludzi. Z pewnością ich obecność czyniła go
bezpiecznym. Nagle jednak stojący przed nim motocyklista wyrwał mu fotografię z ręki i
zaczął się jej przyglądać. Dopiero wtedy, kiedy kilku innych mężczyzn w skórzanych
kurtkach poruszyło się, Andriej dostrzegł graffiti wymalowane dużymi, powyginanymi
czarnymi literami na ścianie audytorium: SZALONE PLEMIĘ.
Harleyowiec przyjrzał się uważnie Andriejowi. Podniósł okulary, odsłaniając skośne
oczy.
- Z jakiego narodu pochodzisz, człowieku?
Czyżby poznali, że jest cudzoziemcem? Ależ nie, to byli Indianie, rdzenni mieszkańcy
Ameryki. Myśleli, że jest jednym z nich, jednak z nieznanego plemienia - pracownikiem
ochrony w cywilu, rejestrującym ślady wandalizmu za pomocą swego aparatu.
- Jestem turystą - odpowiedział Andriej.
Motocyklista przedarł zdjęcie na pół.
- Hej…
Młody biały policjant, w ciężkich butach, błękitnej koszuli z krótkimi rękawami i
motocyklowym hełmie, zbliżał się do nich.
- Co się tu dzieje?
Przesunął rękę w kierunku kabury u pasa. W palącym słońcu narastała atmosfera
zagrożenia.
- Nic takiego - odparł Andriej. - Drobne nieporozumienie, panie oficerze. Ci chłopcy
myśleli, że robię im zdjęcie.
Policjant wyszczerzył zęby.
- Ach, nie wolno tego robić, chyba że zapłaci im pan po dolarze.
Czy policjant był w zmowie z bandą motocyklistów przeciwko głupiemu
obcokrajowcowi? A może próbował udobruchać harleyowców, żeby rozładować napięcie?
Ich
ponury nastrój nie uległ zmianie. Policjant nadal się uśmiechał.
- Dolar od głowy to stawka obowiązująca w rezerwacie, prawda?
Czy Andriej powinien zrozumieć aluzję i wręczyć pieniądze, jakby płacił grzywnę?
Rzecznik motocyklistów spojrzał gniewnie na policjanta.
- Na terenie należącym do narodu Navajo, człowieku, a nie w rezerwacie!
Czy policjant był rasistą? Andriej widział tyle smagłych twarzy na ulicach. Tak jakby
przekroczył już pobliską granicę z Meksykiem.
- Zaniosło was daleko na południe, chłopcy.
- Przyjechaliśmy na zjazd, to wszystko.
Oficer przyjrzał się zaparkowanym harleyom. Jeśli zauważył napis na ścianie, to
postanowił go zignorować.
- Będziecie więc pewnie zmieniać opony, co, chłopcy? - Mówił ironicznie czy z
uznaniem? Konflikt zdawał się wygasać. Gapie tracili zainteresowanie. - Niech pan już
idzie -
poradził policjant Andriejowi.
4
Pod wieczór nieoczekiwana burza na krótko odświeżyła miasto i Andrieja. Upał
zaczynał już działać mu na nerwy.
Ciemne chmury płynęły znad pasma gór ku północy, niczym kłęby siarkowego dymu
dobywające się z wulkanu w czasie erupcji. Dziesięciominutowa ulewa obniżyła nieco
temperaturę i osadziła na ziemi warstwę smogu uwięzionego w dolinie. Zachód słońca był
krwawy - i przelotny. W ciągu, zdawałoby się, kilku minut niebo przybrało barwę ciemnej
lawendy, potem indygo. Uliczne latarnie migotały jak miliard świetlików. Światła
reflektorów
przesuwały się pospiesznie jak oczy drapieżnych bestii. Gdzieś w mieście rozległo się
wycie
kojota, przejmujące dreszczem w ciszy wieczoru. Po chwili jakieś inne dzikie miejskie
zwierzę zawyło w odpowiedzi.
Błyskawiczny zmierzch zaskoczył Andrieja. Równie szybko jednak pojawiła się kula
księżyca, umożliwiając mu sfotografowanie Pustynnej Hacjendy, gdzie pewna młoda
Angielka miała zatrzymać się na najbliższy tydzień.
Hacjenda oferowała o wiele wyższy standard niż tani hotelik, który Andriej wybrał dla
siebie. Położona o dwadzieścia minut spacerem od centrum konferencyjnego, Hacjenda
składała się z luksusowych domków z suszonej na słońcu cegły, rozsianych pośród na pół
prywatnych ogrodów z tarasami. Rzędy palm rosły wzdłuż alejek, po zapadnięciu zmroku
dyskretnie oświetlanych lampami osadzonymi w ziemi. Cały teren, z jego
przystrzyżonymi
trawnikami, krzewami i niskimi murkami z cegły, był zupełnie nie zabezpieczony przed
intruzami - którzy mogli być przecież tylko Bogu ducha winnymi gośćmi.
Kiedy Andriej udał się wcześniej do biura na uniwersytecie, żeby zgłosić swój udział
w konferencji, przedstawił się jako psycholog z kliniki w Zurychu. Powiedział, że jest na
wakacjach. Przyjechał do Tucson ze względu na swoje życiowe hobby, a mianowicie
kaktusy.
Zamierzał spędzić cały tydzień na zwiedzaniu parków narodowych Saguaro i Organ Pipę.
O
konferencji dowiedział się zupełnie przypadkowo.
Rzuciwszy okiem na listę uczestników, z zaskoczeniem i radością odkrył nazwiska
trzech czy czterech starych przyjaciół. Och, proszę, i oto jeszcze jedna znajoma: doktor
Clare
Conway z Anglii. Gdzie się zatrzymała?
O dziwo, był już drugą osobą, która pytała o to tego dnia, chociaż tamta rozmowa
odbyła się przez telefon. Następny stary przyjaciel. Amerykanin.
Andriej zadzwonił do Hacjendy, by upewnić się co do rezerwacji doktor Conway.
“Nie, sir, nie dwójka. Biuro organizacyjne z całą pewnością zamawiało dla niej jedynkę.
Tak,
sir, domek numer 12 to jak najbardziej jedynka…”
Domki numer 11 i 12 miały wspólną werandę wychodzącą na niewielki ogród. Biały
plastikowy stół z krzesłami stał pod pięknym rozłożystym drzewem. Polaroid, szumiąc,
wypluł kolejne zdjęcie okolicznych domków.
Andriej poczuł ucisk metalu na karku.
- Nie ruszaj się.
Najpierw pomyślał, że podszedł go jakiś zabłąkany strażnik. Kiedy drugi mężczyzna
w dżinsach i cienkiej skórzanej kurtce zabrał mu aparat, wyobraził sobie przez chwilę, że
to
członkowie gangu motocyklistów przyszli za nim aż tutaj. Osobnik o pociągłej twarzy nie
wyglądał jednak na Indianina. Andriej nadal czuł ucisk zimnego metalu na karku, kiedy
zabierano mu portfel i kluczyki do pontiaca. Czyżby miał do czynienia z rabusiami?
- Gdzie zaparkowałeś? - zapytano go szeptem.
Powiedział, mając nadzieję, że pobiegną ukraść mu samochód.
- Przejdziemy się do twojego wozu. Porozmawiamy.
5
Rozmowa dotyczyła jego zainteresowania Hacjenda. A także materiałów
konferencyjnych schowanych w skrytce przy kierownicy. Jak również kopii wycinka z
“Narodowego Detektywa”.
Kolejne samochody mijały zaparkowanego pontiaca. Nikt nie zwracał na nich uwagi.
Andriej opanował się na tyle, by zapytać:
- Kim jesteście?
Chudy mężczyzna siedzący z Andriejem z tyłu podciągnął rękawy kurtki. Reflektory
przejeżdżającego samochodu wydobyły z mroku wytatuowany wizerunek anioła w locie,
unoszącego nagą kobietę. Niosącego czystą duszę do nieba. Typowy motyw ze
średniowiecznego obrazu - tyle że uwspółcześniony i mocno erotyczny.
Drugi mężczyzna - który usiadł w fotelu kierowcy i szukał jakichś dokumentów - był
krępym, piegowatym rudzielcem. Miał na sobie wojskowy uniform z wieloma
kieszeniami, a
pod nim cienką koszulkę z kolorowym napisem KOCHAJ SWEGO PANA.
- Kim jesteście?
Blondyn wyszczerzył zęby do lusterka.
- Można powiedzieć, że jesteśmy Braćmi Ducha.
Nie byli jednak Murzynami.
- Może się jakoś dogadamy - zasugerował Andriej. - W czyim imieniu występujecie?
- Och, z pewnością się dogadamy - zapewnił go chudzielec. Jego towarzysz włączył
silnik.
Pojechali na cmentarz po drugiej stronie autostrady. Tam dwaj mężczyźni wepchnęli
Andriej a do bagażnika samochodu. Skrępowali mu ręce i nogi za pomocą szerokiej taśmy
klejącej i zakneblowali usta.
Andriej doszedł do wniosku, że samochód kieruje się z powrotem w stronę miasta.
Kilka razy zatrzymali się, zapewne na czerwonym świetle. Potem silnik zgasł. Drzwi
otworzyły się, potem zamknęły. Minęło jakieś dziesięć minut, zanim mężczyźni powrócili.
Czy zatrzymali się przy hotelu Andriej a, żeby zabrać jego rzeczy? W tanim przybytku nie
było zbyt szczelnej ochrony.
Kiedy jakiś czas później samochód zatrzymał się ponownie, trzasnęły tylko jedne
drzwi. Jeden z mężczyzn musiał przesiąść się do swojego wozu.
Rozpoczęła się okropna podróż, podczas której Andriej całkowicie stracił poczucie
czasu. Pomimo że w karoserii było kilka szczelin, powietrze w bagażniku stało się
wkrótce
nieznośnie duszne. W dzień z pewnością by umarł. Po nie kończącej się jeździe droga
zrobiła
się boleśnie nierówna. Najwyraźniej pontiac skręcił w las.
6
Tego gorącego niedzielnego poranka w pierwszym tygodniu września płaskodenna
łódź przesunęła się pod siedemnastowiecznym kamiennym mostem Elżbiety,
przerzuconym
nad rzeką Cam. Ozdobne armaty na parapecie balustrady wydawały się balansować
niebezpiecznie. Dziewczyna z drągiem schyliła się nisko. Gdy kucnęła na szerokim
pokładzie, używając drąga jak steru, jej jasne włosy rozsypały się kaskadą, a krótka,
sprana
dżinsowa spódniczka podniosła się, odsłaniając opalone, piegowate uda.
Przyjmując nonszalancką pozę, Orlando Sorel przyjrzał się dziewczynie i zacytował
po francusku:
- Le chair est triste, helas! et j’ai lu tous les livres.
Georgette przetłumaczyła niezwłocznie:
- “Ciało jest smutne, biada! I wszystkiem przeczytał książki”. Wiersz Mallarmego
“Wiatr morski”. Chyba cię nie nudzę, Orły, co?
Wyprostowała się, potrząsając włosami. Łódka dryfowała leniwie. W oddali gotyckie
wieżyczki i iglice kaplicy King’s College odcinały się na tle szafirowego nieba. Pół tuzina
innych łodzi, kilka z nich wyładowanych turystami, sunęło niespiesznie po wąskiej rzece
w
najbliższej odległości. Duża ważka zbliżyła się do łodzi, okrążyła ją, po czym odleciała.
- A więc specjalnie przyjeżdżam na uniwersytet całe tygodnie wcześniej - odezwała
się Georgette - i nagle okazuje się, że ciało jest smutne! Czy śniadanie w łóżku to taka
kiepska
sprawa? Okruchy bułki w pościeli!
Orlando strzepnął niewidzialne okruchy pieczywa ze swej błękitnej aksamitnej
marynarki. Poprawił szeroki, luźno zawiązany musztardowy krawat w różowe kropki.
Czarne
włosy Orlanda opadające na kołnierzyk lśniły w słońcu nieco tłusto. Zegar kościoła
uniwersyteckiego, ukrytego za budynkiem King’s College, zaczął wybijać słynne kuranty,
skopiowane w Westminster, a następnie na całym świecie; Orlando spojrzał na zegarek.
- Nie bądź taka przeczulona. - Nie znosił drażliwości u innych. - Odczuwam potrzebę
wyjazdu. Nie chodzi mi o ciebie, lecz o Cambridge. Tydzień w Paryżu mógłby być
zajmujący.
Georgette zaczęła z entuzjazmem popychać łódź ku kolejnemu niskiemu mostowi.
- Złapiemy samolot dziś wieczorem. Muszę przejrzeć kilka pozycji w Bibliotheque
Nationale. Faktem jest, że popełniłem pewien drobny grzeszek.
- Powiedz!
Orlando wydął tylko wargi.
Gdy łódź zbliżyła się do Mostu Królewskiego, przy moście Elżbiety zatrzasnęła się
kuta żelazna brama. Z Ogrodu Uczniowskiego wyłonił się mężczyzna, pędząc wzdłuż
rzeki.
Orlando skierował wzrok w tamtą stronę, unosząc się nieco na poduszce. Mężczyzna
biegł, a
poły jego płaszcza rozwiewały się. W ręce ściskał zwiniętą gazetę, niczym pałeczkę, którą
musiał przekazać następnemu w sztafecie.
- Och, mój Boże - wycedził Orlando, przyglądając się mężczyźnie.
Ma około pięćdziesiątki. Elegancko przystrzyżona ciemna broda i wąsy, przerzedzone
kręcone włosy. Gdyby był parę centymetrów wyższy, mógłby sprawiać wrażenie
krzepkiego.
Przy swoim niskim wzroście wydawał się jednak nieco korpulentny. Tak czy owak, miał
jeszcze dość sił, by utrzymać tempo biegu - chociaż powietrze chwytał już przez szeroko
otwarte usta.
Kiedy spostrzegł Orlanda, ten od niechcenia uniósł dłoń w ironicznym pozdrowieniu.
Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie. Sapiąc, wyciągnął gazetę i krzyknął:
- Ty sukinsynu! Ty to zrobiłeś, prawda?…
Orlando leniwie wyprostował wskazujący palec i wykonał obraźliwy gest.
Ponieważ brodaty mężczyzna musiałby przejść po wodzie, żeby dopaść drwiącego z
niego młodzieńca, nie pozostało mu nic innego, niż rzucić mu wściekłe spojrzenie i podjąć
bieg. Kolejna brama z kutego żelaza otworzyła się i zamknęła z trzaskiem. Mężczyzna
popędził przez most.
- Dobry Boże, Orły - powiedziała Georgette. - Jack Fox wygląda na wściekłego.
Musiałeś nieźle nabroić.
- Cóż, chyba nadszedł czas, bym wraz z moją ulubioną uczennicą udał się do pięknej
Francji…
Nadszedł również czas, by Georgette schyliła się, przepływali bowiem pod Mostem
Królewskim, jednak teraz uwagę Orlanda zaprzątały już zupełnie inne sprawy.
7
Nieco już zmęczony, Jack Fox wybiegł truchtem spod zdobionej pinaklami bramy
King’s College i skręcił w prawo w King’s Paradę. Klucząc pomiędzy spacerującymi
turystami, przeciął Trumpington Street, nieomal zderzając się z rowerem.
Minąwszy rząd okratowanych okien osadzonych w murze barwy miodu dokładnie na
wysokości chodnika, dotarł do zakończonej blankami bramy. Łuk Tudorów zwieńczony
był
herbami. Statua biskupa w czerwonej szacie i złotej mitrze widniała w górze, osłonięta
przez
misterny kamienny baldachim. Potężne dębowe odrzwia były zamknięte, ale mała furtka
stała
otworem. Grupka Japończyków czytała ogłoszenie zawiadamiające, że Spenser College
będzie otwarty dla zwiedzających dopiero po południu. Japończycy zaglądali na
opustoszały
główny dziedziniec. Pośrodku trawnika stała fontanna w kształcie wielkiej konchy
podtrzymywanej przez Neptuna.
Jack przebiegł po trawie na drugi koniec dziedzińca. Kolejna brama prowadziła ku
ocienionym, brukowanym arkadom otaczającym wewnętrzny trawnik. Sapiąc, zaczął
wspinać
się po schodach.
Na drugim piętrze zatrzymał się, by złapać oddech, przed drzwiami oznaczonymi
napisem “Dr C. Conway”. Oddychając ciężko, zabębnił w drzwi dłonią, w której ściskał
gazetę.
- Clare! - zawołał, niezbyt jednak głośno. - To ja, Jack.
Na chwilę oparł się czołem o dębowe drewno.
Zaraz potem drzwi się otworzyły.
Nieomal wpadł na szczupłą, zbliżającą się do trzydziestki kobietę. Miała na sobie
jasnobrązowe luźne spodnie. Cienki beżowy golf z wizerunkiem słynnego “Myśliciela”
dłuta
Rodina. Jasne włosy były ściągnięte w kucyk.
- Clare, czy to widziałaś?…
- “Niedzielne Sensacje”? Oczywiście, że nie. Czemu kupiłeś ten brukowiec?
Na trzeciej stronie tygodnika widniała jej fotografia. Stała na plaży, naga, wyglądając
beztrosko. Jej piersi przypominały małe, sprężyste jabłka. Włosy miała rozpuszczone.
Podbrzusze było nieostre, zaznaczone słabo, jak u lalki. Tytuł wyróżniony dużą czcionką
głosił: MŁODA UCZONA Z CAMBRIDGE OBIECUJE ŻYWE KOMPUTERY.
Clare chwyciła gazetę i zaczęła czytać drżącym głosem:
- “Jeśli ktokolwiek jest zdolny rozgrzać twój twardy dysk, to z pewnością będzie to
Clare”…
Zaczęła się trząść i opadła na czarny skórzany fotel, na którym wisiała jej akademicka
toga.
- Jack, nie rozumiem…
Dezorientacja na tej delikatnej, owalnej twarzy. Perkaty nosek marszczący się jak u
królika. Łzy zaniepokojenia, czy wręcz lęku, w jasnobłękitnych oczach.
- Wyskoczyłem do sklepiku na rogu po mleko - wyjaśnił Jack. - Heather chciała zrobić
sos, a gdybyśmy chcieli czekać, aż Lukę oderwie się od komputera, moglibyśmy czekać
całą
wieczność… Pan Singli ze sklepu powiedział do mnie: “W »Niedzielnych Sensacjach«
jest
artykuł o Cambridge, panie Fox”. To robota Orlanda, nie ma wątpliwości! Widziałem go
na
rzece, w łodzi, z jakąś młodocianą pięknością. Niespecjalnie się przejął.
- Południe Francji, zeszłe lato, otóż to. Teraz pamiętam! Zrobił mi tylko jedno takie
zdjęcie. Byłam głupia, że mu na to pozwoliłam.
- Byłaś na wakacjach.
- Wyszłam na idiotkę.
- Cholerny zazdrosny sukinsyn! Próbuje zepsuć nam podróż.
Clare patrzyła na gazetę tępym wzrokiem.
- Jak bardzo zły jest ten artykuł?
Na ekranie jej komputera widniała pierwsza strona ostatecznej wersji referatu, który
miała wygłosić na konferencji w Tucson. Tytuł brzmiał: “Mózg jako komputer świetlny”.
Podręczniki anatomii, neurologii i psychologii zalegały półki. Połowę czarnej skórzanej
sofy
zajmowały papiery. Jedyne okno wychodziło na maleńki balkon zapełniony
krwistoczerwonymi geraniami w małych donicach z terakoty. Drzwi do sypialni były
otwarte,
łóżko wciąż nie pościelone.
- Po prostu zły - stwierdził Jack.
- Och, mój Boże - powiedziała, z trudem przeczytawszy kilka zdań - jakiś dziennikarz
zadzwonił do mnie parę dni temu. Twierdził, że jest z “Guardiana”. A teraz to wszystko
znalazło się w tym szmatławcu. Oczywiście w bezsensownej formie! Pseudonaukowy
żargon
i soczyste kawałki. “Błyskotliwa asystentka ze Spenser College w Cambridge”…
“Finansowane przez koncern elektroniczny Matsushima”… “Kto pierwszy wyprodukuje
kwantowy mikroprocesor”… “Komputery tysiące razy szybsze”… “Kwanty dokonują
swoich
obliczeń w alternatywnych rzeczywistościach”… “Atrakcyjna doktor Conway twierdzi, że
praca ludzkiego mózgu opiera się na kwantach - dlatego mamy świadomość własnej
egzystencji”. - Jęknęła. - ”A zatem gdy komputery zaczną wykorzystywać kwanty - same
również staną się żywe”… “Doktor Conway wyjeżdża na konferencję pod hasłem Trudne
Pytania, odbywającą się w samym sercu arizońskiej pustyni, by znaleźć odpowiedzi. Z
tego
co wiemy, jest tam bardzo gorąco. Nasze trudne pytanie brzmi: czy doktor Conway i tym
razem będzie się rozbierać?” Pozwę ich - powiedziała. - Myślisz, że mogę to zrobić?
- Przynajmniej trochę cię wyretuszowali. To gazeta dla całej rodziny.
Uderzyła pięścią w kolano, jakby chciała zabić muchę.
- Odpowiedziałam na pytania tego cholernego dziennikarza, ale przecież nie tymi
słowami. Facet wydawał się wiarygodny. Kwanty, do diabła! Jakby chodziło o maleńkie
tresowane pchły skaczące w pudełku. I jeszcze to cholerne zdjęcie! Co dalej? Mam
pozować
do “Penthouse’a” w todze? Prosta droga do kariery akademickiej.
- Jeśli Orlando zrobił to zdjęcie, to sądzę, że należy do niego.
- Ale to moje ciało.
- Nie wściekaj się, bo dostaniesz migreny. Mogę? - Jack stanął za Clare i zaczął
masować jej ramiona. Kobieta drgnęła, ale po chwili zaczęła się rozluźniać.
- Och, Boże - wymamrotała - czy on pośle ten wycinek twojej żonie?
- Anonimowo. Pamiętasz tamten okropny telefon?
- Jack, chciałabym bardzo, żebyś tu został, ale co z mlekiem? - Mleko było czymś
konkretnym i znanym, na czym mogła się skoncentrować.
- Powiem Heather, że wpadłem na… powiedzmy, Phila Martingale’a. Phil chciał
wiedzieć wszystko o modnych obecnie prorokach ery technologicznej, których będę
przepytywał w Kalifornii po konferencji. Nie mogłem przecież odmówić szefowi
wydziału,
prawda?
- Czy to nie Martingale wyraził zgodę na twój wyjazd?
- I to jeszcze w maju. Pewnie zdążył już zapomnieć o szczegółach. Czegóż innego
można spodziewać się po ekspercie od mechanizmów pamięci?
Clare niemal się uśmiechnęła.
- Potrzebuję teraz przyjaciela, i to ty nim jesteś, ale lepiej wracaj do domu.
Jack ścisnął jej ramiona.
Clare westchnęła i wygładziła gazetę na swoich kolanach.
- Patrz na piersi, które oglądał Orlando - powiedziała. - Oglądał, i nie tylko, pomyślał
z bólem Jack. Jego spojrzenie skierowane w stronę sypialni było pełne tęsknoty. - To
zdjęcie
jest wyjątkowo mało podniecające, nie uważasz? - ciągnęła Clare. - Działa jak
antypornografia, i to na nas! Jestem pewna, że to część planu Orlanda. Żeby obrzydzić mi
seks.
- Pewnie sądzi, że byliśmy już w łóżku…
- W gruncie rzeczy zawsze sprawiał, że nabierałam obrzydzenia do seksu. Szczególnie
z nim, był taki zaborczy! Niech mnie diabli, jeśli pozwolę mu manipulować moimi
uczuciami, i to nawet wtedy, kiedy będę przebywała na innym kontynencie!
Jack mógł mieć nadzieję. Była jednak jeszcze inna sprawa.
- A co z ludźmi z Matsu? Jak zareagują, kiedy to przeczytają? Wiesz, wizerunek firmy
i tak dalej.
- Z pewnością nie będą naciskali, żebym w ostatniej chwili odwołała wyjazd. -
Zerknęła na ekran komputera. - Sądzę jednak, że będę musiała wyrzucić wszystkie
spekulacje
na temat osiągnięcia świadomości przez komputery kwantowe! Skupię się na efektach
kwantowych w ludzkim mózgu.
- Skąd wiesz, że Matsu nie będzie wywierało na ciebie nacisków?
Zadrżała.
- Naprawdę musisz już iść albo Heather zacznie się czegoś domyślać.
- Wszystko przez tego cholernego Orlanda.
- Tylko nie wdawaj się z nim w kolejną bójkę. Proszę, nawet gdyby chciał cię
sprowokować. To tylko pogorszyłoby sprawę.
Jack skinął głową.
- Mógłbym skończyć w sądzie oskarżony o pobicie, zamiast jechać do Ameryki.
Jack nie zdążył jeszcze wyjść, kiedy rozległo się energiczne pukanie do drzwi.
Po chwili do gabinetu wszedł tęgi, starszy mężczyzna z krótkimi siwymi włosami,
ubrany w czarny garnitur i uniwersytecki krawat z herbem.
Nie zaszczycił Jacka nawet spojrzeniem, ignorując go całkowicie, jak przystało na
głównego portiera.
- Doktor Conway - powiedział z szorstką uprzejmością - rektor prosi, by złożyła mu
pani wizytę, możliwie jak najszybciej. Czy mam mu przekazać, że pani to zrobi?
Gdy Clare wstała, gazeta ześlizgnęła się na podłogę. Spojrzenie portiera powędrowało
za pismem.
- Widzę, że zna pani powód, doktor Conway. - To powiedziawszy, Rogers wyszedł.
Jack przymknął dębowe drzwi.
- Czy Rogers przegląda wszystkie gazety w tej swojej stróżówce?
- Tylko te szmatławe. Nigdy mu się nie podobało, że Cambridge otworzyło swe
podwoje dla płci pięknej.
- Nie zdawałem sobie z tego sprawy.
- Bo nie jesteś kobietą. Teraz będę zmuszona przebrać się w coś żałobnego i włożyć
togę…
8
Gdy krótkofalówka przy łóżku zapiszczała, Gabriel Soul obudził się i potwierdził
odbiór w ciągu kilku sekund. Leżąca przy nim nago pod jedwabną pościelą Kath
zamruczała
cicho i przysunęła się bliżej. Zaszczycona przywilejem dzielenia jego łoża przez tę noc,
miała
najwyraźniej ochotę wykorzystać to w pełni.
Musiały już minąć całe dwa miesiące od czasu, kiedy ostatni raz wziął Kath do siebie.
Wszystkie kobiety w społeczności rozumiały, że spanie z Gabe’em najwyżej raz czy dwa
jest
właściwe dla ich dusz. Nie miały prawa być zaborcze czy zazdrosne ani czuć - jeśli były
nieładne w ziemskim pojęciu - że je zaniedbuje. Chociaż Kath miała końską szczękę, od
szyi
w dół była delikatną i ochoczą źrebicą. Gabe zdążył już włączyć halogenowe oświetlenie
za
pomocą ręcznego pilota. Wymierzył Kath lekkiego klapsa w jedwabiste pośladki.
- Nie teraz, dziewczyno. Jestem zajęty. Powtórz, Billy, słabo cię słychać.
Setka maleńkich żarówek zajaśniała wzdłuż krawędzi sufitu. Sypialnia przypominała
wnętrze wielkiej, przedłużonej limuzyny wyposażonej w łóżko zdolne pomieścić cztery
osoby. Czasem, kiedy Gabe nauczał, tyle osób właśnie z niego korzystało. Przy takich
okazjach programował oświetlenie w specjalny sposób, tak że świetlisty pas pędził dokoła
pokoju, niczym kometa, coraz szybciej, na podobieństwo duszy dążącej ekstatycznie ku
transcendentalnemu orgazmowi.
Teraz łagodny, jednostajny blask odsłaniał kolejne fragmenty wnętrza: meble w
dobrym stylu, kominek, hinduskie freski o tematyce erotycznej na ścianach.
- Kiedy przywieziecie go tutaj z Jerseyem, Billy, zaprowadźcie go do Pokoju Prawdy.
Niech przez cały czas będzie zdezorientowany.
Gabe odłożył krótkofalówkę.
- Co się dzieje? - zapytała Kath.
- Ktoś wsadzał nos w nie swoje sprawy - poinformował ją ogólnikowo.
- W pobliżu Schronu?
- Nie. Daleko stąd i wiele godzin temu. Idź już, Kath. Podziel się sobą z innymi.
Muszę pomedytować. Spojrzeć w przyszłość.
Ześlizgnęła się posłusznie z łóżka. Podniosła szlafrok z podłogi i odeszła, plaskając
cicho bosymi stopami.
Gdy zniknęła, Gabe przygasił światła i sięgnął po pilota sterującego zasłonami.
Draperie rozsunęły się z cichym szumem, wpuszczając blask księżyca. Gabe usiadł na
łóżku i
wyjrzał przez okno.
Skały schodziły stromo ku pustej równinie cętkowanej gdzieniegdzie kępami krzewów
i pojedynczymi okazami kaktusów. Pobliskie wzgórza były hałdami pozostałymi po
dawno
nieczynnych kopalniach srebra. Górnicy dziesiątki lat wcześniej wycięli wszystkie drzewa
w
okolicy. Chociaż pod ziemią znajdowała się woda, zasilająca głęboką studnię Schronu
Duszy,
drzewa nie zdołały jeszcze odrosnąć.
Za oknem przeleciał nietoperz; potem następny. Nietoperze zamieszkiwały tunele
kopalniane wydrążone w urwisku wznoszącym się pionowo za Schronem i służącym jako
jego tylna ściana. Małe bestie wykorzystywały jakieś naturalne kanały powietrzne, by
dostać
się do środka. Całe szczęście, że Kath wyszła. Nienawidziła tych stworzeń.
Jakże posłusznie odeszła, rezygnując z nocy w jego łóżku po dwóch miesiącach tego,
co ziemskie umysły mogłyby odebrać jako zaniedbywanie. To zaniedbywanie tylko
wzmagało podniecenie Kath, dobrze o tym wiedział. Rozważał nawet pomysł, by cały
czas
spędzić z nią w abstynencji; dał się jednak przebłagać.
Błogosławiona Kath! Pozbawiona jakiejkolwiek bliższej rodziny przed wstąpieniem
do Schronu. I tak bardzo bojąca się śmierci, dopóki Gabe nie pokazał jej, jak wzmocnić
duszę
poprzez rozkosz. Przywiozła ze sobą darowiznę na sumę miliona dolarów, wystarczającą
na
zakup wielu przedmiotów zbytku, jak również artykułów koniecznych ze względów
obronnych, takich jak bazooki, kałasznikowy, karabiny maszynowe kalibru 50 mm,
granaty,
ręczna wyrzutnia rakiet, a także unowocześnienie parku maszynowego i powiększenie
zapasu
jedzenia oraz wyposażenie specjalnego pomieszczenia medycznego, gdzie nowym
rekrutom
robiono testy na AIDS i wirusowe zapalenie wątroby, na wypadek gdyby ich
zaświadczenia
były sfałszowane.
Gabriel nie miał zamiaru ryzykować.
Nie zawsze łatwo było przewodzić społeczności złożonej z sześćdziesięciu kobiet i
czterdziestu mężczyzn, swobodnie dzielących się sobą nawzajem. Przekonanie, iż ich
seksualne rytuały wzmacniają duszę, tak że wszyscy w końcu osiągną życie wieczne, było
trwałym spoiwem.
Jednak kilka razy spoiwo to pękło. Na szczęście twardziele Gabe’a - między innymi
Billy i Jersey, zdążający właśnie do domu - dali sobie radę. Jeden czy dwa trupy leżały
zakopane głęboko w piasku pustyni.
Podniosłe uczucie - mieszanina gniewu i upojenia - opanowało Gabe’a, kiedy
wpatrywał się w noc. Będzie kochającym zbawicielem świata, jego sędzią, oddzielającym
prawdziwe dusze od ludzi-trupów. Przez moment chciał wcisnąć guzik uruchamiający
dzwonek, by wyrwać setkę ludzi z łóżek i zebrać ich w refektarzu, gdzie przez godzinę lub
dłużej wygłaszałby do nich kazanie.
Wizja, której doświadczył pięć lat temu, wciąż mu towarzyszyła: wizja świata pełnego
ludzi-trupów, nieżywych automatów. Prawdziwe dusze jaśniały tylko tu i ówdzie. A teraz
najbardziej podstępni z ludzi-trupów próbowali położyć duszę na stole operacyjnym
nauki.
Pociąć ją na kawałki. Stworzyć sztuczne dusze we wnętrzu maszyn.
Wkrótce twardziele Gabe’a będą zmuszeni stać się jeszcze twardsi. Zaczną wymierzać
ciosy. Jeśli część z nich umrze, będą mogli być pewni swojej nieśmiertelności. Niemal już
słyszał, jak płomiennie przemawia w refektarzu.
Proroczy głos wzbierał we wnętrzu Gabe’a. Siłą woli opanował się. Nie czas teraz na
wciskanie guzika, Billy i Jersey będą tu wkrótce z więźniem.
Daleko na równinie maleńki promień światła kołysał się w pióropuszu osrebrzonego
pyłu.
9
W dużym podziemnym pomieszczeniu wyciętym w nagiej skale i oświetlonym
fluorescencyjnymi lampami stała na metrowej długości nogach obszerna, przedzielona na
pół
stalowa klatka.
Andriej, rozebrany do pasa i przywiązany do metalowego krzesła, został wepchnięty
do nie zajętej części przez otwór w podłodze.
Od pasa w górę był całkowicie unieruchomiony. Ręce miał skrzyżowane wysoko na
piersiach. Pasy krępujące nadgarstki biegły nad ramionami i po plecach w dół. Mógł
jedynie
poruszać dłońmi niczym łapkami w elektrycznym bilardzie.
Podnoszona przegroda oddzielała go od odrażającego gada. Stworzenie miało jakieś
trzydzieści centymetrów długości od pyska z rozwidlonym językiem po koniec tłustego
ogona. Cętkowana czarno-pomarańczowa skóra pokryta była guzowatymi naroślami. Gdy
rudy mężczyzna imieniem Jersey przeciągnął patykiem po siatce klatki, zwierzę zasyczało
wściekle.
Chudy mężczyzna z tatuażem na ramieniu, nazywany przez swego partnera Billym,
kucnął i Andriej poczuł ukłucie w udo. Igła. Coś mu wstrzyknięto.
- Heloderma arizońska jest tak jadowita - rzekł Jersey swobodnym tonem - tak
boleśnie, powolnie jadowita, że ludzie myśleli kiedyś, iż nie ma odbytu. Sądzili, że gówno
zbiera się w jej wnętrzu, dopóki nie ukąsi jakiegoś innego stworzenia, oczyszczając się w
ten
sposób. Nie ma kłów jak wąż. Zamiast tego mocno chwyta. Przeżuwa i miażdży. Nie
puszcza.
Ból jest taki, że można zwariować…
Jersey wetknął patyk do środka i szturchnął gada w ogon. Rozdziawiając paszczę,
bestia skoczyła w kierunku Andriej a, nie mogła go jednak dosięgnąć. Jeszcze nie.
- Dzisiaj znamy już odtrutkę. Będziesz o nią błagał. Czy nie lepiej oszczędzić sobie
kłopotów?
- To barbarzyństwo - zaprotestował Andriej.
Klatka nie była jedynym barbarzyńskim elementem. Na ścianie wisiała głowa
przytwierdzona do mahoniowej podstawki. Nie była to głowa wielkorogiego barana ani
górskiego lwa, lecz głowa mężczyzny z krótko przyciętymi włosami. Usta miał szeroko
otwarte w niemym krzyku. Zęby obnażone. Z pewnością był to żywiczny model.
Wytrzeszczone oczy musiały być zrobione ze szkła.
Idąc za wzrokiem Andrieja, Billy położył dłoń na ustach trofeum.
- Johnny jest jak najbardziej prawdziwy. Widzisz, niektóre gatunki są zagrożone
wyginięciem. By na nie polować, trzeba mieć zezwolenie. Jednak ludzie bogaci nie
zawsze
się o to troszczą. Są fanatykami. Chcą mieć w domu każde swoje trofeum. Przekupują
więc
przewodnika. Ludzie na pustyni znikają bardzo łatwo. Johnny’emu zdarzył się drobny
wypadek.
- Moi ludzie mogą zapłacić za moje uwolnienie - powiedział Andriej.
Billy poklepał głowę po policzku.
- Śmierci, pogardzam tobą - rzekł, jakby recytował jakąś osobistą modlitwę.
- Kim są “twoi ludzie”?
Trzeci mężczyzna, bosy, wszedł bezszelestnie do pomieszczenia. Miał na sobie
obszerną, wyszywaną koszulę z białego jedwabiu, bez kołnierzyka, przewiązaną w pasie
szarfą, a pod nią niebieskie jedwabne spodnie od piżamy. Jego długie, przygładzone
czarne
włosy rozdzielone były pośrodku przedziałkiem, nieco na modłę dziewiętnastowieczną.
Twarz miał szczupłą i bladą, chociaż usta były zmysłowo pełne i lśniły lekko błękitnawym
odcieniem jakby za sprawą jakiegoś kosmetyku. Mała czarna bródka. Bardzo jasne,
intensywnie patrzące oczy. Pełne mocy. Było tak, jakby do wykutego w skale
pomieszczenia
wszedł współczesny Chrystus lub być może kaznodzieja-pionier sprzed stu lat. Lub
nawet…
Odkrycie zaszokowało Andrieja.
Mężczyznę charakteryzowało niezwykłe fizyczne podobieństwo - podkreślane jeszcze
przez chłopską w stylu koszulę i uczesanie - do Rasputina, obdarzonego magnetycznym
wpływem proroka, który omamił cara i carycę w przedrewolucyjnej Rosji.
Jednocześnie tak bardzo zmysłowy i tak uduchowiony, tak czarujący, charyzmatyczny
- obdarzony przemyślnym instynktem władzy, pełen mistycznych obsesji.
Rosnące przerażenie opanowało Andrieja - nie tylko z powodu jadowitego stwora po
drugiej stronie klatki i głowy na ścianie, lecz z powodu tej… zjawy.
Kim byli ludzie, którzy go schwytali?
Po wypuszczeniu z bagażnika był pół ciągnięty, pół prowadzony ku rozległej fortecy
wznoszącej się na krawędzi przepaści. Budowla z palonej na słońcu cegły i
pomalowanych
betonowych bloków. Skrzyżowanie pałacu i twierdzy. Przybudówki z drewna i
aluminium, z
poziomych desek i falistej blachy.
Wewnątrz nieomal wpadł na śliczną, młodą, opaloną kobietę o włosach koloru lnu,
ubraną w szorty i wiązaną z tyłu bluzkę, odsłaniającą ramiona i plecy. Na jej twarzy
malowało
się dziwne uniesienie. Wydawało się, że w ogóle nie zauważyła jego krótkiej obecności,
kiedy
pospiesznie przeprowadzono go wytapetowanym korytarzem, a następnie skierowano po
betonowych schodach w dół, ku ciężkim dębowym drzwiom…
- Kto to są “twoi ludzie”? - powtórzył dziwny guru.
Jersey ponownie zachrobotał patykiem po ścianie klatki. Heloderma zasyczała
gniewnie.
Gad wydawał się olbrzymi, prehistoryczny, wrogo nastawiony. Andriej zdał sobie
sprawę, że narkotyk zaczyna działać. Jego zmysły były wyostrzone. Z pewnością nie
podano
mu żadnej odtrutki. Raczej wręcz przeciwnie. Zastrzyk miał sprawić, by czuł i widział
bardziej intensywnie. Jakże jaskrawożółty był język bestii, wysuwający się co jakiś czas z
pokrytej brodawkami paszczy. Skóra Andrieja stała się tak wrażliwa, że więzy zaczęły
sprawiać mu ból. Jakże mocno skrępowane miał ręce. Ich nacisk na klatkę piersiową był
nie
do wytrzymania, przywodził na myśl średniowieczną torturę.
10
- A więc - powiedział amerykański Rasputin do uwięzionego Andrieja - “Informex”,
jak ty to nazywasz, chociaż niektórzy ludzie woleliby użyć określenia “Niesforni” - ten
żart
wywołał pełen aprobaty chichot Billy’ego - to banda byłych rosyjskich naukowców,
którzy
wkurzyli się, ponieważ przestano im płacić.
Andriej pocił się i drżał. Był w stanie myśleć, jednak wydawało mu się, że myśli
wyciągane są nieubłaganie z jego głowy przez przesłuchującego go mężczyznę.
- Przekształciliśmy się w prywatną firmę - wyznał. - Zbierającą i sprzedającą tajne
informacje temu, kto zaoferuje najwyższą cenę. Możemy wam dobrze zapłacić, żebyście
mnie
wypuścili. - Całym jego światem była klatka i okrutny potwór, i twarz na ścianie.
Rasputin wybuchnął śmiechem, jakby propozycja okupu wydała mu się komiczna.
Na stole leżała rozrzucona zawartość torby podróżnej Andrieja, jego fałszywy
paszport, fotografie wykonane polaroidem, materiały konferencyjne. Mężczyźni, którzy
go
schwytali, przynieśli wszystko. Jego ubrania na zmianę, przenośną maszynę do pisania.
Na
samym wierzchu leżała kopia wycinka z “Narodowego Detektywa”.
- A zatem - rzekł Rasputin - ta seksowna dama przywiezie ze sobą tajne materiały
dotyczące prac nad komputerami obdarzonymi świadomością? Materiały, które
zamierzałeś
ukraść?
- Ten artykuł może być stekiem bzdur.
- Potrafię zajrzeć do wnętrza twojej duszy, Andrieju, lub jakkolwiek naprawdę się
nazywasz. Posiadam intuicję, rozwiniętą w o wiele większym stopniu niż twoja. -
Rasputin
zmiął wycinek i cisnął go na podłogę. - Nie potrzebuję tego. Widziałem już ten artykuł.
Jak
sądzisz, dlaczego Billy i Jersey sprawdzali Hacjendę? Andriej, próbujesz mnie zwieść,
żeby
twoi koledzy mogli skupić się na swoim celu. Opowiedz mi o nich i o tym, jak się
komunikujecie…
Andriej miał zawroty głowy. Twarz przesłuchującego mężczyzny napawała go lękiem,
czuł się jak sparaliżowany królik przed łasicą. Narkotyk musiał być dość łagodny, jak na
halucynogen, by nie pozbawił go przytomności; mimo to w okrutny, bezwzględny sposób
wyolbrzymiał znaczenie każdego szczegółu. Jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia, z
narkotykiem czy bez niego. Klatka, klatka… Stworzenie. Krzycząca twarz na ścianie.
Twarz
jego inkwizytora.
11
Pokoju Prawdy używano głównie po to, by przełamywać lęki lub dobierać się do serca
i mózgu delikwenta. Wykorzystywano nietoperze, skorpiony lub węże, a w tym przypadku
helodermę, którą schwytał jeden z twardzieli Gabe’a. Zamknięcie w tym ciemnym
pomieszczeniu w towarzystwie nietoperzy czy insektów stanowiło czasem użyteczny
rytuał.
Psychiczny wstrząs niszczył stare programy. Wkrótce następowało błyskawiczne przejście
od
przerażenia do ekstazy - w górę z piekła do nieba.
Pokoju Prawdy rzadko używano do wymierzania kar, chociaż każdy mieszkaniec
Schronu Duszy był świadom takiej możliwości.
- W głębi ducha wciąż jeszcze jesteś komunistą, co? - zapytał z naciskiem Rasputin.
Jersey uniósł nieco przegrodę, a potem opuścił ją ponownie. Andriej wbił palce we
własne ramiona.
- Nie wiem - wymamrotał. - Nasz kraj jest w ruinie. Co mamy robić?
- Nie macie nic przeciwko sprzedawaniu ukradzionych planów żywych maszyn
pieprzonym północnokoreańskim komuchom.
- Nie powiedziałem, że… Niekoniecznie Koreańczykom… Angielka nie musi wcale
wiedzieć, na ile zaawansowane są prace w Matsushimie… Proszę, wypuśćcie mnie - rzekł
błagalnym tonem. - “Informex” zapłaci.
- Och, z pewnością zapłaci - zgodził się jego prześladowca. - Powiedz mi raz jeszcze,
jak kontaktujesz się ze Świtem i Dniem.
12
W końcu Andriej został wypuszczony z klatki.
Siedział na krześle, z dala od prehistorycznego monstrum; i to ono było zamknięte w
klatce, nie on.
Jersey mrugnął okiem.
- W rzeczywistości heloderma wcale nie jest jadowita. Byłaby głupia, gdyby zabijała
swoich wrogów. Wtedy nigdy nie nauczyliby się zostawiać jej w spokoju.
Głupia, gdyby zabijała. Zostawiać w spokoju. Jakże pełne znaczenia i nadziei były te
słowa.
- Naprawdę jest bardzo bojaźliwa. Trzeba ją sprowokować, żeby zaatakowała.
Oczywiście jej szczęki mogą zranić, a jad jest nieprzyjemny, - to się mniej więcej zgadza.
Trudno, żeby szpieg z komunistycznej Rosji był znawcą lokalnej fauny. Nawet miejscowi
mają o tym blade pojęcie. Kiedy widzą helodermę, strzelają do niej, strugając bohaterów.
Rozwalają ją na kawałki.
- Zabierzcie pana Noc na pustynię - rzekł Rasputin - i wypuśćcie go.
Jersey skinął głową.
- To właśnie zrobimy.
13
Gdy Gabe opuścił podziemne pomieszczenie, opanowała go nieodparta chęć
wygłoszenia kazania. Przepełniała go energia. Dochodziła czwarta rano i jego ludzie i tak
mieli wkrótce wstać.
Pospiesznie zebrał w refektarzu Braci i Siostry, zaspanych i w piżamach. Setka
Ian Watson
Trudne Pytania Przekład Marcin Wawrzyńczak (Hard Questions) Data wydania oryginalnego 1996
Data wydania polskiego 1997 1 Zbudowana na cmentarzach i wydmach piaskowych, ciągnąca się pomiędzy parkiem Golden Gate a mostem o tej samej nazwie dzielnica Richmond w San Francisco stała się po rewolucji październikowej schronieniem dla tysięcy uchodźców. Czterdzieści lat później wyrosła tam, przykryta złocistą kopułą, katedra Najświętszej Marii Panny Na Wygnaniu. Pod podłogą świątyni złożono ciało kapłana, i późniejszego biskupa, zwanego Janem Bosonogim, który walczył o nowy dom dla uchodźców. Jednak emigranci starzeli się albo przenosili na przedmieścia. Na ich miejsce do Richmond wprowadzało się wielu Azjatów. Chińczycy, mieszkańcy Kambodży, Koreańczycy. A potem upadek radzieckiego imperium spowodował napływ kolejnej fali Rosjan, przerażonych nadchodzącymi ciężkimi czasami i nowym gangsteryzmem, a może po prostu pragnących robić interesy. Kiedy trzej mężczyźni, używający pseudonimów Noc, Świt i Dzień, spotkali się w małym mieszkaniu w niepozornej willi przy jednej z uliczek odchodzących od Geary Boulevard, nie zwróciło to niczyjej uwagi. Białe żaluzje zasłaniały uchylone okno, przez które docierał powiew lekko słonej bryzy znad oddalonego o półtora kilometra oceanu. Pracujący komputer szumiał cicho od czasu do czasu. Hasła rozbłyskiwały na ekranie. Kwantowy. Procesor. Szyfrowanie. Do ścian poprzypinane były mapy. Na podłodze walały się teczki, gazety i katalogi, przemieszane z ozdobnymi pakunkami zawierającymi prezenty dla bliskich w Rosji. Butelka stolicznej, kieliszki i popielniczka wypełniona niedopałkami służyły jako przyciski do wycinków prasowych na niskim stoliku. Noc i Świt mieli wystające kości policzkowe, ciemne, kręcone włosy i powieki pozbawione fałdy, charakterystyczne dla osób mających domieszkę mongolskiej krwi, płynącej w żyłach tak wielu Rosjan. Obaj mogliby z łatwością uchodzić za rdzennych
mieszkańców Ameryki. Jasnowłosy Dzień był typem Europejczyka. Dzień i Świt mieli krępe sylwetki; Noc był wysoki i smukły. Wszyscy trzej wchodzili w wiek średni, i to napawało ich goryczą. Rozmawiali cicho po rosyjsku. Nawet kiedy się sprzeczali, robili to, nie podnosząc głosu. - Ci z Agencji muszą być idiotami, skoro przysyłają nam coś takiego - powiedział Świt. Wycinek prasowy ilustrowany był zdjęciem młodej kobiety stojącej nago nad brzegiem morza. Okolice podbrzusza zostały zamazane przez komputer. - ”Narodowy Detektyw” pełen jest burżuazyjnych bzdur. Zostałam zgwałcona przez przybysza z Wenus. Elvis Presley żyje na Marsie. - Zastanów się - powiedział Noc, którego prawdziwe imię brzmiało Andriej. - Zwróć uwagę na powiązanie z Matsushimą. Komputery kwantowe. Ta kobieta ma wkrótce wziąć udział w konferencji w Tucson. Ona musi sporo wiedzieć. - Cambridge… w Anglii, nie w Massachusetts… Gdzie ci pismacy wynaleźli tę historię? I do tego jeszcze to rozbierane zdjęcie! Noc wzruszył ramionami. Na ekranie komputera błysnął napis: Tylko na zaproszenie. Zaraz potem pojawił się następny: Proszę czekać. Bez większej zwłoki program uzyskał dostęp do prywatnej grupy dyskusyjnej. - Mam przeczucie co do tej sprawy - powiedział Noc. Dzień skinął głową. - To strzał na oślep. Ale być może masz rację. Rozmawiali o niedawnym wypadku, jakiemu uległ na motorówce Tony Racine. Krążyły pogłoski, że należąca do Racine’a QX Corporation z San Jose była o krok od zbudowania prototypowego komputera kwantowego. Podobno w pracach chciały ją prześcignąć laboratoria Motoroli w Phoenix. Tak samo Matsushimą, z laboratoriami badawczymi w Japonii i Wielkiej Brytanii. - Jeśli się dogadamy - powiedział Noc - polecę do Phoenix. - Ale próbowaliśmy już spenetrować Motorolę…
- A ja pojadę do Tucson, żeby zobaczyć, co się tam dzieje, i sprawdzić tę młodą damę. Mam wyraźne przeczucie. Świt skinął głową. Przeczucia Nocy przynosiły im czasem duże korzyści. Dzień napełnił trzy kieliszki. Ponieważ Noc miał większość trasy pokonać samolotem, nie brał pistoletu, który zostałby wykryty przy pierwszej kontroli na lotnisku. Młoda kobieta powinna okazać się łatwym celem. 2 Widziana z okna samolotu pustynia przypominała jasną popękaną tekturę. Teraz, kiedy Andriej pędził wynajętym pontiakiem międzystanową autostradą z Phoenix, brzydota zniszczonego krajobrazu jeszcze mocniej atakowała jego zmysły. Całe połacie ziemi otoczone były drutem kolczastym. Kiedyś były tu zapewne pola uprawne, jeśli sądzić po rozrzuconych tu i ówdzie gnijących budynkach. Przydrożna tablica powiadamiała, że niedaleko znajduje się ujęcie wody. Do Andrieja dotarło, że cały teren został wykupiony, a następnie opuszczony wyłącznie z powodu wody, która kryła się pod ziemią. Słyszał, że chciwe miejskie molochy wysysały z pustyni ostatnie resztki drogocennej wilgoci. A na zachodzie, czyż rzeka Kolorado nie przypominała teraz zwykłego strumienia? Znak drogowy był przestrzelony w kilku miejscach. Kilka innych znaków przy drodze również zniszczono w ten sam sposób. Co prawda żaden z kierowców jadących obecnie międzystanową nie zachowywał się tak, jakby znajdował się na strzelnicy, ale najwyraźniej zdarzały się wyjątki, zapewne w nocy. Pośrodku pustkowia wznosił się rozległy, na pół ukończony kompleks budynków. Wyglądał jak porzucona kolonia nad jednym z mórz Księżyca albo Marsa. Jeden raz w czasie podróży Andriej zatrzymał się, żeby rozprostować kości i zapalić papierosa. Gdy tylko opuścił sztucznie chłodzone wnętrze samochodu, poraziło go gorąco i blask, które zresztą wydawały się płynnie przechodzić jedno w drugie. Światło było czystym upałem; żar lśnił jasno. Skoro powietrze było tak suche, to mgła musiała być smogiem niesionym z odległości wielu dziesiątków mil.
Granie świerszczy dzwoniło w uszach. Osty kaleczyły niczym drut kolczasty. Krzewy przypominały kłęby wysuszonych śmieci. Góry w oddali wydawały się dwuwymiarowe. Mogły być tylko wyciętym ze sklejki tłem, scenografią dla amatorskiego filmu o kowbojach albo scenerią wrogiej, obcej planety. Olbrzymia połyskująca mosiądzem ciężarówka przejechała z hukiem, trąbiąc żałośnie. Za nią śmignęła długa chromowana cysterna z paliwem. Przypominała rakietę balistyczną skazaną na wieczne wędrowanie międzystanowymi drogami Ameryki. Następnie przemknęła ciężarówka wyładowana wulkanicznym żużlem, przeznaczonym być może do prac budowlanych. Andriej poczuł smutek, a potem gniew. Wielka część naturalnego środowiska Rosji została również spustoszona w ten sposób - dla dobra społeczeństwa. A mimo to w ostatecznym rozrachunku niepotrzebnie. Na próżno! A potem słudzy państwa zostali zdradzeni, doprowadzeni do ubóstwa, podczas gdy tylko gangsterzy mieli się dobrze. Zbliżając się do Tucson, Andriej minął rozległą oazę pola golfowego. Kilka kilometrów dalej znajdowało się następne. Tereny wodonośne były osuszane, żeby ludzie mogli toczyć drewniane piłki po trawnikach. 3 W centrum konferencyjnym odbywał się jednocześnie zjazd motocyklistów i konwent doradców podatkowych. Jak się okazało, zbliżająca się konferencja na temat świadomości nie została zaplanowana w głównym budynku z jego wielką halą wystawową, galerią, salą bankietową i amfiteatrem na blisko dziesięć tysięcy widzów, lecz w przyległym audytorium, mogącym z łatwością pomieścić oczekiwanych pięciuset uczestników. Rejestracja i przydzielanie miejsc noclegowych odbywały się na uniwersytecie położonym o półtora kilometra na wschód. Zanim Andriej udał się tam, zrobił polaroidem kilka zdjęć Audytorium im. Leo Richa i jego otoczenia. Kolejno wyłaniające się fotografie były blade z powodu bijącego z nieba blasku. Najbliższe otoczenie audytorium obejmowało również grupę zaparkowanych harleyów i ich właścicieli. Niemal wszyscy opaleni młodzi mężczyźni ubrani byli w luźne
dżinsy i skórzane kurtki lotnicze. Ciemne okulary zasłaniały im oczy. Na czołach zawiązane mieli niebieskie opaski. Na głowy nasadzone czapki baseballowe zwrócone daszkiem do tyłu. Pucołowaci, o silnie zarysowanych szczękach. Chociaż Andriej nie skierował obiektywu na żadnego z nich, oni najwyraźniej uważali inaczej. Kiedy czekał, aż pojawi się ostatnie zdjęcie, czterech z nich podeszło wolnym krokiem i otoczyło go. - Dlaczego robisz nam zdjęcia bez pozwolenia? - O co ci chodzi, człowieku? - Interesuje mnie architektura, to wszystko, chłopcy. Dookoła były dziesiątki innych ludzi. Z pewnością ich obecność czyniła go bezpiecznym. Nagle jednak stojący przed nim motocyklista wyrwał mu fotografię z ręki i zaczął się jej przyglądać. Dopiero wtedy, kiedy kilku innych mężczyzn w skórzanych kurtkach poruszyło się, Andriej dostrzegł graffiti wymalowane dużymi, powyginanymi czarnymi literami na ścianie audytorium: SZALONE PLEMIĘ. Harleyowiec przyjrzał się uważnie Andriejowi. Podniósł okulary, odsłaniając skośne oczy. - Z jakiego narodu pochodzisz, człowieku? Czyżby poznali, że jest cudzoziemcem? Ależ nie, to byli Indianie, rdzenni mieszkańcy Ameryki. Myśleli, że jest jednym z nich, jednak z nieznanego plemienia - pracownikiem ochrony w cywilu, rejestrującym ślady wandalizmu za pomocą swego aparatu. - Jestem turystą - odpowiedział Andriej. Motocyklista przedarł zdjęcie na pół. - Hej… Młody biały policjant, w ciężkich butach, błękitnej koszuli z krótkimi rękawami i motocyklowym hełmie, zbliżał się do nich. - Co się tu dzieje? Przesunął rękę w kierunku kabury u pasa. W palącym słońcu narastała atmosfera zagrożenia. - Nic takiego - odparł Andriej. - Drobne nieporozumienie, panie oficerze. Ci chłopcy myśleli, że robię im zdjęcie.
Policjant wyszczerzył zęby. - Ach, nie wolno tego robić, chyba że zapłaci im pan po dolarze. Czy policjant był w zmowie z bandą motocyklistów przeciwko głupiemu obcokrajowcowi? A może próbował udobruchać harleyowców, żeby rozładować napięcie? Ich ponury nastrój nie uległ zmianie. Policjant nadal się uśmiechał. - Dolar od głowy to stawka obowiązująca w rezerwacie, prawda? Czy Andriej powinien zrozumieć aluzję i wręczyć pieniądze, jakby płacił grzywnę? Rzecznik motocyklistów spojrzał gniewnie na policjanta. - Na terenie należącym do narodu Navajo, człowieku, a nie w rezerwacie! Czy policjant był rasistą? Andriej widział tyle smagłych twarzy na ulicach. Tak jakby przekroczył już pobliską granicę z Meksykiem. - Zaniosło was daleko na południe, chłopcy. - Przyjechaliśmy na zjazd, to wszystko. Oficer przyjrzał się zaparkowanym harleyom. Jeśli zauważył napis na ścianie, to postanowił go zignorować. - Będziecie więc pewnie zmieniać opony, co, chłopcy? - Mówił ironicznie czy z uznaniem? Konflikt zdawał się wygasać. Gapie tracili zainteresowanie. - Niech pan już idzie - poradził policjant Andriejowi. 4 Pod wieczór nieoczekiwana burza na krótko odświeżyła miasto i Andrieja. Upał zaczynał już działać mu na nerwy. Ciemne chmury płynęły znad pasma gór ku północy, niczym kłęby siarkowego dymu dobywające się z wulkanu w czasie erupcji. Dziesięciominutowa ulewa obniżyła nieco temperaturę i osadziła na ziemi warstwę smogu uwięzionego w dolinie. Zachód słońca był krwawy - i przelotny. W ciągu, zdawałoby się, kilku minut niebo przybrało barwę ciemnej lawendy, potem indygo. Uliczne latarnie migotały jak miliard świetlików. Światła reflektorów przesuwały się pospiesznie jak oczy drapieżnych bestii. Gdzieś w mieście rozległo się wycie kojota, przejmujące dreszczem w ciszy wieczoru. Po chwili jakieś inne dzikie miejskie zwierzę zawyło w odpowiedzi.
Błyskawiczny zmierzch zaskoczył Andrieja. Równie szybko jednak pojawiła się kula księżyca, umożliwiając mu sfotografowanie Pustynnej Hacjendy, gdzie pewna młoda Angielka miała zatrzymać się na najbliższy tydzień. Hacjenda oferowała o wiele wyższy standard niż tani hotelik, który Andriej wybrał dla siebie. Położona o dwadzieścia minut spacerem od centrum konferencyjnego, Hacjenda składała się z luksusowych domków z suszonej na słońcu cegły, rozsianych pośród na pół prywatnych ogrodów z tarasami. Rzędy palm rosły wzdłuż alejek, po zapadnięciu zmroku dyskretnie oświetlanych lampami osadzonymi w ziemi. Cały teren, z jego przystrzyżonymi trawnikami, krzewami i niskimi murkami z cegły, był zupełnie nie zabezpieczony przed intruzami - którzy mogli być przecież tylko Bogu ducha winnymi gośćmi. Kiedy Andriej udał się wcześniej do biura na uniwersytecie, żeby zgłosić swój udział w konferencji, przedstawił się jako psycholog z kliniki w Zurychu. Powiedział, że jest na wakacjach. Przyjechał do Tucson ze względu na swoje życiowe hobby, a mianowicie kaktusy. Zamierzał spędzić cały tydzień na zwiedzaniu parków narodowych Saguaro i Organ Pipę. O konferencji dowiedział się zupełnie przypadkowo. Rzuciwszy okiem na listę uczestników, z zaskoczeniem i radością odkrył nazwiska trzech czy czterech starych przyjaciół. Och, proszę, i oto jeszcze jedna znajoma: doktor Clare Conway z Anglii. Gdzie się zatrzymała? O dziwo, był już drugą osobą, która pytała o to tego dnia, chociaż tamta rozmowa odbyła się przez telefon. Następny stary przyjaciel. Amerykanin. Andriej zadzwonił do Hacjendy, by upewnić się co do rezerwacji doktor Conway. “Nie, sir, nie dwójka. Biuro organizacyjne z całą pewnością zamawiało dla niej jedynkę. Tak, sir, domek numer 12 to jak najbardziej jedynka…” Domki numer 11 i 12 miały wspólną werandę wychodzącą na niewielki ogród. Biały plastikowy stół z krzesłami stał pod pięknym rozłożystym drzewem. Polaroid, szumiąc, wypluł kolejne zdjęcie okolicznych domków. Andriej poczuł ucisk metalu na karku. - Nie ruszaj się. Najpierw pomyślał, że podszedł go jakiś zabłąkany strażnik. Kiedy drugi mężczyzna
w dżinsach i cienkiej skórzanej kurtce zabrał mu aparat, wyobraził sobie przez chwilę, że to członkowie gangu motocyklistów przyszli za nim aż tutaj. Osobnik o pociągłej twarzy nie wyglądał jednak na Indianina. Andriej nadal czuł ucisk zimnego metalu na karku, kiedy zabierano mu portfel i kluczyki do pontiaca. Czyżby miał do czynienia z rabusiami? - Gdzie zaparkowałeś? - zapytano go szeptem. Powiedział, mając nadzieję, że pobiegną ukraść mu samochód. - Przejdziemy się do twojego wozu. Porozmawiamy. 5 Rozmowa dotyczyła jego zainteresowania Hacjenda. A także materiałów konferencyjnych schowanych w skrytce przy kierownicy. Jak również kopii wycinka z “Narodowego Detektywa”. Kolejne samochody mijały zaparkowanego pontiaca. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Andriej opanował się na tyle, by zapytać: - Kim jesteście? Chudy mężczyzna siedzący z Andriejem z tyłu podciągnął rękawy kurtki. Reflektory przejeżdżającego samochodu wydobyły z mroku wytatuowany wizerunek anioła w locie, unoszącego nagą kobietę. Niosącego czystą duszę do nieba. Typowy motyw ze średniowiecznego obrazu - tyle że uwspółcześniony i mocno erotyczny. Drugi mężczyzna - który usiadł w fotelu kierowcy i szukał jakichś dokumentów - był krępym, piegowatym rudzielcem. Miał na sobie wojskowy uniform z wieloma kieszeniami, a pod nim cienką koszulkę z kolorowym napisem KOCHAJ SWEGO PANA. - Kim jesteście? Blondyn wyszczerzył zęby do lusterka. - Można powiedzieć, że jesteśmy Braćmi Ducha. Nie byli jednak Murzynami. - Może się jakoś dogadamy - zasugerował Andriej. - W czyim imieniu występujecie? - Och, z pewnością się dogadamy - zapewnił go chudzielec. Jego towarzysz włączył silnik. Pojechali na cmentarz po drugiej stronie autostrady. Tam dwaj mężczyźni wepchnęli Andriej a do bagażnika samochodu. Skrępowali mu ręce i nogi za pomocą szerokiej taśmy klejącej i zakneblowali usta.
Andriej doszedł do wniosku, że samochód kieruje się z powrotem w stronę miasta. Kilka razy zatrzymali się, zapewne na czerwonym świetle. Potem silnik zgasł. Drzwi otworzyły się, potem zamknęły. Minęło jakieś dziesięć minut, zanim mężczyźni powrócili. Czy zatrzymali się przy hotelu Andriej a, żeby zabrać jego rzeczy? W tanim przybytku nie było zbyt szczelnej ochrony. Kiedy jakiś czas później samochód zatrzymał się ponownie, trzasnęły tylko jedne drzwi. Jeden z mężczyzn musiał przesiąść się do swojego wozu. Rozpoczęła się okropna podróż, podczas której Andriej całkowicie stracił poczucie czasu. Pomimo że w karoserii było kilka szczelin, powietrze w bagażniku stało się wkrótce nieznośnie duszne. W dzień z pewnością by umarł. Po nie kończącej się jeździe droga zrobiła się boleśnie nierówna. Najwyraźniej pontiac skręcił w las. 6 Tego gorącego niedzielnego poranka w pierwszym tygodniu września płaskodenna łódź przesunęła się pod siedemnastowiecznym kamiennym mostem Elżbiety, przerzuconym nad rzeką Cam. Ozdobne armaty na parapecie balustrady wydawały się balansować niebezpiecznie. Dziewczyna z drągiem schyliła się nisko. Gdy kucnęła na szerokim pokładzie, używając drąga jak steru, jej jasne włosy rozsypały się kaskadą, a krótka, sprana dżinsowa spódniczka podniosła się, odsłaniając opalone, piegowate uda. Przyjmując nonszalancką pozę, Orlando Sorel przyjrzał się dziewczynie i zacytował po francusku: - Le chair est triste, helas! et j’ai lu tous les livres. Georgette przetłumaczyła niezwłocznie: - “Ciało jest smutne, biada! I wszystkiem przeczytał książki”. Wiersz Mallarmego “Wiatr morski”. Chyba cię nie nudzę, Orły, co? Wyprostowała się, potrząsając włosami. Łódka dryfowała leniwie. W oddali gotyckie wieżyczki i iglice kaplicy King’s College odcinały się na tle szafirowego nieba. Pół tuzina innych łodzi, kilka z nich wyładowanych turystami, sunęło niespiesznie po wąskiej rzece w najbliższej odległości. Duża ważka zbliżyła się do łodzi, okrążyła ją, po czym odleciała. - A więc specjalnie przyjeżdżam na uniwersytet całe tygodnie wcześniej - odezwała
się Georgette - i nagle okazuje się, że ciało jest smutne! Czy śniadanie w łóżku to taka kiepska sprawa? Okruchy bułki w pościeli! Orlando strzepnął niewidzialne okruchy pieczywa ze swej błękitnej aksamitnej marynarki. Poprawił szeroki, luźno zawiązany musztardowy krawat w różowe kropki. Czarne włosy Orlanda opadające na kołnierzyk lśniły w słońcu nieco tłusto. Zegar kościoła uniwersyteckiego, ukrytego za budynkiem King’s College, zaczął wybijać słynne kuranty, skopiowane w Westminster, a następnie na całym świecie; Orlando spojrzał na zegarek. - Nie bądź taka przeczulona. - Nie znosił drażliwości u innych. - Odczuwam potrzebę wyjazdu. Nie chodzi mi o ciebie, lecz o Cambridge. Tydzień w Paryżu mógłby być zajmujący. Georgette zaczęła z entuzjazmem popychać łódź ku kolejnemu niskiemu mostowi. - Złapiemy samolot dziś wieczorem. Muszę przejrzeć kilka pozycji w Bibliotheque Nationale. Faktem jest, że popełniłem pewien drobny grzeszek. - Powiedz! Orlando wydął tylko wargi. Gdy łódź zbliżyła się do Mostu Królewskiego, przy moście Elżbiety zatrzasnęła się kuta żelazna brama. Z Ogrodu Uczniowskiego wyłonił się mężczyzna, pędząc wzdłuż rzeki. Orlando skierował wzrok w tamtą stronę, unosząc się nieco na poduszce. Mężczyzna biegł, a poły jego płaszcza rozwiewały się. W ręce ściskał zwiniętą gazetę, niczym pałeczkę, którą musiał przekazać następnemu w sztafecie. - Och, mój Boże - wycedził Orlando, przyglądając się mężczyźnie. Ma około pięćdziesiątki. Elegancko przystrzyżona ciemna broda i wąsy, przerzedzone kręcone włosy. Gdyby był parę centymetrów wyższy, mógłby sprawiać wrażenie krzepkiego. Przy swoim niskim wzroście wydawał się jednak nieco korpulentny. Tak czy owak, miał jeszcze dość sił, by utrzymać tempo biegu - chociaż powietrze chwytał już przez szeroko otwarte usta. Kiedy spostrzegł Orlanda, ten od niechcenia uniósł dłoń w ironicznym pozdrowieniu. Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie. Sapiąc, wyciągnął gazetę i krzyknął: - Ty sukinsynu! Ty to zrobiłeś, prawda?…
Orlando leniwie wyprostował wskazujący palec i wykonał obraźliwy gest. Ponieważ brodaty mężczyzna musiałby przejść po wodzie, żeby dopaść drwiącego z niego młodzieńca, nie pozostało mu nic innego, niż rzucić mu wściekłe spojrzenie i podjąć bieg. Kolejna brama z kutego żelaza otworzyła się i zamknęła z trzaskiem. Mężczyzna popędził przez most. - Dobry Boże, Orły - powiedziała Georgette. - Jack Fox wygląda na wściekłego. Musiałeś nieźle nabroić. - Cóż, chyba nadszedł czas, bym wraz z moją ulubioną uczennicą udał się do pięknej Francji… Nadszedł również czas, by Georgette schyliła się, przepływali bowiem pod Mostem Królewskim, jednak teraz uwagę Orlanda zaprzątały już zupełnie inne sprawy. 7 Nieco już zmęczony, Jack Fox wybiegł truchtem spod zdobionej pinaklami bramy King’s College i skręcił w prawo w King’s Paradę. Klucząc pomiędzy spacerującymi turystami, przeciął Trumpington Street, nieomal zderzając się z rowerem. Minąwszy rząd okratowanych okien osadzonych w murze barwy miodu dokładnie na wysokości chodnika, dotarł do zakończonej blankami bramy. Łuk Tudorów zwieńczony był herbami. Statua biskupa w czerwonej szacie i złotej mitrze widniała w górze, osłonięta przez misterny kamienny baldachim. Potężne dębowe odrzwia były zamknięte, ale mała furtka stała otworem. Grupka Japończyków czytała ogłoszenie zawiadamiające, że Spenser College będzie otwarty dla zwiedzających dopiero po południu. Japończycy zaglądali na opustoszały główny dziedziniec. Pośrodku trawnika stała fontanna w kształcie wielkiej konchy podtrzymywanej przez Neptuna. Jack przebiegł po trawie na drugi koniec dziedzińca. Kolejna brama prowadziła ku ocienionym, brukowanym arkadom otaczającym wewnętrzny trawnik. Sapiąc, zaczął wspinać się po schodach. Na drugim piętrze zatrzymał się, by złapać oddech, przed drzwiami oznaczonymi napisem “Dr C. Conway”. Oddychając ciężko, zabębnił w drzwi dłonią, w której ściskał gazetę.
- Clare! - zawołał, niezbyt jednak głośno. - To ja, Jack. Na chwilę oparł się czołem o dębowe drewno. Zaraz potem drzwi się otworzyły. Nieomal wpadł na szczupłą, zbliżającą się do trzydziestki kobietę. Miała na sobie jasnobrązowe luźne spodnie. Cienki beżowy golf z wizerunkiem słynnego “Myśliciela” dłuta Rodina. Jasne włosy były ściągnięte w kucyk. - Clare, czy to widziałaś?… - “Niedzielne Sensacje”? Oczywiście, że nie. Czemu kupiłeś ten brukowiec? Na trzeciej stronie tygodnika widniała jej fotografia. Stała na plaży, naga, wyglądając beztrosko. Jej piersi przypominały małe, sprężyste jabłka. Włosy miała rozpuszczone. Podbrzusze było nieostre, zaznaczone słabo, jak u lalki. Tytuł wyróżniony dużą czcionką głosił: MŁODA UCZONA Z CAMBRIDGE OBIECUJE ŻYWE KOMPUTERY. Clare chwyciła gazetę i zaczęła czytać drżącym głosem: - “Jeśli ktokolwiek jest zdolny rozgrzać twój twardy dysk, to z pewnością będzie to Clare”… Zaczęła się trząść i opadła na czarny skórzany fotel, na którym wisiała jej akademicka toga. - Jack, nie rozumiem… Dezorientacja na tej delikatnej, owalnej twarzy. Perkaty nosek marszczący się jak u królika. Łzy zaniepokojenia, czy wręcz lęku, w jasnobłękitnych oczach. - Wyskoczyłem do sklepiku na rogu po mleko - wyjaśnił Jack. - Heather chciała zrobić sos, a gdybyśmy chcieli czekać, aż Lukę oderwie się od komputera, moglibyśmy czekać całą wieczność… Pan Singli ze sklepu powiedział do mnie: “W »Niedzielnych Sensacjach« jest artykuł o Cambridge, panie Fox”. To robota Orlanda, nie ma wątpliwości! Widziałem go na rzece, w łodzi, z jakąś młodocianą pięknością. Niespecjalnie się przejął. - Południe Francji, zeszłe lato, otóż to. Teraz pamiętam! Zrobił mi tylko jedno takie zdjęcie. Byłam głupia, że mu na to pozwoliłam. - Byłaś na wakacjach. - Wyszłam na idiotkę.
- Cholerny zazdrosny sukinsyn! Próbuje zepsuć nam podróż. Clare patrzyła na gazetę tępym wzrokiem. - Jak bardzo zły jest ten artykuł? Na ekranie jej komputera widniała pierwsza strona ostatecznej wersji referatu, który miała wygłosić na konferencji w Tucson. Tytuł brzmiał: “Mózg jako komputer świetlny”. Podręczniki anatomii, neurologii i psychologii zalegały półki. Połowę czarnej skórzanej sofy zajmowały papiery. Jedyne okno wychodziło na maleńki balkon zapełniony krwistoczerwonymi geraniami w małych donicach z terakoty. Drzwi do sypialni były otwarte, łóżko wciąż nie pościelone. - Po prostu zły - stwierdził Jack. - Och, mój Boże - powiedziała, z trudem przeczytawszy kilka zdań - jakiś dziennikarz zadzwonił do mnie parę dni temu. Twierdził, że jest z “Guardiana”. A teraz to wszystko znalazło się w tym szmatławcu. Oczywiście w bezsensownej formie! Pseudonaukowy żargon i soczyste kawałki. “Błyskotliwa asystentka ze Spenser College w Cambridge”… “Finansowane przez koncern elektroniczny Matsushima”… “Kto pierwszy wyprodukuje kwantowy mikroprocesor”… “Komputery tysiące razy szybsze”… “Kwanty dokonują swoich obliczeń w alternatywnych rzeczywistościach”… “Atrakcyjna doktor Conway twierdzi, że praca ludzkiego mózgu opiera się na kwantach - dlatego mamy świadomość własnej egzystencji”. - Jęknęła. - ”A zatem gdy komputery zaczną wykorzystywać kwanty - same również staną się żywe”… “Doktor Conway wyjeżdża na konferencję pod hasłem Trudne Pytania, odbywającą się w samym sercu arizońskiej pustyni, by znaleźć odpowiedzi. Z tego co wiemy, jest tam bardzo gorąco. Nasze trudne pytanie brzmi: czy doktor Conway i tym razem będzie się rozbierać?” Pozwę ich - powiedziała. - Myślisz, że mogę to zrobić? - Przynajmniej trochę cię wyretuszowali. To gazeta dla całej rodziny. Uderzyła pięścią w kolano, jakby chciała zabić muchę. - Odpowiedziałam na pytania tego cholernego dziennikarza, ale przecież nie tymi słowami. Facet wydawał się wiarygodny. Kwanty, do diabła! Jakby chodziło o maleńkie tresowane pchły skaczące w pudełku. I jeszcze to cholerne zdjęcie! Co dalej? Mam pozować
do “Penthouse’a” w todze? Prosta droga do kariery akademickiej. - Jeśli Orlando zrobił to zdjęcie, to sądzę, że należy do niego. - Ale to moje ciało. - Nie wściekaj się, bo dostaniesz migreny. Mogę? - Jack stanął za Clare i zaczął masować jej ramiona. Kobieta drgnęła, ale po chwili zaczęła się rozluźniać. - Och, Boże - wymamrotała - czy on pośle ten wycinek twojej żonie? - Anonimowo. Pamiętasz tamten okropny telefon? - Jack, chciałabym bardzo, żebyś tu został, ale co z mlekiem? - Mleko było czymś konkretnym i znanym, na czym mogła się skoncentrować. - Powiem Heather, że wpadłem na… powiedzmy, Phila Martingale’a. Phil chciał wiedzieć wszystko o modnych obecnie prorokach ery technologicznej, których będę przepytywał w Kalifornii po konferencji. Nie mogłem przecież odmówić szefowi wydziału, prawda? - Czy to nie Martingale wyraził zgodę na twój wyjazd? - I to jeszcze w maju. Pewnie zdążył już zapomnieć o szczegółach. Czegóż innego można spodziewać się po ekspercie od mechanizmów pamięci? Clare niemal się uśmiechnęła. - Potrzebuję teraz przyjaciela, i to ty nim jesteś, ale lepiej wracaj do domu. Jack ścisnął jej ramiona. Clare westchnęła i wygładziła gazetę na swoich kolanach. - Patrz na piersi, które oglądał Orlando - powiedziała. - Oglądał, i nie tylko, pomyślał z bólem Jack. Jego spojrzenie skierowane w stronę sypialni było pełne tęsknoty. - To zdjęcie jest wyjątkowo mało podniecające, nie uważasz? - ciągnęła Clare. - Działa jak antypornografia, i to na nas! Jestem pewna, że to część planu Orlanda. Żeby obrzydzić mi seks. - Pewnie sądzi, że byliśmy już w łóżku… - W gruncie rzeczy zawsze sprawiał, że nabierałam obrzydzenia do seksu. Szczególnie z nim, był taki zaborczy! Niech mnie diabli, jeśli pozwolę mu manipulować moimi uczuciami, i to nawet wtedy, kiedy będę przebywała na innym kontynencie! Jack mógł mieć nadzieję. Była jednak jeszcze inna sprawa. - A co z ludźmi z Matsu? Jak zareagują, kiedy to przeczytają? Wiesz, wizerunek firmy
i tak dalej. - Z pewnością nie będą naciskali, żebym w ostatniej chwili odwołała wyjazd. - Zerknęła na ekran komputera. - Sądzę jednak, że będę musiała wyrzucić wszystkie spekulacje na temat osiągnięcia świadomości przez komputery kwantowe! Skupię się na efektach kwantowych w ludzkim mózgu. - Skąd wiesz, że Matsu nie będzie wywierało na ciebie nacisków? Zadrżała. - Naprawdę musisz już iść albo Heather zacznie się czegoś domyślać. - Wszystko przez tego cholernego Orlanda. - Tylko nie wdawaj się z nim w kolejną bójkę. Proszę, nawet gdyby chciał cię sprowokować. To tylko pogorszyłoby sprawę. Jack skinął głową. - Mógłbym skończyć w sądzie oskarżony o pobicie, zamiast jechać do Ameryki. Jack nie zdążył jeszcze wyjść, kiedy rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Po chwili do gabinetu wszedł tęgi, starszy mężczyzna z krótkimi siwymi włosami, ubrany w czarny garnitur i uniwersytecki krawat z herbem. Nie zaszczycił Jacka nawet spojrzeniem, ignorując go całkowicie, jak przystało na głównego portiera. - Doktor Conway - powiedział z szorstką uprzejmością - rektor prosi, by złożyła mu pani wizytę, możliwie jak najszybciej. Czy mam mu przekazać, że pani to zrobi? Gdy Clare wstała, gazeta ześlizgnęła się na podłogę. Spojrzenie portiera powędrowało za pismem. - Widzę, że zna pani powód, doktor Conway. - To powiedziawszy, Rogers wyszedł. Jack przymknął dębowe drzwi. - Czy Rogers przegląda wszystkie gazety w tej swojej stróżówce? - Tylko te szmatławe. Nigdy mu się nie podobało, że Cambridge otworzyło swe podwoje dla płci pięknej. - Nie zdawałem sobie z tego sprawy. - Bo nie jesteś kobietą. Teraz będę zmuszona przebrać się w coś żałobnego i włożyć togę… 8 Gdy krótkofalówka przy łóżku zapiszczała, Gabriel Soul obudził się i potwierdził
odbiór w ciągu kilku sekund. Leżąca przy nim nago pod jedwabną pościelą Kath zamruczała cicho i przysunęła się bliżej. Zaszczycona przywilejem dzielenia jego łoża przez tę noc, miała najwyraźniej ochotę wykorzystać to w pełni. Musiały już minąć całe dwa miesiące od czasu, kiedy ostatni raz wziął Kath do siebie. Wszystkie kobiety w społeczności rozumiały, że spanie z Gabe’em najwyżej raz czy dwa jest właściwe dla ich dusz. Nie miały prawa być zaborcze czy zazdrosne ani czuć - jeśli były nieładne w ziemskim pojęciu - że je zaniedbuje. Chociaż Kath miała końską szczękę, od szyi w dół była delikatną i ochoczą źrebicą. Gabe zdążył już włączyć halogenowe oświetlenie za pomocą ręcznego pilota. Wymierzył Kath lekkiego klapsa w jedwabiste pośladki. - Nie teraz, dziewczyno. Jestem zajęty. Powtórz, Billy, słabo cię słychać. Setka maleńkich żarówek zajaśniała wzdłuż krawędzi sufitu. Sypialnia przypominała wnętrze wielkiej, przedłużonej limuzyny wyposażonej w łóżko zdolne pomieścić cztery osoby. Czasem, kiedy Gabe nauczał, tyle osób właśnie z niego korzystało. Przy takich okazjach programował oświetlenie w specjalny sposób, tak że świetlisty pas pędził dokoła pokoju, niczym kometa, coraz szybciej, na podobieństwo duszy dążącej ekstatycznie ku transcendentalnemu orgazmowi. Teraz łagodny, jednostajny blask odsłaniał kolejne fragmenty wnętrza: meble w dobrym stylu, kominek, hinduskie freski o tematyce erotycznej na ścianach. - Kiedy przywieziecie go tutaj z Jerseyem, Billy, zaprowadźcie go do Pokoju Prawdy. Niech przez cały czas będzie zdezorientowany. Gabe odłożył krótkofalówkę. - Co się dzieje? - zapytała Kath. - Ktoś wsadzał nos w nie swoje sprawy - poinformował ją ogólnikowo. - W pobliżu Schronu? - Nie. Daleko stąd i wiele godzin temu. Idź już, Kath. Podziel się sobą z innymi. Muszę pomedytować. Spojrzeć w przyszłość. Ześlizgnęła się posłusznie z łóżka. Podniosła szlafrok z podłogi i odeszła, plaskając cicho bosymi stopami. Gdy zniknęła, Gabe przygasił światła i sięgnął po pilota sterującego zasłonami.
Draperie rozsunęły się z cichym szumem, wpuszczając blask księżyca. Gabe usiadł na łóżku i wyjrzał przez okno. Skały schodziły stromo ku pustej równinie cętkowanej gdzieniegdzie kępami krzewów i pojedynczymi okazami kaktusów. Pobliskie wzgórza były hałdami pozostałymi po dawno nieczynnych kopalniach srebra. Górnicy dziesiątki lat wcześniej wycięli wszystkie drzewa w okolicy. Chociaż pod ziemią znajdowała się woda, zasilająca głęboką studnię Schronu Duszy, drzewa nie zdołały jeszcze odrosnąć. Za oknem przeleciał nietoperz; potem następny. Nietoperze zamieszkiwały tunele kopalniane wydrążone w urwisku wznoszącym się pionowo za Schronem i służącym jako jego tylna ściana. Małe bestie wykorzystywały jakieś naturalne kanały powietrzne, by dostać się do środka. Całe szczęście, że Kath wyszła. Nienawidziła tych stworzeń. Jakże posłusznie odeszła, rezygnując z nocy w jego łóżku po dwóch miesiącach tego, co ziemskie umysły mogłyby odebrać jako zaniedbywanie. To zaniedbywanie tylko wzmagało podniecenie Kath, dobrze o tym wiedział. Rozważał nawet pomysł, by cały czas spędzić z nią w abstynencji; dał się jednak przebłagać. Błogosławiona Kath! Pozbawiona jakiejkolwiek bliższej rodziny przed wstąpieniem do Schronu. I tak bardzo bojąca się śmierci, dopóki Gabe nie pokazał jej, jak wzmocnić duszę poprzez rozkosz. Przywiozła ze sobą darowiznę na sumę miliona dolarów, wystarczającą na zakup wielu przedmiotów zbytku, jak również artykułów koniecznych ze względów obronnych, takich jak bazooki, kałasznikowy, karabiny maszynowe kalibru 50 mm, granaty, ręczna wyrzutnia rakiet, a także unowocześnienie parku maszynowego i powiększenie zapasu jedzenia oraz wyposażenie specjalnego pomieszczenia medycznego, gdzie nowym rekrutom robiono testy na AIDS i wirusowe zapalenie wątroby, na wypadek gdyby ich zaświadczenia były sfałszowane.
Gabriel nie miał zamiaru ryzykować. Nie zawsze łatwo było przewodzić społeczności złożonej z sześćdziesięciu kobiet i czterdziestu mężczyzn, swobodnie dzielących się sobą nawzajem. Przekonanie, iż ich seksualne rytuały wzmacniają duszę, tak że wszyscy w końcu osiągną życie wieczne, było trwałym spoiwem. Jednak kilka razy spoiwo to pękło. Na szczęście twardziele Gabe’a - między innymi Billy i Jersey, zdążający właśnie do domu - dali sobie radę. Jeden czy dwa trupy leżały zakopane głęboko w piasku pustyni. Podniosłe uczucie - mieszanina gniewu i upojenia - opanowało Gabe’a, kiedy wpatrywał się w noc. Będzie kochającym zbawicielem świata, jego sędzią, oddzielającym prawdziwe dusze od ludzi-trupów. Przez moment chciał wcisnąć guzik uruchamiający dzwonek, by wyrwać setkę ludzi z łóżek i zebrać ich w refektarzu, gdzie przez godzinę lub dłużej wygłaszałby do nich kazanie. Wizja, której doświadczył pięć lat temu, wciąż mu towarzyszyła: wizja świata pełnego ludzi-trupów, nieżywych automatów. Prawdziwe dusze jaśniały tylko tu i ówdzie. A teraz najbardziej podstępni z ludzi-trupów próbowali położyć duszę na stole operacyjnym nauki. Pociąć ją na kawałki. Stworzyć sztuczne dusze we wnętrzu maszyn. Wkrótce twardziele Gabe’a będą zmuszeni stać się jeszcze twardsi. Zaczną wymierzać ciosy. Jeśli część z nich umrze, będą mogli być pewni swojej nieśmiertelności. Niemal już słyszał, jak płomiennie przemawia w refektarzu. Proroczy głos wzbierał we wnętrzu Gabe’a. Siłą woli opanował się. Nie czas teraz na wciskanie guzika, Billy i Jersey będą tu wkrótce z więźniem. Daleko na równinie maleńki promień światła kołysał się w pióropuszu osrebrzonego pyłu. 9 W dużym podziemnym pomieszczeniu wyciętym w nagiej skale i oświetlonym fluorescencyjnymi lampami stała na metrowej długości nogach obszerna, przedzielona na pół stalowa klatka. Andriej, rozebrany do pasa i przywiązany do metalowego krzesła, został wepchnięty do nie zajętej części przez otwór w podłodze. Od pasa w górę był całkowicie unieruchomiony. Ręce miał skrzyżowane wysoko na
piersiach. Pasy krępujące nadgarstki biegły nad ramionami i po plecach w dół. Mógł jedynie poruszać dłońmi niczym łapkami w elektrycznym bilardzie. Podnoszona przegroda oddzielała go od odrażającego gada. Stworzenie miało jakieś trzydzieści centymetrów długości od pyska z rozwidlonym językiem po koniec tłustego ogona. Cętkowana czarno-pomarańczowa skóra pokryta była guzowatymi naroślami. Gdy rudy mężczyzna imieniem Jersey przeciągnął patykiem po siatce klatki, zwierzę zasyczało wściekle. Chudy mężczyzna z tatuażem na ramieniu, nazywany przez swego partnera Billym, kucnął i Andriej poczuł ukłucie w udo. Igła. Coś mu wstrzyknięto. - Heloderma arizońska jest tak jadowita - rzekł Jersey swobodnym tonem - tak boleśnie, powolnie jadowita, że ludzie myśleli kiedyś, iż nie ma odbytu. Sądzili, że gówno zbiera się w jej wnętrzu, dopóki nie ukąsi jakiegoś innego stworzenia, oczyszczając się w ten sposób. Nie ma kłów jak wąż. Zamiast tego mocno chwyta. Przeżuwa i miażdży. Nie puszcza. Ból jest taki, że można zwariować… Jersey wetknął patyk do środka i szturchnął gada w ogon. Rozdziawiając paszczę, bestia skoczyła w kierunku Andriej a, nie mogła go jednak dosięgnąć. Jeszcze nie. - Dzisiaj znamy już odtrutkę. Będziesz o nią błagał. Czy nie lepiej oszczędzić sobie kłopotów? - To barbarzyństwo - zaprotestował Andriej. Klatka nie była jedynym barbarzyńskim elementem. Na ścianie wisiała głowa przytwierdzona do mahoniowej podstawki. Nie była to głowa wielkorogiego barana ani górskiego lwa, lecz głowa mężczyzny z krótko przyciętymi włosami. Usta miał szeroko otwarte w niemym krzyku. Zęby obnażone. Z pewnością był to żywiczny model. Wytrzeszczone oczy musiały być zrobione ze szkła. Idąc za wzrokiem Andrieja, Billy położył dłoń na ustach trofeum. - Johnny jest jak najbardziej prawdziwy. Widzisz, niektóre gatunki są zagrożone wyginięciem. By na nie polować, trzeba mieć zezwolenie. Jednak ludzie bogaci nie zawsze się o to troszczą. Są fanatykami. Chcą mieć w domu każde swoje trofeum. Przekupują więc przewodnika. Ludzie na pustyni znikają bardzo łatwo. Johnny’emu zdarzył się drobny
wypadek. - Moi ludzie mogą zapłacić za moje uwolnienie - powiedział Andriej. Billy poklepał głowę po policzku. - Śmierci, pogardzam tobą - rzekł, jakby recytował jakąś osobistą modlitwę. - Kim są “twoi ludzie”? Trzeci mężczyzna, bosy, wszedł bezszelestnie do pomieszczenia. Miał na sobie obszerną, wyszywaną koszulę z białego jedwabiu, bez kołnierzyka, przewiązaną w pasie szarfą, a pod nią niebieskie jedwabne spodnie od piżamy. Jego długie, przygładzone czarne włosy rozdzielone były pośrodku przedziałkiem, nieco na modłę dziewiętnastowieczną. Twarz miał szczupłą i bladą, chociaż usta były zmysłowo pełne i lśniły lekko błękitnawym odcieniem jakby za sprawą jakiegoś kosmetyku. Mała czarna bródka. Bardzo jasne, intensywnie patrzące oczy. Pełne mocy. Było tak, jakby do wykutego w skale pomieszczenia wszedł współczesny Chrystus lub być może kaznodzieja-pionier sprzed stu lat. Lub nawet… Odkrycie zaszokowało Andrieja. Mężczyznę charakteryzowało niezwykłe fizyczne podobieństwo - podkreślane jeszcze przez chłopską w stylu koszulę i uczesanie - do Rasputina, obdarzonego magnetycznym wpływem proroka, który omamił cara i carycę w przedrewolucyjnej Rosji. Jednocześnie tak bardzo zmysłowy i tak uduchowiony, tak czarujący, charyzmatyczny - obdarzony przemyślnym instynktem władzy, pełen mistycznych obsesji. Rosnące przerażenie opanowało Andrieja - nie tylko z powodu jadowitego stwora po drugiej stronie klatki i głowy na ścianie, lecz z powodu tej… zjawy. Kim byli ludzie, którzy go schwytali? Po wypuszczeniu z bagażnika był pół ciągnięty, pół prowadzony ku rozległej fortecy wznoszącej się na krawędzi przepaści. Budowla z palonej na słońcu cegły i pomalowanych betonowych bloków. Skrzyżowanie pałacu i twierdzy. Przybudówki z drewna i aluminium, z poziomych desek i falistej blachy. Wewnątrz nieomal wpadł na śliczną, młodą, opaloną kobietę o włosach koloru lnu, ubraną w szorty i wiązaną z tyłu bluzkę, odsłaniającą ramiona i plecy. Na jej twarzy malowało
się dziwne uniesienie. Wydawało się, że w ogóle nie zauważyła jego krótkiej obecności, kiedy pospiesznie przeprowadzono go wytapetowanym korytarzem, a następnie skierowano po betonowych schodach w dół, ku ciężkim dębowym drzwiom… - Kto to są “twoi ludzie”? - powtórzył dziwny guru. Jersey ponownie zachrobotał patykiem po ścianie klatki. Heloderma zasyczała gniewnie. Gad wydawał się olbrzymi, prehistoryczny, wrogo nastawiony. Andriej zdał sobie sprawę, że narkotyk zaczyna działać. Jego zmysły były wyostrzone. Z pewnością nie podano mu żadnej odtrutki. Raczej wręcz przeciwnie. Zastrzyk miał sprawić, by czuł i widział bardziej intensywnie. Jakże jaskrawożółty był język bestii, wysuwający się co jakiś czas z pokrytej brodawkami paszczy. Skóra Andrieja stała się tak wrażliwa, że więzy zaczęły sprawiać mu ból. Jakże mocno skrępowane miał ręce. Ich nacisk na klatkę piersiową był nie do wytrzymania, przywodził na myśl średniowieczną torturę. 10 - A więc - powiedział amerykański Rasputin do uwięzionego Andrieja - “Informex”, jak ty to nazywasz, chociaż niektórzy ludzie woleliby użyć określenia “Niesforni” - ten żart wywołał pełen aprobaty chichot Billy’ego - to banda byłych rosyjskich naukowców, którzy wkurzyli się, ponieważ przestano im płacić. Andriej pocił się i drżał. Był w stanie myśleć, jednak wydawało mu się, że myśli wyciągane są nieubłaganie z jego głowy przez przesłuchującego go mężczyznę. - Przekształciliśmy się w prywatną firmę - wyznał. - Zbierającą i sprzedającą tajne informacje temu, kto zaoferuje najwyższą cenę. Możemy wam dobrze zapłacić, żebyście mnie wypuścili. - Całym jego światem była klatka i okrutny potwór, i twarz na ścianie. Rasputin wybuchnął śmiechem, jakby propozycja okupu wydała mu się komiczna. Na stole leżała rozrzucona zawartość torby podróżnej Andrieja, jego fałszywy paszport, fotografie wykonane polaroidem, materiały konferencyjne. Mężczyźni, którzy go schwytali, przynieśli wszystko. Jego ubrania na zmianę, przenośną maszynę do pisania. Na
samym wierzchu leżała kopia wycinka z “Narodowego Detektywa”. - A zatem - rzekł Rasputin - ta seksowna dama przywiezie ze sobą tajne materiały dotyczące prac nad komputerami obdarzonymi świadomością? Materiały, które zamierzałeś ukraść? - Ten artykuł może być stekiem bzdur. - Potrafię zajrzeć do wnętrza twojej duszy, Andrieju, lub jakkolwiek naprawdę się nazywasz. Posiadam intuicję, rozwiniętą w o wiele większym stopniu niż twoja. - Rasputin zmiął wycinek i cisnął go na podłogę. - Nie potrzebuję tego. Widziałem już ten artykuł. Jak sądzisz, dlaczego Billy i Jersey sprawdzali Hacjendę? Andriej, próbujesz mnie zwieść, żeby twoi koledzy mogli skupić się na swoim celu. Opowiedz mi o nich i o tym, jak się komunikujecie… Andriej miał zawroty głowy. Twarz przesłuchującego mężczyzny napawała go lękiem, czuł się jak sparaliżowany królik przed łasicą. Narkotyk musiał być dość łagodny, jak na halucynogen, by nie pozbawił go przytomności; mimo to w okrutny, bezwzględny sposób wyolbrzymiał znaczenie każdego szczegółu. Jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia, z narkotykiem czy bez niego. Klatka, klatka… Stworzenie. Krzycząca twarz na ścianie. Twarz jego inkwizytora. 11 Pokoju Prawdy używano głównie po to, by przełamywać lęki lub dobierać się do serca i mózgu delikwenta. Wykorzystywano nietoperze, skorpiony lub węże, a w tym przypadku helodermę, którą schwytał jeden z twardzieli Gabe’a. Zamknięcie w tym ciemnym pomieszczeniu w towarzystwie nietoperzy czy insektów stanowiło czasem użyteczny rytuał. Psychiczny wstrząs niszczył stare programy. Wkrótce następowało błyskawiczne przejście od przerażenia do ekstazy - w górę z piekła do nieba. Pokoju Prawdy rzadko używano do wymierzania kar, chociaż każdy mieszkaniec Schronu Duszy był świadom takiej możliwości. - W głębi ducha wciąż jeszcze jesteś komunistą, co? - zapytał z naciskiem Rasputin.
Jersey uniósł nieco przegrodę, a potem opuścił ją ponownie. Andriej wbił palce we własne ramiona. - Nie wiem - wymamrotał. - Nasz kraj jest w ruinie. Co mamy robić? - Nie macie nic przeciwko sprzedawaniu ukradzionych planów żywych maszyn pieprzonym północnokoreańskim komuchom. - Nie powiedziałem, że… Niekoniecznie Koreańczykom… Angielka nie musi wcale wiedzieć, na ile zaawansowane są prace w Matsushimie… Proszę, wypuśćcie mnie - rzekł błagalnym tonem. - “Informex” zapłaci. - Och, z pewnością zapłaci - zgodził się jego prześladowca. - Powiedz mi raz jeszcze, jak kontaktujesz się ze Świtem i Dniem. 12 W końcu Andriej został wypuszczony z klatki. Siedział na krześle, z dala od prehistorycznego monstrum; i to ono było zamknięte w klatce, nie on. Jersey mrugnął okiem. - W rzeczywistości heloderma wcale nie jest jadowita. Byłaby głupia, gdyby zabijała swoich wrogów. Wtedy nigdy nie nauczyliby się zostawiać jej w spokoju. Głupia, gdyby zabijała. Zostawiać w spokoju. Jakże pełne znaczenia i nadziei były te słowa. - Naprawdę jest bardzo bojaźliwa. Trzeba ją sprowokować, żeby zaatakowała. Oczywiście jej szczęki mogą zranić, a jad jest nieprzyjemny, - to się mniej więcej zgadza. Trudno, żeby szpieg z komunistycznej Rosji był znawcą lokalnej fauny. Nawet miejscowi mają o tym blade pojęcie. Kiedy widzą helodermę, strzelają do niej, strugając bohaterów. Rozwalają ją na kawałki. - Zabierzcie pana Noc na pustynię - rzekł Rasputin - i wypuśćcie go. Jersey skinął głową. - To właśnie zrobimy. 13 Gdy Gabe opuścił podziemne pomieszczenie, opanowała go nieodparta chęć wygłoszenia kazania. Przepełniała go energia. Dochodziła czwarta rano i jego ludzie i tak mieli wkrótce wstać. Pospiesznie zebrał w refektarzu Braci i Siostry, zaspanych i w piżamach. Setka