Powieść jednej z najpopu-
larniejszych i najwyżej ce-
nionych współczesnych pisa-
rek angielskich, nie prezen-
towanej dotychczas czy-
telnikowi polskiemu.
Czas aniołów — to historia
zamkniętej, wyalienowanej
ze społeczeństwa grupy osób
żyjących w kręgu parafii
jedne] z angielskich sekt re-
ligijnych. Proboszcz tej pa-
rafii, dziwak zamknięty w
świecie swoich rozmyślań
i namiętności oraz własnych
teorii religijnych, próbuje
narzucić swoje poglądy in-
nym, pokierować życiem
najbliższych, które w wy-
niku tych zabiegów staje się
dla wszystkich jednym pas-
mem udręki.
Autorka z ogromną spo-
strzegawczością, finezją
i dużym talentem narrator-
skim kreśli obraz rozterki,
duchowej i pustki egzysten-
cji, które tak często stają
się udziałem środowiska
intelektualistów współczes-
nych.
Iris M u rd o c h
C z a s a n io łó w
przełożyła
Agnieszka Glinczanka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
— Pattie.
— Słucham.
— Napaliłaś w kominku u panny Elżbiety?
— Napaliłam.
— Jest tak zimno.
— Co pan powiedział?
— Jest tak zimno.
— Tak.
Pattie wyciąga przed siebie pulchne, brązowe ramiona,
o jeden odcień ciemniejsze od kawy cappuccmo, i zgra-
białymi z zimna palcami wygrzebuje wystygłe
węgle
z wąskiego paleniska. Białawy bawełniany kitel z pod-
winiętymi do łokcia rękawami, który nosi na
spódnicę i sweter, upstrzony jest wzorem w czerwone
poziomki. Jej czarne jak atrament włosy
obwiązane są kwiaciastą jedwabną apaszką, trochę juz
przybrudzoną.
— Pattie, świnko jedna.
— Słucham.
— Co to za dziwny odgłos, który słychać co chwila?
— To kolej podziemna. Przebiega akurat pod domem.
— Kolej podziemna. Ciekawe, czy się do niej przyzwy-
czaimy.
Pattie mnie czyste, chrzęszczące stronice „Timesa"
i układa nad nimi na krzyż suche drzazgi. Na sam wierzch
kładzie wystygłe, rdzawe węgielki o nieforemnych kształ-
tach.
— Uważaj na tego pająka, Pattie. Uratuj go,
proszę
cię. Tak, dobrze. Mogę podpalić?
Płomyk zapałki oświeca na zmiętoszonej ostatniej stro-
nie gazety zdjęcie jakichś czarnych ludzi torturujących
innych czarnych ludzi. Gazeta litościwie staje w płomie-
niach. W chwili gdy Pattie z westchnieniem odchyla się
do tyłu i przysiada na piętach, na jej pończosze puszcza
oczko i leci w górę jak mała jaszczureczka.
— Nie zapomnij o tych pułapkach na mylszy,
dobrze,
Pattie? Jestem pewien, ze widziałem mysz u siebie w sy-
pialni.
— Dobrze.
Drzazgi zapadają się z trzaskiem w piekło płonącego
papieru. Pattie bierze z zakurzonej szufelki małe, błysz-
czące grudki węgla i wrzuca je do paleniska. Żar palą-
cyqh się gazet ogrzewa jej twarz.
— I jeszcze jedno, Pattie.
1
—Słucham.
— Jeżeli zadzwoni mój brat Marek, powiedz
mu, że
nie mogę podejść. Gdyby ktokolwiek dzwonił, mów, że
nie mogę podejść.
— Dobrze.
Ocalony pająk przestaje udawać nieżywego i zmyka pod
szufelkę na węgle.
— Jak tu strasznie ciemno. Zupełnie jakby mgła do-
stała się do domu.
—• Tak, ciemno.
— Mogłabyś mi dać trochę mleka, Patusiątko?
— Nie ma mleka. Pożyczę trochę od portiera.
— No, mniejsza z tym. Nie przemęczaj się,
Pattie,
rybeczko moja, dobrze?
—■ Ktoś musi się tym wszystkim zająć.
Czarna pastorska sutanna muska napiętą pończochę na
jej zgiętym kolanie i zimny palec głaszcze wystające
kręgi na pochylonym karku. Kroki oddalają się i szelest
sutanny wznosi się po schodach. Nie odwracając głowy
Pattie wstaje.
Wielka, oszklona iszafa biblioteczna, która nie znalazła
\
.sobie jeszcze miejsca w nowym domu, stoi ukosem w po-
przek hallu, gdzie Pattie przed chwilą rozpaliła ogień.
Podłoga obok zawalona jest książkami, na które wpada
teraz Pattie, odstępując od kominka. Potyka się o Sein
und Zeit, gubi pantofel i rozdrażniona kopie Sein und Zeit
zziębniętą stopą w samej pończosze. Wszelkie obuwie
Pattie w jakiś tajemniczy sposób bardzo prędko po na-
byciu robi się na nią za duże. Z góry napływają ciche
dźwięki muzyki. Jezioro łabędzie. I przez sekundę Pattie
czuje, że jej ciało jest lekkie jak piórko. Pattie widziała
,kiedyś balet, obserwowała z wysoka białe postacie poru-
szające się niby ożywione kwiaty. Ale teraz jestem gru-
ba — myśli w następnej chwili — teraz jestem gruba
dziewucha.
Dzwonek u drzwi frontowych rozlega się groźnie i obco,
i Pattie lekko uchyla drzwi. Nie otwiera ich porządnie,
bo choć w domu zimno, na dworze jest jeszcze zimniej.
Natychmiast do hallu wdziera się mgła, przyprawiając
Pattie o kaszel. Jest wprawdzie wczesne popołudnie, ale
w żółtawym tumanie Pattie ledwo dostrzega stojącą przed
drzwiami panią w średnim wieku, o błyszczących, szeroko
rozstawionych oczach. Pasemka wilgotnych włosów wy-
mykają się spod eleganckiej futrzanej czapki i przywie-
rają do policzków. Pattie pożądliwie lustruje i ocenia
jej karakułowe futro. Zamszowe botki pozostawiają wy-
raźne odciski na zaszronionych płytach chodnika, kiedy
dama przestępuje trochę z miejsca na miejsce dla roz-
grzewki. Jej afektowany głos nie zaskakuje Pattie. To
wróg.
— Strasznie przepraszam, że panią trudzę. Moje
na-
zwisko Barlow. Należę do parafii. Czy
mogłabym się
zobaczyć z nowym proboszczem?
— Niestety, pan pastor nie przyjmuje teraz nikogo.
— Zajęłabym mu tylko chwilę. iWidzi pani, ja właśnie...
— Przepraszam, ale dopierośmy się wprowadzili, i tyle
jest roboty. Może mogłaby pani przyjść później.
Pattie zamyka drzwi. Przez zamglony hali przechodzi,
a raczej prześlizguje się młodzieniec osobliwie
piękny,
liczący może dwadzieścia wiosen. Jego krótko przystrzy-
żone włosy są koloru, 'który pisma ilustrowane nauczyły
Pattie nazywać złocistoblond. Młodzieniec rozgląda się
ciekawie, zaczyna przeglądać książki na podłodze, ale
potem, spostrzegłszy Pattie, znika na powrót pod scho-
dami, w kierunku kuchni. Pattie, która sądzi, że wszyscy
młodzi z niej szydzą, zauważa z dezaprobatą jego spiczasto
zakończone obuwie. Pojawia się jeszcze jeden wróg.
— A, Pattie.
— Słucham, panienko Muriel.
—. Kto to jest ten szalenie przystojny chłopiec, którego
widziałam przed chwilą?
— To syn portiera.
— O, to mamy portiera? Jak się nazywa?
— Nie wiem. Jakieś cudzoziemskie nazwisko. Czy pa-
nienka chce, żebym napaliła w jej pokoju?
— Nie, nie fatyguj się, pójdę do pokoju Elżbiety. Tele-
fon dzwoni, może podejdziesz, Pattie? Jeżeli to ktoś do
mnie, powiedz, że mnie nie ma.
Odzywa się męski głos, pełen wahania i niepewności.
— O, halo. Mówi Marek Fisher. Czy mógłbym poprosić
brata?
— Niestety, pan pastor nie może podejść.
— Aha. Czy mógłbym w takim razie
porozmawiać
z Elżbietą?
— Panienka nigdy nie podchodzi do telefonu.
— Aha. To może Muriel?
— Panny Muriel nie ma.
— Aha. Kiedy mógłbym porozumieć się z
panem
pastorem?
-7- Nie wiem, doprawdy.
— Czy mogę wiedzieć, kto mówi?
— Tu 0'Driscoll.
— Ach, ehm, Pattie. Strasznie przepraszam, nie pozna-
łem Pattie po głosie. No cóż, to chyba zadzwonię innym
razem, co?
— Do widzenia panu.
Ciemna postać na podeście u szczytu schodów wydaje
8
pomruk aprobaty, a papierowa strzałka wyfruwa w po-
wietrze i leci w dół, by lekko uderzyć w kitel Pattie
tuż nad sercem i upaść na podłogą u jej stóp. Pattie
nie podnosząc oczu wygładza papier, żeby go włożyć
w ogień, i robiąc to czyta wydrukowany na nim nowy
adres: Probostwo, Parafia św. Eustachego w Watergate,
Londyn, E. C. Jeszcze nie może całkiem uwierzyć, że
znalazła się w Londynie.
Nad nią cichy głos śpiewa „Frere Jacąues, frere Jacąues,
dormez vous?", a przez drzwi, które otwierają się i zaraz
znów zamykają, dolatują przez chwilę ciche tony Jeziora
łabędziego. Pod domem przejeżdża pociąg, wszystko drga
i przemieszcza się o milimetr czy dwa, a serce Pattie
drga lekkim przypomnieniem śmierci. Pattie półgłosem
wypowiada wiersze, które zajmują miejsce modlitwy, któ-
ra zajęła miejsce biednej, pokonanej magii z czasów jej
dzieciństwa. Nie odchodź, .nie. — Czemu odchodzisz już? —
Gwiaździsty strop — i morza brzeg — dane ci są —
póki nie wstanie dzień.
Idzie do kuchni, gdzie czeka złocisty blondyn, żeby
zaprowadzić ją do swego ojca.
W pokoju portiera Pattie zaraz zaczyna się czuć zupeł-
nie inaczej. Jasnowłosy młodzian, który ma na imię Leo,
ulotnił się, a portier o dziwnym nazwisku, którego Pattie
wciąż jeszcze nie może zapamiętać, podaje jej filiżankę
cudownej herbaty. Portier, będący niewątpliwie cudzo-
ziemcem, ma łagodną, smutną twarz zwierzęcia i gęste,
obwisłe, rdzawobrązowe wąisy. Pattie lubi mężczyzn, któ-
rzy są podobni do zwierząt, i z tego względu czuje od
razu sympatię do portiera, a także dlatego, że jest cał-
kiem pewna, iż on z niej nie szydzi.
Portier już od dłuższej chwili wyjaśnia jej system
ogrzewania plebanii, którym się opiekuje. System ten jest
skomplikowany i Pattie odnosi wrażenie, że ogrzewa on
kotłownię, pokój portiera i niewiele więcej. Pattie uważ-
nie lustruje pokój portiera. Jest to betonowe pudło, wy-
glądające jak schron przeciwlotniczy. Pachnie w nim coś
dziwnego; Pattie domyśla się, że to kadzidło, chociaż nig-
9
dy dotąd kadzidła nie wąchała. Osobliwa stalowa klatka
okazuje (się parą łóżek, ustawionych jedno na drugim,
ale pościel jest tylko na dolnym. Na górnym leży deska,
a na niej wspiera się najniezwyklejszy obraz, jaki Pattie
w życiu widziała. Namalowany jest na drzewie, i to częś-
ciowo złotą farbą; Pattie myśli, że to musi być prawdzi-
we złoto, bo błyszczy, jakby się paliło. Obraz przedstawia
trzy anioły, rozmawiające ze sobą nad stołem. Mają nie-
duże głowy, ogromne jasne aureole i stroskany, zamyślo-
ny wyraz twarzy.
— Co to? — pyta Pattie.
— Ikona.
— Co to jest ikona? ^
— Po prostu obraz religijny.
— Kto są ci ludzie?
— Trójca Przenajświętsza.
Z tego, że portier mówi „Trójca Przenajświętsza", a nie
po prostu „Trójca", Pattie wnioskuje, iż on wierzy w Bo-
ga. Uspokaja ją to i cieszy. Bóg jest w życiu Partie czymś
niejasnym, ale ważnym, toteż czuje się pokrzepiona na du-
chu, kiedy inni w Niego wierzą.
— Jak się pan nazywa, proszę pana? Ciągle nie mogę
spamiętać.
— Eugeniusz Pieszkow.
— To po cudzoziemsku, prawda? Kim pan jest?
— Jestem Rosjaninem — odpowiada z dumą, po czym: —
A kim pani?
Ona rozumie jego pytanie, ale jak ma na nie odpowie-
dzieć?
— Jestem Pattie CDriscoll.
ROZDZIAŁ DRUGI
— Co masz zamiar zrobić ze swoim bratem?
— Nie wiem. A czy koniecznie trzeba coś robić z moim
bratem?
Marek Fisher* stał odwrócony plecami do ciepłego, jas-
10
no oświetlonego pokoju i wyglądał przez szparę w firan-
kach. Mrok zgęstniał od mgły i zabarwił się z lekka jej
rdzawą żółtością, jak gdyby mgła sama w sobie była
źródłem światła. Niedaleki odgłos syreny okrętowej do-
biegł stłumiony przez zgęszczone powietrze. Marek z sa-
tysfakcją zaciągnął szczelnie firanki i zwrócił się na po-
wrót ku płonącemu na kominku ogniowi.
Masywna postać Nory Shadox-Brown w grubym weł-
nianym kostiumie majaczyła nad stołem nakrytym do pod-
wieczorku. Jak to się często dzieje z ludźmi, których je-
dynymi kłopotami są kłopoty drugich, Nora zachowała
swoją dziewczęcą urodę, choć ibyła już niemłoda i jej
gładko uczesane, proste włosy lśniły srebrem. Światło
lampy padało obok niej na sztywny obrus z irlandzkiego
płótna, na którego bieli połyskiwał bladym złotem nikły
wzór listków koniczyny. Ogromny, nadkrojony placek
z wiśniami ukazywał swoje kremowe wnętrze, gęsto na-
szpikowane, jak to Marek z uznaniem zauważył, soczysty-
mi wisienkami. Grzanki z domowych bułeczek wiotczały
pod brzemieniem topniejącego masła. Marmolada z ren-
klod, którą wytwórca nazwał „kremem renklodowym", by
dać do zrozumienia, że jest czymś bardzo specjalnym
i usprawiedliwić jej wygórowaną cenę, tworzyła oleistą
górę na miseczce z waterfordzkiego szkła. Właśnie przed
chwilą napełniono imbryczek i ostry, czysty zapach wrzą-
tku i indyjskiej herbaty zapraszał Marka do stołu. Usiadł.
—■ Boję się po prostu, że wybuchnie jakiś skandal. Fa-
talne dla dziewcząt.
— Nie mam pojęcia, o czym myślisz — rzekł Marek. —
Oczywiście, że Kareł jest stralsznie ekscentryczny,
ale
w tamtej parafii dawał sobie dobrze radę i nie widzę,
dlaczego i tutaj nie miałoby mu się upiec. Zresztą to sta-
nowisko wygląda na coś w rodzaju synekury.
— Właśnie! Podejrzewam, że władze kościelne
zorien-
towały się, jaki jest twój brat, i umieściły go tam, gdzie
nie będzie mógł nic nabroić.
— Co on w ogóle będzie miał do rolboty jako proboszcz
11
nie istniejącego kościoła? Przecież z tego kościoła nie nie
zostało prócz wieży, prawda?
— Tak, tylko wieża. Bomba zniszczyła resztę.
Taka
szkoda. Wiesz, to było dzieło Wrena. Jedno z najładniej-
szych.
— Tam wszyistko wygląda teraz jak po zbombardowa-
niu. Poszedłem tam tuż przed przyjazdem Karela. Wybu-
rzyli wszystko dookoła plebanii.
— Tak, to jest ten teren budowlany, o który była ta-
ka awantura i tyle listów do „Timesa".
— Ten pomysł z drapaczem chmur?
— Tak. Zezwolenie na budowę cofnięto w
ostatniej
chwili.
— Rzeczywiście solitudinem fecerunt. Ale czy naprawdę
nie ma nic prócz plebanii i wieży? Żadnego
kościoła
w innym miejscu?
— Nie. Zdaje się, że jest sala parafialna, ale nie kon-
sekrowana. Myślę, że proboszcz może tam zrobić bardzo
dużo albo nie robić nic, zależnie od chęci. Pamiętasz —
nie, pewno nie pamiętasz —• tego pastora, który tam był
przedtem, takiego kalekę o dziwacznym wyglądzie. Zaw-
sze wyglądało, że nie robi absolutnie nic. To jest najwy-
raźniej kąt, w który się upycha kłopotliwe figury. W biu-
rze Oxfamu, tej instytucji charytatywnej, poznałam iry-
tującą babę nazwiskiem Barlow, i ona mi o tym opowia-
dała. Podejrzewam, że ona ma ochotę być szarą eminencją
przy tym tronie. Mówiła o tej parafii tonem posiadacza.
Wiesz, jakie są teraz te miejskie kościoły. Odczyty, kon-
certy, a w niedziele zamknięte. Powinno to bardzo odpo-
wiadać Karelowi! Może pozostawić wszystko na
głowie
pani Barlow.
— No to po co się martwić? ■—■ powiedział Marek na-
bierając sobie kremu renklodowego.
— Bo on nigdy nie usiedzi spokojnie, kiedy mu dobrze.
On lubi gorszyć ludzi. Wiesz, jak strasznie
jest nie-
zrównoważony.
— Ejże! — Rozsądna, prostolinijna Nora nigdy nie zro-
zumie takiego skomplikowanego, zamkniętego w sobie czło-
12
wieka jak Kareł. Nora uważała wszelkie subtelności
za
przejawy fałszu.
— I popatrz, jak on odmawia ci spotkania z sobą i nie
pozwala ci nawet zobaczyć się z Elżbietą. Ostatecznie ty
i on byliście łącznie ustanowieni jej opiekunami po śmier-
ci jej ojca. A on cię nigdy w ogóle nie dopuścił do głosu.
Kareł był starszym bratem Marka. Julian, ojciec Elżbie-
ty i młodszy brat Marka, umarł przed wielu laty na ja-
kąś tajemniczą chorobę, kiedy Marek bawił w Stanach
Zjednoczonych. Prawda, że Kareł zachowywał się do
tej pory tak, jakby był jedynym opiekunem dziecka.
— Nie ujmowałbym tego w ten sposób — powiedział
Marek. — Wina jest po części moja. Powinienem był po-
stawić się stanowczo od początku.
— Boisz się Karela, ot, w czym cała bieda.
Czy naprawdę bał się Karela? Rodzice Marka umarli,
(kiedy był jeszcze w szkole, i Kareł, zostawszy głową rodzi-
ny w wieku lat szesnastu, nabrał w jego oczach cech
dziwnie podobnych do ojcowskich. Julian, najmłodszy
i zawsze nieco chorowity, stanowił dla obydwu starszych
obiekt miłości. Ale źródłem władzy był Kareł.
— Czuliśmy się wszyscy bardzo dobrze razem,
kiedy
byliśmy chłopcami — wymamrotał Marek z ustami peł-
nymi ciepłych grzanek z masłem i marmoladą renklodo-
wą.
— No, ale widać potem coś się popsuło.
— Chyba po prostu dorośliśmy. I była pewna dziewczy-
na. I jeszcze, ach, różne rzeczy.
— Co ta dziewczyna zrobiła?
— Ach, po prostu namąciła wody. To był typ egzalto-
wany, kochała się po trosze w nas wszystkich
trzech,
a my po trosze w niej. Ja wyratowałem się umykając do
Stanów. Kareł i Julian byli już wtedy żonaci.
— Bardzo mi to wygląda zagmatwane.
— Bo i było. To była trochę komiczna dziewczyna, ale
ogromnie urocza. Traktowałem ją odrobinę
niepoważnie.
Śmieszne, ale dziś już nie pamiętam prawie, jak wygląda-
13
te. Należała do Paritlii Komunistycznej. To wszystko było
nieprawdopodobnie dawno temu.
Niespodziewany powrót brata do Londynu bardziej na-
ruszył spokój Marka, niż to przyznał dotychczas Norze.
Dawna parafia Karela w Midlands była dostatecznie od-
legła, by się wydawać niedostępną. Krążyły
pogłoski
0 ekscentrycznych wybrykach. Marek pojechał tam dwa
razy, został wyraźnie źle przyjęty i teraz od kilku lat nie
widział się ani z bratem, ani z Elżbietą.
— Ile to lat ma teraz Muriel? — spytała Nora dole-
wając herbaty. — Zaraz, niech pomyślę, chyba dwadzieś-
cia cztery.
— Tak mi się zdaje. — Muriel była córką Karela i je-
go jedynym dzieckiem.
— A ile ma Elżbieta?
— Dziewiętnaście.
Dziewiętnaście! To wiedział dobrze. Myślał wiele o tym,
że Elżbieta dorasta. Pamiętał ją bardzo wyraźnie jako
czarodziejskie dziecko mniej więcej dwunastoletnie, o po-
ciągłej, bladej i nieco smutnej twarzyczce i jasnych, pra-
wie białych włosach spływających na ramiona. Miała
w sobie jakąś samowystarczalność, dojrzałość świadomej
jedynaczki, świadomej sieroty. Była naturalnie trochę nie-
sforna i rozbrykana. Ani ona, ani Muriel nie cieszyły
się długo matczyną opieką. Obie panie Fisher,
Sheila
1 Klara, urodziły po dziewczynce i potem umarły.
Ich
zblakłe wizerunki, teraz jakby połączone w jeden, maja-
czyły gdzieś w głębi, smutne i z lekka
oskarżycielskie,
budzące świętą grozę, a w oczach starego kawalera Mar-
ka wyposażone w tajemnicze przymioty bratowych.
—■ Elżbieta musi być teraz bardzo piękna — powiedział
Marek nabierając sobie placka z wiśniami. Chociaż przez
małoduszność nie egzekwował swoich praw opiekuna,
wciąż czuł na myśl o niej owo dziwne podniecenie, jakie
"wywołało w nim po śmierci Juliana wyobrażenie o sa-
mym sobie jako o quosż-ojcu 'bardzo ładnego i inteligent-
nego dziecka. Kareł szybko przywłaszczył sobie opuszczo-
ną istotkę. Ale w najtajniejszych snach Marka zachowała
14
ona swoje miejsce. Póki była jeszcze dzieckiem, korespon-
dował z nią regularnie i przywykł łączyć ją z jakimś
niejasnym, ciepłym przeczuciem przyszłości. Elżbieta by-
ła niejako w rezerwie, była czymś, co miało jeszcze na-
dejść. Czuł teraz w sobie przyjemny dreszcz owego daw-
nego, niewinnego posiadania, zmieszany z jeszcze daw-
niejszą obawą przed starszym bratem.
— Cała ta choroba mogła zniszczyć jej urodę — powie-
działa Nora. — To jakaś dziedziczna wada organizmu. Nie
zdziwiłoby mnie, gdyby umarła młodo, jak ojciec. — No-
ra, której zdrowy rozsądek czasami znajdował
wyraz
w dziwnie brutalnych sądach, nigdy nie lubiła Elżbiety;
nazywała ją przebiegłym chochlikiem. — Pomijając
już
wszystko inne, powinieneś wiedzieć coś więcej o
stanie
zdrowia Elżbiety.
Jakieś cztery lata temu Elżbieta zapadła na schorzenie
kręgosłupa, coś, co zwykle nazywa się z początku „wy-
skoczeniem dysku". Choroba jej oparła się wszelkim pró-
bom diagnozy i kuracji. Nosiła teraz gorset leczniczy
i miała na stałe zalecone „życie na bardzo zwolnionych
obrotach".
— Masz zupełną słuszność — powiedział Marek. Zaczy-
nał odczuwać specyficzny ból, którym była
gwałtowna
chęć zobaczenia znów Elżbiety, i to zaraz. Do tej
pory
pragnienie to drzemało w nim. Teraz się zbudziło. Jego
długotrwała dezercja napełniała go teraz poczuciem winy
i niezrozumieniem.
—■ Jest jeszcze sprawa jej wykształcenia — ciągnęła
Nora. — Co my o tym wiemy?
— Cóż, wiem, że w pewnym momencie Kareł uczył ją
łaciny i greki.
— Nigdy nie pochwalałam nauki w domu, kiedy uczy
ktoś z rodziny. Jest zbyt emocjonalna.
Nauczaniem po-
winni się zajmować fachowcy. Poza tym trochę zwyczaj-
nego szkolnego życia byłoby wyszło dziewczynie na
ko-
reyść. Słyszę, że ona prawie wcale nie wychodzi z domu.
To fatalne. Ludzie z taką dolegliwością po prostu muszą
15
zdobyć się na wysiłek i nauczyć się dawać sobie radę. Re-
zygnacja i bierność są najgorsze ze wszystkiego.
Nora, emerytowana dyrektorka szkoły, wierzyła w uni-
wersalną skuteczność samodzielności.
— Tak, musi mieć bardzo niewesołe życie — rzekł Ma-
rek. — Dobrze, że zawsze miała towarzystwo Muriel.
— To mi się też nie podoba. Te dziewczęta przebywają
za dużo razem. Cousinage, dangereux voisinage.
— Cóż ty takiego masz na myśli?
— Ach, uważam po prostu, że to niezdrowa przyjaźń.
Powinny widywać więcej młodych mężczyzn.
— To coś nowego słyszeć ciebie zalecającą widywanie
młodych mężczyzn, droga Noro! Prawdę mówiąc, zawsze
odnosiłem wrażenie, że te dwie dziewczyny nie najlepiej
się rozumieją.
— Cóż, Elżbieta jest z pewnością trudna i rozpieszczona.
A obawiam się, że Muriel bardzo się zmieniła na gorsze.
Gdyby tylko była poszła na uniwersytet i postarała się
o jakąś sensowną pracę!
— No, to już nie było winą Karela — powiedział Marek.
Nie bardzo lubił starszą bratanicę. Było w niej coś trochę
sardonicznego, co budziło jego nieufność. Podejrzewał, że
isię z niego wyśmiewa. Muriel była natomiast faworytką
Nory, a nawet przez pewien czas, dzięki staraniom Marka,
chodziła do szkoły, którą prowadziła Nora. Choć wyjątko-
wo zdolna, nie chciała pójść na uniwersytet, gdzie z ła-
twością mogła się dostać, i obrała sobie zawód stenotypist-
ki, który Nora darzyła szczególnym wstrętem. Marek uwa-
żał, że Nora miała trochę zbyt wygórowane ambicje, jeśli
chodziło o Muriel. Może w ogóle trochę za bardzo lubiła
Muriel.
Marek, który sam był dyrektorem małej niezależnej
szkoły w Hertfordshire, poznał Norę w toku swojej dzia-
łalności zawodowej. Lubił ją i podziwiał. Dopiero ostat-
nio zaczął niepostrzeżenie, z uczuciem zakłopotania, do-
strzegać w niej problem. Nora, kobieta ogromnej energii,
wskutek złego stanu zdrowia zmuszona była wcześnie wy-
cofać się z pracy i osiadła w zniszczonym osiemnastowiecz-
16
nym domu we wschodniej części Londynu. Oczywiście
natychmiast znalazła sobie inne zajęcia, znacznie za wiele
zajęć, zdaniem jej lekarza. Pracowała bezinteresownie
w samorządzie dzielnicowym, zasiadała w komisjach bi-
bliotecznych, mieszkaniowych i oświatowych, opiekowa-
ła się więźniami, rencistami i młodocianymi przestępcami.
Mimo to nadal robiła wrażenie osoby niespokojnej i nie-
dostatecznie wyżytej. Uczucia, które przedtem dawały jej
energię do pracy, teraz leżały odłogiem, czekając ujścia.
Marek zauważył w niej jakiś nowy sentymentalizm, któ-
ry nie pasował do jej dawnej osobowości energicznego,
rozumnego pedagoga, i przez to sprawiał wrażenie czegoś
niezdarnego, wzruszającego i niemal budzącego litość. Ob-
jawiała coraz więcej przywiązania do swoich dawnych
uczennic, objawiała go też coraz więcej — co Marek
stwierdził ze zdenerwowaniem — do niego samego. A cał-
kiem ostatnio wystąpiła z zatrważającą i kłopotliwą pro-
pozycją, żeby przeprowadził się do pustego mieszkania
na górnym piętrze jej domu. Marek dał odpowiedź wy-
mijającą.
— Niestety, postawa Muriel jest dość typowa dla dzi-
siejszej młodzieży — mówiła dalej Nora — przynajmniej
dla tej inteligentniejszej. Z natury jelst osobą o silnej wo-
li i szlachetnych zasadach. Powinien z niej być przyzwo-
ity obywatel. Ale jakoś wszystko źle poszło. Muriel nie ma
miejsca w społeczeństwie. Jak gdyby sama jej energia poz-
bawiła ją pionu moralnego. To są właśnie sprawy, które
powinieneś omówić w swojej książce.
Marek wziął na dwa trymestry urlop ze swojej szkoły,
żeby napisać książkę, nad którą myślał już od dawna,
traktat filozoficzny o moralności w epoce zeświecczenia.
Miał nadzieję, że kisiążka wywoła niejakie wrażenie. Miała
to być praca dość krótka, ale bardzo jasna i dogmatyczna,
przypominająca Narodziny tragedii Nietzschego swoją
płynną retoryką i epigramatyczną siłą wyrazu.
—• Wiem, co masz na myśli mówiąc o Muriel — rzekł. —
Obserwowałem to u innych zdolnych przedstawicieli mło-
dzieży. Skoro tylko zaczną w ogóle zastanawiać się nad
2 — Czas aniołów 17
moralnością, wpadają wszyscy w jakąś wyrafinowaną nie-
moralność.
— To oczywiście wcale nie musi robić z nich przestęp-
ców. Przestępczość ma inne przyczyny, zazwyczaj w życiu
rodzinnym. Ten młody Pieszkow, na przykład, Wydaje mi
się urodzonym przestępcą, jeżeli mi wolno niegrzecznie się
wyrazić o jednym z twoich byłych uczniów! W jego przy-
padku...
Marek jęknął w duchu, podczas gdy Nora wykładała
dalej swoje poglądy na przyczyny przestępczości. Nie to,
żeby go one nudziły, ale nie lubił, gdy mu przypominano
Leona Pieszkowa. Leo był jedną z porażek Marka. Nora
w trakcie swojej pracy nad miejscowymi problemami
mieszkaniowymi odkryła Pieszkowów, ojca i syna, w ja-
kiejś niehigienicznej norze, z której przeniosła ich naj-
pierw do przykościelnego schroniska, a później, uzyskaw-
szy ciche poparcie biskupa, do ich obecnej kwatery na
plebanii, tuż przed przybyciem wspomnianego pastora-
-kaleki o dziwacznym wyglądzie. Leo, który był wtedy
jeszcze uczniem, chodził do kiepskiej lokalnej szkoły, i No-
ra poprosiła Marka, żeby znalazł dla niego miejsce w swo-
jej. Marek i Nora opłacali jego naukę, ale o tym Pieszko-
woiwie nie wiedzieli.
Raz znalazłszy się w szkole Marka, Leon zaczął kreo-
wać rolę zdolnego, ale krnąbrnego chłopca i zdołał jakoś
przebić się przez zawodowy mur obronny, jakim otoczył
się Marek. Markowi nie brakowało samowiedzy ani zna-
jomości wyrafinowanych hipotez stawianych przez psy-
chologię współczesną. Tolerancyjny wobec samego siebie,
zdawał sobie sprawę z subtelnej, a ważnej roli, jaką od-
grywa w psychice sprawnego nauczyciela pewien wro-
dzony sadyzm. Marek przeanalizował w sobie ów pier-
wiastek sadyzmu, rozumiał jego mechanizm i miał całko-
wite zaufanie do swojej ekspertyzy. Był dobrym nauczy-
cielem i dobrym dyrektorem szkoły. Jednakże sadyzm,
który wśród zwykłego zgiełku stosunków międzyludzkich
pozostaje w racjonalnych granicach, potrafi sprawić swo-
18
jemu posiadaczowi niespodziankę, gdy tylko pojawi się na
widowni idealny partner.
Leon był tym idealnym partnerem. Szczególny, przebie-
gle wyzywający typ jego masochizmu odpowiadał jak naj-
bardziej osobliwościom temperamentu Marka. Marek karał
chłopca, a ten wracał po nowe kary. Marek odwoływał
się do jego szlachetniejszych uczuć i usiłował traktować
go jak dorosłego. Za dużo emocji rodziło się pomiędzy
nimi. Na zaufanie i serdeczność Marka Leo reagował nie-
grzecznością, Marek zaś wtedy wpadał w ślepy gniew.
Leo wytrwał w szkole do końca, przez cały czas siejąc
niepokój, do czego miał genialne zdolności. Marek typo-
wał go na uniwersytet, na studia historii literatury fran-
cuskiej i rosyjskiej. Jednakże w osltatniej chwili, w dodat-
ku iza Oprawą nauczyciela matematyki, którego Marek —
wściekły na isietJie — zaczął traktować jak rywala, Leo
poszedł na inżynienię w pewnej wyższej szkole technicznej
w Leicesitetrshiire. Podobno nie szło mu tam dobrze.
— Wszystko to jest następstwem upadku
chrześcijań-
stwa — kończyła Nora. — To nie znaczy, abym miała coś
przeciwko temu, że chrześcijaństwo znika ze sceny. Ale
nie wyszło to tak, jak sądziliśmy, kiedy byłam młoda. Ten
rodzaj atmosfery zmierzchu bogów doprowadzi sporo lu-
dzi do obłędu, nim pozbędziemy się tego wszystkiego na
dobre.
— Zastanawiam się, czy naprawdę chcemy pozbyć
się
tego wszystkiego na dobre — powiedział Marek, odpędza-
jąc wspomnienie złowieszczego chłopaka. Dziarski rozsą-
dek Nory, starego radykała z fabiańskiej szkoły,
wyda-
wał mu się czasem nieco mdły. Uporządkowany, racjonal-
ny świat, o który walczyła, nie zmaterializował się,
ona
zaś nie potrafiła pogodzić się z owym trudniejszym
do
zrozumienia światem, jaki istniał naprawdę. Marka, choć
podzielał wiele jej sądów, fascynowało jednak trochę —
mimo jego woli — to, co nazwała zmierzchem
bogów.
Czy możliwe, aby ta ogromna kurtyna wielkich mglistych
kształtów podniosła się w końcu, a jeśli tak, to co się za
nią objawi? Marek nie posiadał religijnej wiary, ale był —
2
* 19
jak to sam czasełn przekornie formułował — amatorem
chrześcijaństwa. Jego ulubioną lekturą były dzieła teolo-
giczne. A kiedy był młodszy, odczuwał jakąś niejasną, tro-
chę zabarwioną poczuciem winy radość, ze ma brata ka-
płana.
— Owszem, chcemy — rzekła Nora. — Cały
kłopot
z tobą polega na tym, że jesteś po prostu sympatykiem
chrześcijaństwa. Lepiej sią trzymać z daleka od obumiera-
jącej mitologii. Wszystkie te historyjki są po prostu fał-
szywe, i im częściej się to wyraźnie stwierdza, tym lepiej.
Nieraz spierali się o to juz dawniej. Leniwy, nie ma-
jący w tej chwili ochoty do dyskusji Marek uświadomił
sobie ze smutkiem, że podwieczorek się skończył. Zwrócił
się trochę w stronę kominka, wycierając palce w sztywną
płócienną serwetkę.
— No — rzekł półgłosem — pójdę jutro do Karela i za-
żądam stanowczo widzenia się z Elżbietą.
— Słusznie, i nie daj się odprawić z kwitkiem. Ostate-
cznie byłeś tam już trzy razy. Mogłabym nawet pójść z to-
bą. Nie widziałam Muriel od dawna i chciałabym szczerze
z nią porozmawiać. Jeżeli będą jakieś kłopoty z Elżbietą,
uważam doprawdy, że powinieneś pomyśleć o poradzeniu
się adwokata. Nie twierdzę, że twojego brata trzeba po-
zbawić godności duchownej czy też uznać go za wariata.
Ale należy go zmusić, żeby zachowywał się trochę bar-
dziej jak rozumna istota. Chyba pomówię o tym z bisku-
pem, widujemy się często w komisji mieszkaniowej.
Nora wstała i zaczęła zbierać talerze, omszałe teraz od
złocistych okruchów placka i marmolady renklodowej. Ma-
rek grzał sobie ręce i nadgarstki przy ogniu. W pokoju
zrobiło się zimniej.
— Ciekawam, czy słyszałeś tę ohydną pogłoskę o Ka-
relu — powiedziała Nora. — Że ma romans z tą kolo-
rową służącą.
— Z Pattie? Nie. To niemożliwe.
— A dlaczego niemożliwe?
Marek zachichotał.
— Jest za gruba.
20
— Nie bądź frywolny, Marku Muszę
powiedzieć, że
nigdy nie zdołam się pogodzić z tym, że się
nazywa
O'Driscołl, kiedy jest czarna jak twój kapelusz.
— Pattie nie jest taka znowu czarna. Zresztą to
nie
ma znaczenia.
Marek słyszał już tę pogłoskę, ale jej nie wierzył. Mi-
mo dziwactw Karela coś takiego nie było w jego stylu.
Był człowiekiem czystych obyczajów, purytaninem nawet.
Pod tym względem Marek znał brata, bo znał siebie. Wstał.
— Ach, Marku, me idziesz chyba? Czemu nie przeno-
cujesz? Nie będziesz przecież wracał taki kawał do Earl's
Court w tę okropną mgłę.
— Muszę, mam robotę — wymamrotał. A w jakieś dzie-
sięć minut później, kiedy szedł samotnie chodnikami lep-
kimi od szronu, a jego kroki rozlegały się głucho
pod
ciężkim płaszczem mgły, zapomniał już całkiem o Norze
i czuł w sercu ciepłe ziarenko radości na myśl, że zobaczy
znowu Elżbietę.
ROZDZIAŁ TRZECI
t— Strasznie przepraszam, że panią trudzę. Nazywam
się Antea Barlow. Jestem z parafii. Czy mogłabym zo-
baczyć się z panem pastorem?
— Niestety, pan pastor teraz nikogo nie przyjmuje.
— Może wobec tego mogłabym zostawić mu
bilecik?
Widzi pani, ja naprawdę..
— Niestety, w tej chwili nie ma jeszcze czasu na zaj-
mowanie się listami. Może spróbuje pani później.
Pattie stanowczym ruchem zamknęła drzwi przed ma-
jaczącą lekko we mgle postacią, która mówiła coś żałos-
nym głosem. Jako odźwierna była zahartowana. Przyzwy-
czajona do tego rodzaju scen, już po chwili i o tej nie
pamiętała. Z piętra dobiegł ją metaliczny dźwięk ręczne-
go dzwoneczka, którym Elżbieta przywoływała zwykle
Muriel. Odnalazłszy pantofel, który zgubiła idąc przez
hali, Pattie poczłapała z powrotem do kuchni.
21
Pattie była zdenerwowana i niespokojna. Ustawiczny
hałas kolei podziemnej drażnił ją w dzień, a nocą zakłó-
cał jej sny. Odkąd przybyli, cały czas otaczała ich gęsta
mgła, i Pattie do tej pory miała bardzo słabe pojęcie
o tym, jak wygląda otoczenie probostwa. Wydawało się
,raczej, że otoczenia tego wcale nie rna i że probostwo, jak
te niewyobrażalne kuliste wszechświaty, o których czyta-
ła w niedzielnych gazetach, wchłonęło w siebie wszelką
pozostałą przestrzeń. Zaryzykowawszy wyjście na dwór
nazajutrz po przyjeździe, była zaskoczona, nie mogąc do-
strzec w sąsiedztwie żadnych innych budynków. Mgła roz-
brzmiewała od czasu do czasu jakimiś tajemniczymi dźwię-
kami, ale nie było nic widać prócz małego kręgu chodni-
ka, na którym stała, i czerwonej, ceglanej fasady pro-
boisitwa, pokrytej kożuszkiem szronu. Boczna ściana pro-
bostwa, od której odrąbany został podczas wojny inny bu-
dynek, była z betonu. Dłonią w rękawiczce Pattie dotk-
nęła narożnika, gdzie beton łączył się z cegłą, a patrząc
w prawo zobaczyła coś, czego kształt utwierdził ją w prze-
konaniu, że to musi być ta wieża wybudowana przez
Christophera Wrena. W ciemnożółtym tumanie ledwo do-
strzegła ziejący otwór drzwi i okno.
Poszedłszy trochę dalej, znalazła się na pustkowiu. Nie
było tu domów, tylko całkiem płaska powierzchnia za-
marzniętego błota, przez którą biegła ulica, i gdzienie-
gdzie niewielkie pryzmy okryte zamarzłymi na sztywno
płachtami brezentu. Wyglądało to na ogromny, ale opusz-
czony plac budowy. Kiedy zeszła trochę z chodnika, po-
czuła pod stopami chrzęst lodu i zmarzniętych chwastów,
które pod swoimi lodowymi kopułkami wyglądały jak
wiktoriańskie ornamenty. Przestraszona pustką i lękając
się, że zabłądzi, pośpieszyła z powrotem do schronienia,
jakim była plebania. Na drodze nie spotkała nikogo.
Problem zakupów pozostawał nie rozwiązany. Załat-
wianie sprawunków było dla Pattie czynnością naturalną,
podstawową formą jej kontaktów ze światem. Choć nie
zorganizowane i niesystematyczne, stanowiło codzienny
rytuał, a wybieganie raz jeszcze po coś, czego zapomniała,
22
stanowiło drobną przyjemność dającą jej poczucie, że jest
bardzo zajęta. Bez tego czuła się jak kura w kojcu. Po-
zbawiona została możliwości zaspokojenia jakiejś instynk-
townej potrzeby ruchu, krzątania się. Wyglądało, że w po-
bliżu probostwa nie ma żadnych sklepów, a do tej pory
nie udało jej się odkryć nikogo, kto by dostawiał żywność
do domu. Musiała nadal polegać na Eugeniuszu Pieszko-
wie, który co rana raźnym krokiem zagłębiał się w mgłę
ze spisem potrzebnych Pattie produktów, a później wra-
cał ze wszystkim, czego chciała. Widok tego dużego męż-
czyzny, który czekał z uśmiechem na jej pochwałę, trzy-
mając w obu rękach wypchane torby ze sprawunkami, był
niezmiernie pocieszający, tylko że teraz Pattie musiała
być bardziej rzeczowa i dbać o to, by o niczym nie za-
pomnieć. Potrzeby gospodarstwa były co prawda skrom-
ne, wręcz spartańskie. Kareł był jaroszem i żył tartą
marchwią, jajami, serem i sucharkami z razowca. Posił-
ki jego cechowała, na jego własne życzenie, niezmienna
monotonia. Sama Pattie żywiła się fasolą na grzankach
i kiełbasą. Co jadły Muriel i Elżbieta, nie wiedziała. Elż-
bieta nie lubiła, żeby Pattie przebywała w jej pokoju, to-
też zgodnie z długą tradycją dziewczęta same isobie go-
towały na gazowej kuchence. Była to jeszcze jedna ozna-
ka ich odrębności plemiennej.
Przed trzydziestoma laty Pattie urodziła się na pod-
daszu niewielkiego domku w pewnym mało znanym mieś-
cie przemysłowym w środkowej Anglii. Matka jej, panna
0'Driscoll, nie powitała jej z radością. Panna O'Driscoll,
która sama też przyszła na świat pod podobnymi auspi-
cjami, wiedziała przynajmniej, że ojcem jej był pewien
robotnik z Liverpoolu, a dziadek ze strony matki — chło-
pem z hrabstwa Tyrone. Panna 0'Driscoll była protes-
tantką. Tożsamość ojca Pattie była przez cały czas ciąży
panny 0'Driscoll (nie pierwtszej) kwestią otwartą dla in-
teresujących domysłów. Przybycie niemowlęcia o kawo-
wym kolorze skóry rozstrzygnęło poniekąd sprawę ojcos-
twa. Panna O'Driscoll wyraźnie pamiętała pewnego Ja-
majczyka. Ponieważ, będąc osobą lubiącą mocno popijać,
23
nie potrafiła w żaden sposób przypomnieć sobie jego na-
zwiska, nie było nigdy mowy o tym, żeby Pattie je no-
siła. Tak czy inaczej, jej ojciec był widmową istotą, która
wówczas jeszcze, gdy Pattie była tylko enigmatyczną dro-
binką w łonie panny 0'Driscoll, wyjechała do Londynu
w zamiarze postarania się o pracę w tamtejszym metro.
Pattie wkrótce została „dzieckiem potrzebującym opieki
i ochrony". Panna 0'Driscoll była wprawdzie matką dość
czułą, ale obowiązki macierzyńskie bynajmniej nie po-
chłaniały jej całkowicie. Uroniła po swojemu trochę łez
i po swojemu odetchnęła z ulgą, kiedy brązowego bachor-
ka zabrano do sierocińca. Odwiedzała tam Pattie od czasu
do czasu, roniąc więcej łez i przykazując jej, żeby była
grzeczna. Panna 0'Driscoll miała zwyczaj co ^jakiś czas
dać się zbawiać Armii Zbawienia, i kiedy nadchodziły te
okresy, rozprawiała żarliwie pod bramą sierocińca o Dro-
gocennej Krwi, a nawet wyśpiewywała pobożne pieśni.
Po pewnym czasie, będąc znów przy nadziei, przestała
przychodzić i umarła na marskość wątroby razem z nie
narodzonym młodszym braciszkiem Pattie.
Przez całe dzieciństwo Pattie była tak nieustannie nie-
szczęśliwa, że nie potrafiła spojrzeć na ten stan jako na
pewnego rodzaju chorobę. Nikt nie był dla niej specjalnie
niedobry. Nikt jej nie bił ani nawet na nią nie krzyczał.
Energiczne, promiennie uśmiechnięte kobiety dbały o za-
spokojenie jej potrzeb, zapinały i rozpinały jej odzież, kie-
dy była maleńka, a gdy podrosła, zaopatrywały w pod-
paski sanitarne i wysoce uproszczone wiadomości o spra-
wach płci. Choć bardzo źle się uczyła, nauczyciele okazy-
wali jej wiele cierpliwości. Sklasyfikowana jako opóźnio-
na w rozwoju umysłowym, została przeniesiona do innej
szkoły, gdzie nauczyciele okazywali jej jeszcze więcej
cierpliwości. Oczywiście inne dzieci dokuczały jej, bo była
„czarna", ale nigdy nie znęcały się nad nią. Przeważnie
ignorowały ją zupełnie.
Od chwili gdy mężczyzna w mundurze wyniósł ją na
ręku z domu przy wtórze pijackiego szlochania panny
0'Driscoll, nikt jej nie kochał. Nikt jej nie dotykał ani
24
nie patrzał na nią z tą baczną uwagą, do której zdolny
jest tylko ten, kto kocha. Pośród masy dzieci walczyła
o to, by ją ktoś zauważył; wznosiła brunatne rączki do
góry jak tonący, ale oczy dorosłych zawsze ślizgały się
po niej obojętnie. Nie zaznała nigdy tego, co dane jest in-
nym, szczęśliwszym dzieciom: niczyja miłość nie nadała
jej kształtu pieszczotą, jak niedźwiedzica liżąca swoje
małe. Pattie nie miała żadnego kształtu. Prawda, że mat-
ka niegdyś obdarzała ją czymś w rodzaju miłości — był
to zwierzęcy, kurczowy uścisk, który dorastająca Pattie
wspominała z tęskną wdzięcznością, ale nie pojmowała
go. Przechowywała w sercu ten strzępek, który trudno
nawet nazwać wspomnieniem, i co wieczór modliła się za
zmarłą matkę, ufając, że Drogocenna Krew zgodnie z na-
dziejami panny O'Driscoll skutecznie odkupi jej grzechy.
No, a poza tym oczywiście Bóg kochał Pattie. Energicz-
ne kobiety bardzo wcześnie ją o tym pouczyły, przekazu-
jąc ją niejako opiece boskiej, ilekroć same — jak to prze-
ważnie bywało — miały co innego do roboty. Bóg kochał
ją ogromną, władczą miłością, a Pattie naturalnie kocha-
ła Boga nawzajem. Jednakże ten ich wzajemny afekt nie
przeszkodził Pattie czuć się prawie stale tak nieludzko
nieszczęśliwą, że popadała w stan otumanienia, podobny
do niedorozwoju umysłowego. Znacznie później jakaś li-
tościwa moc płynąca z owej ciemności, którą Pattie na
ślepo czciła, zmyła tamte lata gąbką zapomnienia. Dorosła
Pattie prawie nie pamiętała swego dzieciństwa.
Kiedy miała czternaście lat i wciąż zaledwie umiała
czytać i pisać, opuściła szkołę, a ponieważ uznano ją za
niezdolną do dalszej nauki, poszła na służbę. Jej pierwsi
pracodawcy byli niejako kontynuacją dawnych nauczy-
cieli: pełni życia, światli ludzie o liberalnych poglądach,
którzy w oczach bardziej teraz świadomej, drażliwszej
Pattie zdawali się wciąż przetwarzać jej nieszczęście
w swoją własną pogodę ducha mocą jakiegoś nieustają-
cego metabolizmu. W gruncie rzeczy zrobili dla niej bar-
dzo wiele. Nauczyli ją mieszkać w normalnym domu,
przekonali ją, że nie jest głupia, podsuwali jej
nawet
25
książki. Traktowali ją bardzo życzliwie, ale główną nau-
ką, jaką wyciągnęła z ich życzliwości, była świadomość
bariery rasowej. Jako dziecko nie rozumiała różnicy po-
między nieszczęściem płynącym z tego, że jeteit kolorowa,
a nieszczęściem płynącym z tego, że jest sobą, Pattie.
Jako dziewczyna uświadomiła sobie swoją odrębność. Pra-
codawcy traktowali ją w szczególny sposób, ponieważ by-
ła kolorowa.
Pattie zaczęła teraz odczuwać swój kolor skóry, odczu-
wać go jako namacalną patynę. Czytała to też stale
w spojrzeniach innych ludzi. Przypatrywała się swoim
ramionom, tak niezatarcie zabarwionym na kawowo, swo-
im rękom, których dłonie od wewnątrz były szarawe,
i paznokciom o lekko fioletowym odcieniu. Z zakłopota-
niem, zdziwieniem niemal, oglądała w lustrach swoją
okrągłą, płaską twarz i tak duże usta, że przy uśmiechu
widoczne były naraz prawie wszystkie jej lśniące, białe
zęby. Dotykała palcami swoich skręconych, bardzo su-
chych czarnych włosów, rozprostowywała je i obserwowa-
ła, jak skręcają się na nowo, niby sprężynki. Zazdrościła
dumnym młodym Hinduskom, które spotykała czasem na
ulicy ubrane w sari, z klejnotami w uszach i nosach, i ma-
rzyła, by móc z równą godnością obnosić własną narodo-
wość. Ale ona przecież nie miała żadnej narodowości, była
tylko kolorowa. A kiedy widziała nagryzmolone na mu-
rach napisy „Czarnuchy do domu", brała je do siebie rów-
nie poważnie i nabożnie jak przyjmowała sakrament
w kościele, do którego uczęszczała w niedziele. Czasami
rozmyślała o Jamajce, wyobrażając ją sobie jako filmowy
krajobraz w technikolorze, kiedy cicha muzyka zespala
w całość fale uderzające o brzeg i rozkołysane palmy.
W rzeczywistości Pattie nigdy nie oglądała morza.
Oczywiście w mieście byli i inni kolorowi. Pattie za-
częła ich dostrzegać i obserwować bacznym okiem ich ra-
sy i różne odcienie skóry. Teraz było tak, jakby istniały
nie tylko dwie rasy, biała i czarna. Nie wszyscy mieszań-
cy byli tak ciemni jak ona; jej ojciec musiał być doprawdy
niezwykle ciemnoskóry, skoro tyle ciemnej barwy
prze-
26
kazał córce pół-Irlandce. Pattie rozmyślała nad tymi róż-
nicami, choć nie wiedziała, jaką przywiązywać do nich
wagę. Nie czuła żadnej więzi łączącej ją z innymi kolo-
rowymi ludźmi, nawet kiedy byli jej wyraźnie pokrewni.
Biel zdawała się łączyć wszystkich białych ludzi w jakąś
przytulną całość, ale czerń dzieliła czarnych, czyniąc każde-
go samotnym w obrębie właściwego mu, specyficznego od-
cienia. Jasne uświadomienie sobie tej samotności było
pierwszym dojrzałym uczuciem Pattie. Przypomniała sobie
wietfszyk, który zaniepokoił ją kiedyś w szkole: „Ja czar-
na jestem, lecz duszę mam białą." I Pattie zdecydowała,
że wcale nie ma białej duszy. Jeżeli ma duszę, a dusze
mają kolor, jej dusza jest brązowa, o jeden odcień ciem-
niejsza od kawy cappuccino. Odnalazła w sobie mimo
wszystko ziarenko dumy, coś, co, być może, przechowało
się w niej owinięte w ów strzępek miłości, jakim biedna
panna 0'Driscoll obdarzyła na ślepo swoją maleńką có-
reczkę. Pattie zaczęła myśleć.
Nauczyła się teraz czytać jak należy, ćwicząc się sama
wieczorami w swoim pokoju. Pochłaniała mnóstwo ro-
mantycznych powieści, między innymi takich, 'które nau-
czono ją nazywać dziełami klasyków, czytała od deski do
deski kobiece pisma ilustrowane, czytała nawet trochę
poezji i przepisywała niektóre wiersze do czarnego ze-
szyciku. Lubiła poezje podobne do pieśni, zaklęć magicz-
nych albo dziecięcych Wierszyków, urywki, które można
było nucić półgłosem. „Spartanie na głazach, co mokre od
fali, usiadłszy, swe włosy grzebieniem czesali." Pattie uwa-
żała, że w ten sposób wie o Spartanach wszystko, co po-
trzeba. Świat sztuki pozostał dla niej zlepkiem fragmen-
tów, przesuwającym się jak w kalejdoskopie deseniem,
który darzył pięknem niemal pozbawionym formy. Zbie-
rała drobne urywki wierszy, melodii, twarze ze sławnych
obrazów — Roześmianych Jeźdźców, Błękitnych Chłop-
ców — z trudem rozróżniane, ale rozpoznawane z radoś-
cią, i potem łatwo zapominane.
Doświadczenia życiowe nie pomagały jej wytworzyć so-
bie żadnych pojęć ogólnych. Co do reszty, żarliwy angłi-
27
Powieść jednej z najpopu- larniejszych i najwyżej ce- nionych współczesnych pisa- rek angielskich, nie prezen- towanej dotychczas czy- telnikowi polskiemu. Czas aniołów — to historia zamkniętej, wyalienowanej ze społeczeństwa grupy osób żyjących w kręgu parafii jedne] z angielskich sekt re- ligijnych. Proboszcz tej pa- rafii, dziwak zamknięty w świecie swoich rozmyślań i namiętności oraz własnych teorii religijnych, próbuje narzucić swoje poglądy in- nym, pokierować życiem najbliższych, które w wy- niku tych zabiegów staje się dla wszystkich jednym pas- mem udręki. Autorka z ogromną spo- strzegawczością, finezją i dużym talentem narrator- skim kreśli obraz rozterki, duchowej i pustki egzysten- cji, które tak często stają się udziałem środowiska intelektualistów współczes- nych.
Iris M u rd o c h C z a s a n io łó w przełożyła Agnieszka Glinczanka
ROZDZIAŁ PIERWSZY — Pattie. — Słucham. — Napaliłaś w kominku u panny Elżbiety? — Napaliłam. — Jest tak zimno. — Co pan powiedział? — Jest tak zimno. — Tak. Pattie wyciąga przed siebie pulchne, brązowe ramiona, o jeden odcień ciemniejsze od kawy cappuccmo, i zgra- białymi z zimna palcami wygrzebuje wystygłe węgle z wąskiego paleniska. Białawy bawełniany kitel z pod- winiętymi do łokcia rękawami, który nosi na spódnicę i sweter, upstrzony jest wzorem w czerwone poziomki. Jej czarne jak atrament włosy obwiązane są kwiaciastą jedwabną apaszką, trochę juz przybrudzoną. — Pattie, świnko jedna. — Słucham. — Co to za dziwny odgłos, który słychać co chwila? — To kolej podziemna. Przebiega akurat pod domem. — Kolej podziemna. Ciekawe, czy się do niej przyzwy- czaimy. Pattie mnie czyste, chrzęszczące stronice „Timesa" i układa nad nimi na krzyż suche drzazgi. Na sam wierzch kładzie wystygłe, rdzawe węgielki o nieforemnych kształ- tach.
— Uważaj na tego pająka, Pattie. Uratuj go, proszę cię. Tak, dobrze. Mogę podpalić? Płomyk zapałki oświeca na zmiętoszonej ostatniej stro- nie gazety zdjęcie jakichś czarnych ludzi torturujących innych czarnych ludzi. Gazeta litościwie staje w płomie- niach. W chwili gdy Pattie z westchnieniem odchyla się do tyłu i przysiada na piętach, na jej pończosze puszcza oczko i leci w górę jak mała jaszczureczka. — Nie zapomnij o tych pułapkach na mylszy, dobrze, Pattie? Jestem pewien, ze widziałem mysz u siebie w sy- pialni. — Dobrze. Drzazgi zapadają się z trzaskiem w piekło płonącego papieru. Pattie bierze z zakurzonej szufelki małe, błysz- czące grudki węgla i wrzuca je do paleniska. Żar palą- cyqh się gazet ogrzewa jej twarz. — I jeszcze jedno, Pattie. 1 —Słucham. — Jeżeli zadzwoni mój brat Marek, powiedz mu, że nie mogę podejść. Gdyby ktokolwiek dzwonił, mów, że nie mogę podejść. — Dobrze. Ocalony pająk przestaje udawać nieżywego i zmyka pod szufelkę na węgle. — Jak tu strasznie ciemno. Zupełnie jakby mgła do- stała się do domu. —• Tak, ciemno. — Mogłabyś mi dać trochę mleka, Patusiątko? — Nie ma mleka. Pożyczę trochę od portiera. — No, mniejsza z tym. Nie przemęczaj się, Pattie, rybeczko moja, dobrze? —■ Ktoś musi się tym wszystkim zająć. Czarna pastorska sutanna muska napiętą pończochę na jej zgiętym kolanie i zimny palec głaszcze wystające kręgi na pochylonym karku. Kroki oddalają się i szelest sutanny wznosi się po schodach. Nie odwracając głowy Pattie wstaje. Wielka, oszklona iszafa biblioteczna, która nie znalazła
\ .sobie jeszcze miejsca w nowym domu, stoi ukosem w po- przek hallu, gdzie Pattie przed chwilą rozpaliła ogień. Podłoga obok zawalona jest książkami, na które wpada teraz Pattie, odstępując od kominka. Potyka się o Sein und Zeit, gubi pantofel i rozdrażniona kopie Sein und Zeit zziębniętą stopą w samej pończosze. Wszelkie obuwie Pattie w jakiś tajemniczy sposób bardzo prędko po na- byciu robi się na nią za duże. Z góry napływają ciche dźwięki muzyki. Jezioro łabędzie. I przez sekundę Pattie czuje, że jej ciało jest lekkie jak piórko. Pattie widziała ,kiedyś balet, obserwowała z wysoka białe postacie poru- szające się niby ożywione kwiaty. Ale teraz jestem gru- ba — myśli w następnej chwili — teraz jestem gruba dziewucha. Dzwonek u drzwi frontowych rozlega się groźnie i obco, i Pattie lekko uchyla drzwi. Nie otwiera ich porządnie, bo choć w domu zimno, na dworze jest jeszcze zimniej. Natychmiast do hallu wdziera się mgła, przyprawiając Pattie o kaszel. Jest wprawdzie wczesne popołudnie, ale w żółtawym tumanie Pattie ledwo dostrzega stojącą przed drzwiami panią w średnim wieku, o błyszczących, szeroko rozstawionych oczach. Pasemka wilgotnych włosów wy- mykają się spod eleganckiej futrzanej czapki i przywie- rają do policzków. Pattie pożądliwie lustruje i ocenia jej karakułowe futro. Zamszowe botki pozostawiają wy- raźne odciski na zaszronionych płytach chodnika, kiedy dama przestępuje trochę z miejsca na miejsce dla roz- grzewki. Jej afektowany głos nie zaskakuje Pattie. To wróg. — Strasznie przepraszam, że panią trudzę. Moje na- zwisko Barlow. Należę do parafii. Czy mogłabym się zobaczyć z nowym proboszczem? — Niestety, pan pastor nie przyjmuje teraz nikogo. — Zajęłabym mu tylko chwilę. iWidzi pani, ja właśnie... — Przepraszam, ale dopierośmy się wprowadzili, i tyle jest roboty. Może mogłaby pani przyjść później. Pattie zamyka drzwi. Przez zamglony hali przechodzi, a raczej prześlizguje się młodzieniec osobliwie piękny,
liczący może dwadzieścia wiosen. Jego krótko przystrzy- żone włosy są koloru, 'który pisma ilustrowane nauczyły Pattie nazywać złocistoblond. Młodzieniec rozgląda się ciekawie, zaczyna przeglądać książki na podłodze, ale potem, spostrzegłszy Pattie, znika na powrót pod scho- dami, w kierunku kuchni. Pattie, która sądzi, że wszyscy młodzi z niej szydzą, zauważa z dezaprobatą jego spiczasto zakończone obuwie. Pojawia się jeszcze jeden wróg. — A, Pattie. — Słucham, panienko Muriel. —. Kto to jest ten szalenie przystojny chłopiec, którego widziałam przed chwilą? — To syn portiera. — O, to mamy portiera? Jak się nazywa? — Nie wiem. Jakieś cudzoziemskie nazwisko. Czy pa- nienka chce, żebym napaliła w jej pokoju? — Nie, nie fatyguj się, pójdę do pokoju Elżbiety. Tele- fon dzwoni, może podejdziesz, Pattie? Jeżeli to ktoś do mnie, powiedz, że mnie nie ma. Odzywa się męski głos, pełen wahania i niepewności. — O, halo. Mówi Marek Fisher. Czy mógłbym poprosić brata? — Niestety, pan pastor nie może podejść. — Aha. Czy mógłbym w takim razie porozmawiać z Elżbietą? — Panienka nigdy nie podchodzi do telefonu. — Aha. To może Muriel? — Panny Muriel nie ma. — Aha. Kiedy mógłbym porozumieć się z panem pastorem? -7- Nie wiem, doprawdy. — Czy mogę wiedzieć, kto mówi? — Tu 0'Driscoll. — Ach, ehm, Pattie. Strasznie przepraszam, nie pozna- łem Pattie po głosie. No cóż, to chyba zadzwonię innym razem, co? — Do widzenia panu. Ciemna postać na podeście u szczytu schodów wydaje 8
pomruk aprobaty, a papierowa strzałka wyfruwa w po- wietrze i leci w dół, by lekko uderzyć w kitel Pattie tuż nad sercem i upaść na podłogą u jej stóp. Pattie nie podnosząc oczu wygładza papier, żeby go włożyć w ogień, i robiąc to czyta wydrukowany na nim nowy adres: Probostwo, Parafia św. Eustachego w Watergate, Londyn, E. C. Jeszcze nie może całkiem uwierzyć, że znalazła się w Londynie. Nad nią cichy głos śpiewa „Frere Jacąues, frere Jacąues, dormez vous?", a przez drzwi, które otwierają się i zaraz znów zamykają, dolatują przez chwilę ciche tony Jeziora łabędziego. Pod domem przejeżdża pociąg, wszystko drga i przemieszcza się o milimetr czy dwa, a serce Pattie drga lekkim przypomnieniem śmierci. Pattie półgłosem wypowiada wiersze, które zajmują miejsce modlitwy, któ- ra zajęła miejsce biednej, pokonanej magii z czasów jej dzieciństwa. Nie odchodź, .nie. — Czemu odchodzisz już? — Gwiaździsty strop — i morza brzeg — dane ci są — póki nie wstanie dzień. Idzie do kuchni, gdzie czeka złocisty blondyn, żeby zaprowadzić ją do swego ojca. W pokoju portiera Pattie zaraz zaczyna się czuć zupeł- nie inaczej. Jasnowłosy młodzian, który ma na imię Leo, ulotnił się, a portier o dziwnym nazwisku, którego Pattie wciąż jeszcze nie może zapamiętać, podaje jej filiżankę cudownej herbaty. Portier, będący niewątpliwie cudzo- ziemcem, ma łagodną, smutną twarz zwierzęcia i gęste, obwisłe, rdzawobrązowe wąisy. Pattie lubi mężczyzn, któ- rzy są podobni do zwierząt, i z tego względu czuje od razu sympatię do portiera, a także dlatego, że jest cał- kiem pewna, iż on z niej nie szydzi. Portier już od dłuższej chwili wyjaśnia jej system ogrzewania plebanii, którym się opiekuje. System ten jest skomplikowany i Pattie odnosi wrażenie, że ogrzewa on kotłownię, pokój portiera i niewiele więcej. Pattie uważ- nie lustruje pokój portiera. Jest to betonowe pudło, wy- glądające jak schron przeciwlotniczy. Pachnie w nim coś dziwnego; Pattie domyśla się, że to kadzidło, chociaż nig- 9
dy dotąd kadzidła nie wąchała. Osobliwa stalowa klatka okazuje (się parą łóżek, ustawionych jedno na drugim, ale pościel jest tylko na dolnym. Na górnym leży deska, a na niej wspiera się najniezwyklejszy obraz, jaki Pattie w życiu widziała. Namalowany jest na drzewie, i to częś- ciowo złotą farbą; Pattie myśli, że to musi być prawdzi- we złoto, bo błyszczy, jakby się paliło. Obraz przedstawia trzy anioły, rozmawiające ze sobą nad stołem. Mają nie- duże głowy, ogromne jasne aureole i stroskany, zamyślo- ny wyraz twarzy. — Co to? — pyta Pattie. — Ikona. — Co to jest ikona? ^ — Po prostu obraz religijny. — Kto są ci ludzie? — Trójca Przenajświętsza. Z tego, że portier mówi „Trójca Przenajświętsza", a nie po prostu „Trójca", Pattie wnioskuje, iż on wierzy w Bo- ga. Uspokaja ją to i cieszy. Bóg jest w życiu Partie czymś niejasnym, ale ważnym, toteż czuje się pokrzepiona na du- chu, kiedy inni w Niego wierzą. — Jak się pan nazywa, proszę pana? Ciągle nie mogę spamiętać. — Eugeniusz Pieszkow. — To po cudzoziemsku, prawda? Kim pan jest? — Jestem Rosjaninem — odpowiada z dumą, po czym: — A kim pani? Ona rozumie jego pytanie, ale jak ma na nie odpowie- dzieć? — Jestem Pattie CDriscoll. ROZDZIAŁ DRUGI — Co masz zamiar zrobić ze swoim bratem? — Nie wiem. A czy koniecznie trzeba coś robić z moim bratem? Marek Fisher* stał odwrócony plecami do ciepłego, jas- 10
no oświetlonego pokoju i wyglądał przez szparę w firan- kach. Mrok zgęstniał od mgły i zabarwił się z lekka jej rdzawą żółtością, jak gdyby mgła sama w sobie była źródłem światła. Niedaleki odgłos syreny okrętowej do- biegł stłumiony przez zgęszczone powietrze. Marek z sa- tysfakcją zaciągnął szczelnie firanki i zwrócił się na po- wrót ku płonącemu na kominku ogniowi. Masywna postać Nory Shadox-Brown w grubym weł- nianym kostiumie majaczyła nad stołem nakrytym do pod- wieczorku. Jak to się często dzieje z ludźmi, których je- dynymi kłopotami są kłopoty drugich, Nora zachowała swoją dziewczęcą urodę, choć ibyła już niemłoda i jej gładko uczesane, proste włosy lśniły srebrem. Światło lampy padało obok niej na sztywny obrus z irlandzkiego płótna, na którego bieli połyskiwał bladym złotem nikły wzór listków koniczyny. Ogromny, nadkrojony placek z wiśniami ukazywał swoje kremowe wnętrze, gęsto na- szpikowane, jak to Marek z uznaniem zauważył, soczysty- mi wisienkami. Grzanki z domowych bułeczek wiotczały pod brzemieniem topniejącego masła. Marmolada z ren- klod, którą wytwórca nazwał „kremem renklodowym", by dać do zrozumienia, że jest czymś bardzo specjalnym i usprawiedliwić jej wygórowaną cenę, tworzyła oleistą górę na miseczce z waterfordzkiego szkła. Właśnie przed chwilą napełniono imbryczek i ostry, czysty zapach wrzą- tku i indyjskiej herbaty zapraszał Marka do stołu. Usiadł. —■ Boję się po prostu, że wybuchnie jakiś skandal. Fa- talne dla dziewcząt. — Nie mam pojęcia, o czym myślisz — rzekł Marek. — Oczywiście, że Kareł jest stralsznie ekscentryczny, ale w tamtej parafii dawał sobie dobrze radę i nie widzę, dlaczego i tutaj nie miałoby mu się upiec. Zresztą to sta- nowisko wygląda na coś w rodzaju synekury. — Właśnie! Podejrzewam, że władze kościelne zorien- towały się, jaki jest twój brat, i umieściły go tam, gdzie nie będzie mógł nic nabroić. — Co on w ogóle będzie miał do rolboty jako proboszcz 11
nie istniejącego kościoła? Przecież z tego kościoła nie nie zostało prócz wieży, prawda? — Tak, tylko wieża. Bomba zniszczyła resztę. Taka szkoda. Wiesz, to było dzieło Wrena. Jedno z najładniej- szych. — Tam wszyistko wygląda teraz jak po zbombardowa- niu. Poszedłem tam tuż przed przyjazdem Karela. Wybu- rzyli wszystko dookoła plebanii. — Tak, to jest ten teren budowlany, o który była ta- ka awantura i tyle listów do „Timesa". — Ten pomysł z drapaczem chmur? — Tak. Zezwolenie na budowę cofnięto w ostatniej chwili. — Rzeczywiście solitudinem fecerunt. Ale czy naprawdę nie ma nic prócz plebanii i wieży? Żadnego kościoła w innym miejscu? — Nie. Zdaje się, że jest sala parafialna, ale nie kon- sekrowana. Myślę, że proboszcz może tam zrobić bardzo dużo albo nie robić nic, zależnie od chęci. Pamiętasz — nie, pewno nie pamiętasz —• tego pastora, który tam był przedtem, takiego kalekę o dziwacznym wyglądzie. Zaw- sze wyglądało, że nie robi absolutnie nic. To jest najwy- raźniej kąt, w który się upycha kłopotliwe figury. W biu- rze Oxfamu, tej instytucji charytatywnej, poznałam iry- tującą babę nazwiskiem Barlow, i ona mi o tym opowia- dała. Podejrzewam, że ona ma ochotę być szarą eminencją przy tym tronie. Mówiła o tej parafii tonem posiadacza. Wiesz, jakie są teraz te miejskie kościoły. Odczyty, kon- certy, a w niedziele zamknięte. Powinno to bardzo odpo- wiadać Karelowi! Może pozostawić wszystko na głowie pani Barlow. — No to po co się martwić? ■—■ powiedział Marek na- bierając sobie kremu renklodowego. — Bo on nigdy nie usiedzi spokojnie, kiedy mu dobrze. On lubi gorszyć ludzi. Wiesz, jak strasznie jest nie- zrównoważony. — Ejże! — Rozsądna, prostolinijna Nora nigdy nie zro- zumie takiego skomplikowanego, zamkniętego w sobie czło- 12
wieka jak Kareł. Nora uważała wszelkie subtelności za przejawy fałszu. — I popatrz, jak on odmawia ci spotkania z sobą i nie pozwala ci nawet zobaczyć się z Elżbietą. Ostatecznie ty i on byliście łącznie ustanowieni jej opiekunami po śmier- ci jej ojca. A on cię nigdy w ogóle nie dopuścił do głosu. Kareł był starszym bratem Marka. Julian, ojciec Elżbie- ty i młodszy brat Marka, umarł przed wielu laty na ja- kąś tajemniczą chorobę, kiedy Marek bawił w Stanach Zjednoczonych. Prawda, że Kareł zachowywał się do tej pory tak, jakby był jedynym opiekunem dziecka. — Nie ujmowałbym tego w ten sposób — powiedział Marek. — Wina jest po części moja. Powinienem był po- stawić się stanowczo od początku. — Boisz się Karela, ot, w czym cała bieda. Czy naprawdę bał się Karela? Rodzice Marka umarli, (kiedy był jeszcze w szkole, i Kareł, zostawszy głową rodzi- ny w wieku lat szesnastu, nabrał w jego oczach cech dziwnie podobnych do ojcowskich. Julian, najmłodszy i zawsze nieco chorowity, stanowił dla obydwu starszych obiekt miłości. Ale źródłem władzy był Kareł. — Czuliśmy się wszyscy bardzo dobrze razem, kiedy byliśmy chłopcami — wymamrotał Marek z ustami peł- nymi ciepłych grzanek z masłem i marmoladą renklodo- wą. — No, ale widać potem coś się popsuło. — Chyba po prostu dorośliśmy. I była pewna dziewczy- na. I jeszcze, ach, różne rzeczy. — Co ta dziewczyna zrobiła? — Ach, po prostu namąciła wody. To był typ egzalto- wany, kochała się po trosze w nas wszystkich trzech, a my po trosze w niej. Ja wyratowałem się umykając do Stanów. Kareł i Julian byli już wtedy żonaci. — Bardzo mi to wygląda zagmatwane. — Bo i było. To była trochę komiczna dziewczyna, ale ogromnie urocza. Traktowałem ją odrobinę niepoważnie. Śmieszne, ale dziś już nie pamiętam prawie, jak wygląda- 13
te. Należała do Paritlii Komunistycznej. To wszystko było nieprawdopodobnie dawno temu. Niespodziewany powrót brata do Londynu bardziej na- ruszył spokój Marka, niż to przyznał dotychczas Norze. Dawna parafia Karela w Midlands była dostatecznie od- legła, by się wydawać niedostępną. Krążyły pogłoski 0 ekscentrycznych wybrykach. Marek pojechał tam dwa razy, został wyraźnie źle przyjęty i teraz od kilku lat nie widział się ani z bratem, ani z Elżbietą. — Ile to lat ma teraz Muriel? — spytała Nora dole- wając herbaty. — Zaraz, niech pomyślę, chyba dwadzieś- cia cztery. — Tak mi się zdaje. — Muriel była córką Karela i je- go jedynym dzieckiem. — A ile ma Elżbieta? — Dziewiętnaście. Dziewiętnaście! To wiedział dobrze. Myślał wiele o tym, że Elżbieta dorasta. Pamiętał ją bardzo wyraźnie jako czarodziejskie dziecko mniej więcej dwunastoletnie, o po- ciągłej, bladej i nieco smutnej twarzyczce i jasnych, pra- wie białych włosach spływających na ramiona. Miała w sobie jakąś samowystarczalność, dojrzałość świadomej jedynaczki, świadomej sieroty. Była naturalnie trochę nie- sforna i rozbrykana. Ani ona, ani Muriel nie cieszyły się długo matczyną opieką. Obie panie Fisher, Sheila 1 Klara, urodziły po dziewczynce i potem umarły. Ich zblakłe wizerunki, teraz jakby połączone w jeden, maja- czyły gdzieś w głębi, smutne i z lekka oskarżycielskie, budzące świętą grozę, a w oczach starego kawalera Mar- ka wyposażone w tajemnicze przymioty bratowych. —■ Elżbieta musi być teraz bardzo piękna — powiedział Marek nabierając sobie placka z wiśniami. Chociaż przez małoduszność nie egzekwował swoich praw opiekuna, wciąż czuł na myśl o niej owo dziwne podniecenie, jakie "wywołało w nim po śmierci Juliana wyobrażenie o sa- mym sobie jako o quosż-ojcu 'bardzo ładnego i inteligent- nego dziecka. Kareł szybko przywłaszczył sobie opuszczo- ną istotkę. Ale w najtajniejszych snach Marka zachowała 14
ona swoje miejsce. Póki była jeszcze dzieckiem, korespon- dował z nią regularnie i przywykł łączyć ją z jakimś niejasnym, ciepłym przeczuciem przyszłości. Elżbieta by- ła niejako w rezerwie, była czymś, co miało jeszcze na- dejść. Czuł teraz w sobie przyjemny dreszcz owego daw- nego, niewinnego posiadania, zmieszany z jeszcze daw- niejszą obawą przed starszym bratem. — Cała ta choroba mogła zniszczyć jej urodę — powie- działa Nora. — To jakaś dziedziczna wada organizmu. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby umarła młodo, jak ojciec. — No- ra, której zdrowy rozsądek czasami znajdował wyraz w dziwnie brutalnych sądach, nigdy nie lubiła Elżbiety; nazywała ją przebiegłym chochlikiem. — Pomijając już wszystko inne, powinieneś wiedzieć coś więcej o stanie zdrowia Elżbiety. Jakieś cztery lata temu Elżbieta zapadła na schorzenie kręgosłupa, coś, co zwykle nazywa się z początku „wy- skoczeniem dysku". Choroba jej oparła się wszelkim pró- bom diagnozy i kuracji. Nosiła teraz gorset leczniczy i miała na stałe zalecone „życie na bardzo zwolnionych obrotach". — Masz zupełną słuszność — powiedział Marek. Zaczy- nał odczuwać specyficzny ból, którym była gwałtowna chęć zobaczenia znów Elżbiety, i to zaraz. Do tej pory pragnienie to drzemało w nim. Teraz się zbudziło. Jego długotrwała dezercja napełniała go teraz poczuciem winy i niezrozumieniem. —■ Jest jeszcze sprawa jej wykształcenia — ciągnęła Nora. — Co my o tym wiemy? — Cóż, wiem, że w pewnym momencie Kareł uczył ją łaciny i greki. — Nigdy nie pochwalałam nauki w domu, kiedy uczy ktoś z rodziny. Jest zbyt emocjonalna. Nauczaniem po- winni się zajmować fachowcy. Poza tym trochę zwyczaj- nego szkolnego życia byłoby wyszło dziewczynie na ko- reyść. Słyszę, że ona prawie wcale nie wychodzi z domu. To fatalne. Ludzie z taką dolegliwością po prostu muszą 15
zdobyć się na wysiłek i nauczyć się dawać sobie radę. Re- zygnacja i bierność są najgorsze ze wszystkiego. Nora, emerytowana dyrektorka szkoły, wierzyła w uni- wersalną skuteczność samodzielności. — Tak, musi mieć bardzo niewesołe życie — rzekł Ma- rek. — Dobrze, że zawsze miała towarzystwo Muriel. — To mi się też nie podoba. Te dziewczęta przebywają za dużo razem. Cousinage, dangereux voisinage. — Cóż ty takiego masz na myśli? — Ach, uważam po prostu, że to niezdrowa przyjaźń. Powinny widywać więcej młodych mężczyzn. — To coś nowego słyszeć ciebie zalecającą widywanie młodych mężczyzn, droga Noro! Prawdę mówiąc, zawsze odnosiłem wrażenie, że te dwie dziewczyny nie najlepiej się rozumieją. — Cóż, Elżbieta jest z pewnością trudna i rozpieszczona. A obawiam się, że Muriel bardzo się zmieniła na gorsze. Gdyby tylko była poszła na uniwersytet i postarała się o jakąś sensowną pracę! — No, to już nie było winą Karela — powiedział Marek. Nie bardzo lubił starszą bratanicę. Było w niej coś trochę sardonicznego, co budziło jego nieufność. Podejrzewał, że isię z niego wyśmiewa. Muriel była natomiast faworytką Nory, a nawet przez pewien czas, dzięki staraniom Marka, chodziła do szkoły, którą prowadziła Nora. Choć wyjątko- wo zdolna, nie chciała pójść na uniwersytet, gdzie z ła- twością mogła się dostać, i obrała sobie zawód stenotypist- ki, który Nora darzyła szczególnym wstrętem. Marek uwa- żał, że Nora miała trochę zbyt wygórowane ambicje, jeśli chodziło o Muriel. Może w ogóle trochę za bardzo lubiła Muriel. Marek, który sam był dyrektorem małej niezależnej szkoły w Hertfordshire, poznał Norę w toku swojej dzia- łalności zawodowej. Lubił ją i podziwiał. Dopiero ostat- nio zaczął niepostrzeżenie, z uczuciem zakłopotania, do- strzegać w niej problem. Nora, kobieta ogromnej energii, wskutek złego stanu zdrowia zmuszona była wcześnie wy- cofać się z pracy i osiadła w zniszczonym osiemnastowiecz- 16
nym domu we wschodniej części Londynu. Oczywiście natychmiast znalazła sobie inne zajęcia, znacznie za wiele zajęć, zdaniem jej lekarza. Pracowała bezinteresownie w samorządzie dzielnicowym, zasiadała w komisjach bi- bliotecznych, mieszkaniowych i oświatowych, opiekowa- ła się więźniami, rencistami i młodocianymi przestępcami. Mimo to nadal robiła wrażenie osoby niespokojnej i nie- dostatecznie wyżytej. Uczucia, które przedtem dawały jej energię do pracy, teraz leżały odłogiem, czekając ujścia. Marek zauważył w niej jakiś nowy sentymentalizm, któ- ry nie pasował do jej dawnej osobowości energicznego, rozumnego pedagoga, i przez to sprawiał wrażenie czegoś niezdarnego, wzruszającego i niemal budzącego litość. Ob- jawiała coraz więcej przywiązania do swoich dawnych uczennic, objawiała go też coraz więcej — co Marek stwierdził ze zdenerwowaniem — do niego samego. A cał- kiem ostatnio wystąpiła z zatrważającą i kłopotliwą pro- pozycją, żeby przeprowadził się do pustego mieszkania na górnym piętrze jej domu. Marek dał odpowiedź wy- mijającą. — Niestety, postawa Muriel jest dość typowa dla dzi- siejszej młodzieży — mówiła dalej Nora — przynajmniej dla tej inteligentniejszej. Z natury jelst osobą o silnej wo- li i szlachetnych zasadach. Powinien z niej być przyzwo- ity obywatel. Ale jakoś wszystko źle poszło. Muriel nie ma miejsca w społeczeństwie. Jak gdyby sama jej energia poz- bawiła ją pionu moralnego. To są właśnie sprawy, które powinieneś omówić w swojej książce. Marek wziął na dwa trymestry urlop ze swojej szkoły, żeby napisać książkę, nad którą myślał już od dawna, traktat filozoficzny o moralności w epoce zeświecczenia. Miał nadzieję, że kisiążka wywoła niejakie wrażenie. Miała to być praca dość krótka, ale bardzo jasna i dogmatyczna, przypominająca Narodziny tragedii Nietzschego swoją płynną retoryką i epigramatyczną siłą wyrazu. —• Wiem, co masz na myśli mówiąc o Muriel — rzekł. — Obserwowałem to u innych zdolnych przedstawicieli mło- dzieży. Skoro tylko zaczną w ogóle zastanawiać się nad 2 — Czas aniołów 17
moralnością, wpadają wszyscy w jakąś wyrafinowaną nie- moralność. — To oczywiście wcale nie musi robić z nich przestęp- ców. Przestępczość ma inne przyczyny, zazwyczaj w życiu rodzinnym. Ten młody Pieszkow, na przykład, Wydaje mi się urodzonym przestępcą, jeżeli mi wolno niegrzecznie się wyrazić o jednym z twoich byłych uczniów! W jego przy- padku... Marek jęknął w duchu, podczas gdy Nora wykładała dalej swoje poglądy na przyczyny przestępczości. Nie to, żeby go one nudziły, ale nie lubił, gdy mu przypominano Leona Pieszkowa. Leo był jedną z porażek Marka. Nora w trakcie swojej pracy nad miejscowymi problemami mieszkaniowymi odkryła Pieszkowów, ojca i syna, w ja- kiejś niehigienicznej norze, z której przeniosła ich naj- pierw do przykościelnego schroniska, a później, uzyskaw- szy ciche poparcie biskupa, do ich obecnej kwatery na plebanii, tuż przed przybyciem wspomnianego pastora- -kaleki o dziwacznym wyglądzie. Leo, który był wtedy jeszcze uczniem, chodził do kiepskiej lokalnej szkoły, i No- ra poprosiła Marka, żeby znalazł dla niego miejsce w swo- jej. Marek i Nora opłacali jego naukę, ale o tym Pieszko- woiwie nie wiedzieli. Raz znalazłszy się w szkole Marka, Leon zaczął kreo- wać rolę zdolnego, ale krnąbrnego chłopca i zdołał jakoś przebić się przez zawodowy mur obronny, jakim otoczył się Marek. Markowi nie brakowało samowiedzy ani zna- jomości wyrafinowanych hipotez stawianych przez psy- chologię współczesną. Tolerancyjny wobec samego siebie, zdawał sobie sprawę z subtelnej, a ważnej roli, jaką od- grywa w psychice sprawnego nauczyciela pewien wro- dzony sadyzm. Marek przeanalizował w sobie ów pier- wiastek sadyzmu, rozumiał jego mechanizm i miał całko- wite zaufanie do swojej ekspertyzy. Był dobrym nauczy- cielem i dobrym dyrektorem szkoły. Jednakże sadyzm, który wśród zwykłego zgiełku stosunków międzyludzkich pozostaje w racjonalnych granicach, potrafi sprawić swo- 18
jemu posiadaczowi niespodziankę, gdy tylko pojawi się na widowni idealny partner. Leon był tym idealnym partnerem. Szczególny, przebie- gle wyzywający typ jego masochizmu odpowiadał jak naj- bardziej osobliwościom temperamentu Marka. Marek karał chłopca, a ten wracał po nowe kary. Marek odwoływał się do jego szlachetniejszych uczuć i usiłował traktować go jak dorosłego. Za dużo emocji rodziło się pomiędzy nimi. Na zaufanie i serdeczność Marka Leo reagował nie- grzecznością, Marek zaś wtedy wpadał w ślepy gniew. Leo wytrwał w szkole do końca, przez cały czas siejąc niepokój, do czego miał genialne zdolności. Marek typo- wał go na uniwersytet, na studia historii literatury fran- cuskiej i rosyjskiej. Jednakże w osltatniej chwili, w dodat- ku iza Oprawą nauczyciela matematyki, którego Marek — wściekły na isietJie — zaczął traktować jak rywala, Leo poszedł na inżynienię w pewnej wyższej szkole technicznej w Leicesitetrshiire. Podobno nie szło mu tam dobrze. — Wszystko to jest następstwem upadku chrześcijań- stwa — kończyła Nora. — To nie znaczy, abym miała coś przeciwko temu, że chrześcijaństwo znika ze sceny. Ale nie wyszło to tak, jak sądziliśmy, kiedy byłam młoda. Ten rodzaj atmosfery zmierzchu bogów doprowadzi sporo lu- dzi do obłędu, nim pozbędziemy się tego wszystkiego na dobre. — Zastanawiam się, czy naprawdę chcemy pozbyć się tego wszystkiego na dobre — powiedział Marek, odpędza- jąc wspomnienie złowieszczego chłopaka. Dziarski rozsą- dek Nory, starego radykała z fabiańskiej szkoły, wyda- wał mu się czasem nieco mdły. Uporządkowany, racjonal- ny świat, o który walczyła, nie zmaterializował się, ona zaś nie potrafiła pogodzić się z owym trudniejszym do zrozumienia światem, jaki istniał naprawdę. Marka, choć podzielał wiele jej sądów, fascynowało jednak trochę — mimo jego woli — to, co nazwała zmierzchem bogów. Czy możliwe, aby ta ogromna kurtyna wielkich mglistych kształtów podniosła się w końcu, a jeśli tak, to co się za nią objawi? Marek nie posiadał religijnej wiary, ale był — 2 * 19
jak to sam czasełn przekornie formułował — amatorem chrześcijaństwa. Jego ulubioną lekturą były dzieła teolo- giczne. A kiedy był młodszy, odczuwał jakąś niejasną, tro- chę zabarwioną poczuciem winy radość, ze ma brata ka- płana. — Owszem, chcemy — rzekła Nora. — Cały kłopot z tobą polega na tym, że jesteś po prostu sympatykiem chrześcijaństwa. Lepiej sią trzymać z daleka od obumiera- jącej mitologii. Wszystkie te historyjki są po prostu fał- szywe, i im częściej się to wyraźnie stwierdza, tym lepiej. Nieraz spierali się o to juz dawniej. Leniwy, nie ma- jący w tej chwili ochoty do dyskusji Marek uświadomił sobie ze smutkiem, że podwieczorek się skończył. Zwrócił się trochę w stronę kominka, wycierając palce w sztywną płócienną serwetkę. — No — rzekł półgłosem — pójdę jutro do Karela i za- żądam stanowczo widzenia się z Elżbietą. — Słusznie, i nie daj się odprawić z kwitkiem. Ostate- cznie byłeś tam już trzy razy. Mogłabym nawet pójść z to- bą. Nie widziałam Muriel od dawna i chciałabym szczerze z nią porozmawiać. Jeżeli będą jakieś kłopoty z Elżbietą, uważam doprawdy, że powinieneś pomyśleć o poradzeniu się adwokata. Nie twierdzę, że twojego brata trzeba po- zbawić godności duchownej czy też uznać go za wariata. Ale należy go zmusić, żeby zachowywał się trochę bar- dziej jak rozumna istota. Chyba pomówię o tym z bisku- pem, widujemy się często w komisji mieszkaniowej. Nora wstała i zaczęła zbierać talerze, omszałe teraz od złocistych okruchów placka i marmolady renklodowej. Ma- rek grzał sobie ręce i nadgarstki przy ogniu. W pokoju zrobiło się zimniej. — Ciekawam, czy słyszałeś tę ohydną pogłoskę o Ka- relu — powiedziała Nora. — Że ma romans z tą kolo- rową służącą. — Z Pattie? Nie. To niemożliwe. — A dlaczego niemożliwe? Marek zachichotał. — Jest za gruba. 20
— Nie bądź frywolny, Marku Muszę powiedzieć, że nigdy nie zdołam się pogodzić z tym, że się nazywa O'Driscołl, kiedy jest czarna jak twój kapelusz. — Pattie nie jest taka znowu czarna. Zresztą to nie ma znaczenia. Marek słyszał już tę pogłoskę, ale jej nie wierzył. Mi- mo dziwactw Karela coś takiego nie było w jego stylu. Był człowiekiem czystych obyczajów, purytaninem nawet. Pod tym względem Marek znał brata, bo znał siebie. Wstał. — Ach, Marku, me idziesz chyba? Czemu nie przeno- cujesz? Nie będziesz przecież wracał taki kawał do Earl's Court w tę okropną mgłę. — Muszę, mam robotę — wymamrotał. A w jakieś dzie- sięć minut później, kiedy szedł samotnie chodnikami lep- kimi od szronu, a jego kroki rozlegały się głucho pod ciężkim płaszczem mgły, zapomniał już całkiem o Norze i czuł w sercu ciepłe ziarenko radości na myśl, że zobaczy znowu Elżbietę. ROZDZIAŁ TRZECI t— Strasznie przepraszam, że panią trudzę. Nazywam się Antea Barlow. Jestem z parafii. Czy mogłabym zo- baczyć się z panem pastorem? — Niestety, pan pastor teraz nikogo nie przyjmuje. — Może wobec tego mogłabym zostawić mu bilecik? Widzi pani, ja naprawdę.. — Niestety, w tej chwili nie ma jeszcze czasu na zaj- mowanie się listami. Może spróbuje pani później. Pattie stanowczym ruchem zamknęła drzwi przed ma- jaczącą lekko we mgle postacią, która mówiła coś żałos- nym głosem. Jako odźwierna była zahartowana. Przyzwy- czajona do tego rodzaju scen, już po chwili i o tej nie pamiętała. Z piętra dobiegł ją metaliczny dźwięk ręczne- go dzwoneczka, którym Elżbieta przywoływała zwykle Muriel. Odnalazłszy pantofel, który zgubiła idąc przez hali, Pattie poczłapała z powrotem do kuchni. 21
Pattie była zdenerwowana i niespokojna. Ustawiczny hałas kolei podziemnej drażnił ją w dzień, a nocą zakłó- cał jej sny. Odkąd przybyli, cały czas otaczała ich gęsta mgła, i Pattie do tej pory miała bardzo słabe pojęcie o tym, jak wygląda otoczenie probostwa. Wydawało się ,raczej, że otoczenia tego wcale nie rna i że probostwo, jak te niewyobrażalne kuliste wszechświaty, o których czyta- ła w niedzielnych gazetach, wchłonęło w siebie wszelką pozostałą przestrzeń. Zaryzykowawszy wyjście na dwór nazajutrz po przyjeździe, była zaskoczona, nie mogąc do- strzec w sąsiedztwie żadnych innych budynków. Mgła roz- brzmiewała od czasu do czasu jakimiś tajemniczymi dźwię- kami, ale nie było nic widać prócz małego kręgu chodni- ka, na którym stała, i czerwonej, ceglanej fasady pro- boisitwa, pokrytej kożuszkiem szronu. Boczna ściana pro- bostwa, od której odrąbany został podczas wojny inny bu- dynek, była z betonu. Dłonią w rękawiczce Pattie dotk- nęła narożnika, gdzie beton łączył się z cegłą, a patrząc w prawo zobaczyła coś, czego kształt utwierdził ją w prze- konaniu, że to musi być ta wieża wybudowana przez Christophera Wrena. W ciemnożółtym tumanie ledwo do- strzegła ziejący otwór drzwi i okno. Poszedłszy trochę dalej, znalazła się na pustkowiu. Nie było tu domów, tylko całkiem płaska powierzchnia za- marzniętego błota, przez którą biegła ulica, i gdzienie- gdzie niewielkie pryzmy okryte zamarzłymi na sztywno płachtami brezentu. Wyglądało to na ogromny, ale opusz- czony plac budowy. Kiedy zeszła trochę z chodnika, po- czuła pod stopami chrzęst lodu i zmarzniętych chwastów, które pod swoimi lodowymi kopułkami wyglądały jak wiktoriańskie ornamenty. Przestraszona pustką i lękając się, że zabłądzi, pośpieszyła z powrotem do schronienia, jakim była plebania. Na drodze nie spotkała nikogo. Problem zakupów pozostawał nie rozwiązany. Załat- wianie sprawunków było dla Pattie czynnością naturalną, podstawową formą jej kontaktów ze światem. Choć nie zorganizowane i niesystematyczne, stanowiło codzienny rytuał, a wybieganie raz jeszcze po coś, czego zapomniała, 22
stanowiło drobną przyjemność dającą jej poczucie, że jest bardzo zajęta. Bez tego czuła się jak kura w kojcu. Po- zbawiona została możliwości zaspokojenia jakiejś instynk- townej potrzeby ruchu, krzątania się. Wyglądało, że w po- bliżu probostwa nie ma żadnych sklepów, a do tej pory nie udało jej się odkryć nikogo, kto by dostawiał żywność do domu. Musiała nadal polegać na Eugeniuszu Pieszko- wie, który co rana raźnym krokiem zagłębiał się w mgłę ze spisem potrzebnych Pattie produktów, a później wra- cał ze wszystkim, czego chciała. Widok tego dużego męż- czyzny, który czekał z uśmiechem na jej pochwałę, trzy- mając w obu rękach wypchane torby ze sprawunkami, był niezmiernie pocieszający, tylko że teraz Pattie musiała być bardziej rzeczowa i dbać o to, by o niczym nie za- pomnieć. Potrzeby gospodarstwa były co prawda skrom- ne, wręcz spartańskie. Kareł był jaroszem i żył tartą marchwią, jajami, serem i sucharkami z razowca. Posił- ki jego cechowała, na jego własne życzenie, niezmienna monotonia. Sama Pattie żywiła się fasolą na grzankach i kiełbasą. Co jadły Muriel i Elżbieta, nie wiedziała. Elż- bieta nie lubiła, żeby Pattie przebywała w jej pokoju, to- też zgodnie z długą tradycją dziewczęta same isobie go- towały na gazowej kuchence. Była to jeszcze jedna ozna- ka ich odrębności plemiennej. Przed trzydziestoma laty Pattie urodziła się na pod- daszu niewielkiego domku w pewnym mało znanym mieś- cie przemysłowym w środkowej Anglii. Matka jej, panna 0'Driscoll, nie powitała jej z radością. Panna O'Driscoll, która sama też przyszła na świat pod podobnymi auspi- cjami, wiedziała przynajmniej, że ojcem jej był pewien robotnik z Liverpoolu, a dziadek ze strony matki — chło- pem z hrabstwa Tyrone. Panna 0'Driscoll była protes- tantką. Tożsamość ojca Pattie była przez cały czas ciąży panny 0'Driscoll (nie pierwtszej) kwestią otwartą dla in- teresujących domysłów. Przybycie niemowlęcia o kawo- wym kolorze skóry rozstrzygnęło poniekąd sprawę ojcos- twa. Panna O'Driscoll wyraźnie pamiętała pewnego Ja- majczyka. Ponieważ, będąc osobą lubiącą mocno popijać, 23
nie potrafiła w żaden sposób przypomnieć sobie jego na- zwiska, nie było nigdy mowy o tym, żeby Pattie je no- siła. Tak czy inaczej, jej ojciec był widmową istotą, która wówczas jeszcze, gdy Pattie była tylko enigmatyczną dro- binką w łonie panny 0'Driscoll, wyjechała do Londynu w zamiarze postarania się o pracę w tamtejszym metro. Pattie wkrótce została „dzieckiem potrzebującym opieki i ochrony". Panna 0'Driscoll była wprawdzie matką dość czułą, ale obowiązki macierzyńskie bynajmniej nie po- chłaniały jej całkowicie. Uroniła po swojemu trochę łez i po swojemu odetchnęła z ulgą, kiedy brązowego bachor- ka zabrano do sierocińca. Odwiedzała tam Pattie od czasu do czasu, roniąc więcej łez i przykazując jej, żeby była grzeczna. Panna 0'Driscoll miała zwyczaj co ^jakiś czas dać się zbawiać Armii Zbawienia, i kiedy nadchodziły te okresy, rozprawiała żarliwie pod bramą sierocińca o Dro- gocennej Krwi, a nawet wyśpiewywała pobożne pieśni. Po pewnym czasie, będąc znów przy nadziei, przestała przychodzić i umarła na marskość wątroby razem z nie narodzonym młodszym braciszkiem Pattie. Przez całe dzieciństwo Pattie była tak nieustannie nie- szczęśliwa, że nie potrafiła spojrzeć na ten stan jako na pewnego rodzaju chorobę. Nikt nie był dla niej specjalnie niedobry. Nikt jej nie bił ani nawet na nią nie krzyczał. Energiczne, promiennie uśmiechnięte kobiety dbały o za- spokojenie jej potrzeb, zapinały i rozpinały jej odzież, kie- dy była maleńka, a gdy podrosła, zaopatrywały w pod- paski sanitarne i wysoce uproszczone wiadomości o spra- wach płci. Choć bardzo źle się uczyła, nauczyciele okazy- wali jej wiele cierpliwości. Sklasyfikowana jako opóźnio- na w rozwoju umysłowym, została przeniesiona do innej szkoły, gdzie nauczyciele okazywali jej jeszcze więcej cierpliwości. Oczywiście inne dzieci dokuczały jej, bo była „czarna", ale nigdy nie znęcały się nad nią. Przeważnie ignorowały ją zupełnie. Od chwili gdy mężczyzna w mundurze wyniósł ją na ręku z domu przy wtórze pijackiego szlochania panny 0'Driscoll, nikt jej nie kochał. Nikt jej nie dotykał ani 24
nie patrzał na nią z tą baczną uwagą, do której zdolny jest tylko ten, kto kocha. Pośród masy dzieci walczyła o to, by ją ktoś zauważył; wznosiła brunatne rączki do góry jak tonący, ale oczy dorosłych zawsze ślizgały się po niej obojętnie. Nie zaznała nigdy tego, co dane jest in- nym, szczęśliwszym dzieciom: niczyja miłość nie nadała jej kształtu pieszczotą, jak niedźwiedzica liżąca swoje małe. Pattie nie miała żadnego kształtu. Prawda, że mat- ka niegdyś obdarzała ją czymś w rodzaju miłości — był to zwierzęcy, kurczowy uścisk, który dorastająca Pattie wspominała z tęskną wdzięcznością, ale nie pojmowała go. Przechowywała w sercu ten strzępek, który trudno nawet nazwać wspomnieniem, i co wieczór modliła się za zmarłą matkę, ufając, że Drogocenna Krew zgodnie z na- dziejami panny O'Driscoll skutecznie odkupi jej grzechy. No, a poza tym oczywiście Bóg kochał Pattie. Energicz- ne kobiety bardzo wcześnie ją o tym pouczyły, przekazu- jąc ją niejako opiece boskiej, ilekroć same — jak to prze- ważnie bywało — miały co innego do roboty. Bóg kochał ją ogromną, władczą miłością, a Pattie naturalnie kocha- ła Boga nawzajem. Jednakże ten ich wzajemny afekt nie przeszkodził Pattie czuć się prawie stale tak nieludzko nieszczęśliwą, że popadała w stan otumanienia, podobny do niedorozwoju umysłowego. Znacznie później jakaś li- tościwa moc płynąca z owej ciemności, którą Pattie na ślepo czciła, zmyła tamte lata gąbką zapomnienia. Dorosła Pattie prawie nie pamiętała swego dzieciństwa. Kiedy miała czternaście lat i wciąż zaledwie umiała czytać i pisać, opuściła szkołę, a ponieważ uznano ją za niezdolną do dalszej nauki, poszła na służbę. Jej pierwsi pracodawcy byli niejako kontynuacją dawnych nauczy- cieli: pełni życia, światli ludzie o liberalnych poglądach, którzy w oczach bardziej teraz świadomej, drażliwszej Pattie zdawali się wciąż przetwarzać jej nieszczęście w swoją własną pogodę ducha mocą jakiegoś nieustają- cego metabolizmu. W gruncie rzeczy zrobili dla niej bar- dzo wiele. Nauczyli ją mieszkać w normalnym domu, przekonali ją, że nie jest głupia, podsuwali jej nawet 25
książki. Traktowali ją bardzo życzliwie, ale główną nau- ką, jaką wyciągnęła z ich życzliwości, była świadomość bariery rasowej. Jako dziecko nie rozumiała różnicy po- między nieszczęściem płynącym z tego, że jeteit kolorowa, a nieszczęściem płynącym z tego, że jest sobą, Pattie. Jako dziewczyna uświadomiła sobie swoją odrębność. Pra- codawcy traktowali ją w szczególny sposób, ponieważ by- ła kolorowa. Pattie zaczęła teraz odczuwać swój kolor skóry, odczu- wać go jako namacalną patynę. Czytała to też stale w spojrzeniach innych ludzi. Przypatrywała się swoim ramionom, tak niezatarcie zabarwionym na kawowo, swo- im rękom, których dłonie od wewnątrz były szarawe, i paznokciom o lekko fioletowym odcieniu. Z zakłopota- niem, zdziwieniem niemal, oglądała w lustrach swoją okrągłą, płaską twarz i tak duże usta, że przy uśmiechu widoczne były naraz prawie wszystkie jej lśniące, białe zęby. Dotykała palcami swoich skręconych, bardzo su- chych czarnych włosów, rozprostowywała je i obserwowa- ła, jak skręcają się na nowo, niby sprężynki. Zazdrościła dumnym młodym Hinduskom, które spotykała czasem na ulicy ubrane w sari, z klejnotami w uszach i nosach, i ma- rzyła, by móc z równą godnością obnosić własną narodo- wość. Ale ona przecież nie miała żadnej narodowości, była tylko kolorowa. A kiedy widziała nagryzmolone na mu- rach napisy „Czarnuchy do domu", brała je do siebie rów- nie poważnie i nabożnie jak przyjmowała sakrament w kościele, do którego uczęszczała w niedziele. Czasami rozmyślała o Jamajce, wyobrażając ją sobie jako filmowy krajobraz w technikolorze, kiedy cicha muzyka zespala w całość fale uderzające o brzeg i rozkołysane palmy. W rzeczywistości Pattie nigdy nie oglądała morza. Oczywiście w mieście byli i inni kolorowi. Pattie za- częła ich dostrzegać i obserwować bacznym okiem ich ra- sy i różne odcienie skóry. Teraz było tak, jakby istniały nie tylko dwie rasy, biała i czarna. Nie wszyscy mieszań- cy byli tak ciemni jak ona; jej ojciec musiał być doprawdy niezwykle ciemnoskóry, skoro tyle ciemnej barwy prze- 26
kazał córce pół-Irlandce. Pattie rozmyślała nad tymi róż- nicami, choć nie wiedziała, jaką przywiązywać do nich wagę. Nie czuła żadnej więzi łączącej ją z innymi kolo- rowymi ludźmi, nawet kiedy byli jej wyraźnie pokrewni. Biel zdawała się łączyć wszystkich białych ludzi w jakąś przytulną całość, ale czerń dzieliła czarnych, czyniąc każde- go samotnym w obrębie właściwego mu, specyficznego od- cienia. Jasne uświadomienie sobie tej samotności było pierwszym dojrzałym uczuciem Pattie. Przypomniała sobie wietfszyk, który zaniepokoił ją kiedyś w szkole: „Ja czar- na jestem, lecz duszę mam białą." I Pattie zdecydowała, że wcale nie ma białej duszy. Jeżeli ma duszę, a dusze mają kolor, jej dusza jest brązowa, o jeden odcień ciem- niejsza od kawy cappuccino. Odnalazła w sobie mimo wszystko ziarenko dumy, coś, co, być może, przechowało się w niej owinięte w ów strzępek miłości, jakim biedna panna 0'Driscoll obdarzyła na ślepo swoją maleńką có- reczkę. Pattie zaczęła myśleć. Nauczyła się teraz czytać jak należy, ćwicząc się sama wieczorami w swoim pokoju. Pochłaniała mnóstwo ro- mantycznych powieści, między innymi takich, 'które nau- czono ją nazywać dziełami klasyków, czytała od deski do deski kobiece pisma ilustrowane, czytała nawet trochę poezji i przepisywała niektóre wiersze do czarnego ze- szyciku. Lubiła poezje podobne do pieśni, zaklęć magicz- nych albo dziecięcych Wierszyków, urywki, które można było nucić półgłosem. „Spartanie na głazach, co mokre od fali, usiadłszy, swe włosy grzebieniem czesali." Pattie uwa- żała, że w ten sposób wie o Spartanach wszystko, co po- trzeba. Świat sztuki pozostał dla niej zlepkiem fragmen- tów, przesuwającym się jak w kalejdoskopie deseniem, który darzył pięknem niemal pozbawionym formy. Zbie- rała drobne urywki wierszy, melodii, twarze ze sławnych obrazów — Roześmianych Jeźdźców, Błękitnych Chłop- ców — z trudem rozróżniane, ale rozpoznawane z radoś- cią, i potem łatwo zapominane. Doświadczenia życiowe nie pomagały jej wytworzyć so- bie żadnych pojęć ogólnych. Co do reszty, żarliwy angłi- 27