uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

Iris Murdoch - Dylemat Jacksona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Iris Murdoch - Dylemat Jacksona.pdf

uzavrano EBooki I Iris Murdoch
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 27 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 305 stron)

Część pierwsza Edward Lannion siedział przy biurku w swoim sym- patycznym londyńskim domu przy Nörting Hill. Świeciło słońce. Był wczesny czerwcowy poranek, jeszcze nie pełnia lata. Edward był doskonale ubranym, przystojnym, wysokim i szczupłym mężczyzną. Twarz miał bladą, lekko falujące kasztanowate włosy o ciemnozłotym połysku, wąskie, ładnie zarysowane wargi, dość długi orli nos i podłużne piwne oczy. Miał dwadzieścia osiem lat. Jego piękna matka zmarła na raka, gdy skończył dziesięć lat. Widział, jak umiera. Gdy usłyszał płacz ojca, wiedział, że stało się najgorsze. Kiedy miał osiemnaście lat, utonął jego jedyny młodszy brat. Kochał ogromnie zarówno matkę, jak i brata. Z ojcem stosunki układały mu się nie najlepiej. Ojciec, który był bogaty i którego bawił zawód architekta, chciał, żeby Edward poszedł w jego ślady. Edwarda jednak nie pociągała ta perspektywa. Studiował w Cambridge histo- rię średniowieczną. Gdy ojciec powiedział mu, że odtąd sam musi zarabiać na życie, przystąpił do małej akademickiej firmy wydawniczej, która wydawała książki, jakie lubił. Bez wiedzy ojca zatrudnił się tam i pracował zaledwie przez dwa przedpołudnia w tygodniu, resztę czasu poświęcając na czy- tanie, a także próbując pisać powieści historyczne, a nawet wiersze. Gdy ojciec zmarł, Edward uronił kilka łez i pomyś- lał z żalem, że mógł lepiej traktować ojca, który zostawił mu

w spadku dom przy Notting Hill, a także wiejską posiadłość wraz z ładnym domem o nazwie Hatting Hall. W dzieciń- stwie nazwa ta wydawała się bardzo zabawna zarówno Edwardowi, jak i jego bratu Randallowi. Posiadłość Hatting Hall, w połowie w stylu Tudorów, w połowie w georgiańskim, po utracie przez właścicieli części gruntów, ograniczała się obecnie do rozległych pięknych ogrodów i okolicznych łąk leżących w promieniu kilku mil. Owe łąki przecinało wąskie koryto rzeki, zwanej Lip, która przepływała przez wioskę Lipcot. Lipcot, od której wzięła swą nazwę rzeka, położona na wzgórzu powyżej Hatting, • obecnie była niewielką osadą, składającą się z garstki małych domków, kilku jeszcze mniejszych chatynek, paru sklepów oraz gospody. Dalej, w górę rzeki, znajdował się niedawno odremontowany solidny most, prowadzący do - jak to nazywali mieszkańcy wioski - „cywilizacji". Do Hall należały ziemie po jednej stronie rzeki oraz połowa spornego niszczejącego mostu, nato- miast grunty po drugiej stronie rzeki stanowiły własność jedynego poza Hatting Hall „znakomitego domu" w oko- licy. Nieco bardziej w dół rzeki, po stronie Hatting, gdzie brzegi spinał wiekowy kamienny most, na niewielkim wzgórzu (stanowiącym własność Hatting) znajdował się czternastowieczny kościół wraz z małym probostwem i ta- kąż parafią. Drugi „wielki dom", położony wśród gęstwi- ny drzew, wziął swoją nazwę — Penndean - od nazwiska kwakierskiej rodziny, której własność stanowił od czasów Williama Penna aż po dzień dzisiejszy. Pamiętał jeszcze dawniejsze lata, nikt już jednak nie wiedział, jaką nazwę nosił wcześniej. Później poniósł uszczerbek wskutek poża- ru oraz został (jak to określił ojciec Edwarda) „spaskudzo- ny w epoce wiktoriańskiej". Dziadek Edwarda był zwaś- niony z mieszkańcami „drugiego domu" (którzy nosili

nazwisko rodowe Barnell). Ojciec Edwarda utrzymywai z nimi poprawne stosunki. Edward również. Przodkowie Edwarda, z pochodzenia Kornwalijczycy, we- szli w posiadanie Hatting dopiero u schyłku osiemnastego wieku, gdy poprzedni właściciele usłużnie zbankrutowali. Ta kornwalijska legenda podobała się szalenie Edwardowi i Randallowi, drażniła natomiast ich ojca, który nie przepadał za opowieścią o pirackich przodkach. Wolał trzymać się wersji, że Lannionowie przejęli tę uroczą i romantyczną posiadłość po nieszczęśliwej, lecz utytułowanej rodzinie szla- checkiej. Nim jeszcze zaczęły się kłopoty jego wieku doros- łego, Edward był świadom, że jest trochę i n n y , być może z powodu kornwalijskiej przeszłości, że ciąży na nim klątwa. Jego zamknięcie się w sobie spowodowało zarówno w okre- sie szkolnym, jak i dużo później, że uważano go za zarozu- mialca, świętoszka, purytanina, a nawet dziwaka. Nie przej- mował się tym zbytnio, nie przeszkadzała mu samotność ani izolacja - ale bywały chwile, że ogarniał go tajemniczy strach. Prześladowało go czasami uczucie, że jest śledzony. Wyobrażał sobie nawet, że jest przestępcą, być może terrory- stą, który przeszedł resocjalizację, wie jednak, iż jego niegdy- siejsi kompani wpadli na jego ślad i zamierzają go zabić. Pamiętał jak przez mgłę, że w dzieciństwie wymyślili sobie podobną zabawę z Randallem. Później, gdy przekroczył już dwudziestkę, doświadczył czegoś niezwykłego i zagadkowe- go; z nikim jednak nie rozmawiał o tych sprawach. Ojciec Edwarda nie otrząsnął się nigdy po śmierci Randalla, który był zawsze jego ukochanym synem. Randall był wesoły, Edward milczący. Z tym większym zdziwieniem dowiedział się, że został panem Hatting Hall. W pierwszej chwili zamiast radości poczuł strach, później jednak przekonał się, że „spra- wy biegną nadal własnym torem". Służba - „ludzie", jak nazywał ich ojciec - Montague, lokaj i ogrodnik w jednej

osobie, oraz jego żona, służąca Millie, zajmowali się wszyst- kim po dawnemu, a może prawie po dawnemu, ponieważ ojciec Edwarda (Gerard Lannion) był znacznie bardziej pewny siebie i kategoryczny od uprzejmiejszego i bujającego w obłokach „młodego panicza". Edward nie zmienił przy- zwyczajeń - większość tygodnia spędzał w Londynie. Rzu- ciwszy wydawnictwo, wziął się do następnej powieści histo- rycznej, jak również próbował swych sił w poezji. Później, gdy życie potoczyło się uregulowanym trybem i Edward założył, że nic już się nigdy nie wydarzy, nastąpiła nagle zmiana, jasny promień światła, świeży powiew. Już wcześniej, częściowo w związku ze śmiercią ojca, nawiązał stosunki czy też „pogodził się" z mieszkańcami Penndean. W owym czasie mieszkał tam jedynie starszy pan, znany jako „wujek Tim", powiązany w pewien sposób z Indiami, oraz młodszy, ale też już po czterdziestce, jego bratanek Benet. Benet spotkał Edwarda we wsi i zaprosił go na lunch. Edward, który wracał akurat do Londynu, musiał mu z przy- krością odmówić. Niewiele później, w czasie pobytu w Lon- dynie, dowiedział się przez telefon od Montague'a, że „stary pan" z Penndean właśnie umarł. Zrobiło mu się przykro, ponieważ uświadomił sobie, że miał wielką ochotę go po- znać. Wysłał do Beneta list z kondolencjami. Po pewnym czasie przyjął zaproszenie na lunch. Lubił Beneta i chętnie napawał się widokiem ogrodów wokół domu, niewidocz- nych z szosy, ale nie potrafił nawiązać dobrych stosunków z przyjaciółmi Beneta i wymówił się od kolejnej wizyty. Nastała późna jesień. Zaproszony ponownie, tym razem przyszedł, zastając towarzystwo, składające się z Beneta, miejscowego proboszcza, przystojnej kobiety w średnim wieku, z burzą lśniących kasztanowatych włosów (Edward poznał ją. już poprzednio), drugiej niebrzydkiej kobiety, najwyraźniej „z Kanady", oraz jej córek, dwóch ślicznych

6 młodych dziewczyn, jednej siedemnastoletniej, drugiej dzie- więtnastoletniej, o imionach Rosalind i Marian. Benet wyjaś- nił mu, że dziewczęta noszą po ojcu (nieżyjącym już) nazwi- sko Berran, ich matka natomiast, która wyszła później za Kanadyjczyka, a następnie go porzuciła, nazywa się Ada Fox. Rosalind i Marian uczęszczały do żeńskiej szkoły z inter- natem, a na czas wakacji wynajmowały domek w Lipcot. Dziewczęta przypomniały Edwardowi, że podczas ich poby- tu spotkali się kilkakrotnie na ulicy. Ada, która siedziała obok Edwarda, powiedziała mu, że dziewczęta zakończyły właśnie podróż po Szkocji, a po powrocie matki do Kanady zamieszkają w swoim nowym mieszkaniu w Londynie, by uczyć się i korzystać z uroków życia. - Londyn sam w sobie jest niezłą szkołą - rzekła, a Ed- ward, po którego drugiej stronie siedziała Marian, pokiwał mądrze głową. Wbrew swym oczekiwaniom, Edward nie widywał się często z dziewczętami nawet po opóźnionym wyjeździe ich matki tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Przed powrotem do Londynu pojechały obie do Paryża i pojawiły się w Lipcot dopiero wczesną wiosną. Tak jak poprzednio, spotkały Edwarda na ulicy i powiadomiły go, że znów wynajęły ten sam domek. Później, mieszkając już w swoim domku, napomknęły, że chętnie pograłyby w tenisa. Edward pospiesznie doprowadził do porządku kort tenisowy w Hat- ting. Potem chciały jeździć konno. Edward sam nie jeździł konno, ale natychmiast załatwił im kucyki. Nie lubił długich spacerów, ponieważ jednak dziewczęta bardzo je lubiły, robili we trójkę dalekie wypady, a Edward służył za prze- wodnika z mapą. Marzyły o basenie, Edward powiedział więc Benetowi, że trzeba wybudować basen. Dziewczęta dokuczały Edwardowi, żartowały sobie z niego, nazywały go ponurakiem. Często przebywali w towarzystwie Beneta

7 i jego przyjaciół, niektórych Edward zaczynał tolerować. A jednak przez cały ten czas żaden z nich nie przestąpił progu Hatting Hall. Wreszcie Edward, który był zagorzałym przeciwnikiem wszelkich przyjęć, nie mógł już dłużej pusz- czać mimo uszu nieustannych aluzji i wydał uroczysty lunch. Minęło sporo czasu, nim uświadomił sobie, co się dzieje i o co w tym wszystkim chodzi - że szaleńczo zakochał się w Marian, a ona szaleńczo zakochała się w nim. Dopiero później odkrył, że wszyscy w Penndean oraz Hatting „wie- dzieli, co w trawie piszczy", nie wyłączając mieszkańców wioski, którzy stawiali zakłady w gospodzie. Jak mogło do tego dojść, tak łagodnie, spokojnie, nie- uchronnie? „Czy potrafię być szczęśliwy — zastanawiał się Edward - czy moja ponura dusza ujrzy wreszcie promyk światła?". Teraz, wczesnym rankiem, siedział wyprostowany przy biurku w salonie na pierwszym piętrze swego domu przy Notting Hill. Oddychał głęboko, chwytał z trudem powietrze. Czuł,, jak serce tłucze mu się w klatce piersiowej niby ptak. Przyłożył dłoń do piersi, wyczuwając siłę uderzeń. Siedział spokojnie, w zupełnej ciszy. Nazajutrz miał wziąć ślub w małym czternastowiecznym kościółku na wzgórzu w pobliżu Hatting Hall. Nagle zdarzyło się coś okropnego i nieoczekiwanego. Szyba okienna rozprysnęła się z brzękiem, zasypując dywan drobniutkimi kryształkami szkła. Po chwili zdał sobie sprawę z dźwięku, jaki towarzyszył temu zdarzeniu. Strzał z pis- toletu? Później wspominał, że zerwał się z krzykiem na równe nogi. Napad, próba zabójstwa, pobliski zamach bom- bowy? Potem pomyślał, że ktoś rzucił w okno kamieniem. Podszedł szybko do okna, odłamki szkła zgrzytały mu pod nogami, i wyjrzał na ulicę. Nie zauważył nikogo. Przeszło

8 mu przez myśl, by zbiec na dół, zrezygnował jednak. Wrócił do pokoju i, rozglądając się bacznie, zaczął zbierać lśniące odłamki szkła, wkładając je najpierw do kieszeni, następnie do kosza na śmieci. Tak, to był kamień. Podniósł go i trzymał przez chwilę w dłoni, potem zaś oczyścił z drobinek szkła i położył troskliwie na gzymsie kominka. Następnie wsiadł do swojego pięknego czerwonego samochodu i poje- chał do Hatting Hall. Po południu tego samego dnia Benet czynił przygoto- wania do wieczornego przyjęcia. Do jutrzejszego ślubu wszystko było już gotowe. Omówił z proboszczem Ołiverem Caxtonem każdy szczegół. Ślub został zaplanowany na go- dzinę dwunastą. Ceremonia ślubna miała się odbyć zgodnie ze zwykłym anglikańskim obrządkiem. Proboszcz, któremu podlegały inne parafie, odwiedzał zazwyczaj kościół raz lub dwa razy w miesiącu oraz z racji specjalnych okazji, takich jak śluby, pogrzeby, święta Bożego Narodzenia oraz Wielkanocy. Trudno było znaleźć wikarego, ponieważ na zwykłe nabożeństwa (niedziela, jutrznia) wierni przychodzili tylko czasami, i to najwyżej Benet, jego goście, ogrodnik z Penndean, Clun, jego córka Sylwia, kilka kobiet z wioski, a latem może dwoje lub troje turystów. Zmarły wujek Beneta, Tim, odczytywał regularnie lekcje. Czytał je również Benet. Obecnie Benet zrezygnował, chyba że nadarzała się specjalna okazja. Czasami robił to Clun. Bywało, że w zimie proboszcz odprawiał nabożeństwo w pustym kościele. Oczy- wiście Barnellowie byli kwakrami, ale w pobliżu Lipcot nie odbywały się zgromadzenia, dlatego zwykłe nabożeństwo w obrządku anglikańskim zawierało, zgodnie z życzeniem mieszkańców Penndean, chwile milczenia. Teraz w kościele nie było fortepianu, czemu Benet się nie sprzeciwiał. Co do dwojga pięknych młodych ludzi, promiennych bohaterów całego spektaklu, początkowo obstawali przy skromnym

9 ślubie cywilnym, zostali jednak ostatecznie przegłosowani przez matkę panny młodej, Adę Fox, która niestety nie mogła być obecna na ślubie, oraz przez Mildred Smalden, nader pobożną damę, przyjaciółkę Barnellów. Benet chciał, żeby ślub miał „właściwą oprawę", tak jak jego zdaniem życzyłby sobie tego wujek Tim. Wielka szkoda, że nie ma go z nimi. Jeśli idzie o liczbę gości, młodzi woleliby, żeby było ich bardzo niewielu. Miał być szampan i różne wina (Benet nie lubił szampana), najrozmaitsze pyszności do jedzenia, na stojąco lub na siedząco, w Penn po ceremonii ślubnej, po czym dzieci (jak nazywała ich Mildred) miały odjechać w nieznanym kierunku jaguarem Edwarda. Ostatniego wieczora przed uroczystością Benet zaprosił na kolację kilkoro gości weselnych. Znał dobrze Adę, a jeszcze lepiej jej córki, wobec których pełnił ostatnio rolę opiekuna, co było ogromnie wygodne dla ich niezbyt odpowiedzialnej matki. Marian, która uwielbiała „kreować" sytuacje, spędzała ostatni dzień i noc w Londynie, szykując tajemniczą „nie- spodziankę", i zapowiedziała, że zjawi się w Penndean bardzo wczesnym rankiem w dniu ślubu. Edward, mimo że protestował, miał wrócić do Hatting w dniu poprzedzającym wesele. Rosalind, którą siostra wybrała oczywiście na swoją druhnę, również zjeżdżała dzień wcześniej, razem z Mildred. Dwoma kolejnymi gośćmi byli przyjaciele Beneta, Owen Silbery, ekscentryczny malarz, oraz zaprzyjaźniony z nim młody człowiek pracujący w księgarni, Thomas Abelson, którego wujek Tim nazwał zdrobniale „Tuan". Obaj mieli przyjechać taksówką z odległej stacji kolejowej. Benet udo- stępnił Rosalind i Mildred starą część domu, zwykle za- mkniętą, w której zimą panował okropny chłód i podobno straszyło, teraz zaś radośnie otwartą i doprowadzoną do wspaniałego wyglądu przez służącą Sylwię. Tuanowi przy- dzielił pokój gościnny w głównej części domu, Owen zaś

.10 zatrzymał się w wiejskiej gospodzie, jak zwykł to zawsze czynić, ponieważ cieszył się szczególnymi względami właś- ciciela. Gospoda nosiła nazwę „Sea Kings", a szyld z wize- runkiem pirackiego statku namalował Owen. Wprawdzie Lipcot wcale nie leżała nad morzem, ale gospoda nazywała się tak od dawna, jak mówiono, „od wieków". Benet siedział sam w bibliotece. Panowała zupełna cisza, jak gdyby narzucona przez ogromną nieruchomą istotę. Książki - z których bardzo wiele należało do wujka Tima - stały na swoich miejscach od czasów młodości Beneta. Sporo z nich wciąż zachowało połysk, choć ich czerwień i błękit nieco wyblakły, a złote litery pokrył kurz. Emanowa- ły z siebie bezgłośne, pokrzepiające tchnienie. Większość książek Beneta znajdowała się nadal w Londynie. (Czemu „nadal"? Czyżby planowały wypad i przejęcie biblioteki w Penndean?). Wuj Beneta zmarł, pozostawiając mu nagle w całkowitym posiadaniu miejsce, w którym mieszkał od dzieciństwa raczej jako gość czy pielgrzym, szukający ukoje- nia. Ale nawet gdy wujek Tim przebywał w Indiach, pozo- stawała łagodna, głęboka magia. Książki nie wiedziały jesz- cze, ale d o w i e d z ą s i ę , że Tim odszedł, tym razem rzeczywiście odszedł na zawsze. Ojciec Beneta, od dawna już nieżyjący, był młodszym bratem wujka Tima. Dziadek Beneta ze strony ojca, wielki miłośnik kultury antycznej, nadał starszemu synowi imię Timaeus, młodszemu zaś Patroclus. Właściciele owych imion natychmiast zmienili je na Tim i Pat. Benet (który o włos uniknął imienia Achilles) nazywał swego ojca Patem, a matkę oczywiście Mat. Pełne imię i nazwisko Beneta brzmiało William (po Williamie Pennie) Benet Barnell. Bardzo wcześ- nie zataił Williama i, rzecz jasna, stanowczo odrzucił Bena.

11 Pochodzenie imienia Benet, przy którym jego właściciel trwał uporczywie, było niejasne, wiadomo tylko, że miało coś wspólnego z jego matką oraz z Hiszpanią. Pat zawsze twierdził, że jest nieszczęśliwy i „poniżany", mimo iż zawarł, wydawałoby się, rozsądny, a nawet szczęśliwy związek mał- żeński z uroczą Eleanor Morton, córką sympatycznego ad- wokata, szkolącą się na śpiewaczkę. Jednakże Pat nie lubił muzyki. Był również, jak wkrótce odkrył Benet, niezadowo- lony z syna. Pragnął mieć córkę. Spytał kiedyś Beneta, czy chciałby mieć malutką siostrzyczkę, na co ten wykrzyknął głośno: „Nie, nie, nie!". Tak czy owak, więcej dzieci już nie było. Pech Pata trwał nadal. Eleanor zginęła młodo w wy- padku samochodowym. Za kierownicą siedział Pat. Sam Pat, nałogowy palacz, zmarł na raka płuc, gdy Benet był już dorosłym mężczyzną, który ukończył wydział filozofii na uniwersytecie i wstąpił śladem ojca do Civil Service. Benet kochał rodziców i żałował później, że nie okazywał im miłości bardziej otwarcie. Gnębiły go wyrzuty sumienia. Wujek Tim (nie ożenił się nigdy, podobnie jak Benet) był dla Beneta oraz dla innych romantyczną i nieco tajemniczą postacią. Angażował się w „różne wojny". Opuścił uniwer- sytet, nie zdobywając żadnego stopnia naukowego, ale dał się poznać jako niezwykle uzdolniony matematyk. Wykorzys- tując swój niewątpliwy talent, został inżynierem i jakimś sposobem nawiązał kontakt z Indiami, gdzie spędził dużą część życia, wracając co pewien czas do Anglii. Podczas jego nieobecności Pat „przejmował" Penndean, częściej jednak, ku zmartwieniu Beneta, wynajmował je. Nikt nie orientował się zbyt dobrze, co wujek Tim porabiał w Indiach po wojnie, poza tym, że budował mosty. Może po prostu nie pytano go o to; nawet Benet, który go uwielbiał, zadał mu to pytanie w późniejszym okresie swego życia, a Tim udzielił mu raczej dziwnej odpowiedzi. Pat

12 zwykł mówić, że jego brat „zasymilował się". Wujek Tim niejednokrotnie zapraszał swoich bliskich, żeby odwiedzili Indie i zobaczyli Himalaje. Benet marzył o wyjeździe, ale Pat zawsze odmawiał. Później Tim zaczął spędzać coraz więcej czasu w Penndean i w końcu osiedlił się tu na dobre. Myśląc o książkach, Benet przypomniał sobie, jak Tim, który, choć nie był uczonym, uwielbiał czytać, bez przerwy stosował „cytaty", „powiedzenia", „sentencje Tima", zaczer- pnięte z Szekspira, Conrada, Dostojewskiego, Dickensa, z Alicji w krainie czarów i 0 aęym szumią wierzby, z Kiplinga, Roberta Louisa Stevensona. „Jeszcze jeden krok, panie Hands, a rozwalę panu głowę" Tuż przed śmiercią wyszep- tał cicho: „Schowajcie miecze, bo wam zardzewieją od nocnej rosy"2. Oczywiście Benet miał wykształcenie klasycz- ne, ale skłaniał się ku filozofii. Grekami zainteresował się później, zainspirowany wspomnieniami o dziadku, a także przez Tima i jego książki. Dziwnym sposobem książki, które nie wszystkie przecież należały do „klasyki", były do głębi przesiąknięte duchem Świata Starożytnego. Benet próbował czasami analizować tę atmosferę, ten drżący rezonans, tę m ą d r o ś ć , one jednak wymykały mu się, mógł się tylko po prostu rozkoszować tym czymś nieuchwytnym. Przypomniał sobie nagle coś, co Tim lubił sobie częstokroć wyobrażać - chwilę, gdy Cezar, rozgniewany na ■ Dziesiąty Legion, zwracając się do żołnierzy, użył słowa Quintes (obywatele) zamiast Commilitones (towarzysze broni)! Benet nawet jako dziecko podzielał smutek owych oddanych mężczyzn, stoją- cych ze zwieszonymi głowami. Wszystkie te książki i wypo- wiedzi miały coś wspólnego, jakąś osobliwą magię. Ulubiony bliski krąg - Siedem filarów mądrości, hord Jim, Wyspa skarbów, Robert Louis Stevenson, Wyspa skarbów (przyp. tłum.). William Shakespeare, Otello, Maur Wenecki. Przekład Stanisława Barańczaka. Wyd. .,W drodze", Poznań 1993 (przyp. tłum.).

13 nie, absolutnie nie wszyscy, dodając, że to dar, przeczucie głębokiej prawdy: „Jestem niczym". Jest to ponoć jeden z owych stanów, osiąganych zazwyczaj dzięki wieloletnim intensywnym medytacjom, który bogowie ofiarowują wielu ludziofn „bezpłatnie". Benet śmiał się, traktując to jako żart. Później problem ten wydał mu się poważniejszy, za- stanawiał się, czy ów „dar" nie miał poprzedzać spokojnego zstąpienia w szaleństwo. Jeszcze później doszedł do wniosku, że przecież „jestem niczym" bynajmniej nie oznacza bez- interesownego stanu mistycznego, lecz raczej niejasny stan samozadowolenia, którego czasami doświadcza niemal każdy człowiek. Po jeszcze głębszym zastanowieniu stwierdził, że być może Tim, uważany przez wielu przyjaciół i znajomych za „lekko stukniętego", był w rzeczywistości odbiorcą bos- kich darów. Przeglądając się teraz w lustrze, Benet jak zwykle poczuł zaskoczenie. Wciąż wyglądał nadzwyczaj młodo. Poza tym chyba zawsze, przyłapany w ten sposób, miał usta otwarte. (Czy naprawdę zawsze chodzi z otwartymi ustami?). Był średniego wzrostu, podobnie jak wujek Tim, ale niższy od Pata. Szczupły i drobny, niezmiennie schludnie ubrany, nawet podczas prac w ogrodzie. Miał gęste, rozwichrzone włosy o intensywnym rudobrązowym kolorze, bez śladu siwizny, sięgające do uszu, szeroką spokojną twarz, łagodnie zarysowane wysokie łuki brwiowe, ciemnoniebieskie oczy, zgrabny prosty nos, pełne, prawie zawsze uśmiechnięte war- gi, mimo że ich właściciel często teraz bywał smutny. Od czasu gdy porzucił Civil Service, miał kłopoty. Oczywiście, Tim - nieudany powrót do filozofii - fakt, że nigdy się nie zakochał - czy są to zmartwienia? Co ma robić dalej? Cała ta historia z dziewczętami stanowiła miłe urozmaicenie. Salon był dużym pokojem z oszklonymi drzwiami, wy- chodzącymi na główny trawnik. Tutaj również stały niskie

14 drewniane regały, wypełnione książkami z najrozmaitszych dziedzin - atlasami, książkami kucharskimi, przewodnikami po angielskich hrabstwach, Londynie, Francji, Włoszech, wielkimi albumami znanych malarzy, książkami o grach sportowych, o zwierzętach, drzewach, morzu, o maszynach, 0 nauce i uczonych, o poezji, o muzyce. Benet przeczytał zaledwie kilka z nich. Swoje niezliczone dzieła filozoficzne trzymał wyłącznie w gabinecie, pokoju, do którego wchodzi- ło się z salonu. Podłogę salonu przykrywał olbrzymi ciemno- niebieski, niemal czarny, teraz bardzo zniszczony dywan, z drobnymi wzorami, wyobrażającymi drzewa, kwiaty, ptaki oraz zwierzęta, który przywiózł z Indii wujek Tim w czasach swej młodości. W salonie znajdował się piękny kominek z wiktoriańskim mahoniowym obramowaniem, na ścianach wisiały liczne obrazy. Niektóre przedstawiały kwakierskich przodków z psami, więcej było bliższych współczesności akwareli - różnych widoków domu oraz rzeki Lip. Wujek Tim podarował też Benetowi kilka indyjskich miniatur, podobno niezwykle cennych. Stały tam również stare fotele z haftowanymi poduszkami oraz (nie posiadający żadnej wartości) fortepian, sprowadzony do domu przez uroczą 1 śliczną matkę Beneta, Eleanor Morton, która żyła tak krótko. Benet wrócił pamięcią do szczęśliwych wieczorów z czasów dzieciństwa, kiedy matka grała, a wszyscy śpiewali. Dość szybko zrezygnowała ze swojej ukochanej muzyki operowej. Tim, Pat oraz, rzecz jasna, Benet woleli jednak Jeanie with the Light Brown Hair, a także The Road to Mandalay (pieśń, która wywoływała łzy w oczach Tima). Benet zlustrował spojrzeniem pokój, przestawiając na gzy- msie kominka z zachowanym wiktoriańskim obramowaniem miniaturowe japońskie figurki, które dostał wiele lat temu °d Owena Silbery'ego; potem wszedł do swego gabinetu, który również wychodził na taras i ogromny trawnik, gdzie

15 tu i ówdzie rosły różnorodne wysokie i krzewiaste drzewa, posadzone przez pradziadka Beneta oraz jeszcze dawniej- szych przodków, nawet przed nastaniem kwakrów. Nieco dalej znajdował się niewielki niski brzeźniak, za którym majaczył ciemny bór potężnych sekwoi. Benet marzył od dawna o wybudowaniu za fontanną i różanym ogrodem niewielkiej greckiej budowli z marmurowymi kolumnami; dziewczęta upierały się, że wewnątrz można byłoby urządzić ocieplany całoroczny basen! Czy przekonały go wreszcie do basenu? Uśmiechając się, otworzył okno, które Sylwia za- wsze zamykała, i wpuścił do środka ciepłe powietrze, nasyco- ne wonią kwiatów i skoszonej trawy, rozdzwonione szcze- biotem kosów, drozdów, skowronków, zięb, wróbli, rudzi- ków, obrączkowanych gołębi i dalekiej kukułki. Przez jedną rozkoszną chwilę myślał, jak bardzo jest szczęśliwy - potem zaczął znów martwić się o swoich gości, o dzień jutrzejszy i o ślub. Tuż przed wyjściem z pokoju rzucił okiem na to, co napisał wcześniej w ciągu dnia, nie na maszynie do pisania czy komputerowym edytorze tekstów - urządzeniach, który- mi pogardzał - lecz zwykłym atramentem na papierze. Miała to być jego rozprawa o Heideggerze, którą zamierzał lub raczej próbował napisać od pewnego czasu. Jednakże prze- konał się, że trudno mu rozplanować pracę i zdecydować się, co naprawdę, w głębi duszy, myśli o swoim ogromnym, niejednoznacznym temacie. Poczynił mnóstwo notatek ze znakami zapytania, jak dotąd jego książka składała się przede wszystkim z notatek, nie powiązanych i nie objaśnionych. Benet stwierdził, że oskarża sam siebie o to, iż fascynuje go pewna niebezpieczna wizja Heideggera, która jest ukryta tak głęboko w jego własnej — Beneta — duszy, że nie potrafi jej

16 ani przeanalizować, ani nawet odrzucić. Rzecz jasna, Benet podziwiał Bycie i cs^as i jego zachwyt budził (być może to właśnie jest istotą sprawy) kuszący wizerunek człowieka jako „pasterza bytu". Późniejszego Heideggera nienawidził; jego budzącej obrzydzenie akceptacji Hitlera, jego niewłaściwej interpretacji presokratejskich Greków, jego zdrady swego wczesnego religijnego obrazu człowieka, otwierającego wro- ta bytu, jego transformacji bytu w okrutne, bezlitosne prze- znaczenie, jego przywłaszczenia biednego niewinnego Hól- derlina, jego poetyzacji filozofii, z odrzuceniem prawdy, dobra, wolności, miłości, jednostki, wszystkiego, co filozof powinien wyjaśniać i czego powinien bronić. A może jest to schyłek ery filozofów, jak zwykł mawiać z przekąsem Pat? Benet żałował, że nie rozmawiał więcej z wujkiem Timem na temat hinduskich bogów. Jak bardzo zbliżył się Tim do tych bogów, których Benet znał jedynie z Kiplinga i chaotycz- nych opowiadań Tima? Czy jest już za późno, by poznać święte księgi hinduskie - czy jest za późno na to wszystko? Duży Siwa z brązu, tańczący w kręgu płomieni, bezustannie unicestwiający wszechświat, po czym go na nowo odtwarza- jący, stał na biurku Tima, które obecnie stanowiło własność Beneta. „Szkoda, że nie zacząłem tego wszystkiego wcześniej - myślał Benet - zamiast odkładać na później, na czas emerytury, powinienem był trzymać się filozofii, zamiast iść do Civil Service, na co nalegał Pat". Oczywiście Benet nigdy nie wierzył w Boga, ale jakimś sposobem wierzył w Chrys- tusa oraz w Platona, w platońskiego Chrystusa, ikonę dobra. Pat nie wierzył w Boga, prawdę mówiąc, nienawidził chrześ- cijaństwa. Eleanor była cichą chrześcijanką. Przypomniał sobie teraz, że wyczuwał to intuicyjnie. Naturalnie w tam- tych czasach nie myślał nigdy o takich sprawach. A teraz coż, Heidegger, największy filozof stulecia? Co jednak poruszyło Beneta tak głęboko, że zainteresował się tym

17 niezwykłym myślicielem? Miał wrażenie, że poza wszystkimi filozoficznymi refleksjami pewien ton. znalazł głębszy od- dźwięk w jego wyobraźni. Może było to przemożne prag- nienie wyjaśnienia h i s t o r i i w e w n ę t r z n e g o ż y c i a Heideggera, natury jego c i e r p i e n i a : człowieka, który zaczął jako student teologii, potem stał się zwolennikiem Hitlera, a potem co...? Wyrzuty sumienia? Czy właśnie to z czymś mu się kojarzyło? Co powiedział Heidegger do Hannah Arendt, gdy wszystko się skończyło? Jakie było tamto cierpienie... jakie były tamte miliony cierpień? Bogate, pełne udręczenia życie? Czy Heidegger był w istocie Antychrystem? - Ciemność, och, ciemność - powiedział na głos Benet. Wstał, przemierzył olbrzymi dywan i wyszedł przez oszklo- ne drzwi na trawnik. Tutaj wsłuchał się znowu w dźwięki, na które był głuchy, walcząc z tajemniczym demonem. Słodkie trele ptaków w ogrodzie, dobiegające znad rzeki dalekie tragiczne gęganie przelatujących w górze dzikich gęsi. „Niech to diabli - pomyślał - przecież mam przygotować dzisiejszy wieczór i jutrzejszą uroczystość! Chciałbym, żeby już było po wszystkim i żeby się udało. Oczywiście, wszystko pójdzie dobrze, młodzi sami będą swoimi reżyserami!". . Teraz Benet zajął się sprawdzeniem stołu w jadalni. Jadal- nia przylegała do holu, z którego przez frontowe drzwi widać było podjazd, gdzie spodziewano się niedługo ujrzeć samochody, wynurzające się spośród drzew. Sylwia, która szczerze kochała Beneta, niemal tak bardzo jak niegdyś wujka Tima, uśmiechnęła się do niego ponad stołem, gdy w skupieniu rozważał sytuację, po czym cicho wyszła z poko- ju. Rozsadzenie gości okazało się tak trudne jak zwykle. Miało ich być niewielu, wyłącznie najbliższe grono. Gdyby przestrzegać reguł, Benet powinien mieć Mildred po swej prawej ręce, a Rosalind po lewej. Właściwie jednak chciał,

18 żeby to Edward siedział po jego prawej stronie, ponieważ pragnął z nim porozmawiać, czuł, że Edward potrzebuje p o d p o r y i o j c o w s k i e j rady. Zatem Edward będzie miał Mildred z prawej strony. Dalej zasiądą Owen i Tuan alias Thomas Abelson. Ale czy to rozwiązanie zda egzamin? Owen ma trudny charakter i nie powinien siedzieć obok Mildred, którą zna tak dobrze, ani obok Rosalind, którą doprowadza czasami do łez. Czy Tuan, któremu Tim nadał to imię po jednym z bohaterów powieści Conrada, sprawdzi się na tym miejscu? Zresztą niezależnie od tego, gdzie siedział, nie grzeszył zbytnią elokwencją. A gdyby tak Benet przydzielił mu miejsce obok siebie? Wolałby tego uniknąć, ponieważ czułby się w obowiązku bawić go rozmową i miał- by mniej czasu dla Edwarda. Ostatecznie zadecydował, że zostawi Rosalind po swej lewej ręce, Owena pomiędzy nią a Tuanem, który z drugiej strony będzie miał za sąsiadkę Mildred, ona zaś Edwarda, a on z kolei Beneta. Rosalind będzie musiała jakoś sobie poradzić, a Tuanowi przypadnie miejsce na drugim końcu stołu, naprzeciwko Beneta. Musi pamiętać o postawieniu wizytówek. Stół nie jest duży, wszys- cy zatem będą się nawzajem słyszeć. Można go wprawdzie rozsunąć, ale Benet uświadomił sobie, że od śmierci Tima prawie nigdy tego nie robił. Dostrzegł ćmę, frunącą spokoj- nie przez pokój. Odpędził ją ostrożnie, nie chcąc uszkodzić jej delikatnych czułków. To Sylwia była osobą, która wydała wojnę ćmom. Spośród drzew wynurzył się mały ciemny samochód 1 z rykiem silnika gwałtownie skręcił w pięknie zagrabiony 1 odchwaszczony podjazd. Benet ruszył spiesznie przez h°l i otworzył frontowe drzwi. Z samochodu wysiadły Mildred oraz Rosalind, pomachały do niego, po czym

19 zaczęły wypakowywać najrozmaitsze pudła. Benet podszedł, żeby im pomóc. Znajomość z Rosalind, Marian oraz ich matką trwała z przerwami od wielu lat, gdy zawsze w sezonie letnim wracały do domku w Lipcot. Rosalind wyrosła na niemal tak piękną dziewczynę jak Marian i wzorem szeks- pirowskiej heroiny uparcie ubierała się jak chłopak. Nie nosiła dżinsów, lecz eleganckie spodnie oraz kamizelkę. Lśniące proste włosy opadały jej złocistą falą na ramiona. Taką fryzurę mógłby mieć również chłopak. Mildred była starą przyjaciółką. Dawno temu Benet odwiódł ją od zamiaru zostania zakonnicą - a przynajmniej tak twierdził. Później przez jakiś czas należała do Armii Zbawienia. Zostało w niej jednak coś z zakonnicy. Owen, który znał ją dłużej od Beneta, często ją malował i zachwycał się jej prerafaelickim wyglądem. Nosiła długie brązowe suknie, ciemne gęste wło- sy spinała dużymi szylkretowymi grzebieniami. Żyła w ma- łym skromnym mieszkaniu, pracowała jako krawcowa, trosz- czyła się o ubogich, odwiedzała chorych, pomagała bezdom- nym. Często odwiedzała British Museum. „Tam są jej bogo- wie" - mawiał Owen. Najwyraźniej, czy też być może, otrzymywała coś w rodzaju niewielkiej renty. Pojawiła się kiedyś w życiu Owena i Beneta za sprawą Tima, który powiedział, że spotkał ją późną nocą na ulicy, w pobliżu katedry Świętego Pawła. Co oboje robili tam o tej porze, nigdy nie zostało wyjaśnione. Przybierała, jak utrzymywali niektórzy, „arystokratyczne tony". Zdaniem innych, był to raczej ton „dyrektorki szkoły". Ona również poznała dziew- częta już dość dawno, dzięki Benetowi. Często chodziła do kościoła i godziła się z faktem, że nazywano ją „czymś w rodzaju chrześcijanki". - Dzień dobry, Sylwio - powiedziała Mildred, nie zwraca- jąc uwagi na Beneta, do ładnej dziewczyny, która również wybiegła, by ją przywitać.

20 Benet ucałował Rosalind, Rosalind uściskała Sylwię, po czym wszyscy, z walizkami i pudełkami, rozmawiając, ruszyli w stronę domu. W tej samej chwili zza drzew wychynął, bardziej niż kiedykolwiek przypominający przystrojonego w zielone liście przebierańca na święto wiosny, ogrodnik Clun, ojciec Sylwii, i skłoniwszy się, wsiadł do samochodu, by go odstawić. Rosalind poszła z Sylwią na górę, do rzadko używanej starej części domu. Mildred również miała „własny pokój", chociaż często podczas odwiedzin wolała mieszkać w gospodzie. Teraz poszła za Benetem do salonu. Usiedli na kanapie, przyglądając się sobie wzajemnie. Benet wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. - Słuchaj no - odezwała się Mildred (jej ulubiony zwrot), zabierając mu dłoń - jak sobie z tym poradzisz? Czy zdołasz przygotować poczęstunek dla wszystkich po uroczystości? Zdajesz sobie sprawę, że zwali się połowa wioski. Aha, wynajęłam ten samochód, Rosalind wciąż jeszcze nie ma własnego. Benet, który dotąd nie zastanawiał się nad tym wszystkim dokładnie, rzucił lekko: - Och, wszystko się uda. Większość mieszkańców wioski będzie stała przed wejściem. Może zaledwie kilkoro wiernych w starszym wieku zdecyduje się wejść do kościoła. A potem spotkamy się we własnym gronie w Penn. - Hmm. Ilu gości zaprosiłeś na ślub, oczywiście nie myślę o dzisiejszym wieczorze...? A propos, czy Anna przyjeżdża dzisiaj? - Nie, jutro. Zaprosiłem niewielu gości. O n i chcieli mieć trzy minuto wy ślub w urzędzie stanu cywilnego! - Przypuszczam, że Ada im to wyperswadowała. Czemu jednak nie ma zamiaru przyjechać? - Marian twierdzi, że znalazła sobie kolejnego faceta! Nie wiem. Mój Boże, Mildred, będę szczęśliwy, gdy się to Wszystko nareszcie skończy!

21 - Bzdura, będziesz się świetnie bawił. W każdym razie ja na pewno. Przyjadą jacyś przyjaciele Edwarda? - Nie. Nie chce nikogo. Twierdzi, że nie ma przyjaciół. - Cały Edward! Tak się cieszę, że się w końcu żeni, przypomina z wyglądu jastrzębia, ale serce ma gołębie. A więc Marian ma się zjawić jutro wczesnym rankiem, dopiero w dniu ślubu! Zawsze lubiła żarty i niespodzianki. To dla niej typowe. Och, spójrz! Do pokoju weszła cichutko Rosalind, ubrana tym razem w suknię druhny, z bukietem w ręku. Gdy wszyscy już się rozlokowali i zaczęli zbierać się w jadalni, Beneta zatrzymała na chwilę Rosalind. (Czy Ed- ward ma drużbę? Nie, Edward, n i e m a drużby!). Takim sposobem Mildred, która weszła do pokoju pierwsza, zajęła swoje zwykłe miejsce po prawej ręce Beneta, po czym zauważywszy stojącego bezradnie Edwarda, przywołała go gestem i posadziła na krześle po swojej drugiej stronie. Owen, który chciał porozmawiać z Edwardem, natychmiast usiadł obok niego, pociągając jednocześnie za rękaw nie- śmiałego, małomównego Tuana. Skutkiem tego dla Rosa- lind, która pojawiła się w jadalni z opóźnieniem, pozostało miejsce pomiędzy Benetem a nieszkodliwym Tuanem. Benet, który właśnie uprzytomnił sobie, że zapomniał o postawieniu wizytówek, wszedł ostatni i klnąc w duchu, usiadł między obiema kobietami. Mildred i Rosalind miały nadzieję na trochę muzyki i śpiewu przed kolacją, ale Benet poinfor- mował je spiesznie dyskretnym szeptem, że Edwardowi by się to nie podobało. Goście, zebrani obecnie przy stole, w części znali się bardzo dobrze, a w części tylko dość dobrze. Mildred i Owen, dwoje „oryginałów", byli bliskimi przyjaciółmi,

22 uważanymi przez niektórych za „dziwną parę". Benet poznał ich wiele lat temu przez wujka Tima, który odkrył Owena na wystawie malarstwa indyjskiego. Tuan stanowił późniejszy nabytek, wujek Tim poznał go podobno w po- ciągu z Edynburga. Był ogromnie szczupły, nawet chudy, miał długą szyję, ciemną karnację, proste czarne włosy, ciemnobrązowe oczy, wąskie usta i nieśmiały uśmiech. Tim nazywał go (bez wyraźnych dowodów) „studentem teolo- gii" i przypuszczał, że młodzieniec musiał przeżyć w prze- szłości jakiś straszliwy wstrząs. W każdym razie Tuan mówił niewiele o swojej przeszłości i nie puszczał pary z ust na temat rodziny. Kiedyś uczęszczał na uniwersytet w Edyn- burgu, uczył nawet w college'u w Londynie, teraz zaś pracował w księgarni. Był ogromnie oddany Timowi i po jego śmierci wylał wiele łez. Obecnie był przywiązany do Beneta i Owena Silbery'ego. Nie podejrzewano go o homo- seksualizm. Owen był malarzem właściwie wybitnym i bar- dzo dobrze znanym. Mawiał o sobie czasami, że „maluje w stylu Goi", poza tym fama głosiła, że jest autorem okropnych obrazów pornograficznych, które potajemnie sprzedaje. Przede wszystkim uznanie zyskał jako portrecista, który potrafi zadowolić swoich klientów. Za jego obrazy płacono wysokie ceny. Był wysoki i choć mocno przytył, pozostał przystojny, a nawet „pełen fantazji". Miał dużą głowę, regularne brwi, wydatny nos, jasnoniebieskie za- łzawione oczy i pełne wargi, długie, czarne, rozwichrzone włosy, podobno farbowane. Uśmiechał się i śmiał bardzo często, poza tym nie mógł żyć bez picia i nie popadł w zupełny alkoholizm (jak mówiono) wyłącznie dzięki wysiłkom bogobojnej Mildred. - C z y nie masz zamiaru udostępnić swojego domu zwie- dzającym? - spytał Owen Edwarda. - Myślałeś kiedyś o tym, prawda?

23 - Właściwie to nie - odparł Edward. - Mój ojciec napo- mykał o tym, ale nigdy tak naprawdę tego nie chciał. A ja zdecydowanie nie chcę. - Nie mam ci tego za złe - stwierdził Owen. - Nie brakuje- ci przecież pieniędzy, a udostępnienie domu dla zwiedzających pociągałoby za sobą mnóstwo kłopotów i nie- dogodności. Tak, przewiduję, że byłby to istny koszmar. - Chyba tak. - Czy masz wciąż tamtego Turnera, różowego, jak go nazywają?. - Tak. Skąd o nim wiesz? - Był wypożyczany na wystawę malarstwa Turnera. Twoi przodkowie mieli bardzo dobry gust. Oczywiście, nie chcę przez to powiedzieć, że tobie i twojemu ojcu go brakowało. - To się dobrze składa. - Mam nadzieję, że założyłeś nowoczesny alarm przeciw- włamaniowy. Piszesz teraz powieść? - Nie. Czemu miałbym pisać powieść? - Wszyscy dzisiaj piszą. Ktoś mi powiedział, że i ty zacząłeś. Czuję, że masz wiele do powiedzenia. - A ty jesteś malarzem. - Tak, jestem malarzem. Mam nadzieję wkrótce namalo- wać twój portret. - Jak tam postępują prace przy basenie? - spytała Mildred Beneta. - Och, na razie utknęły w martwym punkcie, prawdę mówiąc, wszystko wciąż jest w sferze planów. - ' A marmurowe kolumny? Dziewczęta tak bardzo chcia- ły, żeby były gotowe! To naprawdę dobra wiadomość o An- nie, szkoda, że nie ma jej dziś z nami. - Przyjeżdża jutro. - Wspaniale, że wrócili z Francji. To takie smutne, że Lewen nie dożył...

24 - A więc wybierasz się do Courtauld? - spytał Tuan Rosalind. - Nie, w każdym razie nie teraz, po prostu uczęszczam na kurs... - Ale przecież jesteś malarką! - Próbowałam swoich sił w malarstwie, ale na razie to zarzuciłam. - Musisz być bardzo szczęśliwa z powodu Marian. - Tak, ale martwię się o siebie. - Dlaczego? - Z powodu jutrzejszego dnia. Nigdy przedtem nie byłam niczyją druhną i boję się, że upuszczę bukiet albo wybuchnę płaczem. Sylwia poszła do domu. Kończono właśnie jeść ostatnie z jej smakowitych dań. Nigdy nie zapominała, że Mildred jest wegetarianką. W każdym razie pierwsze danie było cał- kowicie jarskie, składało się z rozmaitych zielonych sałatek oraz sufletu z sera. Od sałatek Mildred przeszła do szpinaku oraz tarty z porami, inni zaś do delikatnego udźca jag- nięcego. Deser stanowił wspaniały pudding. Do jedzenia podano bordo wujka Tima. Mildred nie miała nic przeciwko temu, jeśli pito z umiarem. W tej chwili rozmowa zeszła na politykę, prym jak zwykle wiódł Owen. - Tym, czego nam potrzeba, jest powrót do marksizmu, oczywiście mam na myśli wczesnego Marksa. Marksizm powstał, gdy Marks i Engels zobaczyli głodujących bieda- ków w Manchesterze. Musimy pozbyć się naszej nikczemnej, tępej, zachłannej, mieszczańskiej cywilizacji, kapitalizm musi odejść, spójrzcie tylko, co za bezsensowny rząd... - Zgadzam się z tobą, jeśli idzie o biedotę - powiedziała Mildred - i nasi nieszczęśni przywódcy mogą popaść

25 w tarapaty, musimy jednak zachować naszą moralność, musimy cywilizować i uduchawiać politykę, a przede wszyst- kim rozwijać wiarygodną formę chrześcijaństwa, dopóki nie jest za późno. - Juz jest za późno. Jesteś uczennicą wujka Tima, uwiel- biasz T.E. Lawrence'a, Simone Weil również go uwielbiała, przynajmniej nieszczęsna dziewczyna nigdy się nie dowie- działa, że był kłamcą i oszustem... - Nie był - zaprzeczyła Mildred. - To jego oszukiwano, nie wiedział, że nie uda mu się pomóc Arabom... - Czy wierzysz chociaż w jedno słowo z tego, co opowia- dał o wydarzeniach w Deraa? - Wierzę - odpowiedział Benet. Był to temat częstych utarczek. - To czysta fantazja, chodziło mu o własną sławę, a potem spędził resztę życia, karząc samego siebie, aż wreszcie popeł- nił samobójstwo... - Nie popełnił samobójstwa - rzekł Benet. - To był wypadek. - Oczywiście, istnieje taka rzecz jak cierpienie dla od- kupienia grzechów, ale... - zaczęła Mildred. - Nic takiego nie istnieje - przerwał jej Owen. - Tylko wyrzuty sumienia... oto, co jest prawdziwe... wujek Tim wiedział to dobrze... i twój przyjaciel Heidegger, Benecie, wyjąwszy oczywiście fakt, że jest Antychrystem... - Heidegger nie jest moim przyjacielem - odparł Benet. - I przypuszczam, że jest Antychrystem. - Kochasz go - powiedział Owen. - Nasiąkasz jego złem. Benet uśmiechnął się. - Myślę - wtrąciła Mildred - że nadszedł czas na zbliżenie filozofii i teologii, chrześcijaństwo musi nauczyć się czegoś od religii Wschodu, musi się nauczyć... - W takim przypadku będą na świecie tylko dwie religie