Część pierwsza
LATO
- Widziałem przed chwilą Davida Crimonda. Paraduje w szkockiej spódniczce.
- Naprawdę? Gdzie?
- Tam, w tamtym namiocie, pawilonie, czy jak się te pałaty nazywają. Jest z nim Lily Boyne.
Pierwszym rozmówcą był Gulliver Ashe, zdolny, chwilowo bezrobotny, młody Anglik tuŜ po
trzydziestce, wyraźnie zbity z tropu liczbą swoich lat, drugim - Conrad Lomas, student ze
Stanów, wręcz tryskający młodością, wzrostem wyŜszy od Gul-livera, choć juŜ ten uchodził
za wysokiego. Gulliver nie miał dotąd okazji go spotkać, lecz sporo o nim słyszał. Uwagę
swoją, która wzbudziła tak Ŝywą reakcję, skierował nie tylko do Amerykanina, ale i do jego
towarzyszki, Tamar Hernshaw. Miejsce akcji: doroczny bal w Oksfordzie, wydarzenie od
miesięcy z niecierpliwością oczekiwane. Czas akcji: prawie jedenasta w nocy, lecz Ŝe w
środku lata, więc ciemność jeszcze nie zgęstniała, zresztą do reszty zgęstnieć w ogóle nie
miała. Ponad rzęsiście oświetlonymi namiotami, z których dochodziły dźwięki muzyki
róŜnych gatunków, wzdymała się granatowa, jakby przydymiona kopuła nieba z kilkoma
Ŝółtymi punkcikami gwiazd. Ogromny księŜyc, podobny do pokruszonego sera, utknął nisko
w gałęziach drzew, które rosły za odnogą rzeki Cherwell, opływającej tereny college'u. Tamar
i Conrad dopiero przyjechali, nawet jeszcze nie zdąŜyli ze sobą zatańczyć. Gulliver zagadnął
ich tak poufale, bo znał Tamar, wprawdzie niezbyt blisko, i znał jej towarzysza, choć tylko ze
słyszenia. Na widok dziewczyny poczuł lekką irytację, poniewaŜ jego partnerką tej
wyjątkowej nocy miała być Violet, matka Tamar, lecz w ostatniej chwili skrewiła. Gulliver za
Violet nie przepadał, ale zgodził się jej
towarzyszyć na prośbę Gerarda Hernshawa. którego Ŝyczenia traktował jak rozkazy. Gerard,
znacznie od Gullivera starszy, był wujem Tamar, choć nie w literalnym tego słowa znaczeniu,
jako Ŝe Violet nie była jego siostrą rodzoną, lecz stryjeczną. Siostra Gerarda Patricia,
przewidziana jako partnerka dla Jeńki na Ri-derhooda, równieŜ zawiodła, choć z istotnego
powodu (w odróŜnieniu od Violet, która najwyraźniej Ŝadnego nie miała): stan zdrowia ojca
Gerarda, od jakiegoś juŜ czasu złoŜonego chorobą, niespodziewanie się bowiem pogorszył.
Gulliver nie posiadał się oczywiście ze szczęścia, Ŝe w ogóle go zaproszono, lecz zarazem
odczuwał złość, bo kojarząc go w parę z Violet, Gerard spychał go siłą rzeczy w szeregi
wapniaków. Wolałby juŜ mieć za towarzyszkę Tamar, choć i do tej panny nie pałał nadmierną
sympatią. DraŜniła go jej nieśmiałość, raził brak obycia. Blada, chuda i wiotka przypominała
wyglądem uczennicę, nie dbała o siebie, brakowało jej stylu, a krótko ostrzyŜone proste włosy
czesała jak mała dziewczynka, z przedziałkiem z boku głowy. W białej sukni wyglądała, jego
zdaniem, przesadnie juŜ dziewiczo. Choć zdarzało mu się czasem wątpić we własną
skłonność do płci odmiennej, wolał dziewczęta śmielsze, wiedzące, czego chcą. Zresztą
Tamar jako partnerka dla niego w ogóle nie wchodziła w rachubę, wiedziano wszak nie od
dzisiaj, Ŝe wybiera się na bal ze swoim nowym znajomym, inteligentnym młodym
Amerykaninem, którego poznała przez kuzyna, Leonarda Fairfaxa. Gerard, najwyraźniej
poczuwający się do winy z powodu absencji Violet, pocieszał co prawda Gullivera, Ŝe na
pewno sobie kogoś poderwie, jednak na razie nie zanosiło się na Ŝaden podbój, dziewczęta
były bowiem co do jednej zajęte. Naturalnie później, gdy ich towarzysze się popiją, sytuacja
winna się poprawić. Gulliver wałęsał się bez celu, owiewany ciepłym powietrzem
niebieskawego mroku, z nadzieją na spotkanie kogoś znajomego, tymczasem pierwsza
napotkana znajoma osoba, właśnie Tamar, wzbudziła w nim raczej rozdraŜnienie niŜ radość.
Dodatkowym źródłem irytacji było dlań i to, Ŝe, po długich zresztą namysłach, nie włoŜył
błękitnej, marszczonej koszuli z Ŝabotem, jakie miała na sobie większość męskich
przedstawicieli młodszego pokolenia, lecz przywdział konwencjonalny, biało-czarny
wieczorowy uniform, taki sam, w jakich mieli wystąpić, o czym z góry wiedział, Gerard,
Jcnkin i Duncan. Gulliver, który sam siebie uwaŜał
za przystojnego męŜczyznę, był wysokim, szczupłym brunetem o prostych, lśniących włosach
i wąskim, z lekka haczykowatym nosie, z którego kształtem w końcu się pogodził, kiedy ktoś
nazwał go orlim. Jego oczy - prześliczne, jak go zapewniano -miały barwę czystego, bez
Ŝadnych cętek, złocistego, roztopionego brązu. Teraz wręcz palił się do tańca i byłby szczerze
wściekły na Gerarda za pozbawienie go partnerki, gdyby nie fakt, Ŝe to właśnie Gerard
zapłacił za jego kartę wstępu (diabelnie drogą), bez której w ogóle nie byłby się dostał na bal.
Podczas gdy w głowie Gullivera kłębiły się te myśli, Conrad Lomas, rzuciwszy Tamar
bąkliwe przeprosiny, pomknął w stronę pawilonu, w którym miał się podobno bawić David
Crimond. Na długich jak tyki nogach puścił się biegiem przez trawnik, zostawiając Gullivera i
Tamar samych. Tamar, zaskoczona tak nagłą rejteradą, nie pospieszyła za partnerem.
Otwierało to pewne widoki przed Gulliverem, który teŜ w istocie zastanawiał się przez
chwilę, czyby nie skorzystać z okazji i nie poprosić dziewczyny do tańca. Zawahał się jednak,
przewidując, Ŝe gdyby mu odmówiła, poczułby się boleśnie dotknięty. Poza tym nie chciał jej
sobie brać na głowę. W gruncie rzeczy był rad, choć się w duszy nad sobą uŜalał, Ŝe moŜe się
tak wałęsać bez celu, samotny voyeur. Zresztą właśnie postanowił wrócić do pokoju, gdzie
Gerard z resztą paczki poił się szampanem, i poprosić do tańca Rose. Co prawda przyszła z
Gerardem, ale ten nie miałby zapewne nic przeciwko odstąpieniu partnerki, a perspektywa, o
jakiej Gulliver nie mógł dotąd nawet marzyć: opasania ramieniem kibici Rose Curtland, była
nieodparcie pociągająca. Tymczasem przepadła szansa, jaką mógł mieć u Tamar, i
dziewczyna odwróciła się na pięcie.
- To był Conrad Lomas, prawda? - zapytał ją Guli. - Co go tak nagle ugryzło?
- Pisze rozprawę na temat marksizmu w Wielkiej Brytanii -wyjaśniła.
- Więc musiał się naczytać prac Crimonda.
- On go wręcz ubóstwia - przyznała. - Przeczytał wszystko, co Crimond napisał, ale dotąd nie
miał okazji poznać samego autora. Chciał, Ŝebym znalazła kogoś, kto mógłby go Crimon-
dowi przedstawić, ale uznałam, Ŝe to by nie było w porządku. Nie wiedziałam, Ŝe tu dzisiaj
będzie.
pawilon, gdzie grano nastrojową staromodną muzykę, walce, tanga, powolne fokstroty,
przeplatane wirowymi tańcami szkockimi i swobodnymi gigami, które moŜna tańczyć, jak się
komu podoba. Z oddali dolatywał hałaśliwy jazgot, wytwarzany przez słynną grupę pop. W
innym namiocie grano tradycyjny jazz, w jeszcze innym muzykę country. Rose i Gerard,
obydwoje wyśmienici tancerze, odnaleźliby się w kaŜdym z tych muzycznych gatunków,
uznali jednak, Ŝe wieczór nostalgicznych wspomnień winien nastrajać klasycznie. Orkiestra
college'u grała Straussa. Rose skłoniła głowę na okryte czarną tkaniną ramię partnera. Była
wysoka, on jeszcze wyŜszy. Tworzyli piękną parę. Twarz Gerarda, określaną mianem
surowej, najtrafniej scharakteryzował jego szwagier, handlarz dziełami sztuki, nazywając ją
kubi-styczną. Składało się na nią kilka mocno zarysowanych, dominujących płaszczyzn,
opiętych na wyrazistej strukturze kostnej, gładkie, prostokątne czoło oraz nos, raczej tępo
ścięty niŜ spiczasty. Całość mogłaby sprawiać wraŜenie surowej kompozycji geometrycznych
figur, oŜywiała ją jednak i harmonijnie spajała przebijająca spod tych rysów siła ducha, która
czasem nadawała im wyrazu ironicznego rozbawienia, a uśmiech zmieniała często w drwiący,
szelmowski grymas. Oczy miały barwę metalicznie niebieską, kręcona czupryna - brązową, a
choć nie mieniła się juŜ, jak niegdyś, czystym, kasztanowatym połyskiem, zachowała dawną
bujność i nie została jeszcze dotknięta siwizną, mimo Ŝe jej posiadacz przekroczył juŜ
pięćdziesiątkę. Rose miała włosy proste, gęste i stroszące się zwykle w puszyste blond
aureole. Przeglądając się ostatnio w lustrze, przestraszyła się, czy ta masa puszystych,
płowych wicherków nie przybiera aby, en bloc, barwy kawy z pieprzem. Panna Curtland
miała ponadto ciemnoniebieskie oczy i bezsprzecznie ładny nosek, odrobinę retrousse. Figurę
zachowała dziewczęcą, co tego wieczoru uwydatniała prosta, ciemnozielona balowa suknia.
Rose uchodziła za uosobienie spokoju, co niektórych draŜniło, za to na innych działało
kojąco. Nader często uśmiechała się blado, jak w tej właśnie chwili, choć jej rozkołysanym
uczuciom daleko było do stanu zupełnej błogości. Taniec z Gerardem napełniał ją szczęściem.
GdybyŜ jeszcze umiała, co on jej czasem zalecał, odkrywać i przeŜywać wieczność w ulotnej
chwili bieŜącej! Powinna być przecieŜ szczęśliwa juŜ z tego po prostu powodu, Ŝe jego silne
ramię opasywało
jej kibić, a delikatne, lecz stanowcze ruchy ciała prowadziły ją płynnie w tańcu. Od dnia,
kiedy Gerard odkrył przyjaciołom swe zamiary, nie mogła się wprost doczekać tego balu. To
on postarał się o zaproszenie dla Tamar i Conrada. Tymczasem teraz, gdy pragnienia Rose się
spełniały, ona błądziła myślami daleko. Uśmiechnęła się z lekką goryczą i cicho westchnęła.
- Zgaduję, o czym myślisz - szepnął.
- Wiem.
- O Sinclairze.
- Tak.
Co prawda Rose na razie wcale o Sinclairze nie myślała, ale pamięć o nim zrosła się tak ściśle
z osobą Gerarda, Ŝe mogła bez skrupułów udzielić twierdzącej odpowiedzi. Sinclair, brat
Rose, „piękny, złoty efeb", juŜ od dawna nie Ŝył. Naturalnie, wspomniała go tego wieczoru,
kiedy wchodziła na teren kolegium, bo stanął jej przed oczami tamten dawno miniony letni
dzień, kiedy przyjechała w odwiedziny do brata-studenta pod koniec jego pierwszego roku na
uniwersytecie i Sinclair szepnął jej do ucha: „Spójrz, tamten drągal to właśnie Gerard
Hernshaw". Rose, młodsza od brata, chodziła jeszcze do gimnazjum. Ostatnie listy Sinclaira
do domu były wręcz pełne Gerarda. Rose wywnioskowała z ich treści, Ŝe jej brat jest w
starszym (o dwa lata) koledze bez pamięci zakochany. Dopiero jednak podczas odwiedzin w
Oksfordzie uświadomiła sobie, Ŝe Gerard odwzajemnia uczucia Sinclaira. Nie widziała w tym
nic gorszącego. Nie całkiem juŜ stosowne było jednak to, Ŝe i ona od pierwszego spojrzenia
straciła dla Gerarda głowę, i pozostała w nim od tamtej pory - taki szmat czasu! -
beznadziejnie, na zabój zakochana. Dziwny romans, jaki przeŜyła z Gerardem w niecałe dwa
lata po tragicznej śmierci Sinclaira, okazał się epizodem, o którym nigdy później ze sobą nie
rozmawiali, do którego nawet w myślach - tak surową narzucili sobie dyscyplinę - nigdy nic
wracali, jak wraca się do wspomnień, by je na nowo przeŜywać, odświeŜać, przewietrzać i
upiększać. Tamten miłosny epizod złoŜyli w skrytce przeszłości niczym zapieczętowaną
paczkę, której czasem mimochodem ostroŜnie dotykali, ale której nigdy, czy to razem, czy
osobno, nie próbowali otwierać. Rose miewała innych kochanków, przemknęli przez jej Ŝycic
jak ulotne cienie, dostawała nawet propozycje małŜeńskie, lecz kaŜdą odrzucała.
Poczuła, jak dłoń Gerarda uścisnęła leciutko jej palce, i zaciekawiło ją, czy i on nie pomyślał
teraz o tamtym. Podnosząc głowę z jego ramienia, gdzie ją na chwilę złoŜyła, nie podniosła
wzroku na swego partnera. Po skończeniu studiów Sinclair zamieszkał z Gerardem. Hernshaw
pracował jako dziennikarz, Sinclair kontynuował studia biologiczne i pomagał przyjacielowi
zakładać lewicowe pismo. Kiedy szybowiec Sinclaira roztrzaskał się o stok wzgórza w
Sussex, Gerard, po krótkim, na poły nierzeczywistym romansie z Rose, porzucił działalność
lewicową i podjął pracę w administracji rządowej. W tamtym okresie po-mieszkiwał z
róŜnymi męŜczyznami, w tym równieŜ z kolegami z Oksfordu, Duncanem Cambusem, który
wtedy pracował w Londynie, i Robinem Topglassem, genetykiem, synem znanego ornitologa.
Robin poślubił później francuskojęzyczną Kanadyjkę i przeniósł się do Kanady, a Duncan -
szkolną przyjaciółkę Rose, Jean Kowitz, i wszedł do dyplomacji. Marcus Field, który chyba
nie naleŜał do kochanków Gerarda, wstąpił do zakonu benedyktynów. Gerard miał zawsze
wielu przyjaciół wśród męŜczyzn, takich jak Jenkin Riderhood, z którym jednak nie
utrzymywał kontaktów seksualnych, w ostatnich wszak latach, wedle wszelkich oznak, wiódł
Ŝycie samotne. Oczywiście Rose nigdy go o te sprawy nie pytała. O męŜczyzn, prawdę
mówiąc, przestała juŜ być zazdrosna. Teraz bała się rywalek-kobiet.
Walc ucichł i oboje stali przez chwilę przytuleni, znieruchomiali w odrętwiałej, rozmarzonej
pozie ludzi, którzy nagle przestali tańczyć.
- Tak się cieszę, Ŝe Tamar spotkała wreszcie na swej drodze sympatycznego chłopca -
powiedziała Rose.
- Mam nadzieję, Ŝe go ucapi i juŜ nie wypuści.
- Nie sądzę, by była zdolna do takiej inicjatywy. On będzie się nią musiał wykazać.
- Jest taka delikatna, niewinna, taka, w najlepszym zresztą tego słowa znaczeniu, naiwna.
Mam nadzieję, Ŝe gagatek zdaje sobie sprawę, jaki mu się trafia skarb.
- Myślisz, Ŝe moŜe ją uznać za nieciekawą? Biedulka nie grzeszy błyskotliwością.
- Nieciekawą? AleŜ skąd! - Ŝachnął się niemal z oburzeniem. - Biedne dziecko, nadal szuka
ojca.
- Sądzisz, Ŝe mogą ją pociągać starsi męŜczyźni?
- Nie myślałem o czymś tak trywialnym!
- My oboje znamy przeszłość Tamar, więc nic dziwnego, Ŝe jesteśmy pod wraŜeniem jej
osobowości - powiedziała Rose. -Naturalnie, wraŜeniem jak najlepszym.
- Istotnie. Wyszła z tego grzęzawiska zaskakująco czysta, nie zbrukana.
- Nieślubne dziecko nieślubnego dziecka!
- Nie znoszę tej terminologii!
- Mój drogi, obawiam się, Ŝe ludzie nadal myślą w takich kategoriach.
Violet, matka Tamar, dotychczas panna, była córką młodszego brata ojca Gerarda, Benjamina
Hernshawa. Ów wyrodny syn rodziny, który równieŜ nigdy się nie ustatkował, porzucił matkę
Violet. Z kolei Tamar, która, jak szeptano, przyszła na świat tylko dzięki temu, Ŝe Violet nie
miała pieniędzy na skrobankę, była owocem krótkiej znajomości jej matki z pewnym turystą
ze Skandynawii, znajomości tak przelotnej, Ŝe Violet nie tylko nie dowiedziała się nigdy, czy
był Szwedem, Duńczykiem czy Norwegiem, ale nawet, jak utrzymywała, nie poznała jego
imienia. Sierocy urok Tamar, jej włosy mysiego koloru i wielkie, szare, posmutniałe oczy nie
dawały zaś dostatecznych podstaw do snucia wiarygodnych hipotez na temat narodowości
rodzicie-la. Sama Violet roztropnie przyjęła nazwisko Hernshaw, które następnie przekazała
córce. Burzliwe Ŝycie osobiste Violet, oceniane nader krytycznie nie tylko przez Patricię, ale i
przez Gerarda, trwało przez całe dzieciństwo Tamar, choć juŜ bez równie przykrych potknięć,
jakim było jej poczęcie.
- Violet szalenie pociągała męŜczyzn - rzekła Rose. - Nadal jest niezwykle atrakcyjna.
Gerard puścił tę uwagę mimo uszu. Zerknął na zegarek. Oczywiście miał na sobie czarno-
biały wieczorowy strój, tak niechętnie oceniony przez Gullivera Ashe'a, w którym zresztą
było mu wielce do twarzy.
Jestem zazdrosna o kaŜdą kobietę, jaka się pojawia w jego otoczeniu, stwierdziła w duchu
Rose, nawet o tę biedną małą, którą skądinąd tak lubię! Bywało, Ŝe dopuszczała do siebie
okrutną prawdę: zmarnowałam Ŝycie dla tego męŜczyzny, czekałam na niego i czekałam,
choć wiedziałam, Ŝe czekam na darmo, tyle mu dałam, a tak mało otrzymałam w zamian. A
za-
raz potem ganiła się surowo: aleŜ ze mnie wstrętna niewdzięcznica, przecieŜ ofiarował mi
swoją bezcenną miłość, kocha mnie, potrzebuje, czy to mało? Nawet jeśli kocha jak kogoś w
rodzaju idealnej siostry. Ale teraz, po odejściu z posady państwowej, przebąkuje, Ŝe ma
zamiar coś napisać, zapowiada, Ŝe wkracza w nowy etap Ŝycia, Ŝe będzie się wewnętrznie
doskonalił, zachodzi więc obawa, Ŝe moŜe mu strzelić do głowy jakiś nowy szalony pomysł,
na przykład pociąg do kobiet... Co będzie, jeśli zgłosi się do mnie po radę? Nonsens,
przesądziła szybko, a zresztą... czyŜ mało dotąd w Ŝyciu zakosztowałam szczęścia?
- Jak się czuje ojciec? - zapytała.
- Nie najlepiej... choć jeszcze się trzyma. Oczywiście, nie ma juŜ Ŝadnej nadziei, to tylko
kwestia czasu.
- JakŜe mi przykro! Więc Patricia nie uwaŜa, Ŝe to tylko przejściowy kryzys?
- Niestety nie, stan jego zdrowia gwałtownie się pogorszył. Szukaliśmy juŜ dziś nawet
pielęgniarki, lecz bez powodzenia. Pat jest dla ojca bardzo dobra. Ma do niego anielską
cierpliwość.
Rose rzadko w ostatnich latach widywała ojca Gerarda, poniewaŜ mieszkał w Bristolu, w
rodzinnym domu w Clifton, gdzie Gerard przyszedł na świat. Dopiero niedawno, kiedy
zachorował, Gerard zabrał go do Londynu. Między starym panem Hernshaw a Rose istniała
więź silnej sympatii, która sprawiała wszelako, paradoksalnie, Ŝe czuli się nieswojo w swoim
towarzystwie. Ojciec Gerarda pragnął gorąco, Ŝeby jego syn ją poślubił. Podobnie jak jej
własny ojciec pragnął kiedyś, by Sinclair poślubił Jean Kowitz. Gdyby brat Rose nie zginął,
on odziedziczyłby tytuł. PoniewaŜ zmarł, tytuł przypadł Curtlandom z Yorkshire (kuzynom
drugiego stopnia; dziadkowie obu gałęzi rodu byli braćmi), którzy mieli po śmierci Rose
wziąć w spadku równieŜ jej dom. Odchodzimy z tego świata bezpotomnie, westchnęła w
duchu. Wszystkie piękne rodzinne plany wzięły w łeb, znikniemy bez śladu!
- Patricia i Gideon nie zamierzają chyba pozostać na dobre w tym mieszkaniu na górze, które
urządziłeś dla ojca?
- Nie, po prostu wygasła ich umowa dzierŜawna. Posiedzą u mnie, póki nie znajdą czegoś
odpowiedniego.
- Mam nadzieję, Ŝe się nie zasiedzą! Kiedy Gideon wraca z Nowego Jorku?
MąŜ Patricii, Gideon Fairfax, marszand i finansowy czarodziej, spędzał ostatnio w tej
amerykańskiej metropolii sporo czasu.
- W przyszłym tygodniu.
- Mówiłeś, Ŝe próbowali cię wysiudać i zająć cały dom.
- Istotnie, Pat powtarza jak katarynka, Ŝe jedna osoba nie potrzebuje aŜ takich przestrzeni!
Nowo urządzone mieszkanie „na górce" natchnęło niedawno Rose śmiałymi pomysłami.
Właściwie dlaczego miałby je zająć ktoś inny, dlaczego nie ona sama? Przez wszystkie te lata
Ŝyła nadzieją, hołubiła ją chyba nadal w jakimś zakurzonym, zapomnianym, lecz wciąŜ
otwartym zakamarku duszy, Ŝe „kiedyś", „wbrew wszystkiemu", wyjdzie za Gerarda.
Nadzieja ta przybrała ostatnio skromniejszą postać i panna Curtland była skłonna
kontentować się przywilejem „dzielenia z nim domu", bycia „z nim" w takim sensie, w jakim,
mimo całej łączącej ich, a powszechnie znanej zaŜyłości, obecnie z pewnością nie była.
Przecisnęli się na skraj zatłoczonego parkietu i Rose przeczuła, Ŝe Gerard zaproponuje za
chwilę, Ŝeby wrócili do „bazy", czyli do mieszkania dawnego wykładowcy filologii
klasycznej Gerarda, profesora Levquista, który udostępnił je byłemu studentowi i gronu jego
przyjaciół na kwaterę na balową noc. (Rodzice Levquista, nadbałtyccy śydzi, których
prawdziwe nazwisko brzmiało Levin, przybrali ów skandynawski przyrostek w charakterze
ubarwienia ochronnego). Pragnąc opóźnić przewidywaną propozycję przyjaciela, zapytała:
- Czy podjąłeś juŜ jakąś decyzję w sprawie ksiąŜki?
Nie miała na myśli dzieła samego Gerarda, bo nad Ŝadnym jak dotąd nie pracował, lecz zgoła
inny utwór.
Zmarszczył się gniewnie na to niewczesne pytanie.
- Nie.
Orkiestra zagrała następnego walca. Usłyszawszy porywającą, znajomą melodię, uśmiechnęli
się radośnie i drgnęli jak na komendę. Po chwili Gerard przygarnął Rose, lewą ręką ujął jej
dłoń, prawą objął talię i okręcił partnerkę wokół siebie, aŜ pofrunęła stopami nad parkietem.
Wkrótce potem RoseL/SaKu^i skierowali kroki do mieszkania Levquista, do
któreg^w'eftó7fŜ$o\się z kruŜganka. Rose czuła się trochę zmęczona^^cz ocz^wiścjfe nie
myślała się z tym zdra-
dzać. Na miejscu stwierdzili, Ŝe profesorskie pielesze objął w posiadanie Jenkin Riderhood.
Od jakiegoś juŜ czasu musiał raczyć się sowicie szampanem, lecz na widok wchodzących
spiesznie odstawił butelkę. Jenkin. nieco młodszy od Gerarda, naleŜał do starej, „pierwotnej"
paczki ze studenckich jeszcze czasów, do której, oprócz nich dwóch, naleŜeli ponadto
Sinclair, Duncan, Marcus i Robin. Nie licząc zmarłych, Jenkin odniósł chyba w Ŝyciu
najmniejszy spośród nich sukces, w kaŜdym razie pozował na nieudacznika. Duncan Cambus
zrobił wybitną karierę najpierw w dyplomacji, potem w administracji rządowej.
Największych zaszczytów dostąpił Gerard. Typowany na najwyŜsze stanowisko w
ministerstwie, wycofał się wszelako niedawno, ku zaskoczeniu wszystkich i z nie
wyjaśnionych powodów, na wcześniejszą emeryturę. Robin, którego zaniosło aŜ do Kanady,
skąd rzadko dawał znak Ŝycia, był znanym genetykiem. Sinclair zamierzał zostać biologiem
morza. Szykował się właśnie do wyjazdu do Instytutu Oceanograficznego Scrippsa w
Kalifornii, kiedy zdarzyła się ta szybowcowa katastrofa. Rose wybierała się z nim razem,
Gerard miał po jakimś czasie do nich dołączyć i planowali we trójkę „odkrywać Amerykę".
W Oksfordzie wszyscy trzej, Gerard, Duncan i Jenkin, zrobili dyplom z greki, łaciny, historii
staroŜytnej oraz filozofii i uzyskali tytuły magisterskie. Rose, której rodzina pochodziła z
Yorkshire i miała, po kądzieli, párantele angielsko-irlandzkie, studiowała filologię angielską i
francuską w Edynburgu. Po studiach imała się róŜnych zajęć, lecz nigdy nie zrobiła tak
zwanej kariery. Uczyła francuskiego w Ŝeńskich gimnazjach, pracowała w stowarzyszeniu
broniącym praw zwierząt, była dziennikarką w pismach kobiecych, próbowała napisać
powieść, potem wróciła do etatowej pracy dziennikarskiej i działalności ekologicznej.
Pracowała dorywczo jako wolontariuszka w instytucjach opieki społecznej. Od czasu do
czasu, raczej rzadko, bywała w kościele (anglikańskim). Pobierała skromną roczną dywidendę
z naleŜącej do rodziny firmy, bez której, jak mawiała, radziłaby sobie zapewne lepiej, gdyŜ
bardziej by się starała. Jej przyjaciółka z prowadzonej przez kwakrów szkoły z internatem,
Jean Kowitz, studiowała w Oksfordzie, gdzie poznała, przez Rose właśnie, Gerarda i resztę
paczki, między innymi Duncana Cambusa, za którego się później wydała. Była wybitną
studentką, przeznaczoną.
zdaniem Rose, do ambitniejszych zadań niŜ rola kury domowej. Cambusowie byli bezdzietni.
Jenkin Riderhood wsiąkł w bel-ferkę. Obecnie pracował jako starszy wykładowca historii w
jednej z londyńskich szkół. Nigdy nie aspirował do posady dyrektora. Wiódł Ŝywot cichego
starego kawalera, komentującego się ochoczo drobnymi darami losu. Znał kilka języków i
uwielbiał wycieczki zagraniczne. W Oksfordzie przeŜył parę - jak to się wówczas mawiało -
romansów, ale potem jego Ŝycie erotyczne zamarło, a w kaŜdym razie weszło w fazę utajoną.
- Wyobraźcie sobie - przywitał wchodzących - idę ja rzucić okiem na stare śmiecie i w mojej
byłej celi zastaję pochylonego nad biurkiem studenta. Czy wiecie, jak ten gałgan się do mnie
zwracał? Per „szanowny panie"!
- Miło mi słyszeć, Ŝe wykazał się dobrymi manierami -ucieszyła się Rose. - To dzisiaj
prawdziwa rzadkość wśród młodzieŜy.
- A co tam na dziedzińcu?
- Małpi gaj - rzekł Gerard. - Mam nadzieję, Ŝe zostało jeszcze trochę tych bąbelków?
- Całe kadzie. Do tego góry kanapek.
Czerwony i spotniały od wypitego alkoholu, Jenkin postawił na stole talerz kanapek z
ogórkiem, po czym jął osuszać serwetką plamę rozlanego szampana. Był męŜczyzną
korpulentnym i niezbyt wysokim, a w smokingu, dobrze juŜ znoszonym i skrojonym na
znacznie szczuplejszą figurę, sprawiał wraŜenie skrępowanego, do tego podraŜnionego tą
ciasnotą stroju. Pomimo tuszy zdołał zachować chłopięcy wygląd i gładką, delikatną cerę,
toteŜ pasowałoby doń raczej określenie „pucołowaty". Jego głowę okalały wypłowiałe, proste
włosy słomianej barwy, przysłaniające, jak dotąd skutecznie, małą plackowatą łysinkę. Oczy
miał niebieskie o szarym odcieniu, z plamkami cętek, usta pulchne, marzycielskie, nieco
zajęcze zęby. Przed urodą cherubina chronił jego fizys dość długi, okazały nos, przydający
mu ryjkowatego, zwierzęcego wyglądu, który bywał rozczulający, a czasem przecherny.
- Przepraszam, Ŝe Patricia nie mogła przyjść - powiedział Gerard, nalewając szampana dla
Rose. Pod nieobecność Gideona Jenkin miał być na balu partnerem Patricii.
- Och, mnie to nie przeszkadza, uwielbiam samotność. Psiakrew! Nie cierpię sypiących się
kanapek!
Plasterek ogórka z jego kanapki spadł na podłogę.
- Czy Violet podała powód, dla którego nie mogła przybyć? -spytała Rose.
- Nie, ale nietrudno się domyślić. Wolała uniknąć widoku roześmianej i szczęśliwej
młodzieŜy. Nie mówiąc o roześmianych i szczęśliwych członkach naszej paczki.
- Trudno ją winić - mruknął Jcnkin.
- Chyba jednak sprawiło jej przyjemność, Ŝe została zaproszona - wyraziła przypuszczenie
Rose. - MoŜe nie chciała oglądać szczęścia Tamar? Rodzice potrafią kochać swoje dzieci, a
jednocześnie im zazdrościć. - Zamilkła na chwilę, po czym dodała: - Powinniśmy coś zrobić
dla Violet.
Był to postulat często w ich gronie zgłaszany.
- Jakoś nie udało mi się natknąć na Conrada i Tamar. Widzieliście ich? - zainteresował się
Gerard. - Zapomniałem im powiedzieć, Ŝeby tu wpadli na drinka.
- Wątpię, by byli spragnieni naszego towarzystwa - orzekła panna Curtland.
- Młodzi wyglądają tak młodzieńczo, nie uwaŜacie? - powiedział Gerard. - Ach, la jeunesse,
la jeimesse\ Te ich jasne, gładkie, czyste, nie zepsute, nie zuŜyte twarze!
- Niepodobne do naszych - zawyrokował Jenkin - przeŜartych namiętnościami,
rozczarowaniami i rozmytych opilstwem!
- Wy dwaj wyglądacie wciąŜ chłopięco - stwierdziła Rose. -Przynajmniej Jenkin, bo Gerard
wygląda jak... - nie dokończyła, bojąc się ośmieszyć jakimś niemądrym porównaniem.
- Wtedy byliśmy chłopcami - rzekł z naciskiem Gerard.
- Powiedz raczej: młodymi marksistami - sprostował Jenkin. - Albo platończykami, czy za
kogośmy się tam jeszcze uwaŜali. Ty zresztą nadal tak o sobie myślisz.
- Sądziliśmy, Ŝe zdołamy zbudować prawdziwie cywilizowane, alternatywę społeczeństwo -
ciągnął Hernshaw. - Przepełniała nas wiara, ufność.
- Jenkin nie stracił wiary - zauwaŜyła Rose. - W co dzisiaj wierzysz, Jenkin?
- W nową teologię - odparł bez wahania.
- Nie pleć głupstw! - Ŝachnęła się.
- Czy nie uwaŜasz - zwrócił się do przyjaciela Gerard -Ŝe odnowiony marksizm spełnia w
duŜym stopniu taką właśnie rolę?
- Ba, jeśli gruntownie odnowiony...
- Tak gruntownie, Ŝe juŜ nie do poznania!
- Co prawda ja sam nie chodzę do kościoła - powiedział Jenkin - ale jednak Ŝyczyłbym sobie,
Ŝeby religia w jakiejś formie przetrwała. Front walki przebiega dziś na styku religii z
marksizmem.
- Nie twojej - stwierdził Gerard. - Nie twojej walki, mój drogi. Ty nie masz najmniejszej
ochoty bić się w imię Marksa! Ta spójnia jest zresztą kompletnie niespójna.
- Więc którędy przebiega front mojej walki? Chciałbym walczyć na pierwszej linii frontu,
lecz którędy on dzisiaj przebiega?
- Powtarzasz to samo od lat - mruknął Gerard. - Przynajmniej pod tym względem zachowałeś
stałość poglądów.
- Jenkin jest romantykiem - wtrąciła Rose - podobnie zresztą jak ja. Chciałabym zostać
księdzem. Mam nadzieję, Ŝe doczekam chwili, gdy stanie się to moŜliwe.
- Z Rose byłby cudowny księŜulo!
- Zgłaszam sprzeciw! - zaprotestował Gerard. - Nie poŜeraj tych wszystkich kanapek, chłopie!
- Zgadzasz się, by cię nazywano platończykiem lub kimś w tym rodzaju? - zaciekawiła się
Rose.
- Czemu nie.
- Czy o tym chcesz pisać na emeryturze?
- O Plotynie, jak zapowiadałeś? - zainteresował się Jenkin.
- MoŜe...
Gerard najwyraźniej nie chciał podjąć tego tematu, więc porzuciła go i pozostała dwójka.
Rose odstawiła kieliszek i podeszła do okna. Widać było przez nie oświetloną reflektorami
wieŜę, księŜyc, który zdąŜył się podnieść i przypominał teraz mały, lity krąŜek ze srebra,
światełka w koronach rosnących nad rzeką drzew. Serce stanęło jej w gardle, czuła się tak,
jakby połknęła za duŜy kęs i miała go chęć zwymiotować. Zachciało jej się zapłakać ze
szczęścia i lęku. Wysmukła, nastroszona pinaklami wieŜa, płonąca niesamowitym blaskiem
na tle granatowego nieba, przypominała ob-
razek z modlitewnika. Przypominała teŜ Rose zatarte juŜ w pamięci, jakby teatralne
widowiska z dawnych czasów, wielokrotnie zapewne oglądane, gdy widziała w nocy jasno
oświetlone gmachy i słyszała nieziemskie, dźwięczne głosy, takie jak ten, którego
instynktownie nasłuchiwała w tej chwili, opowiadające jej niespiesznie, z namaszczeniem,
barwne historie z dawnych lat i prastare legendy. Przypominała widowiska son et lumiere,
oglądane gdzieś we Francji, w Anglii, we Włoszech lub w Hiszpanii. Pamięć podszepnęła jej
jakiś francuski tekst, nie zidentyfikowany poetycki okruch, prawdopodobnie niedokładnie
nawet zapamiętany. Les esprits aiment lu nuit, qui sait plus qu'une femme donner une âme a
toutes choses. Nie, to nieprawda, pomyślała, cóŜ za śmieszny, swoją drogą, pomysł.
Oczywiście, i ona sama tak właśnie, w pewnym sensie, postępowała, obdarzała „duszą" całą
masę tępych, nieczułych rzeczy, z pewnością przecieŜ nie dla Ŝadnego chwalebnego celu,
który godziłoby się obwieszczać światu przez boski głos, rozbrzmiewający z czarodziejskiej
wieŜy. W jej wydaniu owo „uduchowianie" wynikało raczej z przesądu lub smutku
nieszczęśliwej miłości. Westchnąwszy głęboko, odwróciła się od okna, oparła o parapet i
uśmiechnęła blado, bo zwykle się tak uśmiechała.
Obaj męŜczyźni patrzyli na nią z czułością, po czym spojrzeli jeden na drugiego.
Niewykluczone, Ŝe Gerard domyślał się jednak, co ona czuje, choć moŜe się i nie domyślał.
Rose zrozumiała nagle, jak mało zawsze dbał o to, by straciła nad sobą panowanie i dała
upust uczuciom.
- Co powiecie na kolejną butelczynę szampana? - zapytał Jenkin. - Mamy ich tu zapas
nieprzebrany.
- Nie wiecie, gdzie się podziewają Jean i Duncan? Miałam nadzieję, Ŝe tu ich zastaniemy.
Słowom Rose towarzyszył huk wystrzeliwującego w sufit korka od szampana.
- Istotnie, wpadli na chwilę - odrzekł Jenkin - ale Jean rwała się do tańca i uprowadziła pana
męŜa niemal siłą.
- Jest tak cudownie wysportowana - zachwyciła się Rose. -WciąŜ potrafi stawać na głowie.
Pamiętacie, jak stanęła na głowie wtedy w łodzi?
- Duncan chciał tu zostać i tankować, ale mu nie pozwoliła.
- On stanowczo za duŜo pije - zmartwiła się Rose. - Jean
włoŜyła na dzisiejszy bal tę czerwoną suknię obszytą czarną koronką, którą wręcz ubóstwiam.
Wygląda w niej jak Cyganka.
- Ty teŜ wyglądasz bosko, Rose - skomplementował ją Jenkin.
- Lubię cię w tej sukni - przyznał Gerard - jest tak urzekająco prosta. Lubię tę cudowną
głęboką zieleń, ciemną jak zieleń lauru, mirtu albo bluszczu.
Nadeszła pora, Ŝeby Jenkin poprosił mnie do tańca, pomyślała Rose. Nie ma na to
najmniejszej ochoty, nie lubi tańczyć, lecz nie będzie mógł się wykręcić. Tymczasem Gerard
zatańczy z Jean. Potem ja zatańczę z Duncanem. Wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Czuję się juŜ lepiej. Chyba jestem troszeczkę wstawiona.
- Chyba juŜ pora zajrzeć do Levquista - oświadczył Gerard. -Masz ochotę mi towarzyszyć,
Jenkin?
- JuŜ u niego byłem.
- Byłeś?!
Oburzenie, jakie dało się słyszeć w okrzyku Gerarda, miało swe korzenie w odległej
przeszłości. Zadawniona, niezniszczalna, ponadczasowa zazdrość objęła jego serce niczym
płomień. Poczuł Ŝar zastarzałego bólu. JakŜe oni wszyscy w tamtej zamierzchłej epoce, w tym
krótkim, złotym okresie młodości byli chciwi pochwał tego starego człowieka! Pragnęli, Ŝeby
ich chwalił, kochał. Gerard dostąpił owego zaszczytu. Lecz on pragnął dla siebie pochwały
najwyŜszej, miłości wyłącznej. Dziś trudno wprost uwierzyć, ale jego najgroźniejszym
rywalem do uznania i serca profesora był podówczas właśnie Riderhood!
Jenkin odgadł, o czym przyjaciel pomyślał, i parsknął śmiechem. Potem opadł cięŜko na fotel,
rozlewając przy tym trochę szampana.
- Dał ci coś do przetłumaczenia? - zainteresował się Gerard.
- Wyobraź sobie! Okrutnik! Podsunął mi jakiś fragment z Tukidydesa.
- I jak ci poszło?
- Przyznałem, Ŝe ni w ząb nie rozumiem.
- I co stary na to?
- Zaśmiał się i poklepał mnie po ramieniu.
- Zawsze czuł do ciebie słabość.
- Natomiast od ciebie zawsze więcej wymagał.
Gerard nie podjął tego tematu.
- Przepraszam, Ŝe nie uprzedziłem, wybierając się do Lev-quista - rzekł Jenkin, powaŜniejąc -
ale wolałem odwiedzić go bez świadków. Byłem pewien, Ŝe jak zwykłe podda mnie
egzaminowi, i nie miałem ochoty oblewać go przy tobie.
Gerard uznał to wyjaśnienie za w pełni zadowalające.
- AleŜ wy, męŜczyźni, lubicie wracać wciąŜ do przeszłości! -zdumiała się Rose.
- Ba, ty sama przypomniałaś nam przed chwilą, jak to Jean stanęła na głowie w łódce -
wytknął jej Jenkin. - A zdarzyło się to w pewien majowy poranek.
- Jak to? Toś ty przy tym był? - zdziwiła się. - Nie przypominam sobie. Pamiętam, Ŝe byli
Gerard, Duncan i... i Sinclair.
Otworzyły się drzwi i wszedł Gulliver Ashe. Gerard przywitał go pytaniem:
- Nie widziałeś Tamar i Conrada, Guli? Na śmierć zapomniałem im powiedzieć, Ŝeby tutaj
wpadli.
- Widziałem - odparł Gulliver. Mówił wyraźnie, choć wymawiał słowa z przesadną dbałością
człowieka pod muchą. -Widziałem, i owszem. Ledwo ich jednak ujrzałem, Conrad dał
drapaka i zostawił niebogę samą.
- Jak to: samą? - zdumiała się panna Curtland.
- Pogadałem chwilę z biedaczką, a potem i jam ją porzucił. To wszystko, co mam wam do
oznajmienia.
- Porzuciłeś ją? - oburzył się Gerard. - Jak mogłeś? CóŜ za niegodziwość! Zostawiłeś ją samą
jak palec?
- Uznałem, Ŝe jej kawaler nie mógł się zbytnio oddalić -tłumaczył się Gulliver.
- Biegnij zaraz i poszukaj jej - nakazał Gerard.
- Dajcie się najpierw człowiekowi napić - ujął się za Gulli-verem Jenkin i dźwignął się z
fotela. - ZałoŜę się, Ŝe stęskniony Conrad juŜ wrócił do swojej bogdanki.
- Natrę mu uszu, jeŜeli tego nie zrobił! - zapowiedział Gerard. - Niebywałe, jak mógł zostawić
ją samą, choćby na chwilę!
- Przypuszczam, Ŝe skłonił go do rejterady głos natury -domyślił się Jenkin - i chłopak musiał
poszukać ustronia za krzewem lauru, mirtu albo bluszczu.
- Głos, lecz nie natury - sprostował Gulliver, który z zachowania zebranych wywnioskował,
Ŝe nie znali jeszcze szokującej
nowiny, z jaką przybywał. - Więc wy nic nie wiecie? Nie do wiary! Jest tu David Crimond!
- Crimond?! Tutaj?
- I owszem. Do tego przyodziany w kilt\
Gulliver przyjął od Jenkina kieliszek szampana i usiadł na opróŜnionym przez niego fotelu.
Oburzenie trójki przyjaciół okazało się nawet większe, niŜ się spodziewał. Spoglądali po
sobie ze zgrozą, wstrząśnięci, z głupimi minami i zaciętymi ustami. Rose, która na ogół nie
okazywała uczuć, teraz oblała się ciemnym rumieńcem i przycisnęła dłoń do policzka. Jej teŜ
przypadło w końcu przerwanie milczenia.
- Jak on w ogóle śmiał się tutaj zjawić!
- Ostatecznie teŜ uczęszczał do tej budy - przypomniał Jenkin.
- Owszem, ale przecieŜ musiał zdawać sobie sprawę...
- śe wejdzie nam w drogę?
- śe nas tu zastanie - dokończyła. - A to znaczy, Ŝe przyszedł umyślnie.
- Niekoniecznie - mitygował Gerard. - Nie widzę powodu do paniki. Lepiej chodźmy
poszukać Duncana i Jean. Mogą nic jeszcze nie wiedzieć...
- A jeśli wiedzą, mogli juŜ pojechać do domu! - wyraziła opinię Rose.
- Cholera, mam nadzieję, Ŝe tego nie zrobili! - mruknął Jenkin. - Niby z jakiej racji? Mogą go
przecieŜ omijać z daleka. Psiakrew, a tak czekałem na to spotkanie z kochaną budą! Miałem
nadzieję nacieszyć się w spokoju towarzystwem naszej starej paczki!
- Pójdę, uprzedzę ich - zaproponował Gulliver. - Nie spotkałem ich dotąd, lecz myślę, Ŝe
zdołam ich znaleźć.
- Nie, ty tu zostaniesz - zadecydował Gerard.
- Dlaczego? CzyŜbym został aresztowany? PrzecieŜ miałem poszukać Tamar!
- Duncan i Jean mogą tutaj zajrzeć - powiedziała Rose -czy więc nie lepiej, Ŝeby ktoś...
- Dobrze, biegnij i poszukaj Tamar - zwrócił się do Gullivera Gerard. - Sprawdź tylko, czy
dobrze się czuje, a jeśli będzie sama, poproś ją do tańca. Mam nadzieję, Ŝe tamten gagatek juŜ
wrócił. A właściwie czemu ją opuścił?
- Poleciał się pogapić na Crimonda. Nie pojmuję, skąd ta gorączka wokół tej postaci. Wiem,
Ŝe pokłóciliście się z nim na tle ksiąŜki, ale czy on aby nie smalił kiedyś cholewek do Jean?
Dlaczego jesteście tacy poruszeni?
- To wszystko nie jest takie proste - burknął Gerard.
- Boisz się, Ŝe Duncan się upije i zaatakuje go? - zwrócił się Jenkin do Rose.
- Duncan prawdopodobnie juŜ się upił - odparła. - Lepiej chodźmy i...
- Bardziej prawdopodobne, Ŝe to Crimond zaatakuje Dunca-na - mruknął Gerard.
- Nonsens!
- Winowajcy często nienawidzą swoich ofiar. Jestem jednak pewien, Ŝe do rękoczynów nie
dojdzie.
- Ciekawam, z kim przyszedł? - zainteresowała się Rose.
- Z Lily Boyne - poinformował Gulliver.
- Z Lily? NiemoŜliwe! - zdumiał się Gerard.
- To dla niego typowe - orzekła panna Curtland.
- ZałoŜę się, Ŝe trafił tu przypadkiem - oświadczył Jenkin. -Ciekawym tylko, czy
przyprowadził ze sobą swoich hunwejbinów?
Gerard zerknął na zegarek.
- Obawiam się, Ŝe muszę juŜ iść, jeśli mam zdąŜyć do Lev-quista, zanim się połoŜy. Wy
dwoje poszukajcie Duncana i Jean. Zresztą ja teŜ ich będę po drodze wypatrywał.
Wyszli, zostawiając Gullivera samego. Guli osiągnął taki stopień upojenia alkoholem, kiedy
zrewoltowany organizm zaczyna wysyłać rozpaczliwe apele o umiarkowanie. Zbierało mu się
na wymioty i czuł się bliski omdlenia. Język mu skołowaciał, uniemoŜliwiając płynną
wymowę. Bał się, Ŝe za chwilę zwali się jak kłoda. Wszystko widział rozmazane, nie był w
stanie wyostrzyć spojrzenia. Pokój wirował mu przed oczami, rozsiewając błyski podobne do
świetlnych efektów specjalnych, towarzyszących występowi grupy popowej. (Nazywała się
„Ptaki Wodne". Władzom kolegium nie udało się zaprosić słynniejszego zespołu „Zdrada
Klerków"). Gullivera rozpierała ochota do tańca, nie miał jednak pewności, czy stan, w jakim
się znajdował, sprzyjałby pląsom na parkiecie, czy raczej je wykluczał. Doświadczenie
mówiło mu, Ŝe jeśli chce się tej nocy dalej bawić, musi zrobić przerwę
w piciu i postarać się coś przekąsić. Potem poszuka Tamar. ZaleŜało mu na tym, by
zadowolić Gerarda, a raczej, ściślej biorąc, obawiał się konsekwencji jego niezadowolenia.
Kiedy śpieszył do „bazy" w mieszkaniu Levquista, by zakomunikować rewelacyjną nowinę,
do pawilonu z bufetem ustawiała się juŜ kolejka. Gulliver, który nie znosił wystawania w
ogonkach, a przeczuwał, Ŝe nie mając u boku partnerki, mógłby budzić podejrzliwość lub, co
jeszcze gorsze, współczucie otoczenia, przed przyjazdem na bal najadł się na zapas w jakimś
pubie. Tamta jednak kolacja, choć suta, zdawała się juŜ naleŜeć do zamierzchłej epoki.
Obijając się ostroŜnie po pokoju, znalazł butelkę Pcrrier i nowy talerz kanapek z ogórkiem.
Natomiast nigdzie nie mógł znaleźć czystego kieliszka. Opadł na fotel i jął pochłaniać
kanapki, popijając je wodą o smaku szampana. Powieki zaczęły mu się kleić.
Trójka przyjaciół wyszła z kruŜganka na rozległy trawnik, zastawiony wielkimi namiotami.
Tu się rozdzielili. Rose skierowała się na prawo, Jenkin ruszył w lewo, a Gerard prosto, w
stronę osiemnastowiecznej budowli, równieŜ skąpanej w blasku reflektorów, gdzie mieściła
się biblioteka Levquista. Choć profesor Levquist był juŜ na emeryturze, nadal mieszkał w col-
lege'u, dysponując w nim ponadto przestronnym pomieszczeniem, w którym przechowywał
swój cenny księgozbiór, zapisany oczywiście w testamencie macierzystemu kolegium. Do
tego sanktuarium wstawił równieŜ tapczan, by w sytuacjach nadzwyczajnych, jak choćby
dzisiejsza, móc nocować wśród ukochanych ksiąg, a nie w domowych warunkach swojego
mieszkanka. Następca Levquista na profesorskiej posadzie, zresztą jeden z jego uczniów,
trwał w niepokojącym związku uległości wobec dawnego mistrza. Levquist istotnie nie
naleŜał do osób łatwych we współŜyciu - co naleŜy uznać za zaskakujące, zwaŜywszy na
niezwykłe wraŜenie, jakie wywierał na tych, z którymi się stykał.
Gerard rozglądał się po drodze, zazierał do mijanych pawilonów i przeczesał wzrokiem
kolejkę stojącą do namiotu z bufetem, lecz nie dojrzał nigdzie ani Jean z Duncanem, ani
Tamar z Conradem, ani teŜ Crimonda. Zmieszany gwar muzyki, rozmów i śmiechów tworzył
jakby wzorzystą kopułę, nakrywającą ciemność gęstą od zapachu ziemi, kwiatów i wody.
Trawnik między pawilonem jadalnym a namiotami do tańca był usiany
ruchliwymi grupkami młodzieŜy, a na jego peryferiach stało kilka splecionych w objęciach,
całujących się par. Z upływem nocy miało ich przybywać. Gerard wszedł na znajome schody
i doświadczył znajomego uczucia podniecenia. Zapukał do słabo oświetlonych drzwi, zza
których dobiegł po chwili chrapliwy dźwięk, niemal niepodobny do brzmienia ludzkiej
mowy. Profesor Le.vquist zapraszał do wejścia. Gerard wszedł.
Długie pomieszczenie, zabudowane rzędami półek, tonęło w półmroku; świeciła się tylko
lampa na stojącym pod ścianą w głębi wielkim biurku. Siedział przy nim przygarbiony stary
człowiek z głową obróconą w stronę drzwi. DuŜe, wychodzące na park okno nad biurkiem
było szeroko otwarte. Gerard podszedł po ciemnym, wydeptanym chodniku i przywitał się:
- Dobry wieczór, to ja.
Świadomie unikał formy „panie profesorze", nie zdołał się równieŜ przemóc i przedstawić z
nazwiska, choć dobrze wiedział, Ŝe nie był jedynym byłym uczniem, składającym tego
wieczoru wizytę staremu belfrowi.
- Hernshaw - skonstatował Levquist.
Opuścił siwą, krótko ostrzyŜoną głowę i zdjął okulary.
Gerard usiadł na krześle naprzeciwko profesora i ostroŜnie wyciągnął pod biurko swoje
długie nogi. Serce waliło mu jak młotem. Levquist budził w nim nadal podszyty lękiem
respekt.
śaden nie uśmiechnął się na powitanie. Staruszek bawił się ksiąŜkami, które miał pod ręką, i
notatnikiem, w którym coś wcześniej pisał. Zmarszczył czoło. Pozostawił gościowi trud
zawiązania rozmowy. Gerard przyglądał się chwilę ogromnej, imponującej, choć nieco
groteskowej, Ŝydowskiej głowie wybitnego uczonego, nim zapytał:
- Jak postępuje praca nad ksiąŜką, panie profesorze? Zdecydował się na zagajenie wyjątkowo
wręcz nieoryginalne. Pytanie dotyczyło dzieła o Sofoklesie, nad którym Levquist
pracował niestrudzenie od niepamiętnych lat. Staruszek najwidoczniej nie uznał pytania za
szczere, bo zbył je od niechcenia:
- Pomaluśku. Dalej pracujesz w tym urzędzie? - spytał on z kolei.
- Nie, wycofałem się juŜ na emeryturę.
- W twoim wieku? Nie za wcześnie, hę? Osiągnąłeś tam juŜ wszystko, co było do
osiągnięcia?
- Nie.
- Więc po co było odchodzić? Ani tu, ani tam nie zagrzałeś miejsca. Szło ci wyłącznie o
władzę, hę? Pragnąłeś zakosztować władzy?
- Nie o władzę dla samej władzy. Cenię porządek.
- Porządek! NaleŜało wpierw zrobić porządek we własnej ołowie, zostać na uczelni i
poświęcić się rzetelnej pracy umysłowej.
Rozmowa poczynała się toczyć znajomymi, utartymi koleinami. Levquist, który w gruncie
rzeczy nie wierzył, by ludzie wybitnie uzdolnieni mogli spoŜytkować swe talenty
gdziekolwiek indziej poza uniwersytetem, chciał, Ŝeby Gerard został w Oksfordzie, podjął
pracę w Kolegium Wszystkich Świętych i został uczonym akademikiem. Gerard postanowił
jednak odejść. Cechujący go idealizm polityczny, który w znacznej mierze tę ucieczkę w
świat zainspirował, utracił niebawem wiele ze swej świeŜości i siły, skromniejsza zaś i chyba
bardziej racjonalna chęć słuŜenia społeczeństwu na drodze starań o nieco lepszą jego
organizację zawiodła następnie Gerarda do administracji rządowej. Przytyk Levquista, choć
juŜ znajomy, ubódł go, bo z taką teŜ intencją został wypowiedziany. Gerard sam niekiedy
Ŝałował, Ŝe nie został na uniwersytecie, nie poświęcił się śledzeniu wpływów platonizmu w
ciągu wieków, nie został prawdziwym uczonym, roztargnionym dziwakiem, badaczem.
Odrzekł ze spokojem:
- Rzetelnej pracy umysłowej mam nadzieję oddać się teraz.
- Rychło w czas! JakŜe się miewa twój ojciec?
Levquist nigdy nie omieszkał zadać mu tego pytania; choć ze starym panem Hernshawem nie
spotkał się ani razu od studenckich czasów Gerarda, wspominał go zawsze, ku
niepomiernemu zdumieniu syna, z szacunkiem i sympatią. Podczas pierwszego spotkania obu
panów, które Gerard do tej pory wspominał ze zgrozą, jego ojciec, zwykły adwokat, nie był
na przykład w stanie podjąć w rozmowie z Levquistem, jak równy z równym, tematu prawa
rzymskiego. I ten właśnie przeciętny, niezbyt wykształcony człowiek, nie odczuwający
najwyraźniej Ŝadnego respektu przed groźnym nauczycielem syna, zapisał się trwale,
zapewne dzięki swojej otwartości i prostocie, w pamięci profesora. Gerard w głębi duszy
podziwiał i szanował ojca za prawość
i szczerość charakteru, zakładał jednak, Ŝe owe przymioty pozostają niedostrzegalne dla
szerszego otoczenia. Jego ojciec nie naleŜał do błyskotliwych, dowcipnych erudytów ani do
ludzi sukcesu. Prawdę mówiąc, mógł uchodzić za osobnika przeciętnego, wręcz nudziarza, a
mimo to Levquist, który gardził przeciętniakami i bez pardonu tępił nudziarzy, od pierwszej
chwili nawiązał z nim więź na gruncie najwartościowszych jego cech. A moŜe po prostu
wywarło na nim wraŜenie spotkanie „zwykłego człowieka", który nie drŜał z lęku, stanąwszy
przed jego surowym obliczem.
- Jest cięŜko chory - powiedział Gerard w odpowiedzi na pytanie profesora - właściwie... -
dodał i stwierdził ze zdumieniem, Ŝe nie jest w stanie wykrztusić następnego słowa.
- Umierający?
- Tak.
- Niezmiernie mi przykro. No cóŜ, Ŝycie to dla śmiertelnych jedynie krótka przechadzka, ale
zawsze co rodzony ojciec, to rodzony ojciec... Ano, cóŜ poradzić...
Ojciec i siostra Levquista zginęli zamordowani w niemieckim obozie koncentracyjnym.
Profesor odwrócił się na chwilę i przygładził ostrzyŜoną najeŜa srebrną szczecinkę,
porastającą kopułę okazałej czaszki.
Gerard wolał zmienić temat.
- Słyszałem, Ŝe i Jenkin złoŜył dziś panu wizytę. Levquist parsknął śmiechem.
- A tak, miałem przyjemność gościć młodego Riderhooda. Zupełnie stracił głowę nad
pewnym ustępem z Tukidydesa, który mu podsunąłem.
- Nie popisał się?
- Szkoda, Ŝe tak zaniedbał grekę. A zna przecieŜ kilka języków nowoŜytnych. Co się zaś
tyczy „popisywania się" (śmieszne wyraŜenie, nie uwaŜasz?), jest przecieŜ nauczycielem,
prawda? Riderhood nie musi się „popisywać", kroczy własną drogą, nie szuka gruszek na
wierzbie. Podczas gdy ty...
- Podczas gdy ja?
- Tyś się zawsze rozpraszał na gesty słusznego oburzenia, pociągała cię idea szczytnego,
niedosięŜnego celu. Pozostało ci to zresztą do dziś. Masz siebie za samotnego wspinacza,
takiego, ma się rozumieć, który wdrapał się wyŜej od innych. Łudzisz
się, Ŝe uda ci się wyskoczyć z własnej skóry prosto na szczyt, choć dopuszczasz do siebie
myśl o niepowodzeniu takiego wyskoku. Tak czy siak będziesz, zadowolony z siebie, w
dalszym ciągu spoczywał na laurach... Czemu zamierzasz poświęcić tę „pracę umysłową",
jaką postanowiłeś podjąć? Pisaniu pamiętników?
- Nie. Noszę się z zamiarem napisania rozprawki filozoficznej.
- Ba, filozofia! Dęte myśłątka niedouczonych przemądrzalców, którym się wydaje, Ŝe moŜna
trawić, nie jedząc! Wierzą, Ŝe ich płytkie przemyślenia doprowadzą do głębokich wniosków!
CzyŜbyś był aŜ tak mało ambitny?
RównieŜ i ten zarzut profesora naleŜał do kanonu ich dawniejszych sporów. Levquist,
wykładowca wielkich języków klasycznych, buntował się zawsze, widząc, jak jego najlepsi
uczniowie odchodzą w stronę filozofii.
- Nawet napisanie krótkiego filozoficznego eseju moŜe być zadaniem ambitnym i trudnym -
podjął ze spokojem Gerard. -Owe zaś „dęte myślątka" wywarły jednak niemały wpływ na
dzieje ludzkości. Zresztą zamierzam czytać...
- Obkładać się wybitnymi dziełami, ściągać je do swojego poziomu i produkować ich
uproszczone własne wersje?
- Kto wie... - Gerard nie dawał się sprowokować. Levquist, nawykły do besztania swych
najlepszych uczniów,
musiał zawsze, gdy go po latach odwiedzali, wylać im na głowy, jakby dla dopełnienia
jakiegoś nieodzownego rytuału, wiadro Ŝółci, zanim ich, ulegając swej głębszej potrzebie,
obdarzył łaskawszym słowem, które zwykle chował w zanadrzu.
- No dobrze juŜ, dobrze - burknął. - Przeczytaj mi teraz coś po grecku, toŜ kiedyś w tym
celowałeś.
- Co, panie profesorze?
- Co chcesz. Byle nie Sofoklesa. MoŜe coś Homera. Gerard wstał i podszedł do regału z
ksiąŜkami. Wiedział,
gdzie szukać dzieł autora Odysei. Ledwo dotknął grzbietów sędziwych woluminów, ogarnęła
go nostalgia. Przeszłość odeszła, pomyślał, minęła bezpowrotnie, nie moŜna w niej nic
zmienić, niczego naprawić, rozwiała się jak dym, a jednak tu jest, czuję jej powiew, niczym
podmuch wiatru, dolatuje mnie jej zapach, i to właśnie budzi taki smutek, taki bezbrzeŜny Ŝal.
Przez otwarte
na park okno wpadały dźwięki dalekiej muzyki, których Gerard nie był dotąd świadom, i
wsączała się ciemna, wilgotna woń od rzeki i łąk.
Usiadł na powrót przy biurku i zaczął czytać na głos fragment Iliady, o tym, jak boskie
rumaki Achillesa, usłyszawszy o śmierci Patrokla, płakały, pochyliwszy łby, a z oczu im łzy
się lały gorące z tęsknej Ŝałości po panu i bujne się grzywy kalały w pyle, a widząc ich ból,
ulitował się nad nimi Zeus i lak do swej duszy powiedział: „Biedne istoty! Przecz Pelejowi
was daliśmy władcy, śmiertelnemu człekowi, gdy wyście są młode wieczyście? Na to li,
byście niedolę z nędznymi ludźmi dzieliły? Nie masz bowiem zaiste stworzenia lak
nieszczęsnego wśród wszystkiego, co dycha i pełza na ziemi, jak człowiek"*.
Levquist sięgnął ponad biurkiem i wyjął mu z ręki ksiąŜkę; obaj unikali swoich spojrzeń.
Gerard, w którego głowie trwała gonitwa myśli, przypomniał sobie z rozpędu, jak oszalały z
bólu Achilles uśmiercił u całopalnego stosu przyjaciela pojmanych w niewolę trojańskich
synów, drŜących z trwogi niczym jelonki, jak Telemach powiesił dziewki dworskie za to, Ŝe
gziły się z gachami, których właśnie pozabijał jego ojciec, i jak, wisząc rządkiem na linie,
trzepotały się przed zgonem, nogami zadrgawszy w powietrzu. Potem wspomniał, Ŝe
Patrokles obchodził się zawsze godziwie z pojmanymi brankami. A potem ponownie
pomyślał o rumakach wylewających gorące łzy i zwieszających bujne grzywy w pył
pobojowiska. Te wszystkie myśli przemknęły mu przez głowę w ułamku sekundy, a gdy
przeleciały, stanął mu w pamięci Sinclair Curtland.
Tymczasem Levquist, którego umysł jakimś innym, nieodgad-nionym torem skojarzeń
równieŜ dotarł do osoby Sinclaira, zapytał:
- Czy czcigodna Rosę takŜe tu dziś bawi?
- Tak, przyjechaliśmy razem.
- Bo teŜ zdawało mi się, Ŝe mi gdzieś mignęła. AleŜ ona podobna do swojego brata!
- Istotnie.
Levquist, który miał zadziwiającą pamięć, sięgającą na wiele
Fragment księgi XVII Iliady w przekładzie Ignacego Wieniewskiego (wszystkie przypisy
pochodzą od tłumacza).
pokoleń w głąb roczników, jakie przewinęły się przez mury uczelni, powiedział:
- Cieszę się, Ŝe wasza grupka wciąŜ się trzyma razem, przyjaźnie zawiązane za młodu bywają
najcenniejsze, a ty, Ri-derhood, Topglass, Cambus, Field i... Ano cóŜ, Topglass i Cam-bus są
Ŝonaci, szkoda... - Levquist nie pochwalał instytucji małŜeństwa. - A biedaczysko Field
przywdział mnisi habit. Przyjaźń, przyjaźń!... Dzisiejsza młodzieŜ nie ma o niej pojęcia, nie
ceni tych więzi... Ale wracając na nasze śmieci... czy wiesz, Ŝe oni przyjmują tu teraz
kobiety?
- Wiem. Pan, na szczęście, nie musi ich uczyć.
- Bóg strzegł. Jednak psują obraz... Nawet nie masz pojęcia, jakie ich obecność wnosi
rozprzęŜenie.
- WyobraŜam sobie - przytaknął Gerard, bo miał do zagadnienia koedukacji podobny
stosunek.
- No cóŜ, szkoda gadać, młodzi męŜczyźni nie wchodzą juŜ dzisiaj w przyjacielskie związki.
Są płytcy, powierzchowni. Uganiają się za dziewczętami, byłe je tylko zaciągnąć do łóŜka. A
nocami, kiedy powinni toczyć rozmowy i spory z przyjaciółmi, oddają się rozpuście.
Ohydne... szokujące!
Gerard ujrzał oczami wyobraźni te odraŜające sceny rozwiązłości, znamionujące degenerację,
upadek dawnych cnót. Oburzenie Levquista budziło w nim rozbawienie, choć je poniekąd
podzielał.
- I cóŜ ty na to wszystko, Hemshaw? Czy nasza nieszczęsna planeta przetrwa? Co do mnie,
wielce w to wątpię. Za kogo ty się teraz właściwie uwaŜasz, za stoika, wbrew wszystkiemu?
Nil admirari, hę?
- Nie, nie uwaŜam się za stoika. Przed chwilą oskarŜył mnie pan o brak ambicji. OtóŜ jestem
zbyt ambitny, by zostać zaledwie stoikiem.
- Masz na myśli ambicję moralną?
- Hm... równieŜ.
- Zepsuło cię chrześcijaństwo - zawyrokował Levquist. - To, co bierzesz za platonizm. to
tylko stara, mazgajowata, masochistyczna chrześcijańska mrzonka. Twój Platon został
skaŜony Przez świętego Augustyna. Brakuje ci twardego, solidnego jądra. Riderhood, na
którego patrzysz z góry...
~ AleŜ skąd! - zaprotestował Gerard.
- Riderhood jest twardszy od ciebie, solidniejszy. Twoja „moralna ambicja'*, czy jak tam
chcesz nazwać swój egoistyczny optymizm, to tylko stara bujda o chrześcijańskim zbawieniu,
przekonanie, Ŝe moŜna odrzucić swoje dawne „ja" i stać się dobrym dzięki samej wyłącznie
refleksji. A gdy tak siedzisz i pieścisz się tą mrzonką, kiedy czujesz, Ŝe od samego tego
pieszczenia się zmieniasz, więc nie musisz się juŜ o nic więcej starać, twoje własne złudzenie
napełnia cię szczęściem.
Gerard, który słyszał juŜ kiedyś z ust profesora podobną fili-pikę, pomyślał z podziwem: aleŜ
on jest precyzyjny, aleŜ przenikliwy, przejrzał mnie na wylot. Mimo to odrzekł z
nonszalancją:
- Ba, jestem więc przynajmniej szczęśliwy, czy to mało? Zamiast odpowiedzi Levquist wydął
tylko swoje grube wargi,
opuścił ku dołowi ich kąciki i wpatrzył się milcząco w byłego studenta, ułoŜywszy twarz w
maskę niemego szyderstwa. Gerard skapitulował.
- Poddaję się - bąknął.
- Stoję juŜ nad grobem - powiedział profesor. - To Ŝaden wielki skandal, starość jest
zjawiskiem dobrze rozpoznanym. RóŜnica polega jedynie na tym, Ŝe w dzisiejszych czasach
cała ludzkość jakby stanęła nad grobem.
- To prawda - przytaknął Gerard, konstatując w duchu: stary czerpie z tej myśli pociechę.
- W dzisiejszej dobie kaŜde myślenie niepesymistyczne trąci fałszem.
- Nie sądzi pan, Ŝe zawsze tak było?
- Zgoda. Tyle Ŝe dzisiaj pesymizm narzuca się nieodparcie wszystkim jednostkom myślącym
jako jedyne moŜliwe podejście do świata. Na gwałt potrzeba nam dzisiaj cnót takich jak
odwaga, wytrwałość, prawdomówność. Potrzeba zrozumienia faktu, Ŝe spośród wszystkich
stworzeń, jakie dychają i pełzają po ziemi, najnieszczęśliwszym jest człowiek.
- Pana to cieszy, profesorze!
Na twarzy Levquista pojawił się uśmieszek. Pod wysuszonymi, pomarszczonymi jaszczurczo
powiekami zabłysły łzawo ciemnoniebieskie oczy o piwnym odcieniu. Staruszek pokiwał
ostrzyŜoną na jeŜa, karykaturalnie wielką głową i uśmiechnął się chytrze.
- Ciebie to cieszy, kochasiu! Zawsze byłeś optymistą, skłonnym wierzyć, Ŝe w ostatniej
chwili przyślą po ciebie triremę.
Gerard potaknął z uśmiechem. Spodobała mu się ta antyczna metafora.
- Ale nic z tego! Śmiertelną istotą jest człowiek, rzadko z myślą w radzie, a kiedy się zamyśla,
dłoń na sercu kładzie. -Mówiąc to. Levquist przycisnął wielką, pomarszczoną dłoń do górnej
kieszonki sztruksowej, dobrze juŜ znoszonej marynarki. Spędziwszy Ŝycie na obcowaniu z
najwspanialszą poezją świata, zachował rozczulający sentyment dla wierszy A. E. Housmana.
Dało się słyszeć pukanie do drzwi.
- Oho, następny ptaszek! - mruknął Levquist. - Pora na ciebie, kochasiu. Pozdrów ode mnie
ojca. I złóŜ moje uszanowanie czcigodnej Rose. Nie zdąŜyliśmy się nagadać, wpadnij do mnie
kiedyś. Nie czekaj na drugi tak uroczysty dzień, Ŝeby odwiedzić starego.
Gerard wstał. Jak przy wcześniejszych podobnych okazjach poczuł gwałtowną potrzebę, Ŝeby
obejść biurko i uścisnąć dłonie profesora, albo nawet złoŜyć na nich pocałunek, bądź nawet
przed starcem uklęknąć. Ciekawe, czy stary, wiernopoddańczy rytuał podejmowania pod nogi
umoŜliwiłby wykonanie takiego gestu, czy przydanie mu znamion sformalizowanej
czołobitności pozwoliłoby uniknąć posądzenia o nieprzystojną, niemęską czu-łostkowość? I
podobnie jak przy wcześniejszych okazjach najpierw zawahał się, a potem stłumił w sobie ów
impuls. Czy Levquist zdawał sobie sprawę z intensywności przepełniających go serdecznych
uczuć? Gerard nie był tego pewien. Poprzestał na sztywnym ukłonie.
Profesor wydał szorstkie warknięcie, oznaczające zaproszenie do wejścia, a potem rzucił
jakieś nazwisko.
Gerard minął się w drzwiach z nieznajomym, czerwonym jak burak czterdziestolatkiem.
Schodził po schodach, dręczony zazdrością i wyrzutami sumienia, Ŝe nie potrafił się zdobyć
na czulsze poŜegnanie.
Tamar szukała Conrada, Conrad szukał Tamar, Rose i Jen kin S7-ukali Jean. Duncana,
Conrada i Tamar, a Guli jakiejś lali, ? którą by mógł zatańczyć.
Pod wpływem przelotnego uczucia uraŜonej dumy, którego
wnet poŜałowała, Tamar oddaliła się od pawilonu, do którego Conrada pociągnęła z taką siłą
obecność jego idola. Wróciła tam szybko i nawet zbliŜyła się do gromadki młodych
wielbicieli, ale swojego partnera wśród nich nie znalazła. Nie mogąc się docisnąć w pobliŜe
Crimonda, Conrad stał przez chwilę jak zaczarowany na obrzeŜu stłoczonej wokół mistrza
młodzieŜy, po czym, stwierdziwszy, Ŝe Tamar za nim nie przybiegła, najpierw przeszukał
cały pawilon, a potem, nie mając pewności, z której doń wszedł strony, jął krąŜyć, zataczając
coraz szersze koła, wokół miejsca, w którym, jak mu się zdawało, porzucił Tamar.
Tymczasem ona skierowała się prosto do sąsiedniego pawilonu, w którym orkiestra grała
walce i ku któremu oboje zmierzali przed spotkaniem z Gulliverem. Postała tam chwilę,
rozglądając się na wszystkie strony, dostrzegła walcujących Gerarda i Rose i chyłkiem się
wycofała. Choć była bardzo przywiązana do wuja i lubiła Rose, oboje szalenie ją
onieśmielali, więc wolała, by nie dojrzeli jej samotnej, bez partnera, o którego zgubienie
siebie oskarŜała. W chwilę po wycofaniu się dziewczyny w zalegającą wokół pawilonu
ciemność zajrzał tam Conrad, równieŜ dostrzegł Gerarda i Rose i z tych samych co ona
pobudek szybko się ulotnił. Tymczasem Tamar poszła pod kruŜganki, gdzie mieścił się
studencki bufet z kanapkami, do którego Amerykanin miał zamiar dotrzeć, zanim się puszczą
w tany. Z kolei Conrad pobiegł do namiotu, gdzie miała wkrótce rozpocząć przerwany występ
sławna grupa „Ptaki Wodne". Tamar przecisnęła się tymczasem przez stłoczony wokół bufetu
tłum roześmianej, sączącej drinki młodzieŜy i weszła do kaplicy, kolejnego z miejsc, którego
odwiedzenie planował wcześniej Lomas. Potem przeszła przez kruŜganek i skierowała się nad
rzekę właśnie w chwili, gdy od drugiej strony wbiegł pod kruŜganek jej zagubiony partner.
Przerwa na kolację minęła i ze świeŜą werwą rozpoczęto tańce. Po rozległym trawniku,
zastawionym pasiastymi namiotami, rozsypały się gromady pięknych, młodych ludzi:
przystojnych młodzieńców w marszczonych koszulach, na ogół juŜ rozchełstanych pod
szyjami, i ślicznych dziewcząt w lśniących, mieniących się sukniach z falbankami, nie tak juŜ
nieskazitelnie, jak na początku, czystych. Tu i ówdzie rozochocony partner korzystał z okazji,
Ŝe jego partnerce pękło w wirze szkockiego tańca
niesforne ramiączko. tu i ówdzie niecierpliwe męskie palce burzyły kunsztowne fryzury,
które, przed kilkoma godzinami z taką pieczołowitością upinane za pomocą niezliczonych
szpilek, opadały teraz w nieładzie na karki i ramiona. W co mroczniej szych zakątkach
całowały się namiętnie pierwsze pary, a niektóre zastygły jedynie milcząco w bezruchu,
splecione w ciasnym uścisku, który stanowił niecierpliwie wyczekiwany punkt kulminacyjny
niecierpliwie wyczekiwanego wieczoru. Ta i owa suknia nosiła juŜ zdradzieckie zielone
smugi od zetknięcia z trawą. Rozmaite gatunki muzyczne ścierały się ze sobą w nie ustającej
ani na moment rywalizacji, a członkowie zespołu „Ptaki Wodne" wydzierali się na całe gardła
wśród wściekłego migotu wirujących świateł i ogłuszającej elektrycznej łomotaniny. Szeregi
tancerzy w poszczególnych pawilonach co prawda przerzedziły się z lekka, ale dzięki temu
pląsy pozostałych nabrały tym większej zadzierzystości.
Tymczasem z oczu Tamar puściły się łzy. Chcąc się opanować, zeszła nad rzekę i przystanęła
na moście. Światła przybrzeŜnych lamp kładły się na wodzie ruchliwymi serpentynami
odblasków, które kołysały się i migotały na powierzchni, by nieco dalej ciemnieć i zacierać
się w czarnej toni. Przechylona nad barierką dziewczyna wyłowiła słuchem spod
dobiegającego z oddali balowego gwaru szmerliwy plusk rzeki, nie cichnący ani na chwilę i
skupiony na sobie. Gdy na mostek weszli jacyś ludzie, chciała przed nimi umknąć na
przeciwległy brzeg, lecz zawróciła szybko, dojrzawszy w ciemności figury dyskretnych
straŜników w melonikach, rozstawionych w strategicznych punktach, a mających za zadanie
nie dopuścić na teren tak prześwietnej uroczystości zazdrosnej gawiedzi, której nie było stać
na zakup drogich kart wstępu. Tamar ruszyła przez trawnik w stronę collegium novum.
Chwilę przedtem Conrad wpadł na Jenkina Ri-derhooda, który, widząc zgnębienie
młodzieńca, nie zbeształ go, nie krył jednak niezadowolenia z faktu, Ŝe Conrad, co sam mu
zresztą wyznał, porzucił Tamar wkrótce po przybyciu na bal, zanim zdąŜyli choćby raz
zatańczyć. Po tym spotkaniu przygnębienie Amerykanina jeszcze wzrosło, gdyŜ uświadomił
sobie, Ŝe wieść o jego niefrasobliwości (całą winę za zgubienie Tamar Przypisywał bowiem
sobie) dojdzie teraz do uszu Gerarda, a moŜe nawet Crimonda. Czuł się podle, głównie
dlatego, Ŝe tak
strasznie, prawdopodobnie karygodnie i niewybaczalnie, obraził pannę Hernshaw, na
spotkanie z którą tak czekał, marzył o tym. Ŝe będzie z nią tańczył, będzie ją całował na tym
balu, który zapowiadał się tak wspaniale, na który ona równieŜ musiała się cieszyć. W
odróŜnieniu od Tamar nie powziął z góry zamiaru zakochania się. Lecz teraz, miotając się w
coraz większej desperacji z miejsca na miejsce, bezmyślnie przeszukując po wie-lekroć te
same zakątki, a zupełnie pomijając inne, potrącając w biegu młodzieńców z napełnionymi po
brzegi kieliszkami i nadeptując na suknie dziewcząt, przeŜywał katusze wciąŜ odradzającej
się nadziei i nowych wciąŜ rozczarowań, czyli doświadczał typowego stanu uczuć
porzuconego kochanka. Po jakimś czasie zebrał się na odwagę i postanowił zajrzeć do
mieszkania profesora Levquista, dowiedział się bowiem od Jenkina (o czym Gerard tak
niefortunnie zapomniał poinformować Tamar), Ŝe paczka załoŜyła tam „bazę", gdy tam
jednak dotarł, nie zastał nikogo. Chwilę stał w pustym pokoju, pełnym jedynie butelek i
kieliszków, zbyt przygnębiony, by chociaŜ nalać sobie drinka, po czym, poniewaŜ takie
bierne czekanie okazało się jeszcze dokuczliwsze od poszukiwań, jak burza wypadł z pokoju.
W tym samym czasie zmęczona Tamar siedziała w jednym z pawilonów i, zwiesiwszy głowę,
aby ukryć łzy, próbowała poprawić makijaŜ. Zgubiła gdzieś swój kaszmirowy szal i teraz
drŜała z zimna. Conrad zajrzał nawet w biegu do tego pawilonu, ale dziewczyny nie dostrzegł.
Tymczasem Rose natknęła się na Lily Boyne. Obie panie czuły do siebie sympatię,
nacechowaną wszelako rezerwą i pełną wzajemnego niezrozumienia. Lily sądziła, Ŝe Rose
uwaŜa ją za niewykształconą prostaczkę. Z kolei Rose obawiała się, Ŝe Lily sądzi, iŜ ona
uwaŜa ją za niewykształconą (prawda, istotnie tak uwaŜała) prostaczkę (co juŜ nie było
prawdą). W istocie Rose w ogóle nic myślała w takich kategoriach, a jeśli, to tylko niechcący.
Ona sama lękała się natomiast, Ŝe Lily ma ją za przemądrzałą damulkę, choć Lily wcale za
taką jej nie miała. Rose uwaŜała Lily za osóbkę dość „rezolutną", choć nie zawsze chwytała
sens jej Ŝartobliwych powiedzonek i nie umiała na nie szybko ripostować. Lily podziwiała
Rose za spokój, rozsądek, uprzejmość i dobre maniery, zespół cnót, którymi nie wszyscy jej
znajomi się wykazywali. Z kolei Rose podziwiała Lily za siłę charakteru; wyobraŜała sobie
ponadto, Ŝe Lily jest kobietą dzielną, „znaJ3c3 Ŝycie" - i to od strony, która dla niej
pozostawała tajemnicza i groźna. W gruncie rzeczy obie mało o sobie nawzajem wiedziały.
Lily Boyne weszła do paczki przyjaciół Gerarda przez Jean Kowitz (panieńskie nazwisko
Jean Cambus, które dotąd się za nią ciągnęło, jak to nieraz z panieńskimi nazwiskami bywa).
Obie panie spotkały się przed kilkoma laty na gruncie „walki o prawa kobiet", a zbliŜyły na
zajęciach jogi, gdzie często obok siebie stawały na głowie. To było jeszcze przed okresem
przelotnej sławy, jaka na Lily niespodzianie spadła. Lily Boyne naleŜała do wcale niemałego
zastępu osób, które, jak to kiedyś określił Gerard, słyną po prostu z tego, Ŝe są słynne. Lily
była teraz dziewczyną majętną, a przynajmniej za taką uchodziła. Wyrosła w biednej, rozbitej
rodzinie, w dorosłe Ŝycie wkroczyła poprzez technikum sztuk pięknych, parała się
garncarstwem i grafiką, marzyła o zostaniu malarką, potem zarabiała na Ŝycie jako
maszynistka. Doszedłszy do pełnoletności, w przystępie desperacji wyszła lekkomyślnie za
mąŜ za chorowitego, biednego jak mysz kościelna studenta akademii sztuk pięknych Jamesa
Farlinga. JakŜe często błogosławiła później tego bladego, nieszczęśliwego chłopca za
nakłonienie jej do małŜeństwa! Oczywiście pozostała przy swoim panieńskim nazwisku. W
niedługi czas po ślubie cała seria nieprzewidzianych zgonów w familii Fadingów złoŜyła
rodzinną fortunę, o której istnieniu Lily nie miała pojęcia, na barki Jamesa, skromnego
młodzieńca, który mało dbał o dobra materialne, a zresztą, zanim się wtrąciły wyroki
przeznaczenia, znajdował się tak czy siak na szarym końcu kolejki do spadku. Będąc juŜ
bogatym, nie zmienił lekcewaŜącego stosunku do pieniędzy, i Lily, która miała do nich
stosunek wręcz odwrotny, z najwyŜszym trudem powstrzymała go w ostatniej chwili przed
oddaniem fortuny w ręce pozostałych przy Ŝyciu rozjuszonych krewnych. Wkrótce potem, za
namową Ŝony, kupił sobie wspaniały motocykl i zaraz pierwszego dnia zginął w wypadku.
Rodzina zmarłego natychmiast rzuciła się na Lily, by jej wydrzeć schedę, lecz młoda wdowa
nie myślała poddawać się bez walki. Wydawało się, Ŝe sprawę ma wygraną, ale przebiegli
adwokaci przeciwnej strony me ustawali w wysiłkach, by podwaŜyć prawo Jamesa do spad-
ku. Sprawa nabrała rozgłosu, stała się cause célebre. W końcu doszło do polubownej ugody,
gdy Lily zgodziła się odstąpić krewniakom zmarłego męŜa rozmaite luksusowe dobra. Ona
sama nie wyszła z tej walki bez skazy na sumieniu, jako Ŝe zdarzyło się jej powiedzieć, co
prawda w gniewie, kilka jawnych kłamstw. Pomimo to stała się, na krótko, bohaterką dnia,
jako „biedna dziewczyna", walcząca z watahą bogatych harpagonów, samotna kobieta,
występująca przeciwko kohortom pazernych męŜczyzn. Jako taka właśnie przyciągnęła
uwagę Jean Kowitz, w owym czasie Ŝarliwej bojowniczki o prawa kobiet. Odnosiło się
wraŜenie, Ŝe Jean dosłownie zakochała się w Lily, z takim zapałem i taką gorliwością
występowała w jej sprawie. Została w nią równieŜ wciągnięta Rose Curtland, więc i ona dość
często widywała Lily, która tymczasem, przez Jean właśnie, poznała resztę paczki Gerarda.
Kiedy jednak sprawa została zamknięta, a popularność Lily przygasła, Jean odwróciła się od
niej, zraŜona kłamstewkami, jakich się dopuściła wzbogacona wdowa. Natomiast Rose nadal
utrzymywała z nią kontakty towarzyskie, po części zresztą z litości. Fortuna nie przyniosła
Lily szczęścia, topniała zresztą z wolna, głównie za sprawą zastępu adoratorów. Lily nabrała
kosztownych upodobań i przekonania, Ŝe zasłuŜyła na sławę, jaka na nią spadła. Nie miała
zbyt wielu przyjaciół, a nadto mgliste jedynie wyobraŜenie, co dalej ze sobą począć.
- Rose! - wykrzyknęła Lily, gdy na siebie wpadły. - BoŜe, co za szałowa suknia! Ty to się
potrafisz ubrać! Szałowa, a przy tym prosta, absolutnie w twoim stylu!
Spotkały się pod pawilonem, w którym koncertowała grupa „Ptaki Wodne", musiały więc
przekrzykiwać ogłuszające dudnienie. Głuchy stukot obcasów o drewnianą membranę
tanecznego parkietu towarzyszył muzyce jak natrętny akompaniament basu.
- Ty teŜ wyglądasz cudownie - zrewanŜowała się komplementem Rose. - Rzekłabym:
orientalnie. Fantastyczne spodnie!
Porzucona przez partnera Lily miała na sobie obszerne, pomarańczowe szarawary, ściągnięte
w kostkach połyskującymi od cekinów tasiemkami, do tego białą bluzkę z cienkiego
jedwabiu, ozdobioną cięŜkimi, złotymi łańcuszkami i przepasaną purpurową szarfą, za którą
zatknęła końce okrywającego jej ramiona przejrzystego, srebrzystego szala. W ów wyszukany
strój zaczęło
się juŜ wkradać pewne rozprzęŜenie: szarawary wysunęły się z opinających je w kostkach
taśm, bluzka - z przepasującej ją szarfy, a srebrny szal zwisał luźno u jednego boku. Lily,
niŜsza i szczuplejsza od Rose, prawdę mówiąc chuda, miała wąską, niemal wymizerowaną,
bledziutką twarz, krótkie, puszyste, lekkie jak piórka blond włosy i długachną szyję. Kobieta
moŜe na osół bez uszczerbku dla urody mieć szyję nieco za długą, lecz szyja Lily zbliŜała się
niebezpiecznie do granicy, jaka dzieli szyję jeszcze łabędzią od groteskowo juŜ długiej. Na
domiar złego Lily dodatkowo podkreślała jej wysmukłość, gdyŜ miała zwyczaj wysuwać do
przodu brodę, jakby chciała wyjrzeć zza własnego oblicza, niczym spod muślinowej woalki.
Ona sama uwaŜała ten gest za koci i określała go na własny uŜytek mianem „robienia kociej
mordki". Wargi miała wyjątkowo cienkie, co jej przyczyniało wiecznego strapienia. Jej oczy,
„ślepka z najsłodszej melasy", jak je nazwał jeden z przymilnych adoratorów, odznaczały się
intrygującą jasnobrązową barwą i ciemną obwódką wokół tęczówki, od której zbiegały się ku
źrenicy niebieskie i piwne prąŜki, co upodabniało jej oczy do niektórych kandyzowanych
owoców. Umalowała się dziś krzykliwie, częściowo z potrzeby zwracania uwagi, i srebrną
szminką mocno podkreśliła wargi. Wysławiała się z akcentem z północnego Londynu, z lekka
przeciągając zgłoski, lecz Ŝe z tą cechą wymowy walczyła, jej akcent czasami brzmiał z
amerykańska.
- Przyszłam z tym draniem Crimondem - wyjaśniła - ale zostawił mnie, wyobraź sobie! Nie
widziałaś go czasem?
- Niestety nie. A ty nie widziałaś czasem Tamar?
- Więc ta mała tu jest? Nie, nie widziałam jej. BoŜe, co za jazgot! A w ogóle co u ciebie
słychać?
- Wszystko dobrze...
- Spotkajmy się kiedyś...
- Naturalnie, pozostaniemy w kontakcie.
Rozstały się. Tymczasem Tamar, ujrzawszy Rose w rozmowie z Lily, wycofała się w stronę
sklepionego bindaŜa, prowadzącego do parku, ostoi jeleni.
U wyjścia z klatki schodowej prowadzącej do mieszkania Levquista czekał na Gerarda Jenkin
Riderhood.
Wyszedłszy na dwór, Hernshaw zdał sobie sprawę, Ŝe niebo,
które całkiem ściemnieć tej letniej nocy nie miało, poczynało juŜ jaśnieć, co napełniło go
smutkiem jakiegoś złowróŜbnego, proroczego przeczucia. Bez reszty pochłonięty spotkaniem
z profesorem, zapomniał o boŜym świecie, zapomniał, gdzie jest i co tutaj robi. Nawet
wzmianki w niedawno odbytej rozmowie na temat ojca, Sinclaira i Rose odbierał raczej jako
odniesienia do świata myśli Levquista niŜ własnego. Teraz przypomniała mu się nagle
nowina, z jaką przybiegł Gulliver Ashe. Jednak najpierw zwrócił się do Jenkina z innym
pytaniem.
- Odnalazłeś Tamar?
- Nie, ale spotkałem Conrada. Zgubił ją i wciąŜ szuka!
- Mam nadzieję, Ŝe przemówiłeś mu do słuchu.
- Nie było potrzeby, biedaczysko był zupełnie przygnębiony.
- Musimy... Jenkin, czy coś się stało?
- Chodź, chcę ci coś pokazać.
Jenkin chwycił przyjaciela za rękę i pociągnął przez zdeptany trawnik, wśród włóczących się
grupek rozbawionych balowiczów. Jedni nadal tryskali entuzjazmem, inni byli w siódmym
niebie, bo spełniły się ich najskrytsze marzenia, jeszcze inni starali się ukryć gorycz
rozczarowania, pozostali zataczali się po prostu pijaniutcy. Białawy, widmowy blask
wstającego świtu obnaŜał twarze zmęczone i pobladłe. U końca arkady wymiotował jakiś
młodzieniec. Jego towarzyszka stała opodal na straŜy, odwrócona dyskretnie plecami.
Jenkin zaciągnął przyjaciela do „pawilonu sentymentalnych wspomnień", w którym Gerard i
Rose tańczyli wcześniej walce, a skąd teraz dochodziły dźwięki skocznej, ognistej muzyki
szkockiej. Na tanecznym parkiecie nie było jednak tłoku - publiczność stała w ciasnym kręgu
i podziwiała popisy ósemki najwytraw-niejszych zapewne tancerzy, wirujących pośrodku
parkietu. Wśród tej ósemki znajdował się Crimond, podobnie jak inni tancerze odziany w kilt,
szkocką spódniczkę. Obrotowe figury tańca pozwoliły szybko ustalić, kogo miał za partnerkę.
Jean Cambus podkasała długą, czerwoną suknię i zatknęła ją za pasek wokół talii, tak Ŝe
sięgała jej ledwo do kolan; tak skrócona i rozwirowana obnaŜała aŜ po uda smukłe nogi w
czarnych pończochach. Pociągła, jastrzębia twarz Jean, zwykle blada jak kość słoniowa,
płonęła ognistym rumieńcem i lśniła kropelkami potu. Jej ciemne, proste i gęste, sięgające do
ramion włosy.
fruwały rozwirowane, tylko kilka pasemek przylgnęło do spot-piałego czoła. Od pięknej,
Ŝydowskiej głowy pani Cambus, tak na co dzień dostojnej i dumnej, biło teraz jakieś dzikie,
orientalne uniesienie, pałające teŜ w jej wielkich, roziskrzonych oczach. Nie przekręcała w
tańcu szyi. Drobne stopy, obute w pantofelki na płaskim obcasie, zdawały się polatywać nad
ziemią, a oczy, powaŜne, bez cienia uśmiechu, rozpalały się jedynie wtedy, gdy napotykały
spojrzenie partnera. Usta miała otwarte, właściwie z lekka rozchylone, lecz nie z braku tchu.
lecz w grymasie jakiejś zachłannej poŜądliwości. Crimond się w ogóle nie pocił. Twarz miał
bladą, pozbawioną wszelkiego wyrazu, wręcz surową, ale jego cera, nakrapiana piegami,
przewaŜnie ziemista, niemal trupioblada, teraz lśniła szkliście. Włosy, lekko falujące, dosyć
długie, kiedyś ogniście rude, dziś spłowiałe do barwy pomarańczy, przylegały do czaszki
jakby przylizanc, nie strosząc się ani jednym niesfornym kosmykiem. Jasnoniebieskie oczy
nie szukały partnerki, a gdy ją spotykały, nie zmieniały zimnego, wręcz posępnego wyrazu.
Wąskie, mocno zaciśnięte wargi upodabniały jego usta do surowej, poziomo nakreślonej linii.
Ze swoim długim i cienkim, zwracającym uwagę nosem przypominał Gerardowi jednego z
wysokich greckich kouroi w Muzeum Akropolu, choć jego oblicza nie ozdabiał tajemniczy
uśmiech tych młodzieńców. Crimond tańczył dobrze, lecz nie zatracał się w tańcu, jego ruchy
cechowała wyniosła precyzja, trzymał się prosto, ramiona ściągnął do tyłu, napięty niczym
łuk, a zarazem elastyczny i lekki jak skaczący z radości pies. RównieŜ jego barwny strój
cechowała nieskazitelna elegancja. Miał na sobie fantazyjną, białą koszulę, ściśle dopasowaną
czarną, aksamitną marynarkę ze srebrnymi guzikami, u jego kolan dyndał futrzany mieszek,
za skarpetą tkwił szkocki sztylet ze srebrną rękojeścią, na nogach zaś miał nieskazitelnie
czyste trzewiki ze sprzączkami. Pozostali męŜczyźni biorący udział w pląsach, sami zawołani
tancerze, równieŜ wyglądali elegancko jak spod 'gły, lecz tylko jeden Crimond nie rozpiął
guzików u kołnierzyka koszuli. Spódniczki z grubego materiału, z tyłu gofrowane,
marszczyły się i okręcały na figurach tancerzy, podkreślając lekcewaŜenie tych, co je nosili,
dla siły grawitacji.
Jenkin wpatrywał się chwilę w Gerarda, a upewniwszy się, Ze scena wywarła na przyjacielu
oczekiwane wraŜenie, odwrócił
głowę w stronę tanecznego kręgu, by teŜ napawać wzrok niezwykłym widowiskiem.
- Piękny widok - szepnął. - On mi przypomina Siwę.
- Przesadzasz... - mruknął Gerard.
Porównanie, podsunięte przez Jenkina, choć mąciło to, jakie się jemu samemu nasunęło, nie
było wszak nietrafne.
Nagle muzyka ucichła. Tancerze najpierw zastygli w bezruchu z uniesionymi rękami, a potem
z powagą złoŜyli sobie nawzajem ceremonialne ukłony. Widzowie, wyzwoleni z czaru,
zaczęli wśród śmiechów tupać i bić brawo. Orkiestra zagrała ckliwą melodię Always i parkiet
wnet się zaroił przytulonymi parami. Crimond i Jean zrobili kaŜde krok w stronę partnera, po
czym odpłynęli w tańcu, ginąc w gąszczu par.
- Jaki on miał wzór kratki na spódniczce? - zapytał Jenkin, kiedy oddalali się obaj od namiotu.
- Klanu Macpherson.
- Skąd wiesz?
- Powiedział mi kiedyś, Ŝe ten właśnie wzór ma prawo nosić.
- Sądziłem, Ŝe to jakiś przypadkowy, starodawny wzór.
- Crimond jest pedantem. Nie wiesz, gdzie jest Duncan?
- Pojęcia nie mam. Jak tylko ujrzałem tę scenkę, pognałem, Ŝeby cię złapać. Nie chciałem,
byś ją przegapił.
- To pięknie, Ŝe oderwałeś się dla mnie od takiego widowiska - rzekł z przekąsem Hernshaw.
Jenkin puścił drwinkę mimo uszu.
- Lepiej się moŜe rozdzielmy i poszukajmy Duncana. Tutaj go nie widzę.
- Wygląda mi na to...
- śe sprawy zaszły daleko.
- Nie wydaje mi się, Ŝeby chłop się ucieszył na nasz widok.
- Nie uwaŜasz, Ŝe powinniśmy go śledzić, ani na chwilę nie spuszczać z oka?
- Nie sądzę.
Gullivera całkiem nieoczekiwanie zaczepiła kobieta.
Po spałaszowaniu prawie wszystkich kanapek z ogórkiem poczuł się, o dziwo, znacznie
lepiej, alkohol wywietrzał mu z głowy i porwała go szalona ochota do tańca. Zaczął więc
krąŜyć między namiotami, nie tyle szukając Tamar (zupełnie
0 niej zapomniał), ile jakiejkolwiek dziewczyny, której partner zdąŜył juŜ szczęśliwie spocząć
gdzieś pod krzakiem, pogrąŜony w pijackiej drzemce. Niestety, dziewczęta, choć same na
rauszu, a niektóre kompletnie zawiane, wciąŜ miały u boków nieodstępnych, acz chwiejnych
opiekunów. Niepodobna było dłuŜej isnorować faktu, Ŝe wstaje świt, a światło, które tej nocy
na dobrą sprawę wcale nie dogasło, to juŜ brzask budzącego się dnia. Rozśpiewały się jakieś
okropne, niedelikatne ptaki, a z lasu za łąkami dobiegło kukanie kukułki. Poszukując
nerwowo dalszego ciągu nocy, Guli powlókł się do pawilonu, z którego dolatywał jazgot
muzyki pop i gdzie, na przekór jaśniejącym płótnom, zdawała się wciąŜ królować ciemność,
choć rozrywana oślepiającymi blaskami wirujących lamp i maltretowana ogłuszającym
łomotem. Sama grupa popowa juŜ zwinęła sprzęt i odjechała, ale jej utwory, odtwarzane z
taśmy, nadal dudniły w powietrzu. Tańczono teŜ w najlepsze, choć ów taniec przypominał
raczej akrobatykę sportową, a młodych ludzi, gdy zakręciły ich w nozdrzach zapachy
poranka, ogarnął istny szał. MęŜczyźni zrzucili marynarki, co poniektórzy ściągnęli nawet
koszule, dziewczęta podkasały suknie i rozpięły haftki bluzek. W porównaniu z poprzednią
wytworną elegancją obecne rozchełstanie przypominało raczej bal przebierańców. PoŜerając
się zachłannie poŜądliwym wzrokiem, pary podrygiwały z otwartymi ustami, przykucały,
wirowały, robiły dzikie miny, wymachiwały rękami, fikały nogami, co. jak skonstatował
Gulliver, przywodziło raczej na myśl sceny z Piekła Dantego niŜ radosne pląsy wiośnianej,
beztroskiej młodości.
- Siemasz, Guli! Zatańczyłbyś ze mną. Od dobrej godziny muszę tańczyć sama!
Przed Gulliverem stała Lily Boyne.
Nim się obejrzał, jej kruche ramionka objęły go w pasie i włączyli się, a raczej wpadli w sam
środek opętańczego wiru.
Gulliver znał oczywiście Lily przez resztę paczki Gerarda, ale nigdy się nią bliŜej nie
zainteresował, wyjąwszy raz jeden, na krótko, gdy ktoś w jego obecności nazwał ją kokotą.
Sprawiała °a nim wraŜenie komicznej figury, w ambarasujący sposób pretensjonalnej i
zaborczej. W tej chwili wyglądała jak szalony Pirat dość niepokaźnej postury, czy raczej
chłopiec pokładowy z pirackiego okrętu, groteskowa postać z pantomimy. Z podwi-
niętych pomarańczowych szarawarów wystawały chude, gołe DoŜęta, biała bluzka była
rozchełstana, zniknęły szarfa, srebrzysty szal i złote łańcuchy, porzucone gdzieś' wraz z
wieczorową torebką, gdzie - Lily juŜ nie pamiętała. Jej zaczerwienioną od tanecznych harców
i wypitych trunków twarz pokrywała pstra maź rozmazanego makijaŜu, co upodabniało jej
oblicze do topniejącej maski z barwionego wosku. Srebrzone wargi pogrubiały groteskowo i
wyglądały jak usta cyrkowego klauna. Gdy jednak zaczęli tańczyć, nieco na dystans, to
odskakując, to przyskakując jedno do drugiego, miotając się w spazmatycznych podrygach,
wpadając na sąsiadów, o których obecności całkiem zapomnieli, jak zresztą o całym boŜym
świecie, roześmiani, zadyszani, scze-pieni rozjarzonymi spojrzeniami, Gulliver pojął, Ŝe
znalazł partnerkę doskonałą. Lily oddalała się od niego, okręcała w piruecie, podskakiwała,
okrąŜała go, przeginając nad głową ramiona, niczym kapłanka w ekstazie, zdawała się coś
wołać, w kaŜdym razie poruszała ustami, jakby coś wołała, czego jednak Gulliver, z powodu
hałasu, nie był w stanie dosłyszeć. Zresztą on sam, miotając wściekle głową, wlewał w burzę
porywającego ryku własny strumień opętańczych wrzasków, dla jego uszu niesłyszalnych.
Tamar nie znalazła Conrada, wpadła natomiast na Duncana. Duncan juŜ dawno stracił kontakt
z Jean, bo wolał pić, gdy ona skoczyła w wir zabawy. Niebawem dowiedział się z Ŝyczliwych
ust o obecności na balu Crimonda. Niewykluczone, Ŝe te same Ŝyczliwe usta doniosły o tym
fakcie jego Ŝonie, dręczył się później domysłami, a moŜe zresztą od początku wiedziała. Po
krótkich poszukiwaniach trafił na zakończenie szkockiego tańca wirowego, który
obserwowali takŜe od jakiegoś czasu Hernshaw i Riderhood, i był świadkiem, jak Jean i
Crimond wymknęli się chyłkiem przed następnym tańcem. Wtedy powlókł się do jednego z
barów z zamiarem zalania się w trupa i poszukania pociechy, bo cóŜ mu innego pozostało, we
własnym cierpieniu, gniewie i lęku przed katastrofą, na jaką się zanosiło. Przestało mu juŜ
zaleŜeć na odnalezieniu Ŝony, a kiedy, znacznie później, zobaczył, jak do „pawilonu
wspomnień" wchodzą Jean i Crimond i dołączają do tańczących, zgarbił się tylko jeszcze bar-
dziej w ciemnym kącie, aby czerpać bolesną satysfakcję z faktu, Ŝe moŜe, sam niewidoczny,
sycić ich widokiem swą zazdrość.
Kiedy Tamar, która wciąŜ szukała Conrada, bardzo juŜ zmęczona i zziębnięta, przygnębiona
dodatkowo tym, Ŝe posiała adzieś swój kaszmirowy szal, weszła do „pawilonu wspomnień",
jej wzrok padł od razu na tańczących ze sobą Crimonda i Jean. Wiedziała, Ŝe przed laty
między tymi dwojgiem „coś było", ale nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała i traktowała
owe słuchy jak echa dawno minionej przeszłości. Widok, jaki się teraz ukazał jej oczom,
przejął ją zdumieniem, przyprawił
0 wstrząs, a potem napełnił lękiem z dziwną domieszką zazdrości. Jean naleŜała do
najwaŜniejszych postaci w jej Ŝyciu, moŜna by nawet powiedzieć, Ŝe była w pani Cambus
„zakochana". To do niej w okresie dorastania przychodziła z problemami, o jakich nie
ośmieliłaby się rozmawiać nie tylko z matką, ale nawet z Rose czy Pat. Często bywała w
domu Jean i Duncana (do niego równieŜ była bardzo przywiązana), zapraszana dawniej na
herbatę, a w ostatnich latach na drinka. Rozejrzawszy się teraz po namiocie, dostrzegła go
wkrótce wciśniętego w kąt. Z brodą opartą na przedramieniu, które połoŜył na oparciu
stojącego przed nim krzesła, z bolesnym natęŜeniem przyglądał się tańczącym. Między nim a
Tamar przesuwały się liczne przytulone pary, gdy więc skończył się jeden taniec, a zaczął
następny, dziewczyna, przeraŜona tym, co ujrzała, postanowiła się ukradkiem wymknąć. Na
nieszczęście Duncan równieŜ ją dojrzał
1 przywoływał skinieniem ręki. Uznała, Ŝe nie wolno jej teraz uciec, i jęła się przeciskać
między siedzącymi i stojącymi ludźmi, lawirować między przewróconymi krzesełkami i
stolikami, na których stały baterie opróŜnionych butelek. Kiedy docisnęła się do Duncana i
siadała obok niego, zerknęła szybko przez ramię na taneczny parkiet i dostrzegła, jak Jean i
Crimond opuszczają właśnie z przeciwległej strony „pawilon wspomnień".
Duncan był potęŜnym męŜczyzną („niedźwiedziej" — jak chcieli jedni, „lwiej" - jak
twierdzili inni, postury), tęgim i wysokim, z szopą niemal czarnych, kędzierzawych,
spadających aŜ na kark włosów na ogromnej głowie. Rosłe bary, z nawyku garbione,
stwarzały wraŜenie stłumionej, czasem groźnej siły. Wyglądał na człowieka nie tylko
inteligentnego, ale i budzącego respekt. Usta miał szerokie, wyraziste, o falistym wykroju,
oczy
ciemne, o trochę niepokojącym wyrazie, poniewaŜ jedno z nich było niemal smoliście czarne,
jakby źrenica rozlała się na całą tęczówkę. Nosił okulary w ciemnej oprawce, zza których
błyskał ironicznym spojrzeniem, śmiał się zaś dyszkantem.
- Cześć, dziecino! Dobrze się bawisz?
- Owszem, dziękuję. Nie widziałeś przypadkiem Conrada? No wiesz, Conrada Lomasa. AleŜ
ty go pewnie w ogóle nie znasz!
- Wyobraź sobie, Ŝe znam! Poznałem go u Gerarda. Jest kolegą Leonarda, prawda? Nie, tu go
nie widziałem. Przyszłaś z nim? Zginął ci?
- No właśnie. To moja wina. Odeszłam na chwilę i... Zbierało jej się na płacz, więc zacisnęła
powieki, by zahamować łzy.
- Przykro mi, dziecinko - burknął Duncan. - Chodź, golniemy sobie po maluchu. To nam
obojgu dobrze zrobi.
Nie wstał jednak, oparł się tylko mocniej na stojącym przed nim krześle. Opuściła go nagle
pewność, Ŝe zdoła się podnieść. Przyglądał się Tamar i myślał o tym, jaka jest chuda, aŜ litość
brała patrzeć, niemal zagłodzona, jakby cierpiała na anoreksję. Przyszło mu teŜ na myśl, Ŝe w
tej fryzurze (sięgające ramion włosy miała równo obcięte, uczesane z przedziałkiem z boku)
wygląda na czternastolatkę. Nie zacierała tego wraŜenia biała balowa suknia, która wyglądała
na pannie Hernshaw jak za duŜa halka. Dziewczyna prezentowała się juŜ znośniej w swoim
codziennym ubiorze, złoŜonym ze schludnej bluzeczki i spódniczki.
Tamar wpatrywała się w Duncana z niepokojem. Dotarło do niej znaczenie sceny, jakiej była
świadkiem, a teraz boleśnie wyczuwała emanujące z niego cierpienie, które jednak
przyprawiało ją raczej o zakłopotanie niŜ współczucie. Trudno teŜ było nie zauwaŜyć, jak
bardzo jest pijany. Był czerwony jak burak i sapał jak miech. Przestraszyła się, Ŝe moŜe lada
chwila zwalić się na ziemię, a wtedy musiałaby się nim zaopiekować.
Tymczasem on, jakby na przekór jej obawom, podźwignął się z krzesła. Przez chwilę chwiał
się lekko, po czym wsparł się ręką na jej chudym, nagim ramieniu.
- Chodź, poszukamy czegoś do wypitki.
Pociągnął ją w stronę jednego z wyjść. Kiedy mijali parkiet taneczny, orkiestra zagrała
melodię Night and Day.
_ Noc i dzień - mruknął Duncan. - Zgadza się. Zatańczymy? MoŜna panią prosić?
Porwał ją na parkiet i zaczęli tańczyć. Poddawszy się rytmowi muzyki. Duncan stwierdził ku
własnemu zaskoczeniu, Ŝe nogi przestały mu ciąŜyć i zawadzać i, niczym dobrze
wytresowane zwierzęta, potrafią pokazywać wyuczone sztuczki. Tańczył wyśmienicie. Tamar
pozwoliła się prowadzić, poddała się rzewnej, nostalgicznej melodii i tańczyła swój pierwszy
tego wieczoru taniec. Do jej oczu napłynęły łzy, które otarła o czarną marynarkę swojego
partnera.
W pawilonie jazzowym Jenkin tańczył z Rose. On i Gerard zajrzeli przedtem do mieszkania
Levquista, doszedłszy wspólnie do wniosku, Ŝe Duncan tam właśnie mógł się zaszyć.
- Nie będzie zachwycony naszym widokiem - wyraził przypuszczenie Hernshaw.
- Jeśli go tam zastaniemy, będzie to znaczyło coś wręcz przeciwnego - stwierdził Jenkin.
W mieszkaniu nie zastali jednak nikogo. Gerard postanowił tam zaczekać, po prostu na
wszelki wypadek, Jenkin natomiast, przepełniony chęcią zostania aniołem stróŜem Duncana,
ponownie wybiegł. Niebawem spotkał Rose i uznał, Ŝe wypada poprosić ją do tańca. Ruszyli
do pawilonu jazzowego, poniewaŜ stał najbliŜej, i Jenkin jął przepisowo wodzić pannę
Curtland wokół parkietu, przeciskając się przez gęstniejący tłum rozchełstanych balowiczów,
w których budzący się świt obudził świeŜy zapal do figur tanecznych. Taniec z Jenkinem
naleŜał do zajęć nieskomplikowanych i wolnych od niespodzianek, tańczył bowiem lak samo
do kaŜdej melodii. Oczywiście niezwłocznie podzielił S1? z partnerką niedawnym
przeŜyciem własnym i Gerarda, zasugerował nawet, Ŝeby pójść i sprawdzić, czy tamten
występ nie doczeka się powtórki. Rose dała mu jednak do zrozumienia, Ŝe Podobna
ciekawość byłaby co najmniej w złym guście, a zmieszany Jenkin musiał jej przyznać rację.
Rose, doszedłszy zapewne do wniosku, Ŝe wcześniej tego Wieczoru przejawiła nadmierne
zainteresowanie całą sprawą, usiłowała ją obecnie celowo bagatelizować.
- ZałoŜę się. Ŝe Crimond juŜ się ulotnił, a Duncan i Jean od dawna bawią się razem.
Właściwie nic złego się nie stało. Nie wspominaj mu tylko, Ŝeś ich razem widział!
- Oczywiście, Ŝe tego nie zrobię. Masz naturalnie rację. Ale jednak co za tupet, swoją drogą!
- Postanowiliście juŜ coś w związku z ksiąŜką? - Rose zmieniła temat, gdy Jenkin nadepnął
jej na nogę.
- My. moja droga, my! Przypominam ci, Ŝe ty równieŜ zasiadasz w komitecie.
- To prawda, lecz ja się nie liczę. Decyzję musicie podjąć ty i Gerard.
- Praktycznie mamy związane ręce - odparł.
Martwił się o Duncana, który krąŜył gdzieś w pobliŜu niczym ranny, niebezpieczny
niedźwiedź.
Ni stąd, ni zowąd pojawił się Conrad Lomas i zaczął przeciskać się w ich stronę, roztrącając
przytulone pary.
- Nie widzieliście państwo Tamar? Nie wiecie, gdzie jej szukać?
- Pana powinno się o to zapytać - nastroszyła się panna Curtland.
Sam w mieszkaniu Levquista, w którym zasłony, choć wstawał juŜ brzask, pozostawały
zaciągnięte, Gerard przyglądał się z posępną miną strasznemu pobojowisku, brudnym
kieliszkom i pustym butelkom, stojącym gdzie popadnie: na gzymsie kominka, na krzesłach,
na stolikach, na półkach z ksiąŜkami, wreszcie na podłodze. Jak to moŜliwe, byśmy zuŜyli aŜ
tyle naczyń, zdumiał się. Ano cóŜ, im bardziej zabawa się rozkręca, tym częściej człowiek
traci kontakt ze swoim szkłem! Tam, do licha, nie została ani jedna kanapka, a raczej został
nieśmiałek, ale bez ogórka. Zjadł rozmiękłą kromkę i nalał sobie szampana. Miał juŜ po
dziurki w nosie musującego trunku, ale wyboru nie było. Co prawda Jenkin zdradził, Ŝe ukrył
w gabinecie profesora butelkę whisky „na czarną godzinę", ale Gerard nie czuł się na siłach,
by jej szukać.
Miał szczerą nadzieję, Ŝe słuŜący Levquista zdoła uprzątnąć ten bałagan, zanim staruszek
wróci do siebie nazajutrz po śniadaniu. Trzeba dać chłopcu napiwek, i to suty. Potem
przypomniał sobie z niepokojem, Ŝe w podnieceniu i gorączce, w jakie wpra-
wiła go wizyta u profesora, zapomniał mu podziękować za uŜyczenie ich paczce swojego
mieszkania, co naleŜało uznać za znaczące wyróŜnienie, zwaŜywszy, Ŝe o ten sam przywilej
ubie-aało się z pewnością wielu co wybitniejszych dawnych uczniów. Hernshaw jął
komponować w myślach uprzejmy list z wyrazami przeprosin. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe
Levquist dostrzegł jego zaniedbanie i Ŝe sprawiło mu ono złośliwą satysfakcję. Gerard począł
się następnie zastanawiać nad pewną zajmującą kwestią. OtóŜ od „tamtej sprawy", od której
upłynął juŜ spory szmat czasu, Levquist ani razu podczas spotkań z nim czy Jenkinem nie
wspomniał nazwiska Crimonda, choć inne wspominał, a przecieŜ i Crimond naleŜał do jego
wybitnych studentów, naleŜał teŜ do paczki. Niewątpliwie musiano mu donieść. Ciekawe, czy
Crimond w ogóle podtrzymuje przyjazne stosunki z Levqui-stem, zainteresował się następnie
Gerard, zresztą nie po raz pierwszy. Wszak niewykluczone, Ŝe i on dzisiejszego wieczoru
złoŜył profesorowi wizytę! Strach pomyśleć! BoŜe, aleŜ obecność tego człowieka zwarzyła
im humory. Gerard był skłonny podzielać oburzenie Rose: jak on śmiał się tu zjawić,
niegodziwiec! Jenkin replikował na to trzeźwo: a niby czemu nie? Ale Ŝeby tańczyć z Jean...
Gerard konstatował z niechęcią, Ŝe ów nieszczęsny epizod, jeśli godziło się go tak nazwać,
zdawał się napawać Jenkina jakąś niezdrową satysfakcją. On sam oceniał to zdarzenie jako
niesmaczne, odraŜające, złowróŜbne i grubo niestosowne. Zaciekawiło go, czy bardzo jest
pijany. I owszem. A czy moŜna powiedzieć, Ŝe zalany w pestkę? Zadzwonił telefon i Gerard
podniósł słuchawkę.
- Słucham?
- Czy mogę mówić z panem Hernshawem? Czy zastałam go Pod tym numerem?
- Pat!...
- Och, Gerard... Gerardzie... nasz ojciec...
Poczuł, jak lodowacieje. Jego ojciec odszedł z tego świata.
- Gerard, jesteś tam?
- Tak.
- On nie Ŝyje. Nic tego nie zapowiadało, prawda? Lekarz nie uprzedził... To nastąpiło tak...
tak nagle... Tatuś... i w następnej chwili juŜ nie Ŝył...
- Jesteś sama, Pat?
- A jak ci się zdaje? Dochodzi piąta rano! MoŜe mi powiesz, kogo miałam ściągać o tej
porze?
- O której umarł?
- Jakąś godzinę temu... zresztą nie wiem... Co ja robiłem godzinę temu? - usiłował sobie
przypomnieć.
- Byłaś przy nim?
- Tak. PołoŜyłam się spać przy otwartych drzwiach... Około pierwszej usłyszałam, jak jęczy.
Weszłam, siedział na łóŜku i... mamrotał coś takim okropnym, cienkim głosem... Poruszał
rękami i błądził wzrokiem po pokoju... Na mnie nawet nie spojrzał... Był niemal biały, blady
jak ściana... usta mu teŜ zbielały... Chciałam mu dać proszek, ale... Usiłowałam go połoŜyć,
chciałam, Ŝeby zasnął... Myślałam, Ŝe gdyby zasnął, odpoczął, moŜe... A potem on zaczął...
tak okropnie... charczeć...
- O mój BoŜe!
- Ja wiem, ty wolałbyś o niczym nie wiedzieć... Od kilku godzin usiłuję się z tobą
skontaktować... od tamtej chwili... Portier obdzwonił dziesiątki pokoi, ale wszędzie odbierały
jakieś pijanice. Ty teŜ jesteś pijany? Po głosie poznaję, Ŝe tak!
- MoŜe trochę. - Prawda, Levquist nie ma telefonu, pomyślał, ale to się przecieŜ zdarzyło juŜ
jakiś czas temu, co ja mogłem wtedy robić? Gapiłem się na tańczącego Crimonda? Biedna Pa-
tricia. - Trzymaj się. Pat - wybąkał.
- Więc jednak jesteś pijany! Jasne, Ŝe się trzymam. CóŜ innego mi pozostaje? Jestem półŜywa
z rozpaczy i samiuteńka jak palec...
- MoŜe się lepiej połóŜ.
- Nie zasnę! Ile ci zajmie droga do domu, godzinę?
- NajwyŜej godzinę, ale teraz nie mogę wyjechać.
- Jak to?
- Przyjechałem tu z paroma osobami, nie mogę ich tak zostawić, nie mogę wyjechać bez
uprzedzenia, a Bóg raczy wiedzieć, gdzie się wszyscy porozłaziłi.
Nie mogę wyjechać nie zobaczywszy się z Duncanem, przyznał szczerze sam przed sobą.
- Twój ojciec umarł, a ty chcesz zostać na balu, Ŝeby obtań-cowywać jakieś pijane cizie!
- Przyjadę natychmiast, jak tylko będę mógł - zapewnił. -Przepraszam, Pat.
Trzasnęła słuchawką.
Przez jakiś czas siedział w ciszy z zamkniętymi oczami, a potem zaszeptał:
_ O mój BoŜe, mój BoŜe, mój BoŜe!
Część pierwsza LATO - Widziałem przed chwilą Davida Crimonda. Paraduje w szkockiej spódniczce. - Naprawdę? Gdzie? - Tam, w tamtym namiocie, pawilonie, czy jak się te pałaty nazywają. Jest z nim Lily Boyne. Pierwszym rozmówcą był Gulliver Ashe, zdolny, chwilowo bezrobotny, młody Anglik tuŜ po trzydziestce, wyraźnie zbity z tropu liczbą swoich lat, drugim - Conrad Lomas, student ze Stanów, wręcz tryskający młodością, wzrostem wyŜszy od Gul-livera, choć juŜ ten uchodził za wysokiego. Gulliver nie miał dotąd okazji go spotkać, lecz sporo o nim słyszał. Uwagę swoją, która wzbudziła tak Ŝywą reakcję, skierował nie tylko do Amerykanina, ale i do jego towarzyszki, Tamar Hernshaw. Miejsce akcji: doroczny bal w Oksfordzie, wydarzenie od miesięcy z niecierpliwością oczekiwane. Czas akcji: prawie jedenasta w nocy, lecz Ŝe w środku lata, więc ciemność jeszcze nie zgęstniała, zresztą do reszty zgęstnieć w ogóle nie miała. Ponad rzęsiście oświetlonymi namiotami, z których dochodziły dźwięki muzyki róŜnych gatunków, wzdymała się granatowa, jakby przydymiona kopuła nieba z kilkoma Ŝółtymi punkcikami gwiazd. Ogromny księŜyc, podobny do pokruszonego sera, utknął nisko w gałęziach drzew, które rosły za odnogą rzeki Cherwell, opływającej tereny college'u. Tamar i Conrad dopiero przyjechali, nawet jeszcze nie zdąŜyli ze sobą zatańczyć. Gulliver zagadnął ich tak poufale, bo znał Tamar, wprawdzie niezbyt blisko, i znał jej towarzysza, choć tylko ze słyszenia. Na widok dziewczyny poczuł lekką irytację, poniewaŜ jego partnerką tej wyjątkowej nocy miała być Violet, matka Tamar, lecz w ostatniej chwili skrewiła. Gulliver za Violet nie przepadał, ale zgodził się jej towarzyszyć na prośbę Gerarda Hernshawa. którego Ŝyczenia traktował jak rozkazy. Gerard, znacznie od Gullivera starszy, był wujem Tamar, choć nie w literalnym tego słowa znaczeniu, jako Ŝe Violet nie była jego siostrą rodzoną, lecz stryjeczną. Siostra Gerarda Patricia, przewidziana jako partnerka dla Jeńki na Ri-derhooda, równieŜ zawiodła, choć z istotnego powodu (w odróŜnieniu od Violet, która najwyraźniej Ŝadnego nie miała): stan zdrowia ojca Gerarda, od jakiegoś juŜ czasu złoŜonego chorobą, niespodziewanie się bowiem pogorszył. Gulliver nie posiadał się oczywiście ze szczęścia, Ŝe w ogóle go zaproszono, lecz zarazem odczuwał złość, bo kojarząc go w parę z Violet, Gerard spychał go siłą rzeczy w szeregi wapniaków. Wolałby juŜ mieć za towarzyszkę Tamar, choć i do tej panny nie pałał nadmierną sympatią. DraŜniła go jej nieśmiałość, raził brak obycia. Blada, chuda i wiotka przypominała wyglądem uczennicę, nie dbała o siebie, brakowało jej stylu, a krótko ostrzyŜone proste włosy czesała jak mała dziewczynka, z przedziałkiem z boku głowy. W białej sukni wyglądała, jego zdaniem, przesadnie juŜ dziewiczo. Choć zdarzało mu się czasem wątpić we własną skłonność do płci odmiennej, wolał dziewczęta śmielsze, wiedzące, czego chcą. Zresztą Tamar jako partnerka dla niego w ogóle nie wchodziła w rachubę, wiedziano wszak nie od dzisiaj, Ŝe wybiera się na bal ze swoim nowym znajomym, inteligentnym młodym Amerykaninem, którego poznała przez kuzyna, Leonarda Fairfaxa. Gerard, najwyraźniej poczuwający się do winy z powodu absencji Violet, pocieszał co prawda Gullivera, Ŝe na pewno sobie kogoś poderwie, jednak na razie nie zanosiło się na Ŝaden podbój, dziewczęta były bowiem co do jednej zajęte. Naturalnie później, gdy ich towarzysze się popiją, sytuacja winna się poprawić. Gulliver wałęsał się bez celu, owiewany ciepłym powietrzem niebieskawego mroku, z nadzieją na spotkanie kogoś znajomego, tymczasem pierwsza napotkana znajoma osoba, właśnie Tamar, wzbudziła w nim raczej rozdraŜnienie niŜ radość. Dodatkowym źródłem irytacji było dlań i to, Ŝe, po długich zresztą namysłach, nie włoŜył błękitnej, marszczonej koszuli z Ŝabotem, jakie miała na sobie większość męskich przedstawicieli młodszego pokolenia, lecz przywdział konwencjonalny, biało-czarny wieczorowy uniform, taki sam, w jakich mieli wystąpić, o czym z góry wiedział, Gerard, Jcnkin i Duncan. Gulliver, który sam siebie uwaŜał
za przystojnego męŜczyznę, był wysokim, szczupłym brunetem o prostych, lśniących włosach i wąskim, z lekka haczykowatym nosie, z którego kształtem w końcu się pogodził, kiedy ktoś nazwał go orlim. Jego oczy - prześliczne, jak go zapewniano -miały barwę czystego, bez Ŝadnych cętek, złocistego, roztopionego brązu. Teraz wręcz palił się do tańca i byłby szczerze wściekły na Gerarda za pozbawienie go partnerki, gdyby nie fakt, Ŝe to właśnie Gerard zapłacił za jego kartę wstępu (diabelnie drogą), bez której w ogóle nie byłby się dostał na bal. Podczas gdy w głowie Gullivera kłębiły się te myśli, Conrad Lomas, rzuciwszy Tamar bąkliwe przeprosiny, pomknął w stronę pawilonu, w którym miał się podobno bawić David Crimond. Na długich jak tyki nogach puścił się biegiem przez trawnik, zostawiając Gullivera i Tamar samych. Tamar, zaskoczona tak nagłą rejteradą, nie pospieszyła za partnerem. Otwierało to pewne widoki przed Gulliverem, który teŜ w istocie zastanawiał się przez chwilę, czyby nie skorzystać z okazji i nie poprosić dziewczyny do tańca. Zawahał się jednak, przewidując, Ŝe gdyby mu odmówiła, poczułby się boleśnie dotknięty. Poza tym nie chciał jej sobie brać na głowę. W gruncie rzeczy był rad, choć się w duszy nad sobą uŜalał, Ŝe moŜe się tak wałęsać bez celu, samotny voyeur. Zresztą właśnie postanowił wrócić do pokoju, gdzie Gerard z resztą paczki poił się szampanem, i poprosić do tańca Rose. Co prawda przyszła z Gerardem, ale ten nie miałby zapewne nic przeciwko odstąpieniu partnerki, a perspektywa, o jakiej Gulliver nie mógł dotąd nawet marzyć: opasania ramieniem kibici Rose Curtland, była nieodparcie pociągająca. Tymczasem przepadła szansa, jaką mógł mieć u Tamar, i dziewczyna odwróciła się na pięcie. - To był Conrad Lomas, prawda? - zapytał ją Guli. - Co go tak nagle ugryzło? - Pisze rozprawę na temat marksizmu w Wielkiej Brytanii -wyjaśniła. - Więc musiał się naczytać prac Crimonda. - On go wręcz ubóstwia - przyznała. - Przeczytał wszystko, co Crimond napisał, ale dotąd nie miał okazji poznać samego autora. Chciał, Ŝebym znalazła kogoś, kto mógłby go Crimon- dowi przedstawić, ale uznałam, Ŝe to by nie było w porządku. Nie wiedziałam, Ŝe tu dzisiaj będzie. pawilon, gdzie grano nastrojową staromodną muzykę, walce, tanga, powolne fokstroty, przeplatane wirowymi tańcami szkockimi i swobodnymi gigami, które moŜna tańczyć, jak się komu podoba. Z oddali dolatywał hałaśliwy jazgot, wytwarzany przez słynną grupę pop. W innym namiocie grano tradycyjny jazz, w jeszcze innym muzykę country. Rose i Gerard, obydwoje wyśmienici tancerze, odnaleźliby się w kaŜdym z tych muzycznych gatunków, uznali jednak, Ŝe wieczór nostalgicznych wspomnień winien nastrajać klasycznie. Orkiestra college'u grała Straussa. Rose skłoniła głowę na okryte czarną tkaniną ramię partnera. Była wysoka, on jeszcze wyŜszy. Tworzyli piękną parę. Twarz Gerarda, określaną mianem surowej, najtrafniej scharakteryzował jego szwagier, handlarz dziełami sztuki, nazywając ją kubi-styczną. Składało się na nią kilka mocno zarysowanych, dominujących płaszczyzn, opiętych na wyrazistej strukturze kostnej, gładkie, prostokątne czoło oraz nos, raczej tępo ścięty niŜ spiczasty. Całość mogłaby sprawiać wraŜenie surowej kompozycji geometrycznych figur, oŜywiała ją jednak i harmonijnie spajała przebijająca spod tych rysów siła ducha, która czasem nadawała im wyrazu ironicznego rozbawienia, a uśmiech zmieniała często w drwiący, szelmowski grymas. Oczy miały barwę metalicznie niebieską, kręcona czupryna - brązową, a choć nie mieniła się juŜ, jak niegdyś, czystym, kasztanowatym połyskiem, zachowała dawną bujność i nie została jeszcze dotknięta siwizną, mimo Ŝe jej posiadacz przekroczył juŜ pięćdziesiątkę. Rose miała włosy proste, gęste i stroszące się zwykle w puszyste blond aureole. Przeglądając się ostatnio w lustrze, przestraszyła się, czy ta masa puszystych, płowych wicherków nie przybiera aby, en bloc, barwy kawy z pieprzem. Panna Curtland miała ponadto ciemnoniebieskie oczy i bezsprzecznie ładny nosek, odrobinę retrousse. Figurę zachowała dziewczęcą, co tego wieczoru uwydatniała prosta, ciemnozielona balowa suknia. Rose uchodziła za uosobienie spokoju, co niektórych draŜniło, za to na innych działało
kojąco. Nader często uśmiechała się blado, jak w tej właśnie chwili, choć jej rozkołysanym uczuciom daleko było do stanu zupełnej błogości. Taniec z Gerardem napełniał ją szczęściem. GdybyŜ jeszcze umiała, co on jej czasem zalecał, odkrywać i przeŜywać wieczność w ulotnej chwili bieŜącej! Powinna być przecieŜ szczęśliwa juŜ z tego po prostu powodu, Ŝe jego silne ramię opasywało jej kibić, a delikatne, lecz stanowcze ruchy ciała prowadziły ją płynnie w tańcu. Od dnia, kiedy Gerard odkrył przyjaciołom swe zamiary, nie mogła się wprost doczekać tego balu. To on postarał się o zaproszenie dla Tamar i Conrada. Tymczasem teraz, gdy pragnienia Rose się spełniały, ona błądziła myślami daleko. Uśmiechnęła się z lekką goryczą i cicho westchnęła. - Zgaduję, o czym myślisz - szepnął. - Wiem. - O Sinclairze. - Tak. Co prawda Rose na razie wcale o Sinclairze nie myślała, ale pamięć o nim zrosła się tak ściśle z osobą Gerarda, Ŝe mogła bez skrupułów udzielić twierdzącej odpowiedzi. Sinclair, brat Rose, „piękny, złoty efeb", juŜ od dawna nie Ŝył. Naturalnie, wspomniała go tego wieczoru, kiedy wchodziła na teren kolegium, bo stanął jej przed oczami tamten dawno miniony letni dzień, kiedy przyjechała w odwiedziny do brata-studenta pod koniec jego pierwszego roku na uniwersytecie i Sinclair szepnął jej do ucha: „Spójrz, tamten drągal to właśnie Gerard Hernshaw". Rose, młodsza od brata, chodziła jeszcze do gimnazjum. Ostatnie listy Sinclaira do domu były wręcz pełne Gerarda. Rose wywnioskowała z ich treści, Ŝe jej brat jest w starszym (o dwa lata) koledze bez pamięci zakochany. Dopiero jednak podczas odwiedzin w Oksfordzie uświadomiła sobie, Ŝe Gerard odwzajemnia uczucia Sinclaira. Nie widziała w tym nic gorszącego. Nie całkiem juŜ stosowne było jednak to, Ŝe i ona od pierwszego spojrzenia straciła dla Gerarda głowę, i pozostała w nim od tamtej pory - taki szmat czasu! - beznadziejnie, na zabój zakochana. Dziwny romans, jaki przeŜyła z Gerardem w niecałe dwa lata po tragicznej śmierci Sinclaira, okazał się epizodem, o którym nigdy później ze sobą nie rozmawiali, do którego nawet w myślach - tak surową narzucili sobie dyscyplinę - nigdy nic wracali, jak wraca się do wspomnień, by je na nowo przeŜywać, odświeŜać, przewietrzać i upiększać. Tamten miłosny epizod złoŜyli w skrytce przeszłości niczym zapieczętowaną paczkę, której czasem mimochodem ostroŜnie dotykali, ale której nigdy, czy to razem, czy osobno, nie próbowali otwierać. Rose miewała innych kochanków, przemknęli przez jej Ŝycic jak ulotne cienie, dostawała nawet propozycje małŜeńskie, lecz kaŜdą odrzucała. Poczuła, jak dłoń Gerarda uścisnęła leciutko jej palce, i zaciekawiło ją, czy i on nie pomyślał teraz o tamtym. Podnosząc głowę z jego ramienia, gdzie ją na chwilę złoŜyła, nie podniosła wzroku na swego partnera. Po skończeniu studiów Sinclair zamieszkał z Gerardem. Hernshaw pracował jako dziennikarz, Sinclair kontynuował studia biologiczne i pomagał przyjacielowi zakładać lewicowe pismo. Kiedy szybowiec Sinclaira roztrzaskał się o stok wzgórza w Sussex, Gerard, po krótkim, na poły nierzeczywistym romansie z Rose, porzucił działalność lewicową i podjął pracę w administracji rządowej. W tamtym okresie po-mieszkiwał z róŜnymi męŜczyznami, w tym równieŜ z kolegami z Oksfordu, Duncanem Cambusem, który wtedy pracował w Londynie, i Robinem Topglassem, genetykiem, synem znanego ornitologa. Robin poślubił później francuskojęzyczną Kanadyjkę i przeniósł się do Kanady, a Duncan - szkolną przyjaciółkę Rose, Jean Kowitz, i wszedł do dyplomacji. Marcus Field, który chyba nie naleŜał do kochanków Gerarda, wstąpił do zakonu benedyktynów. Gerard miał zawsze wielu przyjaciół wśród męŜczyzn, takich jak Jenkin Riderhood, z którym jednak nie utrzymywał kontaktów seksualnych, w ostatnich wszak latach, wedle wszelkich oznak, wiódł Ŝycie samotne. Oczywiście Rose nigdy go o te sprawy nie pytała. O męŜczyzn, prawdę mówiąc, przestała juŜ być zazdrosna. Teraz bała się rywalek-kobiet.
Walc ucichł i oboje stali przez chwilę przytuleni, znieruchomiali w odrętwiałej, rozmarzonej pozie ludzi, którzy nagle przestali tańczyć. - Tak się cieszę, Ŝe Tamar spotkała wreszcie na swej drodze sympatycznego chłopca - powiedziała Rose. - Mam nadzieję, Ŝe go ucapi i juŜ nie wypuści. - Nie sądzę, by była zdolna do takiej inicjatywy. On będzie się nią musiał wykazać. - Jest taka delikatna, niewinna, taka, w najlepszym zresztą tego słowa znaczeniu, naiwna. Mam nadzieję, Ŝe gagatek zdaje sobie sprawę, jaki mu się trafia skarb. - Myślisz, Ŝe moŜe ją uznać za nieciekawą? Biedulka nie grzeszy błyskotliwością. - Nieciekawą? AleŜ skąd! - Ŝachnął się niemal z oburzeniem. - Biedne dziecko, nadal szuka ojca. - Sądzisz, Ŝe mogą ją pociągać starsi męŜczyźni? - Nie myślałem o czymś tak trywialnym! - My oboje znamy przeszłość Tamar, więc nic dziwnego, Ŝe jesteśmy pod wraŜeniem jej osobowości - powiedziała Rose. -Naturalnie, wraŜeniem jak najlepszym. - Istotnie. Wyszła z tego grzęzawiska zaskakująco czysta, nie zbrukana. - Nieślubne dziecko nieślubnego dziecka! - Nie znoszę tej terminologii! - Mój drogi, obawiam się, Ŝe ludzie nadal myślą w takich kategoriach. Violet, matka Tamar, dotychczas panna, była córką młodszego brata ojca Gerarda, Benjamina Hernshawa. Ów wyrodny syn rodziny, który równieŜ nigdy się nie ustatkował, porzucił matkę Violet. Z kolei Tamar, która, jak szeptano, przyszła na świat tylko dzięki temu, Ŝe Violet nie miała pieniędzy na skrobankę, była owocem krótkiej znajomości jej matki z pewnym turystą ze Skandynawii, znajomości tak przelotnej, Ŝe Violet nie tylko nie dowiedziała się nigdy, czy był Szwedem, Duńczykiem czy Norwegiem, ale nawet, jak utrzymywała, nie poznała jego imienia. Sierocy urok Tamar, jej włosy mysiego koloru i wielkie, szare, posmutniałe oczy nie dawały zaś dostatecznych podstaw do snucia wiarygodnych hipotez na temat narodowości rodzicie-la. Sama Violet roztropnie przyjęła nazwisko Hernshaw, które następnie przekazała córce. Burzliwe Ŝycie osobiste Violet, oceniane nader krytycznie nie tylko przez Patricię, ale i przez Gerarda, trwało przez całe dzieciństwo Tamar, choć juŜ bez równie przykrych potknięć, jakim było jej poczęcie. - Violet szalenie pociągała męŜczyzn - rzekła Rose. - Nadal jest niezwykle atrakcyjna. Gerard puścił tę uwagę mimo uszu. Zerknął na zegarek. Oczywiście miał na sobie czarno- biały wieczorowy strój, tak niechętnie oceniony przez Gullivera Ashe'a, w którym zresztą było mu wielce do twarzy. Jestem zazdrosna o kaŜdą kobietę, jaka się pojawia w jego otoczeniu, stwierdziła w duchu Rose, nawet o tę biedną małą, którą skądinąd tak lubię! Bywało, Ŝe dopuszczała do siebie okrutną prawdę: zmarnowałam Ŝycie dla tego męŜczyzny, czekałam na niego i czekałam, choć wiedziałam, Ŝe czekam na darmo, tyle mu dałam, a tak mało otrzymałam w zamian. A za- raz potem ganiła się surowo: aleŜ ze mnie wstrętna niewdzięcznica, przecieŜ ofiarował mi swoją bezcenną miłość, kocha mnie, potrzebuje, czy to mało? Nawet jeśli kocha jak kogoś w rodzaju idealnej siostry. Ale teraz, po odejściu z posady państwowej, przebąkuje, Ŝe ma zamiar coś napisać, zapowiada, Ŝe wkracza w nowy etap Ŝycia, Ŝe będzie się wewnętrznie doskonalił, zachodzi więc obawa, Ŝe moŜe mu strzelić do głowy jakiś nowy szalony pomysł, na przykład pociąg do kobiet... Co będzie, jeśli zgłosi się do mnie po radę? Nonsens, przesądziła szybko, a zresztą... czyŜ mało dotąd w Ŝyciu zakosztowałam szczęścia? - Jak się czuje ojciec? - zapytała. - Nie najlepiej... choć jeszcze się trzyma. Oczywiście, nie ma juŜ Ŝadnej nadziei, to tylko kwestia czasu.
- JakŜe mi przykro! Więc Patricia nie uwaŜa, Ŝe to tylko przejściowy kryzys? - Niestety nie, stan jego zdrowia gwałtownie się pogorszył. Szukaliśmy juŜ dziś nawet pielęgniarki, lecz bez powodzenia. Pat jest dla ojca bardzo dobra. Ma do niego anielską cierpliwość. Rose rzadko w ostatnich latach widywała ojca Gerarda, poniewaŜ mieszkał w Bristolu, w rodzinnym domu w Clifton, gdzie Gerard przyszedł na świat. Dopiero niedawno, kiedy zachorował, Gerard zabrał go do Londynu. Między starym panem Hernshaw a Rose istniała więź silnej sympatii, która sprawiała wszelako, paradoksalnie, Ŝe czuli się nieswojo w swoim towarzystwie. Ojciec Gerarda pragnął gorąco, Ŝeby jego syn ją poślubił. Podobnie jak jej własny ojciec pragnął kiedyś, by Sinclair poślubił Jean Kowitz. Gdyby brat Rose nie zginął, on odziedziczyłby tytuł. PoniewaŜ zmarł, tytuł przypadł Curtlandom z Yorkshire (kuzynom drugiego stopnia; dziadkowie obu gałęzi rodu byli braćmi), którzy mieli po śmierci Rose wziąć w spadku równieŜ jej dom. Odchodzimy z tego świata bezpotomnie, westchnęła w duchu. Wszystkie piękne rodzinne plany wzięły w łeb, znikniemy bez śladu! - Patricia i Gideon nie zamierzają chyba pozostać na dobre w tym mieszkaniu na górze, które urządziłeś dla ojca? - Nie, po prostu wygasła ich umowa dzierŜawna. Posiedzą u mnie, póki nie znajdą czegoś odpowiedniego. - Mam nadzieję, Ŝe się nie zasiedzą! Kiedy Gideon wraca z Nowego Jorku? MąŜ Patricii, Gideon Fairfax, marszand i finansowy czarodziej, spędzał ostatnio w tej amerykańskiej metropolii sporo czasu. - W przyszłym tygodniu. - Mówiłeś, Ŝe próbowali cię wysiudać i zająć cały dom. - Istotnie, Pat powtarza jak katarynka, Ŝe jedna osoba nie potrzebuje aŜ takich przestrzeni! Nowo urządzone mieszkanie „na górce" natchnęło niedawno Rose śmiałymi pomysłami. Właściwie dlaczego miałby je zająć ktoś inny, dlaczego nie ona sama? Przez wszystkie te lata Ŝyła nadzieją, hołubiła ją chyba nadal w jakimś zakurzonym, zapomnianym, lecz wciąŜ otwartym zakamarku duszy, Ŝe „kiedyś", „wbrew wszystkiemu", wyjdzie za Gerarda. Nadzieja ta przybrała ostatnio skromniejszą postać i panna Curtland była skłonna kontentować się przywilejem „dzielenia z nim domu", bycia „z nim" w takim sensie, w jakim, mimo całej łączącej ich, a powszechnie znanej zaŜyłości, obecnie z pewnością nie była. Przecisnęli się na skraj zatłoczonego parkietu i Rose przeczuła, Ŝe Gerard zaproponuje za chwilę, Ŝeby wrócili do „bazy", czyli do mieszkania dawnego wykładowcy filologii klasycznej Gerarda, profesora Levquista, który udostępnił je byłemu studentowi i gronu jego przyjaciół na kwaterę na balową noc. (Rodzice Levquista, nadbałtyccy śydzi, których prawdziwe nazwisko brzmiało Levin, przybrali ów skandynawski przyrostek w charakterze ubarwienia ochronnego). Pragnąc opóźnić przewidywaną propozycję przyjaciela, zapytała: - Czy podjąłeś juŜ jakąś decyzję w sprawie ksiąŜki? Nie miała na myśli dzieła samego Gerarda, bo nad Ŝadnym jak dotąd nie pracował, lecz zgoła inny utwór. Zmarszczył się gniewnie na to niewczesne pytanie. - Nie. Orkiestra zagrała następnego walca. Usłyszawszy porywającą, znajomą melodię, uśmiechnęli się radośnie i drgnęli jak na komendę. Po chwili Gerard przygarnął Rose, lewą ręką ujął jej dłoń, prawą objął talię i okręcił partnerkę wokół siebie, aŜ pofrunęła stopami nad parkietem. Wkrótce potem RoseL/SaKu^i skierowali kroki do mieszkania Levquista, do któreg^w'eftó7fŜ$o\się z kruŜganka. Rose czuła się trochę zmęczona^^cz ocz^wiścjfe nie myślała się z tym zdra- dzać. Na miejscu stwierdzili, Ŝe profesorskie pielesze objął w posiadanie Jenkin Riderhood. Od jakiegoś juŜ czasu musiał raczyć się sowicie szampanem, lecz na widok wchodzących
spiesznie odstawił butelkę. Jenkin. nieco młodszy od Gerarda, naleŜał do starej, „pierwotnej" paczki ze studenckich jeszcze czasów, do której, oprócz nich dwóch, naleŜeli ponadto Sinclair, Duncan, Marcus i Robin. Nie licząc zmarłych, Jenkin odniósł chyba w Ŝyciu najmniejszy spośród nich sukces, w kaŜdym razie pozował na nieudacznika. Duncan Cambus zrobił wybitną karierę najpierw w dyplomacji, potem w administracji rządowej. Największych zaszczytów dostąpił Gerard. Typowany na najwyŜsze stanowisko w ministerstwie, wycofał się wszelako niedawno, ku zaskoczeniu wszystkich i z nie wyjaśnionych powodów, na wcześniejszą emeryturę. Robin, którego zaniosło aŜ do Kanady, skąd rzadko dawał znak Ŝycia, był znanym genetykiem. Sinclair zamierzał zostać biologiem morza. Szykował się właśnie do wyjazdu do Instytutu Oceanograficznego Scrippsa w Kalifornii, kiedy zdarzyła się ta szybowcowa katastrofa. Rose wybierała się z nim razem, Gerard miał po jakimś czasie do nich dołączyć i planowali we trójkę „odkrywać Amerykę". W Oksfordzie wszyscy trzej, Gerard, Duncan i Jenkin, zrobili dyplom z greki, łaciny, historii staroŜytnej oraz filozofii i uzyskali tytuły magisterskie. Rose, której rodzina pochodziła z Yorkshire i miała, po kądzieli, párantele angielsko-irlandzkie, studiowała filologię angielską i francuską w Edynburgu. Po studiach imała się róŜnych zajęć, lecz nigdy nie zrobiła tak zwanej kariery. Uczyła francuskiego w Ŝeńskich gimnazjach, pracowała w stowarzyszeniu broniącym praw zwierząt, była dziennikarką w pismach kobiecych, próbowała napisać powieść, potem wróciła do etatowej pracy dziennikarskiej i działalności ekologicznej. Pracowała dorywczo jako wolontariuszka w instytucjach opieki społecznej. Od czasu do czasu, raczej rzadko, bywała w kościele (anglikańskim). Pobierała skromną roczną dywidendę z naleŜącej do rodziny firmy, bez której, jak mawiała, radziłaby sobie zapewne lepiej, gdyŜ bardziej by się starała. Jej przyjaciółka z prowadzonej przez kwakrów szkoły z internatem, Jean Kowitz, studiowała w Oksfordzie, gdzie poznała, przez Rose właśnie, Gerarda i resztę paczki, między innymi Duncana Cambusa, za którego się później wydała. Była wybitną studentką, przeznaczoną. zdaniem Rose, do ambitniejszych zadań niŜ rola kury domowej. Cambusowie byli bezdzietni. Jenkin Riderhood wsiąkł w bel-ferkę. Obecnie pracował jako starszy wykładowca historii w jednej z londyńskich szkół. Nigdy nie aspirował do posady dyrektora. Wiódł Ŝywot cichego starego kawalera, komentującego się ochoczo drobnymi darami losu. Znał kilka języków i uwielbiał wycieczki zagraniczne. W Oksfordzie przeŜył parę - jak to się wówczas mawiało - romansów, ale potem jego Ŝycie erotyczne zamarło, a w kaŜdym razie weszło w fazę utajoną. - Wyobraźcie sobie - przywitał wchodzących - idę ja rzucić okiem na stare śmiecie i w mojej byłej celi zastaję pochylonego nad biurkiem studenta. Czy wiecie, jak ten gałgan się do mnie zwracał? Per „szanowny panie"! - Miło mi słyszeć, Ŝe wykazał się dobrymi manierami -ucieszyła się Rose. - To dzisiaj prawdziwa rzadkość wśród młodzieŜy. - A co tam na dziedzińcu? - Małpi gaj - rzekł Gerard. - Mam nadzieję, Ŝe zostało jeszcze trochę tych bąbelków? - Całe kadzie. Do tego góry kanapek. Czerwony i spotniały od wypitego alkoholu, Jenkin postawił na stole talerz kanapek z ogórkiem, po czym jął osuszać serwetką plamę rozlanego szampana. Był męŜczyzną korpulentnym i niezbyt wysokim, a w smokingu, dobrze juŜ znoszonym i skrojonym na znacznie szczuplejszą figurę, sprawiał wraŜenie skrępowanego, do tego podraŜnionego tą ciasnotą stroju. Pomimo tuszy zdołał zachować chłopięcy wygląd i gładką, delikatną cerę, toteŜ pasowałoby doń raczej określenie „pucołowaty". Jego głowę okalały wypłowiałe, proste włosy słomianej barwy, przysłaniające, jak dotąd skutecznie, małą plackowatą łysinkę. Oczy miał niebieskie o szarym odcieniu, z plamkami cętek, usta pulchne, marzycielskie, nieco zajęcze zęby. Przed urodą cherubina chronił jego fizys dość długi, okazały nos, przydający mu ryjkowatego, zwierzęcego wyglądu, który bywał rozczulający, a czasem przecherny.
- Przepraszam, Ŝe Patricia nie mogła przyjść - powiedział Gerard, nalewając szampana dla Rose. Pod nieobecność Gideona Jenkin miał być na balu partnerem Patricii. - Och, mnie to nie przeszkadza, uwielbiam samotność. Psiakrew! Nie cierpię sypiących się kanapek! Plasterek ogórka z jego kanapki spadł na podłogę. - Czy Violet podała powód, dla którego nie mogła przybyć? -spytała Rose. - Nie, ale nietrudno się domyślić. Wolała uniknąć widoku roześmianej i szczęśliwej młodzieŜy. Nie mówiąc o roześmianych i szczęśliwych członkach naszej paczki. - Trudno ją winić - mruknął Jcnkin. - Chyba jednak sprawiło jej przyjemność, Ŝe została zaproszona - wyraziła przypuszczenie Rose. - MoŜe nie chciała oglądać szczęścia Tamar? Rodzice potrafią kochać swoje dzieci, a jednocześnie im zazdrościć. - Zamilkła na chwilę, po czym dodała: - Powinniśmy coś zrobić dla Violet. Był to postulat często w ich gronie zgłaszany. - Jakoś nie udało mi się natknąć na Conrada i Tamar. Widzieliście ich? - zainteresował się Gerard. - Zapomniałem im powiedzieć, Ŝeby tu wpadli na drinka. - Wątpię, by byli spragnieni naszego towarzystwa - orzekła panna Curtland. - Młodzi wyglądają tak młodzieńczo, nie uwaŜacie? - powiedział Gerard. - Ach, la jeunesse, la jeimesse\ Te ich jasne, gładkie, czyste, nie zepsute, nie zuŜyte twarze! - Niepodobne do naszych - zawyrokował Jenkin - przeŜartych namiętnościami, rozczarowaniami i rozmytych opilstwem! - Wy dwaj wyglądacie wciąŜ chłopięco - stwierdziła Rose. -Przynajmniej Jenkin, bo Gerard wygląda jak... - nie dokończyła, bojąc się ośmieszyć jakimś niemądrym porównaniem. - Wtedy byliśmy chłopcami - rzekł z naciskiem Gerard. - Powiedz raczej: młodymi marksistami - sprostował Jenkin. - Albo platończykami, czy za kogośmy się tam jeszcze uwaŜali. Ty zresztą nadal tak o sobie myślisz. - Sądziliśmy, Ŝe zdołamy zbudować prawdziwie cywilizowane, alternatywę społeczeństwo - ciągnął Hernshaw. - Przepełniała nas wiara, ufność. - Jenkin nie stracił wiary - zauwaŜyła Rose. - W co dzisiaj wierzysz, Jenkin? - W nową teologię - odparł bez wahania. - Nie pleć głupstw! - Ŝachnęła się. - Czy nie uwaŜasz - zwrócił się do przyjaciela Gerard -Ŝe odnowiony marksizm spełnia w duŜym stopniu taką właśnie rolę? - Ba, jeśli gruntownie odnowiony... - Tak gruntownie, Ŝe juŜ nie do poznania! - Co prawda ja sam nie chodzę do kościoła - powiedział Jenkin - ale jednak Ŝyczyłbym sobie, Ŝeby religia w jakiejś formie przetrwała. Front walki przebiega dziś na styku religii z marksizmem. - Nie twojej - stwierdził Gerard. - Nie twojej walki, mój drogi. Ty nie masz najmniejszej ochoty bić się w imię Marksa! Ta spójnia jest zresztą kompletnie niespójna. - Więc którędy przebiega front mojej walki? Chciałbym walczyć na pierwszej linii frontu, lecz którędy on dzisiaj przebiega? - Powtarzasz to samo od lat - mruknął Gerard. - Przynajmniej pod tym względem zachowałeś stałość poglądów. - Jenkin jest romantykiem - wtrąciła Rose - podobnie zresztą jak ja. Chciałabym zostać księdzem. Mam nadzieję, Ŝe doczekam chwili, gdy stanie się to moŜliwe. - Z Rose byłby cudowny księŜulo! - Zgłaszam sprzeciw! - zaprotestował Gerard. - Nie poŜeraj tych wszystkich kanapek, chłopie! - Zgadzasz się, by cię nazywano platończykiem lub kimś w tym rodzaju? - zaciekawiła się Rose.
- Czemu nie. - Czy o tym chcesz pisać na emeryturze? - O Plotynie, jak zapowiadałeś? - zainteresował się Jenkin. - MoŜe... Gerard najwyraźniej nie chciał podjąć tego tematu, więc porzuciła go i pozostała dwójka. Rose odstawiła kieliszek i podeszła do okna. Widać było przez nie oświetloną reflektorami wieŜę, księŜyc, który zdąŜył się podnieść i przypominał teraz mały, lity krąŜek ze srebra, światełka w koronach rosnących nad rzeką drzew. Serce stanęło jej w gardle, czuła się tak, jakby połknęła za duŜy kęs i miała go chęć zwymiotować. Zachciało jej się zapłakać ze szczęścia i lęku. Wysmukła, nastroszona pinaklami wieŜa, płonąca niesamowitym blaskiem na tle granatowego nieba, przypominała ob- razek z modlitewnika. Przypominała teŜ Rose zatarte juŜ w pamięci, jakby teatralne widowiska z dawnych czasów, wielokrotnie zapewne oglądane, gdy widziała w nocy jasno oświetlone gmachy i słyszała nieziemskie, dźwięczne głosy, takie jak ten, którego instynktownie nasłuchiwała w tej chwili, opowiadające jej niespiesznie, z namaszczeniem, barwne historie z dawnych lat i prastare legendy. Przypominała widowiska son et lumiere, oglądane gdzieś we Francji, w Anglii, we Włoszech lub w Hiszpanii. Pamięć podszepnęła jej jakiś francuski tekst, nie zidentyfikowany poetycki okruch, prawdopodobnie niedokładnie nawet zapamiętany. Les esprits aiment lu nuit, qui sait plus qu'une femme donner une âme a toutes choses. Nie, to nieprawda, pomyślała, cóŜ za śmieszny, swoją drogą, pomysł. Oczywiście, i ona sama tak właśnie, w pewnym sensie, postępowała, obdarzała „duszą" całą masę tępych, nieczułych rzeczy, z pewnością przecieŜ nie dla Ŝadnego chwalebnego celu, który godziłoby się obwieszczać światu przez boski głos, rozbrzmiewający z czarodziejskiej wieŜy. W jej wydaniu owo „uduchowianie" wynikało raczej z przesądu lub smutku nieszczęśliwej miłości. Westchnąwszy głęboko, odwróciła się od okna, oparła o parapet i uśmiechnęła blado, bo zwykle się tak uśmiechała. Obaj męŜczyźni patrzyli na nią z czułością, po czym spojrzeli jeden na drugiego. Niewykluczone, Ŝe Gerard domyślał się jednak, co ona czuje, choć moŜe się i nie domyślał. Rose zrozumiała nagle, jak mało zawsze dbał o to, by straciła nad sobą panowanie i dała upust uczuciom. - Co powiecie na kolejną butelczynę szampana? - zapytał Jenkin. - Mamy ich tu zapas nieprzebrany. - Nie wiecie, gdzie się podziewają Jean i Duncan? Miałam nadzieję, Ŝe tu ich zastaniemy. Słowom Rose towarzyszył huk wystrzeliwującego w sufit korka od szampana. - Istotnie, wpadli na chwilę - odrzekł Jenkin - ale Jean rwała się do tańca i uprowadziła pana męŜa niemal siłą. - Jest tak cudownie wysportowana - zachwyciła się Rose. -WciąŜ potrafi stawać na głowie. Pamiętacie, jak stanęła na głowie wtedy w łodzi? - Duncan chciał tu zostać i tankować, ale mu nie pozwoliła. - On stanowczo za duŜo pije - zmartwiła się Rose. - Jean włoŜyła na dzisiejszy bal tę czerwoną suknię obszytą czarną koronką, którą wręcz ubóstwiam. Wygląda w niej jak Cyganka. - Ty teŜ wyglądasz bosko, Rose - skomplementował ją Jenkin. - Lubię cię w tej sukni - przyznał Gerard - jest tak urzekająco prosta. Lubię tę cudowną głęboką zieleń, ciemną jak zieleń lauru, mirtu albo bluszczu. Nadeszła pora, Ŝeby Jenkin poprosił mnie do tańca, pomyślała Rose. Nie ma na to najmniejszej ochoty, nie lubi tańczyć, lecz nie będzie mógł się wykręcić. Tymczasem Gerard zatańczy z Jean. Potem ja zatańczę z Duncanem. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Czuję się juŜ lepiej. Chyba jestem troszeczkę wstawiona.
- Chyba juŜ pora zajrzeć do Levquista - oświadczył Gerard. -Masz ochotę mi towarzyszyć, Jenkin? - JuŜ u niego byłem. - Byłeś?! Oburzenie, jakie dało się słyszeć w okrzyku Gerarda, miało swe korzenie w odległej przeszłości. Zadawniona, niezniszczalna, ponadczasowa zazdrość objęła jego serce niczym płomień. Poczuł Ŝar zastarzałego bólu. JakŜe oni wszyscy w tamtej zamierzchłej epoce, w tym krótkim, złotym okresie młodości byli chciwi pochwał tego starego człowieka! Pragnęli, Ŝeby ich chwalił, kochał. Gerard dostąpił owego zaszczytu. Lecz on pragnął dla siebie pochwały najwyŜszej, miłości wyłącznej. Dziś trudno wprost uwierzyć, ale jego najgroźniejszym rywalem do uznania i serca profesora był podówczas właśnie Riderhood! Jenkin odgadł, o czym przyjaciel pomyślał, i parsknął śmiechem. Potem opadł cięŜko na fotel, rozlewając przy tym trochę szampana. - Dał ci coś do przetłumaczenia? - zainteresował się Gerard. - Wyobraź sobie! Okrutnik! Podsunął mi jakiś fragment z Tukidydesa. - I jak ci poszło? - Przyznałem, Ŝe ni w ząb nie rozumiem. - I co stary na to? - Zaśmiał się i poklepał mnie po ramieniu. - Zawsze czuł do ciebie słabość. - Natomiast od ciebie zawsze więcej wymagał. Gerard nie podjął tego tematu. - Przepraszam, Ŝe nie uprzedziłem, wybierając się do Lev-quista - rzekł Jenkin, powaŜniejąc - ale wolałem odwiedzić go bez świadków. Byłem pewien, Ŝe jak zwykłe podda mnie egzaminowi, i nie miałem ochoty oblewać go przy tobie. Gerard uznał to wyjaśnienie za w pełni zadowalające. - AleŜ wy, męŜczyźni, lubicie wracać wciąŜ do przeszłości! -zdumiała się Rose. - Ba, ty sama przypomniałaś nam przed chwilą, jak to Jean stanęła na głowie w łódce - wytknął jej Jenkin. - A zdarzyło się to w pewien majowy poranek. - Jak to? Toś ty przy tym był? - zdziwiła się. - Nie przypominam sobie. Pamiętam, Ŝe byli Gerard, Duncan i... i Sinclair. Otworzyły się drzwi i wszedł Gulliver Ashe. Gerard przywitał go pytaniem: - Nie widziałeś Tamar i Conrada, Guli? Na śmierć zapomniałem im powiedzieć, Ŝeby tutaj wpadli. - Widziałem - odparł Gulliver. Mówił wyraźnie, choć wymawiał słowa z przesadną dbałością człowieka pod muchą. -Widziałem, i owszem. Ledwo ich jednak ujrzałem, Conrad dał drapaka i zostawił niebogę samą. - Jak to: samą? - zdumiała się panna Curtland. - Pogadałem chwilę z biedaczką, a potem i jam ją porzucił. To wszystko, co mam wam do oznajmienia. - Porzuciłeś ją? - oburzył się Gerard. - Jak mogłeś? CóŜ za niegodziwość! Zostawiłeś ją samą jak palec? - Uznałem, Ŝe jej kawaler nie mógł się zbytnio oddalić -tłumaczył się Gulliver. - Biegnij zaraz i poszukaj jej - nakazał Gerard. - Dajcie się najpierw człowiekowi napić - ujął się za Gulli-verem Jenkin i dźwignął się z fotela. - ZałoŜę się, Ŝe stęskniony Conrad juŜ wrócił do swojej bogdanki. - Natrę mu uszu, jeŜeli tego nie zrobił! - zapowiedział Gerard. - Niebywałe, jak mógł zostawić ją samą, choćby na chwilę! - Przypuszczam, Ŝe skłonił go do rejterady głos natury -domyślił się Jenkin - i chłopak musiał poszukać ustronia za krzewem lauru, mirtu albo bluszczu.
- Głos, lecz nie natury - sprostował Gulliver, który z zachowania zebranych wywnioskował, Ŝe nie znali jeszcze szokującej nowiny, z jaką przybywał. - Więc wy nic nie wiecie? Nie do wiary! Jest tu David Crimond! - Crimond?! Tutaj? - I owszem. Do tego przyodziany w kilt\ Gulliver przyjął od Jenkina kieliszek szampana i usiadł na opróŜnionym przez niego fotelu. Oburzenie trójki przyjaciół okazało się nawet większe, niŜ się spodziewał. Spoglądali po sobie ze zgrozą, wstrząśnięci, z głupimi minami i zaciętymi ustami. Rose, która na ogół nie okazywała uczuć, teraz oblała się ciemnym rumieńcem i przycisnęła dłoń do policzka. Jej teŜ przypadło w końcu przerwanie milczenia. - Jak on w ogóle śmiał się tutaj zjawić! - Ostatecznie teŜ uczęszczał do tej budy - przypomniał Jenkin. - Owszem, ale przecieŜ musiał zdawać sobie sprawę... - śe wejdzie nam w drogę? - śe nas tu zastanie - dokończyła. - A to znaczy, Ŝe przyszedł umyślnie. - Niekoniecznie - mitygował Gerard. - Nie widzę powodu do paniki. Lepiej chodźmy poszukać Duncana i Jean. Mogą nic jeszcze nie wiedzieć... - A jeśli wiedzą, mogli juŜ pojechać do domu! - wyraziła opinię Rose. - Cholera, mam nadzieję, Ŝe tego nie zrobili! - mruknął Jenkin. - Niby z jakiej racji? Mogą go przecieŜ omijać z daleka. Psiakrew, a tak czekałem na to spotkanie z kochaną budą! Miałem nadzieję nacieszyć się w spokoju towarzystwem naszej starej paczki! - Pójdę, uprzedzę ich - zaproponował Gulliver. - Nie spotkałem ich dotąd, lecz myślę, Ŝe zdołam ich znaleźć. - Nie, ty tu zostaniesz - zadecydował Gerard. - Dlaczego? CzyŜbym został aresztowany? PrzecieŜ miałem poszukać Tamar! - Duncan i Jean mogą tutaj zajrzeć - powiedziała Rose -czy więc nie lepiej, Ŝeby ktoś... - Dobrze, biegnij i poszukaj Tamar - zwrócił się do Gullivera Gerard. - Sprawdź tylko, czy dobrze się czuje, a jeśli będzie sama, poproś ją do tańca. Mam nadzieję, Ŝe tamten gagatek juŜ wrócił. A właściwie czemu ją opuścił? - Poleciał się pogapić na Crimonda. Nie pojmuję, skąd ta gorączka wokół tej postaci. Wiem, Ŝe pokłóciliście się z nim na tle ksiąŜki, ale czy on aby nie smalił kiedyś cholewek do Jean? Dlaczego jesteście tacy poruszeni? - To wszystko nie jest takie proste - burknął Gerard. - Boisz się, Ŝe Duncan się upije i zaatakuje go? - zwrócił się Jenkin do Rose. - Duncan prawdopodobnie juŜ się upił - odparła. - Lepiej chodźmy i... - Bardziej prawdopodobne, Ŝe to Crimond zaatakuje Dunca-na - mruknął Gerard. - Nonsens! - Winowajcy często nienawidzą swoich ofiar. Jestem jednak pewien, Ŝe do rękoczynów nie dojdzie. - Ciekawam, z kim przyszedł? - zainteresowała się Rose. - Z Lily Boyne - poinformował Gulliver. - Z Lily? NiemoŜliwe! - zdumiał się Gerard. - To dla niego typowe - orzekła panna Curtland. - ZałoŜę się, Ŝe trafił tu przypadkiem - oświadczył Jenkin. -Ciekawym tylko, czy przyprowadził ze sobą swoich hunwejbinów? Gerard zerknął na zegarek. - Obawiam się, Ŝe muszę juŜ iść, jeśli mam zdąŜyć do Lev-quista, zanim się połoŜy. Wy dwoje poszukajcie Duncana i Jean. Zresztą ja teŜ ich będę po drodze wypatrywał. Wyszli, zostawiając Gullivera samego. Guli osiągnął taki stopień upojenia alkoholem, kiedy zrewoltowany organizm zaczyna wysyłać rozpaczliwe apele o umiarkowanie. Zbierało mu się
na wymioty i czuł się bliski omdlenia. Język mu skołowaciał, uniemoŜliwiając płynną wymowę. Bał się, Ŝe za chwilę zwali się jak kłoda. Wszystko widział rozmazane, nie był w stanie wyostrzyć spojrzenia. Pokój wirował mu przed oczami, rozsiewając błyski podobne do świetlnych efektów specjalnych, towarzyszących występowi grupy popowej. (Nazywała się „Ptaki Wodne". Władzom kolegium nie udało się zaprosić słynniejszego zespołu „Zdrada Klerków"). Gullivera rozpierała ochota do tańca, nie miał jednak pewności, czy stan, w jakim się znajdował, sprzyjałby pląsom na parkiecie, czy raczej je wykluczał. Doświadczenie mówiło mu, Ŝe jeśli chce się tej nocy dalej bawić, musi zrobić przerwę w piciu i postarać się coś przekąsić. Potem poszuka Tamar. ZaleŜało mu na tym, by zadowolić Gerarda, a raczej, ściślej biorąc, obawiał się konsekwencji jego niezadowolenia. Kiedy śpieszył do „bazy" w mieszkaniu Levquista, by zakomunikować rewelacyjną nowinę, do pawilonu z bufetem ustawiała się juŜ kolejka. Gulliver, który nie znosił wystawania w ogonkach, a przeczuwał, Ŝe nie mając u boku partnerki, mógłby budzić podejrzliwość lub, co jeszcze gorsze, współczucie otoczenia, przed przyjazdem na bal najadł się na zapas w jakimś pubie. Tamta jednak kolacja, choć suta, zdawała się juŜ naleŜeć do zamierzchłej epoki. Obijając się ostroŜnie po pokoju, znalazł butelkę Pcrrier i nowy talerz kanapek z ogórkiem. Natomiast nigdzie nie mógł znaleźć czystego kieliszka. Opadł na fotel i jął pochłaniać kanapki, popijając je wodą o smaku szampana. Powieki zaczęły mu się kleić. Trójka przyjaciół wyszła z kruŜganka na rozległy trawnik, zastawiony wielkimi namiotami. Tu się rozdzielili. Rose skierowała się na prawo, Jenkin ruszył w lewo, a Gerard prosto, w stronę osiemnastowiecznej budowli, równieŜ skąpanej w blasku reflektorów, gdzie mieściła się biblioteka Levquista. Choć profesor Levquist był juŜ na emeryturze, nadal mieszkał w col- lege'u, dysponując w nim ponadto przestronnym pomieszczeniem, w którym przechowywał swój cenny księgozbiór, zapisany oczywiście w testamencie macierzystemu kolegium. Do tego sanktuarium wstawił równieŜ tapczan, by w sytuacjach nadzwyczajnych, jak choćby dzisiejsza, móc nocować wśród ukochanych ksiąg, a nie w domowych warunkach swojego mieszkanka. Następca Levquista na profesorskiej posadzie, zresztą jeden z jego uczniów, trwał w niepokojącym związku uległości wobec dawnego mistrza. Levquist istotnie nie naleŜał do osób łatwych we współŜyciu - co naleŜy uznać za zaskakujące, zwaŜywszy na niezwykłe wraŜenie, jakie wywierał na tych, z którymi się stykał. Gerard rozglądał się po drodze, zazierał do mijanych pawilonów i przeczesał wzrokiem kolejkę stojącą do namiotu z bufetem, lecz nie dojrzał nigdzie ani Jean z Duncanem, ani Tamar z Conradem, ani teŜ Crimonda. Zmieszany gwar muzyki, rozmów i śmiechów tworzył jakby wzorzystą kopułę, nakrywającą ciemność gęstą od zapachu ziemi, kwiatów i wody. Trawnik między pawilonem jadalnym a namiotami do tańca był usiany ruchliwymi grupkami młodzieŜy, a na jego peryferiach stało kilka splecionych w objęciach, całujących się par. Z upływem nocy miało ich przybywać. Gerard wszedł na znajome schody i doświadczył znajomego uczucia podniecenia. Zapukał do słabo oświetlonych drzwi, zza których dobiegł po chwili chrapliwy dźwięk, niemal niepodobny do brzmienia ludzkiej mowy. Profesor Le.vquist zapraszał do wejścia. Gerard wszedł. Długie pomieszczenie, zabudowane rzędami półek, tonęło w półmroku; świeciła się tylko lampa na stojącym pod ścianą w głębi wielkim biurku. Siedział przy nim przygarbiony stary człowiek z głową obróconą w stronę drzwi. DuŜe, wychodzące na park okno nad biurkiem było szeroko otwarte. Gerard podszedł po ciemnym, wydeptanym chodniku i przywitał się: - Dobry wieczór, to ja. Świadomie unikał formy „panie profesorze", nie zdołał się równieŜ przemóc i przedstawić z nazwiska, choć dobrze wiedział, Ŝe nie był jedynym byłym uczniem, składającym tego wieczoru wizytę staremu belfrowi. - Hernshaw - skonstatował Levquist. Opuścił siwą, krótko ostrzyŜoną głowę i zdjął okulary.
Gerard usiadł na krześle naprzeciwko profesora i ostroŜnie wyciągnął pod biurko swoje długie nogi. Serce waliło mu jak młotem. Levquist budził w nim nadal podszyty lękiem respekt. śaden nie uśmiechnął się na powitanie. Staruszek bawił się ksiąŜkami, które miał pod ręką, i notatnikiem, w którym coś wcześniej pisał. Zmarszczył czoło. Pozostawił gościowi trud zawiązania rozmowy. Gerard przyglądał się chwilę ogromnej, imponującej, choć nieco groteskowej, Ŝydowskiej głowie wybitnego uczonego, nim zapytał: - Jak postępuje praca nad ksiąŜką, panie profesorze? Zdecydował się na zagajenie wyjątkowo wręcz nieoryginalne. Pytanie dotyczyło dzieła o Sofoklesie, nad którym Levquist pracował niestrudzenie od niepamiętnych lat. Staruszek najwidoczniej nie uznał pytania za szczere, bo zbył je od niechcenia: - Pomaluśku. Dalej pracujesz w tym urzędzie? - spytał on z kolei. - Nie, wycofałem się juŜ na emeryturę. - W twoim wieku? Nie za wcześnie, hę? Osiągnąłeś tam juŜ wszystko, co było do osiągnięcia? - Nie. - Więc po co było odchodzić? Ani tu, ani tam nie zagrzałeś miejsca. Szło ci wyłącznie o władzę, hę? Pragnąłeś zakosztować władzy? - Nie o władzę dla samej władzy. Cenię porządek. - Porządek! NaleŜało wpierw zrobić porządek we własnej ołowie, zostać na uczelni i poświęcić się rzetelnej pracy umysłowej. Rozmowa poczynała się toczyć znajomymi, utartymi koleinami. Levquist, który w gruncie rzeczy nie wierzył, by ludzie wybitnie uzdolnieni mogli spoŜytkować swe talenty gdziekolwiek indziej poza uniwersytetem, chciał, Ŝeby Gerard został w Oksfordzie, podjął pracę w Kolegium Wszystkich Świętych i został uczonym akademikiem. Gerard postanowił jednak odejść. Cechujący go idealizm polityczny, który w znacznej mierze tę ucieczkę w świat zainspirował, utracił niebawem wiele ze swej świeŜości i siły, skromniejsza zaś i chyba bardziej racjonalna chęć słuŜenia społeczeństwu na drodze starań o nieco lepszą jego organizację zawiodła następnie Gerarda do administracji rządowej. Przytyk Levquista, choć juŜ znajomy, ubódł go, bo z taką teŜ intencją został wypowiedziany. Gerard sam niekiedy Ŝałował, Ŝe nie został na uniwersytecie, nie poświęcił się śledzeniu wpływów platonizmu w ciągu wieków, nie został prawdziwym uczonym, roztargnionym dziwakiem, badaczem. Odrzekł ze spokojem: - Rzetelnej pracy umysłowej mam nadzieję oddać się teraz. - Rychło w czas! JakŜe się miewa twój ojciec? Levquist nigdy nie omieszkał zadać mu tego pytania; choć ze starym panem Hernshawem nie spotkał się ani razu od studenckich czasów Gerarda, wspominał go zawsze, ku niepomiernemu zdumieniu syna, z szacunkiem i sympatią. Podczas pierwszego spotkania obu panów, które Gerard do tej pory wspominał ze zgrozą, jego ojciec, zwykły adwokat, nie był na przykład w stanie podjąć w rozmowie z Levquistem, jak równy z równym, tematu prawa rzymskiego. I ten właśnie przeciętny, niezbyt wykształcony człowiek, nie odczuwający najwyraźniej Ŝadnego respektu przed groźnym nauczycielem syna, zapisał się trwale, zapewne dzięki swojej otwartości i prostocie, w pamięci profesora. Gerard w głębi duszy podziwiał i szanował ojca za prawość i szczerość charakteru, zakładał jednak, Ŝe owe przymioty pozostają niedostrzegalne dla szerszego otoczenia. Jego ojciec nie naleŜał do błyskotliwych, dowcipnych erudytów ani do ludzi sukcesu. Prawdę mówiąc, mógł uchodzić za osobnika przeciętnego, wręcz nudziarza, a mimo to Levquist, który gardził przeciętniakami i bez pardonu tępił nudziarzy, od pierwszej chwili nawiązał z nim więź na gruncie najwartościowszych jego cech. A moŜe po prostu
wywarło na nim wraŜenie spotkanie „zwykłego człowieka", który nie drŜał z lęku, stanąwszy przed jego surowym obliczem. - Jest cięŜko chory - powiedział Gerard w odpowiedzi na pytanie profesora - właściwie... - dodał i stwierdził ze zdumieniem, Ŝe nie jest w stanie wykrztusić następnego słowa. - Umierający? - Tak. - Niezmiernie mi przykro. No cóŜ, Ŝycie to dla śmiertelnych jedynie krótka przechadzka, ale zawsze co rodzony ojciec, to rodzony ojciec... Ano, cóŜ poradzić... Ojciec i siostra Levquista zginęli zamordowani w niemieckim obozie koncentracyjnym. Profesor odwrócił się na chwilę i przygładził ostrzyŜoną najeŜa srebrną szczecinkę, porastającą kopułę okazałej czaszki. Gerard wolał zmienić temat. - Słyszałem, Ŝe i Jenkin złoŜył dziś panu wizytę. Levquist parsknął śmiechem. - A tak, miałem przyjemność gościć młodego Riderhooda. Zupełnie stracił głowę nad pewnym ustępem z Tukidydesa, który mu podsunąłem. - Nie popisał się? - Szkoda, Ŝe tak zaniedbał grekę. A zna przecieŜ kilka języków nowoŜytnych. Co się zaś tyczy „popisywania się" (śmieszne wyraŜenie, nie uwaŜasz?), jest przecieŜ nauczycielem, prawda? Riderhood nie musi się „popisywać", kroczy własną drogą, nie szuka gruszek na wierzbie. Podczas gdy ty... - Podczas gdy ja? - Tyś się zawsze rozpraszał na gesty słusznego oburzenia, pociągała cię idea szczytnego, niedosięŜnego celu. Pozostało ci to zresztą do dziś. Masz siebie za samotnego wspinacza, takiego, ma się rozumieć, który wdrapał się wyŜej od innych. Łudzisz się, Ŝe uda ci się wyskoczyć z własnej skóry prosto na szczyt, choć dopuszczasz do siebie myśl o niepowodzeniu takiego wyskoku. Tak czy siak będziesz, zadowolony z siebie, w dalszym ciągu spoczywał na laurach... Czemu zamierzasz poświęcić tę „pracę umysłową", jaką postanowiłeś podjąć? Pisaniu pamiętników? - Nie. Noszę się z zamiarem napisania rozprawki filozoficznej. - Ba, filozofia! Dęte myśłątka niedouczonych przemądrzalców, którym się wydaje, Ŝe moŜna trawić, nie jedząc! Wierzą, Ŝe ich płytkie przemyślenia doprowadzą do głębokich wniosków! CzyŜbyś był aŜ tak mało ambitny? RównieŜ i ten zarzut profesora naleŜał do kanonu ich dawniejszych sporów. Levquist, wykładowca wielkich języków klasycznych, buntował się zawsze, widząc, jak jego najlepsi uczniowie odchodzą w stronę filozofii. - Nawet napisanie krótkiego filozoficznego eseju moŜe być zadaniem ambitnym i trudnym - podjął ze spokojem Gerard. -Owe zaś „dęte myślątka" wywarły jednak niemały wpływ na dzieje ludzkości. Zresztą zamierzam czytać... - Obkładać się wybitnymi dziełami, ściągać je do swojego poziomu i produkować ich uproszczone własne wersje? - Kto wie... - Gerard nie dawał się sprowokować. Levquist, nawykły do besztania swych najlepszych uczniów, musiał zawsze, gdy go po latach odwiedzali, wylać im na głowy, jakby dla dopełnienia jakiegoś nieodzownego rytuału, wiadro Ŝółci, zanim ich, ulegając swej głębszej potrzebie, obdarzył łaskawszym słowem, które zwykle chował w zanadrzu. - No dobrze juŜ, dobrze - burknął. - Przeczytaj mi teraz coś po grecku, toŜ kiedyś w tym celowałeś. - Co, panie profesorze? - Co chcesz. Byle nie Sofoklesa. MoŜe coś Homera. Gerard wstał i podszedł do regału z ksiąŜkami. Wiedział,
gdzie szukać dzieł autora Odysei. Ledwo dotknął grzbietów sędziwych woluminów, ogarnęła go nostalgia. Przeszłość odeszła, pomyślał, minęła bezpowrotnie, nie moŜna w niej nic zmienić, niczego naprawić, rozwiała się jak dym, a jednak tu jest, czuję jej powiew, niczym podmuch wiatru, dolatuje mnie jej zapach, i to właśnie budzi taki smutek, taki bezbrzeŜny Ŝal. Przez otwarte na park okno wpadały dźwięki dalekiej muzyki, których Gerard nie był dotąd świadom, i wsączała się ciemna, wilgotna woń od rzeki i łąk. Usiadł na powrót przy biurku i zaczął czytać na głos fragment Iliady, o tym, jak boskie rumaki Achillesa, usłyszawszy o śmierci Patrokla, płakały, pochyliwszy łby, a z oczu im łzy się lały gorące z tęsknej Ŝałości po panu i bujne się grzywy kalały w pyle, a widząc ich ból, ulitował się nad nimi Zeus i lak do swej duszy powiedział: „Biedne istoty! Przecz Pelejowi was daliśmy władcy, śmiertelnemu człekowi, gdy wyście są młode wieczyście? Na to li, byście niedolę z nędznymi ludźmi dzieliły? Nie masz bowiem zaiste stworzenia lak nieszczęsnego wśród wszystkiego, co dycha i pełza na ziemi, jak człowiek"*. Levquist sięgnął ponad biurkiem i wyjął mu z ręki ksiąŜkę; obaj unikali swoich spojrzeń. Gerard, w którego głowie trwała gonitwa myśli, przypomniał sobie z rozpędu, jak oszalały z bólu Achilles uśmiercił u całopalnego stosu przyjaciela pojmanych w niewolę trojańskich synów, drŜących z trwogi niczym jelonki, jak Telemach powiesił dziewki dworskie za to, Ŝe gziły się z gachami, których właśnie pozabijał jego ojciec, i jak, wisząc rządkiem na linie, trzepotały się przed zgonem, nogami zadrgawszy w powietrzu. Potem wspomniał, Ŝe Patrokles obchodził się zawsze godziwie z pojmanymi brankami. A potem ponownie pomyślał o rumakach wylewających gorące łzy i zwieszających bujne grzywy w pył pobojowiska. Te wszystkie myśli przemknęły mu przez głowę w ułamku sekundy, a gdy przeleciały, stanął mu w pamięci Sinclair Curtland. Tymczasem Levquist, którego umysł jakimś innym, nieodgad-nionym torem skojarzeń równieŜ dotarł do osoby Sinclaira, zapytał: - Czy czcigodna Rosę takŜe tu dziś bawi? - Tak, przyjechaliśmy razem. - Bo teŜ zdawało mi się, Ŝe mi gdzieś mignęła. AleŜ ona podobna do swojego brata! - Istotnie. Levquist, który miał zadziwiającą pamięć, sięgającą na wiele Fragment księgi XVII Iliady w przekładzie Ignacego Wieniewskiego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). pokoleń w głąb roczników, jakie przewinęły się przez mury uczelni, powiedział: - Cieszę się, Ŝe wasza grupka wciąŜ się trzyma razem, przyjaźnie zawiązane za młodu bywają najcenniejsze, a ty, Ri-derhood, Topglass, Cambus, Field i... Ano cóŜ, Topglass i Cam-bus są Ŝonaci, szkoda... - Levquist nie pochwalał instytucji małŜeństwa. - A biedaczysko Field przywdział mnisi habit. Przyjaźń, przyjaźń!... Dzisiejsza młodzieŜ nie ma o niej pojęcia, nie ceni tych więzi... Ale wracając na nasze śmieci... czy wiesz, Ŝe oni przyjmują tu teraz kobiety? - Wiem. Pan, na szczęście, nie musi ich uczyć. - Bóg strzegł. Jednak psują obraz... Nawet nie masz pojęcia, jakie ich obecność wnosi rozprzęŜenie. - WyobraŜam sobie - przytaknął Gerard, bo miał do zagadnienia koedukacji podobny stosunek. - No cóŜ, szkoda gadać, młodzi męŜczyźni nie wchodzą juŜ dzisiaj w przyjacielskie związki. Są płytcy, powierzchowni. Uganiają się za dziewczętami, byłe je tylko zaciągnąć do łóŜka. A nocami, kiedy powinni toczyć rozmowy i spory z przyjaciółmi, oddają się rozpuście. Ohydne... szokujące!
Gerard ujrzał oczami wyobraźni te odraŜające sceny rozwiązłości, znamionujące degenerację, upadek dawnych cnót. Oburzenie Levquista budziło w nim rozbawienie, choć je poniekąd podzielał. - I cóŜ ty na to wszystko, Hemshaw? Czy nasza nieszczęsna planeta przetrwa? Co do mnie, wielce w to wątpię. Za kogo ty się teraz właściwie uwaŜasz, za stoika, wbrew wszystkiemu? Nil admirari, hę? - Nie, nie uwaŜam się za stoika. Przed chwilą oskarŜył mnie pan o brak ambicji. OtóŜ jestem zbyt ambitny, by zostać zaledwie stoikiem. - Masz na myśli ambicję moralną? - Hm... równieŜ. - Zepsuło cię chrześcijaństwo - zawyrokował Levquist. - To, co bierzesz za platonizm. to tylko stara, mazgajowata, masochistyczna chrześcijańska mrzonka. Twój Platon został skaŜony Przez świętego Augustyna. Brakuje ci twardego, solidnego jądra. Riderhood, na którego patrzysz z góry... ~ AleŜ skąd! - zaprotestował Gerard. - Riderhood jest twardszy od ciebie, solidniejszy. Twoja „moralna ambicja'*, czy jak tam chcesz nazwać swój egoistyczny optymizm, to tylko stara bujda o chrześcijańskim zbawieniu, przekonanie, Ŝe moŜna odrzucić swoje dawne „ja" i stać się dobrym dzięki samej wyłącznie refleksji. A gdy tak siedzisz i pieścisz się tą mrzonką, kiedy czujesz, Ŝe od samego tego pieszczenia się zmieniasz, więc nie musisz się juŜ o nic więcej starać, twoje własne złudzenie napełnia cię szczęściem. Gerard, który słyszał juŜ kiedyś z ust profesora podobną fili-pikę, pomyślał z podziwem: aleŜ on jest precyzyjny, aleŜ przenikliwy, przejrzał mnie na wylot. Mimo to odrzekł z nonszalancją: - Ba, jestem więc przynajmniej szczęśliwy, czy to mało? Zamiast odpowiedzi Levquist wydął tylko swoje grube wargi, opuścił ku dołowi ich kąciki i wpatrzył się milcząco w byłego studenta, ułoŜywszy twarz w maskę niemego szyderstwa. Gerard skapitulował. - Poddaję się - bąknął. - Stoję juŜ nad grobem - powiedział profesor. - To Ŝaden wielki skandal, starość jest zjawiskiem dobrze rozpoznanym. RóŜnica polega jedynie na tym, Ŝe w dzisiejszych czasach cała ludzkość jakby stanęła nad grobem. - To prawda - przytaknął Gerard, konstatując w duchu: stary czerpie z tej myśli pociechę. - W dzisiejszej dobie kaŜde myślenie niepesymistyczne trąci fałszem. - Nie sądzi pan, Ŝe zawsze tak było? - Zgoda. Tyle Ŝe dzisiaj pesymizm narzuca się nieodparcie wszystkim jednostkom myślącym jako jedyne moŜliwe podejście do świata. Na gwałt potrzeba nam dzisiaj cnót takich jak odwaga, wytrwałość, prawdomówność. Potrzeba zrozumienia faktu, Ŝe spośród wszystkich stworzeń, jakie dychają i pełzają po ziemi, najnieszczęśliwszym jest człowiek. - Pana to cieszy, profesorze! Na twarzy Levquista pojawił się uśmieszek. Pod wysuszonymi, pomarszczonymi jaszczurczo powiekami zabłysły łzawo ciemnoniebieskie oczy o piwnym odcieniu. Staruszek pokiwał ostrzyŜoną na jeŜa, karykaturalnie wielką głową i uśmiechnął się chytrze. - Ciebie to cieszy, kochasiu! Zawsze byłeś optymistą, skłonnym wierzyć, Ŝe w ostatniej chwili przyślą po ciebie triremę. Gerard potaknął z uśmiechem. Spodobała mu się ta antyczna metafora. - Ale nic z tego! Śmiertelną istotą jest człowiek, rzadko z myślą w radzie, a kiedy się zamyśla, dłoń na sercu kładzie. -Mówiąc to. Levquist przycisnął wielką, pomarszczoną dłoń do górnej kieszonki sztruksowej, dobrze juŜ znoszonej marynarki. Spędziwszy Ŝycie na obcowaniu z najwspanialszą poezją świata, zachował rozczulający sentyment dla wierszy A. E. Housmana.
Dało się słyszeć pukanie do drzwi. - Oho, następny ptaszek! - mruknął Levquist. - Pora na ciebie, kochasiu. Pozdrów ode mnie ojca. I złóŜ moje uszanowanie czcigodnej Rose. Nie zdąŜyliśmy się nagadać, wpadnij do mnie kiedyś. Nie czekaj na drugi tak uroczysty dzień, Ŝeby odwiedzić starego. Gerard wstał. Jak przy wcześniejszych podobnych okazjach poczuł gwałtowną potrzebę, Ŝeby obejść biurko i uścisnąć dłonie profesora, albo nawet złoŜyć na nich pocałunek, bądź nawet przed starcem uklęknąć. Ciekawe, czy stary, wiernopoddańczy rytuał podejmowania pod nogi umoŜliwiłby wykonanie takiego gestu, czy przydanie mu znamion sformalizowanej czołobitności pozwoliłoby uniknąć posądzenia o nieprzystojną, niemęską czu-łostkowość? I podobnie jak przy wcześniejszych okazjach najpierw zawahał się, a potem stłumił w sobie ów impuls. Czy Levquist zdawał sobie sprawę z intensywności przepełniających go serdecznych uczuć? Gerard nie był tego pewien. Poprzestał na sztywnym ukłonie. Profesor wydał szorstkie warknięcie, oznaczające zaproszenie do wejścia, a potem rzucił jakieś nazwisko. Gerard minął się w drzwiach z nieznajomym, czerwonym jak burak czterdziestolatkiem. Schodził po schodach, dręczony zazdrością i wyrzutami sumienia, Ŝe nie potrafił się zdobyć na czulsze poŜegnanie. Tamar szukała Conrada, Conrad szukał Tamar, Rose i Jen kin S7-ukali Jean. Duncana, Conrada i Tamar, a Guli jakiejś lali, ? którą by mógł zatańczyć. Pod wpływem przelotnego uczucia uraŜonej dumy, którego wnet poŜałowała, Tamar oddaliła się od pawilonu, do którego Conrada pociągnęła z taką siłą obecność jego idola. Wróciła tam szybko i nawet zbliŜyła się do gromadki młodych wielbicieli, ale swojego partnera wśród nich nie znalazła. Nie mogąc się docisnąć w pobliŜe Crimonda, Conrad stał przez chwilę jak zaczarowany na obrzeŜu stłoczonej wokół mistrza młodzieŜy, po czym, stwierdziwszy, Ŝe Tamar za nim nie przybiegła, najpierw przeszukał cały pawilon, a potem, nie mając pewności, z której doń wszedł strony, jął krąŜyć, zataczając coraz szersze koła, wokół miejsca, w którym, jak mu się zdawało, porzucił Tamar. Tymczasem ona skierowała się prosto do sąsiedniego pawilonu, w którym orkiestra grała walce i ku któremu oboje zmierzali przed spotkaniem z Gulliverem. Postała tam chwilę, rozglądając się na wszystkie strony, dostrzegła walcujących Gerarda i Rose i chyłkiem się wycofała. Choć była bardzo przywiązana do wuja i lubiła Rose, oboje szalenie ją onieśmielali, więc wolała, by nie dojrzeli jej samotnej, bez partnera, o którego zgubienie siebie oskarŜała. W chwilę po wycofaniu się dziewczyny w zalegającą wokół pawilonu ciemność zajrzał tam Conrad, równieŜ dostrzegł Gerarda i Rose i z tych samych co ona pobudek szybko się ulotnił. Tymczasem Tamar poszła pod kruŜganki, gdzie mieścił się studencki bufet z kanapkami, do którego Amerykanin miał zamiar dotrzeć, zanim się puszczą w tany. Z kolei Conrad pobiegł do namiotu, gdzie miała wkrótce rozpocząć przerwany występ sławna grupa „Ptaki Wodne". Tamar przecisnęła się tymczasem przez stłoczony wokół bufetu tłum roześmianej, sączącej drinki młodzieŜy i weszła do kaplicy, kolejnego z miejsc, którego odwiedzenie planował wcześniej Lomas. Potem przeszła przez kruŜganek i skierowała się nad rzekę właśnie w chwili, gdy od drugiej strony wbiegł pod kruŜganek jej zagubiony partner. Przerwa na kolację minęła i ze świeŜą werwą rozpoczęto tańce. Po rozległym trawniku, zastawionym pasiastymi namiotami, rozsypały się gromady pięknych, młodych ludzi: przystojnych młodzieńców w marszczonych koszulach, na ogół juŜ rozchełstanych pod szyjami, i ślicznych dziewcząt w lśniących, mieniących się sukniach z falbankami, nie tak juŜ nieskazitelnie, jak na początku, czystych. Tu i ówdzie rozochocony partner korzystał z okazji, Ŝe jego partnerce pękło w wirze szkockiego tańca niesforne ramiączko. tu i ówdzie niecierpliwe męskie palce burzyły kunsztowne fryzury, które, przed kilkoma godzinami z taką pieczołowitością upinane za pomocą niezliczonych szpilek, opadały teraz w nieładzie na karki i ramiona. W co mroczniej szych zakątkach
całowały się namiętnie pierwsze pary, a niektóre zastygły jedynie milcząco w bezruchu, splecione w ciasnym uścisku, który stanowił niecierpliwie wyczekiwany punkt kulminacyjny niecierpliwie wyczekiwanego wieczoru. Ta i owa suknia nosiła juŜ zdradzieckie zielone smugi od zetknięcia z trawą. Rozmaite gatunki muzyczne ścierały się ze sobą w nie ustającej ani na moment rywalizacji, a członkowie zespołu „Ptaki Wodne" wydzierali się na całe gardła wśród wściekłego migotu wirujących świateł i ogłuszającej elektrycznej łomotaniny. Szeregi tancerzy w poszczególnych pawilonach co prawda przerzedziły się z lekka, ale dzięki temu pląsy pozostałych nabrały tym większej zadzierzystości. Tymczasem z oczu Tamar puściły się łzy. Chcąc się opanować, zeszła nad rzekę i przystanęła na moście. Światła przybrzeŜnych lamp kładły się na wodzie ruchliwymi serpentynami odblasków, które kołysały się i migotały na powierzchni, by nieco dalej ciemnieć i zacierać się w czarnej toni. Przechylona nad barierką dziewczyna wyłowiła słuchem spod dobiegającego z oddali balowego gwaru szmerliwy plusk rzeki, nie cichnący ani na chwilę i skupiony na sobie. Gdy na mostek weszli jacyś ludzie, chciała przed nimi umknąć na przeciwległy brzeg, lecz zawróciła szybko, dojrzawszy w ciemności figury dyskretnych straŜników w melonikach, rozstawionych w strategicznych punktach, a mających za zadanie nie dopuścić na teren tak prześwietnej uroczystości zazdrosnej gawiedzi, której nie było stać na zakup drogich kart wstępu. Tamar ruszyła przez trawnik w stronę collegium novum. Chwilę przedtem Conrad wpadł na Jenkina Ri-derhooda, który, widząc zgnębienie młodzieńca, nie zbeształ go, nie krył jednak niezadowolenia z faktu, Ŝe Conrad, co sam mu zresztą wyznał, porzucił Tamar wkrótce po przybyciu na bal, zanim zdąŜyli choćby raz zatańczyć. Po tym spotkaniu przygnębienie Amerykanina jeszcze wzrosło, gdyŜ uświadomił sobie, Ŝe wieść o jego niefrasobliwości (całą winę za zgubienie Tamar Przypisywał bowiem sobie) dojdzie teraz do uszu Gerarda, a moŜe nawet Crimonda. Czuł się podle, głównie dlatego, Ŝe tak strasznie, prawdopodobnie karygodnie i niewybaczalnie, obraził pannę Hernshaw, na spotkanie z którą tak czekał, marzył o tym. Ŝe będzie z nią tańczył, będzie ją całował na tym balu, który zapowiadał się tak wspaniale, na który ona równieŜ musiała się cieszyć. W odróŜnieniu od Tamar nie powziął z góry zamiaru zakochania się. Lecz teraz, miotając się w coraz większej desperacji z miejsca na miejsce, bezmyślnie przeszukując po wie-lekroć te same zakątki, a zupełnie pomijając inne, potrącając w biegu młodzieńców z napełnionymi po brzegi kieliszkami i nadeptując na suknie dziewcząt, przeŜywał katusze wciąŜ odradzającej się nadziei i nowych wciąŜ rozczarowań, czyli doświadczał typowego stanu uczuć porzuconego kochanka. Po jakimś czasie zebrał się na odwagę i postanowił zajrzeć do mieszkania profesora Levquista, dowiedział się bowiem od Jenkina (o czym Gerard tak niefortunnie zapomniał poinformować Tamar), Ŝe paczka załoŜyła tam „bazę", gdy tam jednak dotarł, nie zastał nikogo. Chwilę stał w pustym pokoju, pełnym jedynie butelek i kieliszków, zbyt przygnębiony, by chociaŜ nalać sobie drinka, po czym, poniewaŜ takie bierne czekanie okazało się jeszcze dokuczliwsze od poszukiwań, jak burza wypadł z pokoju. W tym samym czasie zmęczona Tamar siedziała w jednym z pawilonów i, zwiesiwszy głowę, aby ukryć łzy, próbowała poprawić makijaŜ. Zgubiła gdzieś swój kaszmirowy szal i teraz drŜała z zimna. Conrad zajrzał nawet w biegu do tego pawilonu, ale dziewczyny nie dostrzegł. Tymczasem Rose natknęła się na Lily Boyne. Obie panie czuły do siebie sympatię, nacechowaną wszelako rezerwą i pełną wzajemnego niezrozumienia. Lily sądziła, Ŝe Rose uwaŜa ją za niewykształconą prostaczkę. Z kolei Rose obawiała się, Ŝe Lily sądzi, iŜ ona uwaŜa ją za niewykształconą (prawda, istotnie tak uwaŜała) prostaczkę (co juŜ nie było prawdą). W istocie Rose w ogóle nic myślała w takich kategoriach, a jeśli, to tylko niechcący. Ona sama lękała się natomiast, Ŝe Lily ma ją za przemądrzałą damulkę, choć Lily wcale za taką jej nie miała. Rose uwaŜała Lily za osóbkę dość „rezolutną", choć nie zawsze chwytała
sens jej Ŝartobliwych powiedzonek i nie umiała na nie szybko ripostować. Lily podziwiała Rose za spokój, rozsądek, uprzejmość i dobre maniery, zespół cnót, którymi nie wszyscy jej znajomi się wykazywali. Z kolei Rose podziwiała Lily za siłę charakteru; wyobraŜała sobie ponadto, Ŝe Lily jest kobietą dzielną, „znaJ3c3 Ŝycie" - i to od strony, która dla niej pozostawała tajemnicza i groźna. W gruncie rzeczy obie mało o sobie nawzajem wiedziały. Lily Boyne weszła do paczki przyjaciół Gerarda przez Jean Kowitz (panieńskie nazwisko Jean Cambus, które dotąd się za nią ciągnęło, jak to nieraz z panieńskimi nazwiskami bywa). Obie panie spotkały się przed kilkoma laty na gruncie „walki o prawa kobiet", a zbliŜyły na zajęciach jogi, gdzie często obok siebie stawały na głowie. To było jeszcze przed okresem przelotnej sławy, jaka na Lily niespodzianie spadła. Lily Boyne naleŜała do wcale niemałego zastępu osób, które, jak to kiedyś określił Gerard, słyną po prostu z tego, Ŝe są słynne. Lily była teraz dziewczyną majętną, a przynajmniej za taką uchodziła. Wyrosła w biednej, rozbitej rodzinie, w dorosłe Ŝycie wkroczyła poprzez technikum sztuk pięknych, parała się garncarstwem i grafiką, marzyła o zostaniu malarką, potem zarabiała na Ŝycie jako maszynistka. Doszedłszy do pełnoletności, w przystępie desperacji wyszła lekkomyślnie za mąŜ za chorowitego, biednego jak mysz kościelna studenta akademii sztuk pięknych Jamesa Farlinga. JakŜe często błogosławiła później tego bladego, nieszczęśliwego chłopca za nakłonienie jej do małŜeństwa! Oczywiście pozostała przy swoim panieńskim nazwisku. W niedługi czas po ślubie cała seria nieprzewidzianych zgonów w familii Fadingów złoŜyła rodzinną fortunę, o której istnieniu Lily nie miała pojęcia, na barki Jamesa, skromnego młodzieńca, który mało dbał o dobra materialne, a zresztą, zanim się wtrąciły wyroki przeznaczenia, znajdował się tak czy siak na szarym końcu kolejki do spadku. Będąc juŜ bogatym, nie zmienił lekcewaŜącego stosunku do pieniędzy, i Lily, która miała do nich stosunek wręcz odwrotny, z najwyŜszym trudem powstrzymała go w ostatniej chwili przed oddaniem fortuny w ręce pozostałych przy Ŝyciu rozjuszonych krewnych. Wkrótce potem, za namową Ŝony, kupił sobie wspaniały motocykl i zaraz pierwszego dnia zginął w wypadku. Rodzina zmarłego natychmiast rzuciła się na Lily, by jej wydrzeć schedę, lecz młoda wdowa nie myślała poddawać się bez walki. Wydawało się, Ŝe sprawę ma wygraną, ale przebiegli adwokaci przeciwnej strony me ustawali w wysiłkach, by podwaŜyć prawo Jamesa do spad- ku. Sprawa nabrała rozgłosu, stała się cause célebre. W końcu doszło do polubownej ugody, gdy Lily zgodziła się odstąpić krewniakom zmarłego męŜa rozmaite luksusowe dobra. Ona sama nie wyszła z tej walki bez skazy na sumieniu, jako Ŝe zdarzyło się jej powiedzieć, co prawda w gniewie, kilka jawnych kłamstw. Pomimo to stała się, na krótko, bohaterką dnia, jako „biedna dziewczyna", walcząca z watahą bogatych harpagonów, samotna kobieta, występująca przeciwko kohortom pazernych męŜczyzn. Jako taka właśnie przyciągnęła uwagę Jean Kowitz, w owym czasie Ŝarliwej bojowniczki o prawa kobiet. Odnosiło się wraŜenie, Ŝe Jean dosłownie zakochała się w Lily, z takim zapałem i taką gorliwością występowała w jej sprawie. Została w nią równieŜ wciągnięta Rose Curtland, więc i ona dość często widywała Lily, która tymczasem, przez Jean właśnie, poznała resztę paczki Gerarda. Kiedy jednak sprawa została zamknięta, a popularność Lily przygasła, Jean odwróciła się od niej, zraŜona kłamstewkami, jakich się dopuściła wzbogacona wdowa. Natomiast Rose nadal utrzymywała z nią kontakty towarzyskie, po części zresztą z litości. Fortuna nie przyniosła Lily szczęścia, topniała zresztą z wolna, głównie za sprawą zastępu adoratorów. Lily nabrała kosztownych upodobań i przekonania, Ŝe zasłuŜyła na sławę, jaka na nią spadła. Nie miała zbyt wielu przyjaciół, a nadto mgliste jedynie wyobraŜenie, co dalej ze sobą począć. - Rose! - wykrzyknęła Lily, gdy na siebie wpadły. - BoŜe, co za szałowa suknia! Ty to się potrafisz ubrać! Szałowa, a przy tym prosta, absolutnie w twoim stylu! Spotkały się pod pawilonem, w którym koncertowała grupa „Ptaki Wodne", musiały więc przekrzykiwać ogłuszające dudnienie. Głuchy stukot obcasów o drewnianą membranę tanecznego parkietu towarzyszył muzyce jak natrętny akompaniament basu.
- Ty teŜ wyglądasz cudownie - zrewanŜowała się komplementem Rose. - Rzekłabym: orientalnie. Fantastyczne spodnie! Porzucona przez partnera Lily miała na sobie obszerne, pomarańczowe szarawary, ściągnięte w kostkach połyskującymi od cekinów tasiemkami, do tego białą bluzkę z cienkiego jedwabiu, ozdobioną cięŜkimi, złotymi łańcuszkami i przepasaną purpurową szarfą, za którą zatknęła końce okrywającego jej ramiona przejrzystego, srebrzystego szala. W ów wyszukany strój zaczęło się juŜ wkradać pewne rozprzęŜenie: szarawary wysunęły się z opinających je w kostkach taśm, bluzka - z przepasującej ją szarfy, a srebrny szal zwisał luźno u jednego boku. Lily, niŜsza i szczuplejsza od Rose, prawdę mówiąc chuda, miała wąską, niemal wymizerowaną, bledziutką twarz, krótkie, puszyste, lekkie jak piórka blond włosy i długachną szyję. Kobieta moŜe na osół bez uszczerbku dla urody mieć szyję nieco za długą, lecz szyja Lily zbliŜała się niebezpiecznie do granicy, jaka dzieli szyję jeszcze łabędzią od groteskowo juŜ długiej. Na domiar złego Lily dodatkowo podkreślała jej wysmukłość, gdyŜ miała zwyczaj wysuwać do przodu brodę, jakby chciała wyjrzeć zza własnego oblicza, niczym spod muślinowej woalki. Ona sama uwaŜała ten gest za koci i określała go na własny uŜytek mianem „robienia kociej mordki". Wargi miała wyjątkowo cienkie, co jej przyczyniało wiecznego strapienia. Jej oczy, „ślepka z najsłodszej melasy", jak je nazwał jeden z przymilnych adoratorów, odznaczały się intrygującą jasnobrązową barwą i ciemną obwódką wokół tęczówki, od której zbiegały się ku źrenicy niebieskie i piwne prąŜki, co upodabniało jej oczy do niektórych kandyzowanych owoców. Umalowała się dziś krzykliwie, częściowo z potrzeby zwracania uwagi, i srebrną szminką mocno podkreśliła wargi. Wysławiała się z akcentem z północnego Londynu, z lekka przeciągając zgłoski, lecz Ŝe z tą cechą wymowy walczyła, jej akcent czasami brzmiał z amerykańska. - Przyszłam z tym draniem Crimondem - wyjaśniła - ale zostawił mnie, wyobraź sobie! Nie widziałaś go czasem? - Niestety nie. A ty nie widziałaś czasem Tamar? - Więc ta mała tu jest? Nie, nie widziałam jej. BoŜe, co za jazgot! A w ogóle co u ciebie słychać? - Wszystko dobrze... - Spotkajmy się kiedyś... - Naturalnie, pozostaniemy w kontakcie. Rozstały się. Tymczasem Tamar, ujrzawszy Rose w rozmowie z Lily, wycofała się w stronę sklepionego bindaŜa, prowadzącego do parku, ostoi jeleni. U wyjścia z klatki schodowej prowadzącej do mieszkania Levquista czekał na Gerarda Jenkin Riderhood. Wyszedłszy na dwór, Hernshaw zdał sobie sprawę, Ŝe niebo, które całkiem ściemnieć tej letniej nocy nie miało, poczynało juŜ jaśnieć, co napełniło go smutkiem jakiegoś złowróŜbnego, proroczego przeczucia. Bez reszty pochłonięty spotkaniem z profesorem, zapomniał o boŜym świecie, zapomniał, gdzie jest i co tutaj robi. Nawet wzmianki w niedawno odbytej rozmowie na temat ojca, Sinclaira i Rose odbierał raczej jako odniesienia do świata myśli Levquista niŜ własnego. Teraz przypomniała mu się nagle nowina, z jaką przybiegł Gulliver Ashe. Jednak najpierw zwrócił się do Jenkina z innym pytaniem. - Odnalazłeś Tamar? - Nie, ale spotkałem Conrada. Zgubił ją i wciąŜ szuka! - Mam nadzieję, Ŝe przemówiłeś mu do słuchu. - Nie było potrzeby, biedaczysko był zupełnie przygnębiony. - Musimy... Jenkin, czy coś się stało? - Chodź, chcę ci coś pokazać.
Jenkin chwycił przyjaciela za rękę i pociągnął przez zdeptany trawnik, wśród włóczących się grupek rozbawionych balowiczów. Jedni nadal tryskali entuzjazmem, inni byli w siódmym niebie, bo spełniły się ich najskrytsze marzenia, jeszcze inni starali się ukryć gorycz rozczarowania, pozostali zataczali się po prostu pijaniutcy. Białawy, widmowy blask wstającego świtu obnaŜał twarze zmęczone i pobladłe. U końca arkady wymiotował jakiś młodzieniec. Jego towarzyszka stała opodal na straŜy, odwrócona dyskretnie plecami. Jenkin zaciągnął przyjaciela do „pawilonu sentymentalnych wspomnień", w którym Gerard i Rose tańczyli wcześniej walce, a skąd teraz dochodziły dźwięki skocznej, ognistej muzyki szkockiej. Na tanecznym parkiecie nie było jednak tłoku - publiczność stała w ciasnym kręgu i podziwiała popisy ósemki najwytraw-niejszych zapewne tancerzy, wirujących pośrodku parkietu. Wśród tej ósemki znajdował się Crimond, podobnie jak inni tancerze odziany w kilt, szkocką spódniczkę. Obrotowe figury tańca pozwoliły szybko ustalić, kogo miał za partnerkę. Jean Cambus podkasała długą, czerwoną suknię i zatknęła ją za pasek wokół talii, tak Ŝe sięgała jej ledwo do kolan; tak skrócona i rozwirowana obnaŜała aŜ po uda smukłe nogi w czarnych pończochach. Pociągła, jastrzębia twarz Jean, zwykle blada jak kość słoniowa, płonęła ognistym rumieńcem i lśniła kropelkami potu. Jej ciemne, proste i gęste, sięgające do ramion włosy. fruwały rozwirowane, tylko kilka pasemek przylgnęło do spot-piałego czoła. Od pięknej, Ŝydowskiej głowy pani Cambus, tak na co dzień dostojnej i dumnej, biło teraz jakieś dzikie, orientalne uniesienie, pałające teŜ w jej wielkich, roziskrzonych oczach. Nie przekręcała w tańcu szyi. Drobne stopy, obute w pantofelki na płaskim obcasie, zdawały się polatywać nad ziemią, a oczy, powaŜne, bez cienia uśmiechu, rozpalały się jedynie wtedy, gdy napotykały spojrzenie partnera. Usta miała otwarte, właściwie z lekka rozchylone, lecz nie z braku tchu. lecz w grymasie jakiejś zachłannej poŜądliwości. Crimond się w ogóle nie pocił. Twarz miał bladą, pozbawioną wszelkiego wyrazu, wręcz surową, ale jego cera, nakrapiana piegami, przewaŜnie ziemista, niemal trupioblada, teraz lśniła szkliście. Włosy, lekko falujące, dosyć długie, kiedyś ogniście rude, dziś spłowiałe do barwy pomarańczy, przylegały do czaszki jakby przylizanc, nie strosząc się ani jednym niesfornym kosmykiem. Jasnoniebieskie oczy nie szukały partnerki, a gdy ją spotykały, nie zmieniały zimnego, wręcz posępnego wyrazu. Wąskie, mocno zaciśnięte wargi upodabniały jego usta do surowej, poziomo nakreślonej linii. Ze swoim długim i cienkim, zwracającym uwagę nosem przypominał Gerardowi jednego z wysokich greckich kouroi w Muzeum Akropolu, choć jego oblicza nie ozdabiał tajemniczy uśmiech tych młodzieńców. Crimond tańczył dobrze, lecz nie zatracał się w tańcu, jego ruchy cechowała wyniosła precyzja, trzymał się prosto, ramiona ściągnął do tyłu, napięty niczym łuk, a zarazem elastyczny i lekki jak skaczący z radości pies. RównieŜ jego barwny strój cechowała nieskazitelna elegancja. Miał na sobie fantazyjną, białą koszulę, ściśle dopasowaną czarną, aksamitną marynarkę ze srebrnymi guzikami, u jego kolan dyndał futrzany mieszek, za skarpetą tkwił szkocki sztylet ze srebrną rękojeścią, na nogach zaś miał nieskazitelnie czyste trzewiki ze sprzączkami. Pozostali męŜczyźni biorący udział w pląsach, sami zawołani tancerze, równieŜ wyglądali elegancko jak spod 'gły, lecz tylko jeden Crimond nie rozpiął guzików u kołnierzyka koszuli. Spódniczki z grubego materiału, z tyłu gofrowane, marszczyły się i okręcały na figurach tancerzy, podkreślając lekcewaŜenie tych, co je nosili, dla siły grawitacji. Jenkin wpatrywał się chwilę w Gerarda, a upewniwszy się, Ze scena wywarła na przyjacielu oczekiwane wraŜenie, odwrócił głowę w stronę tanecznego kręgu, by teŜ napawać wzrok niezwykłym widowiskiem. - Piękny widok - szepnął. - On mi przypomina Siwę. - Przesadzasz... - mruknął Gerard. Porównanie, podsunięte przez Jenkina, choć mąciło to, jakie się jemu samemu nasunęło, nie było wszak nietrafne.
Nagle muzyka ucichła. Tancerze najpierw zastygli w bezruchu z uniesionymi rękami, a potem z powagą złoŜyli sobie nawzajem ceremonialne ukłony. Widzowie, wyzwoleni z czaru, zaczęli wśród śmiechów tupać i bić brawo. Orkiestra zagrała ckliwą melodię Always i parkiet wnet się zaroił przytulonymi parami. Crimond i Jean zrobili kaŜde krok w stronę partnera, po czym odpłynęli w tańcu, ginąc w gąszczu par. - Jaki on miał wzór kratki na spódniczce? - zapytał Jenkin, kiedy oddalali się obaj od namiotu. - Klanu Macpherson. - Skąd wiesz? - Powiedział mi kiedyś, Ŝe ten właśnie wzór ma prawo nosić. - Sądziłem, Ŝe to jakiś przypadkowy, starodawny wzór. - Crimond jest pedantem. Nie wiesz, gdzie jest Duncan? - Pojęcia nie mam. Jak tylko ujrzałem tę scenkę, pognałem, Ŝeby cię złapać. Nie chciałem, byś ją przegapił. - To pięknie, Ŝe oderwałeś się dla mnie od takiego widowiska - rzekł z przekąsem Hernshaw. Jenkin puścił drwinkę mimo uszu. - Lepiej się moŜe rozdzielmy i poszukajmy Duncana. Tutaj go nie widzę. - Wygląda mi na to... - śe sprawy zaszły daleko. - Nie wydaje mi się, Ŝeby chłop się ucieszył na nasz widok. - Nie uwaŜasz, Ŝe powinniśmy go śledzić, ani na chwilę nie spuszczać z oka? - Nie sądzę. Gullivera całkiem nieoczekiwanie zaczepiła kobieta. Po spałaszowaniu prawie wszystkich kanapek z ogórkiem poczuł się, o dziwo, znacznie lepiej, alkohol wywietrzał mu z głowy i porwała go szalona ochota do tańca. Zaczął więc krąŜyć między namiotami, nie tyle szukając Tamar (zupełnie 0 niej zapomniał), ile jakiejkolwiek dziewczyny, której partner zdąŜył juŜ szczęśliwie spocząć gdzieś pod krzakiem, pogrąŜony w pijackiej drzemce. Niestety, dziewczęta, choć same na rauszu, a niektóre kompletnie zawiane, wciąŜ miały u boków nieodstępnych, acz chwiejnych opiekunów. Niepodobna było dłuŜej isnorować faktu, Ŝe wstaje świt, a światło, które tej nocy na dobrą sprawę wcale nie dogasło, to juŜ brzask budzącego się dnia. Rozśpiewały się jakieś okropne, niedelikatne ptaki, a z lasu za łąkami dobiegło kukanie kukułki. Poszukując nerwowo dalszego ciągu nocy, Guli powlókł się do pawilonu, z którego dolatywał jazgot muzyki pop i gdzie, na przekór jaśniejącym płótnom, zdawała się wciąŜ królować ciemność, choć rozrywana oślepiającymi blaskami wirujących lamp i maltretowana ogłuszającym łomotem. Sama grupa popowa juŜ zwinęła sprzęt i odjechała, ale jej utwory, odtwarzane z taśmy, nadal dudniły w powietrzu. Tańczono teŜ w najlepsze, choć ów taniec przypominał raczej akrobatykę sportową, a młodych ludzi, gdy zakręciły ich w nozdrzach zapachy poranka, ogarnął istny szał. MęŜczyźni zrzucili marynarki, co poniektórzy ściągnęli nawet koszule, dziewczęta podkasały suknie i rozpięły haftki bluzek. W porównaniu z poprzednią wytworną elegancją obecne rozchełstanie przypominało raczej bal przebierańców. PoŜerając się zachłannie poŜądliwym wzrokiem, pary podrygiwały z otwartymi ustami, przykucały, wirowały, robiły dzikie miny, wymachiwały rękami, fikały nogami, co. jak skonstatował Gulliver, przywodziło raczej na myśl sceny z Piekła Dantego niŜ radosne pląsy wiośnianej, beztroskiej młodości. - Siemasz, Guli! Zatańczyłbyś ze mną. Od dobrej godziny muszę tańczyć sama! Przed Gulliverem stała Lily Boyne. Nim się obejrzał, jej kruche ramionka objęły go w pasie i włączyli się, a raczej wpadli w sam środek opętańczego wiru. Gulliver znał oczywiście Lily przez resztę paczki Gerarda, ale nigdy się nią bliŜej nie zainteresował, wyjąwszy raz jeden, na krótko, gdy ktoś w jego obecności nazwał ją kokotą.
Sprawiała °a nim wraŜenie komicznej figury, w ambarasujący sposób pretensjonalnej i zaborczej. W tej chwili wyglądała jak szalony Pirat dość niepokaźnej postury, czy raczej chłopiec pokładowy z pirackiego okrętu, groteskowa postać z pantomimy. Z podwi- niętych pomarańczowych szarawarów wystawały chude, gołe DoŜęta, biała bluzka była rozchełstana, zniknęły szarfa, srebrzysty szal i złote łańcuchy, porzucone gdzieś' wraz z wieczorową torebką, gdzie - Lily juŜ nie pamiętała. Jej zaczerwienioną od tanecznych harców i wypitych trunków twarz pokrywała pstra maź rozmazanego makijaŜu, co upodabniało jej oblicze do topniejącej maski z barwionego wosku. Srebrzone wargi pogrubiały groteskowo i wyglądały jak usta cyrkowego klauna. Gdy jednak zaczęli tańczyć, nieco na dystans, to odskakując, to przyskakując jedno do drugiego, miotając się w spazmatycznych podrygach, wpadając na sąsiadów, o których obecności całkiem zapomnieli, jak zresztą o całym boŜym świecie, roześmiani, zadyszani, scze-pieni rozjarzonymi spojrzeniami, Gulliver pojął, Ŝe znalazł partnerkę doskonałą. Lily oddalała się od niego, okręcała w piruecie, podskakiwała, okrąŜała go, przeginając nad głową ramiona, niczym kapłanka w ekstazie, zdawała się coś wołać, w kaŜdym razie poruszała ustami, jakby coś wołała, czego jednak Gulliver, z powodu hałasu, nie był w stanie dosłyszeć. Zresztą on sam, miotając wściekle głową, wlewał w burzę porywającego ryku własny strumień opętańczych wrzasków, dla jego uszu niesłyszalnych. Tamar nie znalazła Conrada, wpadła natomiast na Duncana. Duncan juŜ dawno stracił kontakt z Jean, bo wolał pić, gdy ona skoczyła w wir zabawy. Niebawem dowiedział się z Ŝyczliwych ust o obecności na balu Crimonda. Niewykluczone, Ŝe te same Ŝyczliwe usta doniosły o tym fakcie jego Ŝonie, dręczył się później domysłami, a moŜe zresztą od początku wiedziała. Po krótkich poszukiwaniach trafił na zakończenie szkockiego tańca wirowego, który obserwowali takŜe od jakiegoś czasu Hernshaw i Riderhood, i był świadkiem, jak Jean i Crimond wymknęli się chyłkiem przed następnym tańcem. Wtedy powlókł się do jednego z barów z zamiarem zalania się w trupa i poszukania pociechy, bo cóŜ mu innego pozostało, we własnym cierpieniu, gniewie i lęku przed katastrofą, na jaką się zanosiło. Przestało mu juŜ zaleŜeć na odnalezieniu Ŝony, a kiedy, znacznie później, zobaczył, jak do „pawilonu wspomnień" wchodzą Jean i Crimond i dołączają do tańczących, zgarbił się tylko jeszcze bar- dziej w ciemnym kącie, aby czerpać bolesną satysfakcję z faktu, Ŝe moŜe, sam niewidoczny, sycić ich widokiem swą zazdrość. Kiedy Tamar, która wciąŜ szukała Conrada, bardzo juŜ zmęczona i zziębnięta, przygnębiona dodatkowo tym, Ŝe posiała adzieś swój kaszmirowy szal, weszła do „pawilonu wspomnień", jej wzrok padł od razu na tańczących ze sobą Crimonda i Jean. Wiedziała, Ŝe przed laty między tymi dwojgiem „coś było", ale nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała i traktowała owe słuchy jak echa dawno minionej przeszłości. Widok, jaki się teraz ukazał jej oczom, przejął ją zdumieniem, przyprawił 0 wstrząs, a potem napełnił lękiem z dziwną domieszką zazdrości. Jean naleŜała do najwaŜniejszych postaci w jej Ŝyciu, moŜna by nawet powiedzieć, Ŝe była w pani Cambus „zakochana". To do niej w okresie dorastania przychodziła z problemami, o jakich nie ośmieliłaby się rozmawiać nie tylko z matką, ale nawet z Rose czy Pat. Często bywała w domu Jean i Duncana (do niego równieŜ była bardzo przywiązana), zapraszana dawniej na herbatę, a w ostatnich latach na drinka. Rozejrzawszy się teraz po namiocie, dostrzegła go wkrótce wciśniętego w kąt. Z brodą opartą na przedramieniu, które połoŜył na oparciu stojącego przed nim krzesła, z bolesnym natęŜeniem przyglądał się tańczącym. Między nim a Tamar przesuwały się liczne przytulone pary, gdy więc skończył się jeden taniec, a zaczął następny, dziewczyna, przeraŜona tym, co ujrzała, postanowiła się ukradkiem wymknąć. Na nieszczęście Duncan równieŜ ją dojrzał 1 przywoływał skinieniem ręki. Uznała, Ŝe nie wolno jej teraz uciec, i jęła się przeciskać między siedzącymi i stojącymi ludźmi, lawirować między przewróconymi krzesełkami i stolikami, na których stały baterie opróŜnionych butelek. Kiedy docisnęła się do Duncana i
siadała obok niego, zerknęła szybko przez ramię na taneczny parkiet i dostrzegła, jak Jean i Crimond opuszczają właśnie z przeciwległej strony „pawilon wspomnień". Duncan był potęŜnym męŜczyzną („niedźwiedziej" — jak chcieli jedni, „lwiej" - jak twierdzili inni, postury), tęgim i wysokim, z szopą niemal czarnych, kędzierzawych, spadających aŜ na kark włosów na ogromnej głowie. Rosłe bary, z nawyku garbione, stwarzały wraŜenie stłumionej, czasem groźnej siły. Wyglądał na człowieka nie tylko inteligentnego, ale i budzącego respekt. Usta miał szerokie, wyraziste, o falistym wykroju, oczy ciemne, o trochę niepokojącym wyrazie, poniewaŜ jedno z nich było niemal smoliście czarne, jakby źrenica rozlała się na całą tęczówkę. Nosił okulary w ciemnej oprawce, zza których błyskał ironicznym spojrzeniem, śmiał się zaś dyszkantem. - Cześć, dziecino! Dobrze się bawisz? - Owszem, dziękuję. Nie widziałeś przypadkiem Conrada? No wiesz, Conrada Lomasa. AleŜ ty go pewnie w ogóle nie znasz! - Wyobraź sobie, Ŝe znam! Poznałem go u Gerarda. Jest kolegą Leonarda, prawda? Nie, tu go nie widziałem. Przyszłaś z nim? Zginął ci? - No właśnie. To moja wina. Odeszłam na chwilę i... Zbierało jej się na płacz, więc zacisnęła powieki, by zahamować łzy. - Przykro mi, dziecinko - burknął Duncan. - Chodź, golniemy sobie po maluchu. To nam obojgu dobrze zrobi. Nie wstał jednak, oparł się tylko mocniej na stojącym przed nim krześle. Opuściła go nagle pewność, Ŝe zdoła się podnieść. Przyglądał się Tamar i myślał o tym, jaka jest chuda, aŜ litość brała patrzeć, niemal zagłodzona, jakby cierpiała na anoreksję. Przyszło mu teŜ na myśl, Ŝe w tej fryzurze (sięgające ramion włosy miała równo obcięte, uczesane z przedziałkiem z boku) wygląda na czternastolatkę. Nie zacierała tego wraŜenia biała balowa suknia, która wyglądała na pannie Hernshaw jak za duŜa halka. Dziewczyna prezentowała się juŜ znośniej w swoim codziennym ubiorze, złoŜonym ze schludnej bluzeczki i spódniczki. Tamar wpatrywała się w Duncana z niepokojem. Dotarło do niej znaczenie sceny, jakiej była świadkiem, a teraz boleśnie wyczuwała emanujące z niego cierpienie, które jednak przyprawiało ją raczej o zakłopotanie niŜ współczucie. Trudno teŜ było nie zauwaŜyć, jak bardzo jest pijany. Był czerwony jak burak i sapał jak miech. Przestraszyła się, Ŝe moŜe lada chwila zwalić się na ziemię, a wtedy musiałaby się nim zaopiekować. Tymczasem on, jakby na przekór jej obawom, podźwignął się z krzesła. Przez chwilę chwiał się lekko, po czym wsparł się ręką na jej chudym, nagim ramieniu. - Chodź, poszukamy czegoś do wypitki. Pociągnął ją w stronę jednego z wyjść. Kiedy mijali parkiet taneczny, orkiestra zagrała melodię Night and Day. _ Noc i dzień - mruknął Duncan. - Zgadza się. Zatańczymy? MoŜna panią prosić? Porwał ją na parkiet i zaczęli tańczyć. Poddawszy się rytmowi muzyki. Duncan stwierdził ku własnemu zaskoczeniu, Ŝe nogi przestały mu ciąŜyć i zawadzać i, niczym dobrze wytresowane zwierzęta, potrafią pokazywać wyuczone sztuczki. Tańczył wyśmienicie. Tamar pozwoliła się prowadzić, poddała się rzewnej, nostalgicznej melodii i tańczyła swój pierwszy tego wieczoru taniec. Do jej oczu napłynęły łzy, które otarła o czarną marynarkę swojego partnera. W pawilonie jazzowym Jenkin tańczył z Rose. On i Gerard zajrzeli przedtem do mieszkania Levquista, doszedłszy wspólnie do wniosku, Ŝe Duncan tam właśnie mógł się zaszyć. - Nie będzie zachwycony naszym widokiem - wyraził przypuszczenie Hernshaw. - Jeśli go tam zastaniemy, będzie to znaczyło coś wręcz przeciwnego - stwierdził Jenkin. W mieszkaniu nie zastali jednak nikogo. Gerard postanowił tam zaczekać, po prostu na wszelki wypadek, Jenkin natomiast, przepełniony chęcią zostania aniołem stróŜem Duncana,
ponownie wybiegł. Niebawem spotkał Rose i uznał, Ŝe wypada poprosić ją do tańca. Ruszyli do pawilonu jazzowego, poniewaŜ stał najbliŜej, i Jenkin jął przepisowo wodzić pannę Curtland wokół parkietu, przeciskając się przez gęstniejący tłum rozchełstanych balowiczów, w których budzący się świt obudził świeŜy zapal do figur tanecznych. Taniec z Jenkinem naleŜał do zajęć nieskomplikowanych i wolnych od niespodzianek, tańczył bowiem lak samo do kaŜdej melodii. Oczywiście niezwłocznie podzielił S1? z partnerką niedawnym przeŜyciem własnym i Gerarda, zasugerował nawet, Ŝeby pójść i sprawdzić, czy tamten występ nie doczeka się powtórki. Rose dała mu jednak do zrozumienia, Ŝe Podobna ciekawość byłaby co najmniej w złym guście, a zmieszany Jenkin musiał jej przyznać rację. Rose, doszedłszy zapewne do wniosku, Ŝe wcześniej tego Wieczoru przejawiła nadmierne zainteresowanie całą sprawą, usiłowała ją obecnie celowo bagatelizować. - ZałoŜę się. Ŝe Crimond juŜ się ulotnił, a Duncan i Jean od dawna bawią się razem. Właściwie nic złego się nie stało. Nie wspominaj mu tylko, Ŝeś ich razem widział! - Oczywiście, Ŝe tego nie zrobię. Masz naturalnie rację. Ale jednak co za tupet, swoją drogą! - Postanowiliście juŜ coś w związku z ksiąŜką? - Rose zmieniła temat, gdy Jenkin nadepnął jej na nogę. - My. moja droga, my! Przypominam ci, Ŝe ty równieŜ zasiadasz w komitecie. - To prawda, lecz ja się nie liczę. Decyzję musicie podjąć ty i Gerard. - Praktycznie mamy związane ręce - odparł. Martwił się o Duncana, który krąŜył gdzieś w pobliŜu niczym ranny, niebezpieczny niedźwiedź. Ni stąd, ni zowąd pojawił się Conrad Lomas i zaczął przeciskać się w ich stronę, roztrącając przytulone pary. - Nie widzieliście państwo Tamar? Nie wiecie, gdzie jej szukać? - Pana powinno się o to zapytać - nastroszyła się panna Curtland. Sam w mieszkaniu Levquista, w którym zasłony, choć wstawał juŜ brzask, pozostawały zaciągnięte, Gerard przyglądał się z posępną miną strasznemu pobojowisku, brudnym kieliszkom i pustym butelkom, stojącym gdzie popadnie: na gzymsie kominka, na krzesłach, na stolikach, na półkach z ksiąŜkami, wreszcie na podłodze. Jak to moŜliwe, byśmy zuŜyli aŜ tyle naczyń, zdumiał się. Ano cóŜ, im bardziej zabawa się rozkręca, tym częściej człowiek traci kontakt ze swoim szkłem! Tam, do licha, nie została ani jedna kanapka, a raczej został nieśmiałek, ale bez ogórka. Zjadł rozmiękłą kromkę i nalał sobie szampana. Miał juŜ po dziurki w nosie musującego trunku, ale wyboru nie było. Co prawda Jenkin zdradził, Ŝe ukrył w gabinecie profesora butelkę whisky „na czarną godzinę", ale Gerard nie czuł się na siłach, by jej szukać. Miał szczerą nadzieję, Ŝe słuŜący Levquista zdoła uprzątnąć ten bałagan, zanim staruszek wróci do siebie nazajutrz po śniadaniu. Trzeba dać chłopcu napiwek, i to suty. Potem przypomniał sobie z niepokojem, Ŝe w podnieceniu i gorączce, w jakie wpra- wiła go wizyta u profesora, zapomniał mu podziękować za uŜyczenie ich paczce swojego mieszkania, co naleŜało uznać za znaczące wyróŜnienie, zwaŜywszy, Ŝe o ten sam przywilej ubie-aało się z pewnością wielu co wybitniejszych dawnych uczniów. Hernshaw jął komponować w myślach uprzejmy list z wyrazami przeprosin. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe Levquist dostrzegł jego zaniedbanie i Ŝe sprawiło mu ono złośliwą satysfakcję. Gerard począł się następnie zastanawiać nad pewną zajmującą kwestią. OtóŜ od „tamtej sprawy", od której upłynął juŜ spory szmat czasu, Levquist ani razu podczas spotkań z nim czy Jenkinem nie wspomniał nazwiska Crimonda, choć inne wspominał, a przecieŜ i Crimond naleŜał do jego wybitnych studentów, naleŜał teŜ do paczki. Niewątpliwie musiano mu donieść. Ciekawe, czy Crimond w ogóle podtrzymuje przyjazne stosunki z Levqui-stem, zainteresował się następnie Gerard, zresztą nie po raz pierwszy. Wszak niewykluczone, Ŝe i on dzisiejszego wieczoru złoŜył profesorowi wizytę! Strach pomyśleć! BoŜe, aleŜ obecność tego człowieka zwarzyła
im humory. Gerard był skłonny podzielać oburzenie Rose: jak on śmiał się tu zjawić, niegodziwiec! Jenkin replikował na to trzeźwo: a niby czemu nie? Ale Ŝeby tańczyć z Jean... Gerard konstatował z niechęcią, Ŝe ów nieszczęsny epizod, jeśli godziło się go tak nazwać, zdawał się napawać Jenkina jakąś niezdrową satysfakcją. On sam oceniał to zdarzenie jako niesmaczne, odraŜające, złowróŜbne i grubo niestosowne. Zaciekawiło go, czy bardzo jest pijany. I owszem. A czy moŜna powiedzieć, Ŝe zalany w pestkę? Zadzwonił telefon i Gerard podniósł słuchawkę. - Słucham? - Czy mogę mówić z panem Hernshawem? Czy zastałam go Pod tym numerem? - Pat!... - Och, Gerard... Gerardzie... nasz ojciec... Poczuł, jak lodowacieje. Jego ojciec odszedł z tego świata. - Gerard, jesteś tam? - Tak. - On nie Ŝyje. Nic tego nie zapowiadało, prawda? Lekarz nie uprzedził... To nastąpiło tak... tak nagle... Tatuś... i w następnej chwili juŜ nie Ŝył... - Jesteś sama, Pat? - A jak ci się zdaje? Dochodzi piąta rano! MoŜe mi powiesz, kogo miałam ściągać o tej porze? - O której umarł? - Jakąś godzinę temu... zresztą nie wiem... Co ja robiłem godzinę temu? - usiłował sobie przypomnieć. - Byłaś przy nim? - Tak. PołoŜyłam się spać przy otwartych drzwiach... Około pierwszej usłyszałam, jak jęczy. Weszłam, siedział na łóŜku i... mamrotał coś takim okropnym, cienkim głosem... Poruszał rękami i błądził wzrokiem po pokoju... Na mnie nawet nie spojrzał... Był niemal biały, blady jak ściana... usta mu teŜ zbielały... Chciałam mu dać proszek, ale... Usiłowałam go połoŜyć, chciałam, Ŝeby zasnął... Myślałam, Ŝe gdyby zasnął, odpoczął, moŜe... A potem on zaczął... tak okropnie... charczeć... - O mój BoŜe! - Ja wiem, ty wolałbyś o niczym nie wiedzieć... Od kilku godzin usiłuję się z tobą skontaktować... od tamtej chwili... Portier obdzwonił dziesiątki pokoi, ale wszędzie odbierały jakieś pijanice. Ty teŜ jesteś pijany? Po głosie poznaję, Ŝe tak! - MoŜe trochę. - Prawda, Levquist nie ma telefonu, pomyślał, ale to się przecieŜ zdarzyło juŜ jakiś czas temu, co ja mogłem wtedy robić? Gapiłem się na tańczącego Crimonda? Biedna Pa- tricia. - Trzymaj się. Pat - wybąkał. - Więc jednak jesteś pijany! Jasne, Ŝe się trzymam. CóŜ innego mi pozostaje? Jestem półŜywa z rozpaczy i samiuteńka jak palec... - MoŜe się lepiej połóŜ. - Nie zasnę! Ile ci zajmie droga do domu, godzinę? - NajwyŜej godzinę, ale teraz nie mogę wyjechać. - Jak to? - Przyjechałem tu z paroma osobami, nie mogę ich tak zostawić, nie mogę wyjechać bez uprzedzenia, a Bóg raczy wiedzieć, gdzie się wszyscy porozłaziłi. Nie mogę wyjechać nie zobaczywszy się z Duncanem, przyznał szczerze sam przed sobą. - Twój ojciec umarł, a ty chcesz zostać na balu, Ŝeby obtań-cowywać jakieś pijane cizie! - Przyjadę natychmiast, jak tylko będę mógł - zapewnił. -Przepraszam, Pat. Trzasnęła słuchawką. Przez jakiś czas siedział w ciszy z zamkniętymi oczami, a potem zaszeptał: _ O mój BoŜe, mój BoŜe, mój BoŜe!