uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Irwin Shaw - Pogoda dla bogaczy (2)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Irwin Shaw - Pogoda dla bogaczy (2).pdf

uzavrano EBooki I Irwin Shaw
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 95 osób, 93 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 275 stron)

IRWIN SHAW POGODA DLA BOGACZY Tom II T. Książnica Katowice Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski

CZĘŚĆ TRZECIA ROZDZIAŁ I Ranek był przyjemny, tyle że w kotlinie Los Angeles leżała mgła, jak cienka zupa o metalicznym połysku. Gretchen - bosa i w nocnej koszuli - prześliznęła się pomiędzy zasłonami i przez otwarte drzwi balkonowe wyszła na taras. Z wierzchołka wzgórza spojrzała w dół na zamglone, lecz oświetlone słońcem miasto, na odległe morze. Głęboko odetchnęła powietrzem wrześniowego ranka, które pachniało wilgotną trawą i rozwijającymi się kwiatami. Z miasta nie dobiegały żadne odgłosy, a poranną ciszę zakłócało jedynie pokrzykiwanie stadka przepiórek żerujących na trawniku. Lepiej tu niż w Nowym Jorku, pomyślała setny raz. Znacznie lepiej niż w Nowym Jorku. Chętnie napiłaby się kawy, ale było zbyt wcześnie na podniesienie z łóżka służącej Doris, a gdyby poszła do kuchni i sama spróbowała naparzyć kawę, szum wody z kranu i pobrzękiwanie metalowymi przyborami obudziłyby Doris, więc dziewczyna pojawiłaby się uprzejma, rzecz jasna, lecz niezadowolona z pozbawienia jej snu należnego według umowy. Nie chciała również budzić Billy'ego - zwłaszcza przed dniem, jaki chłopiec miał przed sobą. No a zupełnie nie wchodziło w rachubę niepokojenie Colina, którego zostawiła śpiącego smacznie w wielkim łożu. Leżał na wznak z mocno skrzyżowanymi na piersi rękami i marszczył się tak, jak gdyby we śnie oglądał przedstawienie, które nie mogło mu się podobać w żadnym razie. Gretchen uśmiechnęła się na wspomnienie Colina śpiącego w pozie ważniaka. Mówiła mu nieraz o tym i o innych jego sennych pozach - wesołej, zalęknionej, pornograficznej, zgorszonej. Obudziła ją cienka smuga światła przenikająca między zasłonami w oknie i Gretchen odczuła pokusę, by dotknąć męża, rozprostować te jego mocno skrzyżowane ręce. Ale Colin nigdy nie chciał się kochać z rana. Poranki są odpowiednie do morderstw, powiadał. Przywykł do nowojorskich godzin teatralnych, więc nie cierpiał wczesnych zajęć w studio i jak przyznawał otwarcie, do południa bywa zawsze wściekły. Gretchen wyszła przed dom. Z zadowoleniem człapała bosymi stopami po mokrej od rosy murawie. Nocna koszula z przezroczystego batystu powiewała wokół jej ciała. Nie mieli żadnych sąsiadów, a prawdopodobieństwo, by o tej porze mógł przejeżdżać samochód, było rzeczywiście znikome. Zresztą w Kalifornii nikt nie dbał, jak ubierają się inni. Gretchen często opalała się nago w ogrodzie i po długim lecie skórę miała ciemnobrązową. Dawniej, na

Wschodzie, starannie unikała słońca. Ale tu ktoś nieopalony budzi podejrzenie, że jest chory albo zbyt ubogi, by pozwolić sobie na urlop. Na podjeździe leżała poranna gazeta złożona i ściśnięta gumową taśmą. Gretchen rozpostarła ją i wędrując wolno wokół domu, przebiegała wzrokiem nagłówki. Na pierwszej stronie były zdjęcia Nixona i Kennedy'ego, którzy chętnie obiecywali wszystko wszystkim. Zastanowiła się, czy jest to słuszne i moralne, by ktoś tak młody i przystojny jak John Fitzgerald Kennedy ubiegał się o prezydencką godność. Colin nazywał go „czarusiem”, lecz sam Colin był codziennie czarowany przez aktorów, co niemal z reguły oddziaływało nań negatywnie. Gretchen przypomniała sobie, że musi zgłosić się po karty uprawniające do głosowania poza miejscem zamieszkania. Obydwoje z Colinem mieli być w listopadzie w Nowym Jorku, a chodzi przecież o każdy cenny głos przeciwko Nixonowi. Pomyślała o tym, chociaż obecnie, kiedy przestała pisywać do czasopism, polityka niewiele ją interesowała. Okres MacCarthy'ego rozwiał jej złudzenia na temat osobistej uczciwości i alarmów podnoszonych publicznie. Miłość do Colina, którego zapatrywania polityczne były, wyrażając się najłagodniej, kapryśne, skłoniła Gretchen do porzucenia swojej dawnej postawy wraz z dawnymi przyjaciółmi. Socjalista pozbawiony nadziei, nihilista, zwolennik równości podatkowej, monarchista - tak mawiał o sobie Colin przy różnych okazjach i zależnie od tego, z kim się spierał - lecz ostatecznie głosował zawsze na demokratów. Obydwoje trzymali się z dala od namiętnej działalności politycznej filmowego światka. Nie brali udziału w fetowaniu kandydatów na różne stanowiska, w podpisywaniu petycji, w bankietach wydawanych na takie czy inne cele. Prawdę mówiąc, nie bywali prawie nigdzie. Colin nie lubił pić dużo, a pijackie, niedorzeczne rozmowy prowadzone zazwyczaj na zebraniach towarzyskich w Hollywood uważał za zupełnie nieznośne. Nie flirtował nigdy, więc nie miały dlań uroku bataliony pięknych pań skorych zawsze do usług wobec mężczyzn bogatych lub sławnych. Po niezorganizowanych, pełnych wybryków latach z pierwszym mężem Gretchen przyjmowała radośnie spokojne dni i spokojne noce w domu. Niechęć do - jak się wyrażał - „publicznych występów” nie zaszkodziła karierze Colina. „Tylko beztalencia muszą brać udział w hollywoodzkich rozgrywkach” - mawiał. On zasygnalizował talent swoim pierwszym filmem, potwierdził drugim, obecnie zaś, gdy jego trzecie dzieło było w ostatnim stadium montażu, znalazł się w gronie najbardziej uzdolnionych reżyserów swojego pokolenia.

Niepowodzenie spotkało go tylko raz, gdy ukończywszy swój pierwszy film pojechał do Nowego Jorku i wystawił tam sztukę, która zeszła z afisza po zaledwie ośmiu przedstawieniach. Wówczas zniknął na trzy tygodnie, a gdy pojawił się wreszcie, był posępny, milczący i mógł wrócić do pracy dopiero po upływie kilku miesięcy. Nie przywykł do niepowodzeń, więc cierpiał i Gretchen cierpiała z nim razem, chociaż uprzedzała go z góry, że jej zdaniem sztuka nie nadaje się jeszcze na scenę. W każdym razie Colin prosił ją zawsze o opinię na temat wszystkich aspektów swojej pracy i żądał absolutnej szczerości, do czego Gretchen się stosowała. Obecnie niepokoiła ją sekwencja z nowego filmu Colina, którą poprzedniego wieczoru oglądali w studio podczas próbnej projekcji przed ostatecznym montażem. Widzieli ją tylko Colin, ona oraz Sam Corey, montażysta. Gretchen czuła, że coś tam jest nie w porządku, lecz nie umiałaby wytłumaczyć z sensem, co i dlaczego. Po zakończeniu projekcji nic nie powiedziała, lecz była pewna, że mąż poruszy tę kwestię przy śniadaniu. Kiedy wróciła do sypialni, gdzie Colin leżał nadal w swojej „pozie ważniaka”, usiłowała przypomnieć sobie tę sekwencję, kadr po kadrze, aby mieć porządek w głowie, gdy przyjdzie do rozmowy. Spojrzała na stojący na szafce nocnej zegar i zobaczyła, że jest jeszcze za wcześnie, by budzić Colina. Włożyła szlafrok i przeszła do bawialni. Na stojącym w rogu pokoju biurku piętrzyły się książki, maszynopisy, wycinki z prasy literackiej - amerykańskiej i angielskiej. W niedużym domu nie można było znaleźć innego miejsca na te nie malejące nigdy stosy papieru, które obydwoje atakowali systematycznie, aby wyławiać takie czy inne pomysły do filmów. Gretchen wzięła z biurka okulary i usiadła, aby do końca przejrzeć poranną gazetę. Były to szkła Colina, lecz pasowały nieźle, więc nie wróciła do sypialni po własne. Niedoskonałość winna czasami wystarczać. W rubryce teatralnej była recenzja nowej sztuki dopiero co wystawionej w Nowym Jorku, pełna zachwytów dla młodego aktora, o którym dotąd nikt nic nie słyszał. Gretchen zrobiła notatkę, aby zaraz po przyjeździe do Nowego Jorku zamówić bilety na tę sztukę dla siebie i męża. Z lokalnego repertuaru kin dowiedziała się, że pod koniec tygodnia ma być wznowiony pierwszy film Colina. Starannie wydarła ten repertuar, aby pokazać go mężowi, który dzięki temu powinien być przy śniadaniu mniej wściekły. Spojrzała na stronę poświęconą sportowi, żeby zobaczyć, jakie konie biegają tego dnia w Hollywood Park. Colin uwielbiał wyścigi i był zapamiętałym hazardzistą, więc na torze bywali tak często, jak tylko czas im pozwalał. Ostatnim razem wygrał tak dużo, że mógł jej

kupić śliczną broszkę w kształcie gałązki. Dzisiejszy program nie wróżył nic z biżuterii, więc Gretchen odkładała już gazetę, gdy zauważyła fotografię dwu walczących bokserów. Do diabła! - pomyślała. Znowu on! Przeczytała podpis pod zdjęciem: „Henry Quayles i jego partner sparringowy Tommy Jordach trenują w Las Vegas przed meczem w wadze półśredniej, który odbędzie się w przyszłym tygodniu.” Nie widziała brata i nie słyszała o nim od tamtego wieczora w Nowym Jorku, i prawie nic nie wiedziała o boksie. Ale orientowała się o tyle, by zdawać sobie sprawę, że Tom musiał zjechać w dół od czasu zwycięskiej walki w Queens, skoro pracuje jako czyjś partner sparringowy. Starannie złożyła gazetę pełna nadziei, że Colin nie zauważy tej fotografii. O Tomie powiedziała mu tak, jak mówiła o wszystkim, lecz nie chciała, by Colin zainteresował się nim, zechciał go poznać albo zobaczyć na ringu. Było już słychać, że coś się zaczyna dziać w kuchni, więc Gretchen poszła do pokoju syna, żeby go zbudzić. Billy siedział w pidżamie na łóżku. Nogi miał skrzyżowane pod sobą i bezgłośnie przebierał palcami po strunach gitary. Jasnoblond włosy, poważne, myślące oczy, różowa cera, nos zbyt duży w porównaniu z nie ukształtowaną jeszcze twarzą, cienka, długa szyja dorastającego chłopca, długie nogi. Skupiony, bez uśmiechu. Kochany. Na krześle stała jego walizka otwarta i spakowana. Schludnie spakowana. Billy mimo swoich rodziców - lub może właśnie dzięki rodzicom - miał zamiłowanie do porządku. Pocałowała go w czoło. Nie zareagował. Ani niechęci, ani miłości. Uderzył ostatni akord. - Gotów jesteś? - zapytała. - Aha. Rozpostarł długie nogi, zsunął się z łóżka. Bluzę pidżamy miał rozpiętą. Smukły, szczupły tors, żebra łatwe do przeliczenia pod skórą koloru kalifornijskiego lata, która świadczyła o dniach spędzanych na plaży, kąpielach w morzu, dziewczętach i chłopcach wylegujących się razem na gorącym piasku, o soli i gitarach. Gretchen sądziła, że chłopiec jest jeszcze niewinny, ale nie było o tym mowy między nimi. - Gotowa jesteś? - zapytał on z kolei. - Walizy spakowane. Trzeba je tylko pozamykać. Billy odczuwał niemal patologiczny lęk przed spóźnieniem się do szkoły, na pociąg czy samolot, na przyjęcie. Gretchen musiała się nauczyć przesadnej punktualności w przypadkach, które jego tyczyły. - Co chciałbyś na śniadanie? - podjęła z myślą, aby go uraczyć.

- Sok pomarańczowy. - Nic więcej? - Wolę nie jeść. W samolocie robi mi się niedobrze. - Przed odlotem zażyj dramaminę. Pamiętaj. - Aha. Zrzucił bluzę pidżamy i poszedł do łazienki, by umyć zęby. Od czasu gdy zamieszkała u Colina, Billy przestał pokazywać się jej nago - nagle i z całym uporem. Przyczyna była dwojaka. Gretchen zdawała sobie sprawę, że chłopiec podziwia Colina, ale wiedziała również, że ją podziwia mniej niż uprzednio, dlatego że przed ślubem żyła z Colinem. Takie bywają konwenanse dzieciństwa - bezkompromisowe i bolesne. Gretchen weszła do sypialni, żeby obudzić Colina. Rzucał się niespokojnie i mamrotał przez sen: - Krew. Wszędzie krew. Wojna? Taśma z celuloidu? Trudno odgadnąć, jeżeli chodzi o reżysera filmowego. Obudziła go pocałunkiem w ucho. Teraz leżał bez ruchu, spoglądał w sufit. - Diabli nadali! - powiedział. - Przecież to noc głęboka. Pocałowała go znowu. - Dobrze! - burknął. - Niech będzie ranek. - Rozczochrał jej włosy. Gretchen żałowała, że najpierw poszła do syna. Może jakiegoś rana - w narodowe lub religijne święto - Colin zdecydowałby się raz na akt miłosny? Może właśnie w to rano? Cóż, nie skoordynowany rytm pożądań. Stęknął, spróbował się dźwignąć, opadł znowu i wyciągnął rękę. - Pomóż biednemu starcowi - westchnął. - Wyciągnij go z otchłani. Ujęła jego rękę i pociągnęła. Colin usiadł na łóżku, zaczął przecierać oczy wierzchem dłoni, jak gdyby czuł wstręt do dziennego światła. - Słuchaj no! - Dał spokój przecieraniu oczów i spojrzał na nią podejrzliwie. - Wczoraj wieczorem na projekcji coś w przedostatniej rolce wydało ci się diablo kiepskie, prawda? Nie zaczekał nawet do śniadania, pomyślała Gretchen i powiedziała: - Przecież nic nie mówiłam. - Nie musiałaś nic mówić. Wystarczyło, że sapałaś. - Nie bądź aż tak pewien własnej intuicji - odrzekła, aby zyskać na czasie. - Szczególnie teraz, zanim zdążyłeś napić się kawy. - Mów! Śmiało. - Niech będzie. Coś mi się tam nie podobało, ale nie wiedziałam, co i dlaczego.

- A teraz? - Teraz chyba wiem. - Co to było? - Widzisz, sekwencja, w której on dostaje wiadomość i jest przekonany, że to jego wina... - To jedna z kluczowych scen filmu - przerwał jej niecierpliwie. - Każesz swojemu bohaterowi chodzić po całym domu, patrzeć na własne odbicie w lustrach. W jednym lustrze po drugim! W łazience, w długim lustrze na drzwiach szafy w ścianie, trochę zmętniałym w bawialni, powiększającym do golenia. Każesz mu nawet oglądać własną sylwetkę odbijającą się w kałuży przed gankiem. - To całkiem prosty pomysł! - Colin był podniecony, usposobiony defensywnie. - Facet próbuje zgłębić samego siebie... Dobrze. Wyraźmy to po staroświecku! On patrzy w głąb swojej duszy, w rozmaitym oświetleniu, pod rozmaitymi kątami widzenia. Chce dokonać odkrycia. I co? Na czym polega tu błąd twoim zdaniem? - Dwa błędy - powiedziała spokojnie. Teraz była pewna, że problem rozgryzała podświadomie od wyjścia z sali projekcyjnej - w łóżku przed zaśnięciem, na tarasie, gdy spoglądała w stronę zamglonego miasta, w bawialni podczas przeglądania gazety. - Dwa błędy - powtórzyła. - Pierwszy to tempo. Do tej sekwencji wszystko dzieje się szybko, taki jest styl całego obrazu. A tutaj nagle, jak gdyby po to, by uświadomić widza, że nadszedł Wielki Moment (przez duże „W” i duże „M”), zwalniasz do iście żółwiego kroku. To zbyt widoczne. - Zbyt widoczne! - warknął. - Taki już jestem. Zresztą o to mi chodziło. - Jeżeli chcesz się złościć, umilknę - powiedziała. - Już się złoszczę, ale nie milknij. Wspomniałaś o dwu błędach. Jaki jest drugi? - Dajesz te wszystkie wielkie zbliżenia jego twarzy, aby pokazać, jak mi się zdaje, że on przeżywa męki, wahania, niepewność. - Cholerny świat! Przynajmniej to zrozumiałaś! - Chcesz, abym mówiła dalej, czy wstaniesz i pójdziemy na śniadanie? - Następna pani, z którą się ożenię, nie będzie taka diablo inteligentna. Dobrze! Mów dalej.

- A zatem tobie wolno sądzić, że pokazujesz jego męki, wahania, niepewność. Jemu też wolno sądzić, że pokazuje swoje męki, wahania, niepewność. A wiesz, jak ja to odebrałam? Przystojny młody facet przegląda się w lustrach i rozważa, w jakim oświetleniu jego oczy prezentują się najkorzystniej. - Gówno prawda! - wybuchnął. - Okropna z ciebie zgaga! Nad tą sekwencją pracowaliśmy cztery dni. - Na twoim miejscu wycięłabym ją od początku do końca. - Kiedy zaczniemy kręcić następny film - powiedział - ty będziesz działać w studio, a ja zostanę w domu i zajmę się kuchnią. - Pytałeś mnie o zdanie - westchnęła. - Nigdy nic się nie nauczę! - Zeskoczył z łóżka. - Za pięć minut będę gotów do śniadania. Ruszył w stronę łazienki. Sypiał zawsze bez bluzy pidżamy, więc prześcieradła odcisnęły na jego szczupłych plecach różowe wałki, jak gdyby ślady po chłoście odbieranej we śnie. Przy drzwiach odwrócił się i powiedział: - Wszystkie inne panie, które znałem, myślały, że to, co ja robię, jest zawsze wspaniałe. I akurat musiałem ożenić się z tobą. - Mówiły - poprawiła Gretchen z czarującym uśmiechem. - Czy tak myślały, nie wiesz. Podeszła doń i Colin ją pocałował. - Będzie mi brakowało ciebie - szepnął. - Piekielnie! - Odsunął się od niej raptownie. - Teraz idź. Dopilnuj, żeby kawa była naprawdę czarna. Przy goleniu podśpiewywał, co było objawem wesołości, niezwykłym o tak wczesnej porze. Gretchen zdawała sobie sprawę, że i jego martwiła tamta sekwencja, że doznał ulgi, gdy - jak mu się zdawało - zrozumiał, co jest tam nie w porządku. Przewidywała, że tego dnia w pokoju montażowym Colin zadecyduje z całą satysfakcją o zmarnowaniu czterech dni pracy, które kosztowały wytwórnię czterdzieści tysięcy dolarów. Do portu lotniczego przyjechali wcześnie i Billy pozbył się zatroskanej miny, gdy zobaczył, że walizy jego i matki zniknęły za ladą ekspedycji bagażowej. Był ubrany do podróży w garnitur z szarego tweedu i różową koszulę z niebieskim krawatem. Włosy miał starannie uczesane, a młodzieńcze pryszcze nie szpeciły jego twarzy. Gretchen pomyślała, że jest urodziwy i wygląda znacznie bardziej dorośle, nie na swoje czternaście lat. Był już jej wzrostu i wyższy niż Colin, który przywiózł ich samochodem do portu lotniczego, obecnie

zaś po mistrzowsku ukrywał zniecierpliwienie, gdyż chciał wrócić jak najprędzej do studio do swojej pracy. Po drodze Gretchen musiała panować nad sobą, bo sposób prowadzenia wozu przez Colina mocno ją denerwował. Jej zdaniem była to jego najsłabsza strona - jedyna słaba strona. Czasami wlókł się wolno zamyślony, a później nagle stawał się zapamiętałym wyścigowcem i przeklinał innych kierowców, gdy wyprzedzał ich lub nie pozwalał się wyprzedzić. Jeżeli nie mogła zapanować nad sobą i zwracała mu uwagę w ryzykownych sytuacjach, warczał gniewnie: „Nie bądźże typowo amerykańską żoną!” Oczywiście sądził, że jest znakomitym kierowcą. W rozmowach z Gretchen podkreślał często, że nigdy nie spowodował wypadku, chociaż kilkakrotnie był notowany za przekraczanie szybkości, co nie trafiło do jego rejestru policyjnego dzięki staraniom agentów wytwórni - tych wymownych i sceptycznych zawsze dżentelmenów. Gdy do ekspedycji podeszli inni pasażerowie ze swoim bagażem, Colin powiedział: - Mamy moc czasu. Chodźmy na kawę. Gretchen wiedziała, że Billy wolałby zostać przy wejściu na lotnisko, by jako pierwszy znaleźć się na pokładzie samolotu. - Wiesz co, Colin - powiedziała. - Nie musisz czekać. Pożegnania w ostatniej chwili to taka nuda i... - Chodźmy na kawę - przerwał. - Niezupełnie się jeszcze obudziłem. Przez hall ruszyli w stronę restauracji. Gretchen szła pomiędzy mężem a synem, świadoma ich urody i własnej, zadowolona, że cała ich trójka zwraca ku sobie spojrzenia. Pycha, pomyślała, najmilszy z siedmiu grzechów głównych. W restauracji ona i Colin zamówili kawę, a Billy coca-colę, którą popił stosowną dawkę dramaminy. - Do osiemnastego roku życia rzygałem w autobusach - odezwał się Colin spoglądając na chłopca, który połykał pastylki. - Później miałem pierwszą dziewczynę i przestałem rzygać. Billy zmierzył go przelotnym, karcącym spojrzeniem. Colin miał zwyczaj mówić przy nim tak samo jak w towarzystwie dorosłych. Gretchen zastanawiała się nieraz, czy to rozumna metoda. Nie wiedziała, czy chłopiec kocha ojczyma, toleruje go tylko, czy też nienawidzi. Billy nie kwapił się do udzielania informacji o stanie swoich uczuć. Natomiast Colin nie podejmował chyba starań o pozyskanie chłopca. Czasami był dla niego szorstki, czasami interesował się nim żywo, pomagał mu w odrabianiu zadań szkolnych.

Raz bywał ożywiony i uroczy, raz jakiś dziwnie odległy. Colin nie robił ustępstw na rzecz widowni, ale - jak sądziła Gretchen - to, co jest godne podziwu w pracy reżysera, nie musi być korzystne w stosunkach z dzieckiem matki, która porzuciła jego ojca dla kapryśnego i niełatwego w pożyciu kochanka. Z mężem miewała oczywiście sprzeczki, ale powodem ich nie był nigdy Billy i Colin płacił za edukację chłopca, ponieważ Willie Abbott popadł w tarapaty i na taki wydatek nie mógłby sobie pozwolić. Colin zakazał Gretchen mówić, skąd pochodzą pieniądze, lecz była pewna, że Billy i tak domyśla się prawdy. - Kiedy byłem w twoim wieku - mówił Colin - ja też zostałem wyprawiony do internatu. Przez pierwszy tydzień płakałem. Przez pierwszy rok nienawidziłem szkoły. W drugim zacząłem ją znosić. W trzecim redagowałem gazetkę szkolną, doświadczałem pierwszych rozkoszy autorytetu i władzy i chociaż nie przyznałbym się do tego nawet przed samym sobą, polubiłem szkołę. Przyszedł ostatni rok i płakałem znowu na myśl o pożegnaniu. - Ja z chęcią jadę - powiedział Billy. - Świetnie. To dobra szkoła, jeżeli w obecnych czasach jakąkolwiek szkołę można nazwać rzeczywiście dobrą. Ale nawet z najgorszej wyjdziesz z umiejętnością napisania prostego zdania w formie oznajmującej i w języku angielskim. Masz. - Podał chłopcu kopertę. - Weź to i za nic nie powiedz matce, co znalazłeś w środku. - Dziękuję. - Billy schował kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki, spojrzał na zegarek. - Chyba już lepiej chodźmy - dodał. Znów ramię w ramię ruszyli we troje ku wejściu na lotnisko. Billy niósł swoją gitarę. Gretchen zaniepokoiła się nagle, jak ten instrument przyjmie szkoła - stara, szacowna, prezbiteriańska szkoła w Nowej Anglii. Zapewne bez szczególnego zdziwienia. Do tej pory tamtejsi ludzie winni przywyknąć do rozmaitych obyczajów czternastoletnich chłopców. Kiedy znaleźli się u wejścia, samolot zaczynał właśnie przyjmować ładunek. - Idź pierwszy na pokład, Billy - powiedziała Gretchen. - Ja chcę pożegnać się z Colinem. Colin podał rękę pasierbowi. - Jeżeli będzie ci czegoś potrzeba, zwróć się do mnie. Pamiętaj. Gretchen pilnie obserwowała jego twarz, gdy mówił tak do jej syna. Ostre, subtelne rysy wyrażały prawdziwą troskę i tkliwość. Groźne czasami oczy pod krzaczastymi, czarnymi brwiami były łagodne, kochające. Nie omyliłam się, pomyślała. Stanowczo nie omyliłam.

Billy uśmiechnął się poważnie i rozpoczął niełatwą podróż od ojca do ojca. Swoją gitarę niósł tak, jak piechur na patrolu karabin. - Wszystko z nim będzie dobrze - podjął Colin, gdy chłopiec znalazł się na pasie startowym, gdzie czekał wielki odrzutowiec. - Mam nadzieję - powiedziała Gretchen. - W kopercie dałeś mu pieniądze, prawda? - Marnych parę dolarów - odrzekł beztrosko. - W charakterze zderzaka albo środka uśmierzającego bóle. Rozumiesz? Zdarzają się chwile, kiedy chłopiec nie potrafiłby wytrzymać edukacji bez cocktailu mlecznego lub ostatniego numeru „Playboya”. Willie będzie czekał w Idlewild? - Tak. - Razem odwieziecie małego do szkoły? - Tak. - Chyba masz rację. Podczas takiej ceremonii rodzice winni występować parami. - Odwrócił wzrok, popatrzał na pasażerów zmierzających w stronę samolotu. - Ile razy widzę ogłoszenie z fotografią uśmiechniętych radośnie pasażerów, którzy po schodkach wspinają się do samolotu, uprzytamniam sobie, w jak załganym żyjemy społeczeństwie. Nikt nie bywa radosny przed podróżą powietrzną. Masz zamiar przespać się dzisiaj z byłym mężem? - Colin! - Znam panie, które to robiły. Rozwód, widzisz, to potężny afrodyzjak. - Bodaj cię licho - zawołała Gretchen i ruszyła w stronę wejścia na lotnisko. Zatrzymał ją mocnym uchwytem za ramię. - Wybacz - powiedział. - Straszny człowiek ze mnie. Posępny. Niebezpieczny dla samego siebie. Pełen zwątpienia. Nie wierzący w szczęście. - Uśmiechnął się smutno, błagalnie. - O jedno proszę. Nie rozmawiaj o mnie z byłym mężem. - Nie będę - obiecała. Ma się rozumieć, zdążyła mu już wybaczyć i teraz stała przed nim bardzo blisko. Pocałował ją delikatnie. Przez głośniki po raz ostatni zapowiadano odlot. - Za dwa tygodnie zobaczymy się w Nowym Jorku - powiedział Colin. - Nie baw się tam zanadto, póki ja nie przyjadę. - Spokojna głowa. Musnęła wargami policzek męża, a on odwrócił się i jak zawsze odmaszerował w sposób, który z reguły zmuszał Gretchen do dyskretnych uśmiechów - takim krokiem, jak gdyby zmierzał na groźne spotkanie, z którego postanowił wyjść zwycięsko.

Przez krótką chwilę spoglądała jego śladem. Później minęła bramkę prowadzącą na lotnisko. Mimo dramaminy Billy zwymiotował, gdy samolot podchodził do lądowania na Idlewild. Załatwił to schludnie i wstydliwie do przeznaczonej na ten cel torebki, lecz pot wystąpił mu na czoło, a ramiona drżały mocno. Gretchen uderzyła go po karku, chociaż wiedziała, że to nie pomoże, a dolegliwość nie jest poważna. W każdym razie cierpiała, że w podobnych momentach jest bezradna i nie potrafi stanąć pomiędzy synem a jego cierpieniem. Oto jedna z nielogiczności macierzyńskich uczuć. Wreszcie Billy przestał wymiotować i porządnie zamknąwszy torbę, ruszył przejściem pomiędzy fotelami w kierunku toalety, aby się tam pozbyć torby i wypłukać usta. Wrócił bardzo blady. Ma się rozumieć otarł pot z twarzy i sprawiał wrażenie opanowanego, kiedy jednak zasiadł znów obok Gretchen, powiedział z rozgoryczeniem: - Do licha! Straszny ze mnie jeszcze smarkacz. Willie - w okularach przeciwsłonecznych - stał wśród niewielkiej grupy oczekującej pasażerów z Los Angeles. Dzień był szary i słotny, więc Gretchen wiedziała, zanim nawet podeszła wystarczająco blisko, by się z nim przywitać, że Willie pił poprzedniej nocy, a ciemne szkła miały zamaskować przed byłą żoną i synem nieomylne świadectwo przekrwionych oczu. Mógłby być trzeźwy, pomyślała, chociaż przez jeden wieczór przed spotkaniem z synem którego nie widział od miesięcy. Ale poskromiła rozdrażnienie. Przyjazna, pełna powagi postawa obowiązuje rozwiedzionych małżonków w obecności potomstwa. To nieodzowna obłuda przebrzmiałej miłości. Billy zobaczył ojca i pobiegł doń, wyprzedziwszy rząd opuszczających samolot pasażerów. Objął go i pocałował w policzek. Gretchen celowo szła wolniej, aby im nie przeszkadzać. Razem ojciec i syn zwracali uwagę podobieństwem. Co prawda Billy był wyższy i przystojniejszy, niż Willie mógł być kiedykolwiek, ale ich związki krwi nie nastręczały wątpliwości. Gretchen raz jeszcze odczuła żal i gorycz, że jej wkład w genetyczny rozwój dziecka był absolutnie niewidoczny. Kiedy Gretchen podeszła do nich wreszcie, Willie uśmiechał się szeroko (może głupkowato?) z powodu demonstracji synowskich uczuć. - Witam cię, kochanie - powiedział do Gretchen obejmując ramiona Billy'ego, później przysunął się i delikatnie pocałował ją w policzek. Dwa bardzo podobne pocałunki w ciągu tego samego dnia - na dwu przeciwległych krańcach kontynentu - pożegnalny i powitalny.

Willie zachowywał się bez zarzutu w trakcie sprawy rozwodowej i w stosunkach z synem, więc Gretchen nie mogła mieć mu za złe zwrotu „kochanie” ani też smutnego pocałunku. Nie powiedziała nic na temat okularów przeciwsłonecznych lub niezawodnego zapachu alkoholu w jego oddechu. Willie był ubrany starannie odpowiednio skromnie dla kogoś, kto ma przedstawić syna dyrektorowi renomowanej szkoły w Nowej Anglii. Gretchen pomyślała że powstrzyma go jakoś od picia po drodze, kiedy nazajutrz będą jechali do szkoły. Siedziała sama w małym saloniku hotelowego apartamentu. Za oknami jaśniały światła nowojorskiego wieczoru, pomruk wielkiego miasta - znany i podniecający - dobiegał z ulic. Niemądrze spodziewała się, że Billy będzie nocował u niej. Ale w wynajętym samochodzie, który prowadził z Idlewild do śródmieścia, Willie zwrócił się do syna: - Nie masz chyba nic przeciwko spaniu na kanapie, prawda? Mam tylko jeden pokój, ale jest tam kanapa. Co prawda ma pękniętych parę sprężyn, myślę jednak, że w twoim wieku będziesz na niej spał doskonale. - Wyborny pomysł - odpowiedział Billy, a ton jego głosu nie mógł budzić żadnych wątpliwości. Nawet nie odwrócił głowy, żeby spojrzeć pytająco na matkę. A gdyby tak postąpił, co ona mogłaby powiedzieć? Willie zrobił ironiczną minę, kiedy zapytał Gretchen, gdzie się zatrzymuje, ona zaś wymieniła „Algonquin”. - Colin lubi ten hotel - przeszła do ofensywy. - Jest położony blisko dzielnicy teatralnej, więc Colin oszczędza dużo czasu, bo na próby i do różnych agencji może chodzić pieszo. Kiedy Willie zatrzymał wóz przed „Algonquin”, bąknął nie patrząc na nią ani na Billy'ego: - Kiedyś w barze tego hotelu postawiłem butelkę szampana jednej dziewczynie. - Proszę cię, zatelefonuj do mnie z rana - powiedziała Gretchen. - Jak tylko się obudzisz. W szkole powinniśmy być przed lunchem. Billy zajmował miejsce obok kierowcy, kiedy więc wyszła na chodnik i tragarz hotelowy zabrał jej walizy, nie mogła pożegnać chłopca pocałunkiem, lecz gestem ręki odprawiła go na obiad w towarzystwie ojca i nocleg na zniszczonej kanapie w ojcowskim pokoju. W recepcji hotelowej była wiadomość dla niej. Z Los Angeles zadepeszowała do Rudolfa, że przyjeżdża do Nowego Jorku i prosi, aby razem zjedli obiad. Wiadomość

pochodziła od Rudolfa. Nie mógł spotkać się z nią tego wieczoru, lecz obiecywał, że zatelefonuje z rana. W swoim apartamencie Gretchen rozpakowała walizy, wzięła kąpiel i jęła zastanawiać się nad wyborem stroju. W rezultacie narzuciła tylko szlafrok, gdyż nie miała pojęcia, co robić z wieczorem. Nie chciała odezwać się do nikogo, bo ludzie, których znała w Nowym Jorku, byli przyjaciółmi Willie'ego albo jej eks-kochankami, albo osobami, osobami spotkanymi przelotnie, kiedy przed trzema laty była tu z Colinem, podczas przygotowań do wystawienia owej katastrofalnej sztuki. Odczuwała gwałtowną potrzebę alkoholu, ale nie mogła przecież zajść do baru i tam upić się samotnie. Ten podły Rudolf, myślała obserwując przez okno ruch na Czterdziestej Czwartej Ulicy, nawet na jeden wieczór nie może oderwać się od swoich zyskownych zajęć, żeby poświęcić go siostrze! W czasie ostatnich lat Rudolf dwa razy przyjeżdżał do Los Angeles w jakichś swoich sprawach handlowych. Wtedy pilotowała go w każdej jego wolnej minucie. Zobaczy, jak to będzie, kiedy się znów zjawi! - myślała. I na niego będzie czekała wiadomość w hotelowej recepcji. Miała pokusę, by zadzwonić do byłego męża. Mogła przecież udać, że chce zapytać, jak Billy czuje się po niedyspozycji w samolocie, a może Willie zaproponowałby wtedy obiad we troje. Podeszła nawet do aparatu, ale kiedy sięgnęła po słuchawkę, opanowała się w porę. Niewieście sztuczki trzeba ograniczyć do absolutnego minimum. Jej syn zasługuje chyba na bodaj jeden miły, spokojny wieczór z ojcem - nie pod obserwacją zazdrosnych oczu matki. Zaczęła się snuć tam i z powrotem po małym, staroświeckim saloniku. Jakże była szczęśliwa, kiedy przyjechała tu niegdyś, jak szeroko otwarty, gościnny wydał się jej Nowy Jork! Młodą, ubogą, osamotnioną powitał życzliwie, więc swobodnie, bez lęków wędrowała jego ulicami. Obecnie - mądrzejsza, starsza, bogatsza - czuła się więźniem w hotelowym pokoju. Mąż o trzy tysiące mil i syn o kilka ulic hamowali w sposób niewidoczny jej swobodę zachowania. Oczywiście mogła zejść na dół, zjeść obiad w hotelowej restauracji. Byłaby jeszcze jedną samotną kobietą, która siedzi przy małym stoliku nad opróżnioną do połowy butelką wina, stara się nie słyszeć rozmów innych biesiadników, a wreszcie, podchmielona lekko, mówi do obserwującego ją kelnera za dużo i zbyt wesoło. Do licha! Jakże nudno czasami być kobietą! Poszła do pokoju sypialnego i sięgnęła po swoją najbardziej prostą suknię - czarny model, który kosztował za drogo i jak wiedziała, bardzo nie podobał się Colinowi. Beztrosko

potraktowała makijaż, ledwie poprawiła włosy i była już przy drzwiach, kiedy zadzwonił telefon. Zawróciła prawie biegiem. Jeżeli to Willie, pomyślała, pójdę na obiad z nimi, niech się dzieje, co chce. Ale to nie był Willie. Telefonował Johnny Heath. - Dzień dobry - rozpoczął. - Rudolf mówił mi, że będziesz tutaj, a ponieważ akurat przechodziłem, przyszło mi na myśl, że warto popróbować szczęścia. Łgarz, pomyślała, nikt akurat nie przechodzi tędy trzy kwadranse na dziewiątą wieczorem. - Ach, Johnny! - odpowiedziała radośnie. - Jaka to miła niespodzianka. - Jestem w hallu - ciągnął Johnny, a w jego głosie dźwięczały echa tamtych lat. - Jeżeli więc nie jesteś po obiedzie... - Widzisz - odrzekła jak gdyby opornie, gardząc sobą z powodu wykrętów. - Nie jestem ubrana i miałam właśnie zamówić obiad do pokoju. Jestem zmęczona po locie, a jutro muszę wstać bardzo wcześnie, no i... - Będę w barze - przerwał jej i odłożył słuchawkę. Gładki zadufany skurwysyn z Wall Street, pomyślała. Później wróciła do pokoju sypialnego i zmieniła suknię. Ale kazała mu czekać w barze przez pełnych dwadzieścia minut. - Rudolf był niepocieszony, że nie mógł dziś przyjechać i zobaczyć się z tobą - mówił Johnny Heath przy restauracyjnym stoliku. - Akurat! - powiedziała Gretchen. - Naprawdę. Słowo daję. Przez telefon było słychać, że jest rzeczywiście zgnębiony. Specjalnie dzwonił do mnie z prośbą, abym zastąpił go, wytłumaczył ci, czemu... - Poproszę o trochę wina - przerwała mu Gretchen. Johnny skinął na kelnera, który niezwłocznie napełnił jej kieliszek. Obiad jedli w małej francuskiej restauracji w dzielnicy ulic opatrzonych pięćdziesiątymi numerami. Było tam prawie pusto. Dyskrecja, myślała Gretchen. Dobre miejsca na obiad w towarzystwie mężatek, z którymi niegdyś się romansowało. Johnny dysponuje zapewne długą listą podobnych lokali. „Nowojorski przewodnik po ustronnych restauracjach”. Wydać taką książkę, a z pewnością okazałaby się bestsellerem. Szef sali uśmiechnął się ciepło, kiedy weszli, a następnie umieścił ich przy stoliku w rogu, gdzie nikt nie mógłby podsłuchać ich rozmowy.

- Gdyby mógł to urządzić jakoś - ciągnął z uporem Johnny, doskonały pośrednik w przypadkach krótkich spięć pomiędzy przyjaciółmi, nieprzyjaciółmi, kochankami, krewniakami - przyjechałby z pewnością. Jest do ciebie bardzo przywiązany - ciągnął Johnny, który nigdy nie był bardzo przywiązany do nikogo. - Podziwia cię bardziej niż wszystkie inne kobiety, które spotykał kiedykolwiek. Sam mi to mówił. - Czy wy, chłopcy, nie macie lepszych tematów pogawędek w długie zimowe wieczory? Pociągnęła łyk z kieliszka. Mimo wszystko zyskała coś dobrego tego wieczoru. Butelkę przyzwoitego wina. Może nawet zaleje się trochę. Tyle że koniecznie musi wyspać się przed jutrzejszą ciężką próbą. Zastanawiała się, czy Willie i jej syn też jedzą obiad w dyskretnym lokalu. Czy ukrywa się również dzieci z poprzednich małżeństw? - Jestem głęboko przekonany - mówił dalej Johnny - że głównie z twojej winy Rudi nie ożenił się dotąd. Podziwia cię i nie spotkał kobiety, która odpowiadałaby jego wysokiemu mniemaniu o tobie, i... - Podziwia mnie tak bardzo - przerwała - że po blisko roku niewidzenia, nie wygospodarował wolnego wieczoru, aby się ze mną spotkać. - W przyszłym tygodniu otwiera nowy ośrodek handlowy w Port Philip. Największy jak dotychczas. Nie pisał ci o tym? - Pisał - przyznała. - Ale nie zwróciłam uwagi na datę. - Jest milion spraw do załatwienia w ostatniej chwili - ciągnął Johnny. - Biedak pracuje po dwadzieścia godzin na dobę. Naprawdę nie mógł. To była fizyczna niemożliwość. Wiesz, jaki jest Rudi, kiedy bierze się do roboty. - Wiem. Obecnie praca, reszta życia później. Ma tęgiego fioła. - A twój mąż, Burke? - zapytał Johnny. - Czy on nie pracuje? Nie wątpię, że cię też podziwia, ale nie zauważyłem jakoś, by znalazł czas na przyjazd z tobą do Nowego Jorku. - Będzie tu za dwa tygodnie - odpowiedziała. - A zresztą to zupełnie inny rodzaj pracy. - Aha. Rozumiem. Produkowanie filmów to czynność uświęcona, więc zaniedbywanie kobiety dla takiego celu uszlachetniają niewątpliwie. No a prowadzenie wielkiego przedsiębiorstwa to brud i paskudztwo, więc mężczyzna powinien rzucić wszystko i pognać do Nowego Jorku, aby swoją samotną, czystą, uszlachetnioną siostrę spotkać w porcie lotniczym, i zafundować jej obiad.

- Nie bronisz Rudolfa - powiedziała. - Bronisz samego siebie. - Nas obydwu - podchwycił. - Rudolfa i siebie. A zresztą nie odczuwam potrzeby, by bronić kogokolwiek. Jeżeli artysta chce wierzyć, że jest jedyną godną uwagi istotą zabłąkaną wśród nowoczesnej cywilizacji, to jego sprawa. Ale wymaganie, aby taki jak ja marny, splamiony pieniędzmi filister zgadzał się z takim poglądem, to czysty idiotyzm. To niezły sposób na dziewczyny i dzięki niemu wielu niedopieczonych malarzy i niedoszłych Tołstojów trafiło do całkiem przyjemnych łóżek. Ale ze mną takie coś nie zagra. Trzymam zakład, że gdybym pracował na poddaszu w Greenwich Village, nie w klimatyzowanym biurze przy Wall Street, wyszłabyś za mnie znacznie wcześniej, niż Colin Burke pojawił się na horyzoncie. - Prorokuj dalej, braciszku, a tymczasem nalej mi wina. - Gretchen podsunęła mu kieliszek. Napełnił jej kieliszek prawie do rąbka i gestem ręki dał znać kelnerowi, że prosi o drugą butelkę. Przez chwilę siedział bez ruchu, chmurny i zamyślony. Jego gwałtowny wybuch zdziwił Gretchen, gdyż wcale nie pasował do kogoś takiego pokroju. Nawet gdy byli kochankami, Johnny wydawał jej się zawsze chłodny, wyrachowany, a w łóżkowych sprawach doskonały, jak we wszystkim, czego się podejmował. Obecnie jednak wyglądało na to, że ostatnie resztki grubiaństwa - fizycznego i umysłowego - zostały z niego zestrugane. Johnny przypominał oszlifowany starannie, ogromny, krągły kamień, wytworny oręż, amunicję właściwą dla zdobywców. - Dureń był ze mnie - powiedział teraz półgłosem bez wyraźnego tonu. - W swoim czasie należało poprosić cię o rękę. - Wtedy byłam zamężna. Pamiętasz? - Byłaś także zamężna, kiedy trafił ci się Colin Burke. Pamiętasz? Wzruszyła ramionami. - Działo się to w innym roku i chodziło o innego mężczyznę. - Widziałem niektóre jego filmy - podjął Johnny. - Są całkiem dobre. - Są znacznie więcej niż całkiem dobre. - Dla zakochanych oczu - powiedział Johnny siląc się na uśmiech. - Do czego właściwie zmierzasz, Johnny? - Ja? Do niczego. Cholerny świat! Chyba dlatego zachowuję się po świńsku, że tylko czas marnuję. Postępowanie niegodne mężczyzny. Ale już się poprawiam i poczynam zadawać uprzejme pytania miłemu gościowi, byłej żonie jednego z moich najserdeczniejszych przyjaciół. Domyślam się, że jesteś szczęśliwa?

- Nawet bardzo. - Dobra odpowiedź. Wyjątkowo dobra. Zaniedbywana długo dama znalazła zadośćuczynienie w małżeństwie z niskim, ale nad wyraz czynnym artystą srebrnego ekranu. - Dalej zachowujesz się po świńsku. Chcesz, to wstanę zaraz i odejdę. - Zaraz podadzą deser. - Dotknął jej ręki; palce miał gładkie, krągłe, mięsiste, dłoń bardzo miękką... - Nie odchodź. Mam jeszcze parę pytań. Powiedz mi, co dziewczyna twojego pokroju, absolutnie nowojorska, tak gorliwie zajęta własnym życiem, co taka dziewczyna może robić dzień po dniu w tamtym cholernym mieście? - Większość czasu spędzam dziękując Bogu za to, że już nie jestem w Nowym Jorku. - A resztę? Nie opowiadaj mi, że po prostu przesiadujesz w domu, którego jesteś panią, czekasz, aż tata wróci ze studio i powtórzy ci to, co Sam Goldwyn mówił podczas lunchu. - Jeżeli musisz wiedzieć, to bardzo mało przesiaduję w domu, którego jestem panią, jak się wyraziłeś. Biorę udział w życiu człowieka, którego podziwiam i mogę mu pomagać. To znacznie lepsze niż w Nowym Jorku być osobą pewną siebie i zarozumiałą, puszczać się w sekrecie, drukować to i owo w czasopismach i żyć z facetem, którego trzy razy na tydzień trzeba wyciągać z dna butelki. - Aha... Nowa kobieca rewolucja - powiedział Johnny. - Kościół dzieci, kuchnia. Do diabła! Jesteś ostatnią kobietą, którą posądzałbym... - Daruj sobie kościół - podchwyciła - a będziesz miał dokładny obraz mojego życia. Kapujesz? - Wstała od stolika. - A ja daruję sobie deser. Niscy, ale nad wyraz czynni artyści srebrnego ekranu lubią kobiety szczupłe. - Gretchen! - zawołał jej śladem, gdy szła w stronę wyjścia. Jego głos zabrzmiał nutą naiwnego zdziwienia. Oto zaszło coś, co nie przytrafiło mu się nigdy dotąd, było nie do pojęcia w świecie obwarowanym prawidłami gier, jakie Johnny Heath zwykł prowadzić. Gretchen nie obejrzała się i opuściła lokal tak raptownie, że żaden z restauracyjnych fagasów nie zdążył otworzyć przed nią drzwi. Szybko szła w stronę Piątej Alei, później stopniowo zwalniała kroku, w miarę jak jej gniew łagodniał. Była głupia, zadecydowała, że zirytowała się aż tak bardzo. Czemu przejmować się tym, co Johnny Heath myśli o jej obecnym życiu? Facet udaje, że odpowiadają mu tak zwane kobiety wolne, ponieważ z nimi może postępować zależnie od swojej chęci. Odprawiła go z kwitkiem, więc usiłował odpłacić jej to na swój sposób. Czy Johnny wie, jakie znaczenie ma prosty fakt, że ona budzi się i widzi Colina, który śpi obok?

Ona związana jest ze swoim mężem, a Colin związany jest z nią i obydwojgu lepiej z tym, weselej. W jakież brednie na temat wolności ludzie przyzwyczaili się wierzyć! W hotelu pośpieszyła do swojego pokoju, natychmiast sięgnęła po słuchawkę i telefonistce podała swój numer w Beverly Hills. W Kalifornii była ósma, więc Colin winien już wrócić do domu. Musiała usłyszeć jego głos, chociaż Colin nie znosił rozmów telefonicznych i bywał wtedy cierpki i opryskliwy nawet jeżeli ona doń dzwoniła. Ale nie otrzymała odpowiedzi, a gdy zatelefonowała do studio i poprosiła o połączenie z pokojem montażowym, dowiedziała się, że pan Burke już wyszedł. Powoli odłożyła słuchawkę i przeszła się po pokoju. Następnie usiadła przy biurku, rozłożyła arkusik papieru i zaczęła pisać: Colin, mój kochany! Telefonowałam, ale nie było cię w domu i nie było cię w studio, i jestem smutna, i ktoś, kto był moim kochankiem, mówił rzeczy nieprawdziwe, które mnie zirytowały, i w Nowym Jorku jest strasznie gorąco, i Billy kocha swojego ojca znacznie więcej niż mnie, i jestem strasznie nieszczęśliwa bez Ciebie, i myślę, że powinieneś być w domu, więc przychodzą mi do głowy niegodne podejrzenia. Teraz zejdę do baru i kropnę jednego albo dwa, albo trzy i jeżeli ktoś będzie mnie chciał poderwać, wezwę policję, i nie mam pojęcia, jak przeżyję te dwa tygodnie, zanim zobaczę Ciebie, i mam nadzieję, że o tej sekwencji z lustrami nie mówiłam jak zarozumiała i pewna siebie osoba, co to wie wszystko, a jeżeli tak, to wybacz, i obiecuję, że nie zmienię się nie poprawię ani nie będę trzymać języka za zębami pod warunkiem, że ty nie poprawisz się, nie zmienisz ani nie będziesz trzymać języka za zębami, i kiedy odwoziłeś nas na lotnisko miałeś wystrzępiony kołnierzyk, a więc okropna ze mnie pani domu, pani w Twoim domu, co jest najlepszym w świecie zajęciem, i jeżeli nie będzie Cię w mieszkaniu, gdy zatelefonuję następnym razem, jeden Bóg wie, jaką obmyślę zemstę. Zawsze Cię kochająca G.” Nie czytając listu włożyła go do koperty lotniczej i zeszła do hallu, gdzie kupiła znaczki, i kopertę wrzuciła do skrzynki, a zatem dzięki papierowi i atramentowi, dzięki samolotowi odbywającemu nocną podróż została połączona z ośrodkiem swojego życia odległym o trzy tysiące mil, o cały pogrążony w ciemnościach olbrzymi kontynent. Wstąpiła do baru, gdzie nikt nie usiłował jej poderwać, więc nie rozmawiając z bufetowym, wypiła dwie whisky. Później wróciła do swojego apartamentu, rozebrała się i położyła. Nazajutrz rano obudziło ją dzwonienie telefonu.

- Za pół godziny przyjedziemy po ciebie - powiedział Willie. - Już jesteśmy po śniadaniu. Były mąż i były lotnik Willie prowadził wóz szybko i dobrze. Zbliżając się do szkoły patrzyli na niewielkie, urocze wzgórza Nowej Anglii gdzie liście zaczynały przybierać pierwsze jesienne barwy. Willie był znowu w ciemnych okularach, ale tym razem dla ochrony przed słonecznym blaskiem, nie z powodu pijaństwa. Jego dłonie spoczywały na kole kierownicy spokojnie i pewnie, a w brzmieniu głosu nie wyczuwało się śladów przebałaganionej nocy. Musieli zatrzymywać się dwukrotnie, ponieważ Billy dostawał mdłości również w samochodzie, ale nie licząc tych drobiazgów, podróż była zupełnie przyjemna. Oto w słoneczny dzień września przystojna i niestara amerykańska rodzina w dobrych warunkach materialnych przemierza nowym, lśniącym wozem jeden z najbardziej obfitych w zieleń krajobrazów Ameryki. Zabudowania szkolne były przeważnie w stylu kolonialnym, z czerwonej cegły ozdobione tu i ówdzie białymi kolumnami portyków. Na rozległych terenach znajdowało się również kilka luźno stojących starych domów z drewna, w których mieściły się sypialnie. Wszystko to otaczały liczne stare drzewa i piękne boiska sportowe. - Cóż, Billy zapisujesz się do szykownego klubu wiejskiego - powiedział Willie, gdy zajeżdżali przed główny budynek. Zaparkowali wóz i po kilku stopniach weszli do przestronnego hallu zatłoczonego rodzicami i tłumem chłopców. Uśmiechnięta pani w średnim wieku siedziała za biurkiem i rejestrowała nowych uczniów. Ich powitała uściśnieniem dłoni, powiedziała, że bardzo jej miło i że mamy dziś piękną pogodę, wręczyła Billy'emu kolorowy znaczek do klapy marynarki, a następnie zawołała: „Dawid Crawford”, zwracając się do gromadki starszych chłopców ze znaczkami innych kolorów w klapach marynarek. Wysoki osiemnastolatek w okularach podszedł żywo do biurka. Dama w średnim wieku dokonała ogólnej prezentacji. - Williamie - powiedziała do Billy'ego - to jest Dawid, który zajmie się tobą. Jeżeli napotkasz jakieś problemy dzisiaj lub kiedykolwiek w ciągu roku szkolnego, zwracaj się do Dawida i jemu zawracaj głowę.

- W porządku, Williamie - podchwycił Crawford głębokim głosem ucznia ostatniej klasy, pełnym powagi i poczucia odpowiedzialności. - Jestem na twoje usługi. Gdzie masz rzeczy? Chcę zaprowadzić cię do twojego pokoju. - William - szepnęła Gretchen spiesząc za dwoma chłopcami w asyście byłego męża. - W pierwszej chwili nie zdawałam sobie sprawy, do kogo zwraca się ta pani. - To dobry znak - powiedział Willie. - Kiedy ja poszedłem do szkoły, wszyscy mówili wszystkim po nazwisku. Przygotowywano nas do wojska. Crawford uparcie niósł walizę podopiecznego i wszyscy czworo przeszli w głąb terenów szkolnych do trzypiętrowego budynku z czerwonej cegły, który bez wątpienia musiał być wzniesiony o wiele później niż inne. - To Sillitoe Hall - powiedział Crawford. - Ty, Williamie, będziesz mieszkał na trzecim piętrze. Tuż za drzwiami wejściowymi znajdowała się w przedsionku tablica informująca, że ta budowla przeznaczona na sypialnie stanowi dar Roberta Sillitoe, którego syn, porucznik Robert Sillitoe jr., absolwent z roku 1938, poległ na polu chwały w służbie ojczyzny dnia 6 sierpnia 1944 roku. Gretchen zrobiło się przykro na widok tej tablicy, wnet jednak nabrała serca, bo gdy za Crawfordem i synem wspinała się na schody, z wielu pokojów dobiegał śpiew młodych męskich głosów albo jazz z płyt i wszystko wokół było pełne życia. Pokój przydzielony Billy'emu był niewielki, a znajdowały się w nim dwa tapczany, dwa małe biurka, dwie szafy. Wysłaną uprzednio walizę z rzeczami Billy'ego zobaczyli obok jednego z tapczanów, druga, opatrzona wizytówką „Fournier”, stała w pobliżu okna. - Twój współlokator już przybył - powiedział Crawford. - Zdążyłeś się z nim poznać? - Nie... Jeszcze nie. Billy był wyjątkowo nieśmiały - bardziej niż zwykle - a Gretchen zapragnęła gorąco, aby ten Fournier nie okazał się chuliganem ani pederastą, ani palaczem marihuany. Nagle poczuła się bezradna. Oto życie wymyka się jej z rąk. - Spotkacie się przy lunchu - podjął Crawford. - Za kilka minut usłyszysz dzwonki. - Uśmiechnął się poważnie do Gretchen i jej byłego męża. - Naturalnie wszyscy rodzice są również zaproszeni, pani Abbott. Gretchen dostrzegła błagalne spojrzenie syna, które zdawało się mówić wyraźnie: „Nie teraz. Proszę!” Wobec tego powstrzymała się od sprostowania. Billy będzie miał wiele czasu na wyjaśnienia, że jego ojciec nazywa się Abbott, lecz matka nosi nazwisko Burke.

- Dziękuję, Dawidzie - bąknęła Gretchen głosem, który zabrzmiał niepewnie nawet w jej uszach; spojrzała na byłego męża i zobaczyła, że przecząco kręci głową. - Takie zaproszenie to ładny gest ze strony szkoły. Crawford wskazał ruchem ręki nie zasłany tapczan. - Zalecałbym trzy koce, Williamie - podjął. - Noce bywają teraz piekielnie zimne, a ogrzewanie jest spartańskie. Nasi opiekunowie wyobrażają sobie, że chłód wpływa korzystnie na kształtowanie charakterów. - Jeszcze dziś wyślę ci koce z Nowego Jorku - obiecała Gretchen i spojrzała znów na byłego męża - a w kwestii lunchu... - Chyba nie jesteś głodna, moja miła? podchwycił żywo. Jego głos brzmiał nutą prośby, i Gretchen zrozumiała doskonale, że ostatnie, czego Willie mógłby sobie życzyć, to lunch w szkolnej jadalni, absolutnie pozbawiony widoków na coś do wypicia. Ulitowała się nad nim. - Nie. Skąd znowu - powiedziała. - Zresztą muszę być w Nowym Jorku przed czwartą... Mam spotkanie, którego nie mogę... - Jego głos przycichnął nieprzekonywająco. W tym momencie odezwały się dzwonki. - O, mamy lunch - powiedział Crawford. - Drzwi jadalni są akurat za biurkiem, przy którym zarejestrowałeś się, Williamie. I pamiętaj, jestem na twoje usługi. A teraz, jeżeli państwo wybaczą, pójdę umyć ręce. Prosty i po dżentelmeńsku swobodny, w ładnym blezerze i biało-brązowych butach - prawdziwa reklama trzech lat spędzonych w szkole - wyszedł na korytarz rozbrzmiewający nadal donośną muzyką rozmaitych patefonów. - Cóż - odezwała się Gretchen. - Ten Crawford sprawia wrażenie wyjątkowo sympatycznego chłopca. Prawda, Billy? - Poczekam, zobaczę, jaki będzie bez waszego towarzystwa. Wtedy ci powiem. - Myślę, Billy, że musisz już iść na lunch - zabrał głos Willie. Gretchen nie wątpiła, że biedak marzy o pierwszym tego dnia łyku. Podczas jazdy był niezwykle grzeczny; nie proponował postoju w żadnym z przydrożnych barów i ogólnie biorąc zachowywał się jako ojciec bez zarzutu. Rzetelnie zarobił na coś do wypicia. - Odprowadzimy cię do jadalni - powiedziała Gretchen.

Na płacz jej się zbierało, lecz oczywiście nie mogła sobie pozwolić na łzy w obecności syna. Rozejrzała się dokoła. - Kiedy ty i twój współlokator ozdobicie go trochę - podjęła - ten pokój powinien wyglądać całkiem przytulnie. No i z okna jest śliczny widok. Raptownie odwróciła się i wyszła na korytarz. Na terenach szkolnych inne nieliczne grupki zmierzały w stronę głównego budynku. Gretchen zatrzymała się w pewnej odległości. Nadchodził moment pożegnania, z którym wolała się uporać nie u stóp schodów, wśród tłumu rodziców i uczniów. - Lepiej będzie pożegnać się tutaj - powiedziała. Billy objął ją i pocałował krótko, a ona zdobyła się jakoś na uśmiech. Billy podał rękę ojcu. - Dziękuję za odwiezienie - powiedział zwracając się sprawiedliwie do obydwojga. Oczy miał suche, kiedy odwrócił się i bez pośpiechu ruszył w kierunku schodów głównego budynku - ruszył wraz z nurtem innych uczniów - wątła, dziecięca jeszcze, zagubiona figurka, nieodwołalnie skazana na stałe obcowanie z dorastającymi chłopcami w miejscu, gdzie tylko z oddali mogą dobiegać matczyne głosy, które w swoim czasie śpiewały kołysanki, pocieszały w zmartwieniach i strofowały. Przez mgłę łez Gretchen patrzała śladem syna, który minął białe filary ganku i zostawiwszy za sobą otwarte drzwi, ze słonecznych blasków zniknął w cieniu. Willie otoczył ją ramieniem i zadowoleni z kontaktu swoich ciał pośpieszyli w stronę zaparkowanego samochodu. Przez krętą aleję parkową wyjechali na ocienioną drzewami ulicę wiodącą obok szkolnych terenów sportowych, gdzie nie było obecnie zawodników, gdzie nikt nie bronił bramek, nikt nie ćwiczył na bieżniach. Gretchen siedziała obok byłego męża zapatrzona przed siebie. Wtem od strony kierownicy dobiegły ją dziwne dźwięki i wóz zatrzymał się pod drzewami. Willie szlochał rozpaczliwie, więc i ona straciła panowanie nad sobą. Przylgnęła doń i spleceni uściskiem płakali i płakali nad synem i oczekującą go przyszłością, nad Robertem Sillitoe juniorem, nad sobą i zaprzepaszczoną miłością, i panią Abbott, i panią Burke, nad wszystkimi wypitymi whisky, wszystkimi własnymi błędami, całym zmarnotrawionym wspólnym życiem, które mieli za sobą. - Proszę nie zwracać na mnie najmniejszej uwagi - powiedziała dziewczyna obwieszona aparatami fotograficznymi, gdy Gretchen i John Heach wysiedli z samochodu i

przez plac parkingowy ruszyli w stronę Rudolfa, który stał pod kolosalnym napisem „Calderwood” rysującym się na błękitnym, wrześniowym niebie. Był to dzień otwarcia nowego ośrodka handlowego, który znajdował się na północnych krańcach Port Philip, w okolicy dobrze znajomej Gretchen, bo tamtędy właśnie prowadziła droga do położonej o kilka mil dalej posiadłości Boylana. Gretchen i Johnny nie uczestniczyli w samej ceremonii otwarcia, ponieważ Johnny nie mógł wyrwać się ze swojego kantorku przed godziną lunchu. Był pokorny z tej przyczyny, a także z powodu rozmowy przy obiedzie, jaka miała miejsce przed dwoma dniami, więc droga upłynęła w pogodnej i przyjaznej atmosferze. Przeważnie mówił Johnny - ale nie o sobie ani o Gretchen. Czas poświęcał pełnym uznania wyjaśnieniom mechaniki, dzięki której Rudolf wyrósł na przedsiębiorcę i dyrektora najwyższej klasy. Jego zdaniem Rudolf rozumiał zawiłości nowoczesnego świata interesów lepiej niż ktokolwiek w jego wieku, z kim Johnny zetknął się dotychczas. Kiedy począł rozwodzić się nad genialnym posunięciem Rudolfa, gdy ten w ubiegłym roku skłonił Calderwooda do kupienia firmy, która w okresie ostatnich trzech lat wykazała straty w kwocie dwu milionów, Gretchen musiała przyznać, że to przekracza jej możliwości zrozumienia, i zachwyty Heatha przyjęła na słowo. Gdy Gretchen podchodziła do brata, który stojąc robił jakieś notatki na podręcznym bloczku, dziewczyna-fotograf klęczała o kilka stóp przed nim i obiektywem celowała w górę, aby uchwycić jego i widniejący na górze olbrzymi napis. Rudolf uśmiechnął się szeroko na widok siostry i przyjaciela i postąpił parę kroków, aby ich powitać. Obracający milionami żongler w sferze gry na giełdzie i ryzykanckiego lokowania kapitałów w oczach Gretchen był jedynie jej bratem - opalonym, przystojnym młodym mężczyzną w ładnie skrojonym, nie zwracającym uwagi garniturze. Jeszcze raz uświadomiła sobie różnicę między bratem a mężem. Z tego, co mówił Johnny, wnosiła, że Rudolf jest wielokrotnie bogatszy niż Colin i sprawuje faktyczną władzę nad nieporównanie większą liczbą ludzi, a przecież nikt - nawet rodzona matka - nie mógłby posądzić Colina o skromność. W każdym skupisku ludzkim Colin wysuwał się na czoło, był butny, władczy, stwarzał sobie nieprzyjaciół. Tymczasem Rudolf starał się nie zwracać na siebie uwagi i - sympatyczny, układny - z pewnością zyskiwał przyjaciół. - Dobrze. Doskonale! - mówiła klęcząca dziewczyna i robiła zdjęcia jedno po drugim. - Poznajcie się państwo - powiedział Rudolf. - Moja siostra, pani Burke, mój wspólnik, pan Heath; panna... eee... panna... Stokrotnie przepraszam.

- Prescott - podchwyciła dziewczyna - ale wystarczy Jean. Proszę nie zwracać na mnie najmniejszej uwagi. Podniosła się i uśmiechnęła raczej nieśmiało. Była drobna i miała proste, długie kasztanowate włosy upięte w węzeł na karku. Lekko piegowata i nie umalowana, poruszała się swobodnie, mimo trzech aparatów fotograficznych i ciężkiej kasety na filmy przewieszonej przez ramię. - Chodźcie - podjął Rudolf. - Oprowadzę was wszędzie. A jeżeli zobaczycie starego Calderwooda, cmokajcie z zachwytu. Gdziekolwiek się znaleźli, liczne kobiety i liczni mężczyźni zatrzymywali Rudolfa, ściskali mu dłonie, mówili, jak to wiele zdziałał dla miasta. Ilekroć panna Prescott robiła zdjęcie, on przywoływał na twarz swój skromny uśmiech, powtarzał, że mu niezmiernie miło, pamiętał zadziwiającą ilość nazwisk. Pośród gratulantów Gretchen nie rozpoznała ani jednej koleżanki szkolnej, ani jednej z dziewcząt, z którymi pracowała w Zakładach Cegielniczych Boylana. Natomiast licznie stawili się dawni koledzy Rudolfa, jak gdyby chcieli zobaczyć na własne oczy, czego dokonał ich stary przyjaciel oraz złożyć mu serdeczne życzenia - jedni szczere, drudzy z aż nazbyt widoczną zawiścią. Za sprawą dziwnych igraszek czasu panowie, którzy z żonami i dziećmi podchodzili do Rudolfa, mówili: „Przypominasz mnie sobie? W jednym roku skończyliśmy szkołę” - wydawali się starsi, bardziej ociężali, powolniejsi niż nieżonaty, nie obarczony obowiązkami rodzinnymi brat Gretchen. Sukces przeniósł go do innego pokolenia - pokolenia ludzi szczuplejszych, żywszych, bardziej eleganckich. Uprzytomniła sobie, że Colin też nie wygląda na swoje lata. Jest to młodość zwycięzców. - Widzę, że zgromadziłeś tu dziś całe miasto - odezwała się Gretchen. - Coś koło tego. Słyszałem nawet, że pojawić się raczył sam Teddy Boylan. Pewno zaraz natkniemy się na niego. - Rudolf bystro spojrzał na siostrę. - Teddy Boylan - powiedziała spokojnie. - To on jeszcze żyje? - Podobno. Nie widziałem go od wieków. Przez chwilę szli obok siebie zmrożeni przelotnym chłodem. - Zaczekajcie tu na mnie - odezwał się wreszcie Rudolf. - Muszę pogadać z dyrygentem orkiestry. Za mało grają staroświeckich kawałków. - Z całą pewnością on lubi wszystko trzymać w garści, prawda? - powiedziała Gretchen do Johnna Heatha, spoglądając śladem brata, który w nieodłącznej asyście panny Prescott szedł szybko w stronę podium dla orkiestry.