uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Isabel Allende - Ewa Luna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :768.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Isabel Allende - Ewa Luna.pdf

uzavrano EBooki I Isabel Allende
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

ISABEL ALLENDE Ewa Luna (tłum. Ewa Zaleska) Tytuł oryginału: Eva Luna Isabel Allende, 1987 1997, 2003 Rzekła wtedy do Szeherezady: „Na Allacha, siostro, opowiedz nam Cokolwiek, by skrócić nocne godziny...”. Baśnie z tysiąca i jednej nocy - Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2003 Jeden Nazywam się Ewa, co według pewnej książki, jaką posłużyła się moja matka, wybierając dla mnie imię, znaczy życie. Urodziłam się w najdalszym pokoju mrocznego domu i wzrastałam wśród staroświeckich mebli, łacińskich książek i ludzkich mumii, choć nie wpędziło mnie to w melancholię, bo przyszłam na świat z zapisanym w pamięci tchnieniem puszczy. Mój ojciec, Indianin o żółtych oczach, pochodził z miejsca, w którym łączy się sto rzek, pachniał lasem i nigdy nie spoglądał prosto w niebo; wychował się pod koronami drzew i światło wydawało mu się nieprzyzwoite. Consuelo, moja matka, spędziła dzieciństwo w legendarnej krainie, gdzie poszukiwacze przygód od wieków wypatrywali owego miasta ze szczerego złota, które ujrzeli niegdyś konkwistadorzy w bezmiarze własnej zachłanności. Krajobraz tych stron odcisnął na niej swoje piętno, a ona, w sobie tylko znany sposób, zdołała przekazać je mnie. Misjonarze przygarnęli Consuelo, gdy jeszcze nie umiała chodzić; była małym zwierzątkiem, nagim, umazanym błotem i ekskrementami, które zjawiło się, pełznąc po mostku przystani niczym maleńki Jonasz, wypluty przez jakiegoś wieloryba słodkich wód. Kiedy ją wykąpali, stwierdzili, że jest bez wątpienia dziewczynką, co wprawiło ich w pewne zakłopotanie, ale skoro już się tam znalazła i trudno ją było wrzucić do rzeki, założyli jej pieluchę, żeby zakryć wstydliwe miejsce, a pod powieki zapuścili kilka kropli soku cytrynowego, żeby wyleczyć zapalenie, z którego powodu nie mogła otworzyć oczu, i ochrzcili ją pierwszym żeńskim imieniem, jakie im przyszło do głowy. Zajęli się wychowaniem dziewczynki, nie dochodząc jej pochodzenia, bez rozczulania się, przekonani, że skoro Opatrzność Boska zachowała ją dotychczas przy życiu, zadba także i potem ojej zdrowie fizyczne oraz duchowe, a w najgorszym razie zabierze ją do nieba jak inne niewiniątka. Consuelo wzrastała bez ustalonego miejsca w surowej misyjnej hierarchii. Nie była służącą w ścisłym tego słowa znaczeniu, wyróżniała się też wśród Indian ze szkoły, a kiedy raz spytała, który z księży jest jej tatusiem, dostała po twarzy za zuchwałość. Powiedziała mi, że jakiś żeglarz holenderski zostawił ją dryfującą w łódeczce, ale to na pewno bajka, którą wymyśliła potem, żeby uwolnić się od moich natarczywych pytań. Myślę, że w rzeczywistości nic nie wiedziała o swoich przodkach ani też o sposobie, w jaki znalazła się w owym miejscu. Misja tworzyła maleńką oazę pośród zmysłowej roślinności, jaka pieniła się od brzegu rzeki aż do podnóża wielkich geologicznych wypiętrzeń, pnących się, jakby przez boskie niedopatrzenie, prawie do nieba. Czas się tam

zakrzywiał, a odległości mamiły wzrok ludzki, każąc podróżnemu chodzić w kółko. Wilgotne i gęste powietrze niosło woń kwiatów, ziół, ludzkiego potu i oddechu zwierząt. Panował uciążliwy upał, ulgi nie przynosił żaden podmuch wiatru, rozgrzewały się kamienie i krew w żyłach. O zmierzchu niebo zakrywały fosforyzujące komary, których ukąszenia powodują niekończące się męczarnie, nocami zaś wyraźnie dobiegały nawoływania ptaków, wrzaski małp i daleki grzmot wodospadów, które rodzą się wysoko w górach, a potem spadają w dół z wojennym łoskotem. Skromny budynek ze słomianej plecionki zarzuconej gliną, z drewnianym belkowaniem wieży i dzwonem wzywającym na msze, wznosił się, podobnie jak pozostałe chaty, na palach wbitych w błotniste dno rzeki o opalizujących wodach i brzegach zamazanych odblaskami światła. Domy zdawały się dryfować niczym dziwne, białe kwiaty wśród cichych łódek, śmieci, psiej i szczurzej padliny. Wszyscy łatwo rozpoznawali Consuelo nawet z daleka z powodu długich włosów, rudych jak smuga ognia pośród wiecznej zieleni tutejszej przyrody. Jej towarzyszami zabaw były indiańskie dzieci o wydętych brzuchach, zuchwała papuga klepiąca Ojcze Nasz, przetykane przekleństwami, i małpa przywiązana łańcuchem do stołowej nogi. Dziewczynka uwalniała małpkę od czasu do czasu, żeby poszukała sobie w lesie narzeczonego, bo i tak zawsze wracała, a potem iskała się, siadając w tym samym miejscu. Wtedy to zaczęli się także pojawiać w tych okolicach protestanci, którzy rozdawali egzemplarze Biblii, wygłaszali kazania przeciwko Watykanowi i nie zważając na upał ani na słotę, taszczyli na wózkach pianina, żeby nawróceni mogli śpiewać podczas publicznych uroczystości. Ta konkurencja zmuszała księży katolickich do całkowitego poświęcenia się pracy i przez to mało zajmowali się Consuelo. A jednak przeżyła, spalona słońcem, niedożywiona, karmiąc się tylko juką i rybami, zarobaczona, pocięta przez komary, wolna jak ptak. Oprócz pomocy w domowych zajęciach, uczestniczenia w obrzędach religijnych i chodzenia czasem na lekcje czytania, arytmetyki i religii, nie miała innych obowiązków. Wałęsała się, chłonąc woń roślin i tropiąc zwierzęta, z głową pełną widoków, zapachów, kolorów, smaków i legend, jakie niosła rzeka, a także opowieści przywożonych znad granicy. Gdy miała dwanaście lat, poznała hodowcę kur, ogorzałego Portugalczyka, twardego i oschłego na zewnątrz, lecz w środku pełnego radości. Jego kury dreptały po okolicy, połykając każdy połyskujący przedmiot, jaki napotkały na swej drodze. Potem ich pan nacinał im nożem wole i wybierał ze środka ziarenka złota, zbyt małe, by uczynić go bogatym, lecz wystarczająco duże, by podsycać jego złudzenia. Pewnego ranka Portugalczyk dostrzegł dziewczynkę o białej skórze i z płomieniem na głowie, gdy w podkasanej sukience stała w kałuży błota, i wydało mu się, że znowu dostał napadu febry. Gwizdnął ze zdumienia i zabrzmiało to jak przywoływanie wierzchowca. Gwizd przeszył powietrze, ona uniosła głowę, ich spojrzenia spotkały się i oboje uśmiechnęli się jednocześnie. Od tego dnia często przebywali razem, on przyglądał się jej z zachwytem, a ona uczyła się portugalskich piosenek. - Idziemy pozbierać złoto - powiedział pewnego dnia mężczyzna. Weszli w głąb lasu, aż stracili z oczu dzwon misji, i zanurzając się w gęstwinę, szli dalej ścieżkami, które znał tylko on. Cały dzień szukali kur, nawołując je pianiem koguta i łapiąc w locie, gdy dostrzegali którąś wśród listowia. Ona przytrzymywała je między kolanami, a wtedy on otwierał im wole dokładnym nacięciem i zanurzał palce w poszukiwaniu ziarenek złota. Te, które przeżyły, zaszyli potem igłą z nitką, by nadal mogły służyć swemu panu, a pozostałe wrzucili do worka, żeby sprzedać je w osadzie albo użyć na przynętę, pióra zaś spalili w ognisku, bo pióra przynoszą nieszczęście i można się od nich zarazić pypciem. Consuelo wróciła o zmierzchu, z potarganymi włosami, szczęśliwa i poplamiona krwią. Pożegnała się z przyjacielem, wspięła po linowej drabince z łodzi na pomost i przed samym nosem ujrzała cztery obrzydliwe sandały dwóch

zakonników z Estremadury, którzy czekali na nią z rękoma zaplecionymi na piersiach i z wyrazem straszliwej odrazy na twarzach. - Już czas, żebyś odjechała do miasta - powiedzieli. Na nic się zdały błagania. Nie pozwolili także wziąć jej ze sobą małpy ani papugi, bo stanowiły nieodpowiednie towarzystwo w nowym życiu, jakie miała rozpocząć. Zabrali ją razem z pięcioma indiańskimi dziewczynami, związawszy im przedtem nogi w kostkach, żeby nie mogły wyskoczyć z pirogi i zniknąć w rzece. Portugalczyk pożegnał się z Consuelo, nie dotknął jej, choć posłał długie spojrzenie i ofiarował na pamiątkę nanizaną na sznurek grudkę złota w kształcie zęba. Będzie nosiła tę pamiątkę na szyi niemal całe życie, zanim odda ją wreszcie komuś na znak miłości. Widział ją po raz ostatni, gdy ubrana w wypłowiały, perkalowy fartuch, w słomkowym kapeluszu wciśniętym głęboko na oczy, bosa i smutna, machała mu na pożegnanie ręką. Początkowo płynęli dopływami rzeki wśród krajobrazu, który mógł przyprawić o pomieszanie zmysłów, potem podróżowali na grzbiecie muła przez pocięte urwiskami płaskowyże, gdzie nocami zamarzały myśli, i wreszcie ciężarówką przez podmokłe równiny, lasy dzikich bananowców i karłowatych drzew ananasowych, po drogach pełnych piasku i soli, nic jednak nie dziwiło dziewczynki, bo nic nie może zadziwić kogoś, kto przyszedł na świat w miejscu najbardziej olśniewającym. Podczas tej długiej drogi wypłakała wszystkie łzy, jakie w sobie nosiła, nie zostawiając ani jednej na późniejsze smutki. Gdy ucichł szloch, zamknęła usta w postanowieniu, że od tej chwili otwierać je będzie wyłącznie po to, by udzielić niezbędnej odpowiedzi. Kilka dni później dotarli do miasta i zakonnicy zaprowadzili przerażone dziewczynki do klasztoru Siostrzyczek Miłosierdzia. Jedna z zakonnic otworzyła im żelazną furtę kluczem, jak do więziennej bramy, a potem zaprowadziła na rozległe, otoczone krużgankami cieniste patio, pośrodku którego tryskała fontanna wyłożona malowanymi kafelkami. Gasiły w niej pragnienie gołębice, drozdy i kolibry. Kilka młodych dziewczyn ubranych w szare mundurki siedziało kołem w cieniu i obszywało materace zakrzywionymi igłami lub wyplatało wiklinowe kosze. - Modlitwa i praca przyniosą wam ulgę w waszych grzechach. Nie przyszedłem, by leczyć zdrowych, lecz by opiekować się chorymi. Bardziej raduje się pasterz z odnalezienia jednej zbłąkanej owieczki niż z wszystkich pozostałych. Oto Słowo Boże, niech będzie pochwalone Imię Pańskie. Amen. - Takie słowa lub im podobne wyrecytowała zakonnica z dłońmi ukrytymi w fałdach habitu. Consuelo nie zrozumiała znaczenia tej przemowy ani nie zwróciła na nią większej uwagi, bo czuła się wycieńczona i przytłaczało ją wrażenie, że została uwięziona. Nigdy przedtem nie przebywała wśród ścian, więc gdy spojrzała w górę i zobaczyła niebo zawężone do rozmiarów czworoboku, pomyślała, że się udusi. Kiedy oddzielono ją od towarzyszek podróży i zaprowadzono do kancelarii Matki Przełożonej, nie przyszło jej na myśl, że dzieje się tak za sprawą jej jasnej skóry i oczu. Lata całe nie trafiła do siostrzyczek podobna istota, przysyłano im tylko dziewczynki ras mieszanych, pochodzące z najbiedniejszych dzielnic, lub Indianki, które siłą przywozili tu misjonarze. - Kim są twoi rodzice? - Nie wiem. - Kiedy się urodziłaś? - W roku komety. Już wówczas Consuelo maskowała własną niewiedzę za pomocą poetyckich wyrażeń. Odkąd usłyszała po raz pierwszy o komecie, postanowiła przyjąć jej pojawienie się za datę swego urodzenia. Ktoś opowiedział jej w dzieciństwie, że przy okazji tamtego wydarzenia świat oczekiwał z przerażeniem jakiegoś cudu. Uważano, że kometa wynurzy się jak ognisty smok, a gdy zetknie się z ziemską atmosferą, jej ogon spowije planetę trującymi gazami i żar rozgrzanej lawy położy kres wszystkim formom życia. Niektórzy popełnili samobójstwo, żeby

uniknąć spalenia żywcem, inni szukali zapomnienia w pijatykach, obżarstwie i cudzołóstwie. Widok zieleniejącego nieba oraz wiadomość, że pod wpływem komety prostują się kręcone włosy Mulatów, a włosy Chińczyków zwijają się w loki, zrobił wrażenie nawet na Dobroczyńcy, rozkazał więc wypuścić niektórych opozycjonistów, trzymanych w więzieniu już od tak dawna, że zapomnieli, jak wygląda światło dzienne, choć niektórzy zachowali buntowniczego ducha i zamierzali przekazać go następnym pokoleniom. Pomysł, by narodzić się wśród takiego strachu, kusił Consuelo, mimo pogłosek, że wszystkie zrodzone wówczas dzieci będą szkaradne i pozostaną takie długie lata po tym, gdy kometa już zniknie z pola widzenia niczym wielka kula z lodu i gwiezdnego pyłu. - Trzeba najpierw zrobić porządek z tym ogonem szatana - orzekła Matka Przełożona, ważąc w dłoniach warkocz z połyskującej miedzi, który opadał na plecy nowo przybyłej. Poleciła ściąć jej włosy, a głowę umyć w ługu z mieszanką „Aureolina Onirem”, żeby zlikwidować wszy i przytłumić zuchwały kolor, w wyniku czego połowa włosów wypadła, reszta zaś nabrała odcienia gliny, bardziej przystającego do charakteru i celów tej religijnej instytucji niż owa płomienna kaskada. Consuelo spędziła tam trzy samotne i ponure lata, podczas których chłód przenikał jej ciało i duszę. Nie mogła uwierzyć, że to samo słońce, tak anemiczne na klasztornym patio, potrafi rozpalić puszczę, gdzie został jej dom. Za mury klasztorne nie docierała bezbożna wrzawa ani oznaki pomyślności, jaka nastała w kraju po tym, gdy ktoś wykopał studnię, z której zamiast wody trysnął czarny strumień, gęsty i cuchnący niczym odchody dinozaura. Kraj leżał na rozległych niczym morze złożach ropy. Nowe życie wstąpiło w pogrążoną w marazmie dyktaturę, ponieważ fortuna tyrana i jego krewnych urosła tak bardzo, że zostawili troszkę dla innych. Miasta zaczęły się powoli rozwijać, na pola naftowe przybyli krzepcy majstrowie z północy, kładąc kres starym tradycjom, powiew nowoczesności skrócił damskie spódnice, ale w klasztorze Siostrzyczek Miłosierdzia nie miało to żadnego znaczenia. Życie rozpoczynało się tu pierwszymi modlitwami o godzinie czwartej nad ranem. Dzień przebiegał wedle niezmiennego porządku i kończył się biciem dzwonów o szóstej, czyli w godzinie żalu za grzechy, żalu, który oczyszczał duszę i przygotowywał na niespodziewaną śmierć, jako że noc zawsze mogła się okazać podróżą bez powrotu. Głęboka cisza, korytarze wyłożone kamiennymi płytami pociągniętymi woskiem, zapach kadzidła i lilii, szmer modlitw, ławki z ciemnego drewna, białe ściany bez ozdób. Obecność Boga była wszechogarniająca. Oprócz zakonnic i dwóch służących w przestronnym, pokrytym dachówkami budynku z suszonej na słońcu cegły mieszkało tylko szesnaście dziewczynek, w większości osieroconych lub porzuconych przez rodziny. Uczyły się używać butów, jeść za pomocą noża i widelca i wykonywać najprostsze prace, żeby później mogły zatrudnić się jako skromne pomoce domowe, ponieważ nie spodziewano się, by potrafiły robić cokolwiek innego. Consuelo różniła się wyglądem od reszty, a zakonnice, przekonane, że nie jest to przypadkowe, lecz stanowi znak woli bożej, dokładały starań, by rozwijać jej wiarę w nadziei, że zdecyduje się przywdziać habit i służyć Kościołowi. Wszystkie ich wysiłki spotykały się jednak z instynktowną odmową małej. Mimo wielu prób i dobrych chęci dziewczynka nie potrafiła uznać despotycznego boga sławionego przez zakonnice i wolała weselszą, macierzyńską i litościwą boginię. - To jest Najświętsza Maryja Panna - wyjaśniały. - Ona jest Bogiem? - Nie, jest matką Boga. - Tak, ale kto rządzi w niebie? Bóg czy jego mama? - Cicho, głupia, milcz i módl się. Proś Boga, żeby cię oświecił - radziły. Consuelo przesiadywała w kaplicy, wpatrywała się w ołtarz zwieńczony przerażająco realistyczną figurą Chrystusa i usiłowała odmawiać różaniec, ale jej myśli biegły natychmiast ku przygodom bez końca. Wspomnienia z puszczy przeplatały się w nich z Historią Świętą, której bohaterowie dźwigali brzemię

cierpień, bożej zemsty, aureolę męczeństwa i cudów. Łapczywie chłonęła wszystko, rytualne słowa mszy, niedzielne kazania, pobożne lektury, nocne hałasy, wiatr wśród kolumn w korytarzu, głupawy wyraz twarzy świętych i proroków, stojących w niszach kościoła. Nauczyła się trzymać język na wodzy i przechowała niezmierzone bogactwo opowieści niczym cenny skarb aż do chwili, gdy dałam jej sposobność do wyrzucenia z siebie skrywanego wewnątrz potoku słów. Consuelo spędzała w kaplicy tak wiele czasu, siedząc nieruchomo, ze złożonymi rękoma i z wypisaną na twarzy błogością przeżuwającego zwierzęcia, aż wreszcie w klasztorze rozeszła się plotka, jakoby była błogosławiona i miała widzenia. Matka Przełożona, praktyczna Katalonka, nie tak skłonna jak inne zakonnice do wiary w cuda, zdała sobie jednak sprawę, że dzieje się tak nie tyle za sprawą pobożności, co raczej nieuleczalnego roztargnienia, a ponieważ dziewczynka nie wykazywała także żadnego entuzjazmu do szycia materacy, wyrabiania hostii czy wyplatania koszy, orzekła, że jej edukacja dobiegła końca i umieściła ją jako służącą u profesora Jonesa, cudzoziemca, który był lekarzem. Zaprowadziła ją za rękę do nieco podupadłego, lecz ciągle jeszcze wspaniałego domu w stylu francuskim, położonego na granicy miasta, u stóp wzgórza, które władze uznały za park narodowy. Widok owego mężczyzny wywarł na Consuelo tak wielkie wrażenie, że długie miesiące nie mogła wyzbyć się strachu. Zobaczyła go, gdy wszedł do pokoju w rzeźnickim fartuchu, trzymając w ręku dziwny, metalowy przyrząd i nie przywitawszy się z nimi, zamienił z Matką Przełożoną cztery niezrozumiałe zdania, a ją zbył mruknięciem i bez jednego spojrzenia posłał do kuchni, najwidoczniej nazbyt zajęty własnymi sprawami. Ona natomiast przyjrzała mu się uważnie, bo nigdy przedtem nie widziała równie groźnego osobnika, nie mogła się jednak oprzeć wrażeniu, że jest ładny jak Chrystus na obrazku, cały ze złota, z taką samą jasną brodą i oczyma nieprawdopodobnego koloru. Jedyny pryncypał, u jakiego jej przyszło pracować, całymi latami doskonalił system balsamowania zwłok i tajemnicę tę, na szczęście dla rodzaju ludzkiego, zabrał ze sobą do grobu. Pracował także nad lekarstwem na raka, bo zauważył, że choroba ta rzadko występuje na obszarach objętych malarią, z czego wysnuł naturalny wniosek, że stan zdrowia chorych może się poprawić, jeśli wystawić ich na ukąszenia komarów bagiennych. Posługując się taką samą logiką, eksperymentował, bijąc po głowach ludzi głupich od urodzenia lub z powołania, ponieważ przeczytał w „Gazecie Lekarskiej”, że pewna osoba stała się geniuszem w wyniku urazu mózgu. Był zdeklarowanym antysocjalistą. Obliczył, że gdyby światowe bogactwa zostały równo rozdzielone, każdy mieszkaniec planety dostałby mniej niż trzydzieści pięć centymów, więc wszelkie rewolucje były zbyteczne. Wyglądał krzepko i zdrowo, dokuczał mu ciągle zły humor, miał wiedzę mędrca i spryt zakrystianina. Jego przepis balsamowania był zachwycająco prosty, jak wszystkie prawie wielkie wynalazki. Nie wyjmował wnętrzności, nie opróżniał czaszki, nie zanurzał ciała w formalinie ani nie wypełniał go dziegciem i pakułami, by w efekcie pomarszczyło się jak śliwka i spoglądało osłupiałymi oczyma z malowanego szkła. Z ciepłego jeszcze nieboszczyka spuszczał po prostu krew i zastępował ją pewnym płynem, który konserwował ciało, jakby nadal żyło. Skóra, choć blada i zimna, nie ulegała zepsuciu, włosy pozostawały mocne, a bywało, że nawet paznokcie trwały na swoim miejscu i nadal rosły. Jedyną chyba niedogodnością był ostry, przenikliwy odór, do którego wszakże rodzina z czasem się przyzwyczajała. W tamtych czasach niewielu pacjentów poddawało się z własnej woli leczniczym ugryzieniom owadów lub uderzeniom kija, jednak jego sława jako mistrza w sztuce balsamowania zwłok dotarła aż za ocean i często przyjeżdżali do niego z wizytą naukowcy europejscy i amerykańscy kupcy, pragnący wydrzeć mu tajemnicę. Odjeżdżali zawsze z pustymi rękoma. Najgłośniejszy przypadek, który rozsławił jego imię na całym świecie, dotyczył pewnego znanego miejscowego adwokata. Jurysta ten przejawiał za życia skłonności liberalne, więc Dobroczyńca kazał go zabić przy wyjściu z premiery operetki La Paloma w Teatrze Miejskim. Do profesora Jonesa przywieziono jeszcze ciepłe ciało, tak podziurawione przez

kule, że trudno było zliczyć rany, ale z nietkniętą twarzą. Choć uważał ofiarę za swego ideologicznego przeciwnika, bo sam był zwolennikiem systemów autorytarnych i nie miał zaufania do demokracji, która wydawała mu się pospolita i nazbyt przypominała rządy socjalistów, zajął się konserwacją zwłok z wynikiem tak znakomitym, że rodzina posadziła nieboszczyka w bibliotece, ubrała w najlepszy garnitur i włożyła mu pióro do prawej ręki. Strzegli go przed molami i kurzem przez kilka dziesięcioleci, na dowód brutalności dyktatora, który, ze swej strony, nie odważył się interweniować, bo można walczyć z żywymi, ale czymś zupełnie odmiennym jest napadać na zmarłych. Gdy Consuelo przezwyciężyła wreszcie początkowy strach i zrozumiała, że rzeźnicki fartuch i cmentarny zapach jej pana są nieistotnymi drobiazgami, bo tak naprawdę ma do czynienia z osobą łatwą w obejściu, wrażliwą, a chwilami nawet sympatyczną, poczuła się swobodnie w domu, który wydał jej się rajem w porównaniu z klasztorem. Nikt tu nie zrywał się o świcie, by odmówić różaniec za zbawienie ludzkości, nie trzeba było także klęczeć na garści grochu, by własnym cierpieniem odkupić cudze winy. Podobnie jak w starym klasztorze Siostrzyczek Miłosierdzia, po domu tym również krążyły tajemnicze upiory, których obecność wyczuwali wszyscy oprócz profesora, uporczywie kwestionującego ich istnienie, ponieważ nie istniała po temu naukowa podstawa. Chociaż na dziewczynę spadły najbardziej uciążliwe obowiązki, znajdowała czas na marzenia, nie niepokojona przez nikogo, bo w jej milczeniu dopatrywano się wręcz nadprzyrodzonych zalet. Była silna, nigdy nie narzekała i wykonywała polecenia bez zadawania pytań, tak jak nauczyły ją zakonnice. Oprócz wyrzucania śmieci, prania i prasowania bielizny, mycia ustępów, codziennego odbierania lodu do chłodni, przywożonego na grzbiecie osła i przechowywanego w grubej soli, pomagała także profesorowi przygotowywać roztwór w wielkich aptecznych flakonach, dbała o zwłoki, odkurzała je, likwidowała sztywność stawów, ubierała, układała im włosy i różowiłapoliczki karminem. Uczony dobrze się czuł w towarzystwie służącej. Zanim zjawiła się u jego boku, zawsze pracował samotnie, w największej tajemnicy, ale z czasem przyzwyczaił się do obecności Consuelo i pozwolił, by pomagała mu w laboratorium, wyszedł bowiem z założenia, że ta milcząca kobieta nie przedstawia sobą żadnego niebezpieczeństwa. Pewny, że ilekroć jej potrzebuje, zawsze jest w pobliżu, zdejmował marynarkę i kapelusz i nie oglądając się za siebie, pozwalał im spadać, by ona mogła chwycić je w locie, nim dotkną podłogi. Ponieważ nigdy się na niej nie zawiódł, obdarzał dziewczynę ślepym zaufaniem. Doszło do tego, że Consuelo stała się jedyną, prócz wynalazcy, osobą, która znała sekret cudownego roztworu, ale wiedza ta na nic jej się nie przydała, bo nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby zdradzić swego pana i sprzedać jego tajemnicę. Nie lubiła zajmować się nieboszczykami i nie rozumiała celu balsamowania. Gdyby miało czemuś służyć, myślała, natura przewidziałaby to sama i nie pozwoliłaby rozkładać się zwłokom. Pod koniec życia znalazła jednak wytłumaczenie tego odwiecznego zapału ludzkości, by zachowywać swoich zmarłych, ponieważ odkryła, że mając ich ciała w zasięgu ręki, łatwiej się ich pamięta. Minęło wiele lat bez niespodzianek. Nie docierały do niej żadne plotki z okolicy; z klasztoru zakonnic przeniosła się do klasztoru profesora Jonesa. Było tam, co prawda, radio przynoszące nowe wiadomości, ale rzadko je włączano, słuchano wyłącznie płyt z muzyką operową, które pan nastawiał na lśniącym gramofonie. Nie dochodziły także gazety, tylko pisma naukowe, ponieważ wydarzenia w kraju i na świecie nie wzbudzały zainteresowania uczonego. Dużo bardziej niż pospolitymi przypadkami teraźniejszości interesował się wiedzą abstrakcyjną, zgłębianiem historii lub prognozowaniem niepewnej przyszłości. Całe ściany, od podłogi aż po sufit, pokrywały książki, ciemne, oprawne w skórę tomy, pachnące, miękkie w dotyku, ze złotymi tytułami i grzbietami, z szeleszczącymi, przeświecającymi kartkami i delikatnym drukiem. Na regałach stały wszystkie dzieła człowieczej myśli, ustawione na pozór bezładnie, choć profesor dokładnie pamiętał, gdzie każde z nich się znajduje. Utwory Szekspira

spoczywały obok Kapitału, maksymy Konfucjusza sąsiadowały z Życiem fok, mapy dawnych żeglarzy leżały tuż obok powieści gotyckich i poezji hinduskiej. Consuelo spędzała kilka godzin dziennie na odkurzaniu książek. Gdy dochodziła do ostatniej półki, trzeba już było wracać do pierwszej, ale to lubiła w swojej pracy najbardziej. Wyjmowała książki delikatnie, ścierała z nich kurz, pieściła dłońmi i kartkowała, żeby zanurzyć się na kilka minut w ich prywatnym świecie. Nauczyła się je poznawać i ustawiać na regałach. Nigdy nie ośmieliła się poprosić o pożyczenie żadnej z nich, wyjmowała je po kryjomu, zabierała do swojego pokoju, czytała nocami, a następnego dnia odstawiała na miejsce. Nic nie wiedziała o niepokojach, katastrofach czy postępie, jaki dokonywał się w jej epoce, zyskała jednak szczegółową wiedzę o rozruchach studenckich, do których doszło akurat wtedy, gdy profesor Jones przechodził przez śródmieście i o mały włos nie zabiła go policja konna. Consuelo musiała mu potem robić okłady na siniaki, karmić przez smoczek zupą i piwem do czasu, aż umocniły się naruszone zęby. Doktor wyszedł, by kupić kilka produktów niezbędnych do doświadczeń, nie pamiętając zupełnie, że trwa właśnie karnawał, rozpustny obrzęd, podczas którego co roku padali ranni i zabici, choć tym razem pijackie burdy zeszły na plan dalszy w następstwie innych zdarzeń, które wstrząsnęły uśpionymi sumieniami. Jones przechodził właśnie przez ulicę, gdy wybuchły zamieszki. Prawdę mówiąc, kłopoty zaczęły się dwa dni wcześniej, kiedy to studenci wybrali królową piękności w pierwszym demokratycznym głosowaniu, jakie odbyło się w kraju. Po koronacji i kwiecistych przemówieniach, w których kilku studentów zagalopowało się i rozprawiało o wolności i niezawisłości, młodzież postanowiła urządzić manifestację. Nigdy wcześniej nie widziano czegoś podobnego, policja zareagowała dopiero po czterdziestu ośmiu godzinach i stało się to dokładnie w chwili, gdy profesor Jones wychodził z apteki z flakonikami i proszkami. Spostrzegł wprawdzie policjantów pędzących galopem ze wzniesionymi do boju pałaszami, ale nie usunął się z drogi ani nie przyspieszył kroku, bo szedł pogrążony w rozważaniach o formułach chemicznych i cały ten zgiełk wydał mu się w bardzo złym guście. Przytomność odzyskał na noszach, w drodze do szpitala dla biedoty. Ściskając dłonią szczękę, by zęby nie posypały się po bruku, zdołał jedynie wykrztusić prośbę o zmianę trasy i o zaniesienie go do domu. Kiedy odzyskiwał zdrowie, ułożony na miękkich poduszkach, policja schwytała przywódców buntu i zamknęła ich w więzieniu, żaden jednak nie został pobity, bo byli wśród nich synowie najznakomitszych rodzin. Ich aresztowanie wywołało falę reakcji solidarnościowych I nazajutrz stawiły się pod więzieniami i koszarami dziesiątki chłopców, gotowych iść za kraty. Zamykano ich, w miarę jak przybywali, jednak kilka dni później trzeba było wszystkich wypuścić, bo cele nie pomieściły tylu dzieciaków, a do tego lament źle wpływał Dobroczyńcy na trawienie. Wiele miesięcy później, gdy profesorowi Jonesowi umocniło się uzębienie i przestawał się czuć poturbowany na duchu, studenci znowu zaczęli się burzyć i tym razem dołączyli do nich niektórzy młodzi oficerowie. Minister wojny zgniótł ten bunt w siedem godzin, a ci, co zdołali się uratować, wyjechali na emigrację, gdzie pozostali siedem lat, aż do zgonu Ojca Ojczyzny, który zafundował sobie luksus spokojnej śmierci we własnym łóżku, zamiast umrzeć powieszony za jądra na jakiejś ulicznej latarni, jak tego pragnęli jego wrogowie, a czego obawiał się ambasador amerykański. Po śmierci sędziwego przywódcy i zakończeniu długiej dyktatury profesor Jones o mało nie wsiadł na statek powrotny do Europy, przekonany - podobnie jak wiele innych osób - że kraj pogrąży się w nieuchronnym chaosie. Natomiast ministrowie stanu, przerażeni możliwością powstania ludowego, zebrali się pospiesznie i jeden z nich zaproponował, by wezwać doktora, bo skoro martwe ciało Cyda Zwycięzcy, przywiązane do wierzchowca, mogło stoczyć bój z Maurami, zabalsamowane ciało Dożywotniego Prezydenta może nadal rządzić, umieszczone w fotelu tyrana. Uczony poszedł w towarzystwie Consuelo, która niosła jego torbę i przyglądała się obojętnie domom o czerwonych dachach, tramwajom, mężczyznom w

słomkowych kapeluszach i dwukolorowych butach, widocznej w Pałacu szczególnej mieszance luksusu i bałaganu. Podczas wielomiesięcznej agonii złagodzono środki bezpieczeństwa, a już bezpośrednio po śmierci zapanowało ogromne zamieszanie, nikt więc nie zatrzymał przybysza ani jego służącej. Minęli korytarze i salony, by wejść w końcu do pokoju, gdzie w koszuli nocnej, rękawiczkach z miękkiej koźlej skóry i cuchnący moczem leżał ów potężny człowiek, ojciec setki bękartów, pan życia i śmierci swoich poddanych i właściciel niesłychanej fortuny. Za drzwiami dygotali członkowie jego świty i kilka konkubin, a ministrowie wahali się między ucieczką za granicę a pozostaniem w kraju, niepewni czy mumia Dobroczyńcy zdoła pokierować dalej losami ojczyzny. Profesor Jones stanął przy zwłokach i przyjrzał im się z zainteresowaniem właściwym badaczowi owadów. - Czy to prawda, że potrafi pan balsamować zmarłych, doktorze? - spytał jakiś otyły jegomość z wąsami przypominającymi wąsy dyktatora. - Hmmm... - Radzę tego nie robić, bo teraz rządzić będę ja, ponieważ jestem jego bratem, krew z krwi i kość z kości - zagroził tamten, odsłaniając potężny rewolwer za pasem. W tej samej chwili zjawił się minister wojny, wziął uczonego pod ramię i odciągnął na bok, żeby porozmawiać bez świadków. - Nie myśli pan chyba zabalsamować nam prezydenta... - Hmm... - Niech pan się lepiej nie wtrąca, bo teraz moja kolej, by rządzić, trzymam przecież wojsko w garści... Profesor Jones opuścił pałac lekko zbity z tropu, a za nim wyszła Consuelo. Nigdy się nie dowiedział, kto go wezwał ani po co. Wyszedł, mrucząc pod nosem, że nie sposób zrozumieć tych tropikalnych narodów i że byłoby lepiej wrócić do ukochanego, rodzinnego miasta, w którym działają prawa logiki i uprzejmości, miasta, z którego nigdy nie powinien był wyjeżdżać. Minister wojny przejął rządy, nie wiedząc dokładnie, co powinien robić, bo zawsze wykonywał tylko polecenia Dobroczyńcy i nie potrafił przypomnieć sobie w całej swej karierze żadnej samodzielnej akcji. Nadeszły chwile niepewności, jako że lud nie chciał uwierzyć w śmierć Dożywotniego Prezydenta i uważał, że starzec wystawiony na marach w królewskiej trumnie to jakieś oszustwo, jeszcze jedna sztuczka, którą wymyślił ten stary drań, żeby dopaść oszczerców. Ludzie pozamykali się w domach i nie mieli odwagi wystawić nosa na ulicę, więc żandarmi wdzierali się do budynków, wyciągali ludzi siłą i zmuszali do oddania ostatniego hołdu Przywódcy, który zaczynał już cuchnąć wśród gromnic z dziewiczego wosku i irysów przysłanych samolotem z Florydy. Widząc okazały pogrzeb, prowadzony przez dygnitarzy kościelnych ubranych w liturgiczne szaty, lud uwierzył wreszcie, że nieśmiertelność zawiodła tyrana, wyległ więc na ulice, aby to uczcić. Kraj zbudził się z długiego letargu i w kilka godzin zniknęły przygniatające tu wszystkich uczucia smutku i zmęczenia. Ludzie zaczęli nieśmiało przebąkiwać o wolności. Wznosili okrzyki, tańczyli, rzucali kamieniami, wybijali szyby w oknach, a nawet splądrowali niektóre posiadłości ulubieńców reżimu i spalili długiego, czarnego packarda, którego klakson rozpoznawali nieomylnie, bo jeździł nim Dobroczyńca, siejąc strach na drodze przejazdu. Wtedy to właśnie minister wojny położył kres rozprzężeniu, zasiadł na prezydenckim fotelu, rozkazał użyć broni i uspokoić nastroje i natychmiast, za pośrednictwem radia, zwrócił się do narodu, proklamując nowy porządek. Stopniowo powrócił spokój. Więzienia zostały opróżnione z dawnych więźniów politycznych, by ich miej sce mogli zająć nowi, a u steru władzy stanął rząd bardziej postępowy, przyrzekając wprowadzić naród w dwudziesty wiek, co nie było takie głupie, wziąwszy pod uwagę ponadtrzydziestoletnie opóźnienie. Na niedawnej politycznej pustyni zaczęły powstawać pierwsze partie polityczne, zorganizował się parlament i nastąpiło odrodzenie życia publicznego. W dniu pochówku adwokata, ulubionej mumii profesora, uczony dostał ataku szału, co zakończyło się wylewem krwi do mózgu.

Na prośbę władz, które nie chciały brać na swoje konto ofiar poprzedniego reżimu, krewni sławnego męczennika tyranii wyprawili mu wspaniały pogrzeb. Wszyscy mieli wrażenie, że chowają żywego, jako że ciało adwokata było nadal w dobrym stanie. Jones wszelkimi sposobami starał się nie dopuścić, żeby jego dzieło sztuki wylądowało w grobowcu, jednak na próżno. Stanął z szeroko rozłożonymi ramionami w bramie cmentarza, by nie pozwolić wjechać czarnemu powozowi, który przewoził mahoniową trumnę ze srebrnymi okuciami, ale woźnica nie zatrzymał się i bez najmniejszych skrupułów przejechałby doktora, gdyby ten się w porę nie usunął. Gdy zamurowano grób, specjalista od balsamowania padł rażony apopleksją: połowa ciała pozostawała sztywna, drugą targały drgawki. I tak, za sprawą tego pogrzebu, zniknął za marmurową płytą niepodważalny dowód na to, że dzięki cudownemu roztworowi uczonego można odwlec w nieskończoność proces rozkładu. Były to dla niej jedyne znaczące wydarzenia w latach, gdy pracowała jako służąca w domu profesora. Różnicę między dyktaturą a demokracją wyznaczały odtąd okazjonalne wyjścia do kina na filmy z amantem Carlosem Gardelem, zabronione wcześniej dla młodych panienek, oraz to, że po ataku szału jej chlebodawca stał się inwalidą i odtąd musiała się nim opiekować jak dzieckiem. Jej codzienny rozkład dnia pozostał prawie niezmienny, aż do pamiętnego lipcowego dnia, kiedy żmija ukąsiła ogrodnika. Był to wysoki, silny Indianin o delikatnych rysach twarzy, skryty i milczący, z którym nie zamieniła więcej niż dziesięć słów, choć pomagał jej przy nieboszczykach, pacjentach chorych na raka oraz przy idiotach. Podnosił pacjentów jak piórka, przerzucał ich sobie przez ramię bez śladu zaciekawienia i wspinał się szybkimi susami po schodach do laboratorium. - Surucucu ukąsiła ogrodnika - oznajmiła Consuelo profesorowi. - Przynieś go do mnie, jak umrze - padło polecenie z wykrzywionych ust uczonego. Jones cieszył się z góry na myśl o sporządzeniu indiańskiej mumii w pozycji żonglera i ustawieniu jej jako dekoracji w ogrodzie. Był już wówczas dość stary i zaczynał popadać w artystyczny obłęd. Marzył o stworzeniu własnego muzeum ludzkich posągów i przedstawieniu w nim wszystkich zawodów. Po raz pierwszy w swym pełnym milczenia życiu Consuelo nie usłuchała polecenia i zrobiła coś na własną rękę. Przy pomocy kucharki zaciągnęła Indianina do pokoju przy najdalszym patio i ułożyła na sienniku. Postanowiła go ratować; nie chciała, żeby dla zaspokojenia kaprysu jej chlebodawca zmienił go w dekoracyjny posąg, a także dlatego, że odczuwała czasami niewytłumaczalny niepokój, patrząc na ciemne, wielkie i silne dłonie tego mężczyzny, pielęgnujące rośliny z wyjątkową delikatnością. Obmyła jego ranę wodą z mydłem, zrobiła dwa głębokie nacięcia nożem do krojenia kurczaków i przez dłuższy czas ssała zatrutą krew, wypluwając ją potem do naczynia. Co chwila przepłukiwała usta wodą z octem, żeby także nie umrzeć. Potem owinęła go w kawałki płótna namoczone w terpentynie, dała mu na przeczyszczenie napary z ziół, do rany przyłożyła pajęczynę i pozwoliła kucharce zapalić świece dla świętych, choć sama nie wierzyła w takie rzeczy. Kiedy w moczu chorego pojawiła się krew, wykradła z gabinetu profesora niezawodny lek na krwotoki z dróg moczowych, jednak mimo wszystkich tych starań w nogę wdała się gangrena, a ogrodnik - przytomny i milczący - zaczął umierać bez jednej skargi. Consuelo zauważyła, że mimo strachu przed śmiercią, bólu i duszności, reagował z ożywieniem, gdy nacierała mu ciało lub robiła okłady. Niespodziewana erekcja poruszyła serce dojrzałej dziewicy, a kiedy chwycił ją za ramię i spojrzał błagalnie, zrozumiała, że nadeszła chwila, by praktycznie poświadczyć sens swego imienia, które znaczy przecież „pociecha”, i pocieszyć chorego w wielkim nieszczęściu. Poza tym zdała sobie sprawę, że w ciągu swoich trzydziestu kilku lat życia ani nie poznała rozkoszy, ani jej nie szukała, przekonana, że jest to dziedzina zastrzeżona dla postaci z filmów. Postanowiła sprawić tę przyjemność sobie, a i choremu przy okazji, by mógł opuścić ten padół w lepszym nastroju.

Tak dobrze znałam swoją matkę, że mogę wyobrazić sobie, co stało się potem, choć nie opowiedziała mi wszystkiego ze szczegółami. Nie była wstydliwa i zawsze szczerze odpowiadała na moje pytania, gdy jednak zaczynała mówić o Indianinie, milkła zazwyczaj, jakby zatapiając się w dobrych wspomnieniach. Zdjęła bawełniany fartuch, halkę i płócienne majtki i rozplotła kok upięty na karku, wedle wymagań swego chlebodawcy. Długie włosy opadły w dół i otulona ich płaszczem, najlepszą wizytówką swej urody, delikatnie usiadła okrakiem na umierającym tak, by nie przyspieszyć jego agonii. Nie bardzo wiedziała, co powinna robić, nie miała w tych sprawach żadnego doświadczenia; z pomocą przyszły jej instynkt i dobra wola. Mięśnie napięły się pod ciemną skórą mężczyzny, a ona miała wrażenie, że dosiada wielkiego, dzikiego zwierzęcia. Szepcząc mu wymyślone naprędce słowa i ocierając pot z czoła, zsunęła się na właściwe miejsce i zaczęła delikatnie poruszać, jak żona nawykła do uprawiania miłości z bardzo starym mężem. Po chwili przewrócił ją na plecy i objął z pośpiechem, do jakiego skłaniała go bliskość śmierci, a ich krótkie szczęście rozjaśniło mrok pokoju. Tak zostałam poczęta, na łożu śmierci mego ojca. Ogrodnik nie umarł jednak, wbrew oczekiwaniom profesora Jonesa i francuskich uczonych z serpentońum, którzy pragnęli wykorzystać jego zwłoki do swoich doświadczeń. Na przekór wszelkiej logice jego stan zaczął się poprawiać, gorączka opadła, oddech się wyrównał, a chory poprosił o jedzenie. Consuelo zrozumiała, że niechcący odkryła lekarstwo na jadowite ukąszenia, więc nadal aplikowała je choremu z czułością i ochotą, ilekroć o to poprosił, aż do chwili, gdy mógł stanąć o własnych siłach. Wkrótce potem Indianin odszedł, a ona nie próbowała go zatrzymać. Minutę lub dwie trzymali się za ręce, ucałowali się nawzajem z czułym smutkiem, a potem ona zdjęła z szyi złote ziarenko połyskujące na niemal przetartej już wstążce i zawiesiła na szyi swego jedynego kochanka, na pamiątkę wspólnych galopad. Odszedł pełen wdzięczności i prawie zdrowy. Matka mówiła, że odchodził z uśmiechem. Consuelo nie pokazała po sobie wzruszenia. Pracowała nadal, jak zwykle, nie zważając na nudności, ociężałość ani kolorowe punkciki, jakie wirowały jej przed oczami. Nikomu nie wspomniała o cudownym leku, dzięki któremu ocaliła umierającego. Nie powiedziała tego również, gdy brzuch zaczął jej rosnąć, ani gdy wezwał ją profesor Jones, by podać jej środki na przeczyszczenie, przekonany, że wzdęcie zostało wywołane niestrawnością, ani nawet wówczas, gdy nadszedł jej czas i zaczęła rodzić. Trzynaście godzin wytrzymała bóle, nie przerywając pracy, a gdy już dłużej nie mogła, zamknęła się u siebie, gotowa oddać się w pełni przeżywaniu tej chwili jako najważniejszej w życiu. Wyszczotkowała włosy, zaplotła warkocz i związała nową wstążką, zdjęła ubranie, umyła się od stóp po czubek głowy, potem rozpostarła na podłodze czyste prześcieradło i kucnęła na nim w pozycji, jaką widziała w pewnej książce o zwyczajach Eskimosów. Zroszona potem, z ustami zatkanymi ścierką dla zagłuszenia jęków, parła, żeby wydać na świat to uparte, wczepione w nią stworzenie. Nie była już młoda, więc szło jej ciężko, ale dzięki częstemu myciu podłóg na czworakach, targaniu ciężarów po schodach i praniu do północy, wyrobiła sobie silne mięśnie, co pomogło jej w końcu urodzić. Najpierw spostrzegła dwie maleńkie nóżki, które poruszały się niemrawo, jakby chciały dać pierwszy krok po bardzo twardej drodze. Zaczerpnęła głęboko powietrza i wraz z ostatnim jękiem poczuła, że coś w niej pęka i jakaś obca masa wyślizguje się spomiędzy ud. Wrażenie wielkiej ulgi opanowało jej ciało, a nawet duszę. Oto byłam ja, owinięta w siną pępowinę. Zdjęła mi ją delikatnie z szyi, by ułatwić oddychanie. W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi i weszła kucharka, która zauważyła nieobecność Consuelo, domyśliła się przyczyny i przyszła z pomocą. Zobaczyła matkę nagą i mnie leżącą na jej brzuchu - obie połączone pulsującą nitką. - Niedobrze, dziewczynka - powiedziała niespodziewana akuszerka, gdy po przecięciu i zawiązaniu pępowiny wzięła mnie na ręce.

- Urodziła się nóżkami do przodu, to szczęśliwy znak - uśmiechnęła się moja matka, z trudnością wymawiając słowa. - Wygląda na silną i głośno płacze. Jak chcesz, mogę być matką chrzestną... - Nie myślałam jej chrzcić - odparła Consuelo, ale widok żegnającej się znakiem krzyża i zgorszonej kucharki kazał jej zmienić zdanie. - No dobrze, trochę święconej wody nie zaszkodzi, może nawet się przyda, kto wie. Dam jej na imię Ewa, żeby miała ochotę do życia. - A nazwisko? - Bez nazwiska. Nazwisko nie jest ważne. - Człowiek potrzebuje nazwiska. Samo imię wystarcza tylko psom. - Jej ojciec pochodził z księżycowego plemienia. Niech więc nazywa się Ewa Luna. Podaj mi ją teraz, kumo. Sprawdzę, czy niczego jej nie brak. Mokra od potu Consuelo, stojąc na miękkich nogach w kałuży płynów porodowych, obejrzała z trwogą moje ciało, sprawdzając, czy nie ma na nim jakiegoś złowieszczego znaku, skutku działania trucizny. Nie znalazła jednak żadnej nieprawidłowości i westchnęła uspokojona. Nie mam kłów ani skóry węża, żadnej łuski, w każdym razie nic takiego nie widać. Dziwne nieco okoliczności mego poczęcia miały dla mnie raczej dobroczynne skutki. Obdarzyły mnie żelaznym zdrowiem i buntowniczą naturą, która ujawniła się nieco później, ale pozwoliła mi uniknąć życia pełnego upokorzeń, jakie niewątpliwie było mi pisane. Po ojcu odziedziczyłam krzepkie ciało, bo ten Indianin musiał być przecież bardzo silny, skoro tyle dni opierał się jadowi żmii i będąc w agonii, potrafił jeszcze dać rozkosz kobiecie. Od matki wzięłam całą resztę. Gdy miałam cztery lata, zapadłam na jedną z tych okropnych chorób, które znaczą całe ciało kraterami. Matka związała mi ręce, żebym się nie drapała, nacierała owczym łojem i pilnowała, bym nie wystawiała się na światło dzienne przez sto osiemdziesiąt dni. Wykorzystała ten czas, żeby naparami z dyni wyleczyć mnie także z ameby, a wywarem z korzenia paproci wygnać ze mnie tasiemca. Od tamtej chwili czułam się dobrze i byłam zdrowa. Na skórze nie mam żadnych śladów, prócz kilku blizn po oparzeniu papierosem, i mam nadzieję zestarzeć się bez zmarszczek, ponieważ działanie łoju jest długotrwałe. Matka była milcząca, potrafiła zapodziać się wśród mebli, wtopić we wzór dywanu, nie robić najmniejszego hałasu, jakby jej nie było. Zmieniała się jednak w zaciszu naszego wspólnego pokoju. Zaczynała mówić o przeszłości lub snuć swoje opowieści, a wtedy pokój wypełniał się światłem, ściany znikały, otwierając się na niewiarygodne krajobrazy, pałace pełne przedmiotów, nie widzianych nigdzie indziej, na odległe kraje wymyślone przez nią samą lub wzięte z biblioteki jej chlebodawcy. Kładła mi u stóp wszystkie skarby Wschodu, księżyc i to, co kryło się za nim, zmniejszała mnie do rozmiarów mrówki, żebym z tej perspektywy mogła poczuć wszechświat, przypinała mi skrzydła, bym mogła widzieć go ze sklepienia niebieskiego, lub rybi ogon, żebym poznała głębiny morskie. Gdy opowiadała, świat zaludniał się postaciami, a z niektórymi tak się zżyłam, że jeszcze dziś, po tylu latach, potrafię opisać ich strój i barwę głosu. Zachowała w nienaruszonym stanie wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w misji u zakonników, pamiętała anegdoty zasłyszane mimochodem i historie wyczytane w książkach, przetwarzała tkankę własnych snów - z tych wszystkich materiałów zbudowała dla mnie świat. Słowa nic nie kosztują, mówiła i przywłaszczała je sobie; wszystkie do niej należały. Ona zaszczepiła mi przekonanie, że rzeczywistość nie ogranicza się do tego, co postrzegamy na powierzchni, ma też pewien wymiar magiczny i jeśli komuś przyjdzie ochota, może wyolbrzymiać ją i ubarwiać, by życie nie toczyło się tak monotonnie. Postaci, które przywoływała w swych magicznych opowiadaniach, są jedynymi jasnymi wspomnieniami, jakie pozostały mi z pierwszych lat życia. Wszystko inne przykryła mgła, w której utonęły domowe służące, uczony starzec przykuty do angielskiego fotela przerobionego na wózek inwalidzki, korowód pacjentów i nieboszczyków, którymi profesor zajmował się mimo swej choroby. Dzieci wytrącały profesora Jonesa z równowagi, był jednak tak

pochłonięty własnymi myślami, że najczęściej mnie nie zauważał, napotkawszy w jakimś zakamarku domu. Trochę się go bałam, bo nie wiedziałam, czy to on jest twórcą zabalsamowanych nieboszczyków, czy też raczej oni powołali go do życia. Czasem wydawało mi się, że należą do tej samej rodziny o pergaminowej skórze. Jego obecność nie miała na mnie żadnego wpływu; żyliśmy w innych światach. Krążyłam między kuchnią, patiami, pokojami dla służby i ogrodem, a gdy matka zabierała mnie do innych części domu, poruszałam się bezszelestnie, żeby w oczach starego profesora stanowić jedynie przedłużenie jej cienia. Dom przesiąknięty był tyloma rozmaitymi zapachami, że mogłam się po nim poruszać z zamkniętymi oczyma; zawsze wiedziałam, gdzie jestem. Zapach jedzenia, ubrań, węgla, książek, odór lekarstw i wilgoci przylgnęły do postaci z opowiadań, wzbogacając tamte lata. Moje wychowanie podporządkowano teorii, wedle której wszelki występek bierze się z bezczynności. Pogląd ten głosiły Siostrzyczki Miłosierdzia, a doktor wprowadzał go w życie z despotyczną surowością. Nie miałam oddzielnych zabawek, choć, prawdę powiedziawszy, wszystkie przedmioty znajdujące się w domu służyły mi za zabawki. W ciągu dnia nie było czasu na odpoczynek, brak zajęcia uważano za coś hańbiącego. Razem z matką szorowałam drewniane podłogi, rozwieszałam pranie, szatkowałam warzywa, a podczas sjesty próbowałam szydełkować i haftować, ale nie wspominam tych zajęć jako uciążliwych. Przypominały zabawę w dom. Nawet ponure doświadczenia, przeprowadzane przez uczonego, nie wzbudzały mego niepokoju, ponieważ matka wytłumaczyła mi, że bicie kijem i wystawianie na ukąszenia komarów - na szczęście niezwykle rzadkie - nie są przejawem okrucieństwa naszego chlebodawcy, lecz ściśle naukowymi metodami leczenia. Traktowała zabalsamowanych nieboszczyków z taką poufałością, jakby byli jej zubożałymi krewnymi, i dzięki temu zdusiła w zarodku moje obawy, nie pozwoliła także, by reszta służby napędzała mi strachu makabrycznymi pomysłami. Starała się chyba trzymać mnie z dala od laboratorium... w rzeczywistości prawie nigdy nie oglądałam mumii, wiedziałam po prostu, że były tam, za drzwiami. Ci biedacy są bardzo delikatni, Ewo, lepiej nie wchodź do tego pokoju, bo mogłabyś któregoś potrącić i złamać mu jakąś kość, a wtedy profesor bardzo by się gniewał, mówiła. W trosce o mój spokój każdego jakoś nazwała i wymyśliła mu przeszłość, zmieniając ich tym samym w dobrotliwe stworzenia, podobne chochlikom i wróżkom. Rzadko wychodziłyśmy z domu. Jedna z nielicznych okazji nadarzyła się w związku z procesją w intencji deszczu, kiedy nawet niewierzący przygotowali się do modłów, bo było to raczej wydarzenie społeczne niż religijne. Podobno ani kropla deszczu nie spadła w kraju przez trzy lata, w wyschniętej ziemi otwierały się szczeliny, wyginęła wszelka roślinność, zwierzęta padały z pyskami zagrzebanymi w kurzu, a mieszkańcy równin wędrowali ku wybrzeżu i tam, w zamian za wodę, sprzedawali się w niewolę. Wobec tej narodowej klęski biskup postanowił wyprowadzić na ulicę figurę Jezusa Nazareńskiego i błagać o koniec kary boskiej, a ponieważ upatrywano w tym ostatnią deskę ratunku, stawiliśmy się wszyscy, bogaci i biedni, starzy i młodzi, wierzący i niewierzący. Barbarzyńcy! Prymitywy! Ciemne dzikusy! - krzyczał z wściekłością profesor Jones, gdy się o tym dowiedział. Na nic się to jednak zdało, bo jego służba wystroiła się odświętnie i poszła na procesję. Tłum z figurą Jezusa Nazareńskiego na czele ruszył z katedry, ale nie zdołał dojść do biura Towarzystwa Wody Pitnej, bo w połowie drogi rozpętała się gwałtowna ulewa. Nim upłynęło czterdzieści osiem godzin miasto zmieniło się w jezioro, zatkały się wszystkie studzienki, woda zalała drogi i zatopiła domy, nurt porwał ze sobą chaty, a w pewnej wiosce na wybrzeżu z nieba spadły ryby. Cud! Cud! - wołał biskup. Wtórowaliśmy mu chórem, nieświadomi faktu, że procesję urządzono po komunikacie meteorologicznym, który zapowiedział tajfuny i ulewne deszcze na całym wybrzeżu karaibskim. Profesor Jones w kółko nam to powtarzał, siedząc w swoim fotelu na kółkach. Zabobonni kretyni! Ignoranci! Analfabeci! - wył biedaczysko, ale nikt nie zwracał na niego

uwagi. Dziw ten sprawił coś, czego nie potrafili dokonać braciszkowie z misji ani Siostrzyczki Miłosierdzia: moja matka zbliżyła się do Boga, bo ujrzała go oczyma wyobraźni, jak siedzi na niebieskim tronie i naśmiewa się dobrotliwie z ludzkiego rodu. Wydał jej się całkiem inny od wzbudzającego trwogę patriarchy z książek do religii. Może boskie poczucie humoru przejawiało się w utrzymywaniu nas w ciągłej niepewności i ukrywaniu przed nami boskich planów i zamiarów. Ilekroć potem przypominałyśmy sobie ten cudowny potop, umierałyśmy ze śmiechu. Granicę świata wyznaczało żelazne ogrodzenie, okalające ogród. Wewnątrz czas rządził się kapryśnymi regułami. Potrzebowałam pół godziny, żeby sześciokrotnie okrążyć kulę ziemską, ale blask księżyca na patio wprawiał mnie w zadumę na cały tydzień. Światło i cień narzucały zasadnicze zmiany w naturze przedmiotów. Spokojne za dnia książki otwierały się nocą i wychodziły z nich postacie, które wałęsały się po salonach i przeżywały swoje przygody. Zabalsamowane mumie, tak pokorne i nieśmiałe w porannym słońcu wpadającym przez okna, o zmierzchu zmieniały się w kamienne posągi, a w ciemnościach rosły do rozmiaru olbrzymów. Przestrzeń rozciągała się i kurczyła zgodnie z moją wolą. Nisza pod schodami mieściła w sobie cały układ planetarny, a niebo widoczne przez świetlik na strychu było tylko wyblakłym, szklanym krążkiem. Rosłam wolna i bezpieczna w tym domu u stóp wzgórza. Nie miałam żadnego kontaktu z innymi dziećmi i nie nawykłam do zadawania się z nieznajomymi, bo nie przyjmowano tam żadnych gości z wyjątkiem pewnego mężczyzny w czarnym ubraniu i takim samym kapeluszu, czyli protestanckiego pastora z Biblią pod pachą, który zatruł ostatnie lata życia profesora Jonesa. Bałam się go dużo bardziej niż naszego chlebodawcy. Dwa Osiem lat przed moim urodzeniem, tego samego dnia, w którym Dobroczyńca zmarł we własnym łóżku, jak każdy poczciwy staruszek, w pewnym miasteczku na północy Austrii przyszedł na świat chłopiec, któremu dano na imię Rolf. Był ostatnim dzieckiem Łukasza Carlego, nauczyciela wzbudzającego postrach w liceum. Kary cielesne stanowiły część szkolnej edukacji. Mądrość ludowa i teoria naukowa były zgodne co do tego, że nauka lepiej wchodzi kijem, więc żadnemu ojcu przy zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy skarżyć się na takie metody. Kiedy jednak Carle połamał pewnemu chłopcu obie ręce, dyrekcja placówki zabroniła mu używania linijki, ponieważ stało się jasne: gdy zaczyna bić, tak się zapamiętuje, że całkowicie traci panowanie nad sobą. Uczniowie mścili się, prześladując jego syna, Jochena; ilekroć go dopadli, tłukli na kwaśne jabłko. Dzieciństwo upływało mu na znoszeniu upokorzeń z powodu własnego nazwiska i na ukrywaniu się przed prześladowcami, biorącymi odwet za swoje krzywdy. We własnym domu Łukasz Carle narzucił to samo prawo strachu, które wprowadził w szkole. Ożenił się z rozsądku, miłości w ogóle nie brał poważnie, uważał, że można ją co najwyżej tolerować w tekstach literackich lub utworach muzycznych, ale w życiu codziennym jest czymś niestosownym. Pobrali się z żoną, nie mając wcześniej sposobności lepiej się poznać, a ona zaczęła go nienawidzić już w noc poślubną. Dla Łukasza Carlego żona była istotą podrzędną, bliższą zwierzęciu niż mężczyźnie, jedynemu inteligentnemu stworzeniu na ziemi. Chociaż, wedle wyznawanej przez niego teorii, kobieta zasługuje na współczucie, jego własna żona wyprowadzała go tylko z równowagi. Pierwsza wojna światowa wygnała go z rodzinnych stron i kiedy po długiej wędrówce dotarł do tego miasteczka, miał około dwudziestu pięciu lat, dyplom nauczyciela i pieniądze na przeżycie tygodnia. Przede wszystkim rozejrzał się za pracą, a zaraz potem za żoną. Wybrał ją sobie dlatego, że spodobał mu się strach, który wyzierał z jej oczu, a także rozłożyste biodra, warunek konieczny, jak mniemał, by rodzić synów i wykonywać najcięższe prace domowe. Na decyzję wpłynęły także dwa hektary

ziemi, kilka sztuk bydła i skromna renta, którą dziewczyna dostała w spadku po ojcu. Jako prawomocny zarządca małżeńskiego mienia przejął to wszystko na własność. Łukaszowi Carlemu podobały się damskie buty na bardzo wysokich obcasach, szczególnie zaś z czerwonej, lakierowanej skóry. Czasem jeździł do miasta, opłacał tam prostytutkę, żeby przechadzała się nago, bez żadnej ozdoby prócz tych niewygodnych pantofli, gdy tymczasem on, ubrany od stóp do głowy, w płaszczu i kapeluszu, siedział na krześle niczym wysoki dygnitarz. Widok pośladków - możliwie obfitych, białych, z zagłębieniami i podrygujących przy każdym kroku - sprawiał mu nieopisaną przyjemność. Kobiety, oczywiście, nie dotykał. Nigdy tego nie robił, bo miał obsesję na punkcie higieny. Zasoby pieniężne nie pozwalały mu fundować sobie tych luksusów tak często, jak by tego pragnął, więc kupił frywolne, francuskie trzewiki i trzymał je schowane w najbardziej niedostępnej części szafy. Od czasu do czasu zamykał dzieci na klucz, nastawiał płyty na cały regulator i wołał żonę. Nauczyła się wyczuwać zmiany nastroju męża i potrafiła odgadnąć, nim on sam zdał sobie z tego sprawę, że będzie miał ochotę ją dręczyć. Zawczasu już zaczynała się trząść, naczynia wypadały jej z rąk i rozbijały się o podłogę. Carle nie tolerował w swoim domu hałasu. Wystarczy, że muszę znosić wrzaski uczniów, mawiał. Dzieci nauczyły się nie płakać ani nie śmiać się w jego obecności, poruszały się bezszelestnie i mówiły szeptem, aż doszły do takiej wprawy w niezwracaniu na siebie uwagi, że matka miała wrażenie, jakby patrzyła przez nie jak przez szybę, i odczuwała wówczas strach, by naprawdę nie stały się przezroczyste. Nauczyciel był przekonany, że prawa genetyki spłatały mu paskudnego figla. Jego dzieci okazały się całkowicie nieudane. Jochen był powolny i tępy, kiepsko się uczył, zasypiał na lekcjach, moczył się w nocy i nie umiał podołać żadnemu z przeznaczonych dla niego zadań. O Katarzynie wolał nie mówić. Dziewczynka była niedorozwinięta. Jedno wszakże wiedział na pewno. W jego rodzinie nie występowały wrodzone ułomności, więc nie on ponosi odpowiedzialność za chore dziecko, zresztą nie wiadomo czy to rzeczywiście jest jego córka, bo nie można dać sobie głowy uciąć za niczyją wierność, a tym bardziej za wierność własnej żony. Na szczęście Katarzyna urodziła się z wadą serca i lekarz przewidywał, że nie pożyje długo. Tym lepiej. Wobec niepowodzenia, jakie go spotkało z dwojgiem dzieci, Łukasz Carle wcale się nie ucieszył trzecią ciążą żony. Kiedy jednak urodził się duży, rumiany chłopiec z szeroko otwartymi szarymi oczyma i silnymi dłońmi, poczuł się pokrzepiony na duchu. Może to był właśnie potomek, jakiego zawsze pragnął, prawdziwy Carle. Nie można dopuścić, żeby matka zmarnowała chłopca. Kobieta stanowi największe zagrożenie, bo potrafi zniszczyć dobry, męski pęd. Nie wkładaj mu wełnianych ubrań, niech się przyzwyczaja do chłodu i mężnieje, zostawiaj go samego w ciemności, potem nigdy nie będzie się bał, nie noś go na rękach, najwyżej zsinieje od płaczu i dobrze mu to zrobi na płuca, nakazywał. Ona jednak, w tajemnicy przed mężem, ciepło ubierała dziecko, dawała mu podwójną porcję mleka, tuliła i śpiewała kołysanki. To ciągłe ubieranie i rozbieranie, bicie i pieszczoty bez wyraźnych powodów, zamykanie w ciemnej szafie, a potem pocieszanie pocałunkami, wpędziłoby w obłęd każde dziecko. Rolf Carle miał jednak szczęście, bo nie dość, że urodził się tak silny psychicznie, że potrafił wytrzymać to, co zniszczyłoby inne dzieci, lecz na dodatek wybuchła druga wojna światowa i ojciec zaciągnął się do wojska, uwalniając go od swej obecności. Podczas gdy w Ameryce Południowej w domu profesora Jonesa stale powiększała się kolekcja zabalsamowanych ciał, a ukąszony przez żmiję Indianin kopulował, poczynając dziewczynkę, którą matka nazwała Ewą, by dodać jej ochoty do życia, rzeczywistość traciła swój naturalny wymiar także w Europie. Wojna pogrążyła świat w zamęcie i strachu. Kiedy dziewczynka chodziła, trzymając się matczynej spódnicy, po drugiej stronie Atlantyku podpisywano pokój dla zrujnowanego kontynentu. Tymczasem po tej stronie oceanu odległa przemoc tylko

nielicznym spędzała sen z powiek. Wszystkich wystarczająco pochłonęła przemoc, która panoszyła się tutaj. Dorastający Rolf wyrobił w sobie spostrzegawczość i wytrwałość, także poczucie godności własnej oraz pewną skłonność do romantyzmu, czego wstydził się jako oznaki słabości. W owych czasach wojennego nieokiełznania bawił się z kolegami w żołnierzy i strącanie samolotów, ale w tajemnicy wzruszał się wiosennymi pąkami, kwiatami w lecie, złotem jesieni i smutną bielą zimy. Przez cały rok odbywał wędrówki po lesie, zbierał liście i owady, a potem studiował je pod lupą. Wyrywał kartki z zeszytów, żeby zapisywać wiersze, które potem ukrywał w dziuplach drzew lub pod kamieniami, marząc w skrytości ducha, by ktoś je tam znalazł. Nigdy nie rozmawiał o tym z nikim. Miał dziesięć lat, gdy pewnego wieczora wzięto go do grzebania trupów. Tryskał tamtego dnia dobrym humorem, bo jego brat Jochen schwytał zająca i dom wypełniał zapach mięsa, zamarynowanego w occie i rozmarynie i duszonego na wolnym ogniu. Od dawna już nie było w domu takiego zapachu, a przeczucie rozkoszy wywoływało tak dręczący niepokój, że tylko surowe wychowanie, jakie odebrał, powstrzymywało go od uniesienia pokrywki i zanurzenia łyżki w garnku. Był to także dzień pieczenia chleba. Lubił patrzeć na matkę pochyloną nad ogromnym kuchennym stołem, z rękoma po łokcie zanurzonymi w dzieży, jak poruszała się miarowo w rytm wyrabiania ciasta. Ugniatała je w duże wałki, potem kroiła i każdemu kawałkowi nadawała kształt okrągłego bochenka. Dawniej, w czasach obfitości, oddzielała trochę ciasta, dodawała do niego mleka, jajek i cynamonu i robiła bułeczki, które przechowywała później w puszce i wydawała po jednej dziennie każdemu dziecku. Teraz zagniatała mąkę z otrębami, aż wychodziło w końcu coś ciemnego i czerstwego, postnego niczym chleb z trocin. Dzień rozpoczął się od zamieszania na ulicy, wzmożonego ruchu wojsk okupacyjnych. Słychać było głośne rozkazy, ale nikt się zanadto nie przestraszył, bo cały ich strach wypalił się w zamęcie klęski i same tylko złe przeczucia niewielką już budziły trwogę. Po zawieszeniu broni w ich miasteczku stanęli kwaterą Rosjanie. Nadejście żołnierzy Armii Czerwonej poprzedzały pogłoski o ich bezwzględności, więc przerażeni ludzie oczekiwali krwawej łaźni. Przypominają dzikie bestie, mówiono, rozcinają brzuchy ciężarnym kobietom, a płody rzucają psom na pożarcie, starców przebijają bagnetami, mężczyznom wkładają w tyłek dynamit i rozrywają na strzępy, gwałcą, podpalają, niszczą. Było jednak inaczej. Burmistrz starał się to jakoś wytłumaczyć i doszedł do wniosku, że z pewnością sprzyja im szczęście, bo ci, którzy zajęli miasteczko, nie pochodzili z najbardziej udręczonych wojną obszarów sowieckich, więc nie nagromadzili w sobie tyle nienawiści ani chęci zemsty. Wkroczyli, ciągnąc za sobą ciężkie wozy z uzbrojeniem, pod dowództwem młodego oficera o azjatyckich rysach, zarekwirowali całą żywność, wrzucili do plecaków wszystkie wartościowe przedmioty, jakie udało im się znaleźć, i rozstrzelali sześć osób, wybranych losowo spośród mieszkańców oskarżonych o kolaborację z Niemcami. Rozłożyli się obozem poza miasteczkiem i uspokoili. Tego dnia Rosjanie zgromadzili ludzi na placu, wzywając ich przez głośniki, zaglądając do domów, groźbami wypędzając niezdecydowanych. Matka włożyła Katarzynie kamizelkę i wyszli pospiesznie, nie czekając na przyjście żołnierzy, którzy mogli skonfiskować zająca i chleb upieczony na cały tydzień. Razem z trojgiem dzieci, Jochenem, Katarzyną i Rolfem, ruszyła w stronę placu. Miasteczko przetrwało lata wojny w lepszym stanie niż inne, mimo bomby, która pewnej niedzielnej nocy spadła na szkołę, zmieniając budynek w kupę gruzów i rozrzucając po okolicy rozerwane na drzazgi ławki i tablice. Zniknęła też część średniowiecznego bruku, kiedy żołnierze użyli brukowej kostki do wzniesienia umocnień. W posiadaniu wroga znalazły się wszystkie miejscowe skarby, czyli zegar z ratusza, organy kościelne i wino z ostatniego winobrania. Fasady budynków pokryły się liszajami brudu, a niektóre też śladami po kulach, całość jednak nie straciła uroku, jaki nagromadziła w sobie w ciągu wielowiekowego istnienia.

Mieszkańcy miasteczka zgromadzili się na placu, otoczeni przez żołnierzy, a dowódca sowiecki, w złachmanionym mundurze, podartych butach i z kilkudniowym zarostem przechadzał się wśród zebranych, przypatrując się każdemu uważnie. Stali z opuszczonymi głowami, unikając jego spojrzenia, skuleni, pełni wyczekiwania, tylko Katarzyna utkwiła łagodny wzrok w wojskowym i włożyła palec do nosa. - Opóźniona umysłowo? - spytał oficer, wskazując dziewczynkę. - Taka się urodziła - odparła pani Carle. - Więc nie ma po co jej zabierać. Niech zostanie. - Nie może zostać sama, proszę pozwolić jej pójść z nami... - Jak chcecie. Ponad dwie godziny stali w promieniach bladego, wiosennego słońca, pod strażą wycelowanych w siebie karabinów. Starcy wspierali się na silniejszych, dzieci spały na ziemi, a te najmniejsze w ramionach rodziców. Wreszcie dano rozkaz wymarszu i wszyscy, pilnowani przez popędzających ich żołnierzy, ruszyli za gazikiem dowódcy w powolnym szeregu, na którego czele szli burmistrz i dyrektor szkoły, jedyni przedstawiciele władzy, jakich jeszcze uznawano w ostatnich, tragicznych miesiącach. Szli w milczeniu, niepewni, oglądając się za siebie, by spojrzeć raz jeszcze na dachy swych domów, wyzierające wśród wzgórz, a każdy zadawał sobie w duchu pytanie, dokąd ich prowadzą, aż stało się jasne, że zmierzają w kierunku obozu dla więźniów, i dusza w nich zamarła. Rolf znał tę drogę, bo często nią chadzał, gdy wyprawiali się z Jochenem polować na żmije, zakładać pułapki na lisy lub zbierać chrust na opał. Czasami bracia siadywali pod drzewami naprzeciwko ogrodzenia z drutu kolczastego, ukryci za listowiem. Byli zbyt daleko, żeby coś zobaczyć, więc ograniczali się do słuchania syren i wciągali woń nadlatujących stamtąd podmuchów wiatru. Kiedy wiał wiatr, ta szczególna woń przenikała do domów, ale każdy udawał, że jej nie zauważa i nigdy się o tym nie mówiło. Tego dnia Rolf, podobnie jak inni mieszkańcy miasteczka, po raz pierwszy wchodził przez metalową bramę i jego uwagę zwróciła wysuszona, pozbawiona wszelkiej roślinności ziemia, jałowa niczym pustynia, tak odmienna od okolicznych pól, pokrytych o tej porze roku delikatnym zielonym meszkiem. Kolumna pokonała długą drogę pośród zasieków z kolczastego drutu, minęła wieże strażnicze i stanowiska, gdzie przedtem były ustawione karabiny maszynowe, by dotrzeć wreszcie do dużego, kwadratowego dziedzińca. Z jednej jego strony wznosiły się szopy bez okien, z drugiej jakaś budowla z cegieł z kominami, a w głębi latryny i szubienice. Wiosna zatrzymała się przed bramą tego więzienia, wszystko tu było szare, spowite zimową mgłą, która, zdawać by się mogło, zawładnęła tym miejscem na zawsze. Na komendę ludzie zatrzymali się przy barakach, stając blisko siebie, by podnieść się nawzajem na duchu, przygnębieni panującą wokół grobową ciszą i spopielałym niebem. Dowódca wydal jakiś rozkaz, a żołnierze znowu pognali ich jak bydło w stronę głównego budynku. I dopiero wtedy wszyscy mogli to zobaczyć. Byli tam, całymi dziesiątkami zalegali ziemię, jedni na drugich, powykręcani, często pozbawieni kończyn, leżeli niczym stos wyblakłych polan. Początkowo nie mogli uwierzyć, że widzą ludzkie ciała, zdawało im się, że to lalki z jakiegoś makabrycznego teatru, ale Rosjanie pchali ich lufami karabinów, walili kolbami, więc musieli podejść bliżej, poczuć odór, spojrzeć, pozwolić, by te kościste i ślepe twarze wryły im się w pamięć. Każdy poczuł łomotanie serca i nikt się nie odzywał, bo nic tu nie było do powiedzenia. Długie minuty stali tak bez ruchu, dopóki dowódca nie chwycił łopaty i nie podał jej burmistrzowi. Żołnierze rozdzielili pozostałe. - Kopcie - powiedział oficer nie podnosząc głosu, prawie szeptem. Odesłali Katarzynę i najmniejsze dzieci, żeby posiedziały sobie pod szubienicami, podczas gdy reszta pracowała. Rolf został z Jochenem. Ziemia była twarda, ostre grudki raniły mu palce, wbijały się pod paznokcie. Kopał jednak dalej, pochylony, z włosami opadającymi na twarz, targany wstydem, którego nie

zdoła zapomnieć i który będzie go prześladował całe życie jak niekończący się koszmar. Wokół słyszał tylko odgłosy szpadli uderzających o kamienie, sapanie i szloch niektórych kobiet. Gdy skończyli, zapadła już noc. Rolf spostrzegł, że na wieżach strażniczych zabłysły reflektory, rozjaśniając ciemności. Rosyjski oficer wydał rozkaz i ludzie z miasteczka zaczęli podchodzić dwójkami po ciała. Chłopiec wytarł ręce o spodnie, otarł pot z twarzy i ruszył razem ze swym bratem Jochenem w stronę tego, co ich czekało. Matka chciała ich zatrzymać ochrypłym krzykiem, ale chłopcy poszli dalej, schylili się i za kostki u nóg oraz nadgarstki chwycili nagiego i łysego trupa, samą skórę i kości, lekkiego, zimnego i kruchego jak porcelana. Unieśli go bez wysiłku i ściskając zesztywniały kształt, zaczęli posuwać się w kierunku wykopanych na dziedzińcu dołów. Ciało zakołysało się lekko i głowa opadła do tyłu. Rolf obejrzał się za siebie, szukając wzrokiem matki. Zobaczył ją skuloną od torsji i jakimś gestem chciał jej dodać otuchy, ale obie ręce miał zajęte. Grzebanie więźniów z obozu skończyło się grubo po północy. Zapełnili groby i przysypali ziemią, jednak nie mogli jeszcze odejść. Żołnierze kazali im przejść się po barakach, zajrzeć do komór śmierci, przyjrzeć się piecom i stanąć pod szubienicami. Nikt nie odważył się pomodlić za ofiary. W głębi serca czuli, że od tej chwili będą starali się zapomnieć, wyrwać z duszy tę potworność, nigdy o niej nie wspominać w nadziei, że upływ czasu zdoła ją zatrzeć. Wrócili w końcu do domu, powoli powłócząc nogami, wyczerpani. Jako ostatni szedł Rolf, bo zdawało mu się, że kroczy między dwoma szeregami szkieletów, i pogrążył się, jak one, w rozpaczy śmierci. Tydzień później zjawił się Łukasz Carle. Rolf nie rozpoznał go, był jeszcze nierozumnym dzieckiem, gdy ojciec poszedł na front, a człowiek, który tego wieczora wszedł raptownie do kuchni, nie przypominał w niczym mężczyzny ze zdjęcia na kominku. Przez lata nieobecności ojca Rolf myślał o nim jak o bohaterze, ubrał go w mundur lotnika, pierś udekorował orderami. W chłopięcej wyobraźni stał się dumnym, walecznym żołnierzem w oficerskich butach błyszczących tak, że można było przejrzeć się w nich jak w lustrze. Ten obraz nijak nie pasował do postaci, która nagle zjawiła się w domu; nawet nie wstał z miejsca, by się przywitać, biorąc mężczyznę za jakiegoś żebraka. Ojciec z fotografii miał zadbane wąsy i stanowcze spojrzenie, zimne i ołowiane jak gradowa chmura. Człowiek, który wtargnął do kuchni, ubrany był w za duże spodnie, ściągnięte sznurkiem w pasie, podartą kurtkę, brudną chustkę na szyi, a zamiast błyszczących butów stopy miał owinięte szmatami. Był niski, źle ogolony, z rozczochranymi, posklejanymi włosami. Nie, Rolf nie mógł znać kogoś takiego. Natomiast pozostali członkowie rodziny rozpoznali go bez wahania. Na jego widok matka zakryła sobie usta obiema dłońmi, Jochen zerwał się na równe nogi i przewrócił krzesło, cofając się pospiesznie, a Katarzyna zanurkowała pod stół. Dawno już tego nie robiła, ale instynkt był silniejszy. Łukasz Carle nie wrócił dlatego, że tęsknił za domem. Nigdy nie czuł prawdziwej przynależności do tego miasteczka ani do żadnego innego, był samotnikiem, człowiekiem bez ojczyzny. Wrócił, bo był głodny i zrozpaczony i wolał dostać się do niewoli, niż dalej włóczyć się po polach. Dłużej już nie mógł. Zdezerterował i musiał ukrywać się za dnia, a wychodzić z ukrycia nocą, żeby przeżyć. Przywłaszczył sobie dokumenty poległego żołnierza z zamiarem zmiany nazwiska i zatarcia swej przeszłości, ale szybko zrozumiał, że nie ma dokąd pójść na tym rozległym i zrujnowanym kontynencie. Wspomnienie miasteczka z jego schludnymi domami, sadami, winnicami i szkołą, w której tyle lat pracował, nie pociągało go zanadto, ale nie miał wyboru. Dosłużył się kilku gwiazdek podczas wojny, nie za odwagę jednak, lecz za bezwzględność. Teraz był już innym człowiekiem, dotarł do najczarniejszej otchłani swej duszy, wiedział, do czego jest zdolny. Zaznał skrajności, przekroczył wszelkie granice nikczemnej zabawy i po tym wszystkim nie budziła w nim zapału myśl o powrocie do poprzedniego życia

i zajęcia się nauczaniem niesfornej smarkaterii. Uważał, że człowiek jest stworzony do wojny; historia dowodzi, że bez przemocy nie można osiągnąć postępu, zaciśnijcie zęby i bądźcie wytrwali, zamknijcie oczy i do ataku, jesteśmy przecież żołnierzami. Wszystkie cierpienia, przez jakie przeszedł, nie wywołały u niego tęsknoty za pokojem, raczej wbiły mu do głowy przekonanie, że tylko z prochu i krwi mogą narodzić się ludzie zdolni doprowadzić targaną sztormem nawę ludzkości do bezpiecznego portu. Przedtem jednak trzeba wyrzucić za burtę wszystkich słabeuszy i nieudaczników, zgodnie z nieubłaganymi prawami natury. - Co jest? Nie cieszy was mój widok? - powiedział zamykając za sobą drzwi. Upływ czasu nie umniejszył w niczym łatwości, z jaką Carle siał postrach w rodzinnym domu. Jochen usiłował coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle i wydobył z siebie tylko jakiś chrapliwy jęk, zasłaniając sobą brata, jakby chciał ochronić go przed nieokreślonym niebezpieczeństwem. Pani Carle, gdy tylko przyszła do siebie, podeszła do skrzyni i wyjąwszy z niej duży biały obrus, przykryła stół, żeby ojciec nie zobaczył Katarzyny, a najlepiej w ogóle zapomniał o jej istnieniu. Jednym szybkim spojrzeniem Łukasz Carle zawładnął domem i odzyskał panowanie nad rodziną. Żona wydała mu się równie głupia jak zawsze, z jej oczu nadal wyzierał strach, zachowała też w stanie nienaruszonym swój mocny zad. Jochen stał się młodzieńcem tak wysokim i krzepkim, że Carle nie potrafił zrozumieć, jak zdołał uniknąć powołania do młodzieżowych batalionów. Rolfa prawie nie znał, ale wystarczyła mu jedna chwila, by zdać sobie sprawę, że malec rósł uczepiony matczynej spódnicy i trzeba będzie się nim zająć, by stracił ten wygląd maminsynka. Już on zadba o to, żeby zrobić z niego mężczyznę. - Przygotuj mi ciepłą wodę do mycia, Jochen. Macie w tym domu coś do jedzenia? A ty musisz być Rolf... Zbliż się i podaj ojcu rękę. Nie słyszysz? Chodź tu! Od tego wieczoru życie Rolfa zmieniło się całkowicie. Mimo wojny i wszelkich niedostatków, jakie musiał znosić, nie wiedział tak naprawdę, czym jest lęk. Łukasz Carle go tego nauczył. Odtąd chłopiec nie zaznał spokojnego snu przez całe lata, aż do dnia, gdy ojca znaleziono w lesie kołyszącego się na gałęzi. Rosyjscy żołnierze, którzy zajęli miasteczko, byli nieokrzesani, wynędzniali i sentymentalni. Z bronią i całym wojennym rynsztunkiem zasiadali wieczorami wokół ogniska i nucili pieśni przywiezione ze swoich stron, a kiedy powietrze rozbrzmiewało ich pieniem, niektórzy płakali z tęsknoty. Czasem upijali się i bili między sobą albo tańczyli do utraty tchu. Mieszkańcy unikali ich, choć niektóre dziewczyny chodziły do obozu żołnierzy i w zamian za trochę jedzenia oddawały się w milczeniu, nie patrząc im w twarze. Zawsze z czymś wracały, mimo że zwycięzcy cierpieli taki sam głód jak zwyciężeni. Dzieci też podchodziły, żeby im się przyjrzeć, zaciekawione językiem, bronią, niezwykłymi obyczajami. Ich zachwyt wzbudzał pewien sierżant o twarzy naznaczonej bliznami, który bawił dzieciarnię, żonglując czterema nożami. Mimo kategorycznego zakazu matki Rolf podchodził bliżej niż jego koledzy i po krótkim czasie siedział już obok sierżanta, wsłuchiwał się w jego słowa i ćwiczył rzucanie noży. Rosjanie szybko powyszukiwali kolaborantów oraz ukrywających się w miasteczku dezerterów i rozpoczęły się sądy wojenne. Rozprawy były bardzo krótkie, nie mieli czasu na formalności, i odbywały się z udziałem nielicznej publiki, gdyż ludzie szybko poczuli się znużeni i nie chcieli słuchać wciąż tych samych oskarżeń. Kiedy jednak nadeszła kolej na Łukasza Carlego, Jochen i Rolf weszli dyskretnie i usiedli w samym końcu sali. Oskarżony nie wyglądał na skruszonego, a na swoją obronę powiedział tylko, że wykonywał rozkazy przełożonych, ponieważ nie szedł na wojnę, żeby się zastanawiać nad tym, co robi, lecz żeby wygrać. Sierżant żongler zauważył Rolfa na sali, zrobiło mu się żal chłopca i chciał go wyprowadzić, ale ten nie zamierzał się ruszyć,

zdecydowany wysłuchać wszystkiego do końca. Byłoby mu trudno wytłumaczyć temu człowiekowi, że siedzi blady nie z powodu współczucia, ale pragnienia, żeby dowody okazały się wystarczające i ojca postawiono przed plutonem egzekucyjnym. Gdy w końcu skazano go na sześć miesięcy ciężkich robót w kopalniach Ukrainy, Jochen i Rolf uznali to za bardzo łagodną karę i w skrytości ducha modlili się o to, żeby Łukasz Carle zginął tam i nigdy nie wrócił. Bieda nie skończyła się z nastaniem pokoju, dalej głównym zmartwieniem pozostawało zdobycie żywności, tak jak w latach poprzednich. Jochen ledwie potrafił czytać, był za to silny i uparty, więc kiedy ojciec wyjechał, wziął na siebie ciężar utrzymania rodziny i zajął się zbieraniem chrustu, sprzedażą kobiałek jeżyn i grzybów, polowaniem na króliki, kuropatwy i lisy. Rolf szybko stał się pomocnikiem brata. Tak jak on dopuszczał się drobnych kradzieży w sąsiednich wioskach, zawsze jednak w tajemnicy przed matką, która w najtrudniejszych nawet chwilach zachowywała się tak, jakby wojna była jakimś odległym i obcym koszmarem, z którym ona nie ma nic wspólnego. Nigdy się nie wahała, gdy chodziło o wpojenie dzieciom własnych zasad moralnych. Chłopiec tak bardzo przywykł do pustki w brzuchu, że długo potem, kiedy targowisko pełne już było wszelkich płodów ziemi, a na każdym rogu sprzedawano prażone pestki słonecznika, cukierki i kiełbaski, ciągle powracało do niego marzenie o czerstwym chlebie, ukrytym w zagłębieniu między deskami pod łóżkiem. Pani Carle zdołała zachować pogodę ducha i wiarę w Boga aż do dnia, w którym jej mąż wrócił z Ukrainy, żeby na stałe już zostać w domu. W owej chwili opuściła ją cała odwaga. Skuliła się i zamknęła w sobie, pogrążając się w obsesyjnych myślach. Strach, jaki zawsze przed nim czuła, ostatecznie ją sparaliżował, nie umiała znaleźć ujścia dla własnej nienawiści i to ta nienawiść w końcu ją zniszczyła. Z niezmienną pedanterią wykonywała dalej swoje czynności, pracując od świtu do nocy, opiekując się Katarzyną i usługując reszcie rodziny, ale przestała się odzywać i uśmiechać, przestała chodzić do kościoła, bo nie chciała już klękać przed tym bezlitosnym Bogiem, który nie wysłuchał jej zasadnych skądinąd błagań o posłanie męża do piekła. Nie starała się także chronić Jochena i Rolfa przed wybrykami ich ojca. Krzyki, razy i kłótnie stały się czymś naturalnym i przestały wywoływać u niej jakąkolwiek reakcję. Siadała przed oknem z nieobecnym spojrzeniem, uciekając w ten sposób w przeszłość, w której nie znała swego męża i była młodą dziewczyną, nie dotkniętą jeszcze nieszczęściem. Carle twierdził, że istoty ludzkie dzielą się na kowadła i młoty; jedni rodzą się, by zadawać ciosy, inni, by je przyjmować. Pragnął, oczywiście, żeby jego synowie byli jak młoty. Nie znosił u nich najmniejszej słabości, szczególnie u Jochena, na którym wypróbowywał swój system nauczania. Wpadał w szał, gdy w odpowiedzi na jego starania chłopak coraz bardziej się jąkał i obgryzał paznokcie. Zrozpaczony Jochen roił nocami o sposobach uwolnienia się od tej udręki raz na zawsze, w świetle dnia jednak odzyskiwał poczucie rzeczywistości, spuszczał głowę i posłusznie wykonywał polecenia ojca, nie mając śmiałości, by mu się przeciwstawić, chociaż był od niego dziesięć centymetrów wyższy i miał siłę konia pociągowego. Uległości starczyło mu aż do pewnej zimowej nocy, kiedy to Łukasz Carle przypomniał sobie o czerwonych trzewikach. Chłopcy byli już w takim wieku, że potrafili domyślić się, co oznacza ta ciężka atmosfera, pełne napięcia spojrzenia, złowróżbna cisza. Jak zwykle w takich razach Carle kazał synom zostawić ich samych, zabrać ze sobą Katarzynę, iść do swego pokoju i nie wychodzić z niego pod żadnym pozorem. Nim odeszli, Jochen i Rolf zdołali dostrzec przerażenie w oczach matki i wyczuć jej drżenie. Wkrótce potem, gdy zesztywniali leżeli już w łóżkach, usłyszeli hałaśliwą muzykę nastawioną na cały regulator. Zobaczę, co on robi mamie - zdecydował Rolf. Świadomość, że na drugim końcu korytarza powtarza się koszmar znany w tym domu od zawsze, była nie do zniesienia.

Zostań tutaj. Ja pójdę... jestem starszy - odpowiedział Jochen. I zamiast zakopać się pod kołdrą, jak robił to całe życie, wstał, włożył spodnie, kurtkę, wełnianą czapkę i zimowe buty. W głowie czuł pustkę. Kiedy już ubrał się starannie, wyszedł i ruszył korytarzem. Spróbował otworzyć drzwi do pokoju, ale były zamknięte na zasuwkę. Powoli, z tą samą dokładnością, z jaką zastawiał wnyki czy rąbał drwa na opał, podniósł nogę i jednym mocnym kopnięciem wyrwał metalowy rygiel. Rolf szedł boso i w piżamie za bratem i gdy otworzyły się drzwi, ujrzał matkę zupełnie nagą, chwiejącą się w dziwacznych trzewikach na wysokich obcasach. Carle wściekłym krzykiem kazał im natychmiast się wynieść, ale Jochen ruszył przed siebie, minął stół, odsunął matkę, która próbowała go zatrzymać i szedł z taką stanowczością, że ojciec cofnął się niepewny. Pięść Jochena uderzyła w twarz mężczyzny z siłą młota, a cios rzucił go na kredens, który runął na ziemię. Rozległ się trzask pękającego drewna i brzęk tłukących się talerzy. Rolf spojrzał na nieruchome ciało na podłodze, nabrał powietrza i ruszył do swego pokoju, wziął koc i szybko wrócił, żeby okryć matkę. - Do widzenia, mamo - powiedział Jochen, stojąc w progu domu i nie mając odwagi na nią spojrzeć. - Do widzenia, synku - odpowiedziała cicho i poczuła ulgę, że przynajmniej jedno z jej dzieci będzie odtąd bezpieczne. Następnego dnia Rolf ubrał się w spodnie swego brata, podwinąwszy przedtem za długie nogawki, i zawiózł ojca do szpitala, gdzie nastawili mu przesuniętą szczękę. Przez długie tygodnie Carle nie mógł mówić i trzeba było podawać mu płynne pokarmy za pomocą kroplomierza. Po odejściu starszego syna pani Carle pogrążyła się w cichym żalu, a Rolf musiał teraz samotnie stawiać czoło człowiekowi, którego nienawidził i którego się bał. Katarzyna patrzyła wzrokiem wylęknionej wiewiórki. Jej dusza była wolna od wspomnień. Potrafiła już sama jeść, zawołać, gdy musiała iść do ustępu, i pobiec do kryjówki pod stołem, gdy przychodził ojciec, ale niczego ponadto nie mogła się nauczyć. Rolf przynosił jej małe podarki: żuka, gładki kamyk, orzech, którego skorupkę otwierał ostrożnie, żeby wyjąć owoc. Ona wynagradzała mu to zwierzęcym niemal przywiązaniem. Czekała na niego cały dzień, a gdy słyszała kroki brata i w chwilę potem miała przed sobą jego twarz wynurzającą się spomiędzy nóg krzeseł, wydawała z siebie piski podobne krzykom mewy. Całe godziny spędzała nieruchomo pod dużym stołem, pod osłoną masywnego drewna, dopóki jej ojciec nie wyszedł lub nie usnął. Do tego stopnia przyzwyczaiła się do życia w swej kryjówce, do nasłuchiwania zbliżających się lub oddalających kroków, że czasami, choć już niebezpieczeństwo minęło, nadal nie chciała wyjść. Wtedy matka podawała jej tam miskę zupy, Rolf zaś brał pościel i wślizgiwał się pod stół, żeby mogła zasnąć przytulona do niego. Gdy Łukasz Carle siadał do stołu, jego nogi często niemal dotykały dzieci znieruchomiałych i niemych, trzymających się kurczowo za ręce, bezpiecznych w swej kryjówce, do której dźwięki, zapachy i obecność innych ludzi docierały w złagodzonej formie, bo stwarzała wrażenie podwodnej pieczary. Rodzeństwo spędziło tam tyle czasu, że Rolf Carlę zachował wspomnienie mlecznego światła pod obrusem i wiele lat później, na drugim końcu świata, pewnego dnia obudził się, płacząc pod białą moskitierą, gdzie spał z ukochaną kobietą. Trzy W pewien świąteczny wieczór, gdy miałam jakieś sześć lat, moja matka połknęła kość kurczaka. Profesor Jones, owładnięty nienasyconą nigdy żądzą wiedzy, nie obchodził świąt Bożego Narodzenia ani żadnych innych, ale ludzie u niego zatrudnieni co roku urządzali Wigilię. Ustawiali w kuchni szopkę z surowymi figurkami z gliny, śpiewali kolędy i każdy dawał mi jakiś upominek. Już kilka dni wcześniej zaczynali przygotowywać kreolską potrawę z duszonego mięsa, wymyśloną w zamierzchłych czasach przez niewolników. W epoce kolonialnej zamożne rodziny zasiadały dwudziestego czwartego grudnia do wielkiego stołu. Resztki z

przyjęcia dostawały się służącym, a ci siekali je, obtaczali w kukurydzianym cieście, zawijali w liście bananowca, a potem gotowali w wielkich garach. Potrawa była tak wyborna, że przepis przetrwał wieki i nadal jest stosowany każdego roku, choć nikt już nie zbiera resztek z pańskiego stołu i każdy składnik gotuje się dziś oddzielnie, co pochłania dużo czasu. Na najdalszym patio służba profesora hodowała kury, indyki i jednego świniaka. Tuczyli je przez okrągły rok na tę szczególną i wystawną okazję. Tydzień wcześniej zaczynali wpychać ptakom do gardła orzechy i wlewać rum, a świniaka zmuszali do wypijania całych litrów mleka z karmelem i przyprawami, żeby mięso było potem bardziej kruche. Podczas gdy kobiety wędziły liście, przygotowywały garnki i żarowniki, mężczyźni zabijali zwierzęta w krwawej orgii fruwających piór i świńskiego kwiku, aż wreszcie wszyscy padali pokotem, znużeni dusznymi oparami alkoholu i śmierci. Mieli dosyć jedzenia, picia rosołu uwarzonego ze wszystkiego po trochu i śpiewania do zachrypnięcia pieśni na chwałę Dzieciątka Jezus. Tymczasem w innym skrzydle domu profesor Jones spędzał dzień tak jak każdy inny, nie zdając sobie nawet sprawy, że nadeszło Boże Narodzenie. Fatalna kość znalazła się w mięsnym farszu przez nieuwagę i matka nic nie poczuła aż do chwili, gdy utknęła jej w gardle. Kilka godzin później zaczęła pluć krwią, a w trzy dni potem zgasła po cichutku, tak samo jak żyła. Byłam przy niej do końca i nie zapomniałam tej chwili, bo odtąd musiałam być zawsze czujna, żeby nie zagubiła mi się w krainie niepowrotnych cieni, dokąd idą wszystkie błąkające się dusze. Umierała bez lęku, żeby mnie nie przestraszyć. Może ostry kawałek kości kurczaka rozerwał w niej coś ważnego i dostała wewnętrznego krwotoku. Nie wiem. Kiedy zrozumiała, że życie z niej uchodzi, zamknęła się ze mną w naszym pokoju za patio, abyśmy mogły być razem do końca. Powoli, żeby nie ponaglać śmierci, umyła się wodą i mydłem, usuwając zapach piżma, który zaczynał ją męczyć, zaplotła swój długi warkocz, włożyła długą, białą halkę, którą uszyła kiedyś podczas godzin sjesty, i położyła się na tym samym sienniku, na którym mnie poczęła z zatrutym jadem Indianinem. Chociaż nie zrozumiałam wówczas znaczenia tego obrzędu, przyglądałam się matce z taką uwagą, że do dziś pamiętam każdy jej gest. - Śmierci nie ma, córeczko. Ludzie umierają tylko wtedy, gdy się o nich zapomina - wyjaśniła mi matka krótko przedtem, nim odeszła. - Jeśli mnie nie zapomnisz, zawsze będę z tobą. - Będę o tobie pamiętała - obiecałam. - Zawołaj teraz matkę chrzestną. Poszłam szukać kucharki, owej grubej Mulatki, która pomogła mi się urodzić i w swoim czasie zaniosła mnie do chrzcielnicy. - Opiekuj się moją dziewczynką, kumo. Oddaję ją w twoje ręce - powiedziała moja matka, wycierając dyskretnie strużkę krwi spływającą jej po podbródku. Potem wzięła mnie za rękę i wzrokiem mówiła mi, jak bardzo mnie kocha, aż w końcu oczy jej zaszły mgłą i życie uszło z niej bezgłośnie. Przez kilka chwil zdawało się, że coś świetlistego unosi się w nieruchomym powietrzu pokoju, rozjaśniając go niebieską poświatą i perfumując powiewem piżma, ale natychmiast wszystko znów stało się zwyczajne, powietrze było powietrzem, światło znowu było żółte, a zapach zwykłym, codziennym zapachem. Wzięłam jej twarz w dłonie i leciutko potrząsnęłam, wołając, mamo, mamo, przytłoczona tym nowym milczeniem, jakie między nami zapadło. - Wszyscy umierają, to nic takiego - powiedziała matka chrzestna i trzema ruchami nożyczek obcięła jej włosy, by sprzedać potem w sklepie perukarskim. - Teraz trzeba ją stąd zabrać, nim pan odkryje ciało i każe mi je zanieść do laboratorium. Wzięłam długi warkocz, owinęłam go sobie wokół szyi i skuliłam się w kącie, wciskając głowę między kolana, bez jednej łzy, bo nie znałam jeszcze ogromu straty. Przesiedziałam tak wiele godzin, może całą noc, aż do chwili gdy przyszło dwóch mężczyzn, zawinęli ciało w jedyną narzutę z łóżka i zabrali je

bez słowa. Wówczas cała otaczająca mnie przestrzeń wypełniła się bezlitosną pustką. Kiedy odjechał skromny wóz pogrzebowy, matka chrzestna zaczęła mnie szukać. Musiała zapalić zapałkę, żeby mnie zobaczyć, bo pokój był pogrążony w mroku, przepaliła się żarówka w lampie i zdawało się, że świt zatrzymał się w progu. Znalazła mnie skuloną, podobną do małego tobołka na podłodze, i zawołała dwa razy imieniem i nazwiskiem, żeby przywrócić mi poczucie rzeczywistości. Ewa Luna, Ewa Luna! W drgającym świetle płomienia zobaczyłam wielkie stopy w kapciach i rąbek bawełnianej sukienki. Podniosłam oczy i napotkałam jej wilgotne spojrzenie. Uśmiechnęła się do mnie w krótkiej chwilce, gdy dogasał migotliwy płomyk zapałki. Potem poczułam, że nachyla się w ciemności, bierze mnie w grube ramiona, sadowi na kolanach i zaczyna kołysać, zawodząc cicho jakiś afrykański lament, żeby mnie uśpić. - Gdybyś była chłopcem, poszłabyś do szkoły, a potem na adwokata i miałabym na starość spokojną głowę. Adwokaty najwięcej zarabiają, umieją namącić. Mętna woda to dla nich czysty zysk - mówiła matka chrzestna. Utrzymywała, że lepiej być mężczyzną, bo nawet największy biedak ma własną żonę, której może rozkazywać. Wiele lat później doszłam do wniosku, że może miała rację, choć nadal nie potrafiłabym odnaleźć się w męskim ciele, z zarostem na twarzy, pokusą wydawania rozkazów i z tym czymś poniżej pępka, co wymyka się kontroli i z czym, mówiąc całkiem szczerze, nie wiedziałabym, co zrobić. Matka chrzestna na swój sposób darzyła mnie uczuciem i jeśli nigdy mi tego nie okazywała, to dlatego, że była zwolenniczką surowego wychowania i że wcześnie pomieszało jej się w głowie. W tamtych czasach nie była jeszcze taką ruiną, jaką jest dziś. Była wyzywającą, śniadą kobietą o obfitych piersiach, zaznaczonej talii, a pod spódnicą skrywała biodra szerokie jak kredens. Gdy szła ulicą, mężczyźni się za nią oglądali, wykrzykiwali sprośne komplementy, starali się ją uszczypnąć, a ona nie umykała z pośladkami, lecz odpłacała pięknym za nadobne, waląc na odlew torebką, co sobie wyobrażasz, bezczelny czarnuchu, i śmiała się, żeby błysnąć złotym zębem. Co wieczór brała kąpiel w balii, polewając się wodą z dzbanka i pocierając namydlonym gałgankiem, dwa razy dziennie zmieniała bluzkę, spryskiwała się wodą różaną, włosy myła w jajku, a zęby czyściła solą, żeby błyszczały. Biła od niej silna, słodkawa woń, której nie łagodziła ani woda różana, ani mydło, a którą bardzo lubiłam, bo przypominała mi ciepły budyń. Pomagałam jej przy kąpieli, polewając wodą plecy, zachwycona ciemnym ciałem, fioletowymi sutkami, wzgórkiem łonowym pokrytym kręconymi włoskami, pośladkami miękkimi i pękatymi jak skórzany fotel, w którym marniał profesor Jones. Głaskała się pieszczotliwie gałgankiem i uśmiechała, dumna z obfitości swego ciała. Poruszała się z wyzywającym wdziękiem, wyprostowana, w rytm tajemnej muzyki, jaką nosiła w środku. Poza tym jednak wszystko w niej było nieokrzesane, nawet śmiech i płacz. Wpadała w złość bez powodu i wymachiwała rękoma, wymierzając klapsy w powietrzu, a jeśli już któryś z nich mnie dosięgną!, rozbrzmiewał niczym wystrzał armatni. W ten sposób, bez złych zamiarów, rozerwała mi ucho. Oprócz pomocy przy mumiach, do których nigdy nie czuła ani odrobiny sympatii, wiele lat pracowała jako kucharka doktora, zarabiając mizernie i wydając prawie wszystko na tytoń i rum. Zajęła się mną, ponieważ wcześniej wzięła na siebie obowiązek świętszy od więzów krwi. Nie ma przebaczenia dla kogoś, kto zaniedbuje dziecko chrzestne, bo postępuje gorzej, niż gdyby opuścił własne dziecko, mówiła. Muszę cię wychować na porządną, schludną i pracowitą dziewczynę, bo rozliczą mnie z tego w dniu Sądu Ostatecznego. Moja matka nie wierzyła w grzech pierworodny i dlatego uważała, że nie trzeba mnie chrzcić, ale to ona, kucharka, nalegała uporczywie i wytrwale. W porządku, jeśli sprawi to kumie przyjemność, niech kuma robi, na co ma ochotę, ale proszę nie zmieniać imienia, które dla niej wybrałam, zgodziła się wreszcie Consuelo. Przez trzy miesiące Mulatka nie piła i nie paliła, żeby zaoszczędzić trochę pieniędzy i wyznaczonego dnia kupiła mi sukienkę z organdyny w kolorze

poziomkowym, zawiązała wstążkę na czterech nędznych włoskach, które zwieńczały moją głowę, skropiła mnie wodą różaną i zaniosła w ramionach do kościoła. Mam zdjęcie z chrztu, wyglądam na nim jak śmieszny prezent urodzinowy. Ponieważ nie starczało jej pieniędzy na mszę, wysprzątała w zamian całą świątynię, poczynając od zamiecenia podłóg a skończywszy na oczyszczeniu kredą naczyń liturgicznych i zapastowaniu woskiem drewnianych ław. Dzięki temu zostałam ochrzczona uroczyście i z przepychem, niczym dziecko ludzi bogatych. - Gdyby nie ja, dalej byłabyś bezbożnicą. Niewiniątka, które umierają bez przyjęcia sakramentu, idą do otchłani na krawędzi piekła i nigdy już stamtąd nie wychodzą - powtarzała mi zawsze matka chrzestna. - Inna sprzedałaby cię na moim miejscu. Łatwo znaleźć chętnych na jasnookie dziewczynki, podobno kupują je jankesi i zabierają do swego kraju, ja jednak dałam słowo twojej matce i jeśli go nie dotrzymam, będę się smażyć w piekielnym ogniu. Granica między dobrem i złem rysowała się dla niej bardzo wyraźnie i zawsze gotowa była uczyć mnie posłuszeństwa nawet biciem, czyli w jedyny sposób, jaki znała, bo ją samą tak wychowywano. Dopiero od niedawna uważa się, że dzieciom dobrze robi zabawa lub czułość - mojej chrzestnej nigdy nie przyszłoby to do głowy. Starała się nauczyć mnie szybko pracować, nie tracić czasu na myślenie o niebieskich migdałach, drażniło ją roztargnienie i powolność, chciała, żebym bez zwłoki wykonywała każde polecenie. Głową bujasz w obłokach, a potykasz się o własne nogi, mówiła i nacierała mi łydki emulsją Scotta, taniutkim, lecz bardzo popularnym środkiem wzmacniającym, robionym z wielorybiego tranu, który, jeśli wierzyć reklamom, stanowił remedium na wszystko. Rum zmącił nieco umysł matki chrzestnej. Wierzyła w katolickich świętych, w świętych pochodzenia afrykańskiego i w wielu innych, których sama wymyśliła. Zrobiła w swoim pokoju ołtarzyk, gdzie stały w rzędzie woda święcona, fetysze wudu, zdjęcie zmarłego ojca i małe popiersie, które uważała za podobiznę świętego Krzysztofa, choć, jak później odkryłam, było popiersiem Beethovena, nigdy jednak nie wyprowadziłam jej z błędu, bo uważała je za najbardziej cudowny przedmiot na ołtarzu. Ciągle rozmawiała ze swoimi bóstwami tonem niedbałym i wyniosłym, prosząc je o różne pomniejsze przysługi, potem zaś, gdy stała się miłośniczką telefonu, dzwoniła do nich do nieba, tłumacząc sobie sygnał telefoniczny jako odpowiedź od boskich rozmówców. W ten sposób nawet w sprawach najbardziej banalnych otrzymywała instrukcje z niebios. Darzyła szczególną czcią świętego Benedykta, przystojnego i jasnowłosego młodzieńca, niegdyś hulakę, który nie mógł się opędzić od kobiet, a który potem sam wszedł w ogień, żeby płomienie osmaliły go jak polano i dopiero wówczas mógł wielbić Boga i spokojnie czynić cuda, bez rozpustnic czepiających się niczym rzepy jego tuniki. Do niego się modliła, żeby ulżył jej, gdy trzeźwiała po przepiciu. Jej wyobraźnia lubowała się w torturach i straszliwych śmierciach, wiedziała, co przydarzyło się każdemu męczennikowi i każdej dziewicy z żywotów świętych katolickich, i zawsze była gotowa mi to opowiedzieć. Słuchałam jej z niezdrowym podnieceniem i ciągle dopytywałam się o nowe szczegóły. Najbardziej lubiłam historię świętej Łucji, bez przerwy chciałam o niej słuchać ze wszystkimi detalami: dlaczego Łucja odrzuciła miłość cesarza, w jaki sposób wydłubali jej oczy, czy to prawda, że te wyrwane źrenice posłały świetliste spojrzenie ze srebrnej tacy, na której spoczywały niczym dwa samotne jaja, i że to spojrzenie oślepiło cesarza, podczas gdy Łucji wyrosło dwoje pięknych, niebieskich oczu, dużo ładniejszych niż te, które miała przedtem. Wiara mojej biednej chrzestnej była niewzruszona i żadne późniejsze nieszczęście nie potrafiło jej nadwątlić. Niedawno, gdy przyjechał do nas papież, uzyskałam dla niej przepustkę z sanatorium, bo szkoda by było, gdyby miała stracić okazję zobaczenia Ojca Świętego w białym habicie i ze złotym krzyżem, głoszącego swoje niemożliwe do udowodnienia nauki w doskonałym hiszpańskim lub w dialekcie Indian, zależnie od potrzeby. Kiedy chrzestna -

bardzo już wówczas stara - zobaczyła, jak jedzie w akwarium z pancernego szkła świeżo odmalowanymi ulicami, wśród kwiatów, wiwatów tłumu, chorągiewek i agentów ochrony, padła na kolana, przekonana, że to prorok Eliasz na wycieczce po ziemskim padole. Bałam się, że tłum ją zadepcze, i chciałam stamtąd zabrać, ale ona nie ruszyła się z miejsca, póki nie kupiłam jej papieskiego włosa jako relikwii. W dniach pielgrzymki wielu ludzi zachowywało się lepiej, jedni przyrzekli darować długi swoim dłużnikom, inni nie wspominać o walce klas ani o środkach antykoncepcyjnych, żeby nie dawać Ojcu Świętemu powodów do smutku. Ja jednak, prawdę mówiąc, nie zachwyciłam się znakomitym gościem, bo religia nie budziła we mnie dobrych wspomnień. Pewnej niedzieli, gdy byłam dzieckiem, chrzestna zabrała mnie do kościoła parafialnego i kazała uklęknąć w drewnianej kabinie z zasłonkami. Miałam zdrętwiałe palce i nie potrafiłam ich skrzyżować tak, jak mnie uczyła. Poczułam przez kratkę mocny oddech księdza, wymień swoje grzechy, rozkazał, i natychmiast zapomniałam wszystkie, jakie wcześniej wymyśliłam, nie wiedziałam, co odpowiedzieć, zakłopotana starałam się coś sobie przypomnieć, choćby grzech powszedni, ale nie przychodził mi do głowy nawet najdrobniejszy. - Dotykasz ciała rękami? - Tak... - Jak często, dziecko? - Codziennie. - Codziennie?! Ile razy? - Nie liczę... wiele razy... - To straszliwa zniewaga w oczach Boga! - Nie wiedziałam, ojcze. A jeśli włożę rękawiczki, to też będzie grzech? - Rękawiczki! Co ty pleciesz, głupia! Żarty sobie stroisz?! - Nie, nie... - zapewniłam przerażona i pomyślałam, że byłoby dosyć trudno myć twarz, czyścić zęby albo drapać się w rękawiczkach. - Obiecaj, że więcej tego nie zrobisz. Czystość i niewinność są największymi cnotami dziewczynki. Jako pokutę odmówisz pięćset razy Ave Maria i oby Bóg ci wybaczył. - Nie mogę, ojcze - odpowiedziałam, bo umiałam liczyć tylko do dwudziestu. - Jak to nie możesz?! - ryknął ksiądz, opryskując mnie przez kratki konfesjonału całym deszczem śliny. Rzuciłam się biegiem do wyjścia, ale chrzestna złapała mnie w locie i trzymała za ucho, rozmawiając z księdzem o tym, że dobrze by było posłać mnie do pracy, zanim charakter wypaczy mi się jeszcze bardziej, a dusza pogrąży w mroku. Po śmierci mojej matki przyszła pora na profesora Jonesa. Umarł ze starości, rozczarowany światem i własną wiedzą, przysięgłabym jednak, że umarł w pokoju. Wobec niemożliwości zabalsamowania siebie samego, który to zabieg zapewniłby mu godne trwanie wśród angielskich mebli i książek, nakazał w testamencie odesłać zwłoki do swego dalekiego, rodzinnego miasta. Nie życzył sobie spoczywać na miejscowym cmentarzu, przysypany obcą ziemią, pod niemiłosiernie palącym słońcem i w sąsiedztwie „któż to może wiedzieć jakiej hołoty”, jak się wyrażał. Wyzionął ducha pod wentylatorem w sypialni, zlany potem i znieruchomiały za sprawą swego paraliżu, a za jedyne towarzystwo miał pastora z Biblią i mnie. Resztka strachu, jaki we mnie budził, uleciała, gdy zrozumiałam, że nie może poruszać się bez cudzej pomocy i gdy jego głos silny jak dzwon zmienił się w sapanie konającego. Wałęsałam się bez żadnego nadzoru po tym zamkniętym przed całym światem domu, w którym śmierć rozbiła swoje obozowisko, odkąd doktor zajął się prowadzeniem doświadczeń. Kiedy nie mógł już opuszczać pokoju, żeby besztać służących ze swego wózka inwalidzkiego i gnębić ich sprzecznymi poleceniami, dyscyplina wśród służby mocno się rozluźniła. Widziałam, jak przy każdej nadarzającej się okazji wynosili srebrne sztućce, dywany, obrazy, a nawet

flakony i flakoniki, w których uczony przechowywał swoje chemiczne substancje. Nikt już nie nakrywał stołu wykrochmalonym obrusem, nie stawiał na nim błyszczącej zastawy, nikt nie zapalał kryształowych żyrandoli ani nie podawał profesorowi fajki. Matka chrzestna przestała przejmować się gotowaniem i codziennie podawała pieczone banany, ryż i smażoną rybę. Nie zaprzątano sobie głowy porządkiem, więc brud i liszaj pokrywały z wolna ściany i drewniane podłogi. Od czasu historii ze żmiją surucucu nikt też nie zajmował się ogrodem, a zachłanna roślinność była gotowa pochłonąć dom i wedrzeć się na chodniki. Służba ucinała sobie poobiednią drzemkę, wszyscy pili za dużo rumu, bez przerwy ktoś wychodził na przechadzkę, a z włączonego cały dzień radia płynęły nastawione na cały regulator bolera, cumbias i rancheras. Nieszczęsny profesor, który w czasach, gdy był jeszcze zdrowy, tolerował wyłącznie swoje płyty z muzyką klasyczną, doznawał niewypowiedzianych katuszy z powodu tego hałasu i na próżno dzwonił zapamiętale dzwoneczkiem, wzywając służbę, bo i tak nikt nie przychodził. Moja chrzestna wstępowała do niego tylko wtedy, gdy spał, żeby pokropić go wodą święconą wykradzioną z kościoła, bo uważała, że byłoby bardzo nikczemne pozwolić mu umrzeć bez przyjęcia sakramentów, jak jakiemuś żebrakowi. Gdy pewnego ranka jedna ze służących otworzyła drzwi pastorowi ubrana tylko w stanik i majtki, bo upał był nie do zniesienia, pomyślałam, że skoro nikt już nie przestrzega dyscypliny, to nie ma powodu, bym ja trzymała się nadal na ostrożną odległość od naszego chlebodawcy. Od tej chwili często go odwiedzałam, początkowo zaglądając tylko przez próg, później wsuwając się do pokoju coraz dalej, aż wreszcie zaczęłam bawić się na jego łóżku. Spędzałam obok staruszka długie godziny, próbując nawiązać z nim kontakt, i w końcu zaczęłam rozumieć jego pomruki, niewyraźne z powodu paraliżu i cudzoziemskiego akcentu. Gdy siedziałam przy nim, profesor zapominał chyba na parę chwil o poniżającej agonii i męczarniach spowodowanych bezwładem. Brałam książki z jego niedostępnych dotychczas regałów i trzymałam je przed nim, żeby mógł czytać. Niektóre były napisane po łacinie, wtedy mi je tłumaczył, wyraźnie zachwycony, że ma uczennicę. Głośno też żałował, że wcześniej nie zdał sobie sprawy z mojej obecności w domu. Może nigdy nie miał do czynienia z żadnym dzieckiem i odkrył poniewczasie, jak przyjemnie być dziadkiem... - Skąd się wzięło to stworzenie? - pytał przeżuwając powietrze. - Czy jest moją córką, wnuczką, a może przywidzeniem chorego umysłu? Skórę ma śniadą, ale oczy podobne do moich... Podejdź tu, maleńka, niech ci się przyjrzę. Nie potrafił skojarzyć mnie z Consuelo, choć dobrze pamiętał kobietę, która służyła u niego ponad dwadzieścia lat i kiedyś spuchła jak balon po jakimś silnym ataku niestrawności. Często mi o niej opowiadał i powtarzał z przekonaniem, że jego ostatnie chwile byłyby inne, gdyby to ona się nim opiekowała. Ona by mnie nie zdradziła, mówił. Tamponikami z waty zatykałam mu uszy, żeby nie zwariował od jazgotu radia, myłam go i podkładałam złożone na pół ręczniki, żeby nie leżał na nasiąkniętym moczem materacu, wietrzyłam mu pokój i karmiłam kaszką dla niemowląt. Ten staruszek ze srebrną brodą był moją lalką. Któregoś dnia usłyszałam, jak powiedział pastorowi, że ja jestem dla niego ważniejsza niż wszystkie naukowe osiągnięcia. Trochę mu nakłamałam: że w swoim kraju ma liczną rodzinę, która na niego czeka, że jest dziadkiem kilkorga wnuków i że ma ogród pełen kwiatów. W bibliotece stała zabalsamowana pierwsza puma” jedna z pierwszych prac uczonego z okresu, gdy wypróbowywał cudowną substancję. Przyciągnęłam tę pumę do pokoju, położyłam w nogach łóżka i powiedziałam doktorowi, że to jego psiak przytulanka. Czyżby nie pamiętał? Biedne zwierzę było smutne. - Proszę zapisać to w moim testamencie, pastorze. Chcę, żeby ta dziewczynka była moją jedyną spadkobierczynią. Po mojej śmierci wszystko ma