SPECJALNYCH
Replika
WYSTĘPUJĄ:
Zuzanna Roszkowska - żona prawie idealna („prawie”
robi wielką różnicę)
Michał Roszkowski - lekarz, który nie mówi po bułgarsku Barbara Nowik - siostra
Zuzanny, która nie przejechała staruszki w żółtym berecie
Józef, Lech i Karol Kowalowie - bracia, którzy nie mają domu, mają za to karawan
Alina Kowal - żona Leszka Kowala, która nie chciała, ale musiała rozwieść się z mężem
Andrzej Korlacki - producent filmowy, który próbował
skorumpować komendanta policji
Franciszek Kukuł - komendant policji, który nie dał się skorumpować Korlackiemu
Emil Rusinek - aspirant, który zgubił żabę ze szkolnego terrarium
Nina Michalakowa - nauczycielka, która wiedziała, że Rusinek zgubił żabę
Patryk Sawicki - szofer Korlackiego, który strzelał do Zuzanny Karol Jagodziński -
mężczyzna, który jechał łowić śledzie nad Zegrzem Anita Deresz - kobieta, dla której
Karol Jagodziński jechał łowić śledzie nad Zegrzem Joanna Jarzębska - sąsiadka
Roszkowskich, złota medalistka w podnoszeniu tramwaju Paweł Gaweł - policjant, który
obiecał Michałowi, że aresztuje jego żonę
Andrzej Mikulski - właściciel agencji nieruchomości
„Cztery Kąty”, którego czwarta żona uciekła na Bali ze sprzedawcą pamiątek z
Zakopanego
PROLOG
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Osoba, która weszła do środka, nie zapaliła
światła. Najwidoczniej doskonale znała rozkład pomieszczeń, bo poruszała się po omacku,
nie wpadając na meble. W pewnym momencie sięgnęła po krzesło i postawiła je obok
szafy. Potem wspięła się na nie i przez chwilę czegoś szukała. A może coś chowała?
Nawet uważny obserwator nie mógłby tego stwierdzić w kompletnych ciemnościach.
Nagle krzesło niebezpiecznie się przechyliło. Ten, kto na nim stał, zachwiał się, ale na
szczęście w ostatniej chwili chwycił się drzwi od szafy i odzyskał równowagę. Musiał
jednak zahaczyć o coś ubraniem, bo rozległ się trzask rozdzieranej tkaniny. Przez chwilę
tajemniczy gość nie poruszał się.
Prawdopodobnie walczył z uwięzioną częścią garderoby.
Potem ostrożnie zeskoczył i po omacku ruszył do wyjścia.
Przy drzwiach zatrzymał się, jakby coś sobie przypomniał.
Wrócił, otworzył lodówkę, zajrzał do środka i pokiwał
z zadowoleniem głową. Po chwili drzwi zamknęły się.
Jeszcze przez chwilę słychać było kroki na korytarzu.
Wreszcie wszystko ucichło. Mieszkańcy domu, pogrążeni w głębokim śnie, nie mieli
pojęcia, że ktoś ich odwiedził…
ROZDZIAŁ I,
W K T Ó R Y M B L O N D Y N K I N I E K U P U J Ą
MIESZKAŃ, A A G E N C I N I E R U C H O M O Ś C I NIE S Ł O D Z Ą KAWY
Zuzanna Roszkowska, przez rodzinę i przyjaciół nazywana Zu, siedziała przy swoim
biurku w agencji nieruchomości „Cztery Kąty” i kiwała się na krześle. Telefon milczał,
nie było żadnych e-maili. Najwidoczniej kryzys trzymał się rynku nieruchomości równie
mocno jak psia kupa butów. Z nudów Zu sięgnęła po gazetę leżącą na sąsiednim biurku.
Należało ono do kolegi Jagodzińskiego, który chwilowo bawił poza firmą.
- Nie wiesz, kiedy Karol wróci? - krzyknęła w stronę sekretariatu.
- Pojęcia bladego nie mam - odpowiedziała Anita. -
Mówił, że idzie na spotkanie z dobrze rokującym klientem i że to może się przeciągnąć.
Latał po całym biurze jak opętany, bo w ostatniej chwili zauważył, że oderwała mu się
kieszeń od marynarki. Musiałam mu przyszyć, co by nie wypadł przed klientem jak
ostatnia fleja.
- E tam! Zaraz przed klientem! - Zu parsknęła śmiechem. Wiedziała swoje. - Laska, która
dzwoniła do niego rano, mówiła jak blondynka z dużym, profesjonalnie zo-perowanym
biustem. A takie nie kupują mieszkań. Ale może bardzo im przeszkadzają oderwane
kieszenie w marynarkach?
- Dlaczego? - zainteresowała się Anita, wyciągając z szuflady wielkie nożyczki.
10
- Dlaczego przeszkadzają im oderwane kieszenie? Nie wiem. Karolka się pytaj.
- Nie. Dlaczego nie kupują mieszkań?
- Nie wiesz? One je sobie biorą razem z cudzymi mężami, ich luksusowymi
samochodami, kontami w bankach, udziałami w spółkach giełdowych i wakacjami w
tropikach
- odpowiedziała Roszkowska i przechyliła się na krześle, żeby zobaczyć minę Anity.
Na widok wielkich nożyc w rękach koleżanki przemknęło jej przez myśl, że sekretarka
zamierza nimi wykastrować niewiernego Karolka, z którym spotykała się od dłuższego
czasu, dzielnie walcząc z bardzo liczną konkurencją. Na szczęście Anita jednym
machnięciem przecięła pół ryzy papieru i wrzuciła nożyce do szuflady.
- Ale przy okazji dostaje im się też przerośnięta prostata, łysiejąca czaszka i sfatygowana
wątroba - powiedziała.
- To kiepskie pocieszenie dla porzuconych przechodzonych żon. Dobrze, że Michał wraca
już z tego swojego Londynu - westchnęła Zu. - Przechodzona, co prawda, jeszcze nie
jestem, ale zawsze lepiej mieć sytuację pod kontrolą, a małża na oku.
- Małż nie mydło i się nie wymydli - stwierdziła sekretarka, po czym schyliła się i
wyciągnęła z szafki gilotynę do papieru.
- Ale co mi przyjdzie z mydła, które będzie leżało w cudzej mydelniczce? - Zu
uśmiechnęła się na myśl o łazience, w której już wkrótce nie będzie musiała kąpać się
sama. W tym kontekście nawet absurdalnie mały metraż łazienki stawał się zaletą, sprzyjał
bowiem wybitnie zacieśnianiu więzi małżeńskich.
Anita ryknęła śmiechem…
- Ty stara wariatko! - rzuciła do Zu, gdy wreszcie się opanowała. - Przez ciebie oplułam
sobie monitor. Teraz 11
muszę go wyczyścić. Ale to nawet dobrze, bo już prawie nic nie było na nim widać.
- Do usług. Następnym razem sama mogę ci go opluć
- odpowiedziała Zu i przerzuciła kilka stron czasopisma, które znalazła na biurku Karolka.
- Posłuchaj, to fajne.
Piszą, jakie głupie rzeczy ludzie robią w pracy. Pewien pracownik londyńskiego domu
maklerskiego z nudów po
łączył ze sobą 22 249 spinaczy biurowych. Tego samego dnia trafił do Księgi rekordów
Guinnessa i został wyrzucony z pracy oraz obciążony kosztami zatrudnienia pracownika,
którego bank musiał zaangażować do rozłączenia spinaczy.
- A nie wyszłoby taniej, gdyby kupili nowe? - zainteresowała się Anita, pucując monitor.
- Może te spinacze były metalowe i chcieli je oddać na złom? A tam na przykład
przyjmują tylko pojedyncze, no, na sztuki? Ci Angole są szurnięci. Ostatnio u Michała w
szpitalu jeden taki zrobił koszmarną awanturę, że mu ukradli srebrną łyżeczkę.
- No co ty?
- Naprawdę! Bardzo znany profesor wyciągał mu ły
żeczkę z brzucha. Taką małą. Nigdy nie wiem, do czego są te małe łyżeczki. Moim
zdaniem nadają się tylko do wydłubywania woskowiny z ucha. Facet pracował jako
majordomus u bogatych Angoli i srebra rodowe im podkradał, a że kontrolowali, to
wybierał tylko takie małe.
I połykał. Wyobraź sobie, po kilku godzinach od operacji gościu się budzi, no to Michał
pyta go standardowo: „Jak się pan nazywa?”, a gościu patrzy na niego i nagle jak nie
wrzaśnie: „Łyżka!”.
- No i co w tym dziwnego? Ja znam jednego, co się nazywa Ściera. Na dodatek rodzice
dali mu na imię Bruno.
- Bruno Ściera? Dla mnie brzmi odjazdowo. Koledzy w szkole pewnie krzyczeli za nim
Brudna Ściera. Ja za to ostatnio widziałam szyld dentysty: „Gabinet stomatolo-12
giczny Grzegorz Bezrąk”. To jak on te zęby boruje? Nogami? W każdym razie z karty
przy łóżku wynikało, że facet nie nazywa się wcale Łyżka, więc Michał jeszcze raz pyta:
„Jak się pan nazywa?”. A ten jeszcze głośniej:
„Łyżka!”, i rzuca się na niego. Już chcieli delikwenta pod namiot tlenowy zapakować, bo
może doszło do jakiegoś niedotlenienia mózgu, ale na szczęście ktoś sobie przypomniał o
tej łyżeczce, co ją klient połknął.
- No i co? Znaleźli? Ten profesor naprawdę ją ukradł?
- Szukali wszędzie i nic. W końcu zaczęli podejrzewać, że znowu mu ją zaszyli. No to
szykują faceta do drugiej operacji. Michał poleciał pogonić salową, co blok operacyjny
sprzątała. A ona na niego z gębą, że jak ona ma skończyć, kiedy panowie doktory se tu
kawiarnie urządzają!
Niedługo panienki zaczną sprowadzać! No to Michu pyta, o co chodzi z tą kawiarnią? A
ona, że łyżeczki z bufetu się po operacyjnej walają i ona musi odnosić.
- Przestań! Przez ciebie znowu oplułam monitor! Naprawdę odniosła tę łyżeczkę do
bufetu? Fuj! I znaleźli ją?
- No. Jeden ortopeda akurat mieszał nią kawę. Od kiedy Michał mi o tym opowiedział,
wolę pić gorzką. Może schudnę. Posłuchaj jeszcze tego… Pracownica francuskiego
merostwa zadrukowała jedną kartkę formatu A4
3549 razy z każdej strony. Fajne, nie? - krzyknęła Zu i wychyliła się, spoglądając w stronę
sekretariatu. Krzesło niebezpiecznie się zachwiało. Zu próbowała chwycić się krawędzi
biurka, ale minęła się z nią o kilka milimetrów i z hukiem wylądowała na podłodze. Traf
chciał, że w tym samym momencie otworzyły się drzwi wejściowe i drzwi od pokoju
prezesa.
- O! Masz czarne majtki! - zdziwił się uprzejmie Karelek, wchodząc do pokoju.
- Co pani robi na podłodze? - zdenerwował się Mikulski, wychodząc z gabinetu. - Proszę
natychmiast wstać! Co sobie klienci pomyślą?
13
- Przepraszam, panie prezesie. Już wstaję - powiedziała Zu i szybko pozbierała się z
podłogi. - Ale klienci i tak ostatnio do nas nie przychodzą.
- To wiem i bez pani. - Prezes nerwowo poprawił nowy krawat w dinozaury. - Ale nawet
jak nie przychodzą, to moi pracownicy powinni zachowywać się jak profesjonaliści. A nie
tym, no, gołym tyłkiem świecić. To jest agencja nieruchomości, a nie agencja towarzyska.
- Ona miała majtki, szefie. Czarne! Widziałem! -
Usłużny Karolek pospieszył na pomoc koleżance.
- Przymknij się - syknęła w jego stronę Zu.
- Nie przerywajcie mi! Zapomniałem, o czym mówiłem!
- O świeceniu gołym tyłkiem? - Karolek miał najwidoczniej za sobą bardzo udane
spotkanie, bo życzliwość dla reszty świata wyciekała z niego wszystkimi porami.
Spieszył z pomocą wszystkim, którzy byli w potrzebie, przynajmniej jego zdaniem.
- O kryzysie mówiłem! Ty, Karol, mógłbyś czasami myśleć o czymś innym niż… -
Mikulski zrobił znaczącą pauzę i spojrzał ciężkim wzrokiem na swojego pracownika.
- Musimy się wziąć do roboty, bo jeszcze dwa takie miesiące i trzeba będzie zamknąć
firmę. Potrzebni są nowi klienci. Dużo nowych klientów! A wy co robicie?
Zuzanna myślała, że znowu usłyszy kilka cierpkich słów na temat swoich
ekshibicjonistycznych popisów, bo prezes oskarżycielsko wyciągnął palec w jej stronę.
Ale nie!
- A ty, Roszkowska, gubisz wszystkie umowy wstępne na sprzedaż lokali przy Paradoksu.
Przez ciebie ludzie nie mogą podpisać kwitów u notariusza i wprowadzić się do swoich
mieszkań. No i co masz do powiedzenia?
Zu bez problemu potrafiła wypowiedzieć się na rozmaite tematy. Jako żona lekarza
mogłaby na przykład wyjaśnić Mikulskiemu, dlaczego usuwanie kamieni żółcio-14
wych laparoskopem jest lepsze niż tradycyjna operacja.
Albo opisać rodzaje szwów chirurgicznych. Niestety, gdzie się podziały dokumenty
dotyczące nowego domu przy ulicy Paradoksu już niekoniecznie. Dostała je od szefa w
zeszłym tygodniu. Dałaby sobie rękę uciąć, że schowała je do szuflady w biurku. Ale na
wszelki wypadek tylko jedną.
- No właśnie - skomentował jej milczenie Mikulski. -
Zaraz zaczną do mnie dzwonić ludzie, którzy kupili tam mieszkania, i będą się
dopytywać, kiedy dostaną klucze? I co ja mam im powiedzieć? No, jak sądzisz,
Roszkowska?
- Żeby zadzwonili później? - próbowała zgadnąć Zu. -
Przecież w końcu uda mi się znaleźć te kwity. Właśnie miałam się zabrać do szukania.
Mikulski westchnął i spojrzał na nią ciężkim wzrokiem.
- Ty już lepiej niczego nie szukaj. Tym zajmą się Karol i Anita. A dla ciebie mam…
- Wypowiedzenie? - Zu poczuła, jak nogi się pod nią uginają, i rozejrzała się w
poszukiwaniu krzesła. Niestety, jedyne wolne miało złamaną nogę po tym, jak się
przewróciło. Oparła się więc o biurko i czekała…
- N i e ! Zadanie specjalne. Pojedziesz w delegację!
- W delegację? - Zu odetchnęła z ulgą. Kara nie będzie jednak tak uciążliwa, jak się
można było spodziewać. Kolejny raz jej się upiecze. - Na trzy dni? To mogę, bez
problemu. Tylko muszę wrócić pod koniec przyszłego tygodnia, bo mam wizytę u
dentysty.
- Jakie trzy dni? Czy ja mówiłem coś o trzech dniach?
Wyjazd jest na pół roku! Podaj mi atlas samochodowy.
- Europy? - zapytała z nadzieją Zu. W końcu jeśli ma być zesłana do jakiejś dziury, to
niech to będzie dziura w słonecznej Hiszpanii albo w Grecji. Ostatecznie może być w
Chorwacji.
15
- Nie, no skąd! Polski oczywiście!
- To ja mam! - Anita ruszyła do sekretariatu i po chwili wróciła z atlasem samochodowym
pod pachą. Podając go szefowi, rzuciła: - Kieszeń się panu urwała.
- Faktycznie! Nie zauważyłem wcześniej. Zeszyj to z łaski swojej. - Mikulski zdjął
marynarkę i rzucił ją sekretarce, a potem zaczął wertować atlas. Po dłuższej chwili
postukał długopisem w środek strony: - Tu!
- Co tu? - Zu przyjrzała się i stwierdziła stanowczo: -
Tu nic nie ma, prezesie.
- Jak to nie ma? A to? - Mikulski pochylił się nad atlasem i postukał jeszcze raz.
Zu przytknęła nos do miejsca, które pokazywał szef.
- To jakiś paproch jest albo mucha napstrzyła. - Spróbowała zeskrobać paznokciem
malutką czarną plamkę.
- Nie - stwierdził stanowczo szef. - Żaden paproch, a Miasteczko Wielkie.
- Jakie wielkie, szefie? Przecież z legendy wynika, że oni tam mają pięć domów na krzyż!
To czym my tam będziemy handlować?
- Paprochami? - zachichotał rozkoszny Karolek.
- Przymknij się, Karolku, z łaski swojej, bo ci zaraz lutnę - warknęła Zu.
- Uspokójcie się. Miejscowość nazywa się Miasteczko Wielkie. I wcale nie pięć. To
całkiem spore miasto. Mieszkałem tam kiedyś, to wiem. Po drugie, za kilka lat, za
pieniądze z Unii Europejskiej mają w pobliżu zbudować zaporę, sztuczne jezioro i wtedy
ceny gruntów podskoczą.
A my sobie kupimy co nieco wcześniej i poczekamy na boom. Jedziesz tam, żeby
przygotować dla mnie wykaz interesujących działek. Rozejrzysz się, zrobisz notatki,
nawiążesz znajomości. Tylko nikomu ani słowa, że jesteś z agencji nieruchomości, bo jak
się rozniesie, to wszyscy zwietrzą kasę i nikt nam nie sprzeda nawet rozlatującego się
wychodka.
16
- To co mam im mówić, jak będą pytać, po co tak łażę, wszędzie zaglądam i węszę?
Mikulski miał najwidoczniej wszystko przemyślane, bo natychmiast odpowiedział:
- Powiesz, że jesteś pisarką i zbierasz materiały do książki o ich miejscowości. Jak ludzie
usłyszą, że będzie o nich w książce, to sami do ciebie przylecą. O sobie powiedzą, na
sąsiadów doniosą, władzę oplują. A ty raz na tydzień zbierzesz wszystko do kupy i
przyślesz mailem do biura.
- Eee… - skrzywił się Karolek. - Kto teraz czyta książki. Lepiej niech powie, że jest z
telewizji i będzie film kręcić.
- Doskonały pomysł, Karolu - pochwalił pracownika Mikulski. - Naprawdę!
- To może niech kolega Jagodziński jedzie węszyć w tej Dziurze Wielkiej? -
zaproponowała Zu z czarującym uśmiechem. - Zawsze mówi, że kobiety biorą go za
dziennikarza z TVN-u. No wiecie, tego co…
- Nie! - krzyknęli równocześnie Anita i Mikulski.
- Dlaczego nie? Ja mogę - zadeklarował się Karolek.
- Nie, bo on zamiast zajmować się inwentaryzacją gruntów i nieruchomości, będzie latał
za babami! - odpowiedział Mikulski. - Mnie nie interesuje, ile w tej wsi jest brunetek,
blondynek i rudych. I jaką bieliznę każda z nich nosi. Ja chcę wiedzieć, ile tam jest chałup
do kupienia, i to najlepiej starych, bo łatwiej uzyskamy zgodę na zburzenie.
- Starych? Ja tam wolę młode - skrzywił się Karolek.
- I właśnie dlatego pojedzie Zuzanna. A ty poszukasz dokumentów z Paradoksu. Jak się
nie znajdą do końca przyszłego tygodnia, to dołączysz do Zuzanny. Nie martw się,
Roszkowska, nie będziesz się tam kręcić po omacku.
Mam w tej miejscowości znajomego. Skontaktujesz się z nim po przyjeździe, to cię
wprowadzi w temat. - Sięgnął
17
po kartkę, zapisał na niej numer i wręczył ją Zuzannie. -
No to wszystko załatwione. Mogę jutro lecieć na urlop na Bali. A teraz, Anita, przynieś mi
herbatę. Aha, i tę sałatkę śledziową, którą wczoraj przyniosłem - dodał zadowolony i
zniknął w swoim gabinecie.
Zu trzymała przez chwilę świstek w ręce, wreszcie westchnęła i schowała go do notatnika.
A notatnik do biurka.
Tego samego, które wcześniej pochłonęło dokumenty dotyczące domu przy ulicy
Paradoksu…
- Może tę kartkę też zeżre? - pomyślała z nadzieją.
ROZDZIAŁ II,
W K T Ó R Y M P I Z Z A J E S T Z D R O W S Z A O D G U L A S Z U , A T A J E
M N I C E N I E W Y C H O D Z Ą
L E K A R Z O M N A Z D R O W I E
- Wyobraź sobie, że on chce mnie wysłać na pół roku do jakiejś dziury, i to wielkiej. Jutro
pizgnę mu na biurko wypowiedzenie i już. Znajdę sobie inną pracę. Niech sobie nie myśli!
- Zu machnęła wielkim kuchennym nożem, usiłując trafić w cebulę, która leżała na
drewnianej desce. Musiała jednak źle obliczyć kąt, bo trafiła w kciuk, a cebula przeleciała
przez kuchnię i trafiła w głowę Michała.
- Mówiłem przecież, że zamówię pizzę - powiedział
doktor Roszkowski, bandażując rękę żony. - Naprawdę nie wiem, dlaczego się uparłaś, że
ugotujesz gulasz? Jeśli już koniecznie chcesz dla mnie coś zrobić, to mam dla ciebie inne
zadanie, specjalne. - Michał nachylił się do ucha żony.
- Idź ty, zboczuchu! - Zu odepchnęła go zdrową ręką.
- Nie wierzysz, że potrafię zrobić gulasz wołowy? Baśki się zapytaj. Nauczyła mnie.
Naprawdę! A w ogóle to idealna żona powinna umieć gotować ulubione potrawy swojego
męża.
- A l e dla mnie i tak jesteś idealna, no prawie. I skąd ci przyszło do głowy, że moją
ulubioną potrawą jest akurat gulasz wołowy?
- Nie wiem, ale tylko to na razie umiem zrobić. I dzisiaj też by mi się udało, gdyby nie ten
parszywy Mikulski. Ja mu jeszcze pokażę. Jutro się zwalniam! - Zu pogroziła 19
szefowi zabandażowaną ręką, w której ciągle trzymała nóż, i skrzywiła się z bólu. - No
powiedz coś, Michu! Dlaczego nic nie mówisz? Dopóki nie znajdę nowej pracy, będę
zajmować się domem, gotować dla ciebie… Nawet guziki mogę się nauczyć przyszywać.
O! Widzę, że jeden ci właśnie dyndoli!
Michał wzdrygnął się na wspomnienie kilku spektakularnych wyczynów kulinarnych
swojej żony. Dzisiejsza historia z cebulą, która zamiast trafić do gulaszu o mało nie
wybiła mu oka, to był naprawdę pikuś, mały pikuś. A przyszywanie guzików przez Zu?
Na tę okoliczność trzeba by zakupić w hurtowni większą partię środków opatrunkowych i
na wszelki wypadek zarezerwować salę operacyjną w najbliższym szpitalu.
- No powiedz coś! Co się tak zawiesiłeś? Dobrze myślę, żeby rzucić tę robotę u
Mikulskiego?
- Przede wszystkim trzeba się zastanowić… - zaczął
ostrożnie Michał.
- Nad czym mam się zastanawiać? - Zu walnęła zabandażowaną ręką w stół. Wrzasnęła z
bólu i poczuła, jak nogi się pod nią uginają. Na szczęście, zanim po raz drugi tego dnia
spadła z krzesła, Michał zdążył ją złapać i zanieść na kanapę.
- Dlaczego jestem w łóżku? Uprawiamy seks? - Zu otworzyła oczy i spojrzała
uwodzicielsko na męża, starając się przybrać kuszącą pozę. Niestety, zabandażowana ręka
trochę jej w tym przeszkadzała.
- Nie! - odpowiedział Michał i podsunął żonie szklankę z wodą.
- Nie? - doktorowa Roszkowska zabulgotała wyraźnie rozczarowana. - Szkoda, bo ja
bardzo lubię. No to dobranoc!
Wyciągnęła się wygodnie na kanapie i chrapnęła głośno. Ale zanim zdążyła zasnąć,
Michał energicznie poklepał ją po wypiętych pośladkach.
20
- Zaraz, zaraz… Nie zaśniesz, dopóki mi nie powiesz, o co chodzi z tym seksem.
- Nie wiesz? - Zu otworzyła oczy i spojrzała na niego z przerażeniem. - Ty nie jesteś moim
mężem! Powiedz natychmiast, bandyto, co zrobiłeś z Michałem! On świetnie wiedział, o
co chodzi z tym seksem. - Uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
- Bardzo cię proszę, przestań bredzić. Nie uderzyłaś się w głowę, tylko odcięłaś sobie
kawałek palca. Ja pytam poważnie! Z kim ty się seksisz, jak ja jestem w Londynie?
- Z tobą - odpowiedziała Zu. - Niestety, tylko wirtualnie. Nie pamiętasz? Ale zaraz
możemy to nadrobić w realu.
Michał nie dał się długo prosić. Seks, jak wiadomo, zwiększa apetyt, więc dwie godziny
później ponowił propozycję zamówienia pizzy. Zu ciągle jednak upierała się, że zrobi
gulasz. Niestety, nigdzie nie mogli znaleźć cebuli, która trafiła Michała w głowę.
- Daj już spokój! Jutro kupię ci w supermarkecie pięć kilo cebuli. Co ja mówię, dziesięć
kilo ci kupię - zajęczał
Roszkowski, gdy żona zmusiła go do przesuwania lodówki.
Ostatecznie jednak zbuntował się, gdy dostał polecenie spenetrowania zawartości szafki
pod zlewozmywakiem, gdzie stał wiecznie przepełniony kosz na śmieci. - Zamawiamy
pizzę.
Pół godziny później siedzieli więc na kanapie i jedli. Zu hawajską, a Michał wiejską.
- No to jak myślisz, Michu? - Zu przechyliła się przez ramię męża i wydłubała mu z pizzy
kawałek kiełbasy czosnkowej.
- Zostaw, paskudo! Trzeba było sobie taką samą zamówić, a nie dłubać w mojej. - Michał
zazdrośnie zasłonił
swój talerz. - O czym jak myślę?
- No jak mam się zwolnić z roboty. Napisać wypowiedzenie i wysłać mailem czy iść jutro
i powiedzieć 21
Mikulskiemu, że ma sobie sam jechać do tego Pierdzi-szewa Wielkiego.
Michał zakrztusił się. Żona uprzejmie walnęła go zdrową ręką w plecy, przy okazji
zabierając resztę pizzy z jego talerza. Oczywiście, wyłącznie z troski, żeby się nie udławił.
- Dobra, dobra. - Michał odsunął się od niej. - Jeszcze mi coś odbijesz! Jak się nazywa ta
miejscowość, do której jedziesz? Pierdziszewo?
- No co ty! Tak mi się powiedziało. Nie wiem, jak się ta dziura nazywa, bo mnie to nie
interesuje. Na pewno jest wielka. Nigdzie się nie wybieram. Przecież już ustaliliśmy.
- Zu zebrała talerze i zaniosła je do kuchni. Wstawiła je do zlewozmywaka i doszła do
wniosku, że milczenie Michała bardzo jej się nie podoba.
- Ustaliliśmy? - Weszła do pokoju.
- Może warto się jeszcze zastanowić - zaczął ostrożnie Michał. - Mamy do spłacenia
kredyt i jakieś oszczędności też by się przydały. A sama mówiłaś, że Mikulski obiecał
ci podwyżkę, jak się zgodzisz na ten wyjazd.
- Mam w nosie jego podwyżkę! Wolę zostać z tobą. -
Zu spojrzała na męża i coś jej przyszło do głowy. - Poczekaj, poczekaj… Chyba zaczynam
rozumieć. Ty wcale nie zostajesz? Ty wcale nie zostajesz i dlatego namawiasz mnie na ten
wyjazd? Wracasz do Londynu!
Michał nie odpowiedział i wcale nie musiał.
- Ja się nie zgadzam! Rozumiesz? Nie zgadzam się! -
krzyknęła Zu i znowu spojrzała na męża. - Nie mogę się nie zgodzić, bo ty… No tak! Ty
już podpisałeś kontrakt?!
Padalcu! Nienawidzę cię! Na ile podpisałeś?
- Na następne pół roku. - Michał położył się na kanapie i spróbował przyciągnąć do siebie
żonę, ale ta odskoczyła od niego.
- Nienawidzę cię! - powtórzyła. Odwróciła się i rozejrzała po pokoju.
22
- Czego szukasz, skarbie? Nie wygłupiaj się!
Zu sięgnęła po kubek stojący na stole i rzuciła nim w męża.
Traf chciał, że niczym w wenezuelskiej telenoweli dokładnie w tym samym momencie
ktoś zapukał do drzwi i nie przejmując się brakiem zaproszenia, wtargnął do środka.
- Ratunku! - krzyknęła dozorczyni na widok Michała leżącego na kanapie. - Roszkowska
zabiła męża! Policja!
Policja!
ROZDZIAŁ III,
W KTÓRYM POZORY M Y L Ą POLICJANTA,
A H Y D R A U L I K NIE M O Ż E SPAĆ
- Mówi pani, że nie rzucała w męża, tylko w ścianę? -
zapytał posterunkowy Paweł Gaweł, siedząc w mieszkaniu doktorostwa Roszkowskich. -
No tak! Wszystko jasne.
Pan doktor żyje, więc nie mamy do czynienia z morderstwem…
Zu odetchnęła z ulgą.
- …tylko z usiłowaniem. Grozi pani za to do 25 lat więzienia - dokończył posterunkowy. -
Trochę szkoda, że pan doktor przeżył, bo może sąd uznałby to za zbrodnię w afekcie i by
się pani wywinęła.
Swoją drogą posterunkowy Paweł Gaweł już od dawna podejrzewał, że w rodzinie
Roszkowskich źle się dzieje.
Co prawda obstawiał, że to ten młody lekarz bije żonę, a okazało się na odwrót, ale fakt
pozostaje faktem. A wydawało się, że to tacy mili młodzi ludzie, wykształceni i kulturalni.
Pozory mylą! Patologia szerzy się wszędzie.
- Panie posterunkowy - odezwał się Michał. - Czy możemy uznać całą sprawę za niebyłą?
Ja nie zamierzam składać doniesienia na policję na własną żonę.
- No nie wiem, nie wiem! - Paweł Gaweł pokiwał
z troską głową. - Takim usiłowaniem zabójstwa to chyba z automatu zajmie się
prokuratura.
- Gdybym go chciała zabić, to już by dawno nie żył.
I może to nawet zrobię - rzuciła mściwie Zu.
24
- A j , aj! - cmoknął posterunkowy i pokiwał z dezaprobatą głową. - Do tego jeszcze
groźby karalne. Niedobrze!
Niedobrze! To razem z usiłowaniem morderstwa uzbiera się dożywocie! Na zawiasy to ja
bym na pani miejscu raczej nie liczył.
Zu chciała coś jeszcze powiedzieć, ale Michał podniósł
się z kanapy i wyprowadził opierającą się żonę do drugiego pokoju, na wszelki wypadek
zamykając za nią drzwi na klucz. Potem podszedł do szafki i wyciągnął, z szuflady
ręcznik.
- Przepraszam, ale muszę jak najszybciej zetrzeć ten sok, bo spuchnę jak bania. Mam
alergię kontaktową na pomidory. Jeść mogę, ale, broń Boże, żebym się przy tym
pochlapał.
Michał starannie wytarł twarz i odłożył ręcznik na stół.
- Ma pan krew na policzku - powiedział posterunkowy, przyglądając mu się uważnie.
- Nie. Mówiłem panu, że to sok pomidorowy - westchnął Michał i machnął lekceważąco
ręką. - Pewnie dokładnie się nie wytarłem.
- Wybaczy pan, ale jako policjant potrafię odróżnić krew od soku pomidorowego. Od
początku wiedziałem, czym jest pan umazany. Ale teraz na policzku ma pan krew.
- Wybaczy pan, ale ja jako lekarz też wiem, jak wygląda krew. - Roszkowski przetarł
policzek, spojrzał na ręcznik i zrobił się blady jak ściana. - Faktycznie. Przepraszam, ale
czy mógłby pan otworzyć okno? Na widok krwi zawsze robi mi się słabo.
- Przecież jest pan lekarzem! - zdziwił się Paweł
Gaweł, uprzejmie uchylając lufcik. - To jak pan zajmuje się pacjentami?
- A nie! - Michał odetchnął kilka razy i zaczął powoli dochodzić do siebie. - Innych to ja
mogę opatrywać, kroić i zszywać bez problemu. Nawet lubię. Tylko na swoją krew 25
nie potrafię spokojnie patrzeć, bo mnie zaraz mdli. Ale skąd to? Chyba oberwałem jakimś
odpryskiem z kubka. Ta moja żona jest jednak niebezpieczna.
- To jak? Złoży pan doniesienie, a ja ją zamknę na 48
godzin? Odpocznie pan sobie - zachęcał posterunkowy.
- Panie! Czy pan wie, co ona by mi zrobiła, gdyby wyszła po tych 48 godzinach? Wolę nie
ryzykować.
Paweł Gaweł spojrzał na plamę z soku pomidorowego na ścianie i pomyślał, że chyba
rozumie Michała. Ma chłop przechlapane. Gdyby nie widział, to by nie uwierzył, bo tak
na co dzień pani Zuzanna to taka miła osoba.
W tym samym momencie do pokoju wszedł młody policjant.
- Panie posterunkowy, w kuchni jest krew. Mamy zabezpieczyć?
- Nie trzeba. - Michał machnął ręką. - To żona skaleczyła się w palec, jak robiła gulasz.
- Dużo tu u państwa krwi. To tak codziennie? - zainteresował się Paweł Gaweł.
- Nie, wyjątkowo dzisiaj. Powiedziałem żonie, że chcę przedłużyć kontrakt w Londynie i
trochę się zdenerwowała.
Mam nadzieję, że do tej pory już jej przeszło.
- Aha! - Paweł Gaweł pokiwał ze zrozumieniem głową.
- A l e jakby nie, to niech pan dzwoni. Może zdążymy przyjechać… A jeśli nie, to
obiecuję, że będzie pan miał rzetelne śledztwo w sprawie swojej śmierci.
Policjanci wyszli, a Michał otworzył drzwi do drugiego pokoju.
- Nie ma ich już? - szepnęła Zu i rozejrzała się po mieszkaniu.
- Nie ma, możesz wyjść - uspokoił ją mąż. - Ale kazali dzwonić, jak znowu będziesz we
mnie czymś rzucać.
- Przepraszam, Michu! - Zu usiadła obok męża i dopiero teraz zauważyła zaschniętą krew
na jego policzku. -
O matko! Co ci się stało?
26
- Nic takiego! Przyszła jakaś baba i rzuciła we mnie kubkiem.
- To jakaś wariatka musiała być!
- N o ! I jeszcze oblała mnie sokiem pomidorowym.
- A to zołza jedna! - oburzyła się Zu. - Sokiem pomidorowym? Przecież ty, biedaku, masz
alergię kontaktową na pomidory. Chyba już zaczynasz puchnąć. Zaraz rozpuszczę ci
wapno.
- Rozpuść, rozpuść. A ja się położę, bo jakoś źle się czuję.
- Biedny miś - rozczuliła się Zuza, siadając obok męża.
- Ja się tobą zaopiekuję.
- Koniecznie, koniecznie! - jęknął Michał i przyciągnął
żonę do siebie. - Chyba musisz zacząć od sztucznego oddychania, bo jakoś mi słabo…
- Słabo? - Zu zerwała się na równe nogi. - To ja rosół
ugotuję i sobie zjemy! Rosół jest najlepszy na wzmocnienie. Moja babcia tak mówiła.
- Siedź na tyłku - powiedział stanowczo Michał i podniósł się z kanapy. - Herbata
wystarczy. Sam zrobię.
- Tylko z cukrem, bo cukier też wzmacnia. Chociaż nie tak jak rosół - westchnęła z żalem
Zu i krzyknęła za mężem, który zniknął w kuchni: - Weź nową torebkę z szafki nad
zlewozmywakiem, bo cukiernica jest pusta.
Po kilkunastu sekundach rozległ się potworny huk. Zu zerwała się z łóżka i pobiegła za
mężem do kuchni. Stanęła w drzwiach. Dalej nie mogła wejść, bo na podłodze leżała
wyrwana ze ściany szafka przysypana wielką kupą gruzu. W powietrzu unosił się biały
pył.
- Kurczaki! - jęknął doktor Roszkowski.
- Nie! - odpowiedziała Zu. - Kurczaki są w lodówce.
Z tej szafki miałeś wyciągnąć cukier.
Michał rozejrzał się po kuchni…
- Chyba gdzieś tu jest. O mam! A nie… To mąka pełno-ziarnista, bo widzę otręby.
27
- Nigdy w życiu nie kupowałam mąki pełnoziarnistej.
Nawet nie wiem, co się z nią robi. Pokaż! - Zajrzała do torebki, którą trzymał mąż. - Fuj!
To nie otręby, tylko jakieś robaki. Wyrzuć to natychmiast. Nie znoszę robaków! Nie mogę
na to patrzeć, muszę wyjść!
Zu uciekła do łazienki, a Michał wziął do ręki torebkę z mąką, żeby wyrzucić ją do kosza.
Niestety, kosz był
chwilowo niedostępny, bo przywaliła go szafka.
- Już? - krzyknęła Zu.
- Jeszcze chwileczkę - odpowiedział Michał i rozejrzał się bezradnie po kuchni. Jego
wzrok padł na lodówkę. Otworzył drzwiczki i wrzucił mąkę do pojemnika z warzywami. -
Wyrzucę, jak jutro będę wychodził
rano.
- Już? - Zu zaczynała się niecierpliwić.
- Tak! Możesz wracać.
Przez resztę wieczoru i dużą część nocy usiłowali powiesić szafkę z powrotem na ścianie.
W końcu koło trzeciej nad ranem skapitulowali.
- Nie mogę się skupić, jak mi ten z dołu stuka. To musi być jakiś hydraulik, bo od dwóch
godzin wali w rury od kaloryferów - stwierdził Michał i wyłączył wiertarkę. -
O co mu chodzi?
- Może o to, że jest środek nocy? Ludzie w małych miasteczkach mają takie głupie
przyzwyczajenia, że w nocy śpią. Nie to, co w takiej metropolii jak Londyn.
Przypomniało mi się!
- C o ?
- Jak się nazywa ta dziura, do której chce mnie zesłać Mikulski.
- Myślałem, że Pierdziszewo Górne.
- Spadaj! To jest Miasteczko.
- Uf, kamień spadł mi z serca. Już myślałem, że pojedziesz na wieś. Na wsi jest mnóstwo
robaków, a ty przecież boisz się robaków - roześmiał się Michał i jeszcze raz 28
przyrzekł sobie, że rano wyrzuci mąkę, którą schował do lodówki.
- Ta miejscowość nazywa się Miasteczko Wielkie -
oświeciła go Zu.
- Ojcowie założyciele nie byli zbyt pomysłowi. Jeśli ich potomkowie są tak samo lotni,
zanudzisz się tam na śmierć.
- Nie bój żaby! Już ja ich rozruszam!
- Co do tego, kochanie, nie mam żadnych wątpliwości.
- Michał uszczypnął żonę w pośladek.
Zu wrzasnęła, a potem z zemsty rzuciła w męża solidnym kawałem gruzu. Nie trafiła.
Pocisk uderzył w drzwi wejściowe do sypialni, odbił się od nich i rykoszetem walnął w
lusterko, które stało na lodówce.
Sąsiad mieszkający piętro niżej chyba jeszcze nie zdążył zasnąć, bo zareagował
błyskawicznie, waląc kijem w kaloryfer.
- Wiesz co? Dajmy już sobie spokój. Posprzątamy jutro
- zaproponował Michał. - A teraz idziemy spać.
- Nie, ja to muszę wszystko wyzbierać. - Zu zajrzała pod lodówkę w poszukiwaniu
kawałków lusterka. - Inaczej będziemy mieli siedem lat nieszczęść.
- Siedem nieszczęść to ty jesteś, kobieto - jęknął Roszkowski i zabrał się do pomagania
żonie.
Po godzinie Zu uznała, że wyzbierała wszystko, i razem z Michałem ochoczo wskoczyli
do łóżka. Na zasypianie żadne z nich nie miało ochoty. W przeciwieństwie do sąsiada z
dołu, który chrapał tak, że trzęsły się mury budynku.
- Może postukajmy mu miotłą? - zaproponowała Zu.
- Nie mamy miotły - ponuro odpowiedział Michał. -
Złamała się, jak ostatnio usiłowałaś zatłuc tego pająka w przedpokoju.
- A faktycznie! To co zrobimy? Przez to jego chrapanie nie można spać.
29
- No to nie będziemy spać - odpowiedział Michał
i ugryzł Zu w ucho.
- A u ! Ty sadysto!
- Cicho, wariatko, bo sąsiada obudzisz i znowu zacznie stukać. A ja się nie mogę
skoncentrować, jak mi ktoś stuka
- zachichotał Michał i wciągnął żonę pod kołdrę.
ROZDZIAŁ IV,
W K T Ó R Y M P Ł O N I E S Z A L E T N A D W O R C U , A W S T Y D L I W E
S E K R E T Y R O D Z I N N E
W Y C H O D Z Ą N A J A W
Szalet na dworcu kolejowym w Zabrzeźnie był największą atrakcją turystyczną i dumą
mieszkańców miasta.
Chociaż konserwator - mimo licznych petycji rozmaitych samozwańczych Towarzystw
Miłośników Wychodka oraz bardzo oficjalnych i wysyłanych drogą urzędową pism -
nie zgodził się na wpisanie budki z serduszkiem do rejestru zabytków, mieszkańcy
wiedzieli swoje. Każdej wiosny szalet był pracowicie odnawiany, choć nie zawsze była
taka potrzeba, bo trzymał się doskonale. Miejscowi wandale go nie dewastowali,
miejscowi grafficiarze nie mazali, miejscowi złodzieje nie okradali, bo nie było z czego. I
oto pewnego dnia znalazł się ktoś, kto zbezcześcił tę świątynię lokalnego patriotyzmu i
ośmielił się rozebrać wychodek.
W miasteczku zawrzało! Sąsiedzi przestali sobie ufać, przedstawiciele miejscowych
subkultur zaczęli się nawzajem zwalczać, a w radzie miasta rozpadła się koalicja i nie
można było podjąć żadnej decyzji. Nie wiadomo, jak skończyłaby się ta cała historia,
gdyby nie to, że szalet jak niespodziewanie zniknął, tak równie nieoczekiwanie pojawił
się na swoim miejscu. Policji nigdy nie udało się ustalić, kto go rozebrał i czy była to ta
sama osoba, która go później z powrotem postawiła. Co do jednego nie było wątpliwości
- reinkarnacji szaletu musiał towarzyszyć wielki pośpiech, bo drzwi z serduszkiem zostały
wstawione do góry nogami.
31
Mieszkańcy chcieli to poprawić, ale nie zdążyli, bo wcześniej zjawił się wojewódzki
konserwator zabytków i powiesił na wychodku tabliczkę „Obiekt zabytkowy”.
Teraz naprzeciw szaletu stała Zuzanna Roszkowska, a obok niej kłębił się tłum z
ledwością mieszczący się na wąskim peronie. Wśród tych, którzy przyszli pożegnać
wyjeżdżającą na półroczną delegację Zu, byli Leszek, Józef i Karol, czyli bracia
Kowalowie, oraz Alina Kowalowa. Ta ostatnia formalnie była żoną tylko jednego z braci -
Leszka
- ale zawsze powtarzała, że czuje się tak, jakby poślubiła wszystkich trzech. Przyszli także
- jako delegacja „Czterech Kątów” - Anita Deresz i Karolek Jagodziński. Po historii z
blondynką, z którą Anita nakryła Karolka kilka dni temu w niewykończonym mieszkaniu
przy ulicy Paradoksu, para była na siebie obrażona i starała się trzymać na dystans, co na
wąskim peronie było raczej trudne.
Zwłaszcza gdy w ostatniej chwili do całego towarzystwa doszlusowała młodsza siostra
Zuzanny, Baśka. Wpadła zdyszana, niosąc pod pachą wielką pakę.
- Mam dla ciebie dwa kilo ruskich, czterdzieści naleśników z pieczarkami i dwadzieścia
pączków z budyniem -
wysapała.
- Kocham cię, siostra! - Zu z płaczem rzuciła się Baśce na szyję.
- Za naleśniki, pierogi czy za pączki? - chciała wiedzieć Baśka i spojrzała z wdzięcznością
na pana Józefa, który odebrał od niej pudło i położył je na ławce.
- Nie! - Zu pociągnęła nosem. - Za to, że przyszłaś. No i jeszcze, że nie zrobiłaś mi
pasztecików ze szpinakiem, bo ich nie znoszę.
- No dobra, dobra! - Baśka klepnęła siostrę w plecy tak życzliwie, że ta aż się zgarbiła. -
Już się nie mazgaj. Musiałam przyjść, bo obiecałam Michałowi, że sprawdzę parę rzeczy.
Po pierwsze, czy dotarłaś na dworzec. Po drugie, czy wsiadłaś do właściwego pociągu. A
po trzecie, 32
czy pociąg odjechał bez przeszkód. Mam mu wysłać SMS-a.
- No właśnie… - Pani Alina odciągnęła na bok Baśkę.
- A gdzie pan Michał?
- W Londynie - odpowiedziała Baśka. - Poleciał wczoraj. Nie mógł czekać. Ale to nawet
dobrze. Nie wiadomo, do czego by doszło na tym dworcu.
- Myśli pani, że mógłby się rzucić pod pociąg? - Pani Alina, która była wielbicielką seriali
kryminalnych, spojrzała ze zgrozą na siostrę Zu.
- Nie, no skąd! - Baśka machnęła ręką. - Raczej spodziewałabym się czegoś po mojej
siostrze. Mogłaby na przykład w ostatniej chwili wyskoczyć z wagonu.
- I jeszcze by się zabiła!
- Nie. Raczej wskoczyłaby na plecy jakiemuś nieszczęśnikowi czekającemu akurat na
pociąg i ciężko by go poturbowała. Jej, oczywiście, nic by się nie stało. Wariaci mają
szczęście.
- Nie, to pijacy - poprawiła ją pani Alina.
- Co pijacy? - zdziwiła się Baśka.
- Mają szczęście. Tak się mówi, że pijakowi nic się nie stanie, nawet jak z dachu spadnie
albo pod ciężarówkę wlezie.
Pogawędka dwóch pań, prowadzona w oddaleniu od pozostałych, nie uszła uwagi
Zuzanny.
- Co wy się tam tak naradzacie? - zapytała podejrzliwie.
- Pani Alina opowiada mi o genialnym przepisie na ciastka, który znalazła w starej książce
kucharskiej.
- N a p r a w d ę ? - zainteresował się pan Leszek. - A kiedy upieczesz?
- No jeszcze nie wiem. Ale pewnie nieprędko, bo… Bo do tego ciasta trzeba dodać
skwarki, a ty nie możesz.
Masz za wysoki cholesterol! - krzyknęła triumfalnie pani Alina.
33
Pan Leszek zamierzał bronić swojego prawa do jedzenia skwarek, ale akurat zawiadowca
stacji zapowiedział
wjazd pociągu i w oddali pojawiła się lokomotywa.
Wszyscy rzucili się w stronę Zu, żeby zdążyć się pożegnać. Zrobiło się potworne
zamieszanie. Pan Józef wręczył
kwiaty Baśce. Pan Karol wyrywał torebkę bratowej, będąc przekonanym, że to własność
Zuzanny. A Karolek zaczął
czule obściskiwać Anitę, która nie tylko nie protestowała, ale w obściskiwaniu wzięła
czynny udział. Wreszcie udało się wepchnąć Zu do wagonu razem z bagażami, kwiatami i
wielkim pudłem z zapasem żarcia na pół roku. Pociąg ruszył. Wszyscy machali jak
szaleni. Lokomotywa dojechała do końca peronu i… z potwornym piskiem się zatrzymała.
Spod kół poszły iskry, od których zaczął się palić zabytkowy szalet! Z budynku stacji
wyskoczył zawiadowca z wiadrem i ugasił pożar.
- Nie ma szczęścia ten nasz wychodek - westchnęła Baśka. - Jak go nie kradną, to znowu
puszczają z dymem.
Ciekawe, co się stało i dlaczego pociąg stoi? Mam złe przeczucia…
Drzwi wagonu otworzyły się i wyskoczył z nich kierownik pociągu. Stanął na peronie i
zaczął natarczywie domagać się od kogoś, żeby też wysiadł:
- Proszę za mną. Zaraz wyjaśnimy całą sprawę. - Tu zamilkł i przez chwilę słuchał tego,
co mówiła osoba w pociągu. - Nie, proszę pani. Nie rozumiem. Proszę natychmiast
wysiąść. Tak! Słyszałem, że pani nie chciała wcale zatrzymać pociągu, tylko hamulec
bezpieczeństwa pomylił się pani z uchwytem przy oknie. Ale mandat musi pani zapłacić.
- O matko! - jęknęła Baśka. - To Zuzka musiała zatrzymać ten pociąg. Tylko jej może się
pomylić klamka przy oknie z hamulcem bezpieczeństwa. Pamiętam, jak jeszcze w szkole
palnik acetylenowy pomylił jej się ze wskaźnikiem laserowym i podpaliła pracownię
fizyczną.
34
Cztery jednostki straży pożarnej gasiły. A dwa lata temu postanowiła posadzić rodzicom
iglaki w ogródku i tak kopała, że dokopała się do rury z gazem. Pomyślała, że to jakiś
kamor, i próbowała ją wyciągnąć. Pół wsi trzeba było ewakuować.
Chciała coś jeszcze dodać, ale w tej chwili konduktor wyciągnął z wagonu opierającą
się… obcą kobietę. Baśka odetchnęła z ulgą. Ale nie wiadomo dlaczego, ciągle nie mogła
pozbyć się wrażenia, że jej siostra miała jednak coś wspólnego z tym nagłym
zatrzymaniem pociągu.
- Proszę o dowód osobisty. - Kierownik wyciągnął rękę w stronę nieszczęsnej pasażerki.
Kobieta zaczęła grzebać w torebce. Minęło trzydzieści sekund, minuta, dwie minuty…
Kierownik wyglądał na coraz bardziej zirytowanego. Nic dziwnego, bo nie wiadomo,
kiedy otoczył go dziwny tłum - całująca się ukradkiem para, młoda kobieta o gabarytach
pieca kaflowego i trzech łysiejących dżentelmenów w towarzystwie starszej pani z
parasolką.
- Proszę się pospieszyć - popędził pasażerkę.
- Już, już… - Kobieta przechyliła torebkę, usiłując wyciągnąć coś z samego dna, i
wysypała całą jej zawartość na buty kierownika pociągu.
- O Jezu! - jęknął mężczyzna i zaczął podskakiwać na jednej nodze. - Co pani tam nosi?
- Kamienie - brzmiała odpowiedź. - Do masażu. Przepraszam pana bardzo.
- Kamienie? - wrzasnął kierownik pociągu. - Podam panią do sądu! A mandat zapłaci pani
swoją drogą.
Baśka już zamierzała ruszyć nieznajomej z odsieczą, ale uprzedził ją pan Józef. Wziął
kolejarza na bok i długo coś mu tłumaczył. Najwidoczniej był bardzo przekonujący, bo
kierownik spojrzał trochę dziwnie na kobietę, która zatrzymała pociąg, i bez słowa wsiadł
do wagonu.
- Co pan mu powiedział? - zapytała Baśka.
35
- Tajemnica adwokacka - uśmiechnął się starszy pan. -
Najważniejsze, że dał tej pani spokój. W tym samym momencie z wagonu wyskoczyła Zu.
- Wszystko słyszałam. Ja też dziękuję, panie Józefie.
Prawdę mówiąc, to ta pani trochę przeze mnie ten pociąg zatrzymała. Wpadłam na nią, jak
kładłam pudło z pierogami na półkę, a ona chciała się czegoś przytrzymać, no i trafiła na
ten hamulec.
- Tak też przypuszczałam. A teraz wsiadaj szybko - pogoniła siostrę Baśka. - Zaraz…
Poczekaj! Michał kazał
mi…
- Powiedzieć, że mnie kocha? - rozpromieniła się Roszkowska.
- Nie. Miałam cię zapytać, czy nie zostawiłaś przypadkiem odkręconego kranu.
- Nie, ale chyba żelazka nie wyłączyłam! - krzyknęła Zu. - Pojedziesz do mnie? Zaraz
dam ci klucze. Poczekaj, poszukam w torebce.
- Nie, nie musisz! - krzyknęła przerażona Baśka, wyobrażając sobie, co może wypaść z
torebki szalonej siostruni. Cokolwiek by to nie było, przebiłoby na pewno kamienie do
masażu. - Przecież mam wasze klucze. Michał mi dał. O, pociąg rusza! Idź, usiądź i nie
wstawaj, póki nie dojedziesz na miejsce.
Po chwili pociąg zniknął za wzgórzem, ale z peronu jeszcze przez dłuższy czas nikt się nie
ruszał. Może spodziewano się kolejnych równie sensacyjnych wydarzeń, jak zatrzymanie
pociągu? A może po prostu wszyscy już zaczynali tęsknić za postrzeloną doktorową
Roszkowską?
- A właściwie to co pan powiedział temu kierownikowi pociągu, panie Józefie? - zapytała
Baśka.
- No, że ta pani jest znaną gwiazdą telewizyjną i jak go dorwą jej adwokaci, to nawet
skarpetki z nóg mu zedrą.
- I uwierzył? - powiedziała z powątpiewaniem pani Alina.
36
- Pewnie. Ty też mi uwierzyłaś, jak powiedziałem, że Leszek jest ciężko chory i nie
wiadomo, czy wyżyje do rana. Pojechałaś się z nim pożegnać i dwa tygodnie później już
byliście małżeństwem. Nie chcę się chwalić, ale ja to wszystko wymyśliłem.
- To ty nie byłeś wtedy chory? - Pani Alina zamachnęła się parasolką na męża. - A ja ci
uwierzyłam! Chcę rozwodu! I to z twojej winy! Będziesz mi do końca życia płacił
alimenty. A jak ci zabraknie, to pożyczysz od swojego zakłamanego braciszka.
- Ale ja to zrobiłem z wielkiej miłości! - Pan Leszek uchylał się przed celnymi
uderzeniami żony. - A w ogóle, to nigdy się nie zgodzę na rozwód.
- Tak trzymaj, chłopie - krzyknął pan Józef. - Wystarczy, że powiesz w sądzie, że bez
Alinki żyć nie możesz, i nie dadzą wam rozwodu. Brat adwokat ci to mówi!
- Tak? - Pani Alina zrobiła krok w kierunku szwagra i walnęła go parasolką w ramię. - To
niech brat adwokat ci teraz gotuje, pierze i prasuje. Ja wam życie w piekło zamienię! Całej
trójce!
- A dlaczego mnie? - zaprotestował nieśmiało pan Karol, najstarszy z braci. - Mnie tu
wtedy nie było! Byłem w Londynie!
- A l e jakbyś był, to byś spiskował razem z nimi. Już ja was znam, podstępni Kowalowie!
Pani Basiu, czy pani zna jakiegoś dobrego adwokata?
- No znam - odpowiedziała Baśka. - Pan Józef! A nie, to nie jest dobry pomysł.
Na peronie zrobiło się takie zamieszanie, że aż zawiadowca wybiegł z budynku dworca.
Bał się, że może znowu ktoś chce ukraść szalet. Ale to jakaś kobieta okładała parasolką
starszego mężczyznę, a dwóch innych usiłowało ją powstrzymać.
- Eee, to tylko awantura rodzinna - stwierdził uspokojony i zamknął drzwi.
37
ROZDZIAŁ V ,
W KTÓRYM NIE MA D Y M U
BEZ M A R M O L A D Y ,
A ŻYCZLIWI SĄSIEDZI Ź L E K O Ń C Z Ą
Kowalowie, nie przerywając sporów na tematy rodzinne, udali się na pobliski przystanek
autobusowy, a Baśka z dużym trudem wepchnęła się na tylne siedzenie Karolkowego
malucha, gdzie siedziała już nieustępująca jej gabarytami Anita, i kazała się wieźć do
mieszkania Roszkowskich.
- Myślisz? - skrzywił się Karolek. - Przecież tam już wszystko się spaliło. Kiedy ona
mogła wyjść i zostawić to żelazko? Dwie godziny temu? Po piętnastu minutach zapaliła
się deska do prasowania, po pół godzinie dywan, po godzinie firanki, a teraz straż pożarna
dogasza resztki. Nie warto się spieszyć, bo i tak nie ma co ratować. Chociaż z drugiej
strony… Może chociaż sobie popatrzymy, jaki fajny pożar wywołała twoja siostra.
- Te, piroman, wyluzuj! - zgasiła go Baśka. - Sam sobie podpal mieszkanie. A może
zresztą się okazać, że moja siostra żelazko wyłączyła…
- Eee… - Karolek był rozczarowany.
- Mogła za to zostawić odkręconą wodę w łazience -
dokończyła Baśka.
- No! - Karolek wyraźnie się ożywił. - To po piętnastu minutach woda zalała łazienkę, po
pół godzinie dotarła do kuchni, a teraz wylewa się na korytarz i płynie w dół po schodach.
Też super, chociaż pożar lepszy.
38
Tak się zapalił w snuciu wizji kataklizmu w mieszkaniu Roszkowskich, że niewiele
brakowało, a przejechałby skrzyżowanie na czerwonym świetle. Na szczęście w ostatniej
chwili zdążył zahamować. Anita walnęła kolanem w fotel kierowcy i doznała nagłego
olśnienia.
- Nie, jednak nie! - krzyknęła. - Ja myślę, że ona zostawiła czajnik na gazie!
- Super! - Karolek skręcił w lewo na zakazie i o mało nie zderzył się z radiowozem. Na
szczęście policjanci jechali właśnie do pożaru i, chcąc nie chcąc, na pirata drogowego
musieli machnąć ręką. - Po piętnastu minutach woda z czajnika zalała gaz. Po pól
godzinie gaz wypełnił
całe mieszkanie. A teraz sąsiad naciska dzwonek i cały dom wylatuje w powietrze.
IWONA CZARKOWSKA
KOBIETA DO ZADAŃ
SPECJALNYCH Replika WYSTĘPUJĄ: Zuzanna Roszkowska - żona prawie idealna („prawie” robi wielką różnicę) Michał Roszkowski - lekarz, który nie mówi po bułgarsku Barbara Nowik - siostra Zuzanny, która nie przejechała staruszki w żółtym berecie Józef, Lech i Karol Kowalowie - bracia, którzy nie mają domu, mają za to karawan Alina Kowal - żona Leszka Kowala, która nie chciała, ale musiała rozwieść się z mężem Andrzej Korlacki - producent filmowy, który próbował skorumpować komendanta policji Franciszek Kukuł - komendant policji, który nie dał się skorumpować Korlackiemu Emil Rusinek - aspirant, który zgubił żabę ze szkolnego terrarium Nina Michalakowa - nauczycielka, która wiedziała, że Rusinek zgubił żabę Patryk Sawicki - szofer Korlackiego, który strzelał do Zuzanny Karol Jagodziński - mężczyzna, który jechał łowić śledzie nad Zegrzem Anita Deresz - kobieta, dla której Karol Jagodziński jechał łowić śledzie nad Zegrzem Joanna Jarzębska - sąsiadka Roszkowskich, złota medalistka w podnoszeniu tramwaju Paweł Gaweł - policjant, który obiecał Michałowi, że aresztuje jego żonę Andrzej Mikulski - właściciel agencji nieruchomości „Cztery Kąty”, którego czwarta żona uciekła na Bali ze sprzedawcą pamiątek z Zakopanego
PROLOG Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Osoba, która weszła do środka, nie zapaliła światła. Najwidoczniej doskonale znała rozkład pomieszczeń, bo poruszała się po omacku, nie wpadając na meble. W pewnym momencie sięgnęła po krzesło i postawiła je obok szafy. Potem wspięła się na nie i przez chwilę czegoś szukała. A może coś chowała? Nawet uważny obserwator nie mógłby tego stwierdzić w kompletnych ciemnościach. Nagle krzesło niebezpiecznie się przechyliło. Ten, kto na nim stał, zachwiał się, ale na szczęście w ostatniej chwili chwycił się drzwi od szafy i odzyskał równowagę. Musiał jednak zahaczyć o coś ubraniem, bo rozległ się trzask rozdzieranej tkaniny. Przez chwilę tajemniczy gość nie poruszał się. Prawdopodobnie walczył z uwięzioną częścią garderoby. Potem ostrożnie zeskoczył i po omacku ruszył do wyjścia. Przy drzwiach zatrzymał się, jakby coś sobie przypomniał. Wrócił, otworzył lodówkę, zajrzał do środka i pokiwał z zadowoleniem głową. Po chwili drzwi zamknęły się. Jeszcze przez chwilę słychać było kroki na korytarzu. Wreszcie wszystko ucichło. Mieszkańcy domu, pogrążeni w głębokim śnie, nie mieli pojęcia, że ktoś ich odwiedził… ROZDZIAŁ I, W K T Ó R Y M B L O N D Y N K I N I E K U P U J Ą MIESZKAŃ, A A G E N C I N I E R U C H O M O Ś C I NIE S Ł O D Z Ą KAWY Zuzanna Roszkowska, przez rodzinę i przyjaciół nazywana Zu, siedziała przy swoim biurku w agencji nieruchomości „Cztery Kąty” i kiwała się na krześle. Telefon milczał, nie było żadnych e-maili. Najwidoczniej kryzys trzymał się rynku nieruchomości równie mocno jak psia kupa butów. Z nudów Zu sięgnęła po gazetę leżącą na sąsiednim biurku. Należało ono do kolegi Jagodzińskiego, który chwilowo bawił poza firmą. - Nie wiesz, kiedy Karol wróci? - krzyknęła w stronę sekretariatu. - Pojęcia bladego nie mam - odpowiedziała Anita. - Mówił, że idzie na spotkanie z dobrze rokującym klientem i że to może się przeciągnąć. Latał po całym biurze jak opętany, bo w ostatniej chwili zauważył, że oderwała mu się kieszeń od marynarki. Musiałam mu przyszyć, co by nie wypadł przed klientem jak ostatnia fleja. - E tam! Zaraz przed klientem! - Zu parsknęła śmiechem. Wiedziała swoje. - Laska, która dzwoniła do niego rano, mówiła jak blondynka z dużym, profesjonalnie zo-perowanym biustem. A takie nie kupują mieszkań. Ale może bardzo im przeszkadzają oderwane kieszenie w marynarkach? - Dlaczego? - zainteresowała się Anita, wyciągając z szuflady wielkie nożyczki.
10 - Dlaczego przeszkadzają im oderwane kieszenie? Nie wiem. Karolka się pytaj. - Nie. Dlaczego nie kupują mieszkań? - Nie wiesz? One je sobie biorą razem z cudzymi mężami, ich luksusowymi samochodami, kontami w bankach, udziałami w spółkach giełdowych i wakacjami w tropikach - odpowiedziała Roszkowska i przechyliła się na krześle, żeby zobaczyć minę Anity. Na widok wielkich nożyc w rękach koleżanki przemknęło jej przez myśl, że sekretarka zamierza nimi wykastrować niewiernego Karolka, z którym spotykała się od dłuższego czasu, dzielnie walcząc z bardzo liczną konkurencją. Na szczęście Anita jednym machnięciem przecięła pół ryzy papieru i wrzuciła nożyce do szuflady. - Ale przy okazji dostaje im się też przerośnięta prostata, łysiejąca czaszka i sfatygowana wątroba - powiedziała. - To kiepskie pocieszenie dla porzuconych przechodzonych żon. Dobrze, że Michał wraca już z tego swojego Londynu - westchnęła Zu. - Przechodzona, co prawda, jeszcze nie jestem, ale zawsze lepiej mieć sytuację pod kontrolą, a małża na oku. - Małż nie mydło i się nie wymydli - stwierdziła sekretarka, po czym schyliła się i wyciągnęła z szafki gilotynę do papieru. - Ale co mi przyjdzie z mydła, które będzie leżało w cudzej mydelniczce? - Zu uśmiechnęła się na myśl o łazience, w której już wkrótce nie będzie musiała kąpać się sama. W tym kontekście nawet absurdalnie mały metraż łazienki stawał się zaletą, sprzyjał bowiem wybitnie zacieśnianiu więzi małżeńskich. Anita ryknęła śmiechem… - Ty stara wariatko! - rzuciła do Zu, gdy wreszcie się opanowała. - Przez ciebie oplułam sobie monitor. Teraz 11 muszę go wyczyścić. Ale to nawet dobrze, bo już prawie nic nie było na nim widać. - Do usług. Następnym razem sama mogę ci go opluć - odpowiedziała Zu i przerzuciła kilka stron czasopisma, które znalazła na biurku Karolka. - Posłuchaj, to fajne. Piszą, jakie głupie rzeczy ludzie robią w pracy. Pewien pracownik londyńskiego domu maklerskiego z nudów po łączył ze sobą 22 249 spinaczy biurowych. Tego samego dnia trafił do Księgi rekordów Guinnessa i został wyrzucony z pracy oraz obciążony kosztami zatrudnienia pracownika, którego bank musiał zaangażować do rozłączenia spinaczy. - A nie wyszłoby taniej, gdyby kupili nowe? - zainteresowała się Anita, pucując monitor. - Może te spinacze były metalowe i chcieli je oddać na złom? A tam na przykład przyjmują tylko pojedyncze, no, na sztuki? Ci Angole są szurnięci. Ostatnio u Michała w szpitalu jeden taki zrobił koszmarną awanturę, że mu ukradli srebrną łyżeczkę.
- No co ty? - Naprawdę! Bardzo znany profesor wyciągał mu ły żeczkę z brzucha. Taką małą. Nigdy nie wiem, do czego są te małe łyżeczki. Moim zdaniem nadają się tylko do wydłubywania woskowiny z ucha. Facet pracował jako majordomus u bogatych Angoli i srebra rodowe im podkradał, a że kontrolowali, to wybierał tylko takie małe. I połykał. Wyobraź sobie, po kilku godzinach od operacji gościu się budzi, no to Michał pyta go standardowo: „Jak się pan nazywa?”, a gościu patrzy na niego i nagle jak nie wrzaśnie: „Łyżka!”. - No i co w tym dziwnego? Ja znam jednego, co się nazywa Ściera. Na dodatek rodzice dali mu na imię Bruno. - Bruno Ściera? Dla mnie brzmi odjazdowo. Koledzy w szkole pewnie krzyczeli za nim Brudna Ściera. Ja za to ostatnio widziałam szyld dentysty: „Gabinet stomatolo-12 giczny Grzegorz Bezrąk”. To jak on te zęby boruje? Nogami? W każdym razie z karty przy łóżku wynikało, że facet nie nazywa się wcale Łyżka, więc Michał jeszcze raz pyta: „Jak się pan nazywa?”. A ten jeszcze głośniej: „Łyżka!”, i rzuca się na niego. Już chcieli delikwenta pod namiot tlenowy zapakować, bo może doszło do jakiegoś niedotlenienia mózgu, ale na szczęście ktoś sobie przypomniał o tej łyżeczce, co ją klient połknął. - No i co? Znaleźli? Ten profesor naprawdę ją ukradł? - Szukali wszędzie i nic. W końcu zaczęli podejrzewać, że znowu mu ją zaszyli. No to szykują faceta do drugiej operacji. Michał poleciał pogonić salową, co blok operacyjny sprzątała. A ona na niego z gębą, że jak ona ma skończyć, kiedy panowie doktory se tu kawiarnie urządzają! Niedługo panienki zaczną sprowadzać! No to Michu pyta, o co chodzi z tą kawiarnią? A ona, że łyżeczki z bufetu się po operacyjnej walają i ona musi odnosić. - Przestań! Przez ciebie znowu oplułam monitor! Naprawdę odniosła tę łyżeczkę do bufetu? Fuj! I znaleźli ją? - No. Jeden ortopeda akurat mieszał nią kawę. Od kiedy Michał mi o tym opowiedział, wolę pić gorzką. Może schudnę. Posłuchaj jeszcze tego… Pracownica francuskiego merostwa zadrukowała jedną kartkę formatu A4 3549 razy z każdej strony. Fajne, nie? - krzyknęła Zu i wychyliła się, spoglądając w stronę sekretariatu. Krzesło niebezpiecznie się zachwiało. Zu próbowała chwycić się krawędzi biurka, ale minęła się z nią o kilka milimetrów i z hukiem wylądowała na podłodze. Traf chciał, że w tym samym momencie otworzyły się drzwi wejściowe i drzwi od pokoju prezesa. - O! Masz czarne majtki! - zdziwił się uprzejmie Karelek, wchodząc do pokoju. - Co pani robi na podłodze? - zdenerwował się Mikulski, wychodząc z gabinetu. - Proszę natychmiast wstać! Co sobie klienci pomyślą?
13 - Przepraszam, panie prezesie. Już wstaję - powiedziała Zu i szybko pozbierała się z podłogi. - Ale klienci i tak ostatnio do nas nie przychodzą. - To wiem i bez pani. - Prezes nerwowo poprawił nowy krawat w dinozaury. - Ale nawet jak nie przychodzą, to moi pracownicy powinni zachowywać się jak profesjonaliści. A nie tym, no, gołym tyłkiem świecić. To jest agencja nieruchomości, a nie agencja towarzyska. - Ona miała majtki, szefie. Czarne! Widziałem! - Usłużny Karolek pospieszył na pomoc koleżance. - Przymknij się - syknęła w jego stronę Zu. - Nie przerywajcie mi! Zapomniałem, o czym mówiłem! - O świeceniu gołym tyłkiem? - Karolek miał najwidoczniej za sobą bardzo udane spotkanie, bo życzliwość dla reszty świata wyciekała z niego wszystkimi porami. Spieszył z pomocą wszystkim, którzy byli w potrzebie, przynajmniej jego zdaniem. - O kryzysie mówiłem! Ty, Karol, mógłbyś czasami myśleć o czymś innym niż… - Mikulski zrobił znaczącą pauzę i spojrzał ciężkim wzrokiem na swojego pracownika. - Musimy się wziąć do roboty, bo jeszcze dwa takie miesiące i trzeba będzie zamknąć firmę. Potrzebni są nowi klienci. Dużo nowych klientów! A wy co robicie? Zuzanna myślała, że znowu usłyszy kilka cierpkich słów na temat swoich ekshibicjonistycznych popisów, bo prezes oskarżycielsko wyciągnął palec w jej stronę. Ale nie! - A ty, Roszkowska, gubisz wszystkie umowy wstępne na sprzedaż lokali przy Paradoksu. Przez ciebie ludzie nie mogą podpisać kwitów u notariusza i wprowadzić się do swoich mieszkań. No i co masz do powiedzenia? Zu bez problemu potrafiła wypowiedzieć się na rozmaite tematy. Jako żona lekarza mogłaby na przykład wyjaśnić Mikulskiemu, dlaczego usuwanie kamieni żółcio-14 wych laparoskopem jest lepsze niż tradycyjna operacja. Albo opisać rodzaje szwów chirurgicznych. Niestety, gdzie się podziały dokumenty dotyczące nowego domu przy ulicy Paradoksu już niekoniecznie. Dostała je od szefa w zeszłym tygodniu. Dałaby sobie rękę uciąć, że schowała je do szuflady w biurku. Ale na wszelki wypadek tylko jedną. - No właśnie - skomentował jej milczenie Mikulski. - Zaraz zaczną do mnie dzwonić ludzie, którzy kupili tam mieszkania, i będą się dopytywać, kiedy dostaną klucze? I co ja mam im powiedzieć? No, jak sądzisz, Roszkowska? - Żeby zadzwonili później? - próbowała zgadnąć Zu. - Przecież w końcu uda mi się znaleźć te kwity. Właśnie miałam się zabrać do szukania. Mikulski westchnął i spojrzał na nią ciężkim wzrokiem.
- Ty już lepiej niczego nie szukaj. Tym zajmą się Karol i Anita. A dla ciebie mam… - Wypowiedzenie? - Zu poczuła, jak nogi się pod nią uginają, i rozejrzała się w poszukiwaniu krzesła. Niestety, jedyne wolne miało złamaną nogę po tym, jak się przewróciło. Oparła się więc o biurko i czekała… - N i e ! Zadanie specjalne. Pojedziesz w delegację! - W delegację? - Zu odetchnęła z ulgą. Kara nie będzie jednak tak uciążliwa, jak się można było spodziewać. Kolejny raz jej się upiecze. - Na trzy dni? To mogę, bez problemu. Tylko muszę wrócić pod koniec przyszłego tygodnia, bo mam wizytę u dentysty. - Jakie trzy dni? Czy ja mówiłem coś o trzech dniach? Wyjazd jest na pół roku! Podaj mi atlas samochodowy. - Europy? - zapytała z nadzieją Zu. W końcu jeśli ma być zesłana do jakiejś dziury, to niech to będzie dziura w słonecznej Hiszpanii albo w Grecji. Ostatecznie może być w Chorwacji. 15 - Nie, no skąd! Polski oczywiście! - To ja mam! - Anita ruszyła do sekretariatu i po chwili wróciła z atlasem samochodowym pod pachą. Podając go szefowi, rzuciła: - Kieszeń się panu urwała. - Faktycznie! Nie zauważyłem wcześniej. Zeszyj to z łaski swojej. - Mikulski zdjął marynarkę i rzucił ją sekretarce, a potem zaczął wertować atlas. Po dłuższej chwili postukał długopisem w środek strony: - Tu! - Co tu? - Zu przyjrzała się i stwierdziła stanowczo: - Tu nic nie ma, prezesie. - Jak to nie ma? A to? - Mikulski pochylił się nad atlasem i postukał jeszcze raz. Zu przytknęła nos do miejsca, które pokazywał szef. - To jakiś paproch jest albo mucha napstrzyła. - Spróbowała zeskrobać paznokciem malutką czarną plamkę. - Nie - stwierdził stanowczo szef. - Żaden paproch, a Miasteczko Wielkie. - Jakie wielkie, szefie? Przecież z legendy wynika, że oni tam mają pięć domów na krzyż! To czym my tam będziemy handlować? - Paprochami? - zachichotał rozkoszny Karolek. - Przymknij się, Karolku, z łaski swojej, bo ci zaraz lutnę - warknęła Zu. - Uspokójcie się. Miejscowość nazywa się Miasteczko Wielkie. I wcale nie pięć. To całkiem spore miasto. Mieszkałem tam kiedyś, to wiem. Po drugie, za kilka lat, za pieniądze z Unii Europejskiej mają w pobliżu zbudować zaporę, sztuczne jezioro i wtedy ceny gruntów podskoczą. A my sobie kupimy co nieco wcześniej i poczekamy na boom. Jedziesz tam, żeby
przygotować dla mnie wykaz interesujących działek. Rozejrzysz się, zrobisz notatki, nawiążesz znajomości. Tylko nikomu ani słowa, że jesteś z agencji nieruchomości, bo jak się rozniesie, to wszyscy zwietrzą kasę i nikt nam nie sprzeda nawet rozlatującego się wychodka. 16 - To co mam im mówić, jak będą pytać, po co tak łażę, wszędzie zaglądam i węszę? Mikulski miał najwidoczniej wszystko przemyślane, bo natychmiast odpowiedział: - Powiesz, że jesteś pisarką i zbierasz materiały do książki o ich miejscowości. Jak ludzie usłyszą, że będzie o nich w książce, to sami do ciebie przylecą. O sobie powiedzą, na sąsiadów doniosą, władzę oplują. A ty raz na tydzień zbierzesz wszystko do kupy i przyślesz mailem do biura. - Eee… - skrzywił się Karolek. - Kto teraz czyta książki. Lepiej niech powie, że jest z telewizji i będzie film kręcić. - Doskonały pomysł, Karolu - pochwalił pracownika Mikulski. - Naprawdę! - To może niech kolega Jagodziński jedzie węszyć w tej Dziurze Wielkiej? - zaproponowała Zu z czarującym uśmiechem. - Zawsze mówi, że kobiety biorą go za dziennikarza z TVN-u. No wiecie, tego co… - Nie! - krzyknęli równocześnie Anita i Mikulski. - Dlaczego nie? Ja mogę - zadeklarował się Karolek. - Nie, bo on zamiast zajmować się inwentaryzacją gruntów i nieruchomości, będzie latał za babami! - odpowiedział Mikulski. - Mnie nie interesuje, ile w tej wsi jest brunetek, blondynek i rudych. I jaką bieliznę każda z nich nosi. Ja chcę wiedzieć, ile tam jest chałup do kupienia, i to najlepiej starych, bo łatwiej uzyskamy zgodę na zburzenie. - Starych? Ja tam wolę młode - skrzywił się Karolek. - I właśnie dlatego pojedzie Zuzanna. A ty poszukasz dokumentów z Paradoksu. Jak się nie znajdą do końca przyszłego tygodnia, to dołączysz do Zuzanny. Nie martw się, Roszkowska, nie będziesz się tam kręcić po omacku. Mam w tej miejscowości znajomego. Skontaktujesz się z nim po przyjeździe, to cię wprowadzi w temat. - Sięgnął 17 po kartkę, zapisał na niej numer i wręczył ją Zuzannie. - No to wszystko załatwione. Mogę jutro lecieć na urlop na Bali. A teraz, Anita, przynieś mi herbatę. Aha, i tę sałatkę śledziową, którą wczoraj przyniosłem - dodał zadowolony i zniknął w swoim gabinecie. Zu trzymała przez chwilę świstek w ręce, wreszcie westchnęła i schowała go do notatnika. A notatnik do biurka. Tego samego, które wcześniej pochłonęło dokumenty dotyczące domu przy ulicy Paradoksu…
- Może tę kartkę też zeżre? - pomyślała z nadzieją. ROZDZIAŁ II, W K T Ó R Y M P I Z Z A J E S T Z D R O W S Z A O D G U L A S Z U , A T A J E M N I C E N I E W Y C H O D Z Ą L E K A R Z O M N A Z D R O W I E - Wyobraź sobie, że on chce mnie wysłać na pół roku do jakiejś dziury, i to wielkiej. Jutro pizgnę mu na biurko wypowiedzenie i już. Znajdę sobie inną pracę. Niech sobie nie myśli! - Zu machnęła wielkim kuchennym nożem, usiłując trafić w cebulę, która leżała na drewnianej desce. Musiała jednak źle obliczyć kąt, bo trafiła w kciuk, a cebula przeleciała przez kuchnię i trafiła w głowę Michała. - Mówiłem przecież, że zamówię pizzę - powiedział doktor Roszkowski, bandażując rękę żony. - Naprawdę nie wiem, dlaczego się uparłaś, że ugotujesz gulasz? Jeśli już koniecznie chcesz dla mnie coś zrobić, to mam dla ciebie inne zadanie, specjalne. - Michał nachylił się do ucha żony. - Idź ty, zboczuchu! - Zu odepchnęła go zdrową ręką. - Nie wierzysz, że potrafię zrobić gulasz wołowy? Baśki się zapytaj. Nauczyła mnie. Naprawdę! A w ogóle to idealna żona powinna umieć gotować ulubione potrawy swojego męża. - A l e dla mnie i tak jesteś idealna, no prawie. I skąd ci przyszło do głowy, że moją ulubioną potrawą jest akurat gulasz wołowy? - Nie wiem, ale tylko to na razie umiem zrobić. I dzisiaj też by mi się udało, gdyby nie ten parszywy Mikulski. Ja mu jeszcze pokażę. Jutro się zwalniam! - Zu pogroziła 19 szefowi zabandażowaną ręką, w której ciągle trzymała nóż, i skrzywiła się z bólu. - No powiedz coś, Michu! Dlaczego nic nie mówisz? Dopóki nie znajdę nowej pracy, będę zajmować się domem, gotować dla ciebie… Nawet guziki mogę się nauczyć przyszywać. O! Widzę, że jeden ci właśnie dyndoli! Michał wzdrygnął się na wspomnienie kilku spektakularnych wyczynów kulinarnych swojej żony. Dzisiejsza historia z cebulą, która zamiast trafić do gulaszu o mało nie wybiła mu oka, to był naprawdę pikuś, mały pikuś. A przyszywanie guzików przez Zu? Na tę okoliczność trzeba by zakupić w hurtowni większą partię środków opatrunkowych i na wszelki wypadek zarezerwować salę operacyjną w najbliższym szpitalu. - No powiedz coś! Co się tak zawiesiłeś? Dobrze myślę, żeby rzucić tę robotę u Mikulskiego? - Przede wszystkim trzeba się zastanowić… - zaczął ostrożnie Michał. - Nad czym mam się zastanawiać? - Zu walnęła zabandażowaną ręką w stół. Wrzasnęła z bólu i poczuła, jak nogi się pod nią uginają. Na szczęście, zanim po raz drugi tego dnia spadła z krzesła, Michał zdążył ją złapać i zanieść na kanapę. - Dlaczego jestem w łóżku? Uprawiamy seks? - Zu otworzyła oczy i spojrzała
uwodzicielsko na męża, starając się przybrać kuszącą pozę. Niestety, zabandażowana ręka trochę jej w tym przeszkadzała. - Nie! - odpowiedział Michał i podsunął żonie szklankę z wodą. - Nie? - doktorowa Roszkowska zabulgotała wyraźnie rozczarowana. - Szkoda, bo ja bardzo lubię. No to dobranoc! Wyciągnęła się wygodnie na kanapie i chrapnęła głośno. Ale zanim zdążyła zasnąć, Michał energicznie poklepał ją po wypiętych pośladkach. 20 - Zaraz, zaraz… Nie zaśniesz, dopóki mi nie powiesz, o co chodzi z tym seksem. - Nie wiesz? - Zu otworzyła oczy i spojrzała na niego z przerażeniem. - Ty nie jesteś moim mężem! Powiedz natychmiast, bandyto, co zrobiłeś z Michałem! On świetnie wiedział, o co chodzi z tym seksem. - Uśmiechnęła się do swoich wspomnień. - Bardzo cię proszę, przestań bredzić. Nie uderzyłaś się w głowę, tylko odcięłaś sobie kawałek palca. Ja pytam poważnie! Z kim ty się seksisz, jak ja jestem w Londynie? - Z tobą - odpowiedziała Zu. - Niestety, tylko wirtualnie. Nie pamiętasz? Ale zaraz możemy to nadrobić w realu. Michał nie dał się długo prosić. Seks, jak wiadomo, zwiększa apetyt, więc dwie godziny później ponowił propozycję zamówienia pizzy. Zu ciągle jednak upierała się, że zrobi gulasz. Niestety, nigdzie nie mogli znaleźć cebuli, która trafiła Michała w głowę. - Daj już spokój! Jutro kupię ci w supermarkecie pięć kilo cebuli. Co ja mówię, dziesięć kilo ci kupię - zajęczał Roszkowski, gdy żona zmusiła go do przesuwania lodówki. Ostatecznie jednak zbuntował się, gdy dostał polecenie spenetrowania zawartości szafki pod zlewozmywakiem, gdzie stał wiecznie przepełniony kosz na śmieci. - Zamawiamy pizzę. Pół godziny później siedzieli więc na kanapie i jedli. Zu hawajską, a Michał wiejską. - No to jak myślisz, Michu? - Zu przechyliła się przez ramię męża i wydłubała mu z pizzy kawałek kiełbasy czosnkowej. - Zostaw, paskudo! Trzeba było sobie taką samą zamówić, a nie dłubać w mojej. - Michał zazdrośnie zasłonił swój talerz. - O czym jak myślę? - No jak mam się zwolnić z roboty. Napisać wypowiedzenie i wysłać mailem czy iść jutro i powiedzieć 21 Mikulskiemu, że ma sobie sam jechać do tego Pierdzi-szewa Wielkiego. Michał zakrztusił się. Żona uprzejmie walnęła go zdrową ręką w plecy, przy okazji zabierając resztę pizzy z jego talerza. Oczywiście, wyłącznie z troski, żeby się nie udławił. - Dobra, dobra. - Michał odsunął się od niej. - Jeszcze mi coś odbijesz! Jak się nazywa ta
miejscowość, do której jedziesz? Pierdziszewo? - No co ty! Tak mi się powiedziało. Nie wiem, jak się ta dziura nazywa, bo mnie to nie interesuje. Na pewno jest wielka. Nigdzie się nie wybieram. Przecież już ustaliliśmy. - Zu zebrała talerze i zaniosła je do kuchni. Wstawiła je do zlewozmywaka i doszła do wniosku, że milczenie Michała bardzo jej się nie podoba. - Ustaliliśmy? - Weszła do pokoju. - Może warto się jeszcze zastanowić - zaczął ostrożnie Michał. - Mamy do spłacenia kredyt i jakieś oszczędności też by się przydały. A sama mówiłaś, że Mikulski obiecał ci podwyżkę, jak się zgodzisz na ten wyjazd. - Mam w nosie jego podwyżkę! Wolę zostać z tobą. - Zu spojrzała na męża i coś jej przyszło do głowy. - Poczekaj, poczekaj… Chyba zaczynam rozumieć. Ty wcale nie zostajesz? Ty wcale nie zostajesz i dlatego namawiasz mnie na ten wyjazd? Wracasz do Londynu! Michał nie odpowiedział i wcale nie musiał. - Ja się nie zgadzam! Rozumiesz? Nie zgadzam się! - krzyknęła Zu i znowu spojrzała na męża. - Nie mogę się nie zgodzić, bo ty… No tak! Ty już podpisałeś kontrakt?! Padalcu! Nienawidzę cię! Na ile podpisałeś? - Na następne pół roku. - Michał położył się na kanapie i spróbował przyciągnąć do siebie żonę, ale ta odskoczyła od niego. - Nienawidzę cię! - powtórzyła. Odwróciła się i rozejrzała po pokoju. 22 - Czego szukasz, skarbie? Nie wygłupiaj się! Zu sięgnęła po kubek stojący na stole i rzuciła nim w męża. Traf chciał, że niczym w wenezuelskiej telenoweli dokładnie w tym samym momencie ktoś zapukał do drzwi i nie przejmując się brakiem zaproszenia, wtargnął do środka. - Ratunku! - krzyknęła dozorczyni na widok Michała leżącego na kanapie. - Roszkowska zabiła męża! Policja! Policja! ROZDZIAŁ III, W KTÓRYM POZORY M Y L Ą POLICJANTA, A H Y D R A U L I K NIE M O Ż E SPAĆ - Mówi pani, że nie rzucała w męża, tylko w ścianę? - zapytał posterunkowy Paweł Gaweł, siedząc w mieszkaniu doktorostwa Roszkowskich. - No tak! Wszystko jasne.
Pan doktor żyje, więc nie mamy do czynienia z morderstwem… Zu odetchnęła z ulgą. - …tylko z usiłowaniem. Grozi pani za to do 25 lat więzienia - dokończył posterunkowy. - Trochę szkoda, że pan doktor przeżył, bo może sąd uznałby to za zbrodnię w afekcie i by się pani wywinęła. Swoją drogą posterunkowy Paweł Gaweł już od dawna podejrzewał, że w rodzinie Roszkowskich źle się dzieje. Co prawda obstawiał, że to ten młody lekarz bije żonę, a okazało się na odwrót, ale fakt pozostaje faktem. A wydawało się, że to tacy mili młodzi ludzie, wykształceni i kulturalni. Pozory mylą! Patologia szerzy się wszędzie. - Panie posterunkowy - odezwał się Michał. - Czy możemy uznać całą sprawę za niebyłą? Ja nie zamierzam składać doniesienia na policję na własną żonę. - No nie wiem, nie wiem! - Paweł Gaweł pokiwał z troską głową. - Takim usiłowaniem zabójstwa to chyba z automatu zajmie się prokuratura. - Gdybym go chciała zabić, to już by dawno nie żył. I może to nawet zrobię - rzuciła mściwie Zu. 24 - A j , aj! - cmoknął posterunkowy i pokiwał z dezaprobatą głową. - Do tego jeszcze groźby karalne. Niedobrze! Niedobrze! To razem z usiłowaniem morderstwa uzbiera się dożywocie! Na zawiasy to ja bym na pani miejscu raczej nie liczył. Zu chciała coś jeszcze powiedzieć, ale Michał podniósł się z kanapy i wyprowadził opierającą się żonę do drugiego pokoju, na wszelki wypadek zamykając za nią drzwi na klucz. Potem podszedł do szafki i wyciągnął, z szuflady ręcznik. - Przepraszam, ale muszę jak najszybciej zetrzeć ten sok, bo spuchnę jak bania. Mam alergię kontaktową na pomidory. Jeść mogę, ale, broń Boże, żebym się przy tym pochlapał. Michał starannie wytarł twarz i odłożył ręcznik na stół. - Ma pan krew na policzku - powiedział posterunkowy, przyglądając mu się uważnie. - Nie. Mówiłem panu, że to sok pomidorowy - westchnął Michał i machnął lekceważąco ręką. - Pewnie dokładnie się nie wytarłem. - Wybaczy pan, ale jako policjant potrafię odróżnić krew od soku pomidorowego. Od początku wiedziałem, czym jest pan umazany. Ale teraz na policzku ma pan krew. - Wybaczy pan, ale ja jako lekarz też wiem, jak wygląda krew. - Roszkowski przetarł policzek, spojrzał na ręcznik i zrobił się blady jak ściana. - Faktycznie. Przepraszam, ale
czy mógłby pan otworzyć okno? Na widok krwi zawsze robi mi się słabo. - Przecież jest pan lekarzem! - zdziwił się Paweł Gaweł, uprzejmie uchylając lufcik. - To jak pan zajmuje się pacjentami? - A nie! - Michał odetchnął kilka razy i zaczął powoli dochodzić do siebie. - Innych to ja mogę opatrywać, kroić i zszywać bez problemu. Nawet lubię. Tylko na swoją krew 25 nie potrafię spokojnie patrzeć, bo mnie zaraz mdli. Ale skąd to? Chyba oberwałem jakimś odpryskiem z kubka. Ta moja żona jest jednak niebezpieczna. - To jak? Złoży pan doniesienie, a ja ją zamknę na 48 godzin? Odpocznie pan sobie - zachęcał posterunkowy. - Panie! Czy pan wie, co ona by mi zrobiła, gdyby wyszła po tych 48 godzinach? Wolę nie ryzykować. Paweł Gaweł spojrzał na plamę z soku pomidorowego na ścianie i pomyślał, że chyba rozumie Michała. Ma chłop przechlapane. Gdyby nie widział, to by nie uwierzył, bo tak na co dzień pani Zuzanna to taka miła osoba. W tym samym momencie do pokoju wszedł młody policjant. - Panie posterunkowy, w kuchni jest krew. Mamy zabezpieczyć? - Nie trzeba. - Michał machnął ręką. - To żona skaleczyła się w palec, jak robiła gulasz. - Dużo tu u państwa krwi. To tak codziennie? - zainteresował się Paweł Gaweł. - Nie, wyjątkowo dzisiaj. Powiedziałem żonie, że chcę przedłużyć kontrakt w Londynie i trochę się zdenerwowała. Mam nadzieję, że do tej pory już jej przeszło. - Aha! - Paweł Gaweł pokiwał ze zrozumieniem głową. - A l e jakby nie, to niech pan dzwoni. Może zdążymy przyjechać… A jeśli nie, to obiecuję, że będzie pan miał rzetelne śledztwo w sprawie swojej śmierci. Policjanci wyszli, a Michał otworzył drzwi do drugiego pokoju. - Nie ma ich już? - szepnęła Zu i rozejrzała się po mieszkaniu. - Nie ma, możesz wyjść - uspokoił ją mąż. - Ale kazali dzwonić, jak znowu będziesz we mnie czymś rzucać. - Przepraszam, Michu! - Zu usiadła obok męża i dopiero teraz zauważyła zaschniętą krew na jego policzku. - O matko! Co ci się stało? 26 - Nic takiego! Przyszła jakaś baba i rzuciła we mnie kubkiem. - To jakaś wariatka musiała być! - N o ! I jeszcze oblała mnie sokiem pomidorowym.
- A to zołza jedna! - oburzyła się Zu. - Sokiem pomidorowym? Przecież ty, biedaku, masz alergię kontaktową na pomidory. Chyba już zaczynasz puchnąć. Zaraz rozpuszczę ci wapno. - Rozpuść, rozpuść. A ja się położę, bo jakoś źle się czuję. - Biedny miś - rozczuliła się Zuza, siadając obok męża. - Ja się tobą zaopiekuję. - Koniecznie, koniecznie! - jęknął Michał i przyciągnął żonę do siebie. - Chyba musisz zacząć od sztucznego oddychania, bo jakoś mi słabo… - Słabo? - Zu zerwała się na równe nogi. - To ja rosół ugotuję i sobie zjemy! Rosół jest najlepszy na wzmocnienie. Moja babcia tak mówiła. - Siedź na tyłku - powiedział stanowczo Michał i podniósł się z kanapy. - Herbata wystarczy. Sam zrobię. - Tylko z cukrem, bo cukier też wzmacnia. Chociaż nie tak jak rosół - westchnęła z żalem Zu i krzyknęła za mężem, który zniknął w kuchni: - Weź nową torebkę z szafki nad zlewozmywakiem, bo cukiernica jest pusta. Po kilkunastu sekundach rozległ się potworny huk. Zu zerwała się z łóżka i pobiegła za mężem do kuchni. Stanęła w drzwiach. Dalej nie mogła wejść, bo na podłodze leżała wyrwana ze ściany szafka przysypana wielką kupą gruzu. W powietrzu unosił się biały pył. - Kurczaki! - jęknął doktor Roszkowski. - Nie! - odpowiedziała Zu. - Kurczaki są w lodówce. Z tej szafki miałeś wyciągnąć cukier. Michał rozejrzał się po kuchni… - Chyba gdzieś tu jest. O mam! A nie… To mąka pełno-ziarnista, bo widzę otręby. 27 - Nigdy w życiu nie kupowałam mąki pełnoziarnistej. Nawet nie wiem, co się z nią robi. Pokaż! - Zajrzała do torebki, którą trzymał mąż. - Fuj! To nie otręby, tylko jakieś robaki. Wyrzuć to natychmiast. Nie znoszę robaków! Nie mogę na to patrzeć, muszę wyjść! Zu uciekła do łazienki, a Michał wziął do ręki torebkę z mąką, żeby wyrzucić ją do kosza. Niestety, kosz był chwilowo niedostępny, bo przywaliła go szafka. - Już? - krzyknęła Zu. - Jeszcze chwileczkę - odpowiedział Michał i rozejrzał się bezradnie po kuchni. Jego wzrok padł na lodówkę. Otworzył drzwiczki i wrzucił mąkę do pojemnika z warzywami. - Wyrzucę, jak jutro będę wychodził
rano. - Już? - Zu zaczynała się niecierpliwić. - Tak! Możesz wracać. Przez resztę wieczoru i dużą część nocy usiłowali powiesić szafkę z powrotem na ścianie. W końcu koło trzeciej nad ranem skapitulowali. - Nie mogę się skupić, jak mi ten z dołu stuka. To musi być jakiś hydraulik, bo od dwóch godzin wali w rury od kaloryferów - stwierdził Michał i wyłączył wiertarkę. - O co mu chodzi? - Może o to, że jest środek nocy? Ludzie w małych miasteczkach mają takie głupie przyzwyczajenia, że w nocy śpią. Nie to, co w takiej metropolii jak Londyn. Przypomniało mi się! - C o ? - Jak się nazywa ta dziura, do której chce mnie zesłać Mikulski. - Myślałem, że Pierdziszewo Górne. - Spadaj! To jest Miasteczko. - Uf, kamień spadł mi z serca. Już myślałem, że pojedziesz na wieś. Na wsi jest mnóstwo robaków, a ty przecież boisz się robaków - roześmiał się Michał i jeszcze raz 28 przyrzekł sobie, że rano wyrzuci mąkę, którą schował do lodówki. - Ta miejscowość nazywa się Miasteczko Wielkie - oświeciła go Zu. - Ojcowie założyciele nie byli zbyt pomysłowi. Jeśli ich potomkowie są tak samo lotni, zanudzisz się tam na śmierć. - Nie bój żaby! Już ja ich rozruszam! - Co do tego, kochanie, nie mam żadnych wątpliwości. - Michał uszczypnął żonę w pośladek. Zu wrzasnęła, a potem z zemsty rzuciła w męża solidnym kawałem gruzu. Nie trafiła. Pocisk uderzył w drzwi wejściowe do sypialni, odbił się od nich i rykoszetem walnął w lusterko, które stało na lodówce. Sąsiad mieszkający piętro niżej chyba jeszcze nie zdążył zasnąć, bo zareagował błyskawicznie, waląc kijem w kaloryfer. - Wiesz co? Dajmy już sobie spokój. Posprzątamy jutro - zaproponował Michał. - A teraz idziemy spać. - Nie, ja to muszę wszystko wyzbierać. - Zu zajrzała pod lodówkę w poszukiwaniu kawałków lusterka. - Inaczej będziemy mieli siedem lat nieszczęść. - Siedem nieszczęść to ty jesteś, kobieto - jęknął Roszkowski i zabrał się do pomagania
żonie. Po godzinie Zu uznała, że wyzbierała wszystko, i razem z Michałem ochoczo wskoczyli do łóżka. Na zasypianie żadne z nich nie miało ochoty. W przeciwieństwie do sąsiada z dołu, który chrapał tak, że trzęsły się mury budynku. - Może postukajmy mu miotłą? - zaproponowała Zu. - Nie mamy miotły - ponuro odpowiedział Michał. - Złamała się, jak ostatnio usiłowałaś zatłuc tego pająka w przedpokoju. - A faktycznie! To co zrobimy? Przez to jego chrapanie nie można spać. 29 - No to nie będziemy spać - odpowiedział Michał i ugryzł Zu w ucho. - A u ! Ty sadysto! - Cicho, wariatko, bo sąsiada obudzisz i znowu zacznie stukać. A ja się nie mogę skoncentrować, jak mi ktoś stuka - zachichotał Michał i wciągnął żonę pod kołdrę. ROZDZIAŁ IV, W K T Ó R Y M P Ł O N I E S Z A L E T N A D W O R C U , A W S T Y D L I W E S E K R E T Y R O D Z I N N E W Y C H O D Z Ą N A J A W Szalet na dworcu kolejowym w Zabrzeźnie był największą atrakcją turystyczną i dumą mieszkańców miasta. Chociaż konserwator - mimo licznych petycji rozmaitych samozwańczych Towarzystw Miłośników Wychodka oraz bardzo oficjalnych i wysyłanych drogą urzędową pism - nie zgodził się na wpisanie budki z serduszkiem do rejestru zabytków, mieszkańcy wiedzieli swoje. Każdej wiosny szalet był pracowicie odnawiany, choć nie zawsze była taka potrzeba, bo trzymał się doskonale. Miejscowi wandale go nie dewastowali, miejscowi grafficiarze nie mazali, miejscowi złodzieje nie okradali, bo nie było z czego. I oto pewnego dnia znalazł się ktoś, kto zbezcześcił tę świątynię lokalnego patriotyzmu i ośmielił się rozebrać wychodek. W miasteczku zawrzało! Sąsiedzi przestali sobie ufać, przedstawiciele miejscowych subkultur zaczęli się nawzajem zwalczać, a w radzie miasta rozpadła się koalicja i nie można było podjąć żadnej decyzji. Nie wiadomo, jak skończyłaby się ta cała historia, gdyby nie to, że szalet jak niespodziewanie zniknął, tak równie nieoczekiwanie pojawił się na swoim miejscu. Policji nigdy nie udało się ustalić, kto go rozebrał i czy była to ta sama osoba, która go później z powrotem postawiła. Co do jednego nie było wątpliwości - reinkarnacji szaletu musiał towarzyszyć wielki pośpiech, bo drzwi z serduszkiem zostały wstawione do góry nogami.
31 Mieszkańcy chcieli to poprawić, ale nie zdążyli, bo wcześniej zjawił się wojewódzki konserwator zabytków i powiesił na wychodku tabliczkę „Obiekt zabytkowy”. Teraz naprzeciw szaletu stała Zuzanna Roszkowska, a obok niej kłębił się tłum z ledwością mieszczący się na wąskim peronie. Wśród tych, którzy przyszli pożegnać wyjeżdżającą na półroczną delegację Zu, byli Leszek, Józef i Karol, czyli bracia Kowalowie, oraz Alina Kowalowa. Ta ostatnia formalnie była żoną tylko jednego z braci - Leszka - ale zawsze powtarzała, że czuje się tak, jakby poślubiła wszystkich trzech. Przyszli także - jako delegacja „Czterech Kątów” - Anita Deresz i Karolek Jagodziński. Po historii z blondynką, z którą Anita nakryła Karolka kilka dni temu w niewykończonym mieszkaniu przy ulicy Paradoksu, para była na siebie obrażona i starała się trzymać na dystans, co na wąskim peronie było raczej trudne. Zwłaszcza gdy w ostatniej chwili do całego towarzystwa doszlusowała młodsza siostra Zuzanny, Baśka. Wpadła zdyszana, niosąc pod pachą wielką pakę. - Mam dla ciebie dwa kilo ruskich, czterdzieści naleśników z pieczarkami i dwadzieścia pączków z budyniem - wysapała. - Kocham cię, siostra! - Zu z płaczem rzuciła się Baśce na szyję. - Za naleśniki, pierogi czy za pączki? - chciała wiedzieć Baśka i spojrzała z wdzięcznością na pana Józefa, który odebrał od niej pudło i położył je na ławce. - Nie! - Zu pociągnęła nosem. - Za to, że przyszłaś. No i jeszcze, że nie zrobiłaś mi pasztecików ze szpinakiem, bo ich nie znoszę. - No dobra, dobra! - Baśka klepnęła siostrę w plecy tak życzliwie, że ta aż się zgarbiła. - Już się nie mazgaj. Musiałam przyjść, bo obiecałam Michałowi, że sprawdzę parę rzeczy. Po pierwsze, czy dotarłaś na dworzec. Po drugie, czy wsiadłaś do właściwego pociągu. A po trzecie, 32 czy pociąg odjechał bez przeszkód. Mam mu wysłać SMS-a. - No właśnie… - Pani Alina odciągnęła na bok Baśkę. - A gdzie pan Michał? - W Londynie - odpowiedziała Baśka. - Poleciał wczoraj. Nie mógł czekać. Ale to nawet dobrze. Nie wiadomo, do czego by doszło na tym dworcu. - Myśli pani, że mógłby się rzucić pod pociąg? - Pani Alina, która była wielbicielką seriali kryminalnych, spojrzała ze zgrozą na siostrę Zu. - Nie, no skąd! - Baśka machnęła ręką. - Raczej spodziewałabym się czegoś po mojej siostrze. Mogłaby na przykład w ostatniej chwili wyskoczyć z wagonu. - I jeszcze by się zabiła! - Nie. Raczej wskoczyłaby na plecy jakiemuś nieszczęśnikowi czekającemu akurat na
pociąg i ciężko by go poturbowała. Jej, oczywiście, nic by się nie stało. Wariaci mają szczęście. - Nie, to pijacy - poprawiła ją pani Alina. - Co pijacy? - zdziwiła się Baśka. - Mają szczęście. Tak się mówi, że pijakowi nic się nie stanie, nawet jak z dachu spadnie albo pod ciężarówkę wlezie. Pogawędka dwóch pań, prowadzona w oddaleniu od pozostałych, nie uszła uwagi Zuzanny. - Co wy się tam tak naradzacie? - zapytała podejrzliwie. - Pani Alina opowiada mi o genialnym przepisie na ciastka, który znalazła w starej książce kucharskiej. - N a p r a w d ę ? - zainteresował się pan Leszek. - A kiedy upieczesz? - No jeszcze nie wiem. Ale pewnie nieprędko, bo… Bo do tego ciasta trzeba dodać skwarki, a ty nie możesz. Masz za wysoki cholesterol! - krzyknęła triumfalnie pani Alina. 33 Pan Leszek zamierzał bronić swojego prawa do jedzenia skwarek, ale akurat zawiadowca stacji zapowiedział wjazd pociągu i w oddali pojawiła się lokomotywa. Wszyscy rzucili się w stronę Zu, żeby zdążyć się pożegnać. Zrobiło się potworne zamieszanie. Pan Józef wręczył kwiaty Baśce. Pan Karol wyrywał torebkę bratowej, będąc przekonanym, że to własność Zuzanny. A Karolek zaczął czule obściskiwać Anitę, która nie tylko nie protestowała, ale w obściskiwaniu wzięła czynny udział. Wreszcie udało się wepchnąć Zu do wagonu razem z bagażami, kwiatami i wielkim pudłem z zapasem żarcia na pół roku. Pociąg ruszył. Wszyscy machali jak szaleni. Lokomotywa dojechała do końca peronu i… z potwornym piskiem się zatrzymała. Spod kół poszły iskry, od których zaczął się palić zabytkowy szalet! Z budynku stacji wyskoczył zawiadowca z wiadrem i ugasił pożar. - Nie ma szczęścia ten nasz wychodek - westchnęła Baśka. - Jak go nie kradną, to znowu puszczają z dymem. Ciekawe, co się stało i dlaczego pociąg stoi? Mam złe przeczucia… Drzwi wagonu otworzyły się i wyskoczył z nich kierownik pociągu. Stanął na peronie i zaczął natarczywie domagać się od kogoś, żeby też wysiadł: - Proszę za mną. Zaraz wyjaśnimy całą sprawę. - Tu zamilkł i przez chwilę słuchał tego, co mówiła osoba w pociągu. - Nie, proszę pani. Nie rozumiem. Proszę natychmiast wysiąść. Tak! Słyszałem, że pani nie chciała wcale zatrzymać pociągu, tylko hamulec
bezpieczeństwa pomylił się pani z uchwytem przy oknie. Ale mandat musi pani zapłacić. - O matko! - jęknęła Baśka. - To Zuzka musiała zatrzymać ten pociąg. Tylko jej może się pomylić klamka przy oknie z hamulcem bezpieczeństwa. Pamiętam, jak jeszcze w szkole palnik acetylenowy pomylił jej się ze wskaźnikiem laserowym i podpaliła pracownię fizyczną. 34 Cztery jednostki straży pożarnej gasiły. A dwa lata temu postanowiła posadzić rodzicom iglaki w ogródku i tak kopała, że dokopała się do rury z gazem. Pomyślała, że to jakiś kamor, i próbowała ją wyciągnąć. Pół wsi trzeba było ewakuować. Chciała coś jeszcze dodać, ale w tej chwili konduktor wyciągnął z wagonu opierającą się… obcą kobietę. Baśka odetchnęła z ulgą. Ale nie wiadomo dlaczego, ciągle nie mogła pozbyć się wrażenia, że jej siostra miała jednak coś wspólnego z tym nagłym zatrzymaniem pociągu. - Proszę o dowód osobisty. - Kierownik wyciągnął rękę w stronę nieszczęsnej pasażerki. Kobieta zaczęła grzebać w torebce. Minęło trzydzieści sekund, minuta, dwie minuty… Kierownik wyglądał na coraz bardziej zirytowanego. Nic dziwnego, bo nie wiadomo, kiedy otoczył go dziwny tłum - całująca się ukradkiem para, młoda kobieta o gabarytach pieca kaflowego i trzech łysiejących dżentelmenów w towarzystwie starszej pani z parasolką. - Proszę się pospieszyć - popędził pasażerkę. - Już, już… - Kobieta przechyliła torebkę, usiłując wyciągnąć coś z samego dna, i wysypała całą jej zawartość na buty kierownika pociągu. - O Jezu! - jęknął mężczyzna i zaczął podskakiwać na jednej nodze. - Co pani tam nosi? - Kamienie - brzmiała odpowiedź. - Do masażu. Przepraszam pana bardzo. - Kamienie? - wrzasnął kierownik pociągu. - Podam panią do sądu! A mandat zapłaci pani swoją drogą. Baśka już zamierzała ruszyć nieznajomej z odsieczą, ale uprzedził ją pan Józef. Wziął kolejarza na bok i długo coś mu tłumaczył. Najwidoczniej był bardzo przekonujący, bo kierownik spojrzał trochę dziwnie na kobietę, która zatrzymała pociąg, i bez słowa wsiadł do wagonu. - Co pan mu powiedział? - zapytała Baśka. 35 - Tajemnica adwokacka - uśmiechnął się starszy pan. - Najważniejsze, że dał tej pani spokój. W tym samym momencie z wagonu wyskoczyła Zu. - Wszystko słyszałam. Ja też dziękuję, panie Józefie. Prawdę mówiąc, to ta pani trochę przeze mnie ten pociąg zatrzymała. Wpadłam na nią, jak kładłam pudło z pierogami na półkę, a ona chciała się czegoś przytrzymać, no i trafiła na ten hamulec.
- Tak też przypuszczałam. A teraz wsiadaj szybko - pogoniła siostrę Baśka. - Zaraz… Poczekaj! Michał kazał mi… - Powiedzieć, że mnie kocha? - rozpromieniła się Roszkowska. - Nie. Miałam cię zapytać, czy nie zostawiłaś przypadkiem odkręconego kranu. - Nie, ale chyba żelazka nie wyłączyłam! - krzyknęła Zu. - Pojedziesz do mnie? Zaraz dam ci klucze. Poczekaj, poszukam w torebce. - Nie, nie musisz! - krzyknęła przerażona Baśka, wyobrażając sobie, co może wypaść z torebki szalonej siostruni. Cokolwiek by to nie było, przebiłoby na pewno kamienie do masażu. - Przecież mam wasze klucze. Michał mi dał. O, pociąg rusza! Idź, usiądź i nie wstawaj, póki nie dojedziesz na miejsce. Po chwili pociąg zniknął za wzgórzem, ale z peronu jeszcze przez dłuższy czas nikt się nie ruszał. Może spodziewano się kolejnych równie sensacyjnych wydarzeń, jak zatrzymanie pociągu? A może po prostu wszyscy już zaczynali tęsknić za postrzeloną doktorową Roszkowską? - A właściwie to co pan powiedział temu kierownikowi pociągu, panie Józefie? - zapytała Baśka. - No, że ta pani jest znaną gwiazdą telewizyjną i jak go dorwą jej adwokaci, to nawet skarpetki z nóg mu zedrą. - I uwierzył? - powiedziała z powątpiewaniem pani Alina. 36 - Pewnie. Ty też mi uwierzyłaś, jak powiedziałem, że Leszek jest ciężko chory i nie wiadomo, czy wyżyje do rana. Pojechałaś się z nim pożegnać i dwa tygodnie później już byliście małżeństwem. Nie chcę się chwalić, ale ja to wszystko wymyśliłem. - To ty nie byłeś wtedy chory? - Pani Alina zamachnęła się parasolką na męża. - A ja ci uwierzyłam! Chcę rozwodu! I to z twojej winy! Będziesz mi do końca życia płacił alimenty. A jak ci zabraknie, to pożyczysz od swojego zakłamanego braciszka. - Ale ja to zrobiłem z wielkiej miłości! - Pan Leszek uchylał się przed celnymi uderzeniami żony. - A w ogóle, to nigdy się nie zgodzę na rozwód. - Tak trzymaj, chłopie - krzyknął pan Józef. - Wystarczy, że powiesz w sądzie, że bez Alinki żyć nie możesz, i nie dadzą wam rozwodu. Brat adwokat ci to mówi! - Tak? - Pani Alina zrobiła krok w kierunku szwagra i walnęła go parasolką w ramię. - To niech brat adwokat ci teraz gotuje, pierze i prasuje. Ja wam życie w piekło zamienię! Całej trójce! - A dlaczego mnie? - zaprotestował nieśmiało pan Karol, najstarszy z braci. - Mnie tu wtedy nie było! Byłem w Londynie! - A l e jakbyś był, to byś spiskował razem z nimi. Już ja was znam, podstępni Kowalowie! Pani Basiu, czy pani zna jakiegoś dobrego adwokata?
- No znam - odpowiedziała Baśka. - Pan Józef! A nie, to nie jest dobry pomysł. Na peronie zrobiło się takie zamieszanie, że aż zawiadowca wybiegł z budynku dworca. Bał się, że może znowu ktoś chce ukraść szalet. Ale to jakaś kobieta okładała parasolką starszego mężczyznę, a dwóch innych usiłowało ją powstrzymać. - Eee, to tylko awantura rodzinna - stwierdził uspokojony i zamknął drzwi. 37 ROZDZIAŁ V , W KTÓRYM NIE MA D Y M U BEZ M A R M O L A D Y , A ŻYCZLIWI SĄSIEDZI Ź L E K O Ń C Z Ą Kowalowie, nie przerywając sporów na tematy rodzinne, udali się na pobliski przystanek autobusowy, a Baśka z dużym trudem wepchnęła się na tylne siedzenie Karolkowego malucha, gdzie siedziała już nieustępująca jej gabarytami Anita, i kazała się wieźć do mieszkania Roszkowskich. - Myślisz? - skrzywił się Karolek. - Przecież tam już wszystko się spaliło. Kiedy ona mogła wyjść i zostawić to żelazko? Dwie godziny temu? Po piętnastu minutach zapaliła się deska do prasowania, po pół godzinie dywan, po godzinie firanki, a teraz straż pożarna dogasza resztki. Nie warto się spieszyć, bo i tak nie ma co ratować. Chociaż z drugiej strony… Może chociaż sobie popatrzymy, jaki fajny pożar wywołała twoja siostra. - Te, piroman, wyluzuj! - zgasiła go Baśka. - Sam sobie podpal mieszkanie. A może zresztą się okazać, że moja siostra żelazko wyłączyła… - Eee… - Karolek był rozczarowany. - Mogła za to zostawić odkręconą wodę w łazience - dokończyła Baśka. - No! - Karolek wyraźnie się ożywił. - To po piętnastu minutach woda zalała łazienkę, po pół godzinie dotarła do kuchni, a teraz wylewa się na korytarz i płynie w dół po schodach. Też super, chociaż pożar lepszy. 38 Tak się zapalił w snuciu wizji kataklizmu w mieszkaniu Roszkowskich, że niewiele brakowało, a przejechałby skrzyżowanie na czerwonym świetle. Na szczęście w ostatniej chwili zdążył zahamować. Anita walnęła kolanem w fotel kierowcy i doznała nagłego olśnienia. - Nie, jednak nie! - krzyknęła. - Ja myślę, że ona zostawiła czajnik na gazie! - Super! - Karolek skręcił w lewo na zakazie i o mało nie zderzył się z radiowozem. Na szczęście policjanci jechali właśnie do pożaru i, chcąc nie chcąc, na pirata drogowego musieli machnąć ręką. - Po piętnastu minutach woda z czajnika zalała gaz. Po pól godzinie gaz wypełnił całe mieszkanie. A teraz sąsiad naciska dzwonek i cały dom wylatuje w powietrze.