Joanna Chmielewska
Autobiografia
tom III
Druga młodość
Co przeżyjemy, to nasze!
Pierwszą osobą, jaką ujrzałam po wejściu do nowego biura, była Alicja.
Wchodziło się do wydzielonego pomieszczenia, w którym urzędowała personalna, dalej
był korytarzyk, na końcu korytarzyka znajdowały się drzwi i tuż przed tymi drzwiami
podskakiwała jakaś czarnowłosa facetka. Podskakiwała w miejscu, raz na jednej nodze,
raz na drugiej, i mówiła z jadowitą uciechą:
— Dobrze mu tak! Dobrze mu tak! Dobrze mu tak!
Uzewnętrzniała tym sposobem radość z potknięcia wroga. Zainteresowała mnie od
razu.
Biura opisywać nie będę, bo już to uczyniłam.
W utworze pod tytułem Wszyscy jesteśmy podejrzani zawarta jest sama prawda i cała
prawda, z wyjątkiem zupełnych drobiazgów, które chętnie sprostuję. Nie było dziury w
ścianie pomiędzy wychodkiem i pokojem głównego księgowego, wazon z balkonu nie
został stłuczony, a Stolarka nikt nie zabił. Co do wazonu, kiedy zawartość naczynia
dojrzała, wykorzystał ją Wiesio. Umoczył w tym szmatę na drągu i pod tykał różnym
osobom pod nos, każdy odruchowo łapał ręką i odsuwał łajno sprzed twarzy, po czym do
umywalki stała kolejka. Śmierdziało naprawdę porządnie. Co do Stolarka, napiszę o nim
we właściwej chwili, bo tym razem zamierzam trzymać się chronologii, z czego
niewątpliwie wyniknie groch z kapustą tematyczny.
W każdym razie z serca radzę wszystkim przeczytać najpierw Podejrzanych, a potem
dzieło niniejsze.
Do roboty dostałam obiekt o nazwie „Górce” i była to wytwórnia mas bitumicznych na
Lazurowej.
Projekt miał być jednofazowy i gdybym posiadała bodaj odrobinę doświadczenia, nie
zgodziłabym się na to za skarby świata.
Proszę bardzo. Wyjaśnię, w czym rzecz. Zazwyczaj projekty mają trzy fazy. Wstępną,
czyli koncepcję techniczną, zwaną też projektem podstawowym, czyli dokładne
rozrysowanie w skali l: l00, i ostatnią, czyli rysunki robocze. Każdą z faz kolejno
uzgadnia się z inwestorem i zatwierdza na różnych szczeblach, przy czym branże włączają
się w sprawę sukcesywnie i też wstępnie. Można wprowadzać zmiany, poprawiać błędy i
nic złego się jeszcze nie dzieje. a koszty ledwo się zaczynają. Projekt jednofazowy
natomiast ma zostać zrobiony cały, aż do rysunków roboczych, razem z branżami. a zatem
pełną robotę odwala architekt, konstruktor. Technolog, elektryk, sanitarny, drogowiec i do
tego jeszcze kosztorysiarz. Jeśli potem, nie daj Boże, okaże się, że coś nie gra, diabli biorą
wielkie sumy pieniędzy i nie wiadomo, kto ma za to płacić, nie mówiąc o tym, że szlag
trafia także termin.
Za termin odpowiada osobiście główny projektant.
Zostałam głównym projektantem, w „Górcach” zaś nie grało wszystko. Technologia
została skopana straszliwie i w pierwszej chwili, obejrzawszy ją, pomyślałam, że źle
widzę, albo nie umiem czytać rysunków. W ogóle nie umiem czytać. Wiaty wiatami i hala
halą, ale w żadnym miejscu dla ludzi, ani w warsztacie, ani w portierni, ani w budynku
administracyjnym, ani w sanitariatach nie zostało przewidziane żadne ogrzewanie. Żadne.
Niechby chociaż piece…!
A skąd, nic. Jezus Mario. Jeśli zrobię co trzeba. choćbym skonała, nie zmieszczę się ani
w kosztach, ani w zaplanowanych powierzchniach. W dodatku środek wyznaczonego
terenu zajmowało jeziorko i w założeniach nie zostało wyraźnie powiedziane, co z tym
jeziorkiem należy zrobić.
A na domiar złego projekt był spóźniony i należało pchać go pilnie.
W obliczu powyższego drobiazgiem był już fakt, że geodezja nie dała wymiaru jednego
boku owej nieregularnej figury. Wyliczyłam sobie ten bok przy pomocy funkcji
trygonometrycznych, sinusami i cosinusami operowałam z łatwością, tangensy nieco
zgrzytnęły, ale obliczenie zgodziło się z rysunkiem idealnie i było po kłopocie. Reszta
stanowiła jedną zgryzotę. Łobuz, który spaskudził technologię, znikł i nie pomogło nawet
poszukiwanie go listami gończymi. Inwestor w postaci dyrektora technicznego instytucji
klęczał i błagał o dokumentację, bo groziło im wypadnięcie z planu. Mieli swoje zakłady
na Pradze, wyrzucano ich stamtąd, gdzieś musieli się podziać, dostali te Górce, żeby
chociaż wejść na plac budowy, to już się jakoś wybronią…! Osoby rozumne radziły mi
dać sobie spokój z jednofazowością i zażądać przynajmniej dwóch faz oraz przesunięcia
terminu, inwestor się nie zgadzał, nie mogłam zbyt gwałtownie protestować, bo zostałam
do tej pracy przyjęta pod warunkiem wykonania projektu na Górce, złamałam się,
przystąpiłam do roboty z jednym jedynym zabezpieczeniem. Dostałam mianowicie od
dyrektora technicznego kartkę w kratkę, wyszarpaną z zeszytu, na której własną ręką
zalecił wykonywanie projektu jednofazowego na koszt i odpowiedzialność inwestora.
Dzięki tej kartce nie poszłam potem siedzieć.
Z miejsca zwaliły się na mnie trzy uciążliwe elementy, idiotyczna robota, rodzina i
gach.
Deprymująca część rodziny składała się zasadniczo z dwóch osób, mojej matki i
Lucyny, reszta nie zawracała głowy. One obie, jak harpie, wisiały nade mną i upierały się,
że nie dam sobie rady, przy czym moja matka nawet podsuwała wyjście. Powinnam czym
prędzej wyjść za mąż po raz drugi. Lucyna z małżeństwem nie wyjeżdżała i szczerze
mówiąc, do dziś nie wiem, co właściwie, jej zdaniem, miałam zrobić. Powiesić się na
strychu…?
Za mąż w chwili pierwszego ogłupienia może bym i wyszła, ale na szczęście nikt nie
chciał się ze mną ożenić. Kandydaci znaleźli się później, kiedy już zdążyłam odzyskać
odrobinę rozumu, a trzeba przyznać, że odzyskiwałam go szybko.
Znów siedziałam w domu przy desce. Co prawda, zanim przy niej usiadłam, przez
jakieś dwa tygodnie marnowałam czas w fotelu przy stoliku, paliłam papierosy i piłam
herbatę, niezdolna do życia, przygnębiona i struta. Nie był to mój ulubiony stan ducha.
Pod ścianą stał na kobyłkach rajzbret z przypiętym złym rysunkiem na arkuszu kalki,
miałam swój warsztat pracy przed nosem i doskonale wiedziałam, co powinnam zrobić.
Zrobiłam to w końcu.
Podniosłam się, podeszłam do dechy i odpięłam cztery pineski.
Dalej już poszło samo, ale uczciwie stwierdzam, że odpięcie owych czterech pinesek
było najcięższą pracą, jaką wykonałam w życiu. Fakt, że się na to zdobyłam, do tej pory
napełnia mnie zdumieniem.
No i właśnie siedziałam przy desce, z reguły późnym wieczorem, a często i w nocy, i od
razu, prawie od pierwszej chwili, uświadomiłam sobie korzyści płynące z nowej sytuacji.
Nie zawracał mi głowy mąż.
Gdybym go jeszcze miała, nie odwalałabym spokojnie roboty, uniemożliwiłby mi to,
awanturowałby się, że mu świecę w oczy. Żądałby, żebym poszła spać jak człowiek,
leżałby w ogóle na tapczanie i nie miałabym gdzie rozkładać rysunków, ręce by mi się
trzęsły ze zdenerwowania i w ogóle niech to piorun strzeli! Nie, żadnych mężów, nie
nadaję się na żonę i proszę mi nie truć żadnych szczegółów anatomicznych.
Logikę moja rodzina prezentowała osobliwą. Nie dam sobie rady, świetnie, żeby sobie
dać radę, powinnam pracować. Zarazem powinnam zajmować się dziećmi. Chodzić z nimi
na przedstawienia kukiełkowe, zabierać na spacery, bawić się, włóczyć ich po lekarzach…
Rany boskie. Równocześnie powinnam urządzić dom, bo mieszkają w istnej oborze,
ohydnej i bez mebli. Meble się kupuje i dom urządza za pieniądze, powinnam zarobić
pieniądze. Gdybym miała cień przyzwoitości, pomogłabym na działce…
Od lat zastanawiam się, co one właściwie wtedy myślały i co miały na celu. Bez
względu na ilość i siłę gadania, rozszarpać się na trzy pełnosprawne egzemplarze nie
zdołałabym, nawet gdybym całkowicie przestała sypiać. Zaczęłam odczuwać niechęć do
kontaktów z rodziną, moja matka i Lucyna gnębiły mnie i gniotły, czyniąc to w dodatku
przy dzieciach i niwecząc szczątki mojego autorytetu. Przypuszczam, że były
zdenerwowane i pełne ogólnego niezadowolenia, dawały ujście uczuciom, a wszelką myśl
o skutkach usuwały poza horyzont, żeby im nie bruździła w eksplozjach rodzinnego
charakteru.
Skutki zaś były dość okropne. Mówiłam, że baby w tej rodzinie miały cechy
megierowate. A ja to co, niby dlaczego miałam się całkowicie wyrodzić? Najpierw mnie
to zgnębiło, potem przygniotło, potem wreszcie zgniewało i wystrzeliłam spod presji. Nie
urządzałam nawet wielkich awantur, najzwyczajniej w świecie podjęłam decyzję, czym
mam być i co naprawdę powinnam robić, i zaczęłam tę decyzję realizować. No, możliwe,
że z pewnymi ozdobnikami.
A równocześnie Lucyna ciągle dostarczała mi pracy zarobkowej. Oj, wiem doskonale,
że wszyscy czekają na tego gacha, ale to za chwilę. Najpierw baza, potem nadbudowa, a
pisane wówczas przeze mnie artykuły miały swój smaczek, można powiedzieć, dziejowy.
Kolorystyka przemysłowych zakładów pracy uległa zakończeniu i na tapetę wlazły
Domy Kultury.
Dostałam do wglądu piękny album, zawierający w sobie dużą ilość Domów Kultury
radzieckich, wydany jako przykład do naśladowania. Obejrzałam go i znów poczułam
wyraźnie, że nie rozumiem. co widzę. Rysunki techniczne zostały tam wykonane
porządnie i dokładnie, prezentowały rzuty i elewacje, także otoczenie, przyglądałam się
im pilnie po parę razy i nie było siły, stwierdziłam, że w żadnym, ale to w żadnym
absolutnie, nie ma najmniejszego kawałka sanitariatu. Toalety, wychodka, nic kompletnie.
Nie znałam jeszcze wtedy osobiście Związku Radzieckiego. Pomyślałam, że może w
terenie otwartym, w jakimś parku, mają wzniesione dodatkowe budynki, a w nich nie
tylko wychodki, ale nawet łaźnie. No dobrze, niechby, to w parku, a co w miastach? W
zwartej zabudowie gdzie mają co wznosić? Co to zatem oznacza, rysunki niedokładne…?
Jakie znów niedokładne, starannie zrobione, wykorzystane każde miejsce w budowli,
opisane każde pomieszczenie, nic się tam więcej nie upchnie. Znaczy, wychodków nie ma
i cześć.
Wstrząsnęło to mną z lekka, chociaż sama sobie nie uwierzyłam. Pierwsza myśl
jednakże zalęgła się we mnie słuszna rzeczywiście w takim na przykład teatrze w Jałcie
wychodki znajdowały się na zewnątrz w zieleni, stanowiły dwie drewniane budy, jedną
męską drugą żeńską, i nie mogłam obejrzeć ich w środku, bo miały drzwi zabite deskami
na krzyż. Nieczynne chwilowo. Nie wiem, jak długo ta chwila trwała.
Album z ruskimi Domami Kultury spożytkowałam, zdaje się, jakoś bardzo
dyplomatycznie. O wychodkach napomknęłam delikatnie, ale i tak Lucyna mi to przy
adiustacji wyrzuciła. Mogłam za to swobodnie pisać o naszych, a wachlarz efektów
rozpostarł się szeroko.
Gach zadziałał odwrotnie niż rodzina, podniósł mnie na duchu. Nie napiszę, kto to był,
za skarby świata, ale wyszło na jaw, że kochał się we mnie, kiedy miałam piętnaście lat. I
nie łgał, musiał się kochać bardzo porządnie, pamiętał bowiem z detalami kieckę, którą
miałam na sobie w tamtym czasie na jakiejś zabawie. Lepiej ją pamiętał niż ja. Natknęłam
się na niego przypadkiem, potraktował mnie zachwycająco, jak kobietę, a nie jak
człowieka pracy, nastrój stworzył romansowy bez granic, konwalie stały na stole, skąd, u
licha, o tej porze roku wytrzasnął konwalie…? Taśmę puścił, guarda que luna, a azotoxem
swoją drogą śmierdziało, bo krótko przedtem były tam płoszone pluskwy. Ludzka rzecz,
one lubią wizytować stare domy.
Samopoczucie poprawiło mi się zdecydowanie, z gachem pozostałam w przyjaźni,
innych konsekwencji ta wzruszająca chwila nie miała, za to nadeszła kolejna, jeszcze
lepsza. Tak naprawdę ustawił mnie do pionu Piotr i niech mu Pan Bóg da zdrowie.
Siedzieliśmy w „Bloku”, przy stoliku do kawy…
No dobrze, załatwię sprawę biura, czasowo się zgadza, bo istotnie był to sam początek.
Pracownia nosiła nazwę „BLOK”. W pełni: Samodzielna Pracownia Architektoniczno–
Budowlana, Przedsiębiorstwo Państwowe „BLOK”. Skracaliśmy tego tasiemca tak w
mowie, jak na piśmie i w skrócie brzmiało:
Sampracarchbudpepeblok. Dyrektorem był Garliński, świetny organizator, a założył
instytucję wielobranżową, która zawierała w sobie wszystko co trzeba. Architekturę,
konstrukcje, instalacje elektryczne i sanitarne, administrację, kadry i księgowość.
Technolodzy, drogowcy i zieleniarze pracowali dla nas na zlecenia. Istniało takich tworów
w Polsce trzy sztuki, jedno nasze, drugie Pniewskiego, a trzecie gdzieś w Katowicach.
Personel również został opisany w Podejrzanych, ale może w razie potrzeby coś tu
dołożę. Piotr u nas nie pracował, w zasadzie obaj z Jurkiem Pietrzakiem robili wnętrza i
Garliński zatrudniał ich nawet w Szwajcarii. Często bywali z wizytą. No i właśnie
siedzieliśmy sobie przy kawie we dwoje z Piotrem, nastrój zaprezentowałam smętny, na
karku czułam starość zgrzybiałą i Piotra zirytowało.
— Głupia jesteś — powiedział z życzliwym gniewem. — Nie zdajesz sobie sprawy z
siebie samej.
Jesteś piękną młodą kobietą, jaka starość, idiotko, życie przed tobą! Podziękuj Bogu, że
się pozbyłaś tego męża i popatrz dookoła! Wszystko należy do ciebie!
Rzekł te słowa z energią i głębokim przekonaniem, wzruszył mnie i uwierzyłam. Co do
urody, kwestia gustu, nie wpadłam w megalomanię, za to nagle ujrzałam przed sobą świat.
Niejeden raz później podtrzymywaliśmy się na duchu wzajemnie, z tym że jednak on miał
więcej roboty ze mną, niż ja z nim. Ale skutki osiągnął w pełni pożądane.
Górce mi szły jak z kamienia. Robiłam projekt, bo musiałam, termin mnie gniótł, jeden
budynek dokopał mi szczególnie. Był to warsztat o stosunkowo małej kubaturze i
olbrzymim programie. Zawierał w sobie halę z suwnicą, jakąś część bez suwnicy,
wydzielone miejsce laboratoryjne, szatnie dla robotników i sanitariaty, przy czym, wedle
zarządzeń i normatywów, szatnie musiały być podwójne, brudna i czysta, a do tego
natryski, umywalnie, kabiny, luksusy krótko mówiąc, wszystko na przygnębiająco
ograniczonej przestrzeni. Idiotyczne pierwotne założenia w ogóle tego nie przewidywały.
Nad całą tą częścią sanitarną męczyłam się dwa tygodnie, aż wreszcie objawiła mi się
nagle w trolejbusie, kiedy jechałam do matki po dzieci. Oczyma duszy ujrzałam przed
sobą szatnie, natryski i wychodki doskonale rozwiązane, przejechałam jeden przystanek
za daleko, wróciłam biegiem, popędziłam do domu i runęłam do deski. Zdążyłam
rozrysować wizję, zanim piekielna wyobraźnia pokazała coś innego.
Znalazłam właśnie bilans na chandrę z trzynastego września 1962 roku, dotyczy akurat
tego okresu. O sposobie na chandrę napisałam w Krokodylu z kraju Karoliny, ale mogę
powtórzyć.
Otóż należy wziąć kawał papieru, najlepiej w kratkę, zakreślić w nim cztery rubryki i
wpisać ich tytuły: ŹLE. DOBRZE. SALDO. WNIOSKI. Pod „Źle” umieścić w punktach
wszystko, co człowieka gryzie.
Pod „Dobrze” ulokować, też w punktach, wydarzenia pozytywne i pocieszające. Pod
„Saldo” wypisać sposoby zaradzenia kolejnym nieszczęściom. Wnioski to wnioski,
wiadomo, o co chodzi, powinny wypaść na plus.
W moim bilansie z trzynastego września, od razu to powiem, w rubryce „Dobrze”
widnieje tylko jedna 1nfonnacja. W pionie, rozstrzelonymi drukowanymi literami,
napisane jest: GÓWNO. Reszta wygląda następująco:
ŹLE SALDO
l. Rąbnęli rower. l. Nic nie poradzę.
2. Węgiel nie zapłacony. 2. Zapłacę w październiku.
3. Pieniędzy niet. 3. Pennanentnie.
4. Służbowo: Sodoma i Gomora
a. konstrukcje leżą a. Będę świnia.
b. sanitarne robią ze mnie idiotkę b. Mogę być idiotka, tylko niech zrobią projekt.
c. technologia spóźniona c. No to co?
d. diabli wiedzą cokolwiek — d. Poczekam do poniedziałku.
o prefabrykatach.
5. Rezerwuar zepsuty. 5. Cholera ciężka!
6. Nie wymieniłam dowodu. 6. To wymienię.
7. Nie załatwiłam mieszkania. 7. To załatwię.
8. Zapomniałam iść do krawca. 8. Pójdę w poniedziałek albo nie.
9. Flek mi odpadł. 9. Jutro przybiję.
10. Telefon nie działa. 10. Jutro ma działać.
11. Dziecko chore. 11. O, święci pańscy!
12. Drugie dziecko pali papierosy. 12. Chyba go stłukę.
13. Listonosz–idiota. 13. Pójdę jutro po ten cholerny list.
14. Zapomniałam długopisu 14. Przepadło!
i technologii.
WNIOSKI: Bezwzględnie należy się powiesić!
Istotnie, wypadły pocieszająco, na duży plus. Co do świni przy konstrukcjach,
wyjaśniam, że odpowiedzialność za projekt wprawdzie na mnie ciążyła, ale nie miałam
żadnych sankcji na branże. Konstruktor mógł nawalać, że mu się podobało, nie
dysponowałam żadnym rodzajem przymusu wobec niego poza złożeniem donosu do
dyrektora. Kacper, który naprawdę miał na imię Włodek, ale za dużo było w biurze tych
Włodków, więc w Podejrzanych dałam mu na imię Kacper, właśnie mi nawalał i
zdecydowałam się lecieć z pyskiem do Garlińskiego. Nie poleciałam jednakże, Kacper
zrobił mi w końcu te obliczenia.
Sanitarni natomiast zdegustowani byli jeziorkiem na środku mojego terenu. Możliwe,
że trochę się ze mnie ponaigrywali, ale był to drobiazg, w gruncie rzeczy mieli rację i
nastąpiły później okropności znacznie gorsze od zwyczajnego zidiocenia.
Technologia była robiona na nowo, bo tamta pierwsza nie nadawała się do użytku, i
projektował ją na zlecenie niejaki Gienio, którego znałam wcześniej z lekcji języka
angielskiego. Gienio się tego angielskiego nauczył, ja nie. Technologię robił mi teraz na
bieżąco, prawie równolegle z projektem architektonicznym i można było od tego
zwariować.
Jeziorko i sanitarni stanowili zgryzotę podstawową, podbudowaną przez drogowca.
Kurdziel się nazywał i nie wiem, co się z nim dzieje, ale na wszelki wypadek bardzo go
przepraszam. Nazwisko miał, powiedzmy, nietypowe, nie czepiam się na ogół ludzkich
nazwisk, ale wtedy jakieś złe we mnie weszło, albo może była to bezmyślność
skojarzeniowa, w każdym razie wkroczyłam do środkowego pokoju, śpiewając gromko:
„Kurdziel, Kurdziel nad Kurdzielami!” na melodię kurdesza. I oczywiście Kurdziel tam
właśnie był. Wymiotło mnie, a pieśń zdechła w pół słowa.
Do obiektu należało doprowadzić bocznicę kolejową, nie przez wodę przecież, a teren
w ogóle utwardzić. Zgodziłam się, że pół jeziorka zasypujemy, drugą połowę zostawimy
jako basen przeciwpożarowy, wszystko zaś razem trzeba podnieść, nawożąc ziemię i gruz.
Same roboty ziemne przekroczyły pierwotny przewidywany koszt całej bazy, w dodatku
Zbyszek Gibuła, projektant instalacji sanitarnych, a później nasz naczelny inżynier, nie
oszczędzał moich uczuć.
— Odwodnić do rowu przy szosie możemy, proszę bardzo — rzekł zimno. — Ale może
pani przypadkiem potrafi wyobrazić sobie deszcz. Jak z tych czterech hektarów
utwardzonego terenu pójdzie woda, zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. Ustawi pani
na szosie zakaz wjazdu?
Nic nie zamierzałam ustawiać, bo już wcześniej zorientowałam się, Gienio razem ze
swoją technologią również, że bez melioracji całej dzielnicy żadnej bazy tam się nie
wybuduje. Zbyszek był tego samego zdania. Inwestor upierał się przy swoim, niech mu
będzie. Spowodowałam zresztą w końcu tę meliorację po trzech dość awanturniczych
konferencjach w Pałacu pod Blachą, znacznie później…
A, prawda, miałam się trzymać chronologii.
Sypiałam wtedy od dwóch do czterech godzin na dobę, na co pozwalało mi końskie
zdrowie. Gacha posiadałam, dlaczego nie. W zasadzie stałego i też nie powiem, kto to był.
Ustawienie mnie do pionu przez Piotra okazało się trwałe i wbrew życiowym trudnościom
zachowywałam pogodę ducha i prawie szampański humor. Rozkwitało we mnie całe te
jedenaście lat, przytłamszone małżeństwem, zaczynałam istnieć jako ja, a nie jako dodatek
do męża. Podobała mi się taka droga rozwoju, a wrażenie robiłam wysoce rozrywkowe.
Witek Piasecki, najpierw zastępca Garlińskiego, a potem kierownik pracowni, powiedział
do mnie bardzo rozsądne słowa:
— Gdybyś sypiała ze wszystkimi, o których cię posądzają, w ogóle nie miałabyś kiedy
przyjść do pracy. Więc pozwól sobie powiedzieć, że ja nie wierzę w żadnego.
Jedyny logicznie myślący. Miło mi było się wygłupiać, nareszcie mogłam.
Meble w domu posiadałam dosyć niezwykłe. Ów stolik, przy którym przesiedziałam
dwa tygodnie w charakterze ofiary losu, składał się z żelaznych nóg i blatu z płyty
pilśniowej twardej, robiłam go własnym przemysłem, chociaż nie wszystko własną ręką.
Fotel stał przy nim, z tego samego źródła, tylko nieco pomylony. Na budowie od
hydraulików dostaůam rurć, zwinićto jŕ w kóůko, do rury zaú zaprzyjaęniony fachowiec
przyspawaů mi odpowiednio wygićte prćty zbrojeniowe ¸12, niestety, akurat byů pijany i
przyspawaů je odwrotnie, do góry nogami. Trzeba byůo odrywaă, spawaă na nowo i
trochę źle wypadło, fotel nabrał cech pułapki. Wpadało się w niego i potem okazywało
się, że nie można wstać, nadawał się wyłącznie dla osób wzrostu powyżej dwóch i pół
metra. Oplotłam go elegancko grubym sznurem ufarbowanym na oranżowo i zyskałam
akcent kolorystyczny. Stolik natomiast nogi miał w porządku, ale blat leżał na nim luzem i
każde oparcie się ręką albo łokciem powodowało katastrofę.
Z budowy pochodziła także moja deska do prasowania, opisana w Tajemnicy,
wykonana z wygładzonej dwucalówki, bardzo przydatna moim synom.
Uczyli się na niej rzucać nożem, kiedy zabroniłam dziurawić drzwi wejściowe. i cały
spód deski podziabany jest na sieczkę. Mam ją do tej pory.
Wracając do bilansu na chandrę z trzynastego września, wcale tak bardzo nie mieszam,
bo wszystkie te perypetie kotłowały się blisko siebie, usiłowałam wtedy przewidzieć
następne okropności, z jednej strony żeby się przygotować psychicznie, z drugiej z
nadzieją, że zauroczę, bo nigdy nie bywa tak, jak człowiek przewidzi. Powymyślałam
mnóstwo najprzedziwniejszych kataklizmów, nie przyszło mi tylko do głowy, że dziecko
podpali mieszkanie.
Stanem zdrowia wymienili się pomiędzy sobą.
Jerzy zapadł na jakieś przeziębienie i leżał w domu, a Robert podpalił kuchnię mojej
matki. Prztykał zapałkami w kierunku okna, zanim rodzina zorientowała się, że coś nie
gra, bo za długo panuje spokój, zdążyły się sfajczyć firanki i połowa górnej części
kredensu. Druga połowa ocalała i stoi tam do dziś.
Następnie zaś usłyszałam rozmowę moich dzieci.
— Ty świnio! — mówił z wyrzutem i oburzeniem Jerzy do Roberta. — To musiałeś
podpalać teraz, jak ja jestem chory i nic nie widziałem…!
— Nic się nie martw — pocieszył go braciszek.
— Jak wyzdrowiejesz,. to ja mogę podpalić drugi raz.
— No chyba że… To ci daruję.
W życiu prywatnym moja matka znęcała się nade mną dodatkowo przy pomocy węgla.
Węgiel był na przydział, a oprócz tego kupowało się kradziony, bo przydziałowego
wystarczało do stycznia i ani chwili dłużej. W piwnicy zawsze poniewierały się jakieś
resztki, byłam zatem zdania, że tak przydział, jak i łupy złodziejskie mogę załatwić w
październiku, ale moja matka zaczynała już w sierpniu. Dzień w dzień pytała mnie, czy
kupiłam węgiel i na dobrą sprawę wyświadczyła mi olbrzymią przysługę, bo przez ten
cholerny węgiel wyskoczyła sprawa Stolarka.
Pamiętam, że we wrześniu straciłam cierpliwość i prawie przestałam bywać na
Niepodległości. No, prawie jak prawie, bywałam co drugi albo co trzeci dzień. Jerzy
wracał do domu sam, a Robert tam zostawał. Moja matka zatem przysyłała do mnie ojca z
pytaniem, czy już kupiłam węgiel. Ojciec miał ludzkie uczucia, o pytaniu zaledwie
napomykał, wobec czego moja matka przypinała mu do klapy marynarki kartkę z
odpowiednim tekstem. Zaczęłam dostawać małpiego rozumu, węgla nie kupowałam nie
przez przekorę czy złośliwość, ale przez brak pieniędzy. Za ten kradziony płaciło się
drożej, czekałam na premię.
Pomijam już to, że nienawidziłam przyjmowania węgla, trzeba było pilnować przy
znoszeniu go do piwnicy, z pełną, denerwującą świadomością, że i tak mnie oszukają, a w
dodatku wszyscy węglarze usiłowali klepać mnie po tyłku. Nie wiem, dlaczego miałam u
nich takie szalone powodzenie, ale miałam.
Nacisków mojej matki w końcu nie wytrzymałam, odporność psychiczna potrzebna mi
była w pracy, na Górce, nie mogłam jej zużywać w komplikacjach domowych.
Zdecydowałam się nabyć opał za pożyczone, pożyczyć nie było od kogo, uratował mnie
Stolarek, o ile można to nazwać ratunkiem.
Ciągle robił jakieś tajemnicze interesy i kant do spółki z ORS–em, częściowo
wyjawiony w Podejrzanych. Mówiłam, żeby to przeczytać najpierw, był faktem. Polegał
na tym, że ktoś nabywał coś za gotówkę, w naszym wypadku nabywca zdecydował się na
telewizor marki „Szmaragd”. Pamiętam, bo kiedy Stolarek tajemniczym głosem rzekł do
mnie: „Kupiła pani Szmaragd…”, w pierwszej chwili pomyślałam, że zwariował, już nie
mam co robić, tylko zaopatrywać się w biżuterię… Rychło jednak pojęłam, że jest to
nazwa telewizora. Człowiek zapłacił gotówką, oficjalnie zaś transakcja wstała załatwiona
jako ratalna i gotówkę zabraliśmy, dzieląc się nią z kim trzeba.
Stolarek miał pożyczyć półtora tysiąca, ale wziął trzy i pół, po czym zwrócił mi z tego
pięćset złotych, reszty natomiast nie zdołałam mu wydrzeć nigdy. Z tej przyczyny póżniej
go zamordowałam.
Węgiel kupiłam, zyskując odrobinę spokoju. Dług w ORS–ie, rzecz jasna, musiałam
oddać.
Jakoś też w tamtym czasie zdobyłam sprzątaczkę, Gienię, już nie pierwszej młodości,
ale na pewno lepszą w gospodarstwie domowym ode mnie. Przychodziła raz albo dwa
razy na tydzień, paliła w piecach, robiła jaki taki porządek i czasem przepierkę.
Do prania raczej nie miałam talentu. Z pralniami były chyba jakieś kłopoty, Marysia,
moja szwagierka, twierdziła, że się ich brzydzi i zaraziła mnie tym uczuciem.
Postanowiłam zrobić pranie sama, metodą ulgową, radziecką, na bazie gotowania.
Wiedziałam, że wkłada się do kotła suchą bieliznę, z mydłem oczywiście i proszkiem,
gotuje dwie godziny, a potem trzeba to tylko wypłukać. No i ukrochmalić, ale z góry
założyłam, że tak z krochmaleniem, jak i z maglem dam sobie spokój, uprasuję i tyle.
Prasować umiałam.
Zrobiłam co trzeba, schowałam szmaty na miejsce, po czym przyszła Gienia.
Przykucnęła przy szafce i coś tam robiła.
— Dlaczego pani te brudne rzeczy położyła razem z czystymi? — spytała nagle ze
zdziwieniem.
Oburzyłam się.
— Jakie brudne? Pani Gieniu, to jest świeżo uprane!
Gienia wyjęła jedną poszewkę, rozłożyła i obejrzała.
— To jest uprane…?
— No tak… Ruskim sposobem.
Gienia nie powiedziała nic. Pokiwała głową, popatrzyła na mnie dziwnie, przejrzała
bieliznę i moje dzieło zabrała do swojej córki, która akurat robiła pranie. Następnie
przyniosła to i rzeczywiście, jakieś takie zrobiło się znacznie bielsze…
Węgiel nosił na górę Jerzy. Wcale nie byłam pewna, czy słuszne jest obarczanie
dwunastoletniego chłopaka noszeniem ciężaru przez cztery piętra, ale nie miałam innego
wyjścia, potem zaś okazało się, że wyrobił sobie mięśnie pleców i dzięki temu nie miał
żadnych kłopotów z kręgosłupem. Do tej pory nie ma. Co oczywiście nie znaczy, że robił
to chętnie, z zapałem i sam z siebie, aczkolwiek węgiel należał do jego stałych
obowiązków, tak samo jak wystawianie za drzwi butelki na mleko. Co do butelki, utkwiła
mu w pamięci od chwili, kiedy o drugiej w nocy wywlokłam go z łóżka, żeby zrobił co
powinien, co do węgla zaś, usiłowałam nauczyć go sztuki logicznego myślenia.
— Słuchaj, drogie dzieciątko — powiedziałam któregoś wieczoru. — Możesz mi
powiedzieć, co robi sprzątaczka?
— Pastuje podłogę — odparło dziecko bez namysłu. — Zmywa czasem. Wyciera kurze.
Myje okna…
— A tak. Szczególnie teraz, w zimie. Co robi w zimie?
Dziecko zaczęło się zastanawiać.
— Długo się ubiera… Obdrapuje lód z parapetu… A. przynieść węgla?
No i proszę, jak zgadł! Poszedł po ten węgiel.
Robert rwał się do zmywania, na razie jednak było mu to wzbronione, bo nie
posiadałam nieograniczonej ilości naczyń szklanych i porcelanowych. Już sam zakaz
wystarczył, a słowa „będziesz zmywał, jak będziesz starszy” spowodowały, że przez długi
czas zmywanie było jego upragnionym i uwielbianym zajęciem. Później mu te
upodobania, niestety, przeszły.
Przepierkę gaci i skarpetek załatwiał Jerzy. Przy okazji pragnę zauważyć, że dzieci
reagują na uczciwość. Jeśli matka lata po kawiarniach, albo siedzi w domu i dłubie w
nosie, nie chcą robić nic. Jeśli natomiast idąc spać, widzą matkę przy pracy, po czym,
wstając, oglądają ją w tym samym miejscu przy tym samym zajęciu zawodowym,
odwalają robotę aż miło. Chcąc nie chcąc, moje dzieci nauczyły się gotować, szyć,
sprzątać, prasować, prać i dokonywać drobnych napraw. Nie ukrywam, że byłam
zmęczona i brakowało mi cierpliwości. Kiedy Jerzy trzeci raz w ciągu jednego wieczoru
przyszedł w sprawie Roberta i zakomunikował, że braciszek zepsuł właśnie piecyk
gazowy, dostałam szału. Popędziłam do łazienki jak furia, okazało się, że wykręcił obie
wajchy od gazu, złapałam te wajchy, możliwe, że chciałam je wkręcić z powrotem, ale
ręce mi się trzęsły i nie trafiałam w gwint. Pirzgnęłam z krzykiem elementami
instalacyjnymi, nie trafiłam szczęśliwie żadnego dziecka w oko, i uciekłam, prawie
płacząc. Po paru minutach mój starszy syn wszedł do pokoju na palcach i rzekł
przerażonym szeptem:
— Już naprawiłem…
Zdaje się, że byłam złą matką.
Od czasu do czasu jednakże Jerzy protestował. — Dlaczego ja mam temu gówniarzowi
prać gacie i skarpetki?! Czy on by nie mógł sam?! Co on dla mnie robi?!!!
— Nic nic — uspokajałam go. — Jeszcze trochę i on będzie dla ciebie na przykład
gotował. A teraz, oczywiście, trzeba go nauczyć…
Jerzy przystąpił do uczenia braciszka podstawowych czynności. Robert był chętny,
proszę bardzo, mógł prać skarpetki.
— Matka — powiedziało nieufnie starsze dziecko, wchodząc do pokoju i odrywając
mnie od deski. On siedzi w łazience już prawie godzinę i pierze skarpetki. Jak myślisz, ile
on tam tych skarpetek ma?
Mnie się zdawało, że wziął jedną parę.
Poczułam się zaintrygowana. Zajrzeliśmy.
Robert wpuścił w skarpetkę mydło i siedząc na wannie. trzymał to pod kranem. Czekał.
aż mu się upierze…
Jedyne, o co musiałam zadbać koniecznie. to 7..akupy. Coś do jedzenia w domu
powinno się znajdować, a sklepy zamykano o siódmej. Pełna głębokiego rozgoryczenia,
pilnowałam tej siódmej godziny, wyskakiwałam na chwilę z biura, kupowałam jakieś
produkty, po czym wracałam do domu z pełną siatką, bywało, że w środku nocy.
Wracałam tak kiedyś o drugiej. Dolny Mokotów nie cieszył się sławą spokojnej
dzielnicy, jakieś napady się przytrafiały, jacyś chuligani pętali się obficie, jakieś
niebezpieczeństwa czyhały na samotną kobietę. Nie miałam głowy do niebezpieczeństw,
schodziłam schodkami koło bazaru, niosąc ciężką, wypchaną siatkę, w której na samym
dnie znajdowało się w torebce dziesięć jajek. Nagle ujrzałam, że z dołu, naprzeciwko
mnie, idzie pięciu facetów, robiących nie bardzo przyjemne wrażenie. Chuligani, nic
innego, i pewnie mnie zaraz napadną.
Nie zatrzymałam się. Ciągle podążając w dół, z zakłopotaniem pomyślałam, że nie
mam żadnej broni, chyba że te jajka. Mogłabym w nich rzucać surowymi jajkami, dałoby
to chyba jakiś rezultat…?
No tak, ale jajka mam na samym dnie…
W ułamku sekundy wyobraziłam sobie scenę, jaka nastąpi z chwilą zaczepienia mnie
przez bandziorów. Rzecz jasna, powiem do nich: „Panowie będą uprzejmi chwilę
zaczekać, ja tylko wyjmę oręż z siatki..” Oni grzecznie poczekają, wydłubię tę torebkę i
zużytkuję pociski..
Musiałam sobie gębę zasłonić, kiedy przechodzili koło mnie, żeby przypadkiem nie
poczytali moich chichotów za zachętę. Rozstąpili się, przeszłam pomiędzy nimi bez
przeszkód, tyle że spojrzeli na mnie jakby z lekkim zdumieniem. Jajka mi, w każdym
razie, ocalały.
Na dobrą sprawę nie było takiej pory doby, o której bym nie wracała do domu, z reguły
przez bazar.
Pies z kulawą nogą nigdy mnie nie zaczepił i nie doznałam najmniejszego uszczerbku.
Od tamtych czasów w żadne napady nie wierzę.
Chociaż znów z drugiej strony, niewiele wcześniej, kumpel mojego męża zyskał
doświadczenia odwrotne. Mieszkał na Żoliborzu koło placu Wilsona, a w ogóle był
sportowcem z kondycją. Działo się to w okresie zimowym, albo późnojesiennym, i
wcześnie zapadały ciemności. Nagle przyszli do nich goście i żona powiedziała:
— Słuchaj, nie mamy cukru. Skocz do spółdzielni, do wpół do ósmej otwarta, jeszcze
zdążysz. Kup kilo cukru.
Skoczył, kupił, ruszył do domu z torebką cukru w dłoni. Przed nim pojawiło się
znienacka kilku facetów, czterech, może pięciu. Nie zwracał uwagi, śpieszył się, chciał
przejść między nimi, nie dali mu miejsca, jednego potrącił, powiedział „przepraszam”, ale
facet zareagował nieżyczliwie. Kumpel mojego męża ujrzał się nagle ściśnięty i już jeden
potraktował go piąchą.
Kumpel, jak mówiłam, był sportowcem. Uchylił się odruchowo i oddał, zanim zdążył
pomyśleć, co robi. Następnie skoczył pod mur budynku, żeby mieć osłonięte plecy, bitwa
ruszyła i usłyszał tupot nóg.
Ze wszystkich stron placu Wilsona leciała ku niemu wataha napastników.
Wykorzystał umiejętności i kondycję, strzelił w ryja jednego i drugiego, przyłożył
bykiem i otworzył sobie lukę. Runął w tę lukę, popędził do domu, pogoń pogrzmiała za
nim, zdążył wpaść w swoje drzwi, po czym goście i żona ujrzeli widok niezwykły. Pan
domu wpadł do mieszkania pokrwawiony, z podartą torebką cukru w dłoni, bez słowa
chwycił siekierę i ruszył z powrotem. Złapali go na schodach, rozżarty był szaleńczo, z
trudem doprowadzili go do stanu ludzkiego.
Na tę noc dał spokój chuliganom, ale nazajutrz poszedł do komisariatu MO, wyjaśnił
sytuację i poprosił o zezwolenie na broń. Nic z tego, nie dostał.
Wobec czego odezwał się wielkim głosem.
— Zawiadamiam panów! — ryczał pełną piersią, aż było go słychać na ulicy. — Że od
dziś będę nosił przy sobie rurę wypełnioną ołowiem i jeśli mnie kto zaczepi, nie
odpowiadam za skutki!!!
I rzeczywiście, wystarał się o tę rurę i nosił ją, specjalnie spacerując po okolicy w
późnych godzinach wieczornych i nocnych. Nie zaczepił go nikt ani razu, chuliganów nie
widział nawet z daleka.
Od tamtej chwili upłynęło cztery albo pięć lat i możliwe, że obyczaje uległy zmianie, w
każdym razie bez żadnej rury też mnie nikt nie zaczepił. Nie wiem dlaczego. Charakter ze
mnie promieniował, czy co…?
Równocześnie, wszystko prawie w tym samym czasie, działy się rozmaite okropne
rzeczy.
Mniej więcej po roku straciłam ulubionego gacha.
Pociechę stanowił fakt, że nie porzucił mnie dobrowolnie, tylko z konieczności, dostał
kontrakt do krajów obcych i raczej dalekich. Uznałam, iż jest to wydarzenie wysoce
romantyczne, prawie jak wojny krzyżowe, „Przy księżyca świetle leciał, gdzie krzyżowe
wojny wrą, wiele razy księżyc świeciał, zawsze wspomniał Wandę swą”, taką pieśń
kuchty przed wojną śpiewały i bardzo mi tu pasowała. Stałam na lotnisku Okęcie i
przeżywałam swoje…
Nie tyle może z rozpaczy. ile ze zdenerwowania i buntu zaczęłam się starać przez
„Polservice” o kontrakt do Syrii. Złożyłam papiery, poszłam na dodatkowy kurs
francuskiego. Jezus Mario, kiedy ja to wszystko zdążyłam…? Zdałam egzamin i cześć,
żadna łapówka nie przyszła mi do głowy, poza tym na łapówkę nie miałam pieniędzy.
Wyjeżdżali do Iraku moi dwaj kumple, Piotr i Jurek, Piotr też musiał zdać egzamin, tyle
że z angielskiego, język znał, ale siedział tam, w tej polserwisowskiej komisji
egzaminacyjnej jakiś dupek żołędny, który odczuwał do niego żywą niechęć.
— Słuchaj, pomóż — rzekł do mnie, Piotr, nie dupek. — Trzeba tego skurczybyka
jakoś usunąć, żebym nie zdawał u niego, bo jeśli się uprze, zagnie mnie bez problemu.
Siedzi tam także normalna facetka, jak go nie będzie, zdam u niej. Usuń gościa.
Nazwisko mi podał, pojechałam gdzie należało, zadzwoniłam z dołu, facet zszedł.
Widziałam, jak Piotr przemykał się na górę. Zaczęłam pogawędkę na temat nauki języka,
zależało mi strasznie. Żeby akurat on mnie uczył, samego języka nie wystarczyło, diabli
wiedzą, co jeszcze ględziłam, ale nagle okazało się, że rozmawiamy o przepisach
kulinarnych. Co tet najlepiej gotować w upały, a co w zimie. W rezultacie zaczęłam mieć
kłopot, jak z nim skończyć, Piotr dawno zszedł na dół rozpromieniony. a ja furt
prowadziłam konwersację i wyglądało na to, te będę ją prowadzić do sądnego dnia.
No nie, nie siedzę tam nadal. Jakoś się oderwałam. Piotr z Jurkiem pojechali i mieli
przeżycia różne, ja zaś pozostałam zarejestrowana w „Polservisie” i na tym się moje
sukcesy skończyły.
Pozbywszy się roli żony, wróciłam w pewnym stopniu do znajomości i przyjaźni ze
studiów. Irena Lubowicka, już dawno zamężna i nosząca inne nazwisko, zaproponowała,
żebyśmy urządziły wspólne imieniny u mnie. Przy braku mebli istniała w moim domu
przestrzeń, dzieci na jedną dobę z łatwością mogłam się pozbyć. Poszłam na propozycję
radośnie i były to jedyne imieniny, w których nie uczestniczyła żadna ciotka i żadna
babka. Nie jestem pewna, czy nie ukryłam imprezy przed rodziną.
Osób było razem dwadzieścia siedem, część moich gości, część jej. No i tu się wreszcie
kłania Klin, moja pierwsza książka.
Poznałam na tych imieninach pana z pokoju trzysta trzydzieści sześć, przyjaciela Ireny
jeszcze z dzieciństwa, Janusza. Postać dla mojej twórczości zupełnie zasadnicza. Uroczy
chłopak, w tamtym czasie świeżo rozwiedziony i może trochę niezadowolony z życia, na
imieninach pijany w miarę, nie bardzo, tak, że prawie nie było widać. Postanowił sobie, że
goście pójdą, a on zostanie. A zostań sobie, co mi zależy. Osobiście trzeźwa byłam do
obrzydliwości, ciągle jeszcze kieliszka wódki do ust nie brałam, a spać nie musiałam iść,
bo do braku snu przywykłam. Goście poszli, Janusz został, ustawiłam z powrotem mój
oryginalny stolik z blatem z płyty pilśniowej twardej, odetchnęłam i zaproponowałam
herbatkę. Po angielsku, poranną, pora po temu była odpowiednia, samą esencję z odrobiną
mleka, zgodził się, spróbował, pochwalił pomysł, po czym rzekł z lekkim żalem i
odrobiną wyrzutu:
— Wiesz, wytworzyłaś taką atmosferę, że nie można cię nawet pocałować.
Ucieszyłam się ogromnie, bo po tym całym imieninowym rejwochu akurat mi były w
głowie ekscesy erotyczne. Poza tym zaczynanie znajomości od łóżka nadal mi jakoś nie
leżało, w końcu poznałam człowieka mniej niż dobę temu, nie będziemy się wygłupiać.
Całe życie, studia i pracę spędzałam głównie wśród mężczyzn i koleżeńskość musiała
stanowić podstawę, bo inaczej można by zwariować, żadne tam różnice płci, musieliśmy
być wzajemnie kumplami i koniec. Gdybym chociaż była śmiertelnie ohydna, ale nie,
żadne cudo co prawda, jednak niewykluczone, że mogłam się podobać, rany boskie, z
każdym sypiać…?! Obłęd! Każdego sobie zrażać, odmawiając…? Jeszcze gorzej!
Należało ustawić sprawę na jakiejś ludzkiej płaszczyźnie i szybko się tego nauczyłam.
Janusza udało mi się nie zrazić, herbatkę wypiliśmy, skoczył po gazetę, został tak
długo, aż wróciły do domu moje dzieci, atmosfera była ciągle normalna, możliwe, że
nawet posprzątałam i zrobiłam coś do jedzenia. Potem poszedł, przypuszczam, że chciał
się ogolić, a nie przyszło mu do głowy, że w moim domu znajdują się odpowiednie
przyrządy po mężu. Potem zadzwonił…
Rekomenduję Klina. Wyraźnie z niego wynika, że zakochałam się w chłopaku na
śmierć i życie. Nie mam tu co ukrywać, całe miasto wiedziało, że latam za nim jak
oszalała i latałam, fakt, jego zasługą jest to, że nie popadłam na nowo w rozmaite nerwice.
Prawdopodobnie był po prostu bardzo dobrze wychowany i dysponował wysokim
poziomem inteligencji.
W ogóle nie mieszkał w Warszawie. tylko w Łodzi, i dzięki niemu zaczęłam kochać
milicję.
Sama już nie wiem, jak to opisać, bo wszystko działo się równocześnie, a zwracam
uprzejmie uwagę, że cały czas miałam na głowie Domy Kultury. Czytelnicy mnie
ustawicznie pytają, skąd biorę pomysły i różne inne takie. A skąd mam brać i po co, życie
tych rzeczy dostarcza, i to w ilościach przekraczających ludzką wytrzymałość.
Może spróbuję po kolei. a od milicji zacznę.
Moja matka z moimi dziećmi pojechała do Podgórza. Nie, zaraz, to nastąpiło w lecie.
Przedtem był Sylwester…
No i nie ma siły, bez dygresji się nie obejdzie.
Teraz pojawi się ta sylwestrowa, potężna, rozbudowana do tyłu i do przodu.
Do Sylwestrów miałam niefart. Jeszcze obecnie tkwi we mnie nadzieja, że ktoś mnie
kiedyś zaprosi na normalnego, prawdziwego Sylwestra, z tańcami, z mazurem, z
szampanem, bez żadnego wroga, z partnerem, który tańczyć potrafi i nie pogryzie mnie w
środku balu. Nadzieja jest matką głupich i zdaje się, że powyższym zdaniem udowadniam
to na mur, beton, granit, a nawet irydo–platynę. Gdybym miała odrobinę rozumu,
odpędzałabym tę nadzieję od siebie miotłą i wałkiem do ciasta.
Ostatni Sylwester, który oceniłam jako przyjemny, to był ten, kiedy w wieku lat
siedemnastu upiłam się eksperymentalnie razem z Janką. Opisałam to wydarzenie w
pierwszym tomie, ale mam rejestr tych upiornych imprez i widzę z niego, że kilka
drobiazgów przeoczyłam. Rzeczywiście poszłam umyć zęby, ale Janka przy tym nie leżała
w łóżku, udała się za mną, żeby mnie trzymać.
— Gdzie idziesz, idiotko, przecież się przewrócisz! — jęczała gniewnie.
— Coś ty? — odparłam wzgardliwie. — Tyle ścian…!
Kiedy wyszłam z łazienki, siedziała w przedpokoju na podłodze, oparta o ścianę, z
wyciągniętymi nogami, i kiwała głową z boku na bok, nadzwyczajnie zadowolona.
— Wstawaj! — zażądałam.
— Nie chcę.
— Wstań, nie wygłupiaj się.
— Nie chcę. Nie wstanę.
— Przecież całe życie nie będziesz tu siedziała!
— Będę. Nie wstanę.
Na myśl, że rano moja matka wyjdzie do przedpokoju i ujrzy siedzącą tam Jankę,
ogarnęła mnie rozpacz. Także popłoch. Wmówiłam w nią, że mnie brzuch boli i musi mi
przynieść z kuchni kropli Inoziemcowa. Wiedziona samarytańskimi uczuciami, podniosła
się wreszcie, jakimś cudem niczego nie potłukła, i przyniosła kropli Waleriana, jodyny,
lakieru do paznokci i pustą buteleczkę po olejku kamforowym, bo oczywiście nie zapalała
światła i macała po ciemku. Coś z tego musiałam wypić, żeby jej zrobić przyjemność, i
wybrałam krople Waleriana.
Dopiero potem poszłyśmy spać.
Następnego roku do Sylwestrów w ogóle się nie nadawałam, lada chwila bowiem
miałam urodzić.
W rok później było niewiele lepiej, posiadałam roczne dziecko w ciasnocie
mieszkaniowej, rozrywki odpadały, chciałam zatem tylko doczekać tej dwunastej godziny
i wypić kieliszek wina w towarzystwie męża, ale mąż po pierwsze upierał się przy swojej
abstynencji, a po drugie położył się spać i dwunastą godzinę przespał snem kamiennym.
Cierpiałam nad tym głęboko, bo byłam młoda, niedoświadczona i głupia.
Jakieś trzy kolejne Sylwestry wyleciały mi z pamięci i w rejestrze je ominęłam, musiały
być już absolutnie beznadziejne. Za czwartym razem został zorganizowany rodzinny
ubaw, polegający na żarciu, w miarę możności bezalkoholowym, oraz grach i zabawach
towarzyskich. To ostatnie załatwiała Lucyna, doskonała do takich rzeczy. Dziś
wspominam tamten wieczór z rozbawieniem, między innymi Donat i mój mąż musieli
zjeść bez pomocy rąk dwa jabłka uwiązane na sznurkach do futryny drzwiowej i
zapewniam uroczyście, że był to widok stulecia. Zdaje się, że w dzikich wybuchach
śmiechu znikły nawet gorzkie łkania naszych cierpiących dusz, Janki i mojej, ale ciągle
byłyśmy młode i jednak wolałyśmy tańczyć.
Następnego roku zostaliśmy zaproszeni na sylwestrowego brydża do przyjaciela
mojego męża. Poważniejsze imprezy odpadały, bo mój mąż nie miał przyzwoitego
wieczorowego garnituru, ale w zakresie kameralnym mógł się pokazać, przestrzeń
życiowa u owego przyjaciela była prawie przedwojenna i miałam cichą nadzieję na jakąś
pracę nogami, ale od razu okazało się, te pan domu występuje w rannych kapciach i bez
krawata, a do muzyki tanecznej żywi nieopanowany wstręt. Za to lubił wino, do którego,
dla odmiany, wstręt żywił mój mąż. Z wysiłkiem skryłam uczucia.
Następnie cała rodzina wybrała się na sylwestrowy seans do kina „Moskwa”. Wiadomo
było, te na estradzie przed ekranem o północy wzniosą toast, wobec czego, żeby nie być
gorsi, zaopatrzyliśmy się w butelkę i osiem kieliszków, po czym ukradkiem lało się napój
pod krzesłami. I znów mój mąż zepsuł nastrój, odmawiając przyjęcia do wnętrza bodaj
jednej kropli.
Po cholerę ja w ogóle za niego wyszłam za mąż…?
A. prawda, Halina mi go wmówiła!
Kolejnego roku miałam wprawdzie mieszkanie na Ochocie, ale było małe i obrzydliwe,
więc sylwestrowy wieczór spędziłam zwyczajnie u rodziny i mąż, nie mogąc iść spać do
łóżka, zasnął na krześle.
Następnie przeprowadziłam się do większego mieszkania na Mokotowie i tam odbył się
ów potężny składkowy Sylwester na dwadzieścia cztery osoby.
Przestrzeń była, magnetofon i taśmy z Polskiego Radia były, ale ten właśnie wieczór
mój mąż–abstynent wybrał sobie na doświadczenie i upił się naukowo.
Następnie znów udaliśmy się na sylwestrowego brydża do drugiego przyjaciela męża.
Już mi się wydawało, te powinno wyjść nieźle, bo znałam państwa domu i pod tym
względem nie zawiodłam się, pan domu był nieskalanie wytworny, pani domu, wysoce w
tym kierunku utalentowana, zrobiła oświetlenie, w którym najgorsza mazepa wyglądałaby
jak bóstwo, uroczyście nastrojona ciocia stwarzała atmosferę, wszystko fajnie, tylko
trzeba nieszczęścia, że akurat wtedy delikatnie zaczynałam palić papierosy. Mąż był temu
przeciwny i rzucił palenie od wczoraj. Wściekły i nadęty męczył się cały wieczór, a razem
z nim męczyli się wszyscy.
Upór tkwił we mnie zakamieniały, wzięłam do galopu Jankę, której sytuacja
sylwestrowa była bardzo podobna do mojej, publicznie nie można się było pokazać, bo
ciągle któryś z naszych mężów nie miał garnituru, ustaliłyśmy zatem, że jeszcze raz
pójdziemy do kina „Moskwa”, a potem do nas i resztę czarodziejskiej nocy spędzimy
tanecznie, przy dźwiękach krótkich fal. Dawało się łapać Luksemburg. Dziwię się trochę,
że nie nabrałam wiecznego wstrętu do kina „Moskwa”.
W kinie mój mąż zasnął zaledwie dwukrotnie, natomiast po powrocie do domu zasnęli
natychmiast obaj, jeden w fotelu, drugi na tapczanie. My zaś obydwie, wzorem dawnych
lat,. wytrąbiłyśmy pod wpływem rozgoryczenia całą butelkę Cherry Cordial.
Nie, nie całą. Część trunku wylałyśmy im na głowę.
Pierwszego Sylwestra po rozwodzie spędziłam u Janki na ponurych zwierzeniach i
czarnych przepowiedniach, drugi kolejny natomiast zapowiedział się nader hucznie i
rozrywkowo. Zostałam zaproszona w licznym towarzystwie do leśniczówki w Górznie i
nadzieja we mnie rozkwitła, chociaż zaczęłam już wtedy latać za Januszem i jego
nieobecność była mi zadrą w sercu.
Komplikacje istniały liczne i muszę je jakoś rozwikłać, bo miały dalszy ciąg.
Teraz dla odmiany należy przeczytać Szajkę bez końca. Nie jestem pewna, czy nie
wymagam za wiele od Szanownych Czytelników, czytać razem cztery książki. Klina,
Podejrzanych, Szajkę i autobiografię, to może się okazać nieco uciążliwe, ale w końcu
nikt nie musi stosować się do moich zaleceń. A poza tym, sami Czytelnicy Pytali mnie
tysiące razy, ile w tym wszystkim jest prawdy i kto z bohaterów istnieje. Proszę bardzo,
Wreszcie zaczynam odpowiadać na pytania.
Z wydziałowych przyjaźni została mi Irena Lubowicka, Hania–Sportsmenka wyszła za
mąt za Tadzia i prowadziła życie rodzinne, Baśka z Andrzejem wyjechali na saksy, a
druga Hania, ta od kontaktu w ścianie, wydusiła z siebie potężną łapówę i dostała kontrakt
do Syrii. Nie Wiem, ile wbiła w „Polservice”, bo przy każdym słowie na ten temat siniała
na twarzy i zapowiadała, że wysokość Sumy do końca życia przez usta jej nie przejdzie.
Nie nalegałam, za to przejęłam lubelski szpital, do którego rzeczywiście robiła
technologię i rzeczywiście była z nią spóźniona. Wyjechała, a jej Wartburgiem zaczął się
posługiwać Michał.
Michał z kolei zaprzyjaźniony był tak z Hanią, jak z Ireną, zdaje się, te od dzieciństwa.
Irenę Wielbił bałwochwalczo i piastował stanowisko Jej rycerza, a co do Hani, to tak
właśnie było, jak w Szajce bez końca opisałam, zaprzyjaźniony był takie z mężem Ireny,
Andrzejem, i w ogóle było to bliskie sobie grono.
Na owego Sylwestra w Górznie miałam jechać z Michałem Wartburgiem po Hani, z
tyłu Jeszcze jakieś zaprzyjaźnione małżeństwo, które w ostatniej chwili zrezygnowało i w
rezultacie Jechaliśmy sami.
Za nami trzy samochody, simca Ireny, warszawa Leopolda, też przyjaciela Michała, i
fiat, nie pamiętam czyj.
Nieco wcześniej przytrafiły się dwie katastrofy. Jedna kolejowa, pod Wałbrzychem,
gdzie istnieje jakaś górka. Pociąg osobowy pod ową górkę podjechać nie zdołał, cofnął się
zatem, żeby nabrać rozpędu i pokonać wzniesienie. Równocześnie jadący za nim pociąg
ekspresowy ze względu na górkę nabrał szybkości i nadjechał akurat w chwili, kiedy ten
pierwszy zatrzymał się, zamierzając ruszyć teraz do przodu.
Ten drugi rąbnął w niego z impetem, przejechał przez cztery wagony i wykoleiło się
wszystko. Przód drugiego pociągu i tył pierwszego stanowiły jedną miazgę.
Druga katastrofa nastąpiła na szosie i brał w niej udział personel „Bloku”. Stefan,
instalator sanitarny, i Kazio, architekt, wracali z Zielonej Góry samochodem Stefana. Była
piąta rano, Stefan musiał zasnąć przy kierownicy, bo zaczepił prawą połową syreny o
skrzynię stojącej z boku ciężarówki. Kazio spał na miejscu pasażera, obudził się po bardzo
długim czasie w szpitalu. Twarz miał zmasakrowaną, zwątpiono, czy uda się go uratować,
Stefan dostał szoku i podobno siedział w kucki na szpitalnym korytarzu pod drzwiami
pokoju Kazia i jęczał: „Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem!” Obaj z tego wyszli, ale do twarzy
Kazia w pierwszych chwilach ciężko się było przyzwyczaić.
Potem mu się to nadzwyczajnie poprawiło, ale wtedy jeszcze wyglądało okropnie.
No i jechaliśmy sobie z Michałem do Górzna na Sylwestra, jako pierwszy samochód w
kawalkadzie.
— Czekaj, zobaczę, czy jest ślisko — powiedział do mnie Michał i przyhamował.
Pojechaliśmy z miejsca, bo objawiła się gołoledź, ale Michał był nastawiony,
wyprowadził z poślizgu i kontynuował propozycje.
— Puścimy ich do przodu i będziemy jechali na światłach simci, bo ten wartburg ma
nędzne reflektory. Złapiemy jakąś stację z muzyczką. Patrz na razie do przodu i mów, co
widzisz, bo zawsze co czworo oczu, to nie dwoje.
Po przeszło osiemdziesięciu tysiącach kilometrów przejechanych na motorze do
patrzenia w przód byłam przyzwyczajona. Zarazem wytresowana absolutnie. Za
samochód odpowiada kierowca, a pasażer, jak kibic, ma być cichy i bezwonny. Nie
mądrzyć się, nie czepiać, nie zawracać głowy, najwyżej powiedzieć „zakręt w prawo” i
cześć. Nauka jeszcze tkwiła we mnie, rzetelnie zakorzeniona.
Byłam na ogół gadatliwa, fakt, ale w podróżach lubiłam milczeć. Też rodzaj
przyzwyczajenia, na motorze się nie gada. Jakiś czas milczeliśmy obydwoje, Michał i ja,
aż zobaczyłam daleko w przodzie dwie czerwone iskierki.
— Michał, coś chyba stoi przed nami — powiedziałam, zgodnie z zaleceniem.
Michał kiwnął głową, zrozumiałam, te usłyszał i wziął komunikat pod uwagę.
Jechaliśmy dalej z równą szybkością pięćdziesiąt pięć na godzinę. Iskierki przeistoczyły
się w tylne światła stojącej z boku ciężarówki, równocześnie ujrzałam, te coś nadjeżdża z
przeciwka, byłam zdania, te należy to przepuścić, ale tresura działała, nie odzywałam się.
Wyraźnie już Widziałam czarne pudło, częściowo stojące na poboczu, a częściowo na
szosie z prawej strony, to z przeciwka zbliżało się i w jakimś momencie uświadomiłam
sobie, te się nie zmieścimy. Należało hamować wcześniej, jest ślisko, żeby ten Michał
teraz pękł, żeby skonał, nic już nie zrobi..
Na osiem metrów przed ciężarówką Michał krzyknął: „Rany boskie…!” i wtedy
pojęłam, te on jej do tej pory nie widział, zobaczył dopiero w tej chwili. Powiedziałam:
„Jezus Mario…!” i przed oczami stanęła mi twarz Kazia.
Zrządzeniem bożym Michał szkolił się specjalnie w jeździe na gołoledzi. Nie hamował,
skręcił kierownicę i dodał gazu. Poniosło nas bokiem na przeszkodę, ale zdołał wyciągnąć
odrobinę ku środkowi szosy i pierwsze uderzenie trafiło w karoserię tuż za moją głową.
Dalszych uderzeń nie rejestrowałam, stanowiły chaos. Ciężarówka dostała takiego dubla,
że skoczyła półtora metra do przodu, obróciło nas nie wiem ile razy, miałam wrażenie, że
miotamy się i walimy w coś potwornie długo, miesiąc może, a co najmniej tydzień. Jakiś
fragment dachu dziabnął mnie w łeb. Zastygliśmy nagle w bezruchu, maską do
ciężarówki, tyłem do przeciwległego rowu, z pracującym silnikiem, Michał z nogą na
sprzęgle. Poczułam, jak mi się robi jakby słodko i dziwnie w sobie. Usłyszałam pytanie
Michała.
— Rany boskie, żyjesz?!!!
W tym momencie przypomniałam sobie tamtą katastrofę kolejową. Z przeciwka coś
nadjeżdżało, wykonaliśmy ten cały pląs znienacka, to coś nie mogło się tego spodziewać,
jedzie i teraz w nas rąbnie, dokładnie tak jak ten drugi pociąg! Słabość mi przeszła w
mgnieniu oka, emocja wypchnęła na usta słowa, których może jednak nie zacytuję, choć
stanowią u nas nader popularną propozycję opuszczenia pomieszczenia w okolicznościach
dramatycznych.
Uzupełniłam je ostrzegawczym komunikatem, co nam zrobi ten drugi, jadący z
przeciwka.
Miało to taką siłę i zabrzmiało tak sugestywnie, że Michał, który widział tego
nadjeżdżającego, widział, że zdążył zahamować, widział, że stoi, uwierzył mnie, a nie
własnym oczom, i wysiedliśmy w szaleńczym pośpiechu.
Trochę to było skomplikowane, bo lewe drzwi zostały zablokowane na mur, prawe
wyrwane z zawiasów, wydostaliśmy się tymi prawymi, przełażąc przez sterczące na skos
narty. Znalazłam się na zewnątrz i ujrzałam ludzi. Dookoła stało nieruchomo pięciu
facetów z tej ciężarówki, rysów żadnego nie pamiętam, za to w życiu nie zapomnę ich
wyrazu twarzy. Zgroza i osłupienie bezgraniczne. Żaden nie pomógł, nie wyciągnął ręki,
nie z nieludzkości, a z otumanienia. Spodziewali się rozdyźdanych zwłok, bali się
spojrzeć, przez moment wydawało im się, że z ruiny wyłażą zmasakrowane trupy, dobrze
jeszcze, że nie uciekli w panice. Wyszliśmy samodzielnie, żywi i w całości, zjawisko było
nie do pojęcia.
Zaczęli nadjeżdżać tamci, pokazaliśmy się im w świetle reflektorów, żeby nie dostali
szoku. Samochód stanowił kupę złomu, dach rozpruty na całej długości, pręty z
konstrukcji przebiły oparcie tylnego siedzenia, gdyby tamto małżeństwo jechało z nami,
już by nie żyli. Zrezygnowali, bo nie było im przeznaczone. Moja walizka wyleciała z
bagażnika i pękło jej dno, zawartość wszyscy zbierali na przestrzeni dwudziestu metrów,
częściowo w rowie. Mieliśmy z tyłu dwie czy trzy skrzynki z ogórkami w słoikach, z
wódką i z jajkami, stłukła się tylko jedna butelka i dwa jajka, chociaż Michał przytomnie
niszczył tył na korzyść przodu.
— A ja nie mam auto–casco — powiedział martwym głosem. — Skończyło się
przedwczoraj. Pomyślałem, że załatwię po Nowym Roku…
— Bo ona pewnie do ciebie gadała! — wysunęła supozycję zdenerwowana szaleńczo
Irena. — przez jej gadanie…
— Przeciwnie — zaprzeczył uczciwie Michał. Słowa jednego nie mówiła!
— Powiedziałam, że coś stoi — wytknęłam. — Nie widziałeś tego, czy co? Głową
kiwnąłeś!
— Nie widziałem, słowo honoru! Patrzyłem przez pierwsze sto metrów, ale wydawało
mi się, że niemożliwe, żebyś zobaczyła coś na taką odległość, więc pewnie się pomyliłaś.
Ten z przodu mnie oślepiał!
— A ja jestem dalekowidz i widzę na kilometr…
Pojawiło się też przypuszczenie, że pewnie to ja prowadziłam i stąd katastrofa. Michał
znów okazał uczciwość.
— Gdyby ona prowadziła, nie byłoby kraksy. Ona tę ciężarówkę widziała…
Przesiadłam się do sieci, nie mając nawet do nich pretensji za te próby zrzucenia
ciężaru na mnie.
Najwyżej lekki żal. Czułam się winna, ponieważ milczałam, zamiast powtórzyć
informację o przeszkodzie i spytać Michała, co, do cholery, zamierza zrobić na tej
gołoledzi. Należało przełamać tresurę.
Wartburg, wbrew wyglądowi zewnętrznemu, był w pełni sprawny. Razem z Michałem
wsiadł któryś z facetów i trzymał wlokące się po ziemi drzwiczki, ruszyli do Płońska, do
warsztatu samochodowego.
W warsztacie popatrzyli na samochód i spytali ze współczuciem:
— A pasażerowie to gdzie? Już w kostnicy, czy jeszcze w szpitalu?
Nie chcieli uwierzyć, że jeden z uczestników kraksy stoi przed nimi w osobie Michała.
Zostawili wóz, powsiadali gdzie popadło i dojechaliśmy do Górzna na tego cholernego
Sylwestra. Głowa mnie nazajutrz bolała, niewydarzona byłam trochę i nie wzięłam
udziału w przygotowaniach, ale wieczorem odzyskałam wigor, bo rozzłościł mnie
Leopold. Spodobałam mu się podobno niezmiernie i postanowił się ze mną ożenić, ale
zaczął starania od rękoczynów, co mnie z miejsca wyprowadziło z równowagi. Był to
osobnik nawet przystojny. chociaż wzrostu zaledwie średniego, i ogromnie
przedsiębiorczy, no i co z tego, skłonności monogamiczne zawsze brały we mnie górę, a
latałam wszak właśnie za Januszem, Więc niech mi ten Leopold nie truje.
Leopold był dość uparty i jego upodobanie miało swój dalszy ciąg. Niech to może
załatwię od razu, bo potem zapomnę.
Będzie to dygresja w dygresji, lada chwila zacznę pisać Rękopis znaleziony w
Saragossie.
Odbywał się później bal prasy, przyjechał po mnie Michał i dążąc na imprezę w
taksówce, rzekł:
— Słuchaj, bardzo cię przepraszam, ale on się mnie czepia i czepia, ciągle pyta, jaka ty
jesteś w łóżku. Mówię jak komu dobremu, nie wiem, jak Boga kocham, nie wierzy, ja
wiem, te ty jesteś dżentelmen, powiada, ale rozumiesz, między nami, bądź człowiek, no
powiedz, jaka? Nie wytrzymałem, musisz mi to przebacżyć, gniótł mnie, znęcał się, w
końcu mówię do niego, te wiesz, bardzo dobra, tylko ma jedną wadę. Uczepił się, jaką,
jaką, no więc powiedziałem, w tych, no, kulminacyjnych momentach gryzie. Naprawdę
bardzo cię przepraszam, ale życie mi zatruł…
— Frajer — powiedziałam. — Trzeba go było poinformować, że jeszcze i szczekam.
— Jak to…?
— Tak zwyczajnie. Jak pies. Hau, hau, hau!
— Świetny pomysł! — ucieszył się Michał. — Popatrz, mnie to do głowy nie
przyszło…
Bal prasy rozkręcił się nadzwyczajnie, bawiłam się świetnie, Leopold zasłużył mi się w
tańcach ludowych, w oberku przyklękał jak złoto, orkiestra nie dawała nam rady, po czym
nadeszła chwila odpoczynku. Towarzystwo prywatne składało się z dwunastu osób,
mieliśmy wspólny stół, historia nietaktów Leopolda i niedyskrecji Michała już się zdążyła
rozejść, powtarzana na ucho, panował normalny gwar, w tym gwarze Michał powiedział
do przyjaciela:
— Słuchaj, ja ci nie wyjawiłem całej prawdy. Ona nie tylko gryzie…
— No, no?! — zainteresował się gwałtownie Leopold. — Co jeszcze?!
— Ona szczeka…
— Co…?
— Szczeka.
— Jak to, szczeka?
— No, tak zwyczajnie. Jak pies. Tak hau, hau, hau…
— Hau, hau, hau…! — powtórzył mimo woli osłupiały Leopold.
Trzeba trafu, że był to moment, kiedy gwar przycichł i to „hau, hau, hau” rozległo się
nad całym stołem. Wszyscy wiedzieli, o co chodzi i myślałam, że pękną. Poduszą się,
zapłaczą, zakichają, w ogóle umrą. Jeden Leopold nie miał pojęcia, skąd pochodzi nie
opanowana wesołość i potem jednak ze mnie zrezygnował.
Wracając do Sylwestra w G6rznie, też się jednak nie udał. O trzeciej w nocy panowie
poszli rozgrzewać silniki samochodów, bo mróz był niezły, próbowali ruszać na pych.
lakierki ślizgały im się po śniegu i z prób nic nie wyszło, ale nastrój diabli wzięli. Panie,
wściekłe jak diabli, poszły spać.
Mieszkaliśmy w jednym pokoju we troje. Irena, jej mąż Andrzej i ja. Obudziłam się o
poranku i usłyszałam czuły głos Andrzeja.
— Moje maleństwo, nie zimno ci? Ja cię okryję, moje słodkie, nie zmarzniesz… Chodź
tu, pod kocyk, maleństwo kochane…
— Irena, on tak do ciebie…? — spytałam ze wzruszeniem, szacunkiem, przejęciem i
odrobiną zawiści.
Irenę poderwało.
— Do mnie…!!! — wrzasnęła z furią. — Oszalałaś! Do mnie by tak mówił…! Zobacz,
co trzyma!!!
Andrzej tulił troskliwie i okrywał kocykiem akumulator, wymontowany z samochodu…
Między nami mówiąc, chyba słusznie czynił, bo nazajutrz fiat ruszył na pych, simcę
wystarczyło pociągnąć na holu, a do warszawy trzeba było sprowadzić wołgę z szosy.
Następnego roku…
Nie, z następnym rokiem dam sobie spokój na razie. Za dużo się przytrafiło po drodze i
tej chronologii będę się trzymać. Od Sylwestrów chwilowo się odczepię i wrócę do nich
we właściwej chwili, bo wcale to jeszcze nie był koniec niefartu. Tyle tylko dodam, te w
wiele lat później Michał obraził mnie śmiertelnie i przez zemstę opisałam go w Szajce bez
końca.
Chronologicznie rzecz biorąc, najpierw poznałam kolejnego Jurka. Poznałam go w ten
sposób, te, jak zwykle, leciałam wczesnym rankiem Dolną ku Puławskiej, wlokąc za rękę
Roberta i machając na wszystko, cokolwiek jechało. Z reguły na coś trafiałam, taksówkę,
łebkarza, karetkę pogotowia, wywrotkę budowlaną, urozmaicenie było ogromne, nie
jechałam nigdy tylko furgonetką od węgla. Tym razem zatrzymał się jakiś samochód,
Wsiadłam, od razu powiedziałam, te muszę odwieźć dziecko na Niepodległości, a potem
udać się na Kredytową do pracy, kierowca wyraził zgodę, pojechaliśmy. Wyznał mi
później, że ocenił mnie pozytywnie i zaczął się zastanawiać, na co biorę. Nie na kolację w
„Grandzie”, to pewne. Rychło wyszło na jaw, że biorę na motoryzację.
Skusił mnie Citroenem DS 19 z automatyczną skrzynią biegów. Umówiłam się, prawie
wbrew sobie, na wycieczkę do Żelazowej Woli tą cytryną, którą będę mogła prowadzić.
Nie zachwycił mnie, miał za dużo nadwagi, ale reszta była w porządku i zdecydowałam
się zaryzykować, z tym że na wycieczkę zabrałam dzieci.
Nie do pojęcia, że nie uciął znajomości ze mną zaraz potem definitywnie i na zawsze,
bo moje dzieci zrobiły, co mogły. Zaczął Jerzy.
— Matka, kto to był Szopen? — spytał w ogrodzie.
— Jak to? — oburzył się Jurek, zdumiony i zaskoczony. — Twój syn nie wie, kto to był
Szopen?!
— Dzieciątko, powiedz panu, kto to był Szopen — poleciłam dość beznadziejnie.
Dzieciątko okazało się niezawodne.
— To był taki oblatywacz odrzutowców, który w tej sadzawce tutaj nogi sobie moczył
— oznajmił bez namysłu.
Nie korygowałam poglądu, ale Jurek był wyraźnie pełen podejrzeń. Włączył się Robert,
który, mimo młodego raczej wieku, miewał zagrania szatańskie, razem moje dzieci
wygłosiły dużo uwag, a inwencję posiadały niewyczerpaną. Żeby oddać mniej więcej
charakter ich wystąpień, muszę znów uczynić drobną dygresyjkę.
Sześcioletni wówczas Robert bywał wysyłany do sklepu, gdzie pracowała kuzynka. Za
którymś razem spytała go:
— A dlaczego babcia nie przyszła?
— Miała przyjść — odparło dziecko smutnie — ale nie mogła, bo strasznie pijana leży
pod stołem.
— Słuchaj, żebym cię nie znała, przysięgam, że uwierzyłabym w to — powiedziała
później kuzynka do mojej matki. — Powiedział to tak, że uwierzyli wszyscy ludzie w
sklepie, daję ci słowo, gorąco mi się zrobiło…
Tego rodzaju informacji udzielał na wszystkie strony, ponadto komentował rozmaite
wydarzenia, i byłam tym przerażona aż do chwili, kiedy usłyszałam o Joli. Nie znałam Joli
osobiście, nie szkodzi.
Jola znajdowała się w przedszkolu, matka miała dyżur w szpitalu, a ojciec jakąś
konferencję i do przyjścia po dziecko została wydelegowana babcia. Przyszła.
— Jolu, babcia po ciebie przyszła — powiedziała przedszkolanka.
— Babcia…? — powtórzyła Jola z tak potężnym powątpiewaniem, że przedszkolanka
zaniepokoiła się nieco.
— No jak to, to jest przecież twoja babcia…?
Jola cofnęła się i przytuliła do nieszczęsnej kobiety.
— Jaka babcia? Ja nie znam tej pani…
— Jolu, co ty mówisz? Dlaczego mnie nie znasz? — spytała zbaraniała babcia.
— Ja nie znam tej pani…
Przedszkolanka zdobyła się na przytomność umysłu, zabrała dziecko do innego pokoju.
— Jolu, a to jest mamusia twojej mamusi czy twojego tatusia? — zainteresowała się
podstępnie.
Joanna Chmielewska Autobiografia tom III Druga młodość
Co przeżyjemy, to nasze!
Pierwszą osobą, jaką ujrzałam po wejściu do nowego biura, była Alicja. Wchodziło się do wydzielonego pomieszczenia, w którym urzędowała personalna, dalej był korytarzyk, na końcu korytarzyka znajdowały się drzwi i tuż przed tymi drzwiami podskakiwała jakaś czarnowłosa facetka. Podskakiwała w miejscu, raz na jednej nodze, raz na drugiej, i mówiła z jadowitą uciechą: — Dobrze mu tak! Dobrze mu tak! Dobrze mu tak! Uzewnętrzniała tym sposobem radość z potknięcia wroga. Zainteresowała mnie od razu. Biura opisywać nie będę, bo już to uczyniłam. W utworze pod tytułem Wszyscy jesteśmy podejrzani zawarta jest sama prawda i cała prawda, z wyjątkiem zupełnych drobiazgów, które chętnie sprostuję. Nie było dziury w ścianie pomiędzy wychodkiem i pokojem głównego księgowego, wazon z balkonu nie został stłuczony, a Stolarka nikt nie zabił. Co do wazonu, kiedy zawartość naczynia dojrzała, wykorzystał ją Wiesio. Umoczył w tym szmatę na drągu i pod tykał różnym osobom pod nos, każdy odruchowo łapał ręką i odsuwał łajno sprzed twarzy, po czym do umywalki stała kolejka. Śmierdziało naprawdę porządnie. Co do Stolarka, napiszę o nim we właściwej chwili, bo tym razem zamierzam trzymać się chronologii, z czego niewątpliwie wyniknie groch z kapustą tematyczny. W każdym razie z serca radzę wszystkim przeczytać najpierw Podejrzanych, a potem dzieło niniejsze. Do roboty dostałam obiekt o nazwie „Górce” i była to wytwórnia mas bitumicznych na Lazurowej. Projekt miał być jednofazowy i gdybym posiadała bodaj odrobinę doświadczenia, nie zgodziłabym się na to za skarby świata. Proszę bardzo. Wyjaśnię, w czym rzecz. Zazwyczaj projekty mają trzy fazy. Wstępną, czyli koncepcję techniczną, zwaną też projektem podstawowym, czyli dokładne rozrysowanie w skali l: l00, i ostatnią, czyli rysunki robocze. Każdą z faz kolejno uzgadnia się z inwestorem i zatwierdza na różnych szczeblach, przy czym branże włączają się w sprawę sukcesywnie i też wstępnie. Można wprowadzać zmiany, poprawiać błędy i nic złego się jeszcze nie dzieje. a koszty ledwo się zaczynają. Projekt jednofazowy natomiast ma zostać zrobiony cały, aż do rysunków roboczych, razem z branżami. a zatem pełną robotę odwala architekt, konstruktor. Technolog, elektryk, sanitarny, drogowiec i do tego jeszcze kosztorysiarz. Jeśli potem, nie daj Boże, okaże się, że coś nie gra, diabli biorą wielkie sumy pieniędzy i nie wiadomo, kto ma za to płacić, nie mówiąc o tym, że szlag trafia także termin. Za termin odpowiada osobiście główny projektant. Zostałam głównym projektantem, w „Górcach” zaś nie grało wszystko. Technologia została skopana straszliwie i w pierwszej chwili, obejrzawszy ją, pomyślałam, że źle widzę, albo nie umiem czytać rysunków. W ogóle nie umiem czytać. Wiaty wiatami i hala halą, ale w żadnym miejscu dla ludzi, ani w warsztacie, ani w portierni, ani w budynku administracyjnym, ani w sanitariatach nie zostało przewidziane żadne ogrzewanie. Żadne.
Niechby chociaż piece…! A skąd, nic. Jezus Mario. Jeśli zrobię co trzeba. choćbym skonała, nie zmieszczę się ani w kosztach, ani w zaplanowanych powierzchniach. W dodatku środek wyznaczonego terenu zajmowało jeziorko i w założeniach nie zostało wyraźnie powiedziane, co z tym jeziorkiem należy zrobić. A na domiar złego projekt był spóźniony i należało pchać go pilnie. W obliczu powyższego drobiazgiem był już fakt, że geodezja nie dała wymiaru jednego boku owej nieregularnej figury. Wyliczyłam sobie ten bok przy pomocy funkcji trygonometrycznych, sinusami i cosinusami operowałam z łatwością, tangensy nieco zgrzytnęły, ale obliczenie zgodziło się z rysunkiem idealnie i było po kłopocie. Reszta stanowiła jedną zgryzotę. Łobuz, który spaskudził technologię, znikł i nie pomogło nawet poszukiwanie go listami gończymi. Inwestor w postaci dyrektora technicznego instytucji klęczał i błagał o dokumentację, bo groziło im wypadnięcie z planu. Mieli swoje zakłady na Pradze, wyrzucano ich stamtąd, gdzieś musieli się podziać, dostali te Górce, żeby chociaż wejść na plac budowy, to już się jakoś wybronią…! Osoby rozumne radziły mi dać sobie spokój z jednofazowością i zażądać przynajmniej dwóch faz oraz przesunięcia terminu, inwestor się nie zgadzał, nie mogłam zbyt gwałtownie protestować, bo zostałam do tej pracy przyjęta pod warunkiem wykonania projektu na Górce, złamałam się, przystąpiłam do roboty z jednym jedynym zabezpieczeniem. Dostałam mianowicie od dyrektora technicznego kartkę w kratkę, wyszarpaną z zeszytu, na której własną ręką zalecił wykonywanie projektu jednofazowego na koszt i odpowiedzialność inwestora. Dzięki tej kartce nie poszłam potem siedzieć. Z miejsca zwaliły się na mnie trzy uciążliwe elementy, idiotyczna robota, rodzina i gach. Deprymująca część rodziny składała się zasadniczo z dwóch osób, mojej matki i Lucyny, reszta nie zawracała głowy. One obie, jak harpie, wisiały nade mną i upierały się, że nie dam sobie rady, przy czym moja matka nawet podsuwała wyjście. Powinnam czym prędzej wyjść za mąż po raz drugi. Lucyna z małżeństwem nie wyjeżdżała i szczerze mówiąc, do dziś nie wiem, co właściwie, jej zdaniem, miałam zrobić. Powiesić się na strychu…? Za mąż w chwili pierwszego ogłupienia może bym i wyszła, ale na szczęście nikt nie chciał się ze mną ożenić. Kandydaci znaleźli się później, kiedy już zdążyłam odzyskać odrobinę rozumu, a trzeba przyznać, że odzyskiwałam go szybko. Znów siedziałam w domu przy desce. Co prawda, zanim przy niej usiadłam, przez jakieś dwa tygodnie marnowałam czas w fotelu przy stoliku, paliłam papierosy i piłam herbatę, niezdolna do życia, przygnębiona i struta. Nie był to mój ulubiony stan ducha. Pod ścianą stał na kobyłkach rajzbret z przypiętym złym rysunkiem na arkuszu kalki, miałam swój warsztat pracy przed nosem i doskonale wiedziałam, co powinnam zrobić. Zrobiłam to w końcu. Podniosłam się, podeszłam do dechy i odpięłam cztery pineski. Dalej już poszło samo, ale uczciwie stwierdzam, że odpięcie owych czterech pinesek było najcięższą pracą, jaką wykonałam w życiu. Fakt, że się na to zdobyłam, do tej pory
napełnia mnie zdumieniem. No i właśnie siedziałam przy desce, z reguły późnym wieczorem, a często i w nocy, i od razu, prawie od pierwszej chwili, uświadomiłam sobie korzyści płynące z nowej sytuacji. Nie zawracał mi głowy mąż. Gdybym go jeszcze miała, nie odwalałabym spokojnie roboty, uniemożliwiłby mi to, awanturowałby się, że mu świecę w oczy. Żądałby, żebym poszła spać jak człowiek, leżałby w ogóle na tapczanie i nie miałabym gdzie rozkładać rysunków, ręce by mi się trzęsły ze zdenerwowania i w ogóle niech to piorun strzeli! Nie, żadnych mężów, nie nadaję się na żonę i proszę mi nie truć żadnych szczegółów anatomicznych. Logikę moja rodzina prezentowała osobliwą. Nie dam sobie rady, świetnie, żeby sobie dać radę, powinnam pracować. Zarazem powinnam zajmować się dziećmi. Chodzić z nimi na przedstawienia kukiełkowe, zabierać na spacery, bawić się, włóczyć ich po lekarzach… Rany boskie. Równocześnie powinnam urządzić dom, bo mieszkają w istnej oborze, ohydnej i bez mebli. Meble się kupuje i dom urządza za pieniądze, powinnam zarobić pieniądze. Gdybym miała cień przyzwoitości, pomogłabym na działce… Od lat zastanawiam się, co one właściwie wtedy myślały i co miały na celu. Bez względu na ilość i siłę gadania, rozszarpać się na trzy pełnosprawne egzemplarze nie zdołałabym, nawet gdybym całkowicie przestała sypiać. Zaczęłam odczuwać niechęć do kontaktów z rodziną, moja matka i Lucyna gnębiły mnie i gniotły, czyniąc to w dodatku przy dzieciach i niwecząc szczątki mojego autorytetu. Przypuszczam, że były zdenerwowane i pełne ogólnego niezadowolenia, dawały ujście uczuciom, a wszelką myśl o skutkach usuwały poza horyzont, żeby im nie bruździła w eksplozjach rodzinnego charakteru. Skutki zaś były dość okropne. Mówiłam, że baby w tej rodzinie miały cechy megierowate. A ja to co, niby dlaczego miałam się całkowicie wyrodzić? Najpierw mnie to zgnębiło, potem przygniotło, potem wreszcie zgniewało i wystrzeliłam spod presji. Nie urządzałam nawet wielkich awantur, najzwyczajniej w świecie podjęłam decyzję, czym mam być i co naprawdę powinnam robić, i zaczęłam tę decyzję realizować. No, możliwe, że z pewnymi ozdobnikami. A równocześnie Lucyna ciągle dostarczała mi pracy zarobkowej. Oj, wiem doskonale, że wszyscy czekają na tego gacha, ale to za chwilę. Najpierw baza, potem nadbudowa, a pisane wówczas przeze mnie artykuły miały swój smaczek, można powiedzieć, dziejowy. Kolorystyka przemysłowych zakładów pracy uległa zakończeniu i na tapetę wlazły Domy Kultury. Dostałam do wglądu piękny album, zawierający w sobie dużą ilość Domów Kultury radzieckich, wydany jako przykład do naśladowania. Obejrzałam go i znów poczułam wyraźnie, że nie rozumiem. co widzę. Rysunki techniczne zostały tam wykonane porządnie i dokładnie, prezentowały rzuty i elewacje, także otoczenie, przyglądałam się im pilnie po parę razy i nie było siły, stwierdziłam, że w żadnym, ale to w żadnym absolutnie, nie ma najmniejszego kawałka sanitariatu. Toalety, wychodka, nic kompletnie. Nie znałam jeszcze wtedy osobiście Związku Radzieckiego. Pomyślałam, że może w terenie otwartym, w jakimś parku, mają wzniesione dodatkowe budynki, a w nich nie
tylko wychodki, ale nawet łaźnie. No dobrze, niechby, to w parku, a co w miastach? W zwartej zabudowie gdzie mają co wznosić? Co to zatem oznacza, rysunki niedokładne…? Jakie znów niedokładne, starannie zrobione, wykorzystane każde miejsce w budowli, opisane każde pomieszczenie, nic się tam więcej nie upchnie. Znaczy, wychodków nie ma i cześć. Wstrząsnęło to mną z lekka, chociaż sama sobie nie uwierzyłam. Pierwsza myśl jednakże zalęgła się we mnie słuszna rzeczywiście w takim na przykład teatrze w Jałcie wychodki znajdowały się na zewnątrz w zieleni, stanowiły dwie drewniane budy, jedną męską drugą żeńską, i nie mogłam obejrzeć ich w środku, bo miały drzwi zabite deskami na krzyż. Nieczynne chwilowo. Nie wiem, jak długo ta chwila trwała. Album z ruskimi Domami Kultury spożytkowałam, zdaje się, jakoś bardzo dyplomatycznie. O wychodkach napomknęłam delikatnie, ale i tak Lucyna mi to przy adiustacji wyrzuciła. Mogłam za to swobodnie pisać o naszych, a wachlarz efektów rozpostarł się szeroko. Gach zadziałał odwrotnie niż rodzina, podniósł mnie na duchu. Nie napiszę, kto to był, za skarby świata, ale wyszło na jaw, że kochał się we mnie, kiedy miałam piętnaście lat. I nie łgał, musiał się kochać bardzo porządnie, pamiętał bowiem z detalami kieckę, którą miałam na sobie w tamtym czasie na jakiejś zabawie. Lepiej ją pamiętał niż ja. Natknęłam się na niego przypadkiem, potraktował mnie zachwycająco, jak kobietę, a nie jak człowieka pracy, nastrój stworzył romansowy bez granic, konwalie stały na stole, skąd, u licha, o tej porze roku wytrzasnął konwalie…? Taśmę puścił, guarda que luna, a azotoxem swoją drogą śmierdziało, bo krótko przedtem były tam płoszone pluskwy. Ludzka rzecz, one lubią wizytować stare domy. Samopoczucie poprawiło mi się zdecydowanie, z gachem pozostałam w przyjaźni, innych konsekwencji ta wzruszająca chwila nie miała, za to nadeszła kolejna, jeszcze lepsza. Tak naprawdę ustawił mnie do pionu Piotr i niech mu Pan Bóg da zdrowie. Siedzieliśmy w „Bloku”, przy stoliku do kawy… No dobrze, załatwię sprawę biura, czasowo się zgadza, bo istotnie był to sam początek. Pracownia nosiła nazwę „BLOK”. W pełni: Samodzielna Pracownia Architektoniczno– Budowlana, Przedsiębiorstwo Państwowe „BLOK”. Skracaliśmy tego tasiemca tak w mowie, jak na piśmie i w skrócie brzmiało: Sampracarchbudpepeblok. Dyrektorem był Garliński, świetny organizator, a założył instytucję wielobranżową, która zawierała w sobie wszystko co trzeba. Architekturę, konstrukcje, instalacje elektryczne i sanitarne, administrację, kadry i księgowość. Technolodzy, drogowcy i zieleniarze pracowali dla nas na zlecenia. Istniało takich tworów w Polsce trzy sztuki, jedno nasze, drugie Pniewskiego, a trzecie gdzieś w Katowicach. Personel również został opisany w Podejrzanych, ale może w razie potrzeby coś tu dołożę. Piotr u nas nie pracował, w zasadzie obaj z Jurkiem Pietrzakiem robili wnętrza i Garliński zatrudniał ich nawet w Szwajcarii. Często bywali z wizytą. No i właśnie siedzieliśmy sobie przy kawie we dwoje z Piotrem, nastrój zaprezentowałam smętny, na karku czułam starość zgrzybiałą i Piotra zirytowało. — Głupia jesteś — powiedział z życzliwym gniewem. — Nie zdajesz sobie sprawy z
siebie samej. Jesteś piękną młodą kobietą, jaka starość, idiotko, życie przed tobą! Podziękuj Bogu, że się pozbyłaś tego męża i popatrz dookoła! Wszystko należy do ciebie! Rzekł te słowa z energią i głębokim przekonaniem, wzruszył mnie i uwierzyłam. Co do urody, kwestia gustu, nie wpadłam w megalomanię, za to nagle ujrzałam przed sobą świat. Niejeden raz później podtrzymywaliśmy się na duchu wzajemnie, z tym że jednak on miał więcej roboty ze mną, niż ja z nim. Ale skutki osiągnął w pełni pożądane. Górce mi szły jak z kamienia. Robiłam projekt, bo musiałam, termin mnie gniótł, jeden budynek dokopał mi szczególnie. Był to warsztat o stosunkowo małej kubaturze i olbrzymim programie. Zawierał w sobie halę z suwnicą, jakąś część bez suwnicy, wydzielone miejsce laboratoryjne, szatnie dla robotników i sanitariaty, przy czym, wedle zarządzeń i normatywów, szatnie musiały być podwójne, brudna i czysta, a do tego natryski, umywalnie, kabiny, luksusy krótko mówiąc, wszystko na przygnębiająco ograniczonej przestrzeni. Idiotyczne pierwotne założenia w ogóle tego nie przewidywały. Nad całą tą częścią sanitarną męczyłam się dwa tygodnie, aż wreszcie objawiła mi się nagle w trolejbusie, kiedy jechałam do matki po dzieci. Oczyma duszy ujrzałam przed sobą szatnie, natryski i wychodki doskonale rozwiązane, przejechałam jeden przystanek za daleko, wróciłam biegiem, popędziłam do domu i runęłam do deski. Zdążyłam rozrysować wizję, zanim piekielna wyobraźnia pokazała coś innego. Znalazłam właśnie bilans na chandrę z trzynastego września 1962 roku, dotyczy akurat tego okresu. O sposobie na chandrę napisałam w Krokodylu z kraju Karoliny, ale mogę powtórzyć. Otóż należy wziąć kawał papieru, najlepiej w kratkę, zakreślić w nim cztery rubryki i wpisać ich tytuły: ŹLE. DOBRZE. SALDO. WNIOSKI. Pod „Źle” umieścić w punktach wszystko, co człowieka gryzie. Pod „Dobrze” ulokować, też w punktach, wydarzenia pozytywne i pocieszające. Pod „Saldo” wypisać sposoby zaradzenia kolejnym nieszczęściom. Wnioski to wnioski, wiadomo, o co chodzi, powinny wypaść na plus. W moim bilansie z trzynastego września, od razu to powiem, w rubryce „Dobrze” widnieje tylko jedna 1nfonnacja. W pionie, rozstrzelonymi drukowanymi literami, napisane jest: GÓWNO. Reszta wygląda następująco: ŹLE SALDO l. Rąbnęli rower. l. Nic nie poradzę. 2. Węgiel nie zapłacony. 2. Zapłacę w październiku. 3. Pieniędzy niet. 3. Pennanentnie. 4. Służbowo: Sodoma i Gomora a. konstrukcje leżą a. Będę świnia. b. sanitarne robią ze mnie idiotkę b. Mogę być idiotka, tylko niech zrobią projekt.
c. technologia spóźniona c. No to co? d. diabli wiedzą cokolwiek — d. Poczekam do poniedziałku. o prefabrykatach. 5. Rezerwuar zepsuty. 5. Cholera ciężka! 6. Nie wymieniłam dowodu. 6. To wymienię. 7. Nie załatwiłam mieszkania. 7. To załatwię. 8. Zapomniałam iść do krawca. 8. Pójdę w poniedziałek albo nie. 9. Flek mi odpadł. 9. Jutro przybiję. 10. Telefon nie działa. 10. Jutro ma działać. 11. Dziecko chore. 11. O, święci pańscy! 12. Drugie dziecko pali papierosy. 12. Chyba go stłukę. 13. Listonosz–idiota. 13. Pójdę jutro po ten cholerny list. 14. Zapomniałam długopisu 14. Przepadło! i technologii. WNIOSKI: Bezwzględnie należy się powiesić! Istotnie, wypadły pocieszająco, na duży plus. Co do świni przy konstrukcjach, wyjaśniam, że odpowiedzialność za projekt wprawdzie na mnie ciążyła, ale nie miałam żadnych sankcji na branże. Konstruktor mógł nawalać, że mu się podobało, nie dysponowałam żadnym rodzajem przymusu wobec niego poza złożeniem donosu do dyrektora. Kacper, który naprawdę miał na imię Włodek, ale za dużo było w biurze tych Włodków, więc w Podejrzanych dałam mu na imię Kacper, właśnie mi nawalał i zdecydowałam się lecieć z pyskiem do Garlińskiego. Nie poleciałam jednakże, Kacper zrobił mi w końcu te obliczenia. Sanitarni natomiast zdegustowani byli jeziorkiem na środku mojego terenu. Możliwe, że trochę się ze mnie ponaigrywali, ale był to drobiazg, w gruncie rzeczy mieli rację i nastąpiły później okropności znacznie gorsze od zwyczajnego zidiocenia. Technologia była robiona na nowo, bo tamta pierwsza nie nadawała się do użytku, i projektował ją na zlecenie niejaki Gienio, którego znałam wcześniej z lekcji języka angielskiego. Gienio się tego angielskiego nauczył, ja nie. Technologię robił mi teraz na bieżąco, prawie równolegle z projektem architektonicznym i można było od tego zwariować. Jeziorko i sanitarni stanowili zgryzotę podstawową, podbudowaną przez drogowca. Kurdziel się nazywał i nie wiem, co się z nim dzieje, ale na wszelki wypadek bardzo go przepraszam. Nazwisko miał, powiedzmy, nietypowe, nie czepiam się na ogół ludzkich nazwisk, ale wtedy jakieś złe we mnie weszło, albo może była to bezmyślność skojarzeniowa, w każdym razie wkroczyłam do środkowego pokoju, śpiewając gromko: „Kurdziel, Kurdziel nad Kurdzielami!” na melodię kurdesza. I oczywiście Kurdziel tam właśnie był. Wymiotło mnie, a pieśń zdechła w pół słowa.
Do obiektu należało doprowadzić bocznicę kolejową, nie przez wodę przecież, a teren w ogóle utwardzić. Zgodziłam się, że pół jeziorka zasypujemy, drugą połowę zostawimy jako basen przeciwpożarowy, wszystko zaś razem trzeba podnieść, nawożąc ziemię i gruz. Same roboty ziemne przekroczyły pierwotny przewidywany koszt całej bazy, w dodatku Zbyszek Gibuła, projektant instalacji sanitarnych, a później nasz naczelny inżynier, nie oszczędzał moich uczuć. — Odwodnić do rowu przy szosie możemy, proszę bardzo — rzekł zimno. — Ale może pani przypadkiem potrafi wyobrazić sobie deszcz. Jak z tych czterech hektarów utwardzonego terenu pójdzie woda, zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. Ustawi pani na szosie zakaz wjazdu? Nic nie zamierzałam ustawiać, bo już wcześniej zorientowałam się, Gienio razem ze swoją technologią również, że bez melioracji całej dzielnicy żadnej bazy tam się nie wybuduje. Zbyszek był tego samego zdania. Inwestor upierał się przy swoim, niech mu będzie. Spowodowałam zresztą w końcu tę meliorację po trzech dość awanturniczych konferencjach w Pałacu pod Blachą, znacznie później… A, prawda, miałam się trzymać chronologii. Sypiałam wtedy od dwóch do czterech godzin na dobę, na co pozwalało mi końskie zdrowie. Gacha posiadałam, dlaczego nie. W zasadzie stałego i też nie powiem, kto to był. Ustawienie mnie do pionu przez Piotra okazało się trwałe i wbrew życiowym trudnościom zachowywałam pogodę ducha i prawie szampański humor. Rozkwitało we mnie całe te jedenaście lat, przytłamszone małżeństwem, zaczynałam istnieć jako ja, a nie jako dodatek do męża. Podobała mi się taka droga rozwoju, a wrażenie robiłam wysoce rozrywkowe. Witek Piasecki, najpierw zastępca Garlińskiego, a potem kierownik pracowni, powiedział do mnie bardzo rozsądne słowa: — Gdybyś sypiała ze wszystkimi, o których cię posądzają, w ogóle nie miałabyś kiedy przyjść do pracy. Więc pozwól sobie powiedzieć, że ja nie wierzę w żadnego. Jedyny logicznie myślący. Miło mi było się wygłupiać, nareszcie mogłam. Meble w domu posiadałam dosyć niezwykłe. Ów stolik, przy którym przesiedziałam dwa tygodnie w charakterze ofiary losu, składał się z żelaznych nóg i blatu z płyty pilśniowej twardej, robiłam go własnym przemysłem, chociaż nie wszystko własną ręką. Fotel stał przy nim, z tego samego źródła, tylko nieco pomylony. Na budowie od hydraulików dostaůam rurć, zwinićto jŕ w kóůko, do rury zaú zaprzyjaęniony fachowiec przyspawaů mi odpowiednio wygićte prćty zbrojeniowe ¸12, niestety, akurat byů pijany i przyspawaů je odwrotnie, do góry nogami. Trzeba byůo odrywaă, spawaă na nowo i trochę źle wypadło, fotel nabrał cech pułapki. Wpadało się w niego i potem okazywało się, że nie można wstać, nadawał się wyłącznie dla osób wzrostu powyżej dwóch i pół metra. Oplotłam go elegancko grubym sznurem ufarbowanym na oranżowo i zyskałam akcent kolorystyczny. Stolik natomiast nogi miał w porządku, ale blat leżał na nim luzem i każde oparcie się ręką albo łokciem powodowało katastrofę. Z budowy pochodziła także moja deska do prasowania, opisana w Tajemnicy, wykonana z wygładzonej dwucalówki, bardzo przydatna moim synom. Uczyli się na niej rzucać nożem, kiedy zabroniłam dziurawić drzwi wejściowe. i cały
spód deski podziabany jest na sieczkę. Mam ją do tej pory. Wracając do bilansu na chandrę z trzynastego września, wcale tak bardzo nie mieszam, bo wszystkie te perypetie kotłowały się blisko siebie, usiłowałam wtedy przewidzieć następne okropności, z jednej strony żeby się przygotować psychicznie, z drugiej z nadzieją, że zauroczę, bo nigdy nie bywa tak, jak człowiek przewidzi. Powymyślałam mnóstwo najprzedziwniejszych kataklizmów, nie przyszło mi tylko do głowy, że dziecko podpali mieszkanie. Stanem zdrowia wymienili się pomiędzy sobą. Jerzy zapadł na jakieś przeziębienie i leżał w domu, a Robert podpalił kuchnię mojej matki. Prztykał zapałkami w kierunku okna, zanim rodzina zorientowała się, że coś nie gra, bo za długo panuje spokój, zdążyły się sfajczyć firanki i połowa górnej części kredensu. Druga połowa ocalała i stoi tam do dziś. Następnie zaś usłyszałam rozmowę moich dzieci. — Ty świnio! — mówił z wyrzutem i oburzeniem Jerzy do Roberta. — To musiałeś podpalać teraz, jak ja jestem chory i nic nie widziałem…! — Nic się nie martw — pocieszył go braciszek. — Jak wyzdrowiejesz,. to ja mogę podpalić drugi raz. — No chyba że… To ci daruję. W życiu prywatnym moja matka znęcała się nade mną dodatkowo przy pomocy węgla. Węgiel był na przydział, a oprócz tego kupowało się kradziony, bo przydziałowego wystarczało do stycznia i ani chwili dłużej. W piwnicy zawsze poniewierały się jakieś resztki, byłam zatem zdania, że tak przydział, jak i łupy złodziejskie mogę załatwić w październiku, ale moja matka zaczynała już w sierpniu. Dzień w dzień pytała mnie, czy kupiłam węgiel i na dobrą sprawę wyświadczyła mi olbrzymią przysługę, bo przez ten cholerny węgiel wyskoczyła sprawa Stolarka. Pamiętam, że we wrześniu straciłam cierpliwość i prawie przestałam bywać na Niepodległości. No, prawie jak prawie, bywałam co drugi albo co trzeci dzień. Jerzy wracał do domu sam, a Robert tam zostawał. Moja matka zatem przysyłała do mnie ojca z pytaniem, czy już kupiłam węgiel. Ojciec miał ludzkie uczucia, o pytaniu zaledwie napomykał, wobec czego moja matka przypinała mu do klapy marynarki kartkę z odpowiednim tekstem. Zaczęłam dostawać małpiego rozumu, węgla nie kupowałam nie przez przekorę czy złośliwość, ale przez brak pieniędzy. Za ten kradziony płaciło się drożej, czekałam na premię. Pomijam już to, że nienawidziłam przyjmowania węgla, trzeba było pilnować przy znoszeniu go do piwnicy, z pełną, denerwującą świadomością, że i tak mnie oszukają, a w dodatku wszyscy węglarze usiłowali klepać mnie po tyłku. Nie wiem, dlaczego miałam u nich takie szalone powodzenie, ale miałam. Nacisków mojej matki w końcu nie wytrzymałam, odporność psychiczna potrzebna mi była w pracy, na Górce, nie mogłam jej zużywać w komplikacjach domowych. Zdecydowałam się nabyć opał za pożyczone, pożyczyć nie było od kogo, uratował mnie Stolarek, o ile można to nazwać ratunkiem.
Ciągle robił jakieś tajemnicze interesy i kant do spółki z ORS–em, częściowo wyjawiony w Podejrzanych. Mówiłam, żeby to przeczytać najpierw, był faktem. Polegał na tym, że ktoś nabywał coś za gotówkę, w naszym wypadku nabywca zdecydował się na telewizor marki „Szmaragd”. Pamiętam, bo kiedy Stolarek tajemniczym głosem rzekł do mnie: „Kupiła pani Szmaragd…”, w pierwszej chwili pomyślałam, że zwariował, już nie mam co robić, tylko zaopatrywać się w biżuterię… Rychło jednak pojęłam, że jest to nazwa telewizora. Człowiek zapłacił gotówką, oficjalnie zaś transakcja wstała załatwiona jako ratalna i gotówkę zabraliśmy, dzieląc się nią z kim trzeba. Stolarek miał pożyczyć półtora tysiąca, ale wziął trzy i pół, po czym zwrócił mi z tego pięćset złotych, reszty natomiast nie zdołałam mu wydrzeć nigdy. Z tej przyczyny póżniej go zamordowałam. Węgiel kupiłam, zyskując odrobinę spokoju. Dług w ORS–ie, rzecz jasna, musiałam oddać. Jakoś też w tamtym czasie zdobyłam sprzątaczkę, Gienię, już nie pierwszej młodości, ale na pewno lepszą w gospodarstwie domowym ode mnie. Przychodziła raz albo dwa razy na tydzień, paliła w piecach, robiła jaki taki porządek i czasem przepierkę. Do prania raczej nie miałam talentu. Z pralniami były chyba jakieś kłopoty, Marysia, moja szwagierka, twierdziła, że się ich brzydzi i zaraziła mnie tym uczuciem. Postanowiłam zrobić pranie sama, metodą ulgową, radziecką, na bazie gotowania. Wiedziałam, że wkłada się do kotła suchą bieliznę, z mydłem oczywiście i proszkiem, gotuje dwie godziny, a potem trzeba to tylko wypłukać. No i ukrochmalić, ale z góry założyłam, że tak z krochmaleniem, jak i z maglem dam sobie spokój, uprasuję i tyle. Prasować umiałam. Zrobiłam co trzeba, schowałam szmaty na miejsce, po czym przyszła Gienia. Przykucnęła przy szafce i coś tam robiła. — Dlaczego pani te brudne rzeczy położyła razem z czystymi? — spytała nagle ze zdziwieniem. Oburzyłam się. — Jakie brudne? Pani Gieniu, to jest świeżo uprane! Gienia wyjęła jedną poszewkę, rozłożyła i obejrzała. — To jest uprane…? — No tak… Ruskim sposobem. Gienia nie powiedziała nic. Pokiwała głową, popatrzyła na mnie dziwnie, przejrzała bieliznę i moje dzieło zabrała do swojej córki, która akurat robiła pranie. Następnie przyniosła to i rzeczywiście, jakieś takie zrobiło się znacznie bielsze… Węgiel nosił na górę Jerzy. Wcale nie byłam pewna, czy słuszne jest obarczanie dwunastoletniego chłopaka noszeniem ciężaru przez cztery piętra, ale nie miałam innego wyjścia, potem zaś okazało się, że wyrobił sobie mięśnie pleców i dzięki temu nie miał żadnych kłopotów z kręgosłupem. Do tej pory nie ma. Co oczywiście nie znaczy, że robił to chętnie, z zapałem i sam z siebie, aczkolwiek węgiel należał do jego stałych
obowiązków, tak samo jak wystawianie za drzwi butelki na mleko. Co do butelki, utkwiła mu w pamięci od chwili, kiedy o drugiej w nocy wywlokłam go z łóżka, żeby zrobił co powinien, co do węgla zaś, usiłowałam nauczyć go sztuki logicznego myślenia. — Słuchaj, drogie dzieciątko — powiedziałam któregoś wieczoru. — Możesz mi powiedzieć, co robi sprzątaczka? — Pastuje podłogę — odparło dziecko bez namysłu. — Zmywa czasem. Wyciera kurze. Myje okna… — A tak. Szczególnie teraz, w zimie. Co robi w zimie? Dziecko zaczęło się zastanawiać. — Długo się ubiera… Obdrapuje lód z parapetu… A. przynieść węgla? No i proszę, jak zgadł! Poszedł po ten węgiel. Robert rwał się do zmywania, na razie jednak było mu to wzbronione, bo nie posiadałam nieograniczonej ilości naczyń szklanych i porcelanowych. Już sam zakaz wystarczył, a słowa „będziesz zmywał, jak będziesz starszy” spowodowały, że przez długi czas zmywanie było jego upragnionym i uwielbianym zajęciem. Później mu te upodobania, niestety, przeszły. Przepierkę gaci i skarpetek załatwiał Jerzy. Przy okazji pragnę zauważyć, że dzieci reagują na uczciwość. Jeśli matka lata po kawiarniach, albo siedzi w domu i dłubie w nosie, nie chcą robić nic. Jeśli natomiast idąc spać, widzą matkę przy pracy, po czym, wstając, oglądają ją w tym samym miejscu przy tym samym zajęciu zawodowym, odwalają robotę aż miło. Chcąc nie chcąc, moje dzieci nauczyły się gotować, szyć, sprzątać, prasować, prać i dokonywać drobnych napraw. Nie ukrywam, że byłam zmęczona i brakowało mi cierpliwości. Kiedy Jerzy trzeci raz w ciągu jednego wieczoru przyszedł w sprawie Roberta i zakomunikował, że braciszek zepsuł właśnie piecyk gazowy, dostałam szału. Popędziłam do łazienki jak furia, okazało się, że wykręcił obie wajchy od gazu, złapałam te wajchy, możliwe, że chciałam je wkręcić z powrotem, ale ręce mi się trzęsły i nie trafiałam w gwint. Pirzgnęłam z krzykiem elementami instalacyjnymi, nie trafiłam szczęśliwie żadnego dziecka w oko, i uciekłam, prawie płacząc. Po paru minutach mój starszy syn wszedł do pokoju na palcach i rzekł przerażonym szeptem: — Już naprawiłem… Zdaje się, że byłam złą matką. Od czasu do czasu jednakże Jerzy protestował. — Dlaczego ja mam temu gówniarzowi prać gacie i skarpetki?! Czy on by nie mógł sam?! Co on dla mnie robi?!!! — Nic nic — uspokajałam go. — Jeszcze trochę i on będzie dla ciebie na przykład gotował. A teraz, oczywiście, trzeba go nauczyć… Jerzy przystąpił do uczenia braciszka podstawowych czynności. Robert był chętny, proszę bardzo, mógł prać skarpetki. — Matka — powiedziało nieufnie starsze dziecko, wchodząc do pokoju i odrywając mnie od deski. On siedzi w łazience już prawie godzinę i pierze skarpetki. Jak myślisz, ile
on tam tych skarpetek ma? Mnie się zdawało, że wziął jedną parę. Poczułam się zaintrygowana. Zajrzeliśmy. Robert wpuścił w skarpetkę mydło i siedząc na wannie. trzymał to pod kranem. Czekał. aż mu się upierze… Jedyne, o co musiałam zadbać koniecznie. to 7..akupy. Coś do jedzenia w domu powinno się znajdować, a sklepy zamykano o siódmej. Pełna głębokiego rozgoryczenia, pilnowałam tej siódmej godziny, wyskakiwałam na chwilę z biura, kupowałam jakieś produkty, po czym wracałam do domu z pełną siatką, bywało, że w środku nocy. Wracałam tak kiedyś o drugiej. Dolny Mokotów nie cieszył się sławą spokojnej dzielnicy, jakieś napady się przytrafiały, jacyś chuligani pętali się obficie, jakieś niebezpieczeństwa czyhały na samotną kobietę. Nie miałam głowy do niebezpieczeństw, schodziłam schodkami koło bazaru, niosąc ciężką, wypchaną siatkę, w której na samym dnie znajdowało się w torebce dziesięć jajek. Nagle ujrzałam, że z dołu, naprzeciwko mnie, idzie pięciu facetów, robiących nie bardzo przyjemne wrażenie. Chuligani, nic innego, i pewnie mnie zaraz napadną. Nie zatrzymałam się. Ciągle podążając w dół, z zakłopotaniem pomyślałam, że nie mam żadnej broni, chyba że te jajka. Mogłabym w nich rzucać surowymi jajkami, dałoby to chyba jakiś rezultat…? No tak, ale jajka mam na samym dnie… W ułamku sekundy wyobraziłam sobie scenę, jaka nastąpi z chwilą zaczepienia mnie przez bandziorów. Rzecz jasna, powiem do nich: „Panowie będą uprzejmi chwilę zaczekać, ja tylko wyjmę oręż z siatki..” Oni grzecznie poczekają, wydłubię tę torebkę i zużytkuję pociski.. Musiałam sobie gębę zasłonić, kiedy przechodzili koło mnie, żeby przypadkiem nie poczytali moich chichotów za zachętę. Rozstąpili się, przeszłam pomiędzy nimi bez przeszkód, tyle że spojrzeli na mnie jakby z lekkim zdumieniem. Jajka mi, w każdym razie, ocalały. Na dobrą sprawę nie było takiej pory doby, o której bym nie wracała do domu, z reguły przez bazar. Pies z kulawą nogą nigdy mnie nie zaczepił i nie doznałam najmniejszego uszczerbku. Od tamtych czasów w żadne napady nie wierzę. Chociaż znów z drugiej strony, niewiele wcześniej, kumpel mojego męża zyskał doświadczenia odwrotne. Mieszkał na Żoliborzu koło placu Wilsona, a w ogóle był sportowcem z kondycją. Działo się to w okresie zimowym, albo późnojesiennym, i wcześnie zapadały ciemności. Nagle przyszli do nich goście i żona powiedziała: — Słuchaj, nie mamy cukru. Skocz do spółdzielni, do wpół do ósmej otwarta, jeszcze zdążysz. Kup kilo cukru. Skoczył, kupił, ruszył do domu z torebką cukru w dłoni. Przed nim pojawiło się znienacka kilku facetów, czterech, może pięciu. Nie zwracał uwagi, śpieszył się, chciał
przejść między nimi, nie dali mu miejsca, jednego potrącił, powiedział „przepraszam”, ale facet zareagował nieżyczliwie. Kumpel mojego męża ujrzał się nagle ściśnięty i już jeden potraktował go piąchą. Kumpel, jak mówiłam, był sportowcem. Uchylił się odruchowo i oddał, zanim zdążył pomyśleć, co robi. Następnie skoczył pod mur budynku, żeby mieć osłonięte plecy, bitwa ruszyła i usłyszał tupot nóg. Ze wszystkich stron placu Wilsona leciała ku niemu wataha napastników. Wykorzystał umiejętności i kondycję, strzelił w ryja jednego i drugiego, przyłożył bykiem i otworzył sobie lukę. Runął w tę lukę, popędził do domu, pogoń pogrzmiała za nim, zdążył wpaść w swoje drzwi, po czym goście i żona ujrzeli widok niezwykły. Pan domu wpadł do mieszkania pokrwawiony, z podartą torebką cukru w dłoni, bez słowa chwycił siekierę i ruszył z powrotem. Złapali go na schodach, rozżarty był szaleńczo, z trudem doprowadzili go do stanu ludzkiego. Na tę noc dał spokój chuliganom, ale nazajutrz poszedł do komisariatu MO, wyjaśnił sytuację i poprosił o zezwolenie na broń. Nic z tego, nie dostał. Wobec czego odezwał się wielkim głosem. — Zawiadamiam panów! — ryczał pełną piersią, aż było go słychać na ulicy. — Że od dziś będę nosił przy sobie rurę wypełnioną ołowiem i jeśli mnie kto zaczepi, nie odpowiadam za skutki!!! I rzeczywiście, wystarał się o tę rurę i nosił ją, specjalnie spacerując po okolicy w późnych godzinach wieczornych i nocnych. Nie zaczepił go nikt ani razu, chuliganów nie widział nawet z daleka. Od tamtej chwili upłynęło cztery albo pięć lat i możliwe, że obyczaje uległy zmianie, w każdym razie bez żadnej rury też mnie nikt nie zaczepił. Nie wiem dlaczego. Charakter ze mnie promieniował, czy co…? Równocześnie, wszystko prawie w tym samym czasie, działy się rozmaite okropne rzeczy. Mniej więcej po roku straciłam ulubionego gacha. Pociechę stanowił fakt, że nie porzucił mnie dobrowolnie, tylko z konieczności, dostał kontrakt do krajów obcych i raczej dalekich. Uznałam, iż jest to wydarzenie wysoce romantyczne, prawie jak wojny krzyżowe, „Przy księżyca świetle leciał, gdzie krzyżowe wojny wrą, wiele razy księżyc świeciał, zawsze wspomniał Wandę swą”, taką pieśń kuchty przed wojną śpiewały i bardzo mi tu pasowała. Stałam na lotnisku Okęcie i przeżywałam swoje… Nie tyle może z rozpaczy. ile ze zdenerwowania i buntu zaczęłam się starać przez „Polservice” o kontrakt do Syrii. Złożyłam papiery, poszłam na dodatkowy kurs francuskiego. Jezus Mario, kiedy ja to wszystko zdążyłam…? Zdałam egzamin i cześć, żadna łapówka nie przyszła mi do głowy, poza tym na łapówkę nie miałam pieniędzy. Wyjeżdżali do Iraku moi dwaj kumple, Piotr i Jurek, Piotr też musiał zdać egzamin, tyle że z angielskiego, język znał, ale siedział tam, w tej polserwisowskiej komisji egzaminacyjnej jakiś dupek żołędny, który odczuwał do niego żywą niechęć.
— Słuchaj, pomóż — rzekł do mnie, Piotr, nie dupek. — Trzeba tego skurczybyka jakoś usunąć, żebym nie zdawał u niego, bo jeśli się uprze, zagnie mnie bez problemu. Siedzi tam także normalna facetka, jak go nie będzie, zdam u niej. Usuń gościa. Nazwisko mi podał, pojechałam gdzie należało, zadzwoniłam z dołu, facet zszedł. Widziałam, jak Piotr przemykał się na górę. Zaczęłam pogawędkę na temat nauki języka, zależało mi strasznie. Żeby akurat on mnie uczył, samego języka nie wystarczyło, diabli wiedzą, co jeszcze ględziłam, ale nagle okazało się, że rozmawiamy o przepisach kulinarnych. Co tet najlepiej gotować w upały, a co w zimie. W rezultacie zaczęłam mieć kłopot, jak z nim skończyć, Piotr dawno zszedł na dół rozpromieniony. a ja furt prowadziłam konwersację i wyglądało na to, te będę ją prowadzić do sądnego dnia. No nie, nie siedzę tam nadal. Jakoś się oderwałam. Piotr z Jurkiem pojechali i mieli przeżycia różne, ja zaś pozostałam zarejestrowana w „Polservisie” i na tym się moje sukcesy skończyły. Pozbywszy się roli żony, wróciłam w pewnym stopniu do znajomości i przyjaźni ze studiów. Irena Lubowicka, już dawno zamężna i nosząca inne nazwisko, zaproponowała, żebyśmy urządziły wspólne imieniny u mnie. Przy braku mebli istniała w moim domu przestrzeń, dzieci na jedną dobę z łatwością mogłam się pozbyć. Poszłam na propozycję radośnie i były to jedyne imieniny, w których nie uczestniczyła żadna ciotka i żadna babka. Nie jestem pewna, czy nie ukryłam imprezy przed rodziną. Osób było razem dwadzieścia siedem, część moich gości, część jej. No i tu się wreszcie kłania Klin, moja pierwsza książka. Poznałam na tych imieninach pana z pokoju trzysta trzydzieści sześć, przyjaciela Ireny jeszcze z dzieciństwa, Janusza. Postać dla mojej twórczości zupełnie zasadnicza. Uroczy chłopak, w tamtym czasie świeżo rozwiedziony i może trochę niezadowolony z życia, na imieninach pijany w miarę, nie bardzo, tak, że prawie nie było widać. Postanowił sobie, że goście pójdą, a on zostanie. A zostań sobie, co mi zależy. Osobiście trzeźwa byłam do obrzydliwości, ciągle jeszcze kieliszka wódki do ust nie brałam, a spać nie musiałam iść, bo do braku snu przywykłam. Goście poszli, Janusz został, ustawiłam z powrotem mój oryginalny stolik z blatem z płyty pilśniowej twardej, odetchnęłam i zaproponowałam herbatkę. Po angielsku, poranną, pora po temu była odpowiednia, samą esencję z odrobiną mleka, zgodził się, spróbował, pochwalił pomysł, po czym rzekł z lekkim żalem i odrobiną wyrzutu: — Wiesz, wytworzyłaś taką atmosferę, że nie można cię nawet pocałować. Ucieszyłam się ogromnie, bo po tym całym imieninowym rejwochu akurat mi były w głowie ekscesy erotyczne. Poza tym zaczynanie znajomości od łóżka nadal mi jakoś nie leżało, w końcu poznałam człowieka mniej niż dobę temu, nie będziemy się wygłupiać. Całe życie, studia i pracę spędzałam głównie wśród mężczyzn i koleżeńskość musiała stanowić podstawę, bo inaczej można by zwariować, żadne tam różnice płci, musieliśmy być wzajemnie kumplami i koniec. Gdybym chociaż była śmiertelnie ohydna, ale nie, żadne cudo co prawda, jednak niewykluczone, że mogłam się podobać, rany boskie, z każdym sypiać…?! Obłęd! Każdego sobie zrażać, odmawiając…? Jeszcze gorzej! Należało ustawić sprawę na jakiejś ludzkiej płaszczyźnie i szybko się tego nauczyłam. Janusza udało mi się nie zrazić, herbatkę wypiliśmy, skoczył po gazetę, został tak
długo, aż wróciły do domu moje dzieci, atmosfera była ciągle normalna, możliwe, że nawet posprzątałam i zrobiłam coś do jedzenia. Potem poszedł, przypuszczam, że chciał się ogolić, a nie przyszło mu do głowy, że w moim domu znajdują się odpowiednie przyrządy po mężu. Potem zadzwonił… Rekomenduję Klina. Wyraźnie z niego wynika, że zakochałam się w chłopaku na śmierć i życie. Nie mam tu co ukrywać, całe miasto wiedziało, że latam za nim jak oszalała i latałam, fakt, jego zasługą jest to, że nie popadłam na nowo w rozmaite nerwice. Prawdopodobnie był po prostu bardzo dobrze wychowany i dysponował wysokim poziomem inteligencji. W ogóle nie mieszkał w Warszawie. tylko w Łodzi, i dzięki niemu zaczęłam kochać milicję. Sama już nie wiem, jak to opisać, bo wszystko działo się równocześnie, a zwracam uprzejmie uwagę, że cały czas miałam na głowie Domy Kultury. Czytelnicy mnie ustawicznie pytają, skąd biorę pomysły i różne inne takie. A skąd mam brać i po co, życie tych rzeczy dostarcza, i to w ilościach przekraczających ludzką wytrzymałość. Może spróbuję po kolei. a od milicji zacznę. Moja matka z moimi dziećmi pojechała do Podgórza. Nie, zaraz, to nastąpiło w lecie. Przedtem był Sylwester… No i nie ma siły, bez dygresji się nie obejdzie. Teraz pojawi się ta sylwestrowa, potężna, rozbudowana do tyłu i do przodu. Do Sylwestrów miałam niefart. Jeszcze obecnie tkwi we mnie nadzieja, że ktoś mnie kiedyś zaprosi na normalnego, prawdziwego Sylwestra, z tańcami, z mazurem, z szampanem, bez żadnego wroga, z partnerem, który tańczyć potrafi i nie pogryzie mnie w środku balu. Nadzieja jest matką głupich i zdaje się, że powyższym zdaniem udowadniam to na mur, beton, granit, a nawet irydo–platynę. Gdybym miała odrobinę rozumu, odpędzałabym tę nadzieję od siebie miotłą i wałkiem do ciasta. Ostatni Sylwester, który oceniłam jako przyjemny, to był ten, kiedy w wieku lat siedemnastu upiłam się eksperymentalnie razem z Janką. Opisałam to wydarzenie w pierwszym tomie, ale mam rejestr tych upiornych imprez i widzę z niego, że kilka drobiazgów przeoczyłam. Rzeczywiście poszłam umyć zęby, ale Janka przy tym nie leżała w łóżku, udała się za mną, żeby mnie trzymać. — Gdzie idziesz, idiotko, przecież się przewrócisz! — jęczała gniewnie. — Coś ty? — odparłam wzgardliwie. — Tyle ścian…! Kiedy wyszłam z łazienki, siedziała w przedpokoju na podłodze, oparta o ścianę, z wyciągniętymi nogami, i kiwała głową z boku na bok, nadzwyczajnie zadowolona. — Wstawaj! — zażądałam. — Nie chcę. — Wstań, nie wygłupiaj się. — Nie chcę. Nie wstanę.
— Przecież całe życie nie będziesz tu siedziała! — Będę. Nie wstanę. Na myśl, że rano moja matka wyjdzie do przedpokoju i ujrzy siedzącą tam Jankę, ogarnęła mnie rozpacz. Także popłoch. Wmówiłam w nią, że mnie brzuch boli i musi mi przynieść z kuchni kropli Inoziemcowa. Wiedziona samarytańskimi uczuciami, podniosła się wreszcie, jakimś cudem niczego nie potłukła, i przyniosła kropli Waleriana, jodyny, lakieru do paznokci i pustą buteleczkę po olejku kamforowym, bo oczywiście nie zapalała światła i macała po ciemku. Coś z tego musiałam wypić, żeby jej zrobić przyjemność, i wybrałam krople Waleriana. Dopiero potem poszłyśmy spać. Następnego roku do Sylwestrów w ogóle się nie nadawałam, lada chwila bowiem miałam urodzić. W rok później było niewiele lepiej, posiadałam roczne dziecko w ciasnocie mieszkaniowej, rozrywki odpadały, chciałam zatem tylko doczekać tej dwunastej godziny i wypić kieliszek wina w towarzystwie męża, ale mąż po pierwsze upierał się przy swojej abstynencji, a po drugie położył się spać i dwunastą godzinę przespał snem kamiennym. Cierpiałam nad tym głęboko, bo byłam młoda, niedoświadczona i głupia. Jakieś trzy kolejne Sylwestry wyleciały mi z pamięci i w rejestrze je ominęłam, musiały być już absolutnie beznadziejne. Za czwartym razem został zorganizowany rodzinny ubaw, polegający na żarciu, w miarę możności bezalkoholowym, oraz grach i zabawach towarzyskich. To ostatnie załatwiała Lucyna, doskonała do takich rzeczy. Dziś wspominam tamten wieczór z rozbawieniem, między innymi Donat i mój mąż musieli zjeść bez pomocy rąk dwa jabłka uwiązane na sznurkach do futryny drzwiowej i zapewniam uroczyście, że był to widok stulecia. Zdaje się, że w dzikich wybuchach śmiechu znikły nawet gorzkie łkania naszych cierpiących dusz, Janki i mojej, ale ciągle byłyśmy młode i jednak wolałyśmy tańczyć. Następnego roku zostaliśmy zaproszeni na sylwestrowego brydża do przyjaciela mojego męża. Poważniejsze imprezy odpadały, bo mój mąż nie miał przyzwoitego wieczorowego garnituru, ale w zakresie kameralnym mógł się pokazać, przestrzeń życiowa u owego przyjaciela była prawie przedwojenna i miałam cichą nadzieję na jakąś pracę nogami, ale od razu okazało się, te pan domu występuje w rannych kapciach i bez krawata, a do muzyki tanecznej żywi nieopanowany wstręt. Za to lubił wino, do którego, dla odmiany, wstręt żywił mój mąż. Z wysiłkiem skryłam uczucia. Następnie cała rodzina wybrała się na sylwestrowy seans do kina „Moskwa”. Wiadomo było, te na estradzie przed ekranem o północy wzniosą toast, wobec czego, żeby nie być gorsi, zaopatrzyliśmy się w butelkę i osiem kieliszków, po czym ukradkiem lało się napój pod krzesłami. I znów mój mąż zepsuł nastrój, odmawiając przyjęcia do wnętrza bodaj jednej kropli. Po cholerę ja w ogóle za niego wyszłam za mąż…? A. prawda, Halina mi go wmówiła! Kolejnego roku miałam wprawdzie mieszkanie na Ochocie, ale było małe i obrzydliwe,
więc sylwestrowy wieczór spędziłam zwyczajnie u rodziny i mąż, nie mogąc iść spać do łóżka, zasnął na krześle. Następnie przeprowadziłam się do większego mieszkania na Mokotowie i tam odbył się ów potężny składkowy Sylwester na dwadzieścia cztery osoby. Przestrzeń była, magnetofon i taśmy z Polskiego Radia były, ale ten właśnie wieczór mój mąż–abstynent wybrał sobie na doświadczenie i upił się naukowo. Następnie znów udaliśmy się na sylwestrowego brydża do drugiego przyjaciela męża. Już mi się wydawało, te powinno wyjść nieźle, bo znałam państwa domu i pod tym względem nie zawiodłam się, pan domu był nieskalanie wytworny, pani domu, wysoce w tym kierunku utalentowana, zrobiła oświetlenie, w którym najgorsza mazepa wyglądałaby jak bóstwo, uroczyście nastrojona ciocia stwarzała atmosferę, wszystko fajnie, tylko trzeba nieszczęścia, że akurat wtedy delikatnie zaczynałam palić papierosy. Mąż był temu przeciwny i rzucił palenie od wczoraj. Wściekły i nadęty męczył się cały wieczór, a razem z nim męczyli się wszyscy. Upór tkwił we mnie zakamieniały, wzięłam do galopu Jankę, której sytuacja sylwestrowa była bardzo podobna do mojej, publicznie nie można się było pokazać, bo ciągle któryś z naszych mężów nie miał garnituru, ustaliłyśmy zatem, że jeszcze raz pójdziemy do kina „Moskwa”, a potem do nas i resztę czarodziejskiej nocy spędzimy tanecznie, przy dźwiękach krótkich fal. Dawało się łapać Luksemburg. Dziwię się trochę, że nie nabrałam wiecznego wstrętu do kina „Moskwa”. W kinie mój mąż zasnął zaledwie dwukrotnie, natomiast po powrocie do domu zasnęli natychmiast obaj, jeden w fotelu, drugi na tapczanie. My zaś obydwie, wzorem dawnych lat,. wytrąbiłyśmy pod wpływem rozgoryczenia całą butelkę Cherry Cordial. Nie, nie całą. Część trunku wylałyśmy im na głowę. Pierwszego Sylwestra po rozwodzie spędziłam u Janki na ponurych zwierzeniach i czarnych przepowiedniach, drugi kolejny natomiast zapowiedział się nader hucznie i rozrywkowo. Zostałam zaproszona w licznym towarzystwie do leśniczówki w Górznie i nadzieja we mnie rozkwitła, chociaż zaczęłam już wtedy latać za Januszem i jego nieobecność była mi zadrą w sercu. Komplikacje istniały liczne i muszę je jakoś rozwikłać, bo miały dalszy ciąg. Teraz dla odmiany należy przeczytać Szajkę bez końca. Nie jestem pewna, czy nie wymagam za wiele od Szanownych Czytelników, czytać razem cztery książki. Klina, Podejrzanych, Szajkę i autobiografię, to może się okazać nieco uciążliwe, ale w końcu nikt nie musi stosować się do moich zaleceń. A poza tym, sami Czytelnicy Pytali mnie tysiące razy, ile w tym wszystkim jest prawdy i kto z bohaterów istnieje. Proszę bardzo, Wreszcie zaczynam odpowiadać na pytania. Z wydziałowych przyjaźni została mi Irena Lubowicka, Hania–Sportsmenka wyszła za mąt za Tadzia i prowadziła życie rodzinne, Baśka z Andrzejem wyjechali na saksy, a druga Hania, ta od kontaktu w ścianie, wydusiła z siebie potężną łapówę i dostała kontrakt do Syrii. Nie Wiem, ile wbiła w „Polservice”, bo przy każdym słowie na ten temat siniała na twarzy i zapowiadała, że wysokość Sumy do końca życia przez usta jej nie przejdzie. Nie nalegałam, za to przejęłam lubelski szpital, do którego rzeczywiście robiła
technologię i rzeczywiście była z nią spóźniona. Wyjechała, a jej Wartburgiem zaczął się posługiwać Michał. Michał z kolei zaprzyjaźniony był tak z Hanią, jak z Ireną, zdaje się, te od dzieciństwa. Irenę Wielbił bałwochwalczo i piastował stanowisko Jej rycerza, a co do Hani, to tak właśnie było, jak w Szajce bez końca opisałam, zaprzyjaźniony był takie z mężem Ireny, Andrzejem, i w ogóle było to bliskie sobie grono. Na owego Sylwestra w Górznie miałam jechać z Michałem Wartburgiem po Hani, z tyłu Jeszcze jakieś zaprzyjaźnione małżeństwo, które w ostatniej chwili zrezygnowało i w rezultacie Jechaliśmy sami. Za nami trzy samochody, simca Ireny, warszawa Leopolda, też przyjaciela Michała, i fiat, nie pamiętam czyj. Nieco wcześniej przytrafiły się dwie katastrofy. Jedna kolejowa, pod Wałbrzychem, gdzie istnieje jakaś górka. Pociąg osobowy pod ową górkę podjechać nie zdołał, cofnął się zatem, żeby nabrać rozpędu i pokonać wzniesienie. Równocześnie jadący za nim pociąg ekspresowy ze względu na górkę nabrał szybkości i nadjechał akurat w chwili, kiedy ten pierwszy zatrzymał się, zamierzając ruszyć teraz do przodu. Ten drugi rąbnął w niego z impetem, przejechał przez cztery wagony i wykoleiło się wszystko. Przód drugiego pociągu i tył pierwszego stanowiły jedną miazgę. Druga katastrofa nastąpiła na szosie i brał w niej udział personel „Bloku”. Stefan, instalator sanitarny, i Kazio, architekt, wracali z Zielonej Góry samochodem Stefana. Była piąta rano, Stefan musiał zasnąć przy kierownicy, bo zaczepił prawą połową syreny o skrzynię stojącej z boku ciężarówki. Kazio spał na miejscu pasażera, obudził się po bardzo długim czasie w szpitalu. Twarz miał zmasakrowaną, zwątpiono, czy uda się go uratować, Stefan dostał szoku i podobno siedział w kucki na szpitalnym korytarzu pod drzwiami pokoju Kazia i jęczał: „Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem!” Obaj z tego wyszli, ale do twarzy Kazia w pierwszych chwilach ciężko się było przyzwyczaić. Potem mu się to nadzwyczajnie poprawiło, ale wtedy jeszcze wyglądało okropnie. No i jechaliśmy sobie z Michałem do Górzna na Sylwestra, jako pierwszy samochód w kawalkadzie. — Czekaj, zobaczę, czy jest ślisko — powiedział do mnie Michał i przyhamował. Pojechaliśmy z miejsca, bo objawiła się gołoledź, ale Michał był nastawiony, wyprowadził z poślizgu i kontynuował propozycje. — Puścimy ich do przodu i będziemy jechali na światłach simci, bo ten wartburg ma nędzne reflektory. Złapiemy jakąś stację z muzyczką. Patrz na razie do przodu i mów, co widzisz, bo zawsze co czworo oczu, to nie dwoje. Po przeszło osiemdziesięciu tysiącach kilometrów przejechanych na motorze do patrzenia w przód byłam przyzwyczajona. Zarazem wytresowana absolutnie. Za samochód odpowiada kierowca, a pasażer, jak kibic, ma być cichy i bezwonny. Nie mądrzyć się, nie czepiać, nie zawracać głowy, najwyżej powiedzieć „zakręt w prawo” i cześć. Nauka jeszcze tkwiła we mnie, rzetelnie zakorzeniona.
Byłam na ogół gadatliwa, fakt, ale w podróżach lubiłam milczeć. Też rodzaj przyzwyczajenia, na motorze się nie gada. Jakiś czas milczeliśmy obydwoje, Michał i ja, aż zobaczyłam daleko w przodzie dwie czerwone iskierki. — Michał, coś chyba stoi przed nami — powiedziałam, zgodnie z zaleceniem. Michał kiwnął głową, zrozumiałam, te usłyszał i wziął komunikat pod uwagę. Jechaliśmy dalej z równą szybkością pięćdziesiąt pięć na godzinę. Iskierki przeistoczyły się w tylne światła stojącej z boku ciężarówki, równocześnie ujrzałam, te coś nadjeżdża z przeciwka, byłam zdania, te należy to przepuścić, ale tresura działała, nie odzywałam się. Wyraźnie już Widziałam czarne pudło, częściowo stojące na poboczu, a częściowo na szosie z prawej strony, to z przeciwka zbliżało się i w jakimś momencie uświadomiłam sobie, te się nie zmieścimy. Należało hamować wcześniej, jest ślisko, żeby ten Michał teraz pękł, żeby skonał, nic już nie zrobi.. Na osiem metrów przed ciężarówką Michał krzyknął: „Rany boskie…!” i wtedy pojęłam, te on jej do tej pory nie widział, zobaczył dopiero w tej chwili. Powiedziałam: „Jezus Mario…!” i przed oczami stanęła mi twarz Kazia. Zrządzeniem bożym Michał szkolił się specjalnie w jeździe na gołoledzi. Nie hamował, skręcił kierownicę i dodał gazu. Poniosło nas bokiem na przeszkodę, ale zdołał wyciągnąć odrobinę ku środkowi szosy i pierwsze uderzenie trafiło w karoserię tuż za moją głową. Dalszych uderzeń nie rejestrowałam, stanowiły chaos. Ciężarówka dostała takiego dubla, że skoczyła półtora metra do przodu, obróciło nas nie wiem ile razy, miałam wrażenie, że miotamy się i walimy w coś potwornie długo, miesiąc może, a co najmniej tydzień. Jakiś fragment dachu dziabnął mnie w łeb. Zastygliśmy nagle w bezruchu, maską do ciężarówki, tyłem do przeciwległego rowu, z pracującym silnikiem, Michał z nogą na sprzęgle. Poczułam, jak mi się robi jakby słodko i dziwnie w sobie. Usłyszałam pytanie Michała. — Rany boskie, żyjesz?!!! W tym momencie przypomniałam sobie tamtą katastrofę kolejową. Z przeciwka coś nadjeżdżało, wykonaliśmy ten cały pląs znienacka, to coś nie mogło się tego spodziewać, jedzie i teraz w nas rąbnie, dokładnie tak jak ten drugi pociąg! Słabość mi przeszła w mgnieniu oka, emocja wypchnęła na usta słowa, których może jednak nie zacytuję, choć stanowią u nas nader popularną propozycję opuszczenia pomieszczenia w okolicznościach dramatycznych. Uzupełniłam je ostrzegawczym komunikatem, co nam zrobi ten drugi, jadący z przeciwka. Miało to taką siłę i zabrzmiało tak sugestywnie, że Michał, który widział tego nadjeżdżającego, widział, że zdążył zahamować, widział, że stoi, uwierzył mnie, a nie własnym oczom, i wysiedliśmy w szaleńczym pośpiechu. Trochę to było skomplikowane, bo lewe drzwi zostały zablokowane na mur, prawe wyrwane z zawiasów, wydostaliśmy się tymi prawymi, przełażąc przez sterczące na skos narty. Znalazłam się na zewnątrz i ujrzałam ludzi. Dookoła stało nieruchomo pięciu facetów z tej ciężarówki, rysów żadnego nie pamiętam, za to w życiu nie zapomnę ich wyrazu twarzy. Zgroza i osłupienie bezgraniczne. Żaden nie pomógł, nie wyciągnął ręki,
nie z nieludzkości, a z otumanienia. Spodziewali się rozdyźdanych zwłok, bali się spojrzeć, przez moment wydawało im się, że z ruiny wyłażą zmasakrowane trupy, dobrze jeszcze, że nie uciekli w panice. Wyszliśmy samodzielnie, żywi i w całości, zjawisko było nie do pojęcia. Zaczęli nadjeżdżać tamci, pokazaliśmy się im w świetle reflektorów, żeby nie dostali szoku. Samochód stanowił kupę złomu, dach rozpruty na całej długości, pręty z konstrukcji przebiły oparcie tylnego siedzenia, gdyby tamto małżeństwo jechało z nami, już by nie żyli. Zrezygnowali, bo nie było im przeznaczone. Moja walizka wyleciała z bagażnika i pękło jej dno, zawartość wszyscy zbierali na przestrzeni dwudziestu metrów, częściowo w rowie. Mieliśmy z tyłu dwie czy trzy skrzynki z ogórkami w słoikach, z wódką i z jajkami, stłukła się tylko jedna butelka i dwa jajka, chociaż Michał przytomnie niszczył tył na korzyść przodu. — A ja nie mam auto–casco — powiedział martwym głosem. — Skończyło się przedwczoraj. Pomyślałem, że załatwię po Nowym Roku… — Bo ona pewnie do ciebie gadała! — wysunęła supozycję zdenerwowana szaleńczo Irena. — przez jej gadanie… — Przeciwnie — zaprzeczył uczciwie Michał. Słowa jednego nie mówiła! — Powiedziałam, że coś stoi — wytknęłam. — Nie widziałeś tego, czy co? Głową kiwnąłeś! — Nie widziałem, słowo honoru! Patrzyłem przez pierwsze sto metrów, ale wydawało mi się, że niemożliwe, żebyś zobaczyła coś na taką odległość, więc pewnie się pomyliłaś. Ten z przodu mnie oślepiał! — A ja jestem dalekowidz i widzę na kilometr… Pojawiło się też przypuszczenie, że pewnie to ja prowadziłam i stąd katastrofa. Michał znów okazał uczciwość. — Gdyby ona prowadziła, nie byłoby kraksy. Ona tę ciężarówkę widziała… Przesiadłam się do sieci, nie mając nawet do nich pretensji za te próby zrzucenia ciężaru na mnie. Najwyżej lekki żal. Czułam się winna, ponieważ milczałam, zamiast powtórzyć informację o przeszkodzie i spytać Michała, co, do cholery, zamierza zrobić na tej gołoledzi. Należało przełamać tresurę. Wartburg, wbrew wyglądowi zewnętrznemu, był w pełni sprawny. Razem z Michałem wsiadł któryś z facetów i trzymał wlokące się po ziemi drzwiczki, ruszyli do Płońska, do warsztatu samochodowego. W warsztacie popatrzyli na samochód i spytali ze współczuciem: — A pasażerowie to gdzie? Już w kostnicy, czy jeszcze w szpitalu? Nie chcieli uwierzyć, że jeden z uczestników kraksy stoi przed nimi w osobie Michała. Zostawili wóz, powsiadali gdzie popadło i dojechaliśmy do Górzna na tego cholernego Sylwestra. Głowa mnie nazajutrz bolała, niewydarzona byłam trochę i nie wzięłam
udziału w przygotowaniach, ale wieczorem odzyskałam wigor, bo rozzłościł mnie Leopold. Spodobałam mu się podobno niezmiernie i postanowił się ze mną ożenić, ale zaczął starania od rękoczynów, co mnie z miejsca wyprowadziło z równowagi. Był to osobnik nawet przystojny. chociaż wzrostu zaledwie średniego, i ogromnie przedsiębiorczy, no i co z tego, skłonności monogamiczne zawsze brały we mnie górę, a latałam wszak właśnie za Januszem, Więc niech mi ten Leopold nie truje. Leopold był dość uparty i jego upodobanie miało swój dalszy ciąg. Niech to może załatwię od razu, bo potem zapomnę. Będzie to dygresja w dygresji, lada chwila zacznę pisać Rękopis znaleziony w Saragossie. Odbywał się później bal prasy, przyjechał po mnie Michał i dążąc na imprezę w taksówce, rzekł: — Słuchaj, bardzo cię przepraszam, ale on się mnie czepia i czepia, ciągle pyta, jaka ty jesteś w łóżku. Mówię jak komu dobremu, nie wiem, jak Boga kocham, nie wierzy, ja wiem, te ty jesteś dżentelmen, powiada, ale rozumiesz, między nami, bądź człowiek, no powiedz, jaka? Nie wytrzymałem, musisz mi to przebacżyć, gniótł mnie, znęcał się, w końcu mówię do niego, te wiesz, bardzo dobra, tylko ma jedną wadę. Uczepił się, jaką, jaką, no więc powiedziałem, w tych, no, kulminacyjnych momentach gryzie. Naprawdę bardzo cię przepraszam, ale życie mi zatruł… — Frajer — powiedziałam. — Trzeba go było poinformować, że jeszcze i szczekam. — Jak to…? — Tak zwyczajnie. Jak pies. Hau, hau, hau! — Świetny pomysł! — ucieszył się Michał. — Popatrz, mnie to do głowy nie przyszło… Bal prasy rozkręcił się nadzwyczajnie, bawiłam się świetnie, Leopold zasłużył mi się w tańcach ludowych, w oberku przyklękał jak złoto, orkiestra nie dawała nam rady, po czym nadeszła chwila odpoczynku. Towarzystwo prywatne składało się z dwunastu osób, mieliśmy wspólny stół, historia nietaktów Leopolda i niedyskrecji Michała już się zdążyła rozejść, powtarzana na ucho, panował normalny gwar, w tym gwarze Michał powiedział do przyjaciela: — Słuchaj, ja ci nie wyjawiłem całej prawdy. Ona nie tylko gryzie… — No, no?! — zainteresował się gwałtownie Leopold. — Co jeszcze?! — Ona szczeka… — Co…? — Szczeka. — Jak to, szczeka? — No, tak zwyczajnie. Jak pies. Tak hau, hau, hau… — Hau, hau, hau…! — powtórzył mimo woli osłupiały Leopold.
Trzeba trafu, że był to moment, kiedy gwar przycichł i to „hau, hau, hau” rozległo się nad całym stołem. Wszyscy wiedzieli, o co chodzi i myślałam, że pękną. Poduszą się, zapłaczą, zakichają, w ogóle umrą. Jeden Leopold nie miał pojęcia, skąd pochodzi nie opanowana wesołość i potem jednak ze mnie zrezygnował. Wracając do Sylwestra w G6rznie, też się jednak nie udał. O trzeciej w nocy panowie poszli rozgrzewać silniki samochodów, bo mróz był niezły, próbowali ruszać na pych. lakierki ślizgały im się po śniegu i z prób nic nie wyszło, ale nastrój diabli wzięli. Panie, wściekłe jak diabli, poszły spać. Mieszkaliśmy w jednym pokoju we troje. Irena, jej mąż Andrzej i ja. Obudziłam się o poranku i usłyszałam czuły głos Andrzeja. — Moje maleństwo, nie zimno ci? Ja cię okryję, moje słodkie, nie zmarzniesz… Chodź tu, pod kocyk, maleństwo kochane… — Irena, on tak do ciebie…? — spytałam ze wzruszeniem, szacunkiem, przejęciem i odrobiną zawiści. Irenę poderwało. — Do mnie…!!! — wrzasnęła z furią. — Oszalałaś! Do mnie by tak mówił…! Zobacz, co trzyma!!! Andrzej tulił troskliwie i okrywał kocykiem akumulator, wymontowany z samochodu… Między nami mówiąc, chyba słusznie czynił, bo nazajutrz fiat ruszył na pych, simcę wystarczyło pociągnąć na holu, a do warszawy trzeba było sprowadzić wołgę z szosy. Następnego roku… Nie, z następnym rokiem dam sobie spokój na razie. Za dużo się przytrafiło po drodze i tej chronologii będę się trzymać. Od Sylwestrów chwilowo się odczepię i wrócę do nich we właściwej chwili, bo wcale to jeszcze nie był koniec niefartu. Tyle tylko dodam, te w wiele lat później Michał obraził mnie śmiertelnie i przez zemstę opisałam go w Szajce bez końca. Chronologicznie rzecz biorąc, najpierw poznałam kolejnego Jurka. Poznałam go w ten sposób, te, jak zwykle, leciałam wczesnym rankiem Dolną ku Puławskiej, wlokąc za rękę Roberta i machając na wszystko, cokolwiek jechało. Z reguły na coś trafiałam, taksówkę, łebkarza, karetkę pogotowia, wywrotkę budowlaną, urozmaicenie było ogromne, nie jechałam nigdy tylko furgonetką od węgla. Tym razem zatrzymał się jakiś samochód, Wsiadłam, od razu powiedziałam, te muszę odwieźć dziecko na Niepodległości, a potem udać się na Kredytową do pracy, kierowca wyraził zgodę, pojechaliśmy. Wyznał mi później, że ocenił mnie pozytywnie i zaczął się zastanawiać, na co biorę. Nie na kolację w „Grandzie”, to pewne. Rychło wyszło na jaw, że biorę na motoryzację. Skusił mnie Citroenem DS 19 z automatyczną skrzynią biegów. Umówiłam się, prawie wbrew sobie, na wycieczkę do Żelazowej Woli tą cytryną, którą będę mogła prowadzić. Nie zachwycił mnie, miał za dużo nadwagi, ale reszta była w porządku i zdecydowałam się zaryzykować, z tym że na wycieczkę zabrałam dzieci.
Nie do pojęcia, że nie uciął znajomości ze mną zaraz potem definitywnie i na zawsze, bo moje dzieci zrobiły, co mogły. Zaczął Jerzy. — Matka, kto to był Szopen? — spytał w ogrodzie. — Jak to? — oburzył się Jurek, zdumiony i zaskoczony. — Twój syn nie wie, kto to był Szopen?! — Dzieciątko, powiedz panu, kto to był Szopen — poleciłam dość beznadziejnie. Dzieciątko okazało się niezawodne. — To był taki oblatywacz odrzutowców, który w tej sadzawce tutaj nogi sobie moczył — oznajmił bez namysłu. Nie korygowałam poglądu, ale Jurek był wyraźnie pełen podejrzeń. Włączył się Robert, który, mimo młodego raczej wieku, miewał zagrania szatańskie, razem moje dzieci wygłosiły dużo uwag, a inwencję posiadały niewyczerpaną. Żeby oddać mniej więcej charakter ich wystąpień, muszę znów uczynić drobną dygresyjkę. Sześcioletni wówczas Robert bywał wysyłany do sklepu, gdzie pracowała kuzynka. Za którymś razem spytała go: — A dlaczego babcia nie przyszła? — Miała przyjść — odparło dziecko smutnie — ale nie mogła, bo strasznie pijana leży pod stołem. — Słuchaj, żebym cię nie znała, przysięgam, że uwierzyłabym w to — powiedziała później kuzynka do mojej matki. — Powiedział to tak, że uwierzyli wszyscy ludzie w sklepie, daję ci słowo, gorąco mi się zrobiło… Tego rodzaju informacji udzielał na wszystkie strony, ponadto komentował rozmaite wydarzenia, i byłam tym przerażona aż do chwili, kiedy usłyszałam o Joli. Nie znałam Joli osobiście, nie szkodzi. Jola znajdowała się w przedszkolu, matka miała dyżur w szpitalu, a ojciec jakąś konferencję i do przyjścia po dziecko została wydelegowana babcia. Przyszła. — Jolu, babcia po ciebie przyszła — powiedziała przedszkolanka. — Babcia…? — powtórzyła Jola z tak potężnym powątpiewaniem, że przedszkolanka zaniepokoiła się nieco. — No jak to, to jest przecież twoja babcia…? Jola cofnęła się i przytuliła do nieszczęsnej kobiety. — Jaka babcia? Ja nie znam tej pani… — Jolu, co ty mówisz? Dlaczego mnie nie znasz? — spytała zbaraniała babcia. — Ja nie znam tej pani… Przedszkolanka zdobyła się na przytomność umysłu, zabrała dziecko do innego pokoju. — Jolu, a to jest mamusia twojej mamusi czy twojego tatusia? — zainteresowała się podstępnie.