===Pglt DzYPaQw7W TsI M AM 1AzdRZQNgW T8J OV1sD25ebQs=
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
===Pglt DzYPaQw7W TsI M AM 1AzdRZQNgW T8J OV1sD25ebQs=
Dochodzi północ. Na granatowo-czerwonym niebie odbija się łuna świateł nad miastem. Chmury biegną szybko ze wschodu na zachód,
wiatr przetacza się nad lasem. Sosny trzeszczą, skrzypią wysoko nad głowami. Zdaje się, że cały las przegina się to w jedną, to w drugą stronę.
Po lewej stronie drogi stoi samochód. Ma włączone reflektory i pulsujące pomarańczowe światła awaryjne. Światła przecinają ciemność,
która wydaje się przez to jeszcze bardziej nieprzystępna i wroga.
Przy samochodzie widać trzy sylwetki – dwóch chłopców i starszego mężczyzny. Jeden z chłopców z całych sił obejmuje mężczyznę i płacze.
Dorosły nie odwzajemnia uścisku, machinalnie poklepuje tylko chłopca po plecach. Ten coś mówi: urywane zdania, które bez przerwy
powtarza: „Nic nie mów, proszę cię, nic im nie mów…”.
Mężczyzna chyba go nie słucha. Cała jego uwaga skupiona jest na drugim chłopcu. Chłopak jest zły i przestraszony. Opiera się o samochód.
Przykuca, a potem wstaje z wysiłkiem. Jego wykrzywiona, dziwnie blada twarz lśni w ciemności. „Chcę jechać do domu – mówi głośno – idę
do domu, nic mi nie jest!”, ale mimo to nie rusza się z miejsca. Już dwa razy próbował, ale coś zgina go wpół: przysiada na poboczu, potem
wraca.
Wszyscy trzej w tym samym momencie dostrzegają niebieskie światła karetki. Nagle starszy chłopiec dostaje przypływu sił: odrywa się od
samochodu, przeskakuje wąski rów, który dzieli go od lasu, i coś krzycząc, znika wśród drzew. Wtedy ten młodszy przestaje obejmować
mężczyznę: teraz tylko ściska go za rękę. Obaj są niemal tego samego wzrostu. Mężczyzna jest szczupły i niewysoki, ma granatową kurtkę
z odblaskowym paskiem. Kiedy omiatają go światła karetki, odruchowo zasłania oczy przedramieniem. Karetka staje, ratownicy wysiadają:
świecą wkoło latarkami, są zdezorientowani. Widzieli chłopaka, który zniknął w lesie, kuląc się, jakby trafiła go kula. Mężczyzna chce do nich
podejść, ale młodszy chłopiec mu nie pozwala: stoi jak wmurowany i nie puszcza jego ręki.
– Zostań tam! Zostań! To wszystko przez ciebie! – krzyczy z całych sił w stronę lasu.
===Pglt DzYPaQw7W TsI M AM 1AzdRZQNgW T8J OV1sD25ebQs=
PONIEDZIAŁEK 20 MAJA
1
Była siódma dwadzieścia pięć. Deszcz wisiał w powietrzu.
Maria Gajda, sierżant sztabowy z komendy powiatowej policji w Ostolinie, stała przed lustrem i przyglądała się swojemu odbiciu z wyrazem
osobliwej dumy.
Jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się do tego, że prawie nie ma włosów, ale już zaczęło się jej to podobać. Chyba tak właśnie siebie widziała,
gdzieś tam w środku. Dziwne, że wpadła na to dopiero, mając trzydzieści jeden lat.
Wszystko zaczęło się całkiem normalnie, w poprzedni piątek po pracy. Miała już iść do domu, ale w korytarzu natknęła się na kolegę, który
świętował odejście na emeryturę. Świętowanie dopiero się zaczęło, miało się potem przenieść do jakiejś knajpy, ale on był już lekko wstawiony
i oczy zwilgotniały mu ze wzruszenia. Maria znała go dość słabo, była w Ostolinie dopiero od początku roku. Mimo to kolega rozkleił się na jej
widok i uparł się, żeby ją zaciągnąć „chociaż na jednego”.
Na jednym się oczywiście nie skończyło. Dopiero kiedy poczuła, że pieką ją policzki, głos wznosi się o pół oktawy, a umysł ogarnia poczucie
braterstwa, stwierdziła, że musi iść do domu.
Już na dole przypomniała sobie, że nie wzięła komórki, i wróciła po nią na górę. W sąsiednim pokoju wciąż trwała impreza pożegnalna.
Dopiero po chwili zrozumiała, że rozmawiają o niej, komentując jej zachowanie i przede wszystkim wygląd. Nie chodziło tylko o to, że nie
przypomina Miss Wenezueli, bo takich też nie lubili. Musiała czymś im podpaść, ale ze strzępów rozmowy, które do niej docierały, niewiele
mogła zrozumieć.
– … przynajmniej nie pod biurkiem… – usłyszała.
– … do tego jest więcej chętnych, i w dodatku z cyckami.
Powinna tam wejść i popsuć im nastrój, ale nie chciała dawać im satysfakcji. Zaraz zresztą zaczęli zamykać okna, trzaskać drzwiami, zbierać
się, wychodzić. Impreza przeniosła się w inne miejsce.
Maria wróciła do domu, zahaczając po drodze o sklep monopolowy. Niejasno pamiętała, że upiła się na smutno, słuchając starego rocka,
głównie Little Girl Blue Janis Joplin, i pod wpływem smutku czy też złości obcięła sobie włosy. Potem już nie wiedziała, czy chciała sobie
dopiec, czy może szykowała się do bitwy ze stugłową ludzką hydrą.
Kiedy wytrzeźwiała, jej ocena rzeczywistości uległa całkowitej zmianie.
Sąsiad z przeciwka, ten, co miał maszynkę do strzyżenia, pomógł jej ogarnąć bajzel na głowie. Wtedy spod włosów wyjrzały stare blizny,
kilka cienkich białych śladów po szwach. Wyglądały jak dziwna mapa, która domaga się legendy.
Całe jej ciało domagało się legendy: brzydka biała blizna na udzie po ugryzieniu psa. Niewielki tatuaż nad tyłkiem, przedstawiający słońce
(niech słońce zawsze świeci na twój tyłek, powiedział kumpel, który jej to zrobił; oczywiście nie byli wtedy trzeźwi, choć i nie pijani). Grubsza
lewa kostka, którą złamała, skacząc ze spadochronem. I jeszcze kilka innych, niewidocznych blizn, takich, które zostają w głowie.
Zastanawiała się później, czemu w ogóle tak ją to dotknęło. Prawie nie znała tych ludzi. Ledwo wiedziała, jak się nazywają. To pewnie przez
złudne uczucie braterstwa, które rozlało się w niej razem z wódką Finlandia.
To uczucie, zdarza się, jeszcze do niej wraca. Uczucie, że dobrze być w jakimś stadzie, w jakiejś grupie. Problem w tym, że nie umie być
z innymi inaczej niż po alkoholu, a kiedy trzeźwieje, zamiast jednego kaca ma dwa: jednego po wódce, a drugiego po fałszywych
przyjaciołach. Już dawno doszła do wniosku, że musi unikać tych dwu rzeczy, a przynajmniej ich ze sobą nie łączyć. Brakowało jej tylko silnej
woli, żeby się tego trzymać. Może właśnie dlatego ścięła włosy: żeby już więcej nie zapomnieć.
Następnego dnia z rana jej umysł nie był jeszcze całkiem trzeźwy i przytomny, bo zadzwoniła do Petra Szewczenki, kolegi z pracy, z którym
się przyjaźniła. Petro był ostatnio na urlopie, ale z tego, co wiedziała, nigdzie nie wyjeżdżał. Poprosiła, żeby podrzucił jej alkomat. Tak
naprawdę chciała poczuć, że ma kogoś po swojej stronie, kogoś innego niż reszta. Ale nie mogła się przemóc. On sam zachowywał się tak,
jakby coś go ugryzło, i chociaż wyświadczali sobie nawzajem różne przysługi, to chyba uznał, że z tą przesadziła.
W następnym tygodniu poszła na zwolnienie z powodu błahego przeziębienia. Doszła do wniosku, że musi się od wszystkiego
zdystansować, no i przede wszystkim przyzwyczaić się do tego, jak wygląda.
Potem przeprowadziła coś w rodzaju testu.
Na początek pojechała do matki. Zgodnie z przewidywaniami matka nie była zachwycona. Nazwała ją „chodzącą recydywą” i to był
najłagodniejszy z epitetów, jakie z siebie wyrzuciła z prędkością karabinu maszynowego. Wspomniała również o tych, którym golono głowy po
wojnie. Kobiecość to był jej sztandar. Nie mogła przeboleć, że nie powiewa dumnie nad jej córką. Wielu rzeczy nie mogła w niej przeboleć, ale
to już Marii nie przeszkadzało; raczej odwrotnie. Dowodziło, że ziemia wciąż obraca się w tym samym kierunku, a bieguny nie zmieniły
swojego położenia. Matka była jak kompas. Zawsze wskazywała północ, a Maria zawsze odwracała się na południe.
Całkowicie zadowolona z takiej reakcji pojechała do swojej bratowej i przyjaciółki Anity, która mieszkała kawałek dalej przy tej samej ulicy.
– Nie jest źle – powiedziała Anita, podając jej kawę (była przygotowana na tę rozmowę, bo matka Marii zdążyła już do niej zadzwonić). –
Właściwie jest całkiem nieźle. Masz ładną głowę. I oczy. Mogłabyś je trochę pomalować. Wyglądałabyś naprawdę…
– Daj spokój – przerwała jej Maria – mam gdzieś, czy się komuś podobam, czy nie. A zresztą, i tak mi to nie grozi.
Anita znała jej poglądy na ten temat i wiedziała, skąd się wzięły, więc nie nalegała.
Maciek miał wrócić dopiero następnego dnia. Anita była tylko z roczną Melą i Maria została u niej na noc. Trochę się wygłupiały,
przymierzając peruki, które zostały Anicie po prowadzeniu kółka teatralnego, kiedyś, dawno, w osiedlowym domu kultury. Wypiły butelkę
wina, chociaż jak zwykle to Maria wzięła ją na siebie, i trochę potańczyły. Potem, kiedy leżały już w dużym małżeńskim łóżku Anity razem
z Melitą, jak ją nazywała Maria, nastrój zrobił się poważniejszy. Anicie doskwierał brak pracy, ale rozważała jakieś inne opcje niż powrót do
szkoły w Gosztowie, gdzie pracowała przed urodzeniem Meli. Wykonywała czasem zlecenia z policji i prokuratury jako biegły psycholog, ale nie
było tego wiele.
Maria zapamiętała z tej rozmowy głównie pytanie o własne plany:
– Zamierzasz już zawsze robić to, co robisz?
Ponieważ od czasu do czasu ktoś jej to pytanie zadawał – na przykład Maciek, który też był policjantem, tyle że w stołecznej, ale przede
wszystkim był tym południem, w stronę którego Maria zawsze się odwracała – miała na nie dyżurną odpowiedź. Tak, bo jestem w tym dobra.
Tak, bo jestem potrzebna. Była nawet tak dobra i tak potrzebna, że nie miała szansy na awans.
Anita pytała ją chyba o co innego: nie o ambicje, ale o spełnienie. Czy ta praca jest dobra dla ciebie? Co ci daje, a co odbiera?
A może tak jej się tylko wydawało? Takie dywagacje wydawały się jej śmieszne. Kto dziś może sobie pozwolić na pełną satysfakcję z pracy?
Jezu, to życie jest w ogóle mało satysfakcjonujące.
Przez resztę tygodnia siedziała w domu, czytała i nadrabiała zaległości filmowe z ostatnich paru lat.
W poniedziałek rano była gotowa do konfrontacji.
Czuła, że czeka ją dzień ciężki od czerstwych żartów.
Właściwie nie miała już na to czasu, ale postanowiła jeszcze zapalić. Jak zawsze stanęła w otwartych drzwiach na balkon z widokiem na
akacje. Mieszkała na trzecim piętrze, w starym, zapyziałym bloku bez windy. I tylko ten widok, park w środku miasta, przekonał ją do tego,
żeby tu zamieszkać.
Właśnie sięgała po zapalniczkę, kiedy z telefonu odezwał się Eisbär Nouvelle Vague. Kilka razy próbowała zmienić tę melodyjkę, ale
wcześniej czy później zawsze do niej wracała. Jest to łagodna wersja starego punkowego przeboju. Opowiada o tym, jak dobrze być
niedźwiedziem polarnym. Niedźwiedzie polarne nigdy nie płaczą, bo tam, gdzie żyją, wszystko jest proste.
I pomyśleć, że napisali to chłopcy ze Szwajcarii.
– Cześć, Maria – usłyszała głos swojej siostry Izy. – Słyszałaś o wypadku na Trosce?
Maria zaprzeczyła, a Iza parsknęła z niedowierzaniem:
– Jak mogłaś nie słyszeć?
2
Kiedy jeszcze Maria mieszkała i pracowała w Gosztowie, o wszystkim dowiadywała się pierwsza i zawsze była na miejscu, jeśli działo się coś
ważnego. Nie miało znaczenia, czy akurat była w pracy, czy nie. Zawdzięczała to zwłaszcza starszemu posterunkowemu Kowalowi, który bardzo
się troszczył, żeby się nie narobić, i dzwonił do niej praktycznie z każdą sprawą.
Posterunek w Gosztowie zlikwidowano w poprzednim roku ze względu na oszczędności. Maria wciąż była gosztowską dzielnicową, ale teraz
mieszkała i pracowała w Ostolinie. I chociaż wiedziała, co dzieje się na jej terenie, to nie była już pierwsza. Trwało to od paru miesięcy, ale
dopiero teraz to do niej dotarło.
Nikt nie dał jej znać.
Poczuła się jak śpiąca królewna, która przespała rewolucję i obudziła się na zmywaku.
Słuchając Izy, zgniotła w popielniczce niezapalonego papierosa. Potem wyjęła walthera z kasetki, wsunęła go w kaburę, wciągnęła na
grzbiet kurtkę, na nogi buty i wyszła do pracy.
Kiedy dyżurny zagadnął ją o ogoloną głowę, w pierwszej chwili nie wiedziała, o co mu chodzi.
Przed odprawą zajrzała jeszcze do siebie. Dzieliła pokój z kierowniczką rewiru dzielnicowych starszą aspirant Katarzyną Danowską
i najstarszym dzielnicowym w Ostolinie aspirantem Jarosławem Chudziakiem. Wciśnięto ją tu po likwidacji posterunku w Gosztowie, co odbyło
się niewielkim kosztem, bo miała jedno biurko na spółkę z Chudziakiem, a to i tak był luksus. Oboje zresztą rzadko tu zaglądali, zwykle
pracowali w terenie, a Chudziak, nawet jeśli był na komendzie, plątał się gdzieś albo siedział w ubikacji. Dokuczały mu prostata i szefowa, która
pod jego nieobecność nazywała go wrzodem na dupie. Mimo swojej flejowatości, lenistwa i arogancji oraz trudnych do ukrycia problemów
z alkoholem Chudziak miał wyjątkowo długi staż pracy, stając się w końcu jednym z ostatnich reliktów peerelowskiej milicji w Ostolinie. Miał
umiejętność cenną w każdym ustroju: nie wychylać się, toteż wiódł życie dobrze zabunkrowanej gnidy i Danowska, która miała go ciągle na
oku, nie mogła zarzucić mu niczego poważnego. Nie przychodził nawet na kacu, bo jeśli zdarzyło mu się zapić, brał wolne.
Żyć nie umierać.
Danowska była tego dnia dziwnie roztargniona, jakby jeszcze się nie dobudziła. Była to potężna kobieta pod pięćdziesiątkę, nieco powolna
jak wszystkie obiekty o dużej masie, ale raczej majestatyczna niż ociężała. Umiała być bezpośrednia i jednocześnie utrzymać autorytet.
Prywatnie lubiła mocny makijaż i złoto, ale w pracy ograniczała się do grubej warstwy tuszu na rzęsach i solidnej obrączki. Krążyły plotki,
jakoby w czasach, kiedy jeszcze jeździła na patrole, załatwiła raz sama trzech wstawionych mięśniaków. Pracowała wtedy na innym
komisariacie, a jej samej jakoś nikt nie miał odwagi o to spytać.
Danowska obrzuciła Marię zdumionym spojrzeniem.
– Co ci się stało, kobieto? – spytała. – Myślałam, że to było przeziębienie.
Maria znów z opóźnieniem zdała sobie sprawę, że chodzi o włosy.
– Nic, nieważne – machnęła ręką. – Nie dogadałam się z fryzjerem.
– A te wzorki? – Danowska wskazała na blizny.
– Wypadek na rowerze.
– A, właśnie. Słyszałaś o tym wypadku…
– No jasne – odparła Maria z taką swobodą, jakby widziała go na własne oczy.
Chociaż w ciągu minionego weekendu w powiecie zdarzyło się ze dwadzieścia wypadków, był tylko jeden taki, o którym wszyscy mówili.
– Piekarczyk się tym zajmuje – powiedziała Danowska. – Wiem, że potrafi być chamski, ale nie unoś się honorem.
Aspirant Bartosz Piekarczyk. Ekspert od moich cycków, przypomniała sobie.
Trochę zdziwiła ją ta uwaga, ale jej nie skomentowała.
– Piekarczyk i kto?
– Chyba Szewczenko.
No. To już lepiej.
Iza powiedziała jej mniej więcej, co się stało. Reszty dowiedziała się na odprawie.
W sobotę wieczorem dwóch braci z Gosztowa wybrało się na koncert do Ostolina. Wracali na piechotę; było już ciemno, dochodziła
dwunasta. Niedaleko domu, na ulicy Leśnej, biegnącej zgodnie z nazwą przez las, starszego chłopaka potrącił samochód. Kierowca uciekł
z miejsca wypadku. Niedługo później przyjechał znajomy chłopców i zadzwonił na pogotowie, a oni z kolei zawiadomili policję. Na widok
karetki poszkodowany chłopak dostał szajby, zaczął coś wrzeszczeć i uciekł do lasu. Stał tam w ciemności wśród drzew i wciąż krzyczał, żeby
dali mu spokój, a kiedy próbowali do niego podejść, chował się głębiej w las. Nie mogli namówić go do powrotu. Kilka minut później
przyjechał radiowóz, a wtedy chłopak ucichł, znikł, zapadł się pod ziemię. Drugi, młodszy, dostał spazmów i w końcu ten mężczyzna, który ich
znalazł, odwiózł go do domu.
Policjanci znaleźli rannego chłopaka dopiero nad ranem, kiedy zaczęło się rozwidniać. Ukrył się w jakimś dole i zemdlał. Żył jeszcze, kiedy
odwieźli go do szpitala, ale nie udało się go odratować. Zmarł parę godzin później. Miał krwotok wewnętrzny.
Długo nie można było skontaktować się z rodziną. Mężczyzna, który odwiózł chłopca do domu, był przyjacielem matki. Rodzice chłopaków
rozwodzili się, ojciec mieszkał w Ostolinie. Chłopcy, szesnasto- i trzynastoletni, zostali z opiekunką, ponieważ matka kilka godzin wcześniej
wylądowała w szpitalu ze zwichniętą nogą. Prawdopodobnie dosypali opiekunce czegoś do herbaty i wyszli, kiedy przysnęła. Ocknęła się koło
jedenastej i zauważyła, że ich nie ma. Dopiero wtedy zaalarmowała rodziców. Matka nie mogła przyjechać, wysłała swojego przyjaciela,
a ojciec nie odebrał telefonu – był na imprezie z przyjaciółką. Pojawił się w szpitalu dopiero rano i siedział przy chłopcu do ostatnich chwil.
Chłopak należał do znanej w Ostolinie rodziny. Terleccy. Dobrosława Terlecka była miejscową radną i prezeską największej spółdzielni
mieszkaniowej w Ostolinie. Ostatnio próbowała przeforsować budowę bloku na miejscu parku z akacjami, tam, gdzie mieszkała Maria.
Nieprzyjemna, bezwzględna kobieta, Maria nie sądziła, że kiedyś będzie jej współczuć, a jednak tak było. Oczywiście nikt z rodziny Terleckich,
nawet pani prezes, od dawna nie mieszkał w blokach. Wszyscy mieli domy pod miastem. Radosław Terlecki, ojciec chłopaka, był miejscowym
deweloperem, jednym z największych, kryzys nie zaglądał mu w oczy. Miał także agencję nieruchomości.
Cały ten lokalny kontekst nie miał związku ze sprawą, poza jednym: teraz wszyscy będą im patrzeć na ręce.
A jak na razie nie mieli niczego konkretnego.
Jedyny świadek zdarzenia, młodszy brat chłopaka, na razie nie nadawał się do rozmowy.
Na miejscu nie było typowych śladów wypadku, żadnej krwi, rozbitych reflektorów, urwanego zderzaka. Jedynie po śladach hamowania
mogli ustalić, gdzie to się stało. Z tym że były tam co najmniej dwa świeże ślady, a jeden z nich należał do samochodu przyjaciela matki.
Wąska asfaltowa droga była pięciokilometrowym skrótem łączącym dwie wsie: Gosztów i Górkę. Można było tamtędy dojechać również do
dwóch nowych osiedli, Słonecznej Polany i Cichego Zakątka. Wzdłuż Leśnej nie było latarni ani zabudowań, nie było też chodnika, jedynie
wąskie pobocze. W nocy mało kto z tej drogi korzystał, bo grasowały tam dziki, a one zazwyczaj wychodziły zwycięsko ze spotkań
z samochodami. Inaczej przedstawiała się sprawa z kierowcami na gazie i z okoliczną motoryzacyjną rupieciarnią. Oni akurat lubili Leśną. Mimo
to radiowozy rzadko się tam zapuszczały, bo służba patrolowo-interwencyjna, zgnębiona planowymi niedoborami kadrowymi, robiła tylko to,
co naprawdę musiała.
Teraz należało wykonać kilka standardowych czynności: poszukać samochodu w warsztatach, sprawdzić monitoring, może jeszcze
odwiedzić kierowców, których ukarano za jazdę na podwójnym gazie. W takiej okolicy, gdzie wszyscy się znają (no, powiedzmy), nie da się
ukryć uszkodzonego zderzaka albo wgniecionej karoserii. Jak do tej pory sprawdzono samochody mieszkańców dwu najbliższych osiedli, ale na
żadnym nie ujawniono podejrzanych śladów. Jeżeli samochód wyszedł ze zderzenia bez szwanku, niewiele można było zrobić.
Jest oczywiście coś, w czym Maria mogłaby pomóc, na przykład powiedzieć, gdzie najpierw zajrzeć i kogo sprawdzić. W Gosztowie jest
sporo warsztatów samochodowych, właściwie z roku na rok jest ich coraz więcej. Ale Piekarczyk nie przyjdzie i o nic nie spyta, a ona nie będzie
za nim biegać i mówić mu, co ma robić.
Żadnych innych zdarzeń na terenie Gosztowa nie zanotowano, a to, co zdarzyło się w innych częściach powiatu, średnio Marię obchodziło.
Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, były to zdarzenia typowe, niezbyt zaskakujące i mało drastyczne. Zastępca komendanta próbował burkliwie
i obcesowo skierować energię podwładnych na jak najrzetelniejsze wypełnianie obowiązków służbowych, a zwłaszcza wlepianie mandatów.
W przyciasnej sali frustracja była bardziej wyczuwalna od duchoty. Na niektórych twarzach odbijały się jeszcze skutki intensywnego pożegnania
z weekendem i bolesnego zderzenia z poniedziałkiem. Co bardziej drażliwi poczuli się zgnojeni i gotowi byli przekazać to uczucie dalej w świat.
Maria, przeciwnie, miała wrażenie, że wraca do życia. Znowu była na swoim miejscu, wśród zwykłych spraw, którym musiała nadać bieg.
Nawet zdziwione spojrzenia i uśmieszki, jakimi koledzy skwitowali jej nową fryzurę, nie wydały się jej złośliwe, a jeśli nawet takie były, nie
zwracała na to uwagi.
Zastępca komendanta oczywiście nie mógł sobie odmówić komentarza.
– Widzę, że zdecydowała się pani na radykalną zmianę w wyglądzie, pani Mario – stwierdził. – Mam nadzieję, że koleżanki nie pójdą w pani
ślady.
Koleżanki odpowiedziały perlistym śmiechem, koledzy zawtórowali. Maria uśmiechnęła się półgębkiem.
Potem już tylko coraz częściej spoglądała na zegarek.
3
Dom błyszczał w słońcu jak złoty dolar. Elewacja w intensywnym kremowym kolorze. Śnieżnobiałe okna i drzwi, łącznie z tymi od garażu.
Seledynowe trawniki, krzewy róż. Granitowa kostka. Proste ogrodzenie z drewnianych listew na biało otynkowanej podmurówce. Wzdłuż
ogrodzenia niewysokie cisy. Zadaszony śmietnik, umieszczony dyskretnie z boku, przypominał budkę strażnika. Żadnych śladów życia. Żadnych
psów, dzieci i śmieci, żadnych zeszłorocznych liści w trawie. Wokół posesji kilka schludnych sosen. Czystość i porządek. Nawet wiatr przegnał
chmury, żeby to cudo mogło dobrze się zaprezentować.
Rezydencja Radosława i Renaty Terleckich.
Zdaje się, że nie byli tu szczęśliwi. I już raczej nie będą.
Maria przyjechała na prośbę swojej siostry, która była ich sąsiadką. Z tego, co zrozumiała, Terlecka przybiegła do niej z samego rana
i poprosiła o kontakt „z twoją siostrą policjantką”. Niczego konkretnego nie powiedziała i Maria wątpiła, czy w ogóle było coś konkretnego.
Ludzie zawsze szukali osobistych dojść, najwątlejszych nawet możliwości, żeby pobudzić biurokratyczne tryby do sprawniejszego działania
w ich interesie. Pewnie starsza Terlecka, babcia chłopców, dzwoniła w tym czasie do komendanta i prokuratora. Ale zdaje się, że ta tutaj była
w rodzinie Terleckich na wylocie. I chyba nie zdążyła wyrobić sobie odpowiednich znajomości przed rozwodem.
Maria zjawiła się trochę wcześniej i zostawiła samochód niedaleko miejsca wypadku. Miała zamiar później trochę się tam rozejrzeć.
Tymczasem czekała na siostrę i lustrowała okolicę, przeklinając brak papierosów. Ostatniego z paczki wypaliła rano i nie zdążyła kupić nowej.
Paliła zresztą tak rzadko, że jedna paczka wystarczała jej na tydzień. Chodziło bardziej o nałóg dla rąk niż dla płuc.
Dom Terleckich był znacznie większy od innych w okolicy, ale utrzymany w podobnym stylu. Co chcieli powiedzieć swoim sąsiadom ludzie,
którzy budowali coś takiego? Jesteśmy tacy fajni jak wy, tylko pięć razy bogatsi? A może: spróbujcie się do nas dostosować? Dom wyglądał
jak wielka wizytówka i faktycznie nią był. Na ogrodzeniu od strony głównej drogi wisiał wielki baner: „OSIEDLE SŁONECZNA POLANA.
DZIAŁKI NA SPRZEDAŻ”. I numer telefonu.
Właściwie czemu ją to denerwowało? Zastanowiła się przez chwilę i doszła do wniosku, że to przez starszą Terlecką, tę babę, która chciała
wzbogacić jej osiedle o kolejny blok, i to w jedynym miejscu, gdzie zachowało się jeszcze trochę drzewostanu.
Oczywiście, nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć tutaj, na osiedlu Słoneczna Polana, gdzie jej syn sprzedawał mieszczuchom grunt pod
marzenia o uroczym domu na wsi. Wcześniej to miejsce nazywało się „Troska”, ale widocznie uznał, że to kiepski szyld na dobry interes.
Zanim Troska stała się Słoneczną Polaną, jakieś piętnaście, dwadzieścia lat temu, były tu pola i sosnowe młodniki. Jeszcze wcześniej, aż do
końca wojny, okolicę zamieszkiwali niemieccy osadnicy. Nikt już dziś nie pamiętał, skąd się wzięli i co spodziewali się tu znaleźć. To wtedy
Troska stała się Troską, raczej nie z nadmiaru szczęścia i dostatku. Inna niemiecka kolonia, leżąca kilometr dalej, nosiła jeszcze bardziej
wymowną nazwę: Bidocin (obecnie „Cichy Zakątek”). W czasie wojny tutejsi Niemcy próbowali odbić sobie na Polakach, a zwłaszcza na Żydach,
przedwojenną niedolę. Prawie wszyscy byli aktywnymi folksdojczami. W czterdziestym piątym niemal wszyscy zniknęli razem ze swoją
uciekającą w popłochu armią. Ci, którzy zostali, zmieszali się z Polakami. W rodzinie Marii też był taki „dobry Niemiec z Troski”, jeden z tych,
co to w swoim czasie właściwie wybrali. Oczywiście żaden z nich już nie żył. Po domach też nie zostało śladu, co najwyżej resztki fundamentów
albo krzyże w lesie. No i nazwa.
A teraz znikła i ona.
Może to ją najbardziej denerwowało. Troska brzmiała lepiej niż Słoneczna Polana. Była historyczna, była poetycka, była krótka i zgrabna.
Może zemścił się na Terleckich genius loci albo duch starego Niemca, który podobno kiedyś tu krążył.
Na uliczce pojawił się biały saab. Miękko wyjechał na trawiaste pobocze i wyhamował tuż obok Marii.
Maria pomachała kobiecie za kierownicą, a ta odpowiedziała uśmiechem. Zgasiła silnik, sięgnęła po torebkę i wysiadła, zbierając poły
grubego białego swetra. Była prosta, elegancka, w kolorze blond. Maria też była prosta. Poza tym prawie wszystko je różniło.
Iza podeszła do Marii i uśmiechnęła się z wyrozumiałością starszej siostry, której młodsza nigdy nie przestanie zaskakiwać, ale nawet nie
zająknęła się na temat jej głowy.
– Długo czekałaś? – spytała.
– Przyjechałam wcześniej. Chciałam się przejść.
– Przepraszam – powiedziała Iza ze szczerym poczuciem winy. – Wiesz, jak to jest. Wszystko się sypie przed wyjściem. Już coś wiadomo?
Maria zaprzeczyła.
Przeszły przez drogę. Iza nacisnęła przycisk wideodomofonu i furtka zabrzęczała niemal w tym samym momencie, jakby ktoś po drugiej
stronie tylko na to czekał.
– Dobrze znasz tę kobietę? – pytała Maria w drodze między furtką a drzwiami. – O co tu w ogóle chodzi?
– Nic nie wiem. Spotkaliśmy się raz na grillu. Poza tym mówimy sobie „dzień dobry”, i tyle – mówiła Iza. – Widocznie zapamiętała, że mam
siostrę w policji. Przybiegła z samego rana, właściwie to nas obudziła. Pomyślałam, że trochę ją uspokoisz. W takiej sytuacji aż głupio
odmawiać…
Dom z bliska robił jeszcze większe wrażenie, jakby rósł w oczach. Skądś dochodziło ciche, natrętne stukanie, dziwny dźwięk, którego Maria
nie potrafiła od razu rozpoznać. Dopiero kiedy podeszły bliżej, zobaczyły na ganku wietrzny dzwonek, konstrukcję z bambusowych rurek, które
uderzały o siebie od niechcenia.
Kobieta, która im otworzyła, była bardzo szczupła i blada. Miała wąskie płócienne spodnie i wygniecioną koszulową bluzkę. Matowe włosy
związała byle jak na karku. Oczy były suche, ale przekrwione. Wspierała się na kuli.
Pani domu nie wyglądała jak złoty dolar, nawet w swoich najlepszych momentach.
Wyglądała jak pięćdziesiąt groszy.
– Renata Terlecka – powiedziała, intensywnie wpatrując się w Marię bladoniebieskimi oczami i przytrzymując jej dłoń w cienkich palcach.
Maria wzdrygnęła się; były trupio zimne.
– Maria Gajda. Bardzo mi przykro z powodu pani syna. Oczywiście, postaram się pomóc, jeśli to tylko będzie możliwe.
Kobieta poruszyła ustami jak ryba. Trudno było odczytać jej mimikę.
– Dziękuję, że pani przyjechała – powiedziała. – Naprawdę jesteście siostrami? – zwróciła się do Izy.
– Naprawdę – potwierdziła Iza z mimowolnym uśmiechem.
Z nich dwóch to ona mogła potraktować to pytanie jak komplement.
Terlecka uparła się, żeby zabrać ich okrycia, i wyniosła je do pomieszczenia obok.
– Patrz, weszła do szafy – mruknęła z przekąsem Maria, na co Iza odparła:
– Milcz.
A potem kontemplowały w milczeniu wysoki hol, szerokie schody oraz lśniącą podłogę, po której przewalały się koty z kurzu.
Terlecka, utykając, zaprowadziła je do jasnego pokoju z kawowymi skórzanymi meblami, ogromnymi oknami i takim samym kominkiem,
na oko nieużywanym. Funkcję dekoracyjną spełniało lustro w srebrnej ramie i biały storczyk na białej komodzie. Poza zdjęciami na gzymsie
kominka i wybebeszoną paczką chusteczek na stoliku ze szklanym blatem nie było tu nic osobistego. Wystawy w sklepach meblowych miały
w sobie więcej ciepła.
Usiadły na kanapach, Maria i Iza po jednej, a Terlecka po przeciwnej stronie stolika. Czekały, aż Terlecka zacznie, a ona siedziała ze
zmarszczonymi brwiami i wzrokiem wbitym w pudełko chusteczek i tylko nerwowo przebierała palcami, jakby przędła niewidzialną nitkę.
W ciszy słychać było głuche stukanie wietrznego dzwonka.
– Paweł… Mój syn… Umarł wczoraj dwadzieścia po dziewiątej rano – odezwała się tak nagle, aż drgnęły. – Może dlatego, że była niedziela?
Chodzi mi o to, że nie było lekarzy… Podobno czekał czterdzieści minut na izbie przyjęć… Oczywiście, oficjalnie nikt tego nie powie.
Iza z Marią wymieniły zaskoczone spojrzenia. Terlecka przez dłuższą chwilę pocierała czoło, jakby próbowała sobie coś przypomnieć.
– Chciałabym wiedzieć, czego pani ode mnie oczekuje – zaczęła delikatnie Maria. – Niestety, jeśli chodzi o szpital…
– Nie, nie. – Terlecka spojrzała na Marię, jakby się ocknęła. – To nie to… Chciałam, żeby czegoś się pani dowiedziała.
Maria skinęła głową, a Terlecka znów się zawahała.
– Rozmawiałam z komisarzem… Piekarskim?
– Piekarczykiem.
– Tak naprawdę to mój mąż z nim rozmawiał. Ja nie bardzo…
Westchnęła nagle głośno, przez usta, jakby musiała złapać dodatkowy oddech. Iza przesiadła się na drugą stronę i ją objęła. Terlecka
spojrzała na nią z wdzięcznością i sięgnęła po chusteczkę, ale tylko po to, żeby zająć czymś ręce.
– Aspirant Piekarczyk jest bardzo dobrym policjantem – powiedziała Maria. – Na pewno zrobi wszystko co trzeba.
Kobieta niecierpliwie potrząsnęła głową.
– Chodzi mi o co innego. Potem przyszło mi to do głowy… Nie wiem, czy ten pan potraktowałby to poważnie. – Spojrzała na Marię jakby
przepraszająco. – Może nie powinnam tego mówić, ale nie zrobił na mnie najlepszego wrażenia – dodała i Maria natychmiast poczuła do niej
sympatię.
– Proszę mówić – powiedziała zachęcająco.
– Chciałabym, żeby coś pani sprawdziła. Myślę, że pani będzie łatwiej niż mnie.
Znów westchnęła i wykorzystała kolejną minutę na to, żeby zebrać myśli, a Maria na to, żeby wyjąć notatnik i długopis.
– W zeszłym tygodniu Paweł przyszedł do domu z podbitym okiem – zaczęła. – Przez cały ten tydzień, aż do wypadku, działo się z nim coś
dziwnego. Coś go gryzło… Pytałam, co się stało, ale nie chciał mi powiedzieć.
Maria pospiesznie zapisała.
– Miał podbite oko? – powtórzyła.
– Tak – potwierdziła Terlecka.
– Które?
– Słucham? – zdziwiła się Terlecka.
– Które oko? Prawe czy lewe?
Terlecka zastanawiała się przez moment, potem dotknęła twarzy.
– Prawe – powiedziała.
– Jest pani pewna?
– Tak – odparła od razu.
– Czy ślady już zeszły?
– Chyba nie całkiem – powiedziała z wahaniem.
– A czy wcześniej zdarzało się coś takiego?
Terlecka pokręciła głową.
– Nie pytam tylko o podbite oczy. Czy brał udział w bójkach? – pytała Maria.
– Nie, nie… Paweł nie jest… – zablokowała się na moment – nie był aniołkiem, ale nigdy się nie bił. To znaczy… Może, kiedyś, jako
dziecko… Chłopcy zawsze się szarpią. Ale to nie było nic poważnego. Rozumie pani?
Maria skinęła głową.
– A może ktoś go gnębił? Na przykład wyłudzał od niego pieniądze?
– Paweł na pewno potrafiłby się obronić. Uprawiał taekwondo. Zresztą nie tylko. W pewnym momencie już sama za tym nie nadążałam. Co
miesiąc miał inny pomysł. Wszystkiego chciał spróbować.
– Ale tamtego dnia nie miał treningu?
– Rzucił to w zeszłym roku. Postawił na naukę. – Uśmiechnęła się blado. – A przynajmniej tak mówił. Wydaje mi się, że chciał mieć więcej
czasu dla siebie… Koledzy, koleżanki, rozumie pani…
Maria widziała w życiu wiele ślepych matek, ale ta do nich nie należała.
– A ci koledzy? Może miał jakieś znajomości, które panią niepokoiły?
– Nie. Nic takiego – powiedziała z przekonaniem, ale po chwili trochę się wycofała. – Chcę powiedzieć, że ja nic takiego nie zauważyłam.
Wydaje mi się, że to były przede wszystkim osoby ze szkoły. Ale tak naprawdę nie wiem.
– A jak on wytłumaczył pani to podbite oko?
Nieznacznie zmarszczyła brwi i uciekła spojrzeniem.
– Powiedział, że się potknął i o coś uderzył. Chyba o ławkę.
– W szkole?
– Wrócił z tym po szkole, ale on rzadko wracał prosto do domu.
– Chciałabym prosić o adres szkoły. I jego najbliższych przyjaciół.
– Oczywiście – ożywiła się posłusznie.
Podniosła się i wyszła z salonu.
– O Jezu – szepnęła Iza, wypuszczając z ulgą powietrze.
– No – mruknęła Maria.
Wstała i podeszła do półki ze zdjęciami. Przedstawiały synów Terleckich w uroczystych i radosnych chwilach życia. Komunie, zawody
sportowe, wakacje. Na jednym młodszy odbierał dyplom olimpiady szachowej, pokazywał go do obiektywu. Miał przy tym zabawnie
zawstydzoną minę. Za to starszy był nieodmiennie z siebie zadowolony. Grał w tenisa, ćwiczył taekwondo i chyba MMA, jeździł konno. On
z kolei na którymś ze zdjęć prezentował medal. Obaj, zwłaszcza starszy, byli ładnymi chłopcami o ciemnopopielatych włosach. Musieli być
podobni do ojca, bo matki raczej nie przypominali. Terlecka była na dwóch zdjęciach z młodszym synem i na jednym z oboma. Ojca chłopców
nie było.
Zaczęła już krążyć po salonie i wyglądać przez okna, kiedy wróciła Terlecka. Przyniosła zapisaną karteczkę.
– To nazwiska najlepszych przyjaciół Pawła – powiedziała, wręczając ją Marii. – Mikołaj, Tomek i Ania. Znają się od lat. Przede wszystkim
niech pani skontaktuje się z Anią.
Na kartce były trzy nazwiska z adresami i numerami telefonów oraz adres szkoły chłopaka. Nazwisko Ani było podkreślone.
– Ania wszystko pani powie, jeśli tylko będzie wiedziała. To wspaniała dziewczynka.
– Dziewczynka? – zdziwiła się Maria.
Terlecka wyprodukowała smutny uśmiech.
– Ma szesnaście lat. Jak Paweł. Znam ją od dziecka, więc wciąż widzę w niej dziecko… – Zawahała się. – Chyba byli parą. Właściwie to nie
wiem. Z Pawła trudno cokolwiek wyciągnąć. Kiedy pytam, obraca wszystko w żart.
Maria przez chwilę zastanawiała się, jak możliwie dyplomatycznie sformułować pytanie, omijając temat śmierci.
– Kontaktowała się z nią pani… wczoraj albo dzisiaj?
Terlecka się zgarbiła.
– Tak, ale nie odbiera.
– A pani młodszy syn? Może coś wie na ten temat?
– Alek… – Odwróciła się szybko, żeby sprawdzić, czy za nią nie stoi. – Alek był zawsze zamknięty w sobie – powiedziała. Jej ręce znów były
puste i znów zaczęły prząść niewidzialną nić. – A teraz w ogóle nic nie mówi. Od kiedy Paweł… Od kiedy dowiedział się, że Paweł nie żyje,
przestał się odzywać. Jest teraz na górze. Śpi.
Okazało się, że to było wszystko, czym Terlecka chciała podzielić się z Marią. Iza jeszcze przez chwilę z nią rozmawiała, ale Terlecka
odpowiadała coraz bardziej machinalnie i zdawkowo. Zdobyła się na to spotkanie ostatnim wysiłkiem woli, a potem pogrążyła się w żałobnym
otępieniu.
Wyszły, żegnane stukaniem bambusowych pałeczek.
– Mam nadzieję, że nie powiesicie sobie czegoś takiego przed domem – powiedziała Maria, wzdrygając się nieprzyjemnie.
Stojący nieco dalej dom Izy był zdecydowanie mniej reprezentacyjny od domu Terleckich.
– To, co mówiła, nie ma chyba znaczenia – stwierdziła Iza. – Ale może rzeczywiście poczuje się lepiej, jak się czegoś dowiesz.
– Jeśli pytasz, czy coś w tej sprawie zrobię, to tak, mam zamiar dowiedzieć się, kto podbił dzieciakowi oko.
Iza uśmiechnęła się.
– A może wpadniesz na kawę? Mnie się w każdym razie przyda.
Maria pokręciła głową. Odwróciła się i zerknęła na dom Terleckich. Stał w cieniu, bo słońce zakryła chmura, ale nie tracił imponującego
wyglądu.
– Czy ona pije? – spytała Maria.
– Co? – zdziwiła się Iza.
– Czy Terlecka sobie popija?
– Nic o tym nie słyszałam – odparła Iza. – Wyczułaś coś…?
– W donicy z lawendą na tarasie stoi butelka porto. Nie całkiem opróżniona.
Iza parsknęła śmiechem, otwierając szeroko oczy.
– Postaram się czegoś dowiedzieć – powiedziała, poważniejąc.
4
Lasy wokół Gosztowa rosną na piaszczystych wzniesieniach, a właściwie wydmach. Teren zawdzięcza swój wygląd ostatniemu
zlodowaceniu. Miejscowe krajobrazy nie są niestety tak malownicze jak mazurskie, chociaż mają podobny rodowód. Brak im rozmachu. Nie
było tu nigdy rozległych błękitnych jezior i łagodnych wzgórz, tylko bagna, małe okrągłe stawy i wąskie, przypominające rzeczki parowy, wijące
się między wydmami.
Bagien już nie ma, tylko od czasu do czasu, zwłaszcza wiosną, w niektórych miejscach woda podnosi się i wypełnia zagłębienia mętną breją
gnijących liści. Las przypomina układankę, złożoną z wielu podobnych elementów: zasadzone ręką człowieka lasy brzozowe, dębowe, przede
wszystkim jednak sosnowe, spotykają się w przypadkowych konfiguracjach. Na to wszystko nakłada się jeszcze niepojęta w swojej logice sieć
dróg, ścieżek i okopów. Łatwiej się tu zgubić, niż schronić, zwłaszcza nocą.
Kiedy Maria wróciła do samochodu, zaczęło padać, ale w tym samym momencie wyszło słońce. Nie jest to zjawisko rzadkie, ale zawsze
jakoś zadziwiające. W samochodzie znalazła jeszcze jednego papierosa, który musiał wypaść z paczki i przeleżał jakiś czas w schowku.
Przypaliła go w budce z dłoni i zaciągnęła się z umiarkowaną przyjemnością. Był już mocno zwietrzały. Wtedy dopiero się rozejrzała. Asfalt
lśnił, podobnie jak liście drzew. Miasto pomrukiwało z daleka, ale szmer deszczu był głośniejszy. Jakiś samochód przejechał z pluskiem,
ostentacyjnie wolno. Kierowca wykorzystał czas, żeby uważnie się jej przyjrzeć; przyglądali się sobie nawzajem.
Maria namyślała się chwilę, a potem weszła w mokry las po świeżo wydeptanych śladach. To tędy chłopak uciekł i tędy poszli ci, co go
szukali. Nie chciało jej się szukać starego okopu, w którym spędził noc. Stanęła niedaleko szosy i spoglądała na nią spomiędzy drzew. Paliła bez
pośpiechu i początkowo nie myślała o niczym konkretnym. Właściwie to czekała. Czekała, aż przyjdzie jej do głowy coś, co może dotyczyć
wypadku, może jakieś skojarzenie dotyczące innej, ale podobnej sytuacji. Jednak zamiast tego jej myśli zdominował chłopiec, który skrył się
w lesie. Tak chyba działa adrenalina. Wyłącza myślenie i pobudza do natychmiastowej ucieczki.
Biedny pechowiec. Uciekł trochę za dobrze.
Liście połyskiwały i uginały się pod kroplami. W ściółce buszowały drozdy. Mimo słońca robiło się coraz chłodniej i w końcu Maria poczuła,
że się trzęsie. Wcisnęła niedopałek w mokrą ziemię, a potem podniosła go i zabrała ze sobą. Kiedy wyszła z lasu, deszcz mocno zacinał, a cichy
szmer zamienił się w narastający szum. Było w nim coś tak po ludzku naglącego, jakby zamienił się w głos, który kazał się jej pospieszyć.
5
Po spotkaniu z Terlecką Maria pojechała do Gosztowa, żeby rozwieźć wezwania z sądu i z prokuratury. Dostarczanie korespondencji
wymiaru sprawiedliwości stanowiło tę część jej pracy, której szczerze nie znosiła, i to wcale niemałą. Każdego dnia zajmowała się tym co
najmniej przez trzy, cztery godziny. Często odwiedzała te same miejsca po kilka razy, żeby kogoś zastać. Chciała mieć to jak najszybciej za
sobą, ale kiedy wyjechała z lasu i znalazła się wśród zabudowań Gosztowa, deszcz zmienił się w burzę. Momentalnie zrobiło się ciemno, woda
lała się strumieniami. Maria zatrzymała się na poboczu i z niechęcią spojrzała na plik doręczeń.
Czy zamierzasz robić to przez całe życie? – przypomniała sobie pytanie Anity.
Nie! Jezu, nie – odpowiedziała sobie natychmiast. A na pewno nie teraz.
Wróciła na komendę.
Wszystkie miejsca blisko wejścia były zajęte i kiedy dobiegła z parkingu do budynku, była kompletnie przemoczona. Zostawiła u siebie
ociekającą kurtkę i czapkę, poszła do pokoju socjalnego i zrobiła herbatę w wielkim kubku z podobizną koreańskiego piosenkarza Psy (był to
prezent od dowcipnego eksszwagra, który zawsze szukał dla niej czegoś z psami i najwyraźniej doszedł do ściany). Zamieniła z jednym
z kolegów uwagi na temat swojej fryzury i pogody, a potem zabrała kubek i poszła do dochodzeniowca Petra Szewczenki.
Zamiast powitania zaczęła kichać i przez dłuższy czas nie mogła przestać. Petro spojrzał znad komputera, wyciągnął z szuflady paczkę
chusteczek higienicznych i pchnął w jej kierunku po biurku, a potem nie zwracał już na nią uwagi. Przeglądał nagrania z monitoringu, a wyraz
jego twarzy świadczył o tym, że robił to od dawna i bez powodzenia.
Był to mężczyzna trzydziestosiedmioletni, średniego wzrostu, szczupły, dość szeroki w ramionach – pływak amator w stanie spoczynku. Miał
regularne rysy twarzy i staroświecko zaczesane do góry włosy, krótko przystrzyżone po bokach. Był nawet przystojny, jeśli się go już
dostrzegło, miał jednak prawdziwy talent do niezwracania na siebie uwagi. Zawsze dbał o to, żeby porządnie wyglądać: wyprasowany,
wypastowany, ogolony, świeży i prosty jak trzcina. Rzadko rozstawał się z krawatem. Jedynym dysonansem w tym poprawnym wizerunku był
uśmiech: kiedy jeden kącik jego ust unosił się w górę, drugi zostawał na miejscu, jakby jedna połowa twarzy wpadała w przygnębienie, kiedy
druga zaczynała się cieszyć. Być może świadczyło to o tym, że nie był taki prostolinijny i jednowymiarowy, jak by się mogło wydawać. Ale
o tym wiedział chyba tylko on sam.
Przez całe lata dochodzeniowiec Szewczenko żył wyłącznie pracą, prawie nie wychodził z komendy, a posilał się głównie kawą i papierosami.
Przypłacił to rozwodem i zawałem. Komendant dopisał do tego mało zabawne postscriptum: nie przyznał mu premii z powodu zwolnienia
lekarskiego. Było to jedyne zwolnienie lekarskie w całej policyjnej karierze Petra Szewczenki, ale wypadło akurat w ciągu dwóch miesięcy, które
wchodziły w rachubę przy naliczaniu premii. Nawet najwięksi leserzy mieli wówczas stuprocentową frekwencję i tylko ludzie pod kroplówką
albo w gipsie, pechowcy jak Szewczenko, siedzieli na L4, plując sobie w brodę.
Ten splot niekorzystnych okoliczności, a może zbyt długi okres bez pracy, dał Szewczence do myślenia. Kiedy wyszedł ze szpitala, był już
innym człowiekiem. Szewczenko, który nie pobudzał się kawą, zrezygnował z papierosów i zwykle punktualnie wychodził z pracy, okazał się
człowiekiem wyjątkowo spokojnym, chociaż lekko zrezygnowanym. Wcześniej to był służbista, ale dusza człowiek. Wymagał głównie od siebie,
lubił trochę pozrzędzić, ale zawsze był bardzo pomocny. Teraz żył jakby na pół gwizdka.
Wkrótce wyszło na jaw, że Petro Szewczenko ma niezbyt oryginalny plan. Zmierzał dociągnąć do emerytury i odejść z firmy. Co chciał robić
dalej, nie mówił. Trudno było uwierzyć, że jego plan tego nie obejmował, bo zawsze wszystko robił z planem.
Miało to nastąpić za dwa tygodnie, więc sprawa przejechanego chłopca była jedną z ostatnich, którymi się zajmował. I chociaż to, co
wcześniej było treścią jego życia, niemal całkiem mu zobojętniało, nie można mu było zarzucić, że się nie przykłada.
Maria jeszcze raz kichnęła, a potem wytarła nos w chusteczkę.
– Nie zimno ci w głowę? – spytał Szewczenko, nawet na nią nie patrząc, ale jeden kącik ust, ten ruchomy, lekko zadrżał.
– Bardzo śmieszne – powiedziała. – Będzie mi brakowało twoich głupich żartów.
– Sama nieźle sobie radzisz.
– Fakt – przyznała. – Sama sobie opowiadam dowcipy i sama się z nich śmieję. Na ciebie ostatnio trudno liczyć.
Wyjęła z przybornika spinacz i zaczęła go prostować. Kiedyś lubiła się bawić papierosami, ale odkąd przerzuciła się na slimy, musiała z tego
zrezygnować. Te maleństwa sypały się pod byle dotknięciem, a tego Szewczenko by nie zniósł. W każdym razie nie na swoim biurku.
– Gdzie twój partner? – spytała Szewczenkę.
– Kto? – zdziwił się.
– Piekarczyk.
– Pojechał na sekcję.
– Znalazł coś ciekawego?
– Nie.
– Nic?
Wzruszył ramionami.
– Ja o niczym nie wiem.
– A ty? Robisz coś czy tylko udajesz?
– Działasz mi na nerwy – powiedział Szewczenko i zabrał jej spinacz, po czym doprowadził go do stanu wyjściowego i odłożył na miejsce.
Nie musiał wyjaśniać, że nie ma powodów do zadowolenia. Kamery, z których mógł korzystać, znajdowały się w centrum Gosztowa, przy
remizie i na stacji benzynowej. Rejestrowały wyłącznie te samochody, które wjeżdżały do Gosztowa od strony południowo-wschodniej, to
znaczy z Ostolina albo z Warszawy. Oprócz tego było jeszcze kilka innych dróg, prowadzących na zachód i na północ, przez wsie i lasy.
Kierowca, który potrącił chłopca, na pewno nie pchał się potem przed kamery, zwłaszcza jeśli miał uszkodzony samochód.
– Przesłuchiwałeś młodszego brata?
– Tak, jeśli można to tak nazwać. Był wczoraj na komendzie, razem z ojcem. Mówi, że nic nie pamięta, i kiwa się jak sierota. Pokazuję mu
zdjęcia, pytam, do jakiego był ten samochód podobny, może zapamiętał jakiś szczegół, znaczek, felgę, cokolwiek, a ten tylko kręci głową
i płacze.
– A psycholog co mówi?
– Nie zdążyłem nikogo ściągnąć. Poza tym miałem nadzieję, że ojciec będzie coś wiedział. Siedział przy starszym w szpitalu, a on bez
przerwy coś mówił. Tyle że nie miało to sensu. Chłopak myślał, że ciągle jest na koncercie.
– Na koncercie?
– Metalowym. – Szewczenko ciężko westchnął. – Jeszcze na koniec będę się użerał z gówniarzami…
Maria się uśmiechnęła.
– Ty chyba nie lubisz młodzieży.
– Też byłem kiedyś młody. – Uśmiechnął się cierpko. – Nie zazdroszczę.
– Ja też nie – powiedziała Maria po chwili milczenia.
Nie miała ochoty na pogawędkę o problemach dorastania.
Liczyła na to, że udało im się coś ustalić, ale chyba wiedzieli tyle co i ona. Nie chciała dłużej działać Szewczence na nerwy, zresztą miała
swoje obowiązki, a ta sprawa do nich nie należała. Podniosła się i zabrała kubek.
– Zaczekaj – zatrzymał ją. – Coś ci pokażę.
Przez chwilę szukał odpowiedniego momentu na nagraniu, a potem przesunął monitor w jej kierunku.
W centrum ziarnistego kadru, obejmującego fragment pętli autobusowej, skwer i ulicę, znajdowało się trzech chłopców. Dwóch z nich Maria
poznała: byli to bracia Terleccy. Młodszy kulił się, jakby był zziębnięty, a może zawstydzony – odwracał się bokiem do kamery. Za to starszy
i jego kolega o bardzo jasnej, bujnej czuprynie pozowali, pokazując środkowe palce i strojąc głupie miny.
– Wysiedli z autobusu – powiedział Szewczenko. – Z piwkiem w kieszeniach.
– Aha – powiedziała Maria. – No to chyba mamy świadka.
– Druknę ci, jak chcesz. Tylko znajdę coś bardziej wyjściowego…
Maria wygrzebała z kieszeni kartkę, którą dostała od Terleckiej.
– Mikołaj Kaleta – przeczytała.
Drugi z kolegów Pawła Terleckiego mieszkał w Ostolinie, więc raczej nie wchodził w grę.
– Mikołaj Kaleta mieszka na osiedlu Cichy Zakątek – powiedziała. – To kawałek za Słoneczną Polaną. Jeśli to on, musieli wracać tą samą
drogą.
– No, no – powiedział Szewczenko z celowo przesadnym uznaniem. – A nie wiesz czasem, kto przejechał dzieciaka?
Marii przyszła nagle do głowy myśl, a właściwie coś pomiędzy postanowieniem i pragnieniem, żeby dowiedzieć się tego przed nimi, na
własną rękę. W końcu to był jej rewir. Jej pieprzone małe królestwo. Ale było to tak absurdalne, że trwało tylko moment i znikło prawie bez
śladu.
Petro zastukał w klawiaturę i po chwili znalazł Kaletę na Facebooku. Cały profil dostępny był tylko dla znajomych, ale zdjęcie nie
pozostawiało wątpliwości, że był to ten sam chłopak, wesołek o białych włosach, który pokazywał do kamery środkowy palec.
Szewczenko od razu się ożywił i zadzwonił do Piekarczyka. W międzyczasie do pokoju weszła aspirantka, która dzieliła z Szewczenką pokój,
a z nią zbolały petent. Ponieważ krzesło dla interesantów było tylko jedno, a miejsca również niewiele, Maria zabrała kubek z Psy i poszła do
siebie.
Usiadła do komputera i weszła do internetu.
Z pozostałej dwójki znalazła tylko Anię o oryginalnym nazwisku Szyncer. W internecie znalazła informację o Ewie Szyncer, internistce, i Ani
Szyncer, finalistce olimpiady matematycznej. Facebookowy profil Ani, podobnie jak Mikołaja i Pawła, był dostępny tylko dla znajomych. Zdjęcie
przedstawiało dziewczynę o długich brązowych włosach i delikatnej buzi. Twarz miała jeszcze dziecinną, ale oczy dojrzałe i poważne. Była
ładna, tym ładniejsza, im dłużej studiowało się jej miękkie rysy i zagadkowe spojrzenie.
Przez resztę dnia Maria prawie o niej zapomniała, podobnie jak o kobiecie o bladoniebieskich oczach, która poprosiła o przysługę. Miała
dosyć innych zajęć. Ale pod koniec zmiany znowu wylądowała w Gosztowie. Musiała się uporać z awanturą sąsiedzką i kiedy po paru godzinach
wreszcie doprowadziła do rozejmu, pomyślała, że mogłaby przy okazji rozwiązać zagadkę podbitego oka.
6
Ania Szyncer mieszkała w zdumiewającym budynku, który zajmował niemal całą działkę u zbiegu ulic Czarownej i Baśniowej. Był to dom
jak ze złego snu, ogromny, szary i bezkształtny. Jego konstrukcja na pewno znalazłaby uznanie u Indian Pueblo. Pierwotnie był to przysadzisty
klocek, który stopniowo wzbogacał się o kolejne piętra i przybudówki z każdej możliwej strony. Jedna z nich, wystająca jak balkon i służąca
chyba za werandę, pomalowana była na jaskrawozielono, ale na szczęście ktoś się rozmyślił i nie pociągnął tego dalej. Nawet jak na okolice
Warszawy był to obiekt wyzywająco szpetny.
Sierżant Gajda dobrze znała ten budynek, ale nigdy nie miała potrzeby, żeby zgłębiać życie jego mieszkańców. Byli to miejscowi sklepikarze,
prowadzili swoje interesy konsekwentnie, choć bez wielkich wzlotów, wciągając w nie kolejne pokolenia, przynajmniej dopóki jedno z nich nie
zdecydowało się pójść na medycynę. Prawdopodobnie wszyscy oni mieszkali tu razem jak termity.
Furtka nie była zamknięta, więc Maria weszła na posesję, a właściwie bezpośrednio na schody, które prowadziły do wejścia. Potem nacisnęła
dzwonek i czekała, aż z głębi domu ktoś się wynurzy i jej otworzy. Po jakichś dwu, trzech minutach ten ktoś pojawił się za drzwiami, poświęcił
kolejną minutę na to, żeby zlustrować ją przez szybkę, i dopiero wtedy otworzył drzwi.
Była to starsza o dwadzieścia parę lat wersja dziewczyny ze zdjęcia – można powiedzieć: prototyp. Kobieta ubrana była w seledynowy
bliźniak, ciemne spodnie z cienkiej wełny i domowe pantofle na obcasie. Wyglądała bardzo poprawnie, jak trzymająca się w ryzach perfekcyjna
pani domu. Okrasiła „dzień dobry” zaskakująco szczerym, ciekawskim uśmiechem, który odmładzał ją co najmniej o dekadę. Jako lekarka
musiała budzić w pacjentach zaufanie.
– Sierżant Maria Gajda z komendy powiatowej w Ostolinie – przedstawiła się Maria. – Czy możemy zamienić kilka słów?
Uśmiech doznał nagłego uwiądu.
– A o co chodzi?
– Czy pani jest matką Anny Szyncer?
Zmarszczyła brwi.
– Tak. Ewa Szyncer.
– Chciałabym porozmawiać z Anią o jej koledze. O Pawle Terleckim.
Kobieta wyglądała na zdezorientowaną, ale nie pozbyła się czujności. Otworzyła szerzej drzwi i zaprosiła policjantkę do środka.
Przedpokój był podłużnym pomieszczeniem o białych ścianach. Prowadziło z niego kilka wyjść, niektóre schodami w górę, ale tylko jedno
na wyższe piętro; dwa kolejne potrzebowały schodka czy dwóch, żeby wyrównać różnice poziomów pomiędzy pomieszczeniami. Ale pani
domu nie zaprosiła jej na pokoje.
– Nie bardzo rozumiem. Czego chce się pani dowiedzieć? – spytała. – Przecież to był wypadek. Ania nie ma z tym nic wspólnego.
– Chodzi o inne zdarzenie.
– O jakie zdarzenie?
Nie było potrzeby, żeby coś przed nią ukrywać.
– Paweł prawdopodobnie brał udział w bójce. Kilka dni przed wypadkiem wrócił do domu ze śladami pobicia. Szukam świadków tego
zdarzenia.
– Naprawdę? – spytała pani Szyncer z dziwnym ociąganiem. – Kto tak powiedział?
– Jego matka.
– Naprawdę? – powtórzyła pani Szyncer tym samym tonem.
Namyślała się nad czymś, marszcząc brwi. Zdziwienie skierowane było w głąb niej samej, jakby wcale nie odnosiło się do treści rozmowy.
Rozważała coś, czemuś się dziwiła, próbując połączyć niewidzialne wątki, i Maria przypomniała sobie nagle Renatę Terlecką i jej ruchliwe palce.
– To naprawdę dziwne – powiedziała wreszcie pani Szyncer. – Jaki to może mieć związek z wypadkiem?
– Chciałabym to właśnie wyjaśnić.
– I sądzi pani, że Ania będzie coś na ten temat wiedziała? – zdziwiła się pani Szyncer.
– Z tego, co wiem, byli przyjaciółmi. Chodzili razem do szkoły.
– Ania… – kobieta zawahała się. – Jest chora. Od tygodnia siedzi w domu. Nie sądzę, żeby mogła pani pomóc. Ale oczywiście zapytam.
Przepraszam, że tak panią trzymam – zreflektowała się nagle. – Proszę. Proszę tutaj…
Wpuściła ją do czegoś w rodzaju salonu o przestarzałym, niewyszukanym umeblowaniu (regał, ława, pufy, fotele). Westchnęła przy tym,
jakby wygląd tego miejsca przyprawiał ją o ból głowy. Poprosiła Marię, żeby się rozgościła, a potem wyszła do córki.
Maria poświęciła ten czas na studiowanie półki ze zdjęciami, przedstawiającymi śluby, chrzciny, komunie oraz modne kiedyś pozowanie na
kucyku w zoo, ale nie wyniosła z tego żadnej refleksji poza tą, że moda ewoluuje w kierunku prostoty i że lata osiemdziesiąte były straszne.
Pani Szyncer wróciła po piętnastu minutach, sama i zmieszana.
– Ania mówi, że o niczym nie wie. Nie ma nic do powiedzenia. Wydaje mi się… Jest w kiepskim stanie, rozumie pani… Chyba jest w szoku.
Zresztą, nie ma się co dziwić. Straciła dobrego kolegę.
Kolegę, nie chłopaka. Dobrego, nie bardzo dobrego. Pani Szyncer rozważnie dobierała słowa.
– Tak, oczywiście – przytaknęła Maria.
– Jestem pewna, że o niczym nie wie. Gdyby coś wiedziała, na pewno chciałaby pomóc.
Cały ogromny dom pogrążony był w ciszy i obie nagle podskoczyły, kiedy do pokoju zajrzała kobieta w średnim wieku o łagodnej twarzy.
– Ach, przepraszam – powiedziała z wschodnim zaśpiewem – nie wiedziałam, kto tu – i znikła.
– To Ola, nasza Ukrainka… – zaczęła pani Szyncer i nagle spojrzała na Marię z tak autentycznym przerażeniem, że Maria nie mogła
powstrzymać się od śmiechu.
Nie skomentowała pojawienia się „naszej Ukrainki” i po chwili pani Szyncer uśmiechnęła się z ulgą.
– Mój ojciec ma Alzheimera. Straszna choroba…
Maria skinęła ze zrozumieniem. Pomyślała o swojej babci, która przed śmiercią również zaczęła się od nich oddalać.
– To on zbudował ten dom – pani Szyncer machnęła ręką w kierunku ścian i sufitu. – Tego gargamela, bo jak to inaczej nazwać. Myślał, że
wszyscy będziemy przez całe życie siedzieć sobie na głowach. Już pięć lat próbuję się tego pozbyć, ale jak na razie nie ma chętnych. Reszta
rodziny rozjechała się po świecie i nic ich to nie obchodzi. Ani dom, ani ojciec.
Powiedziała to bez goryczy, jak osoba całkowicie pogodzona ze słabościami ludzkiej natury.
– A pani mąż?
– Rozwiedliśmy się tak dawno temu, że już bym go chyba nie poznała. Mieszka we Włoszech. Ania czasem do niego jeździ. To jedyne, co
dobrego mi po sobie zostawił.
Uśmiechnęła się wesoło i tak zaraźliwie, że Maria musiała odpowiedzieć uśmiechem.
– Mam prośbę – odezwała się Maria. – Gdyby Ania jednak coś sobie przypomniała, proszę do mnie zadzwonić… – Zapisała swoje nazwisko
i numer telefonu na jednej z żółtych karteczek, które stale ze sobą nosiła. – Zresztą, ja i tak się odezwę.
– Tak. Może emocje opadną – powiedziała pogodna lekarka i dodała nieoczekiwanie twardo: – Ma pani rację. Trzeba się dowiedzieć, co się
stało.
Sprawiała wrażenie, jakby nie rozumiała, dlaczego fakty uparcie nie chcą się układać w sensowną całość. Maria była przekonana, że myśli
o zupełnie innych faktach niż ona.
7
Wróciła do domu przed siódmą. Na obiad skończyła zupę pomidorową, którą jadła od trzech dni. Zrobiła pranie, posprzątała w kuchni,
a potem usiadła w otwartych drzwiach na balkon, z nogami na barierce, i paliła papierosa. Było dość chłodno, piętnaście stopni, ale niebo się
wypogodziło i gdyby nie różowa łuna nad miastem, byłoby widać gwiazdy. Jej myśli krążyły luźno wokół rodziny Terleckich, ale nie mogła
powiedzieć, żeby były nimi jakoś szczególnie zajęte. Czuła nad wszystkim jakiś cień i nie mogła zrozumieć, skąd pochodził. Może z niej samej?
Doznała nagłego przeczucia, że okres dobrych zmian w jej życiu dobiegł końca i że radosna gorączka minęła, ustępując miejsca nudnej
stabilizacji.
Wbrew temu, czego świadkiem był tamtego dnia Petro Szewczenko, co widział i co mógł sobie dopowiedzieć, widząc tę skacowaną
jednostkę kiwającą się na falach życia jak uparta boja, Maria rzadko ulegała słabości do alkoholu. Od kiedy prawie rok temu wyprowadziła się
od matki, prowadziła życie spokojne i uporządkowane. Przynajmniej raz w tygodniu wpadała do Anity i Maćka. We wtorki i czwartki chodziła
na basen. Sprzątała średnio raz w tygodniu – czekała, aż się zabałagani, żeby było widać efekt. W weekend zwykle odwiedzała matkę, a co parę
tygodni jechała nad morze. Wynajmowała wtedy mały domek na jedną noc, wieczorem i następnego dnia rano biegała parę kilometrów po
pustej plaży i odpoczywała, leżąc na piasku. Poza tym trochę czytała, od czasu do czasu chodziła do kina i cieszyła się wolnością, której jej
wcześniej brakowało.
W swoim małym mieszkaniu żyła jak w batyskafie spuszczonym na dno oceanu. Zza ścian dochodziły odgłosy życia obcych stworzeń.
„Żadnych świętości! Kuchnia znów brudna!” – krzyczał mężczyzna w mieszkania po prawej. „Synku, znajdź sobie wreszcie żonę, ile ja ci jeszcze
będę gotować” – narzekała matka grubego chłopaka w mieszkaniu po lewej. Piętro wyżej para, która znalazła szczęście przed sześćdziesiątką,
celebrowała je głośno między dwudziestą drugą a dwudziestą drugą dziesięć prawie codziennie z wyjątkiem sobót (zdaje się, że gdzieś wtedy
wyjeżdżali). Przygłuchy, ale żwawy i najwyraźniej długowieczny dziadyga z dołu słuchał nocami Radia Maryja (to już zawsze będzie mnie
prześladować, do ich końca albo mojego, myśli Maria ze stoickim spokojem; jej babcia również była wielbicielką tego radia).
To wszystko jej nie przeszkadzało. Jedyną rzeczą, która ją wkurzała, były plany rozbudowy osiedla. Dowiedziała się o nich przypadkiem. To
było zaledwie miesiąc temu, pod koniec kwietnia. Zima trwała w tym roku bardzo długo. Jeszcze w Wielką Niedzielę, 31 marca, spadł śnieg.
Niecały miesiąc później akacje były wciąż gołe, ale trawa pod nimi już się zazieleniła. Maria stała na balkonie, który liczył sobie stopę
szerokości, oparła się o barierkę i paliła ostatniego wieczornego papierosa. Na balkon wyjrzał mężczyzna z mieszkania po prawej: wieszał
pranie. Był to mały, nerwowy facet pod pięćdziesiątkę. Pracował jako kierowca i Maria często sobie wyobrażała, jak wymyśla innym kierowcom
przez otwarte okno. Dla niej był zawsze bardzo miły, podobnie jak ona dla niego. Zaczęli rozmawiać o pogodzie i nagle on zagaił o akacjach.
– Już niedługo, co? – powiedział.
Maria nie zrozumiała, więc dodał:
– Już niedługo będziemy mieli taki widok.
A potem, kiedy już jej wszystko wyjaśnił, jednocześnie wzburzony i mściwie usatysfakcjonowany, że wszystko na tym świecie zmierza ku
gorszemu, zakończył sakramentalnym: „Żadnych świętości!”, i zniknął w mieszkaniu.
Zarząd spółdzielni od lat szukał każdego zdatnego do zabudowania skrawka przestrzeni, a potem ogłaszał przetarg na budowę bloku.
Mieszkańcy protestowali, ale do tej pory nie przynosiło to żadnego efektu: po prostu mieszkańcy byli rozproszeni, a zarząd zjednoczony. Na
jego czele stała Dobrosława Terlecka, babka chłopca, który zginął w wypadku na Trosce. Z pozoru wyglądała na egzaltowaną, delikatną starszą
panią, ale ci, którzy znali ją trochę lepiej, wiedzieli, że jest twarda jak skała, a spektakularne napady histerii, z których była znana, były tylko
czymś w rodzaju wyrafinowanych aktów dezinformacji.
Maria miała trzydzieści jeden lat, ale po raz pierwszy zobaczyła z bliska demokrację w działaniu. I mogła powiedzieć jedno: było to
wyjątkowo bezczelne kurewstwo. Na jednym z zebrań spółdzielni dała zresztą wyraz swojemu stanowisku w sposób jeszcze parlamentarny, ale
na tyle dosadny, że przewodnicząca Terlecka zaczęła krzyczeć i płakać i opuściła salę, gubiąc dokumenty. Nikt nie miał jednak wątpliwości, że
za kulisami wszystko toczyło się dalej ustalonym rytmem.
Szeregowi członkowie spółdzielni zaczęli więc spotykać się po mieszkaniach i piwnicach, niczym u Barei, i naradzać się, jak nie dopuścić do
likwidacji parku. Wieczorami krążyli po osiedlu z własnymi krzesełkami, jakby szli na przedstawienie plenerowe, i wszystko to byłoby nawet
zabawne, gdyby widzów nie było z każdym tygodniem mniej i mniej.
Kiedyś Maria marzyła o domu na wsi. Przy jej zarobkach był to plan całkowicie nierealny i mógł się udać tylko wtedy, gdyby matka
przepisała jej jedną ze swoich działek. Nieduży dom, pies, kilka drzew. Tak miała wyglądać jej przyszłość. Ostatecznie nic z tego nie wyszło.
Matka miała inne plany, zarówno co do Marii, jak i co do działki. Kiedy w końcu po latach życia z matką pod jednym dachem i czekania na jej
zmiłowanie Maria straciła złudzenia i zaczęła szukać mieszkania w Ostolinie, chciała mieć przynajmniej przyzwoity widok z okna.
Prawda była taka, że teraz nie miała wyboru. Jeśli za jakiś czas w miejscu parku powstanie blok, będzie musiała się do niego przyzwyczaić.
Włożyła w to mieszkanie wszystkie swoje oszczędności, nie mówiąc o kredycie, i nie stać jej było na kupno innego mieszkania o zbliżonym
standardzie.
Nic dziwnego, że była wkurzona.
Koło dziewiątej zadzwonił telefon. To Anita chciała wiedzieć, jak minął jej pierwszy dzień w pracy bez włosów. Maria słyszała w tle śmiech
Melity i głos Maćka. Spytała Anitę, czy kojarzy kogoś z rodziny Terleckich – może ich dzieci chodziły do szkoły w Gosztowie? Nie, Anita nikogo
takiego nie znała, ale była już wprowadzona w temat przez Szewczenkę, co prawda tylko telefonicznie, bo w weekend wyjeżdżali i nie mogła
wziąć udziału w przesłuchaniu Alka. Trzy czy cztery razy była nieoficjalną konsultantką w sprawach z udziałem dzieci, a ponieważ się
sprawdziła, Maciek namówił ją, żeby robiła to oficjalnie, jako biegły sądowy.
Kiedy już się rozłączyły, Maria pomyślała, że powinna ją wypytać o zachowania ludzi pod wpływem szoku. Czy w ich postępowaniu można
odnaleźć racjonalne jądro? Czy skutki takiego szoku, na przykład utrata pamięci, mogą mieć trwały charakter? A jeśli nie, to jak szybko mijają?
Miała nawet ochotę od razu do niej zadzwonić, ale potem przyszło jej do głowy, że to przecież nic pilnego. Nie chciała psuć im wspólnego
wieczoru, wiedziała, że nie mają ich zbyt wiele.
Potem siedziała w wannie, słuchając płyty Rain Dogs Toma Waitsa, swojej ulubionej, i sąsiada pomstującego na brudne kafelki. Powoli
przestawała się dziwić, że rodzina ma go dosyć.
Poszła spać koło jedenastej.
Śnił się jej dom, którego nie zbudowała.
===Pglt DzYPaQw7W TsI M AM 1AzdRZQNgW T8J OV1sD25ebQs=
WTOREK 21 MAJA
8
Irena Gajda miała sześćdziesiąt osiem lat i głowę na karku.
Były to dwa fakty, co do których nie było żadnych wątpliwości.
Jej uroda przeminęła, lecz nie bez śladu. Oczy wciąż były żywe i intensywnie niebieskie, rysy wyraziste, figura szczupła i kobieca, włosy
jasne i gęste. Wiek najbardziej odbił jej się na dłoniach, toteż czasem przyglądała się im z czymś w rodzaju smutnej zadumy. Traktowała swoją
urodę jako coś, z czym mogła iść przez świat z podniesionym czołem, ale też jako rzecz naturalną, której nie poświęcała zbyt wiele uwagi,
podobnie jak człowiek zdrowy nie pyta, czemu jest zdrowy i czym sobie na to zasłużył.
Przede wszystkim jednak miała głowę na karku.
Co do tego nie było wątpliwości.
Ostatnie lata przyniosły jej sporo zmartwień, chociaż nie tak poważnych jak w poprzednich latach. Nawet śmierć matki, wierzyła, była dla
niej wybawieniem. Nie była poważnie chora, zaczęła jednak tracić pamięć i stopniowo pogrążała się w irracjonalnym lęku, w nieustannym
poczuciu zagrożenia. Pewnego dnia serce odmówiło jej posłuszeństwa, a ponieważ choroby serca były u nich dziedziczne, Irena z całkowitym
spokojem przyjmowała, że z nią będzie tak samo.
Od paru lat była na emeryturze. Nie miała starych rodziców, których musiała doglądać. Była wdową, chwała Bogu. I nie miała wnuków,
które by jej potrzebowały.
Niestety.
Inaczej wyobrażała sobie swoje późne lata. Nie taki był plan.
Obydwie córki odsunęły się od niej. Jedna nie miała własnej rodziny i mogłaby wciąż mieszkać z matką, ale wolała klitkę w bloku od
rodzinnego domu z ogrodem. Druga postanowiła zamieszkać na drugim końcu wsi, chociaż mogła pobudować się tuż za płotem. Irenę
zabolało zwłaszcza to, że wolały do tego dołożyć, niż żyć blisko matki. Na przykład jej starsza córka Iza zapłaciła wysoki podatek od darowizny,
żeby sprzedać działkę, którą dostała od Ireny, a potem kupiła inną, droższą i mniejszą. Jaki był w tym sens? Irena nie potrafiła tego zrozumieć,
a odpowiedzi na pytania, które zadawała, były obraźliwie zdawkowe.
I Maria, i Iza wciąż mieszkały blisko Ireny, ale nie tak blisko, jak by mogły. Dały jej w ten sposób do zrozumienia, że mają swoje życie,
w którym ich matka może uczestniczyć tylko na specjalne zaproszenie. Ale tych zaproszeń nie było znowu tak wiele. Irena nie miała wyjścia,
musiała to zaakceptować, ale stosunki między nimi popsuły się siłą rzeczy.
Z nudów włączyła się w działalność koła parafialnego i klubu seniora, a jej obecność przysporzyła tym stowarzyszeniom kilku, jeśli nie
kilkunastu nowych męskich członków. Niektórzy całkiem otwarcie ją adorowali i nie zrażało ich nawet to, że nie zwracała na nich uwagi. Te
umizgi były dla niej dowodem nieprzemijającej męskiej głupoty. Jej mąż zapewnił jej wrażenia, za którymi nie tęskniła, a wszelkie znaki na
niebie i ziemi wskazywały, że inni byliby niewiele lepsi.
Przede wszystkim jednak Irena akceptowała rolę, którą wyznaczał jej wiek. Nie zamierzała na stare lata robić z siebie pośmiewiska.
Tak naprawdę już od dawna żyła życiem innych i tylko to przynosiło jej satysfakcję.
Tylko czyim życiem miała żyć, skoro została z niego wykluczona?
I właśnie wtedy jak z nieba spadła jej Mela. Dokładnie tak, jakby Irena ją sobie wymodliła.
Maciek, ojciec Meli, był siostrzeńcem Ireny, a więc Mela była jej cioteczną wnuczką. Maciek dużo pracował i często wyjeżdżał, więc jakby go
wcale nie było. Anita, jego żona, była praktycznie samotną matką. I potrzebowała pomocy.
Na przykład dzisiaj musiała jechać na jakieś spotkanie. Trudno wszędzie ciągnąć ze sobą dziecko. Zadzwoniła więc do Ireny i prosiła ją,
żeby do nich zajrzała.
Ale Irena nie zagląda.
Ona po prostu jest.
Jest niezastąpiona.
Dała już małej obiad, przebrała ją i przewinęła niezliczoną ilość razy. Kiedy Mela spała, zrobiła pranie, a poprzednie wyprasowała. Nakarmiła
psa i posprzątała w kuchni. Była z Melą na spacerze i wpadła do sąsiadek.
Mela jest trochę płaczliwa, ale poza tym to bystre i ładne dziecko: skóra zdjęta z matki. Zaczyna już mówić i w śmieszny sposób powtarza
niektóre słowa z wierszyka o misiu, który nie chce podać łapki. Potrafi też trochę chodzić, chociaż musi się jeszcze czegoś przytrzymywać.
Najchętniej wykorzystuje do tego psa. Jeśli pies idzie gdzieś za swoimi sprawami, mała próbuje go dogonić. Irenie nie bardzo się to podoba,
nie lubi psów, uważa, że są niebezpieczne i roznoszą zarazki. W końcu jednak i on zdobywa jej sympatię, bo kiedy Irena krzywi się na jego
widok, kiedy coś mu wypomina, pokornie spuszcza łeb i odwraca wzrok. Wydaje się łagodny, no i Anita ufa jego psiej naturze.
Teraz również pies prowadzi dziecko po trawie, idzie krok czy dwa i odwraca się, żeby zobaczyć, czy mała za nim nadąża, a potem stoi
cierpliwie z wywalonym jęzorem, jakby się uśmiechał, i pozwala, żeby trzepała go po grzbiecie albo ciągnęła za kłaki (Irena zawsze ją wtedy
upomina, nie z troski o psa, ale o jego reakcję). Jest ciepłe, słoneczne popołudnie, a Irena z Melą i z psem siedzą w wypielęgnowanym
ogrodzie Anity. Trzeba szczerze powiedzieć, że Anita nie nadaje się do prac domowych (dlatego z taką wdzięcznością przyjmuje pomoc Ireny),
ale za to chętnie grzebie w ziemi. Ostatnio nawet półżartem rozważała, czy nie powinna się przekwalifikować. Z zawodu jest psychologiem, ma
etat w miejscowej szkole i zamierza od września wrócić do pracy. Chodzi oczywiście o pieniądze. Jakiekolwiek by były, zawsze to jakiś grosz.
Irena gorąco ją do tego namawia. Po wszystkich udrękach własnego macierzyństwa Ireny Mela dostarcza jej wyłącznie czystej radości.
I jest jeszcze coś, czego Irena może do końca sobie nie uświadamia, ale bardzo silnie odczuwa. Dzięki nim, dzięki Meli, Anicie i Maćkowi,
czuje się częścią jakiegoś wyższego porządku, może nie aż boskiego, ale na pewno ludzkiego. Uczestniczy w spełnionym śnie o szczęśliwej
rodzinie i ładnym domu na przedmieściach. Dostrzega wokół siebie spokój, umiar, ciche piękno tego otoczenia, w którym między stare drzewa
wkomponowano harmonijnie nowy ogród. Teraz godzinami może martwić się wyłącznie o to, że Mela za mało je albo że Anita za lekko ją
ubiera.
Ostatnio coś się jednak psuje.
Zdrowy rozsądek nakazał jej zignorować pierwsze oznaki, ale nie o nich zapomnieć. Potem mogła wszystko podsumować i wyznaczyć
moment przesilenia. To moment, w którym wielu drobnych sygnałów alarmowych nie da się już ignorować. Anitę, którą Irena kocha jak
własną córkę, wyraźnie coś gnębi. Próbowała ją nawet o to delikatnie podpytać, ale Anita odpowiadała, że to z niewyspania. Mela ząbkuje i nie
daje jej pospać.
Po Meli nic podobnego nie widać.
Irena długo się nad tym zastanawiała, ale nie była w stanie wyznaczyć żadnego punktu początkowego, momentu, od którego zaczęła
wyraźnie czuć, że coś jest nie tak. Ale widzi to: Anita wpatruje się w jakiś punkt za oknem i nie słyszy, co się do niej mówi. Anita siedzi bez
ruchu na huśtawce i nie widzi tego, że Mela je z psem z jednej miski. Anita pozornie bierze udział w rozmowie i nagle wygłasza uwagę, z której
wynika, że w ogóle nie wie, o co chodzi.
A potem następuje moment przesilenia.
Anita podrzuciła jej Melę, bo chciała jechać do sklepu ogrodniczego. Miała upatrzoną różę, znała nawet jej łacińską nazwę, której oczywiście
Irena nie zapamiętała. Zapamiętała tylko, że Anita wybrała ją dlatego, że przypominała dziko rosnące pnące róże. Zdążyła już wejść w bliższe
relacje z miejscowym sklepem ogrodniczym i sprowadzili ją specjalnie dla niej.
Podobno, bo Irena nigdzie jej nie widziała.
Ogród jest oczkiem w głowie Anity. Godzinami wybiera w katalogach rośliny, a potem zastanawia się, gdzie je posadzić i czego będą tam
potrzebować. Irena przyzwyczaiła się do tego, że Anita może jeść byle co, karmić swoją córkę zupkami ze słoików i wesoło reagować na to, że
mała babrze się w piachu, czarna od stóp do głów, z psem u boku.
Ale nie do tego, że zaniedbuje coś, co ma korzenie.
Mela kroczek po kroczku dotarła do rozwartej psiej paszczy, a potem włożyła w nią rękę. Irena zerwała się z krzesła i zabrała dziecko, które
natychmiast zaczęło płakać.
– Nie robimy tak pieskowi – tłumaczyła wrzeszczącej małej, obnosząc ją po ogrodzie. – Bo piesek odgryzie ci rączkę…
Wytarła ją mokrymi chusteczkami, co jeszcze bardziej nie spodobało się Meli. Pies chodził za nimi z pochylonym łbem, jakby brał winę na
siebie. I słusznie, bo inaczej Irena zamknęłaby go w kojcu.
– Ząbki ci rosną? Dajesz matce w kość? – pytała Meli.
Wcisnęła jej skórkę od chleba i mała wreszcie się uspokoiła, ssąc ją z gniewem.
– No popatrz – sapnęła Irena z satysfakcją. – Babcia wie, co dobre.
Babcia jest może starą kwoką, ale nie straciła zdrowego rozsądku, powiedziała sobie w myślach.
Okrążyła cały ogród z dzieckiem na biodrze. Nie zauważyła żadnych zmian. Potem wyszła na podjazd przed domem i zajrzała do ich starej
zafiry. Pnąca róża wciąż była w środku, chociaż został z niej tylko smętny, goły badyl.
– A czemu twoja mama nie wyjęła tej biednej różyczki? – powiedziała do Meli.
Mela zwieszała się jej z biodra. Pies oblizywał chleb, który później znów powędrował do buzi dziecka.
Irena nie zwróciła na to uwagi, bo właśnie, być może pod wrażeniem łysego badyla, przyszła jej do głowy własna córka.
Maria. Ta mniej udana.
Ale przynajmniej pracowała w policji.
9
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Irena Gajda snuła niewesołe rozmyślania na temat życia i niewdzięcznych dzieci, jedno z tych
dzieci stało się przedmiotem całkiem innych rozważań.
Petro Szewczenko stał w oknie pokoju numer dwadzieścia trzy na pierwszym piętrze komendy powiatowej policji w Ostolinie i odprowadzał
wzrokiem szczupłą, wyprostowaną postać Marii, przemierzającą energicznym krokiem parking komendy.
Mógł powiedzieć całkiem dokładnie, kiedy to się zaczęło. Nie tak dawno, trochę ponad tydzień wcześniej. Była sobota, chwilę przed
południem. Od razu sobie tego nie uświadomił, ale potem ciągle wracał do niego obraz dziewczyny stojącej w przeszklonych otwartych
drzwiach na balkon. Poza tym, że była bardzo szczupła, prawie chłopięca, miała zaskakująco pełne biodra, okrągłe jak jabłko. Włosy, ścięte
najwyżej na dwa centymetry, odsłoniły siatkę białych blizn na głowie. Miała na sobie prostą białą podkoszulkę na ramiączka i luźne spodenki.
Przez cienką bawełnę odznaczał się każdy szczegół ciała: płaski brzuch, wgłębienie pępka, symetryczne linie żeber, nieduże, miękko
zaokrąglone piersi. Patrzyła gdzieś w bok, mrużąc oczy od słońca, jakby zniesmaczona nadmiarem światła i ciepła, ale zbyt znużona, żeby się
schować.
Było coś obraźliwego w tym, że nic sobie nie robiła z jego obecności.
Pomyślał wtedy, że nawet gdyby była ostatnią kobietą na świecie, i tak nie zwróciłby na nią uwagi.
Chuda, z okrągłym tyłkiem i szramami na głowie.
No i tak to się właśnie zaczęło.
Zadzwoniła do niego w tamtą sobotę jakieś pół godziny wcześniej i poprosiła, żeby przywiózł alkomat. Nigdy nie prosiła o podobną
przysługę, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Każdemu zdarza się przeholować. Mogła oczywiście sama pójść na komendę, ale rozumiał, że wolała
sobie oszczędzić komentarzy ze strony kolegów.
Dochodziła jedenasta. Było słonecznie, bardzo ciepło, chociaż meteorolodzy od paru dni zapowiadali burze. Właściwie był zadowolony, że
wyjdzie z domu i może nawet uniknie cotygodniowej wyprawy do Lidla.
Pojechał na komendę, wziął sprzęt, zaparkował pod jej blokiem, wdrapał się na trzecie piętro, a potem stał pod drzwiami i bezskutecznie
naciskał dzwonek. Słyszał, że działa, ale poza tym nic, żadnego ruchu, żadnego odzewu. Z innych mieszkań dochodziły dźwięki telewizorów
i odkurzaczy, brzęczenie naczyń, śmiech: sobotnie przedpołudnie. Żarówka zgasła, ale na klatce było jeszcze dość światła, spływającego ze
świetlików dwoma szybami biegnącymi w dół wzdłuż schodów. Wpatrywał się w wirujące w słońcu drobinki kurzu i zastanawiał, czym sobie na
to zasłużył: na ten telefon, na głupi dowcip, na taką sobotę i na byle jakie życie, od samego początku.
Z mieszkania naprzeciwko wyjrzał nieduży grubas, ogolony na zero i nie wiedzieć czemu wesoły.
– Pewnie jest pod prysznicem – powiedział. – Pan zaczeka.
Zamknął drzwi i natychmiast przylgnął do nich z drugiej strony jak glonojad.
No i rzeczywiście, pojawiła się za chwilę, zawinięta w czerwony ręcznik i trochę zawstydzona. Dłonią przejeżdżała po krótko ostrzyżonych
włosach. Kiedy ją ostatnio widział, miała ich znacznie więcej. Dopiero po chwili zrozumiał, że zawstydza ją brak włosów, a nie brak ubrania.
– Dzięki, że przyszedłeś.
Cofnęła się do środka i znikła w łazience.
Wszedł i zamknął drzwi. Zdążył się już lekko wkurzyć, raczej przez grubasa niż przez to, że czekał. Nigdzie się przecież nie spieszył. Córka,
która miała według planu spędzić u niego weekend, wyjechała na wycieczkę. Podobno go uprzedzała, ale jakoś nie potrafił sobie tego
przypomnieć.
Wyszła po chwili w podkoszulku i spodenkach i wyniosła ręcznik na balkon. Właściwie nie był to balkon, ledwie barierka za drzwiami. Cały
blok, w którym mieszkała, był pomnikiem ery niedoboru, pełnym małych klitek co pół kondygnacji, ze ślepymi kuchniami i ciasnymi
łazienkami. Jej mieszkanie było całkiem przyjemne, w każdym razie po wąskiej, zatęchłej klatce schodowej przeżył bez mała wstrząs, kiedy się
w nim znalazł. Prawie wszystkie ściany działowe zostały wyburzone, a z dwóch połączonych pokoi i przedpokoju powstała niezbyt intensywnie
zagospodarowana przestrzeń. Mebli było niewiele: dwa granatowe fotele, chyba z Ikei, jednoosobowe raczej łóżko, niski stolik, szafka na
książki, prehistoryczny wieszak na ubrania. Na parapecie stał duży kaktus w terakotowej donicy. Brak telewizora od razu rzucał się w oczy, za to
przy łóżku leżał laptop. Peerelowska meblościanka w przedpokoju, oklejona tapetą w morskim kolorze, całkiem już siebie nie przypominała.
Ściany były białe. Na jednej wisiał plakat w zielonej tonacji z dziewczyną w pociągu i nieduże zdjęcie starszej kobiety. Okna wychodziły na
park, ospały wiatr wtłaczał do mieszkania zapach kwitnących akacji.
To w ogóle nie było mieszkanie z tego świata (miał na myśli Europę Środkowo-Wschodnią, Polskę, okolice Warszawy). Przywodziło na myśl
schludny staroświecki pokój hotelowy gdzieś na południu Europy. Przynajmniej takie miał skojarzenia, może przez słońce, które zalewało je od
ściany do ściany.
Nigdy wcześniej u niej nie był, więc poczuł coś w rodzaju potrzeby, żeby to skomentować.
– Ładne mieszkanie – powiedział. – Tylko trochę puste.
– Jeszcze się zagraci – odpowiedziała.
Stanęła przy drzwiach na balkon i czekała, aż wyciągnie alkomat.
– Co ci się stało z włosami?
– Chciałam trochę skrócić i nie wyszło. Sąsiad wyrównał.
Tak go to zaskoczyło, że nie spytał o blizny.
– Ten mały gruby z przeciwka? – zdziwił się. – Wpuściłaś takie coś do mieszkania?
Wzruszyła ramionami.
To jest właśnie ten moment (w pamięci można przeciągać go w nieskończoność), kiedy widzi ją dokładnie w ostrym słonecznym świetle.
Widzi miedziane punkciki piegów na ramionach. Widzi gładką, napiętą skórę, która mieni się w słońcu. Widzi kroplę, która spływa z włosów
i zatrzymuje się we wgłębieniu u nasady szyi. Gdyby miał ją pocałować, zacząłby od tej kropli. Spuszcza wzrok, ale tam czekają już szczupłe
nogi i wąskie stopy i zaraz pojawia się myśl o tych nogach, które zamykają go w uścisku.
Ona nie zdaje sobie sprawy, jakie robi na nim wrażenie. Myśli może, że teraz, kiedy ścięła włosy, całkiem przypomina chłopaka. Proste
brwi, które do tej pory zasłaniała grzywką, nadają jej twarzy chmurny, prawie surowy wyraz. Nie ma w niej kokieterii. Jest skacowana, jest
zmęczona i naprawdę ma go gdzieś.
Coś wydarzyło się tej nocy, to jasne. Coś oprócz niefortunnego pijaństwa, które skończyło się obcinaniem włosów. Ale w mieszkaniu brak
śladów, które zostawiają nawet bardziej niewinne imprezy. Może po prostu wszystko wysprzątała. To by mu się nawet podobało. Sam był
niemal pedantem i nie wstydził się tego. Jedyną rzeczą na świecie, której można być pewnym, jest porządek na biurku.
No więc tak: on zdecydowanie nie jest człowiekiem, który dałby się ponieść szaleństwu. Ponieważ wybrał sobie wystarczająco dziwną pracę
i poznawał w niej wystarczająco dziwnych ludzi, nie miał ochoty wchodzić z nimi w bliższe relacje. Kiedyś szaleństwo go bawiło. Od pewnego
czasu raczej go martwi. Dostrzega pewne jego symptomy u swojej córki. Oczywiście wtedy, kiedy ma okazję.
Oprócz córki, której prawie nie widuje, ma obok siebie kobietę, z którą trochę pomieszkuje i jeździ na zakupy. Wszedł w ten związek siłą
rozpędu po różnych życiowych zawirowaniach, a całkowita bezmyślność, z jaką się to dokonało, niestety ma w sobie coś z szaleństwa.
Wie, że musi się z tego jak najszybciej wyplątać. Nie wplącze się teraz w nic nowego.
Moment, który można potem dowolnie przeciągać, w rzeczywistości trwa może minutę. Dziewczyna wzięła alkomat i dmuchnęła z całej siły,
raz, a potem jeszcze raz (akurat ta czynność nie budziła w nim żadnych erotycznych skojarzeń). Urządzenie pokazało 0,2 promila.
Dopiero wtedy wyjaśniła, że ma niedługo gdzieś jechać i chciała wiedzieć, czy już będzie mogła. Za bardzo się jednak nie spieszyła.
Zaproponowała, że zrobi kawę, dobrą kawę z ekspresu, i spytała, czy jadł śniadanie. Już niemal to poczuł i zobaczył: zapach kawy miesza się
z zapachem akacji, coś tam się smaży na patelni, on przyciąga ją do siebie, a ona odpędza go ze śmiechem, tylko po to, żeby się trochę
podroczyć.
Nie wiedział, co go bardziej zdenerwowało: to, że taka wizja przyszła mu do głowy, czy to, że nie mogła się spełnić. Był zły na siebie
i jeszcze bardziej na nią. W każdym razie wymówił się byle jak i wyszedł.
A potem starał się już o tym nie myśleć.
I coraz gorzej mu to szło.
10
Kobieta, która pojawiła się o czternastej w pokoju numer dwadzieścia trzy, była niewiarygodnie okrągła, obsypana brodawkami i skołowana
jak piłeczka. Przyszła z synem, wysokim, chudym mężczyzną pod trzydziestkę, o jasnej, łysiejącej głowie. Wyglądali razem jak por i seler.
Wbrew swoim protestom mężczyzna został na dole, a Petro zaprowadził jego matkę do swojego pokoju, który natychmiast wypełnił się
zapachem czosnku.
Poprosił, by usiadła, otworzył szeroko okno (na szczęście było ciepło), po czym zajął miejsce przy biurku i wyjął protokół przesłuchań.
– Mój Boże, po co to wszystko – westchnęła jękliwie kobieta, zanim jeszcze cokolwiek powiedział.
Nazywała się Julia Gałązka, miała lat pięćdziesiąt pięć i była tą nieszczęsną opiekunką, która została z braćmi Terleckimi w noc wypadku. Jej
wezwanie było pomysłem prokuratora i wydawało się Petrowi Szewczence czystą stratą czasu.
Po uzupełnieniu danych i uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej Petro poprosił panią Gałązkę, aby opowiedziała o wieczorze
w domu Renaty i Radosława Terleckich od momentu, kiedy się w nim znalazła, aż do następnego dnia rano.
Na czoło pani Gałązki wystąpiły krople potu.
– No więc tak… – zaczęła. – No więc tak… Przyszłam koło osiemnastej. Przywiózł mnie mój syn Jacek. Weszłam do domu… Pani Terleckiej
nie było, był tylko pan Terlecki. Miał gdzieś jechać i nie chciał zostawiać chłopców samych w domu. Gdzie była pani Terlecka, ja nie wiem.
Na chwilę się zablokowała i spojrzała bezradnie na siedzącego po przeciwnej stronie biurka policjanta.
– Czy często zostawała pani z chłopcami? – spytał Petro.
– Nie – odpowiedziała stanowczo pani Gałązka. – Do tej pory dwa razy. Raz w tym roku i raz w zeszłym.
– Czyli była to wyjątkowa sytuacja?
– Tak. Pan Terlecki zadzwonił do mnie godzinę wcześniej i zapytał, czy będę mogła przyjść. Powiedziałam, że tak. To była taka przysługa,
po starej znajomości – dorzuciła nerwowo. – Kiedyś pracowałam u pana Terleckiego w sekretariacie, ale odeszłam z powodów zdrowotnych…
Poczerwieniała i umilkła. Petro skończył pisać i czekał, aż pani Gałązka zacznie mówić, ale najwyraźniej trudno jej było zebrać myśli. Wyjęła
chusteczkę z niedużej torebki, którą trzymała na podołku, i otarła czoło.
– Pani nie jest na rencie – zauważył.
– Nie, ale się staram… – Znów się zaczerwieniła.
– Z jakiego powodu?
– Zwyrodnienie kręgosłupa – powiedziała.
– Proszę się nie denerwować, ja nie jestem z urzędu skarbowego ani z ZUS-u – powiedział Petro. – Mam całkiem inne zadania.
Pani Gałązka uśmiechnęła się niepewnie.
– A więc znalazła się pani w domu państwa Terleckich około godziny osiemnastej.
– Tak. Pan Terlecki był w domu, ale zaraz pojechał. On już tam nie mieszka, wie pan… Nie chcę wnikać w te sprawy między nimi. Ja
o niczym nie wiem. To mnie nawet nie interesuje. Rozchodzą się, to się rozchodzą. Trudno. No więc zostałam z chłopcami.
– Co pani robiła?
– Słucham?
– Pytam o to, co pani robiła w domu państwa Terleckich. Jak pani spędziła te kilka godzin?
– Oglądałam telewizję. – Zaczerwieniła się. – No, tak. Taka jest prawda. Co miałam robić? Oni byli na górze, a ja na dole. To są duże
chłopaki, trudno, żeby ze mną siedziały. Chodziło o to, żeby w domu był ktoś dorosły. Jakby chcieli wyjść, to przecież ja bym i tak ich nie
zatrzymała.
– Miała pani zostać na całą noc?
– Tak.
– I kto miał panią zmienić następnego dnia?
– Nie wiem – przyznała z wahaniem. – Po prostu miałam być, dopóki ktoś nie przyjdzie. Pani Terlecka, pan Terlecki albo jego mama.
– Matkę pana Terleckiego też pani zna?
– Poznałam ją, tak. Wtedy kiedy jeszcze pracowałam u pana Terleckiego.
– Czy chłopcy schodzili na dół, kiedy pani tam była?
– Tak, schodzili parę razy do kuchni. Coś tam sobie brali do jedzenia.
– Rozmawialiście?
– Nie. Nie byli zadowoleni, że przyszłam. Widocznie już wcześniej sobie zaplanowali, że pójdą na ten koncert – powiedziała z rezygnacją. –
Szkoda, że pan Terlecki mnie nie uprzedził, bo bym się bardziej pilnowała.
– A czy pani gdzieś wychodziła? – spytał. – Może do ogrodu albo do łazienki?
– Do łazienki, oczywiście, że do łazienki. Kilka razy. Do ogrodu chyba nie, ale zamykałam drzwi. Było ciepło, więc długo były otwarte.
A potem zasnęłam, sama nie wiem kiedy.
– Co pani jadła lub piła?
Chrząknęła parę razy, jakby nagle rozbolało ją gardło.
– Zrobiłam sobie herbatę. Kanapki przyniosłam ze sobą.
– A więc wypiła pani herbatę i zjadła kanapki. Nic więcej?
– Nic. Tylko to. – I dodała pospiesznie: – Ja nie mogę powiedzieć, że oni mi coś do tej herbaty dosypali albo dorzucili. Byłam zmęczona
i zwyczajnie zasnęłam. Wie pan, najbardziej człowieka męczy, jak nic nie robi. Taka jest prawda. Kiedy jesteś w ruchu, nie możesz się
zatrzymać. A jak już się zatrzymasz, nie możesz się ruszyć. Niszczy mnie ten brak pracy, to życie w zawieszeniu… ale co robić, prawda? Mogę
sobie tylko ponarzekać…
Miała wrażenie, że w jego otwartym, przyjaznym spojrzeniu dostrzegła ślad współczucia, i poczuła się trochę pewniej.
– I co było dalej? – spytał Szewczenko.
– Obudziłam się wpół do jedenastej – powiedziała. – Dokładnie: za dwadzieścia sześć. Wiem, bo spojrzałam na zegar. W domu było
strasznie cicho. Od razu mnie coś tknęło. Weszłam na górę i sprawdziłam pokoje. No i jak zobaczyłam, że chłopców nie ma, to od razu
zadzwoniłam do pana Terleckiego. Nie mógł odebrać, więc tylko mu się nagrałam. Pomyślałam, że jednak trzeba zadzwonić do matki, prawda?
Pani Terlecka odebrała. Powiedziała, że się tym zajmie. Spytałam, czy przyjedzie po chłopców, a ona, że ktoś przyjedzie. Dlatego zadzwoniłam
po syna i pojechałam do domu.
– Nie czekała pani na nich – zauważył Petro.
Pani Gałązka znów zrobiła się czerwona i zaczęła ocierać zroszone czoło.
– Skoro pani Terlecka miała przyjechać, to po co ja miałam siedzieć? Sama, w tym wielkim domu pod lasem. Bałam się zwyczajnie. Nawet
psa nie mają. A w te alarmy to ja nie wierzę. Zanim przyjadą, to człowieka pięć razy zamordują. Niech pan sam powie, czy nie tak?
– Czy syn nie mógł z panią zostać?
– Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Żeby go zapraszać do cudzego domu? To by się mogło nie spodobać panu Terleckiemu.
– O której przyjechał pani syn?
– Około dwunastej. Nie wchodził, tylko puścił sygnał. Zamknęłam drzwi, wzięłam ze sobą klucz i wyszłam.
– Mieszka pani we wsi Górka – zauważył Petro.
– Tak, w Górce, na ulicy Warszawskiej. Ale to pan już wie…
– Jechała pani razem z synem ulicą Leśną. Kogoś państwo po drodze mijali?
Pokręciła głową.
– Chyba nie. Nikogo. Ja w każdym razie nie zwróciłam uwagi.
Petro Szewczenko skończył pisać, przebiegł wzrokiem protokół i podał pani Gałązce.
– Proszę się z tym zapoznać. Jeżeli nie będzie pani miała żadnych uwag, proszę podpisać w tym miejscu.
Wskazał miejsce na podpis. Miał nadzieję, że pani Gałązka nie zgłosi uwag. Czosnek nie należał do jego ulubionych aromatów.
Swoimi uwagami miał zamiar podzielić się z prokuratorem. Niech on się martwi, co z tym dalej robić.
Pani Gałązka sapnęła z ulgą.
Adam się ucieszy, pomyślała. Nie było tak źle, jak się bali.
===Pglt DzYPaQw7W TsI M AM 1AzdRZQNgW T8J OV1sD25ebQs=
ŚRODA 22 MAJA
11
Była ósma dwadzieścia pięć.
Niebo przypominało bury, sfilcowany koc, który gdzieniegdzie się poprzecierał. W ciągu dnia przetrze się tak bardzo, że w końcu porobią się
w nim dziury, a do wieczora całkiem się postrzępi. Ale tymczasem wisiał nisko nad Troską, okrywając ją posępnym cieniem. Znad łąki za
domami unosiła się mgła, poza tym wszystko trwało w bezruchu, nawet bambusowe piszczele wietrznego dzwonka.
Dom nie błyszczał w słońcu. Jego właścicielka wyglądała na dwadzieścia groszy. Wydawała się jeszcze wątlejsza, jeszcze bledsza niż
poprzednio, jej palce tylko markowały uścisk.
– Przepraszam, że panią fatygowałam. Wczoraj nie myślałam jasno – powiedziała. – Niech pani się tym nie zajmuje. To już nie ma
znaczenia. – A potem jeszcze: – To już koniec. Niech pani nie zwraca sobie głowy.
– Nic nie szkodzi. Na tym polega moja praca – powiedziała Maria. – Dowiem się, kto…
– Nie chcę wiedzieć – przerwała kobieta.
W jej przestronnym holu kurz zbił się w kłębki, które turlały się w przeciągu jak pustynne zmartwychwstanki. Maria pomyślała o butelce na
tarasie, chociaż od Terleckiej nie czuć było alkoholu. Pachniała szamponem do włosów. Chyba wreszcie wzięła prysznic.
– Jak się czuje Alek? – spytała Maria.
– Bez zmian – odpowiedziała Terlecka. – Nie odzywa się.
Nic więcej nie powiedziała, a Maria nie miała sumienia, żeby ją dociskać.
12
– O co w tym chodzi? Rozumiesz coś z tego? – powiedziała Maria kilka godzin później, siedząc za swoim biurkiem i mieszając zupę
cebulową w kubku z piosenkarzem Psy, który udawał, że jeździ konno bez konia. Czekała na spotkanie, które miała o dwunastej, i korzystając
z wolnej chwili, zrobiła sobie coś w rodzaju obiadu.
Pytanie było skierowane do kierowniczki rewiru dzielnicowych Katarzyny Danowskiej. Dzielnicowy Jarosław Chudziak, jej wrzód na dupie,
który nie dość że był obecny, to w dodatku z podejrzaną uwagą studiował Kodeks wykroczeń z komentarzem, naturalnie nie wchodził w grę
jako partner do rozmowy.
– A tobie o co chodzi, kobieto? – spytała nieuważnie Danowska.
Przeglądała karty pracy dzielnicowych i wpisywała z boku uwagi zaskakująco drobnym, gęstym pismem.
– Chciałabym wiedzieć, dlaczego zmieniła zdanie – odparła Maria.
Danowska wzruszyła ramionami.
– Po prostu do niej dotarło, że to nie ma znaczenia dla sprawy.
Sprawa wypadku stanęła w martwym punkcie. Obiecujący początkowo wątek Mikołaja Kalety, tego jasnowłosego kolegi, który wracał
z Terleckimi do domu, urwał się, ledwie Szewczenko z Piekarczykiem chwycili go w dłonie. Wojciech Kaleta, ojciec Mikołaja, twierdził, że zabrał
syna z drogi, a dwóch Terleckich na niej zostawił, bo nie chcieli z nim jechać. W zgodnej opinii jego i jego syna zostawił ich całych i zdrowych.
Nie zgłosił się na policję, bo nie miał nic do powiedzenia. Nie jest dumny z zachowania syna przed kamerą na skwerku. W ogóle rzadko bywa
z niego dumny. Szukał go przez cały wieczór, jeździł po ludziach, robił z siebie kretyna. Syn go okłamał, że idzie do kolegi. Głupka z niego
zrobił. Porządna matka, prywatna szkoła, ojciec z dobrej rodziny, a syn łachudra. Ot, zagadka. Oczywiście, gdyby mu powiedział, że chce iść na
koncert, na którym jakiś stary pierdziel przebrany za diabła nawołuje do niejedzenia mięsa, toby mu nie pozwolił. Ale syn przewidująco nawet
o to nie zapytał.
Była to pod pewnymi względami intrygująca rozmowa, ale niczego nie wniosła do sprawy. W dalszym ciągu nie mieli żadnych świadków
oprócz chłopca, który zaniemówił. Mijał kolejny dzień śledztwa i wszyscy robili się nerwowi.
Przez ostatnie dwa dni Maria odwiedzała lokalne warsztaty samochodowe. Wprawdzie oficjalnie nie zajmowała się tą sprawą, ale odczuwała
wewnętrzny przymus, żeby sprawdzić, czy Piekarczyk zajmuje się nią jak należy. I miała nawet małą satysfakcję: dotarła do dwóch, do których
nie zajrzał. Niestety, nic w nich nie znalazła. Spisała numery rejestracyjne i nazwiska klientów i przekazała je Szewczence. Z tego, co wiedziała,
Piekarczyk nie tryskał wdzięcznością.
– Wypadek wypadkiem, a bójka bójką – powiedziała Maria. – To są całkiem inne rzeczy. Chyba Terlecka nie myślała, że coś je łączy.
– Mhm… – mruknęła Danowska, co mogło oznaczać zarówno zachętę, jak i jej brak.
– Bała się, że się narobię? – mówiła dalej Maria. – Już jej nie obchodzi, kto pobił jej syna? No, powiedz, czy to nie jest dziwne?
Danowska odłożyła długopis i sięgnęła po suszone morele, które zawsze miała pod ręką. Odkąd rzuciła palenie, bez przerwy napychała się
takimi rzeczami.
– To się da wyjaśnić na wiele różnych sposobów – powiedziała niewyraźnie. – Może nie chce przyjąć do wiadomości, że czegoś tam
– To się da wyjaśnić na wiele różnych sposobów – powiedziała niewyraźnie. – Może nie chce przyjąć do wiadomości, że czegoś tam
wcześniej nie dopilnowała. Albo że synalek nie był wcale taki święty i nie powiększy grona aniołków.
– Albo już się dowiedziała, co się stało – dodała Maria.
– Albo i tak – powiedziała Danowska i znów wrzuciła w siebie morele. – Nie pytałaś?
– Nie pomyślałam o tym – przyznała. – Zaskoczyła mnie.
– To ją spytaj, jak będziesz miała okazję.
– Ale tak naprawdę myślisz, żeby dać sobie z tym spokój? – spytała sceptycznie Maria.
Danowska wolno pokręciła głową.
– Nie, dlaczego? Zbieranie informacji to nasz święty ustawowy obowiązek. Tyle że nie ma pośpiechu. Daj kobiecie odsapnąć.
Wykończyła do reszty morele, wyjęła torebkę z suszonymi śliwkami i wróciła do pracy.
Dzielnicowy Chudziak wciąż czytał, drapiąc się po niedogolonej brodzie i otwierając przy tym usta ubogie w uzębienie. Nie był to widok, na
którym można by zawiesić oko, zwłaszcza podczas jedzenia, więc Maria przeniosła je na plan Ostolina, umieszczony naprzeciwko jej biurka.
Pośrodku planu znajdowała się duża fioletowa łata. Było to osiedle Gałczyńskiego, na którym mieszkała. Najbardziej atrakcyjne tereny,
w samym centrum miasta.
– Wkurzają mnie ci ludzie – powiedziała nagle. – Myślą, że jesteśmy na posyłki? Szkoda, że nie widziałaś ich domu. Muzeum, nie dom.
Mauzoleum.
– Co? – zdumiała się Danowska, zawieszając długopis nad kartką.
– Terleccy. Coś jest w nich takiego… – Pokręciła głową. – Sama nie wiem…
Nawet Chudziak podniósł oczy znad kodeksu. Danowska zaczęła się śmiać.
– Jak to, nie wiesz? Pieniądze – powiedziała ze śmiechem. – Biedni bogacze. Nikt ich nie lubi.
Maria też się uśmiechnęła.
– Ja lubię. A w każdym razie, na pewno bym lubiła, gdyby należeli do mojej rodziny…
– O, to nie jest wcale takie pewne…
Danowska nagle zwróciła się do Chudziaka:
– Jarku, może w czymś ci pomóc?
– A, nie. Nie trzeba. Już znalazłem, co chciałem – odparł Chudziak chrapliwym, jakby dawno nieużywanym głosem, i zatrzasnął tom.
– A czego szukałeś? – Uśmiechnęła się z fałszywą słodyczą. – Powiedz, może nas to zainteresuje. Powinniśmy uczyć się od siebie
nawzajem.
W ich konwersacji brakowało ostrych słów, ale nadrabiali to w inny sposób. Przez chwilę mordowali się oczami, a potem Chudziak
wepchnął kodeks na półkę i bez słowa wyszedł z pokoju.
– Widziałaś brudasa? – Danowska skrzywiła się z obrzydzenia. – Policjant na służbie. Majestat Rzeczpospolitej zafajdany. Znowu dałam mu
na imieniny pastę do butów. Ciekawa jestem, co z nią zrobił.
Maria miała na końcu języka jakiś dowcip, ale się powstrzymała. Uważała, że im mniej rozmawia się ze zwierzchnikiem o kolegach, tym
lepiej. Nawet jeżeli tak się wyjątkowo składa, że się tego zwierzchnika lubi.
– Możesz mi powiedzieć, po co był ci tydzień wolnego? – spytała nagle Danowska, jakby chciała wykorzystać to, że zostały same. – I co
oznacza ta ogolona głowa?
Maria wiedziała, że Danowska w końcu ją o to zapyta, ale i tak nie była przygotowana na odpowiedź. Gdyby mogła zobaczyć siebie
w lustrze, byłaby pod wrażeniem: miała twarz doskonale nieodgadnioną.
– Co ma oznaczać? – powiedziała wreszcie. – Nic. Po prostu ścięłam włosy.
– Nie masz czasem jakiś problemów? Wiesz, że ze mną możesz pogadać jak z własną matką…
Maria nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła śmiechem.
– Oj, Mańka, Mańka. Z tobą też trudno dojść do ładu – westchnęła Danowska. – Pomyśl, jak ty wyglądasz. To jest służba. Kobiety z taką
głową nie budzą w ludziach zaufania. I jeszcze te blizny…
– Przyzwyczają się – odparła lekko Maria.
– Aha – powiedziała Danowska. – Rozumiem.
Wstała i podeszła do okna. Stanęła na jego tle wielka jak góra. Nic nie mówiła i Maria od razu odgadła, na co się zanosi: zastanawiała się,
czy spuścić na nią całą lawinę, czy jeden kamień.
– Posłuchaj, kochanie – powiedziała wreszcie. – Jesteś dobrą policjantką i masz mnie po swojej stronie. Ale nie staraj się mi tego
utrudniać. Jasne?
– Jasne – odpowiedziała Maria.
Więcej na ten temat nie rozmawiały – co jej zresztą mogła powiedzieć? Ty też będziesz musiała się przyzwyczaić?
Zabrała swoje rzeczy i pojechała na „grupę”.
To nie był jej dobry dzień.
13
„Grupa” była całkiem nową instytucją, wymyśloną przez ustawodawcę w nadziei na to, że im więcej formularzy, sprawozdań,
korespondencji i urzędników, tym szybciej rozwiąże się problem przemocy w rodzinie. Zgodnie z tą logiką kilka albo nawet kilkanaście
przypadkowych osób z różnych instytucji, na przykład ze szkoły czy z ośrodka zdrowia, miało co jakiś czas spotykać się z ofiarą i sprawcą
przemocy i doradzać im, jak wyjść na prostą. Ludzie ci najczęściej nie mieli o tym zielonego pojęcia. Co do ofiar i sprawców, to idea publicznej
spowiedzi również nie przypadła im do gustu, więc zazwyczaj omijali te spotkania szerokim łukiem. W Ostolinie nie było ośrodka dla ofiar
przemocy ani specjalistycznej terapii, cały system pomocy ograniczał się do działań policji.
Kierowniczka rewiru Danowska dbała o to, żeby dzielnicowi działali według starej ustawy, po każdej interwencji raz na miesiąc odwiedzali
rodzinę „dotkniętą przemocą”, jak to się ładnie mówiło, i sprawdzali, co się u nich dzieje. Nie było to wiele, ale lepiej niż nic. Gdyby czekali, aż
„grupa” zbierze się i każe im robić to, co i tak robili, mogłoby to potrwać i rok.
Jaki był tego sens, nikt nie wiedział.
Przewidziany na dziś delikwent, pan K., oczywiście znów się nie pokazał. Nie było w tym zresztą nic dziwnego, bo miał z Marią na pieńku.
Kiedyś podczas jednej z interwencji dostał od Marii w szczękę, a potem w tylną część ciała i spadł ze schodów. Nie wiedziała, czy opacznie
zrozumiała jeden z jego gwałtownych gestów, czy naprawdę chciał się na nią rzucić, ale skutek był właśnie taki: pełny nokaut. Był to szczególny
dzień, tuż przed Wigilią; w mieszkaniu pachniało choinką i płynem do mycia podłóg, a pan K. leżał pod schodami i kwilił jak Dzieciątko Jezus.
Tym razem to on, a nie żona, spędził święta w szpitalu. Potem nawet złożył na Marię skargę, ale żaden z biorących udział w interwencji
policjantów nie potwierdził jego wersji i wszystko rozeszło się po kościach.
W nieoficjalnych relacjach kolegów ten błahy epizod nabrał rozmiarów epickiej bójki. Gość aż fruwał. Nakrył się nogami. Sturlał się jak
piłka. I tak dalej, i tak dalej. Było w tej przesadzie sporo żartów, na które Maria sobie zasłużyła: oni najchętniej już dawno spuściliby mu łomot,
a ona mówiła, jak ważna jest praca z rodziną, terapia, rozmowa, wyciszanie emocji. Oficjalnie traktowała incydent z panem K. jako zawodową
porażkę, ale tak naprawdę był to najbardziej satysfakcjonujący moment w jej policyjnej karierze.
Pan K. i pani K. co prawda się rozwiedli, ale wciąż ze sobą mieszkali. Liczba interwencji w ich domu utrzymywała się na stałym poziomie
i nic nie wskazywało na to, że miała się zmienić, zwłaszcza pod wpływem pogadanek na „grupie”, w których żadne z nich nie uczestniczyło.
Ponieważ niewiele rzeczy tak Marię dobijało jak biurokratyczne przelewanie z pustego w próżne, po wyjściu z „grupy” czuła się zawsze
wypluta i wkurzona. Tymczasem ledwie wsiadła do samochodu, oparła głowę o zagłówek i przymknęła oczy, kiedy w kieszeni odezwała się
Lekka kawaleria. No, nie da mi spokoju, pomyślała Maria.
A potem odebrała.
– Czy ty możesz do mnie przyjechać? – powiedziała matka z pretensją.
To była jej taktyka. Obrazić kogoś i udawać obrażoną.
– Po co?
– Porozmawiać.
– O czym?
– Dowiesz się, jak przyjedziesz.
Maria milczała. Zauważyła, że po wycieraczce chodzi biedronka. Duża, spasiona. Pewnie ta żarłoczna azjatycka odmiana, która wykańcza
nasze siedmiokropki.
– Przyjedziesz? – zniecierpliwiła się matka.
– Zastanowię się – odparła Maria i przerwała połączenie.
Czuła, że daje jej to godzinę, najwyżej dwie. Potem matka znów zacznie dzwonić, a w najgorszym wypadku do niej przyjedzie. A wtedy to
ona zdecyduje, kiedy skończyć wizytę.
14
Stosunki między Marią i jej matką nigdy nie układały się najlepiej, chociaż odkąd Maria się wyprowadziła, wyszły na prostą. Przynajmniej
tak uważała Maria. Matka była zdania, że powinny razem mieszkać, zwłaszcza po śmierci babci. Nigdy w życiu nie mieszkała sama i zwyczajnie
się bała. A poza tym sądziła (i oczywiście miała rację), że tak będzie taniej.
Ale Maria była zdecydowana i nic nie mogło odwieść jej od tej decyzji. Kiedy już kupiła mieszkanie, prawie natychmiast się do niego
przeniosła, mimo że wymagało poważnego remontu. Poczekała tylko, aż robotnicy wyburzą ściany, a potem spała w kuchni na polówce,
dopóki nie doprowadzili wszystkiego do porządku. Między innymi dlatego nie zdecydowała się na wyburzenie dziwnej ścianki z oknem, która
dzieliła kuchnię od reszty mieszkania: stanowiła granicę jej tymczasowego schronienia.
Matka poczuła się opuszczona i nie potrafiła zrozumieć, dlaczego do tego doszło. Wciąż gotowała dla trzech osób – całe szczęście, miała pod
ręką Anitę, tę kulinarną abnegatkę. Poza tym nie czuła się bezpiecznie i kazała zamontować w domu alarm. Pod koniec sierpnia, miesiąc po
tym, jak Maria się wyprowadziła, na budynku zawisła żółto-czarna tabliczka z napisem „Securina”. Maria odebrała to jako zniewagę. Była
gosztowską dzielnicową, a jej własna matka powierzała swoje bezpieczeństwo prywatnej ochronie.
Nawiasem mówiąc, do jej służby też nie miała poważnego stosunku. Kiedy Maria dostała mianowanie na starszego sierżanta, jej matka
prawie popłakała się ze śmiechu. Za każdym razem na jej widok intonowała: „Starszy sierżancie, skąd te łzy, starszy sierżancie, powiedz mi…
Starszy sierżancie…”. Ha, ha, ha! „Starszy…” Ha! Ha! Dalej nie dawała rady. Wreszcie Maria przypomniała jej inną kabaretową piosenkę:
„Przestań już dręczyć mnie, córko grabarza…”. I dopiero wtedy matka (a zarazem córka grabarza) obraziła się i zaprzestała popisów wokalnych.
Tak naprawdę nie miało większego znaczenia, czy Maria była sierżantem, czy nadinspektorem. Mogła dowodzić łodzią podwodną albo
polecieć w kosmos. I tak nie zaimponowałaby tym swojej matce. Problem polegał na tym, że Maria nie miała rodziny i dzieci. A za ten defekt
dostało się od Ireny nawet Szymborskiej. (I co jej po tym Noblu? Usiądzie z nim do Wigilii?).
Te drobne potyczki nie były dla Marii niczym dotkliwym. Ona sama, gdyby tylko chciała, mogłaby ułożyć czarną listę swojego dzieciństwa:
listę głupstw, za które dostała lanie, listę kar za nic, listę wyzwisk i wydumanych zarzutów, listę kpin i upokorzeń. A na końcu tej listy byłby
dom, którego matka nie pozwoliła jej wybudować na swojej działce; wolała oddać ją Izie, która natychmiast ją sprzedała.
Nie da się tego rozplątać i nie ma to już większego sensu. Obie brały udział w pokoleniowej sztafecie krzywd, która zakończyła się na Marii.
Maria lubiła myśleć, że jej dzieciństwo było jak wojna. Przetrwała je i była z tego dumna. Teraz mogła się już śmiać z wygodnej sklerozy matki
i wszystkich przytyków pod swoim adresem, ze Starszego sierżanta, z chodzącej recydywy i nawet z tego, że ktoś obcy buduje dom na „jej”
wymarzonej działce. Miała to już za sobą.
A tymczasem jej matka zachowywała się tak, jakby wciąż jeszcze miała nadzieję, że tę wojnę wygra, że pewnego dnia Maria przyjdzie do
niej i powie: przepraszam, mamo, od dziś będę taka jak Iza. Wreszcie będziesz mogła mnie pokochać.
Komu tak naprawdę należało współczuć?
Matka rzadko do niej dzwoniła – i tylko w sprawach praktycznych. Zdarzało się jej na przykład wyjeżdżać na parę dni z kołem seniorów czy
też klubem parafialnym (Maria nie odróżniała tych dwu towarzystw, a z tego, co wiedziała, skupiały tych samych członków, z wyjątkiem dwóch
czy trzech antyklerykałów płci męskiej). Już tydzień przed taką wycieczką uprzedzała o niej Marię, po czym codziennie dzwoniła
z przypomnieniem, żeby karmić koty i drób i podlewać rośliny doniczkowe. Raz zadzwoniła w imieniu sąsiadki, którą okradziono, ale wtedy nie
owijała w bawełnę. Podobnie jak wtedy, kiedy umarła babcia. Zawsze mówiła wprost, o co chodzi.
O co mogło chodzić tym razem? Po co te dziwne tajemnice?
Może chce, żeby złożyć się na budowę nowego, solidnego płotu, o którym marzy od lat? Albo rozmyśla nad testamentem?
Jeśli to testament, na pewno da jej mniej niż innym. Po co obdarowywać kogoś, kto jest, jak twierdziła, „bezproduktywny”?
Mimo wszystko zdecydowała, że najpierw pojedzie do domu i weźmie prysznic. Powinna się też przebrać, choć nad tym zastanawiała się
chwilę dłużej. Może jeszcze dziś odwiedzić Szyncerów?
Postanowiła, że później zdecyduje, czy do nich zajrzeć. Jeśli dziewczyna nie chce współpracować, to mundur nic nie zmieni. Powinna
również odwiedzić ich szkołę, chociaż raczej nie tam doszło do bójki. Wtedy sprawa otarłaby się o rodziców. Ale przynajmniej sprawdzi wersję
z ławką. Dlaczego od razu nie przyszło jej to do głowy?
Chyba jednak nie traktowała tej sprawy poważnie, dopóki Terlecka się nie wycofała.
Wyszła z samochodu i zdjęła biedronkę z okna. Skubana, ugryzła ją w palec i odleciała.
Tak to jest, jak chcesz komuś pomóc.
15
– Trudno być twoją matką – oświadczyła Irena Gajda, patrząc na swoją niemal pozbawioną włosów córkę. – Naprawdę nie potrafię cię
zrozumieć.
Maria siedziała za stołem i kroiła kotlet schabowy. Irena stała przy kuchni i przyglądała się jej z czymś na kształt głębokiej troski.
O cokolwiek mogło chodzić, na razie nie było o tym mowy. Obiad był jeszcze ciepły i w związku z tym miał pierwszeństwo.
– Nie przejmuj się, mamusiu. Ja siebie też nie rozumiem – powiedziała lekko Maria.
– No, to mi ulżyło – odparła urągliwie Irena i założyła ręce na piersiach.
Tyle lat patrzyła na Marię ze zdumieniem, które z biegiem lat raczej rosło, zamiast maleć: jak to możliwe, że to moje dziecko? Ale
oczywiście nie miała co do tego wątpliwości. Tamtego dnia na porodówce oprócz Marii urodzili się sami chłopcy. Maria też była jakby chłopcem
i z wyjątkiem dużych niebieskich oczu, które miała po niej, całkowicie przypominała swojego ojca, beztroskiego pijanicę.
Taki pech.
– Wychudłaś – westchnęła.
– Dzięki – odpowiedziała Maria.
– Mówię poważnie.
– Ja też. Nie chcę przytyć.
– Mówię przecież, że schudłaś. Źle się odżywiasz.
– Zaraz się udławię.
Irena odwróciła się i zaczęła bez potrzeby stukać garnkami, a potem wyszła do pokoju. Maria spokojnie dokończyła obiad, a potem napiła
się kompotu.
Słodki jak diabli.
Matka przesłodziła kompot. Niedobrze.
Poszła do pokoju i zastała matkę siedzącą w fotelu, z tą chmurną miną, którą ostatnio tak często jej prezentowała. Ledwie zdążyła usiąść,
a już chciała się poderwać.
– Anita ma kłopoty – rzuciła matka takim tonem, jakby to Maria była temu winna.
– Kłopoty? Jakie kłopoty?
– Nie wiem – odparła Irena. – Ty się musisz dowiedzieć. Po to do ciebie zadzwoniłam.
Maria odpięła guzik w spodniach. Ile można jeść? Musimy się częściej kłócić, pomyślała.
– Słyszałaś, co powiedziałam?
– Poprosiłaś Securinę, żeby się tym zajęli?
Matka ze złością uderzyła dłońmi o uda.
– Maria!
Maria przyglądała się swojej matce, próbując rozpoznać dalsze oznaki osłabienia umysłowego. A potem przypomniała sobie, że to przecież
jej matka, ta sama od lat. Węszy zło tam, gdzie go nie ma, i nie dostrzega tam, gdzie jest, choćby się miała o nie potknąć.
– I co ja mam zrobić według ciebie? – Z trudem opanowała złość. – Przesłuchiwać ją? Śledzić?
– Myślałam, że się przyjaźnicie – stwierdziła Irena. – To cię chyba do czegoś zobowiązuje.
Maria wolno skinęła głową. Nagle przyszło jej do głowy coś absurdalnego: ona sama w jednej z peruk Anity, a konkretnie
w pomarańczowym afro, kryje się za drzewem.
– Nie do tego, żebym ją szpiegowała w twoim imieniu – powiedziała, wstając.
Irena poczerwieniała.
– Ty zawsze wszystko rozumiesz tak opacznie! W ogóle nie można się z tobą dogadać!
– Jak będzie potrzebowała pomocy, to sama cię poprosi.
Maria ruszyła do wyjścia, a Irena poderwała się za nią.
– A jak się wstydzi?
– Czego miałaby się wstydzić?
Maria przystanęła i odwróciła się do matki.
– Już coś tam wykombinowałaś, tak? Przyznaj się, mamo: co ci chodzi po głowie?
– Nie będziemy rozmawiać tym tonem – Irena odzyskała godność. – W ogóle nie zamierzam dłużej z tobą dyskutować. Gdyby wszyscy żyli
tak jak ty, każdy mieszkałby na bezludnej wyspie.
Maria oszczędziła sobie komentarza, że wyspa zamieszkana nawet przez jednego człowieka przestaje być bezludna. Poza tym przyznawała
matce rację. Ale tylko w sprawie wyspy.
– Nic nie kombinuj. – Wymierzyła w nią palec. – Bo pójdę do Anity i wszystko jej opowiem. A wtedy koniec z Melą. Zobaczysz.
Irenie krew odpłynęła z twarzy i wciąż sterczała w drzwiach jak żona Lota, kiedy Maria wsiadła do samochodu i wyjechała z podwórza.
16
Z początku miała zamiar pojechać do Anity i wszystko jej opowiedzieć. Nawet skręciła w tamtą stronę, ale zaraz zmieniła zdanie i zaczęła
zawracać tak gwałtownie, że o mało nie wjechała do rowu. Potem wytoczyła się wolno z Morwowej i jeździła ulicami Gosztowa, dopóki się nie
uspokoiła.
Jej wybuch, patrząc z boku, nie miał żadnych racjonalnych podstaw. Żeby go zrozumieć, trzeba by się zagłębić w całe lata wspólnego
burzliwego pożycia matki i córki, dziesiątki niesnasek, nieporozumień i co najmniej jednej tragedii, przejrzeć wnikliwie jak archeolog pokłady
wzajemnych pretensji i może wtedy ich stosunek zyskałby na jasności.
Trzeba by na przykład wiedzieć, że Maria miała chłopaka, który ją zgwałcił i którego jej matka uwielbiała. Trzeba by wiedzieć, jakich metod
używała, żeby ich znów połączyć. Trzeba też dodać na jej usprawiedliwienie, że długo nie miała pojęcia o gwałcie. Nie miała, ponieważ przez
całe życie ignorowała to, co widziała, i to, co słyszała, jeśli nie zgadzało się z jej z góry przyjętą wizją rzeczywistości.
Trzeba by również wiedzieć, że nikt tak dobrze jak Maria nie znał tej rodziny i jej tajemnic. Nie znała ich z pewnością jej matka. Nie
wiedziała na przykład tego, że Maria już raz ratowała Anitę i Maćka, czy raczej ich małżeństwo. Oczywiście, to, że wciąż trwało, nie było jej
zasługą. Przede wszystkim Maciek przestał zachowywać się jak chłopiec i wziął odpowiedzialność za swoje decyzje. Anita wybaczyła mu zdradę.
On okazał się świetnym mężem i ojcem. Sprawiał wrażenie, jakby był z tym szczęśliwy, ale czy można ocenić to z boku? Może jednocześnie był
i nie był. Może to mu nie wystarczało. Co ona może o tym wiedzieć?
Problem polegał na tym, że Maria w swoim własnym mniemaniu uważała, że wie. Nie dopuszczała nawet myśli, że jest inaczej. A na pewno
nie dopuszczała myśli, że jej matka może to wiedzieć lepiej od niej.
Nie ma mowy. Jej matka myli się z zasady.
Oczywiście, Maria też miała na koncie pewne pomyłki dotyczące własnej rodziny, a co gorsza, własnej siły sprawczej. Jeszcze w zeszłym
roku, kilka miesięcy po rozwodzie, pierwszy mąż Izy przyjeżdżał do Marii i wypłakiwał się jej na ramieniu. Żal jej było tego wielkiego, ciepłego
faceta, który umiał poradzić sobie ze wszystkim oprócz rozstania. Z czasem weszło mu to w zwyczaj: prawie każdą sobotę spędzał u niej, pijąc,
płacząc i cytując poetów. Któregoś dnia przyłapała go ze śrubokrętem nad kasetką z bronią. Gdyby kasetka nie była zamknięta na klucz
i przykręcona do dna szafy, skorzystałby z okazji i strzelił sobie w łeb. Nawet o tym nie rozmawiali, po prostu kazała mu się wynosić. Od tego
czasu widziała go tylko raz, na wigilii. Słyszała, że wziął się w garść. Podobno nawet kogoś sobie znalazł. Zdaje się, że jej współczucie tylko
przedłużało jego depresję.
Maria nie była w stanie tego zrozumieć. Nie pojmowała tej gwałtownej, nieopanowanej potrzeby bycia z drugim człowiekiem. Nie miała
takiego modułu albo tyle razy dostała w kość, że się zepsuł. Nie zakochiwała się. Nie chodziła z nikim do łóżka. Nie marzyła o tym, żeby założyć
rodzinę. Nie wiedziała, czy była taka zawsze, czy to była reakcja obronna organizmu. Wiedziała tylko, że lepiej nikomu tego nie tłumaczyć.
Ludzie mogli uwierzyć we wszystko, tylko nie w to, że jest samotna i szczęśliwa, nawet jeżeli sami nie doświadczali satysfakcji we własnych
związkach.
I na tym polegał kolejny problem: postanowiła, że już więcej nie będzie się angażować w poplątane sprawy swojej rodziny. Już nigdy
===Pglt DzYPaQw7W TsI M AM 1AzdRZQNgW T8J OV1sD25ebQs=
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
===Pglt DzYPaQw7W TsI M AM 1AzdRZQNgW T8J OV1sD25ebQs=
Dochodzi północ. Na granatowo-czerwonym niebie odbija się łuna świateł nad miastem. Chmury biegną szybko ze wschodu na zachód, wiatr przetacza się nad lasem. Sosny trzeszczą, skrzypią wysoko nad głowami. Zdaje się, że cały las przegina się to w jedną, to w drugą stronę. Po lewej stronie drogi stoi samochód. Ma włączone reflektory i pulsujące pomarańczowe światła awaryjne. Światła przecinają ciemność, która wydaje się przez to jeszcze bardziej nieprzystępna i wroga. Przy samochodzie widać trzy sylwetki – dwóch chłopców i starszego mężczyzny. Jeden z chłopców z całych sił obejmuje mężczyznę i płacze. Dorosły nie odwzajemnia uścisku, machinalnie poklepuje tylko chłopca po plecach. Ten coś mówi: urywane zdania, które bez przerwy powtarza: „Nic nie mów, proszę cię, nic im nie mów…”. Mężczyzna chyba go nie słucha. Cała jego uwaga skupiona jest na drugim chłopcu. Chłopak jest zły i przestraszony. Opiera się o samochód. Przykuca, a potem wstaje z wysiłkiem. Jego wykrzywiona, dziwnie blada twarz lśni w ciemności. „Chcę jechać do domu – mówi głośno – idę do domu, nic mi nie jest!”, ale mimo to nie rusza się z miejsca. Już dwa razy próbował, ale coś zgina go wpół: przysiada na poboczu, potem wraca. Wszyscy trzej w tym samym momencie dostrzegają niebieskie światła karetki. Nagle starszy chłopiec dostaje przypływu sił: odrywa się od samochodu, przeskakuje wąski rów, który dzieli go od lasu, i coś krzycząc, znika wśród drzew. Wtedy ten młodszy przestaje obejmować mężczyznę: teraz tylko ściska go za rękę. Obaj są niemal tego samego wzrostu. Mężczyzna jest szczupły i niewysoki, ma granatową kurtkę z odblaskowym paskiem. Kiedy omiatają go światła karetki, odruchowo zasłania oczy przedramieniem. Karetka staje, ratownicy wysiadają: świecą wkoło latarkami, są zdezorientowani. Widzieli chłopaka, który zniknął w lesie, kuląc się, jakby trafiła go kula. Mężczyzna chce do nich podejść, ale młodszy chłopiec mu nie pozwala: stoi jak wmurowany i nie puszcza jego ręki. – Zostań tam! Zostań! To wszystko przez ciebie! – krzyczy z całych sił w stronę lasu. ===Pglt DzYPaQw7W TsI M AM 1AzdRZQNgW T8J OV1sD25ebQs=
PONIEDZIAŁEK 20 MAJA 1 Była siódma dwadzieścia pięć. Deszcz wisiał w powietrzu. Maria Gajda, sierżant sztabowy z komendy powiatowej policji w Ostolinie, stała przed lustrem i przyglądała się swojemu odbiciu z wyrazem osobliwej dumy. Jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się do tego, że prawie nie ma włosów, ale już zaczęło się jej to podobać. Chyba tak właśnie siebie widziała, gdzieś tam w środku. Dziwne, że wpadła na to dopiero, mając trzydzieści jeden lat. Wszystko zaczęło się całkiem normalnie, w poprzedni piątek po pracy. Miała już iść do domu, ale w korytarzu natknęła się na kolegę, który świętował odejście na emeryturę. Świętowanie dopiero się zaczęło, miało się potem przenieść do jakiejś knajpy, ale on był już lekko wstawiony i oczy zwilgotniały mu ze wzruszenia. Maria znała go dość słabo, była w Ostolinie dopiero od początku roku. Mimo to kolega rozkleił się na jej widok i uparł się, żeby ją zaciągnąć „chociaż na jednego”. Na jednym się oczywiście nie skończyło. Dopiero kiedy poczuła, że pieką ją policzki, głos wznosi się o pół oktawy, a umysł ogarnia poczucie braterstwa, stwierdziła, że musi iść do domu. Już na dole przypomniała sobie, że nie wzięła komórki, i wróciła po nią na górę. W sąsiednim pokoju wciąż trwała impreza pożegnalna. Dopiero po chwili zrozumiała, że rozmawiają o niej, komentując jej zachowanie i przede wszystkim wygląd. Nie chodziło tylko o to, że nie przypomina Miss Wenezueli, bo takich też nie lubili. Musiała czymś im podpaść, ale ze strzępów rozmowy, które do niej docierały, niewiele mogła zrozumieć. – … przynajmniej nie pod biurkiem… – usłyszała. – … do tego jest więcej chętnych, i w dodatku z cyckami. Powinna tam wejść i popsuć im nastrój, ale nie chciała dawać im satysfakcji. Zaraz zresztą zaczęli zamykać okna, trzaskać drzwiami, zbierać się, wychodzić. Impreza przeniosła się w inne miejsce. Maria wróciła do domu, zahaczając po drodze o sklep monopolowy. Niejasno pamiętała, że upiła się na smutno, słuchając starego rocka, głównie Little Girl Blue Janis Joplin, i pod wpływem smutku czy też złości obcięła sobie włosy. Potem już nie wiedziała, czy chciała sobie dopiec, czy może szykowała się do bitwy ze stugłową ludzką hydrą. Kiedy wytrzeźwiała, jej ocena rzeczywistości uległa całkowitej zmianie. Sąsiad z przeciwka, ten, co miał maszynkę do strzyżenia, pomógł jej ogarnąć bajzel na głowie. Wtedy spod włosów wyjrzały stare blizny, kilka cienkich białych śladów po szwach. Wyglądały jak dziwna mapa, która domaga się legendy. Całe jej ciało domagało się legendy: brzydka biała blizna na udzie po ugryzieniu psa. Niewielki tatuaż nad tyłkiem, przedstawiający słońce (niech słońce zawsze świeci na twój tyłek, powiedział kumpel, który jej to zrobił; oczywiście nie byli wtedy trzeźwi, choć i nie pijani). Grubsza lewa kostka, którą złamała, skacząc ze spadochronem. I jeszcze kilka innych, niewidocznych blizn, takich, które zostają w głowie. Zastanawiała się później, czemu w ogóle tak ją to dotknęło. Prawie nie znała tych ludzi. Ledwo wiedziała, jak się nazywają. To pewnie przez złudne uczucie braterstwa, które rozlało się w niej razem z wódką Finlandia. To uczucie, zdarza się, jeszcze do niej wraca. Uczucie, że dobrze być w jakimś stadzie, w jakiejś grupie. Problem w tym, że nie umie być z innymi inaczej niż po alkoholu, a kiedy trzeźwieje, zamiast jednego kaca ma dwa: jednego po wódce, a drugiego po fałszywych przyjaciołach. Już dawno doszła do wniosku, że musi unikać tych dwu rzeczy, a przynajmniej ich ze sobą nie łączyć. Brakowało jej tylko silnej woli, żeby się tego trzymać. Może właśnie dlatego ścięła włosy: żeby już więcej nie zapomnieć. Następnego dnia z rana jej umysł nie był jeszcze całkiem trzeźwy i przytomny, bo zadzwoniła do Petra Szewczenki, kolegi z pracy, z którym się przyjaźniła. Petro był ostatnio na urlopie, ale z tego, co wiedziała, nigdzie nie wyjeżdżał. Poprosiła, żeby podrzucił jej alkomat. Tak naprawdę chciała poczuć, że ma kogoś po swojej stronie, kogoś innego niż reszta. Ale nie mogła się przemóc. On sam zachowywał się tak, jakby coś go ugryzło, i chociaż wyświadczali sobie nawzajem różne przysługi, to chyba uznał, że z tą przesadziła. W następnym tygodniu poszła na zwolnienie z powodu błahego przeziębienia. Doszła do wniosku, że musi się od wszystkiego zdystansować, no i przede wszystkim przyzwyczaić się do tego, jak wygląda. Potem przeprowadziła coś w rodzaju testu. Na początek pojechała do matki. Zgodnie z przewidywaniami matka nie była zachwycona. Nazwała ją „chodzącą recydywą” i to był najłagodniejszy z epitetów, jakie z siebie wyrzuciła z prędkością karabinu maszynowego. Wspomniała również o tych, którym golono głowy po wojnie. Kobiecość to był jej sztandar. Nie mogła przeboleć, że nie powiewa dumnie nad jej córką. Wielu rzeczy nie mogła w niej przeboleć, ale to już Marii nie przeszkadzało; raczej odwrotnie. Dowodziło, że ziemia wciąż obraca się w tym samym kierunku, a bieguny nie zmieniły swojego położenia. Matka była jak kompas. Zawsze wskazywała północ, a Maria zawsze odwracała się na południe. Całkowicie zadowolona z takiej reakcji pojechała do swojej bratowej i przyjaciółki Anity, która mieszkała kawałek dalej przy tej samej ulicy. – Nie jest źle – powiedziała Anita, podając jej kawę (była przygotowana na tę rozmowę, bo matka Marii zdążyła już do niej zadzwonić). – Właściwie jest całkiem nieźle. Masz ładną głowę. I oczy. Mogłabyś je trochę pomalować. Wyglądałabyś naprawdę…
– Daj spokój – przerwała jej Maria – mam gdzieś, czy się komuś podobam, czy nie. A zresztą, i tak mi to nie grozi. Anita znała jej poglądy na ten temat i wiedziała, skąd się wzięły, więc nie nalegała. Maciek miał wrócić dopiero następnego dnia. Anita była tylko z roczną Melą i Maria została u niej na noc. Trochę się wygłupiały, przymierzając peruki, które zostały Anicie po prowadzeniu kółka teatralnego, kiedyś, dawno, w osiedlowym domu kultury. Wypiły butelkę wina, chociaż jak zwykle to Maria wzięła ją na siebie, i trochę potańczyły. Potem, kiedy leżały już w dużym małżeńskim łóżku Anity razem z Melitą, jak ją nazywała Maria, nastrój zrobił się poważniejszy. Anicie doskwierał brak pracy, ale rozważała jakieś inne opcje niż powrót do szkoły w Gosztowie, gdzie pracowała przed urodzeniem Meli. Wykonywała czasem zlecenia z policji i prokuratury jako biegły psycholog, ale nie było tego wiele. Maria zapamiętała z tej rozmowy głównie pytanie o własne plany: – Zamierzasz już zawsze robić to, co robisz? Ponieważ od czasu do czasu ktoś jej to pytanie zadawał – na przykład Maciek, który też był policjantem, tyle że w stołecznej, ale przede wszystkim był tym południem, w stronę którego Maria zawsze się odwracała – miała na nie dyżurną odpowiedź. Tak, bo jestem w tym dobra. Tak, bo jestem potrzebna. Była nawet tak dobra i tak potrzebna, że nie miała szansy na awans. Anita pytała ją chyba o co innego: nie o ambicje, ale o spełnienie. Czy ta praca jest dobra dla ciebie? Co ci daje, a co odbiera? A może tak jej się tylko wydawało? Takie dywagacje wydawały się jej śmieszne. Kto dziś może sobie pozwolić na pełną satysfakcję z pracy? Jezu, to życie jest w ogóle mało satysfakcjonujące. Przez resztę tygodnia siedziała w domu, czytała i nadrabiała zaległości filmowe z ostatnich paru lat. W poniedziałek rano była gotowa do konfrontacji. Czuła, że czeka ją dzień ciężki od czerstwych żartów. Właściwie nie miała już na to czasu, ale postanowiła jeszcze zapalić. Jak zawsze stanęła w otwartych drzwiach na balkon z widokiem na akacje. Mieszkała na trzecim piętrze, w starym, zapyziałym bloku bez windy. I tylko ten widok, park w środku miasta, przekonał ją do tego, żeby tu zamieszkać. Właśnie sięgała po zapalniczkę, kiedy z telefonu odezwał się Eisbär Nouvelle Vague. Kilka razy próbowała zmienić tę melodyjkę, ale wcześniej czy później zawsze do niej wracała. Jest to łagodna wersja starego punkowego przeboju. Opowiada o tym, jak dobrze być niedźwiedziem polarnym. Niedźwiedzie polarne nigdy nie płaczą, bo tam, gdzie żyją, wszystko jest proste. I pomyśleć, że napisali to chłopcy ze Szwajcarii. – Cześć, Maria – usłyszała głos swojej siostry Izy. – Słyszałaś o wypadku na Trosce? Maria zaprzeczyła, a Iza parsknęła z niedowierzaniem: – Jak mogłaś nie słyszeć? 2 Kiedy jeszcze Maria mieszkała i pracowała w Gosztowie, o wszystkim dowiadywała się pierwsza i zawsze była na miejscu, jeśli działo się coś ważnego. Nie miało znaczenia, czy akurat była w pracy, czy nie. Zawdzięczała to zwłaszcza starszemu posterunkowemu Kowalowi, który bardzo się troszczył, żeby się nie narobić, i dzwonił do niej praktycznie z każdą sprawą. Posterunek w Gosztowie zlikwidowano w poprzednim roku ze względu na oszczędności. Maria wciąż była gosztowską dzielnicową, ale teraz mieszkała i pracowała w Ostolinie. I chociaż wiedziała, co dzieje się na jej terenie, to nie była już pierwsza. Trwało to od paru miesięcy, ale dopiero teraz to do niej dotarło. Nikt nie dał jej znać. Poczuła się jak śpiąca królewna, która przespała rewolucję i obudziła się na zmywaku. Słuchając Izy, zgniotła w popielniczce niezapalonego papierosa. Potem wyjęła walthera z kasetki, wsunęła go w kaburę, wciągnęła na grzbiet kurtkę, na nogi buty i wyszła do pracy. Kiedy dyżurny zagadnął ją o ogoloną głowę, w pierwszej chwili nie wiedziała, o co mu chodzi. Przed odprawą zajrzała jeszcze do siebie. Dzieliła pokój z kierowniczką rewiru dzielnicowych starszą aspirant Katarzyną Danowską i najstarszym dzielnicowym w Ostolinie aspirantem Jarosławem Chudziakiem. Wciśnięto ją tu po likwidacji posterunku w Gosztowie, co odbyło się niewielkim kosztem, bo miała jedno biurko na spółkę z Chudziakiem, a to i tak był luksus. Oboje zresztą rzadko tu zaglądali, zwykle pracowali w terenie, a Chudziak, nawet jeśli był na komendzie, plątał się gdzieś albo siedział w ubikacji. Dokuczały mu prostata i szefowa, która pod jego nieobecność nazywała go wrzodem na dupie. Mimo swojej flejowatości, lenistwa i arogancji oraz trudnych do ukrycia problemów z alkoholem Chudziak miał wyjątkowo długi staż pracy, stając się w końcu jednym z ostatnich reliktów peerelowskiej milicji w Ostolinie. Miał umiejętność cenną w każdym ustroju: nie wychylać się, toteż wiódł życie dobrze zabunkrowanej gnidy i Danowska, która miała go ciągle na oku, nie mogła zarzucić mu niczego poważnego. Nie przychodził nawet na kacu, bo jeśli zdarzyło mu się zapić, brał wolne. Żyć nie umierać. Danowska była tego dnia dziwnie roztargniona, jakby jeszcze się nie dobudziła. Była to potężna kobieta pod pięćdziesiątkę, nieco powolna jak wszystkie obiekty o dużej masie, ale raczej majestatyczna niż ociężała. Umiała być bezpośrednia i jednocześnie utrzymać autorytet. Prywatnie lubiła mocny makijaż i złoto, ale w pracy ograniczała się do grubej warstwy tuszu na rzęsach i solidnej obrączki. Krążyły plotki, jakoby w czasach, kiedy jeszcze jeździła na patrole, załatwiła raz sama trzech wstawionych mięśniaków. Pracowała wtedy na innym komisariacie, a jej samej jakoś nikt nie miał odwagi o to spytać. Danowska obrzuciła Marię zdumionym spojrzeniem.
– Co ci się stało, kobieto? – spytała. – Myślałam, że to było przeziębienie. Maria znów z opóźnieniem zdała sobie sprawę, że chodzi o włosy. – Nic, nieważne – machnęła ręką. – Nie dogadałam się z fryzjerem. – A te wzorki? – Danowska wskazała na blizny. – Wypadek na rowerze. – A, właśnie. Słyszałaś o tym wypadku… – No jasne – odparła Maria z taką swobodą, jakby widziała go na własne oczy. Chociaż w ciągu minionego weekendu w powiecie zdarzyło się ze dwadzieścia wypadków, był tylko jeden taki, o którym wszyscy mówili. – Piekarczyk się tym zajmuje – powiedziała Danowska. – Wiem, że potrafi być chamski, ale nie unoś się honorem. Aspirant Bartosz Piekarczyk. Ekspert od moich cycków, przypomniała sobie. Trochę zdziwiła ją ta uwaga, ale jej nie skomentowała. – Piekarczyk i kto? – Chyba Szewczenko. No. To już lepiej. Iza powiedziała jej mniej więcej, co się stało. Reszty dowiedziała się na odprawie. W sobotę wieczorem dwóch braci z Gosztowa wybrało się na koncert do Ostolina. Wracali na piechotę; było już ciemno, dochodziła dwunasta. Niedaleko domu, na ulicy Leśnej, biegnącej zgodnie z nazwą przez las, starszego chłopaka potrącił samochód. Kierowca uciekł z miejsca wypadku. Niedługo później przyjechał znajomy chłopców i zadzwonił na pogotowie, a oni z kolei zawiadomili policję. Na widok karetki poszkodowany chłopak dostał szajby, zaczął coś wrzeszczeć i uciekł do lasu. Stał tam w ciemności wśród drzew i wciąż krzyczał, żeby dali mu spokój, a kiedy próbowali do niego podejść, chował się głębiej w las. Nie mogli namówić go do powrotu. Kilka minut później przyjechał radiowóz, a wtedy chłopak ucichł, znikł, zapadł się pod ziemię. Drugi, młodszy, dostał spazmów i w końcu ten mężczyzna, który ich znalazł, odwiózł go do domu. Policjanci znaleźli rannego chłopaka dopiero nad ranem, kiedy zaczęło się rozwidniać. Ukrył się w jakimś dole i zemdlał. Żył jeszcze, kiedy odwieźli go do szpitala, ale nie udało się go odratować. Zmarł parę godzin później. Miał krwotok wewnętrzny. Długo nie można było skontaktować się z rodziną. Mężczyzna, który odwiózł chłopca do domu, był przyjacielem matki. Rodzice chłopaków rozwodzili się, ojciec mieszkał w Ostolinie. Chłopcy, szesnasto- i trzynastoletni, zostali z opiekunką, ponieważ matka kilka godzin wcześniej wylądowała w szpitalu ze zwichniętą nogą. Prawdopodobnie dosypali opiekunce czegoś do herbaty i wyszli, kiedy przysnęła. Ocknęła się koło jedenastej i zauważyła, że ich nie ma. Dopiero wtedy zaalarmowała rodziców. Matka nie mogła przyjechać, wysłała swojego przyjaciela, a ojciec nie odebrał telefonu – był na imprezie z przyjaciółką. Pojawił się w szpitalu dopiero rano i siedział przy chłopcu do ostatnich chwil. Chłopak należał do znanej w Ostolinie rodziny. Terleccy. Dobrosława Terlecka była miejscową radną i prezeską największej spółdzielni mieszkaniowej w Ostolinie. Ostatnio próbowała przeforsować budowę bloku na miejscu parku z akacjami, tam, gdzie mieszkała Maria. Nieprzyjemna, bezwzględna kobieta, Maria nie sądziła, że kiedyś będzie jej współczuć, a jednak tak było. Oczywiście nikt z rodziny Terleckich, nawet pani prezes, od dawna nie mieszkał w blokach. Wszyscy mieli domy pod miastem. Radosław Terlecki, ojciec chłopaka, był miejscowym deweloperem, jednym z największych, kryzys nie zaglądał mu w oczy. Miał także agencję nieruchomości. Cały ten lokalny kontekst nie miał związku ze sprawą, poza jednym: teraz wszyscy będą im patrzeć na ręce. A jak na razie nie mieli niczego konkretnego. Jedyny świadek zdarzenia, młodszy brat chłopaka, na razie nie nadawał się do rozmowy. Na miejscu nie było typowych śladów wypadku, żadnej krwi, rozbitych reflektorów, urwanego zderzaka. Jedynie po śladach hamowania mogli ustalić, gdzie to się stało. Z tym że były tam co najmniej dwa świeże ślady, a jeden z nich należał do samochodu przyjaciela matki. Wąska asfaltowa droga była pięciokilometrowym skrótem łączącym dwie wsie: Gosztów i Górkę. Można było tamtędy dojechać również do dwóch nowych osiedli, Słonecznej Polany i Cichego Zakątka. Wzdłuż Leśnej nie było latarni ani zabudowań, nie było też chodnika, jedynie wąskie pobocze. W nocy mało kto z tej drogi korzystał, bo grasowały tam dziki, a one zazwyczaj wychodziły zwycięsko ze spotkań z samochodami. Inaczej przedstawiała się sprawa z kierowcami na gazie i z okoliczną motoryzacyjną rupieciarnią. Oni akurat lubili Leśną. Mimo to radiowozy rzadko się tam zapuszczały, bo służba patrolowo-interwencyjna, zgnębiona planowymi niedoborami kadrowymi, robiła tylko to, co naprawdę musiała. Teraz należało wykonać kilka standardowych czynności: poszukać samochodu w warsztatach, sprawdzić monitoring, może jeszcze odwiedzić kierowców, których ukarano za jazdę na podwójnym gazie. W takiej okolicy, gdzie wszyscy się znają (no, powiedzmy), nie da się ukryć uszkodzonego zderzaka albo wgniecionej karoserii. Jak do tej pory sprawdzono samochody mieszkańców dwu najbliższych osiedli, ale na żadnym nie ujawniono podejrzanych śladów. Jeżeli samochód wyszedł ze zderzenia bez szwanku, niewiele można było zrobić. Jest oczywiście coś, w czym Maria mogłaby pomóc, na przykład powiedzieć, gdzie najpierw zajrzeć i kogo sprawdzić. W Gosztowie jest sporo warsztatów samochodowych, właściwie z roku na rok jest ich coraz więcej. Ale Piekarczyk nie przyjdzie i o nic nie spyta, a ona nie będzie za nim biegać i mówić mu, co ma robić. Żadnych innych zdarzeń na terenie Gosztowa nie zanotowano, a to, co zdarzyło się w innych częściach powiatu, średnio Marię obchodziło. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, były to zdarzenia typowe, niezbyt zaskakujące i mało drastyczne. Zastępca komendanta próbował burkliwie i obcesowo skierować energię podwładnych na jak najrzetelniejsze wypełnianie obowiązków służbowych, a zwłaszcza wlepianie mandatów. W przyciasnej sali frustracja była bardziej wyczuwalna od duchoty. Na niektórych twarzach odbijały się jeszcze skutki intensywnego pożegnania z weekendem i bolesnego zderzenia z poniedziałkiem. Co bardziej drażliwi poczuli się zgnojeni i gotowi byli przekazać to uczucie dalej w świat. Maria, przeciwnie, miała wrażenie, że wraca do życia. Znowu była na swoim miejscu, wśród zwykłych spraw, którym musiała nadać bieg. Nawet zdziwione spojrzenia i uśmieszki, jakimi koledzy skwitowali jej nową fryzurę, nie wydały się jej złośliwe, a jeśli nawet takie były, nie
zwracała na to uwagi. Zastępca komendanta oczywiście nie mógł sobie odmówić komentarza. – Widzę, że zdecydowała się pani na radykalną zmianę w wyglądzie, pani Mario – stwierdził. – Mam nadzieję, że koleżanki nie pójdą w pani ślady. Koleżanki odpowiedziały perlistym śmiechem, koledzy zawtórowali. Maria uśmiechnęła się półgębkiem. Potem już tylko coraz częściej spoglądała na zegarek. 3 Dom błyszczał w słońcu jak złoty dolar. Elewacja w intensywnym kremowym kolorze. Śnieżnobiałe okna i drzwi, łącznie z tymi od garażu. Seledynowe trawniki, krzewy róż. Granitowa kostka. Proste ogrodzenie z drewnianych listew na biało otynkowanej podmurówce. Wzdłuż ogrodzenia niewysokie cisy. Zadaszony śmietnik, umieszczony dyskretnie z boku, przypominał budkę strażnika. Żadnych śladów życia. Żadnych psów, dzieci i śmieci, żadnych zeszłorocznych liści w trawie. Wokół posesji kilka schludnych sosen. Czystość i porządek. Nawet wiatr przegnał chmury, żeby to cudo mogło dobrze się zaprezentować. Rezydencja Radosława i Renaty Terleckich. Zdaje się, że nie byli tu szczęśliwi. I już raczej nie będą. Maria przyjechała na prośbę swojej siostry, która była ich sąsiadką. Z tego, co zrozumiała, Terlecka przybiegła do niej z samego rana i poprosiła o kontakt „z twoją siostrą policjantką”. Niczego konkretnego nie powiedziała i Maria wątpiła, czy w ogóle było coś konkretnego. Ludzie zawsze szukali osobistych dojść, najwątlejszych nawet możliwości, żeby pobudzić biurokratyczne tryby do sprawniejszego działania w ich interesie. Pewnie starsza Terlecka, babcia chłopców, dzwoniła w tym czasie do komendanta i prokuratora. Ale zdaje się, że ta tutaj była w rodzinie Terleckich na wylocie. I chyba nie zdążyła wyrobić sobie odpowiednich znajomości przed rozwodem. Maria zjawiła się trochę wcześniej i zostawiła samochód niedaleko miejsca wypadku. Miała zamiar później trochę się tam rozejrzeć. Tymczasem czekała na siostrę i lustrowała okolicę, przeklinając brak papierosów. Ostatniego z paczki wypaliła rano i nie zdążyła kupić nowej. Paliła zresztą tak rzadko, że jedna paczka wystarczała jej na tydzień. Chodziło bardziej o nałóg dla rąk niż dla płuc. Dom Terleckich był znacznie większy od innych w okolicy, ale utrzymany w podobnym stylu. Co chcieli powiedzieć swoim sąsiadom ludzie, którzy budowali coś takiego? Jesteśmy tacy fajni jak wy, tylko pięć razy bogatsi? A może: spróbujcie się do nas dostosować? Dom wyglądał jak wielka wizytówka i faktycznie nią był. Na ogrodzeniu od strony głównej drogi wisiał wielki baner: „OSIEDLE SŁONECZNA POLANA. DZIAŁKI NA SPRZEDAŻ”. I numer telefonu. Właściwie czemu ją to denerwowało? Zastanowiła się przez chwilę i doszła do wniosku, że to przez starszą Terlecką, tę babę, która chciała wzbogacić jej osiedle o kolejny blok, i to w jedynym miejscu, gdzie zachowało się jeszcze trochę drzewostanu. Oczywiście, nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć tutaj, na osiedlu Słoneczna Polana, gdzie jej syn sprzedawał mieszczuchom grunt pod marzenia o uroczym domu na wsi. Wcześniej to miejsce nazywało się „Troska”, ale widocznie uznał, że to kiepski szyld na dobry interes. Zanim Troska stała się Słoneczną Polaną, jakieś piętnaście, dwadzieścia lat temu, były tu pola i sosnowe młodniki. Jeszcze wcześniej, aż do końca wojny, okolicę zamieszkiwali niemieccy osadnicy. Nikt już dziś nie pamiętał, skąd się wzięli i co spodziewali się tu znaleźć. To wtedy Troska stała się Troską, raczej nie z nadmiaru szczęścia i dostatku. Inna niemiecka kolonia, leżąca kilometr dalej, nosiła jeszcze bardziej wymowną nazwę: Bidocin (obecnie „Cichy Zakątek”). W czasie wojny tutejsi Niemcy próbowali odbić sobie na Polakach, a zwłaszcza na Żydach, przedwojenną niedolę. Prawie wszyscy byli aktywnymi folksdojczami. W czterdziestym piątym niemal wszyscy zniknęli razem ze swoją uciekającą w popłochu armią. Ci, którzy zostali, zmieszali się z Polakami. W rodzinie Marii też był taki „dobry Niemiec z Troski”, jeden z tych, co to w swoim czasie właściwie wybrali. Oczywiście żaden z nich już nie żył. Po domach też nie zostało śladu, co najwyżej resztki fundamentów albo krzyże w lesie. No i nazwa. A teraz znikła i ona. Może to ją najbardziej denerwowało. Troska brzmiała lepiej niż Słoneczna Polana. Była historyczna, była poetycka, była krótka i zgrabna. Może zemścił się na Terleckich genius loci albo duch starego Niemca, który podobno kiedyś tu krążył. Na uliczce pojawił się biały saab. Miękko wyjechał na trawiaste pobocze i wyhamował tuż obok Marii. Maria pomachała kobiecie za kierownicą, a ta odpowiedziała uśmiechem. Zgasiła silnik, sięgnęła po torebkę i wysiadła, zbierając poły grubego białego swetra. Była prosta, elegancka, w kolorze blond. Maria też była prosta. Poza tym prawie wszystko je różniło. Iza podeszła do Marii i uśmiechnęła się z wyrozumiałością starszej siostry, której młodsza nigdy nie przestanie zaskakiwać, ale nawet nie zająknęła się na temat jej głowy. – Długo czekałaś? – spytała. – Przyjechałam wcześniej. Chciałam się przejść. – Przepraszam – powiedziała Iza ze szczerym poczuciem winy. – Wiesz, jak to jest. Wszystko się sypie przed wyjściem. Już coś wiadomo? Maria zaprzeczyła. Przeszły przez drogę. Iza nacisnęła przycisk wideodomofonu i furtka zabrzęczała niemal w tym samym momencie, jakby ktoś po drugiej stronie tylko na to czekał. – Dobrze znasz tę kobietę? – pytała Maria w drodze między furtką a drzwiami. – O co tu w ogóle chodzi? – Nic nie wiem. Spotkaliśmy się raz na grillu. Poza tym mówimy sobie „dzień dobry”, i tyle – mówiła Iza. – Widocznie zapamiętała, że mam siostrę w policji. Przybiegła z samego rana, właściwie to nas obudziła. Pomyślałam, że trochę ją uspokoisz. W takiej sytuacji aż głupio
odmawiać… Dom z bliska robił jeszcze większe wrażenie, jakby rósł w oczach. Skądś dochodziło ciche, natrętne stukanie, dziwny dźwięk, którego Maria nie potrafiła od razu rozpoznać. Dopiero kiedy podeszły bliżej, zobaczyły na ganku wietrzny dzwonek, konstrukcję z bambusowych rurek, które uderzały o siebie od niechcenia. Kobieta, która im otworzyła, była bardzo szczupła i blada. Miała wąskie płócienne spodnie i wygniecioną koszulową bluzkę. Matowe włosy związała byle jak na karku. Oczy były suche, ale przekrwione. Wspierała się na kuli. Pani domu nie wyglądała jak złoty dolar, nawet w swoich najlepszych momentach. Wyglądała jak pięćdziesiąt groszy. – Renata Terlecka – powiedziała, intensywnie wpatrując się w Marię bladoniebieskimi oczami i przytrzymując jej dłoń w cienkich palcach. Maria wzdrygnęła się; były trupio zimne. – Maria Gajda. Bardzo mi przykro z powodu pani syna. Oczywiście, postaram się pomóc, jeśli to tylko będzie możliwe. Kobieta poruszyła ustami jak ryba. Trudno było odczytać jej mimikę. – Dziękuję, że pani przyjechała – powiedziała. – Naprawdę jesteście siostrami? – zwróciła się do Izy. – Naprawdę – potwierdziła Iza z mimowolnym uśmiechem. Z nich dwóch to ona mogła potraktować to pytanie jak komplement. Terlecka uparła się, żeby zabrać ich okrycia, i wyniosła je do pomieszczenia obok. – Patrz, weszła do szafy – mruknęła z przekąsem Maria, na co Iza odparła: – Milcz. A potem kontemplowały w milczeniu wysoki hol, szerokie schody oraz lśniącą podłogę, po której przewalały się koty z kurzu. Terlecka, utykając, zaprowadziła je do jasnego pokoju z kawowymi skórzanymi meblami, ogromnymi oknami i takim samym kominkiem, na oko nieużywanym. Funkcję dekoracyjną spełniało lustro w srebrnej ramie i biały storczyk na białej komodzie. Poza zdjęciami na gzymsie kominka i wybebeszoną paczką chusteczek na stoliku ze szklanym blatem nie było tu nic osobistego. Wystawy w sklepach meblowych miały w sobie więcej ciepła. Usiadły na kanapach, Maria i Iza po jednej, a Terlecka po przeciwnej stronie stolika. Czekały, aż Terlecka zacznie, a ona siedziała ze zmarszczonymi brwiami i wzrokiem wbitym w pudełko chusteczek i tylko nerwowo przebierała palcami, jakby przędła niewidzialną nitkę. W ciszy słychać było głuche stukanie wietrznego dzwonka. – Paweł… Mój syn… Umarł wczoraj dwadzieścia po dziewiątej rano – odezwała się tak nagle, aż drgnęły. – Może dlatego, że była niedziela? Chodzi mi o to, że nie było lekarzy… Podobno czekał czterdzieści minut na izbie przyjęć… Oczywiście, oficjalnie nikt tego nie powie. Iza z Marią wymieniły zaskoczone spojrzenia. Terlecka przez dłuższą chwilę pocierała czoło, jakby próbowała sobie coś przypomnieć. – Chciałabym wiedzieć, czego pani ode mnie oczekuje – zaczęła delikatnie Maria. – Niestety, jeśli chodzi o szpital… – Nie, nie. – Terlecka spojrzała na Marię, jakby się ocknęła. – To nie to… Chciałam, żeby czegoś się pani dowiedziała. Maria skinęła głową, a Terlecka znów się zawahała. – Rozmawiałam z komisarzem… Piekarskim? – Piekarczykiem. – Tak naprawdę to mój mąż z nim rozmawiał. Ja nie bardzo… Westchnęła nagle głośno, przez usta, jakby musiała złapać dodatkowy oddech. Iza przesiadła się na drugą stronę i ją objęła. Terlecka spojrzała na nią z wdzięcznością i sięgnęła po chusteczkę, ale tylko po to, żeby zająć czymś ręce. – Aspirant Piekarczyk jest bardzo dobrym policjantem – powiedziała Maria. – Na pewno zrobi wszystko co trzeba. Kobieta niecierpliwie potrząsnęła głową. – Chodzi mi o co innego. Potem przyszło mi to do głowy… Nie wiem, czy ten pan potraktowałby to poważnie. – Spojrzała na Marię jakby przepraszająco. – Może nie powinnam tego mówić, ale nie zrobił na mnie najlepszego wrażenia – dodała i Maria natychmiast poczuła do niej sympatię. – Proszę mówić – powiedziała zachęcająco. – Chciałabym, żeby coś pani sprawdziła. Myślę, że pani będzie łatwiej niż mnie. Znów westchnęła i wykorzystała kolejną minutę na to, żeby zebrać myśli, a Maria na to, żeby wyjąć notatnik i długopis. – W zeszłym tygodniu Paweł przyszedł do domu z podbitym okiem – zaczęła. – Przez cały ten tydzień, aż do wypadku, działo się z nim coś dziwnego. Coś go gryzło… Pytałam, co się stało, ale nie chciał mi powiedzieć. Maria pospiesznie zapisała. – Miał podbite oko? – powtórzyła. – Tak – potwierdziła Terlecka. – Które? – Słucham? – zdziwiła się Terlecka. – Które oko? Prawe czy lewe? Terlecka zastanawiała się przez moment, potem dotknęła twarzy. – Prawe – powiedziała. – Jest pani pewna? – Tak – odparła od razu.
– Czy ślady już zeszły? – Chyba nie całkiem – powiedziała z wahaniem. – A czy wcześniej zdarzało się coś takiego? Terlecka pokręciła głową. – Nie pytam tylko o podbite oczy. Czy brał udział w bójkach? – pytała Maria. – Nie, nie… Paweł nie jest… – zablokowała się na moment – nie był aniołkiem, ale nigdy się nie bił. To znaczy… Może, kiedyś, jako dziecko… Chłopcy zawsze się szarpią. Ale to nie było nic poważnego. Rozumie pani? Maria skinęła głową. – A może ktoś go gnębił? Na przykład wyłudzał od niego pieniądze? – Paweł na pewno potrafiłby się obronić. Uprawiał taekwondo. Zresztą nie tylko. W pewnym momencie już sama za tym nie nadążałam. Co miesiąc miał inny pomysł. Wszystkiego chciał spróbować. – Ale tamtego dnia nie miał treningu? – Rzucił to w zeszłym roku. Postawił na naukę. – Uśmiechnęła się blado. – A przynajmniej tak mówił. Wydaje mi się, że chciał mieć więcej czasu dla siebie… Koledzy, koleżanki, rozumie pani… Maria widziała w życiu wiele ślepych matek, ale ta do nich nie należała. – A ci koledzy? Może miał jakieś znajomości, które panią niepokoiły? – Nie. Nic takiego – powiedziała z przekonaniem, ale po chwili trochę się wycofała. – Chcę powiedzieć, że ja nic takiego nie zauważyłam. Wydaje mi się, że to były przede wszystkim osoby ze szkoły. Ale tak naprawdę nie wiem. – A jak on wytłumaczył pani to podbite oko? Nieznacznie zmarszczyła brwi i uciekła spojrzeniem. – Powiedział, że się potknął i o coś uderzył. Chyba o ławkę. – W szkole? – Wrócił z tym po szkole, ale on rzadko wracał prosto do domu. – Chciałabym prosić o adres szkoły. I jego najbliższych przyjaciół. – Oczywiście – ożywiła się posłusznie. Podniosła się i wyszła z salonu. – O Jezu – szepnęła Iza, wypuszczając z ulgą powietrze. – No – mruknęła Maria. Wstała i podeszła do półki ze zdjęciami. Przedstawiały synów Terleckich w uroczystych i radosnych chwilach życia. Komunie, zawody sportowe, wakacje. Na jednym młodszy odbierał dyplom olimpiady szachowej, pokazywał go do obiektywu. Miał przy tym zabawnie zawstydzoną minę. Za to starszy był nieodmiennie z siebie zadowolony. Grał w tenisa, ćwiczył taekwondo i chyba MMA, jeździł konno. On z kolei na którymś ze zdjęć prezentował medal. Obaj, zwłaszcza starszy, byli ładnymi chłopcami o ciemnopopielatych włosach. Musieli być podobni do ojca, bo matki raczej nie przypominali. Terlecka była na dwóch zdjęciach z młodszym synem i na jednym z oboma. Ojca chłopców nie było. Zaczęła już krążyć po salonie i wyglądać przez okna, kiedy wróciła Terlecka. Przyniosła zapisaną karteczkę. – To nazwiska najlepszych przyjaciół Pawła – powiedziała, wręczając ją Marii. – Mikołaj, Tomek i Ania. Znają się od lat. Przede wszystkim niech pani skontaktuje się z Anią. Na kartce były trzy nazwiska z adresami i numerami telefonów oraz adres szkoły chłopaka. Nazwisko Ani było podkreślone. – Ania wszystko pani powie, jeśli tylko będzie wiedziała. To wspaniała dziewczynka. – Dziewczynka? – zdziwiła się Maria. Terlecka wyprodukowała smutny uśmiech. – Ma szesnaście lat. Jak Paweł. Znam ją od dziecka, więc wciąż widzę w niej dziecko… – Zawahała się. – Chyba byli parą. Właściwie to nie wiem. Z Pawła trudno cokolwiek wyciągnąć. Kiedy pytam, obraca wszystko w żart. Maria przez chwilę zastanawiała się, jak możliwie dyplomatycznie sformułować pytanie, omijając temat śmierci. – Kontaktowała się z nią pani… wczoraj albo dzisiaj? Terlecka się zgarbiła. – Tak, ale nie odbiera. – A pani młodszy syn? Może coś wie na ten temat? – Alek… – Odwróciła się szybko, żeby sprawdzić, czy za nią nie stoi. – Alek był zawsze zamknięty w sobie – powiedziała. Jej ręce znów były puste i znów zaczęły prząść niewidzialną nić. – A teraz w ogóle nic nie mówi. Od kiedy Paweł… Od kiedy dowiedział się, że Paweł nie żyje, przestał się odzywać. Jest teraz na górze. Śpi. Okazało się, że to było wszystko, czym Terlecka chciała podzielić się z Marią. Iza jeszcze przez chwilę z nią rozmawiała, ale Terlecka odpowiadała coraz bardziej machinalnie i zdawkowo. Zdobyła się na to spotkanie ostatnim wysiłkiem woli, a potem pogrążyła się w żałobnym otępieniu. Wyszły, żegnane stukaniem bambusowych pałeczek. – Mam nadzieję, że nie powiesicie sobie czegoś takiego przed domem – powiedziała Maria, wzdrygając się nieprzyjemnie. Stojący nieco dalej dom Izy był zdecydowanie mniej reprezentacyjny od domu Terleckich.
– To, co mówiła, nie ma chyba znaczenia – stwierdziła Iza. – Ale może rzeczywiście poczuje się lepiej, jak się czegoś dowiesz. – Jeśli pytasz, czy coś w tej sprawie zrobię, to tak, mam zamiar dowiedzieć się, kto podbił dzieciakowi oko. Iza uśmiechnęła się. – A może wpadniesz na kawę? Mnie się w każdym razie przyda. Maria pokręciła głową. Odwróciła się i zerknęła na dom Terleckich. Stał w cieniu, bo słońce zakryła chmura, ale nie tracił imponującego wyglądu. – Czy ona pije? – spytała Maria. – Co? – zdziwiła się Iza. – Czy Terlecka sobie popija? – Nic o tym nie słyszałam – odparła Iza. – Wyczułaś coś…? – W donicy z lawendą na tarasie stoi butelka porto. Nie całkiem opróżniona. Iza parsknęła śmiechem, otwierając szeroko oczy. – Postaram się czegoś dowiedzieć – powiedziała, poważniejąc. 4 Lasy wokół Gosztowa rosną na piaszczystych wzniesieniach, a właściwie wydmach. Teren zawdzięcza swój wygląd ostatniemu zlodowaceniu. Miejscowe krajobrazy nie są niestety tak malownicze jak mazurskie, chociaż mają podobny rodowód. Brak im rozmachu. Nie było tu nigdy rozległych błękitnych jezior i łagodnych wzgórz, tylko bagna, małe okrągłe stawy i wąskie, przypominające rzeczki parowy, wijące się między wydmami. Bagien już nie ma, tylko od czasu do czasu, zwłaszcza wiosną, w niektórych miejscach woda podnosi się i wypełnia zagłębienia mętną breją gnijących liści. Las przypomina układankę, złożoną z wielu podobnych elementów: zasadzone ręką człowieka lasy brzozowe, dębowe, przede wszystkim jednak sosnowe, spotykają się w przypadkowych konfiguracjach. Na to wszystko nakłada się jeszcze niepojęta w swojej logice sieć dróg, ścieżek i okopów. Łatwiej się tu zgubić, niż schronić, zwłaszcza nocą. Kiedy Maria wróciła do samochodu, zaczęło padać, ale w tym samym momencie wyszło słońce. Nie jest to zjawisko rzadkie, ale zawsze jakoś zadziwiające. W samochodzie znalazła jeszcze jednego papierosa, który musiał wypaść z paczki i przeleżał jakiś czas w schowku. Przypaliła go w budce z dłoni i zaciągnęła się z umiarkowaną przyjemnością. Był już mocno zwietrzały. Wtedy dopiero się rozejrzała. Asfalt lśnił, podobnie jak liście drzew. Miasto pomrukiwało z daleka, ale szmer deszczu był głośniejszy. Jakiś samochód przejechał z pluskiem, ostentacyjnie wolno. Kierowca wykorzystał czas, żeby uważnie się jej przyjrzeć; przyglądali się sobie nawzajem. Maria namyślała się chwilę, a potem weszła w mokry las po świeżo wydeptanych śladach. To tędy chłopak uciekł i tędy poszli ci, co go szukali. Nie chciało jej się szukać starego okopu, w którym spędził noc. Stanęła niedaleko szosy i spoglądała na nią spomiędzy drzew. Paliła bez pośpiechu i początkowo nie myślała o niczym konkretnym. Właściwie to czekała. Czekała, aż przyjdzie jej do głowy coś, co może dotyczyć wypadku, może jakieś skojarzenie dotyczące innej, ale podobnej sytuacji. Jednak zamiast tego jej myśli zdominował chłopiec, który skrył się w lesie. Tak chyba działa adrenalina. Wyłącza myślenie i pobudza do natychmiastowej ucieczki. Biedny pechowiec. Uciekł trochę za dobrze. Liście połyskiwały i uginały się pod kroplami. W ściółce buszowały drozdy. Mimo słońca robiło się coraz chłodniej i w końcu Maria poczuła, że się trzęsie. Wcisnęła niedopałek w mokrą ziemię, a potem podniosła go i zabrała ze sobą. Kiedy wyszła z lasu, deszcz mocno zacinał, a cichy szmer zamienił się w narastający szum. Było w nim coś tak po ludzku naglącego, jakby zamienił się w głos, który kazał się jej pospieszyć. 5 Po spotkaniu z Terlecką Maria pojechała do Gosztowa, żeby rozwieźć wezwania z sądu i z prokuratury. Dostarczanie korespondencji wymiaru sprawiedliwości stanowiło tę część jej pracy, której szczerze nie znosiła, i to wcale niemałą. Każdego dnia zajmowała się tym co najmniej przez trzy, cztery godziny. Często odwiedzała te same miejsca po kilka razy, żeby kogoś zastać. Chciała mieć to jak najszybciej za sobą, ale kiedy wyjechała z lasu i znalazła się wśród zabudowań Gosztowa, deszcz zmienił się w burzę. Momentalnie zrobiło się ciemno, woda lała się strumieniami. Maria zatrzymała się na poboczu i z niechęcią spojrzała na plik doręczeń. Czy zamierzasz robić to przez całe życie? – przypomniała sobie pytanie Anity. Nie! Jezu, nie – odpowiedziała sobie natychmiast. A na pewno nie teraz. Wróciła na komendę. Wszystkie miejsca blisko wejścia były zajęte i kiedy dobiegła z parkingu do budynku, była kompletnie przemoczona. Zostawiła u siebie ociekającą kurtkę i czapkę, poszła do pokoju socjalnego i zrobiła herbatę w wielkim kubku z podobizną koreańskiego piosenkarza Psy (był to prezent od dowcipnego eksszwagra, który zawsze szukał dla niej czegoś z psami i najwyraźniej doszedł do ściany). Zamieniła z jednym z kolegów uwagi na temat swojej fryzury i pogody, a potem zabrała kubek i poszła do dochodzeniowca Petra Szewczenki. Zamiast powitania zaczęła kichać i przez dłuższy czas nie mogła przestać. Petro spojrzał znad komputera, wyciągnął z szuflady paczkę chusteczek higienicznych i pchnął w jej kierunku po biurku, a potem nie zwracał już na nią uwagi. Przeglądał nagrania z monitoringu, a wyraz jego twarzy świadczył o tym, że robił to od dawna i bez powodzenia. Był to mężczyzna trzydziestosiedmioletni, średniego wzrostu, szczupły, dość szeroki w ramionach – pływak amator w stanie spoczynku. Miał regularne rysy twarzy i staroświecko zaczesane do góry włosy, krótko przystrzyżone po bokach. Był nawet przystojny, jeśli się go już
dostrzegło, miał jednak prawdziwy talent do niezwracania na siebie uwagi. Zawsze dbał o to, żeby porządnie wyglądać: wyprasowany, wypastowany, ogolony, świeży i prosty jak trzcina. Rzadko rozstawał się z krawatem. Jedynym dysonansem w tym poprawnym wizerunku był uśmiech: kiedy jeden kącik jego ust unosił się w górę, drugi zostawał na miejscu, jakby jedna połowa twarzy wpadała w przygnębienie, kiedy druga zaczynała się cieszyć. Być może świadczyło to o tym, że nie był taki prostolinijny i jednowymiarowy, jak by się mogło wydawać. Ale o tym wiedział chyba tylko on sam. Przez całe lata dochodzeniowiec Szewczenko żył wyłącznie pracą, prawie nie wychodził z komendy, a posilał się głównie kawą i papierosami. Przypłacił to rozwodem i zawałem. Komendant dopisał do tego mało zabawne postscriptum: nie przyznał mu premii z powodu zwolnienia lekarskiego. Było to jedyne zwolnienie lekarskie w całej policyjnej karierze Petra Szewczenki, ale wypadło akurat w ciągu dwóch miesięcy, które wchodziły w rachubę przy naliczaniu premii. Nawet najwięksi leserzy mieli wówczas stuprocentową frekwencję i tylko ludzie pod kroplówką albo w gipsie, pechowcy jak Szewczenko, siedzieli na L4, plując sobie w brodę. Ten splot niekorzystnych okoliczności, a może zbyt długi okres bez pracy, dał Szewczence do myślenia. Kiedy wyszedł ze szpitala, był już innym człowiekiem. Szewczenko, który nie pobudzał się kawą, zrezygnował z papierosów i zwykle punktualnie wychodził z pracy, okazał się człowiekiem wyjątkowo spokojnym, chociaż lekko zrezygnowanym. Wcześniej to był służbista, ale dusza człowiek. Wymagał głównie od siebie, lubił trochę pozrzędzić, ale zawsze był bardzo pomocny. Teraz żył jakby na pół gwizdka. Wkrótce wyszło na jaw, że Petro Szewczenko ma niezbyt oryginalny plan. Zmierzał dociągnąć do emerytury i odejść z firmy. Co chciał robić dalej, nie mówił. Trudno było uwierzyć, że jego plan tego nie obejmował, bo zawsze wszystko robił z planem. Miało to nastąpić za dwa tygodnie, więc sprawa przejechanego chłopca była jedną z ostatnich, którymi się zajmował. I chociaż to, co wcześniej było treścią jego życia, niemal całkiem mu zobojętniało, nie można mu było zarzucić, że się nie przykłada. Maria jeszcze raz kichnęła, a potem wytarła nos w chusteczkę. – Nie zimno ci w głowę? – spytał Szewczenko, nawet na nią nie patrząc, ale jeden kącik ust, ten ruchomy, lekko zadrżał. – Bardzo śmieszne – powiedziała. – Będzie mi brakowało twoich głupich żartów. – Sama nieźle sobie radzisz. – Fakt – przyznała. – Sama sobie opowiadam dowcipy i sama się z nich śmieję. Na ciebie ostatnio trudno liczyć. Wyjęła z przybornika spinacz i zaczęła go prostować. Kiedyś lubiła się bawić papierosami, ale odkąd przerzuciła się na slimy, musiała z tego zrezygnować. Te maleństwa sypały się pod byle dotknięciem, a tego Szewczenko by nie zniósł. W każdym razie nie na swoim biurku. – Gdzie twój partner? – spytała Szewczenkę. – Kto? – zdziwił się. – Piekarczyk. – Pojechał na sekcję. – Znalazł coś ciekawego? – Nie. – Nic? Wzruszył ramionami. – Ja o niczym nie wiem. – A ty? Robisz coś czy tylko udajesz? – Działasz mi na nerwy – powiedział Szewczenko i zabrał jej spinacz, po czym doprowadził go do stanu wyjściowego i odłożył na miejsce. Nie musiał wyjaśniać, że nie ma powodów do zadowolenia. Kamery, z których mógł korzystać, znajdowały się w centrum Gosztowa, przy remizie i na stacji benzynowej. Rejestrowały wyłącznie te samochody, które wjeżdżały do Gosztowa od strony południowo-wschodniej, to znaczy z Ostolina albo z Warszawy. Oprócz tego było jeszcze kilka innych dróg, prowadzących na zachód i na północ, przez wsie i lasy. Kierowca, który potrącił chłopca, na pewno nie pchał się potem przed kamery, zwłaszcza jeśli miał uszkodzony samochód. – Przesłuchiwałeś młodszego brata? – Tak, jeśli można to tak nazwać. Był wczoraj na komendzie, razem z ojcem. Mówi, że nic nie pamięta, i kiwa się jak sierota. Pokazuję mu zdjęcia, pytam, do jakiego był ten samochód podobny, może zapamiętał jakiś szczegół, znaczek, felgę, cokolwiek, a ten tylko kręci głową i płacze. – A psycholog co mówi? – Nie zdążyłem nikogo ściągnąć. Poza tym miałem nadzieję, że ojciec będzie coś wiedział. Siedział przy starszym w szpitalu, a on bez przerwy coś mówił. Tyle że nie miało to sensu. Chłopak myślał, że ciągle jest na koncercie. – Na koncercie? – Metalowym. – Szewczenko ciężko westchnął. – Jeszcze na koniec będę się użerał z gówniarzami… Maria się uśmiechnęła. – Ty chyba nie lubisz młodzieży. – Też byłem kiedyś młody. – Uśmiechnął się cierpko. – Nie zazdroszczę. – Ja też nie – powiedziała Maria po chwili milczenia. Nie miała ochoty na pogawędkę o problemach dorastania. Liczyła na to, że udało im się coś ustalić, ale chyba wiedzieli tyle co i ona. Nie chciała dłużej działać Szewczence na nerwy, zresztą miała swoje obowiązki, a ta sprawa do nich nie należała. Podniosła się i zabrała kubek. – Zaczekaj – zatrzymał ją. – Coś ci pokażę. Przez chwilę szukał odpowiedniego momentu na nagraniu, a potem przesunął monitor w jej kierunku.
W centrum ziarnistego kadru, obejmującego fragment pętli autobusowej, skwer i ulicę, znajdowało się trzech chłopców. Dwóch z nich Maria poznała: byli to bracia Terleccy. Młodszy kulił się, jakby był zziębnięty, a może zawstydzony – odwracał się bokiem do kamery. Za to starszy i jego kolega o bardzo jasnej, bujnej czuprynie pozowali, pokazując środkowe palce i strojąc głupie miny. – Wysiedli z autobusu – powiedział Szewczenko. – Z piwkiem w kieszeniach. – Aha – powiedziała Maria. – No to chyba mamy świadka. – Druknę ci, jak chcesz. Tylko znajdę coś bardziej wyjściowego… Maria wygrzebała z kieszeni kartkę, którą dostała od Terleckiej. – Mikołaj Kaleta – przeczytała. Drugi z kolegów Pawła Terleckiego mieszkał w Ostolinie, więc raczej nie wchodził w grę. – Mikołaj Kaleta mieszka na osiedlu Cichy Zakątek – powiedziała. – To kawałek za Słoneczną Polaną. Jeśli to on, musieli wracać tą samą drogą. – No, no – powiedział Szewczenko z celowo przesadnym uznaniem. – A nie wiesz czasem, kto przejechał dzieciaka? Marii przyszła nagle do głowy myśl, a właściwie coś pomiędzy postanowieniem i pragnieniem, żeby dowiedzieć się tego przed nimi, na własną rękę. W końcu to był jej rewir. Jej pieprzone małe królestwo. Ale było to tak absurdalne, że trwało tylko moment i znikło prawie bez śladu. Petro zastukał w klawiaturę i po chwili znalazł Kaletę na Facebooku. Cały profil dostępny był tylko dla znajomych, ale zdjęcie nie pozostawiało wątpliwości, że był to ten sam chłopak, wesołek o białych włosach, który pokazywał do kamery środkowy palec. Szewczenko od razu się ożywił i zadzwonił do Piekarczyka. W międzyczasie do pokoju weszła aspirantka, która dzieliła z Szewczenką pokój, a z nią zbolały petent. Ponieważ krzesło dla interesantów było tylko jedno, a miejsca również niewiele, Maria zabrała kubek z Psy i poszła do siebie. Usiadła do komputera i weszła do internetu. Z pozostałej dwójki znalazła tylko Anię o oryginalnym nazwisku Szyncer. W internecie znalazła informację o Ewie Szyncer, internistce, i Ani Szyncer, finalistce olimpiady matematycznej. Facebookowy profil Ani, podobnie jak Mikołaja i Pawła, był dostępny tylko dla znajomych. Zdjęcie przedstawiało dziewczynę o długich brązowych włosach i delikatnej buzi. Twarz miała jeszcze dziecinną, ale oczy dojrzałe i poważne. Była ładna, tym ładniejsza, im dłużej studiowało się jej miękkie rysy i zagadkowe spojrzenie. Przez resztę dnia Maria prawie o niej zapomniała, podobnie jak o kobiecie o bladoniebieskich oczach, która poprosiła o przysługę. Miała dosyć innych zajęć. Ale pod koniec zmiany znowu wylądowała w Gosztowie. Musiała się uporać z awanturą sąsiedzką i kiedy po paru godzinach wreszcie doprowadziła do rozejmu, pomyślała, że mogłaby przy okazji rozwiązać zagadkę podbitego oka. 6 Ania Szyncer mieszkała w zdumiewającym budynku, który zajmował niemal całą działkę u zbiegu ulic Czarownej i Baśniowej. Był to dom jak ze złego snu, ogromny, szary i bezkształtny. Jego konstrukcja na pewno znalazłaby uznanie u Indian Pueblo. Pierwotnie był to przysadzisty klocek, który stopniowo wzbogacał się o kolejne piętra i przybudówki z każdej możliwej strony. Jedna z nich, wystająca jak balkon i służąca chyba za werandę, pomalowana była na jaskrawozielono, ale na szczęście ktoś się rozmyślił i nie pociągnął tego dalej. Nawet jak na okolice Warszawy był to obiekt wyzywająco szpetny. Sierżant Gajda dobrze znała ten budynek, ale nigdy nie miała potrzeby, żeby zgłębiać życie jego mieszkańców. Byli to miejscowi sklepikarze, prowadzili swoje interesy konsekwentnie, choć bez wielkich wzlotów, wciągając w nie kolejne pokolenia, przynajmniej dopóki jedno z nich nie zdecydowało się pójść na medycynę. Prawdopodobnie wszyscy oni mieszkali tu razem jak termity. Furtka nie była zamknięta, więc Maria weszła na posesję, a właściwie bezpośrednio na schody, które prowadziły do wejścia. Potem nacisnęła dzwonek i czekała, aż z głębi domu ktoś się wynurzy i jej otworzy. Po jakichś dwu, trzech minutach ten ktoś pojawił się za drzwiami, poświęcił kolejną minutę na to, żeby zlustrować ją przez szybkę, i dopiero wtedy otworzył drzwi. Była to starsza o dwadzieścia parę lat wersja dziewczyny ze zdjęcia – można powiedzieć: prototyp. Kobieta ubrana była w seledynowy bliźniak, ciemne spodnie z cienkiej wełny i domowe pantofle na obcasie. Wyglądała bardzo poprawnie, jak trzymająca się w ryzach perfekcyjna pani domu. Okrasiła „dzień dobry” zaskakująco szczerym, ciekawskim uśmiechem, który odmładzał ją co najmniej o dekadę. Jako lekarka musiała budzić w pacjentach zaufanie. – Sierżant Maria Gajda z komendy powiatowej w Ostolinie – przedstawiła się Maria. – Czy możemy zamienić kilka słów? Uśmiech doznał nagłego uwiądu. – A o co chodzi? – Czy pani jest matką Anny Szyncer? Zmarszczyła brwi. – Tak. Ewa Szyncer. – Chciałabym porozmawiać z Anią o jej koledze. O Pawle Terleckim. Kobieta wyglądała na zdezorientowaną, ale nie pozbyła się czujności. Otworzyła szerzej drzwi i zaprosiła policjantkę do środka. Przedpokój był podłużnym pomieszczeniem o białych ścianach. Prowadziło z niego kilka wyjść, niektóre schodami w górę, ale tylko jedno na wyższe piętro; dwa kolejne potrzebowały schodka czy dwóch, żeby wyrównać różnice poziomów pomiędzy pomieszczeniami. Ale pani domu nie zaprosiła jej na pokoje. – Nie bardzo rozumiem. Czego chce się pani dowiedzieć? – spytała. – Przecież to był wypadek. Ania nie ma z tym nic wspólnego.
– Chodzi o inne zdarzenie. – O jakie zdarzenie? Nie było potrzeby, żeby coś przed nią ukrywać. – Paweł prawdopodobnie brał udział w bójce. Kilka dni przed wypadkiem wrócił do domu ze śladami pobicia. Szukam świadków tego zdarzenia. – Naprawdę? – spytała pani Szyncer z dziwnym ociąganiem. – Kto tak powiedział? – Jego matka. – Naprawdę? – powtórzyła pani Szyncer tym samym tonem. Namyślała się nad czymś, marszcząc brwi. Zdziwienie skierowane było w głąb niej samej, jakby wcale nie odnosiło się do treści rozmowy. Rozważała coś, czemuś się dziwiła, próbując połączyć niewidzialne wątki, i Maria przypomniała sobie nagle Renatę Terlecką i jej ruchliwe palce. – To naprawdę dziwne – powiedziała wreszcie pani Szyncer. – Jaki to może mieć związek z wypadkiem? – Chciałabym to właśnie wyjaśnić. – I sądzi pani, że Ania będzie coś na ten temat wiedziała? – zdziwiła się pani Szyncer. – Z tego, co wiem, byli przyjaciółmi. Chodzili razem do szkoły. – Ania… – kobieta zawahała się. – Jest chora. Od tygodnia siedzi w domu. Nie sądzę, żeby mogła pani pomóc. Ale oczywiście zapytam. Przepraszam, że tak panią trzymam – zreflektowała się nagle. – Proszę. Proszę tutaj… Wpuściła ją do czegoś w rodzaju salonu o przestarzałym, niewyszukanym umeblowaniu (regał, ława, pufy, fotele). Westchnęła przy tym, jakby wygląd tego miejsca przyprawiał ją o ból głowy. Poprosiła Marię, żeby się rozgościła, a potem wyszła do córki. Maria poświęciła ten czas na studiowanie półki ze zdjęciami, przedstawiającymi śluby, chrzciny, komunie oraz modne kiedyś pozowanie na kucyku w zoo, ale nie wyniosła z tego żadnej refleksji poza tą, że moda ewoluuje w kierunku prostoty i że lata osiemdziesiąte były straszne. Pani Szyncer wróciła po piętnastu minutach, sama i zmieszana. – Ania mówi, że o niczym nie wie. Nie ma nic do powiedzenia. Wydaje mi się… Jest w kiepskim stanie, rozumie pani… Chyba jest w szoku. Zresztą, nie ma się co dziwić. Straciła dobrego kolegę. Kolegę, nie chłopaka. Dobrego, nie bardzo dobrego. Pani Szyncer rozważnie dobierała słowa. – Tak, oczywiście – przytaknęła Maria. – Jestem pewna, że o niczym nie wie. Gdyby coś wiedziała, na pewno chciałaby pomóc. Cały ogromny dom pogrążony był w ciszy i obie nagle podskoczyły, kiedy do pokoju zajrzała kobieta w średnim wieku o łagodnej twarzy. – Ach, przepraszam – powiedziała z wschodnim zaśpiewem – nie wiedziałam, kto tu – i znikła. – To Ola, nasza Ukrainka… – zaczęła pani Szyncer i nagle spojrzała na Marię z tak autentycznym przerażeniem, że Maria nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Nie skomentowała pojawienia się „naszej Ukrainki” i po chwili pani Szyncer uśmiechnęła się z ulgą. – Mój ojciec ma Alzheimera. Straszna choroba… Maria skinęła ze zrozumieniem. Pomyślała o swojej babci, która przed śmiercią również zaczęła się od nich oddalać. – To on zbudował ten dom – pani Szyncer machnęła ręką w kierunku ścian i sufitu. – Tego gargamela, bo jak to inaczej nazwać. Myślał, że wszyscy będziemy przez całe życie siedzieć sobie na głowach. Już pięć lat próbuję się tego pozbyć, ale jak na razie nie ma chętnych. Reszta rodziny rozjechała się po świecie i nic ich to nie obchodzi. Ani dom, ani ojciec. Powiedziała to bez goryczy, jak osoba całkowicie pogodzona ze słabościami ludzkiej natury. – A pani mąż? – Rozwiedliśmy się tak dawno temu, że już bym go chyba nie poznała. Mieszka we Włoszech. Ania czasem do niego jeździ. To jedyne, co dobrego mi po sobie zostawił. Uśmiechnęła się wesoło i tak zaraźliwie, że Maria musiała odpowiedzieć uśmiechem. – Mam prośbę – odezwała się Maria. – Gdyby Ania jednak coś sobie przypomniała, proszę do mnie zadzwonić… – Zapisała swoje nazwisko i numer telefonu na jednej z żółtych karteczek, które stale ze sobą nosiła. – Zresztą, ja i tak się odezwę. – Tak. Może emocje opadną – powiedziała pogodna lekarka i dodała nieoczekiwanie twardo: – Ma pani rację. Trzeba się dowiedzieć, co się stało. Sprawiała wrażenie, jakby nie rozumiała, dlaczego fakty uparcie nie chcą się układać w sensowną całość. Maria była przekonana, że myśli o zupełnie innych faktach niż ona. 7 Wróciła do domu przed siódmą. Na obiad skończyła zupę pomidorową, którą jadła od trzech dni. Zrobiła pranie, posprzątała w kuchni, a potem usiadła w otwartych drzwiach na balkon, z nogami na barierce, i paliła papierosa. Było dość chłodno, piętnaście stopni, ale niebo się wypogodziło i gdyby nie różowa łuna nad miastem, byłoby widać gwiazdy. Jej myśli krążyły luźno wokół rodziny Terleckich, ale nie mogła powiedzieć, żeby były nimi jakoś szczególnie zajęte. Czuła nad wszystkim jakiś cień i nie mogła zrozumieć, skąd pochodził. Może z niej samej? Doznała nagłego przeczucia, że okres dobrych zmian w jej życiu dobiegł końca i że radosna gorączka minęła, ustępując miejsca nudnej stabilizacji. Wbrew temu, czego świadkiem był tamtego dnia Petro Szewczenko, co widział i co mógł sobie dopowiedzieć, widząc tę skacowaną jednostkę kiwającą się na falach życia jak uparta boja, Maria rzadko ulegała słabości do alkoholu. Od kiedy prawie rok temu wyprowadziła się
od matki, prowadziła życie spokojne i uporządkowane. Przynajmniej raz w tygodniu wpadała do Anity i Maćka. We wtorki i czwartki chodziła na basen. Sprzątała średnio raz w tygodniu – czekała, aż się zabałagani, żeby było widać efekt. W weekend zwykle odwiedzała matkę, a co parę tygodni jechała nad morze. Wynajmowała wtedy mały domek na jedną noc, wieczorem i następnego dnia rano biegała parę kilometrów po pustej plaży i odpoczywała, leżąc na piasku. Poza tym trochę czytała, od czasu do czasu chodziła do kina i cieszyła się wolnością, której jej wcześniej brakowało. W swoim małym mieszkaniu żyła jak w batyskafie spuszczonym na dno oceanu. Zza ścian dochodziły odgłosy życia obcych stworzeń. „Żadnych świętości! Kuchnia znów brudna!” – krzyczał mężczyzna w mieszkania po prawej. „Synku, znajdź sobie wreszcie żonę, ile ja ci jeszcze będę gotować” – narzekała matka grubego chłopaka w mieszkaniu po lewej. Piętro wyżej para, która znalazła szczęście przed sześćdziesiątką, celebrowała je głośno między dwudziestą drugą a dwudziestą drugą dziesięć prawie codziennie z wyjątkiem sobót (zdaje się, że gdzieś wtedy wyjeżdżali). Przygłuchy, ale żwawy i najwyraźniej długowieczny dziadyga z dołu słuchał nocami Radia Maryja (to już zawsze będzie mnie prześladować, do ich końca albo mojego, myśli Maria ze stoickim spokojem; jej babcia również była wielbicielką tego radia). To wszystko jej nie przeszkadzało. Jedyną rzeczą, która ją wkurzała, były plany rozbudowy osiedla. Dowiedziała się o nich przypadkiem. To było zaledwie miesiąc temu, pod koniec kwietnia. Zima trwała w tym roku bardzo długo. Jeszcze w Wielką Niedzielę, 31 marca, spadł śnieg. Niecały miesiąc później akacje były wciąż gołe, ale trawa pod nimi już się zazieleniła. Maria stała na balkonie, który liczył sobie stopę szerokości, oparła się o barierkę i paliła ostatniego wieczornego papierosa. Na balkon wyjrzał mężczyzna z mieszkania po prawej: wieszał pranie. Był to mały, nerwowy facet pod pięćdziesiątkę. Pracował jako kierowca i Maria często sobie wyobrażała, jak wymyśla innym kierowcom przez otwarte okno. Dla niej był zawsze bardzo miły, podobnie jak ona dla niego. Zaczęli rozmawiać o pogodzie i nagle on zagaił o akacjach. – Już niedługo, co? – powiedział. Maria nie zrozumiała, więc dodał: – Już niedługo będziemy mieli taki widok. A potem, kiedy już jej wszystko wyjaśnił, jednocześnie wzburzony i mściwie usatysfakcjonowany, że wszystko na tym świecie zmierza ku gorszemu, zakończył sakramentalnym: „Żadnych świętości!”, i zniknął w mieszkaniu. Zarząd spółdzielni od lat szukał każdego zdatnego do zabudowania skrawka przestrzeni, a potem ogłaszał przetarg na budowę bloku. Mieszkańcy protestowali, ale do tej pory nie przynosiło to żadnego efektu: po prostu mieszkańcy byli rozproszeni, a zarząd zjednoczony. Na jego czele stała Dobrosława Terlecka, babka chłopca, który zginął w wypadku na Trosce. Z pozoru wyglądała na egzaltowaną, delikatną starszą panią, ale ci, którzy znali ją trochę lepiej, wiedzieli, że jest twarda jak skała, a spektakularne napady histerii, z których była znana, były tylko czymś w rodzaju wyrafinowanych aktów dezinformacji. Maria miała trzydzieści jeden lat, ale po raz pierwszy zobaczyła z bliska demokrację w działaniu. I mogła powiedzieć jedno: było to wyjątkowo bezczelne kurewstwo. Na jednym z zebrań spółdzielni dała zresztą wyraz swojemu stanowisku w sposób jeszcze parlamentarny, ale na tyle dosadny, że przewodnicząca Terlecka zaczęła krzyczeć i płakać i opuściła salę, gubiąc dokumenty. Nikt nie miał jednak wątpliwości, że za kulisami wszystko toczyło się dalej ustalonym rytmem. Szeregowi członkowie spółdzielni zaczęli więc spotykać się po mieszkaniach i piwnicach, niczym u Barei, i naradzać się, jak nie dopuścić do likwidacji parku. Wieczorami krążyli po osiedlu z własnymi krzesełkami, jakby szli na przedstawienie plenerowe, i wszystko to byłoby nawet zabawne, gdyby widzów nie było z każdym tygodniem mniej i mniej. Kiedyś Maria marzyła o domu na wsi. Przy jej zarobkach był to plan całkowicie nierealny i mógł się udać tylko wtedy, gdyby matka przepisała jej jedną ze swoich działek. Nieduży dom, pies, kilka drzew. Tak miała wyglądać jej przyszłość. Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Matka miała inne plany, zarówno co do Marii, jak i co do działki. Kiedy w końcu po latach życia z matką pod jednym dachem i czekania na jej zmiłowanie Maria straciła złudzenia i zaczęła szukać mieszkania w Ostolinie, chciała mieć przynajmniej przyzwoity widok z okna. Prawda była taka, że teraz nie miała wyboru. Jeśli za jakiś czas w miejscu parku powstanie blok, będzie musiała się do niego przyzwyczaić. Włożyła w to mieszkanie wszystkie swoje oszczędności, nie mówiąc o kredycie, i nie stać jej było na kupno innego mieszkania o zbliżonym standardzie. Nic dziwnego, że była wkurzona. Koło dziewiątej zadzwonił telefon. To Anita chciała wiedzieć, jak minął jej pierwszy dzień w pracy bez włosów. Maria słyszała w tle śmiech Melity i głos Maćka. Spytała Anitę, czy kojarzy kogoś z rodziny Terleckich – może ich dzieci chodziły do szkoły w Gosztowie? Nie, Anita nikogo takiego nie znała, ale była już wprowadzona w temat przez Szewczenkę, co prawda tylko telefonicznie, bo w weekend wyjeżdżali i nie mogła wziąć udziału w przesłuchaniu Alka. Trzy czy cztery razy była nieoficjalną konsultantką w sprawach z udziałem dzieci, a ponieważ się sprawdziła, Maciek namówił ją, żeby robiła to oficjalnie, jako biegły sądowy. Kiedy już się rozłączyły, Maria pomyślała, że powinna ją wypytać o zachowania ludzi pod wpływem szoku. Czy w ich postępowaniu można odnaleźć racjonalne jądro? Czy skutki takiego szoku, na przykład utrata pamięci, mogą mieć trwały charakter? A jeśli nie, to jak szybko mijają? Miała nawet ochotę od razu do niej zadzwonić, ale potem przyszło jej do głowy, że to przecież nic pilnego. Nie chciała psuć im wspólnego wieczoru, wiedziała, że nie mają ich zbyt wiele. Potem siedziała w wannie, słuchając płyty Rain Dogs Toma Waitsa, swojej ulubionej, i sąsiada pomstującego na brudne kafelki. Powoli przestawała się dziwić, że rodzina ma go dosyć. Poszła spać koło jedenastej. Śnił się jej dom, którego nie zbudowała. ===Pglt DzYPaQw7W TsI M AM 1AzdRZQNgW T8J OV1sD25ebQs=
WTOREK 21 MAJA 8 Irena Gajda miała sześćdziesiąt osiem lat i głowę na karku. Były to dwa fakty, co do których nie było żadnych wątpliwości. Jej uroda przeminęła, lecz nie bez śladu. Oczy wciąż były żywe i intensywnie niebieskie, rysy wyraziste, figura szczupła i kobieca, włosy jasne i gęste. Wiek najbardziej odbił jej się na dłoniach, toteż czasem przyglądała się im z czymś w rodzaju smutnej zadumy. Traktowała swoją urodę jako coś, z czym mogła iść przez świat z podniesionym czołem, ale też jako rzecz naturalną, której nie poświęcała zbyt wiele uwagi, podobnie jak człowiek zdrowy nie pyta, czemu jest zdrowy i czym sobie na to zasłużył. Przede wszystkim jednak miała głowę na karku. Co do tego nie było wątpliwości. Ostatnie lata przyniosły jej sporo zmartwień, chociaż nie tak poważnych jak w poprzednich latach. Nawet śmierć matki, wierzyła, była dla niej wybawieniem. Nie była poważnie chora, zaczęła jednak tracić pamięć i stopniowo pogrążała się w irracjonalnym lęku, w nieustannym poczuciu zagrożenia. Pewnego dnia serce odmówiło jej posłuszeństwa, a ponieważ choroby serca były u nich dziedziczne, Irena z całkowitym spokojem przyjmowała, że z nią będzie tak samo. Od paru lat była na emeryturze. Nie miała starych rodziców, których musiała doglądać. Była wdową, chwała Bogu. I nie miała wnuków, które by jej potrzebowały. Niestety. Inaczej wyobrażała sobie swoje późne lata. Nie taki był plan. Obydwie córki odsunęły się od niej. Jedna nie miała własnej rodziny i mogłaby wciąż mieszkać z matką, ale wolała klitkę w bloku od rodzinnego domu z ogrodem. Druga postanowiła zamieszkać na drugim końcu wsi, chociaż mogła pobudować się tuż za płotem. Irenę zabolało zwłaszcza to, że wolały do tego dołożyć, niż żyć blisko matki. Na przykład jej starsza córka Iza zapłaciła wysoki podatek od darowizny, żeby sprzedać działkę, którą dostała od Ireny, a potem kupiła inną, droższą i mniejszą. Jaki był w tym sens? Irena nie potrafiła tego zrozumieć, a odpowiedzi na pytania, które zadawała, były obraźliwie zdawkowe. I Maria, i Iza wciąż mieszkały blisko Ireny, ale nie tak blisko, jak by mogły. Dały jej w ten sposób do zrozumienia, że mają swoje życie, w którym ich matka może uczestniczyć tylko na specjalne zaproszenie. Ale tych zaproszeń nie było znowu tak wiele. Irena nie miała wyjścia, musiała to zaakceptować, ale stosunki między nimi popsuły się siłą rzeczy. Z nudów włączyła się w działalność koła parafialnego i klubu seniora, a jej obecność przysporzyła tym stowarzyszeniom kilku, jeśli nie kilkunastu nowych męskich członków. Niektórzy całkiem otwarcie ją adorowali i nie zrażało ich nawet to, że nie zwracała na nich uwagi. Te umizgi były dla niej dowodem nieprzemijającej męskiej głupoty. Jej mąż zapewnił jej wrażenia, za którymi nie tęskniła, a wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że inni byliby niewiele lepsi. Przede wszystkim jednak Irena akceptowała rolę, którą wyznaczał jej wiek. Nie zamierzała na stare lata robić z siebie pośmiewiska. Tak naprawdę już od dawna żyła życiem innych i tylko to przynosiło jej satysfakcję. Tylko czyim życiem miała żyć, skoro została z niego wykluczona? I właśnie wtedy jak z nieba spadła jej Mela. Dokładnie tak, jakby Irena ją sobie wymodliła. Maciek, ojciec Meli, był siostrzeńcem Ireny, a więc Mela była jej cioteczną wnuczką. Maciek dużo pracował i często wyjeżdżał, więc jakby go wcale nie było. Anita, jego żona, była praktycznie samotną matką. I potrzebowała pomocy. Na przykład dzisiaj musiała jechać na jakieś spotkanie. Trudno wszędzie ciągnąć ze sobą dziecko. Zadzwoniła więc do Ireny i prosiła ją, żeby do nich zajrzała. Ale Irena nie zagląda. Ona po prostu jest. Jest niezastąpiona. Dała już małej obiad, przebrała ją i przewinęła niezliczoną ilość razy. Kiedy Mela spała, zrobiła pranie, a poprzednie wyprasowała. Nakarmiła psa i posprzątała w kuchni. Była z Melą na spacerze i wpadła do sąsiadek. Mela jest trochę płaczliwa, ale poza tym to bystre i ładne dziecko: skóra zdjęta z matki. Zaczyna już mówić i w śmieszny sposób powtarza niektóre słowa z wierszyka o misiu, który nie chce podać łapki. Potrafi też trochę chodzić, chociaż musi się jeszcze czegoś przytrzymywać. Najchętniej wykorzystuje do tego psa. Jeśli pies idzie gdzieś za swoimi sprawami, mała próbuje go dogonić. Irenie nie bardzo się to podoba, nie lubi psów, uważa, że są niebezpieczne i roznoszą zarazki. W końcu jednak i on zdobywa jej sympatię, bo kiedy Irena krzywi się na jego widok, kiedy coś mu wypomina, pokornie spuszcza łeb i odwraca wzrok. Wydaje się łagodny, no i Anita ufa jego psiej naturze. Teraz również pies prowadzi dziecko po trawie, idzie krok czy dwa i odwraca się, żeby zobaczyć, czy mała za nim nadąża, a potem stoi cierpliwie z wywalonym jęzorem, jakby się uśmiechał, i pozwala, żeby trzepała go po grzbiecie albo ciągnęła za kłaki (Irena zawsze ją wtedy upomina, nie z troski o psa, ale o jego reakcję). Jest ciepłe, słoneczne popołudnie, a Irena z Melą i z psem siedzą w wypielęgnowanym
ogrodzie Anity. Trzeba szczerze powiedzieć, że Anita nie nadaje się do prac domowych (dlatego z taką wdzięcznością przyjmuje pomoc Ireny), ale za to chętnie grzebie w ziemi. Ostatnio nawet półżartem rozważała, czy nie powinna się przekwalifikować. Z zawodu jest psychologiem, ma etat w miejscowej szkole i zamierza od września wrócić do pracy. Chodzi oczywiście o pieniądze. Jakiekolwiek by były, zawsze to jakiś grosz. Irena gorąco ją do tego namawia. Po wszystkich udrękach własnego macierzyństwa Ireny Mela dostarcza jej wyłącznie czystej radości. I jest jeszcze coś, czego Irena może do końca sobie nie uświadamia, ale bardzo silnie odczuwa. Dzięki nim, dzięki Meli, Anicie i Maćkowi, czuje się częścią jakiegoś wyższego porządku, może nie aż boskiego, ale na pewno ludzkiego. Uczestniczy w spełnionym śnie o szczęśliwej rodzinie i ładnym domu na przedmieściach. Dostrzega wokół siebie spokój, umiar, ciche piękno tego otoczenia, w którym między stare drzewa wkomponowano harmonijnie nowy ogród. Teraz godzinami może martwić się wyłącznie o to, że Mela za mało je albo że Anita za lekko ją ubiera. Ostatnio coś się jednak psuje. Zdrowy rozsądek nakazał jej zignorować pierwsze oznaki, ale nie o nich zapomnieć. Potem mogła wszystko podsumować i wyznaczyć moment przesilenia. To moment, w którym wielu drobnych sygnałów alarmowych nie da się już ignorować. Anitę, którą Irena kocha jak własną córkę, wyraźnie coś gnębi. Próbowała ją nawet o to delikatnie podpytać, ale Anita odpowiadała, że to z niewyspania. Mela ząbkuje i nie daje jej pospać. Po Meli nic podobnego nie widać. Irena długo się nad tym zastanawiała, ale nie była w stanie wyznaczyć żadnego punktu początkowego, momentu, od którego zaczęła wyraźnie czuć, że coś jest nie tak. Ale widzi to: Anita wpatruje się w jakiś punkt za oknem i nie słyszy, co się do niej mówi. Anita siedzi bez ruchu na huśtawce i nie widzi tego, że Mela je z psem z jednej miski. Anita pozornie bierze udział w rozmowie i nagle wygłasza uwagę, z której wynika, że w ogóle nie wie, o co chodzi. A potem następuje moment przesilenia. Anita podrzuciła jej Melę, bo chciała jechać do sklepu ogrodniczego. Miała upatrzoną różę, znała nawet jej łacińską nazwę, której oczywiście Irena nie zapamiętała. Zapamiętała tylko, że Anita wybrała ją dlatego, że przypominała dziko rosnące pnące róże. Zdążyła już wejść w bliższe relacje z miejscowym sklepem ogrodniczym i sprowadzili ją specjalnie dla niej. Podobno, bo Irena nigdzie jej nie widziała. Ogród jest oczkiem w głowie Anity. Godzinami wybiera w katalogach rośliny, a potem zastanawia się, gdzie je posadzić i czego będą tam potrzebować. Irena przyzwyczaiła się do tego, że Anita może jeść byle co, karmić swoją córkę zupkami ze słoików i wesoło reagować na to, że mała babrze się w piachu, czarna od stóp do głów, z psem u boku. Ale nie do tego, że zaniedbuje coś, co ma korzenie. Mela kroczek po kroczku dotarła do rozwartej psiej paszczy, a potem włożyła w nią rękę. Irena zerwała się z krzesła i zabrała dziecko, które natychmiast zaczęło płakać. – Nie robimy tak pieskowi – tłumaczyła wrzeszczącej małej, obnosząc ją po ogrodzie. – Bo piesek odgryzie ci rączkę… Wytarła ją mokrymi chusteczkami, co jeszcze bardziej nie spodobało się Meli. Pies chodził za nimi z pochylonym łbem, jakby brał winę na siebie. I słusznie, bo inaczej Irena zamknęłaby go w kojcu. – Ząbki ci rosną? Dajesz matce w kość? – pytała Meli. Wcisnęła jej skórkę od chleba i mała wreszcie się uspokoiła, ssąc ją z gniewem. – No popatrz – sapnęła Irena z satysfakcją. – Babcia wie, co dobre. Babcia jest może starą kwoką, ale nie straciła zdrowego rozsądku, powiedziała sobie w myślach. Okrążyła cały ogród z dzieckiem na biodrze. Nie zauważyła żadnych zmian. Potem wyszła na podjazd przed domem i zajrzała do ich starej zafiry. Pnąca róża wciąż była w środku, chociaż został z niej tylko smętny, goły badyl. – A czemu twoja mama nie wyjęła tej biednej różyczki? – powiedziała do Meli. Mela zwieszała się jej z biodra. Pies oblizywał chleb, który później znów powędrował do buzi dziecka. Irena nie zwróciła na to uwagi, bo właśnie, być może pod wrażeniem łysego badyla, przyszła jej do głowy własna córka. Maria. Ta mniej udana. Ale przynajmniej pracowała w policji. 9 Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Irena Gajda snuła niewesołe rozmyślania na temat życia i niewdzięcznych dzieci, jedno z tych dzieci stało się przedmiotem całkiem innych rozważań. Petro Szewczenko stał w oknie pokoju numer dwadzieścia trzy na pierwszym piętrze komendy powiatowej policji w Ostolinie i odprowadzał wzrokiem szczupłą, wyprostowaną postać Marii, przemierzającą energicznym krokiem parking komendy. Mógł powiedzieć całkiem dokładnie, kiedy to się zaczęło. Nie tak dawno, trochę ponad tydzień wcześniej. Była sobota, chwilę przed południem. Od razu sobie tego nie uświadomił, ale potem ciągle wracał do niego obraz dziewczyny stojącej w przeszklonych otwartych drzwiach na balkon. Poza tym, że była bardzo szczupła, prawie chłopięca, miała zaskakująco pełne biodra, okrągłe jak jabłko. Włosy, ścięte najwyżej na dwa centymetry, odsłoniły siatkę białych blizn na głowie. Miała na sobie prostą białą podkoszulkę na ramiączka i luźne spodenki. Przez cienką bawełnę odznaczał się każdy szczegół ciała: płaski brzuch, wgłębienie pępka, symetryczne linie żeber, nieduże, miękko zaokrąglone piersi. Patrzyła gdzieś w bok, mrużąc oczy od słońca, jakby zniesmaczona nadmiarem światła i ciepła, ale zbyt znużona, żeby się schować.
Było coś obraźliwego w tym, że nic sobie nie robiła z jego obecności. Pomyślał wtedy, że nawet gdyby była ostatnią kobietą na świecie, i tak nie zwróciłby na nią uwagi. Chuda, z okrągłym tyłkiem i szramami na głowie. No i tak to się właśnie zaczęło. Zadzwoniła do niego w tamtą sobotę jakieś pół godziny wcześniej i poprosiła, żeby przywiózł alkomat. Nigdy nie prosiła o podobną przysługę, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Każdemu zdarza się przeholować. Mogła oczywiście sama pójść na komendę, ale rozumiał, że wolała sobie oszczędzić komentarzy ze strony kolegów. Dochodziła jedenasta. Było słonecznie, bardzo ciepło, chociaż meteorolodzy od paru dni zapowiadali burze. Właściwie był zadowolony, że wyjdzie z domu i może nawet uniknie cotygodniowej wyprawy do Lidla. Pojechał na komendę, wziął sprzęt, zaparkował pod jej blokiem, wdrapał się na trzecie piętro, a potem stał pod drzwiami i bezskutecznie naciskał dzwonek. Słyszał, że działa, ale poza tym nic, żadnego ruchu, żadnego odzewu. Z innych mieszkań dochodziły dźwięki telewizorów i odkurzaczy, brzęczenie naczyń, śmiech: sobotnie przedpołudnie. Żarówka zgasła, ale na klatce było jeszcze dość światła, spływającego ze świetlików dwoma szybami biegnącymi w dół wzdłuż schodów. Wpatrywał się w wirujące w słońcu drobinki kurzu i zastanawiał, czym sobie na to zasłużył: na ten telefon, na głupi dowcip, na taką sobotę i na byle jakie życie, od samego początku. Z mieszkania naprzeciwko wyjrzał nieduży grubas, ogolony na zero i nie wiedzieć czemu wesoły. – Pewnie jest pod prysznicem – powiedział. – Pan zaczeka. Zamknął drzwi i natychmiast przylgnął do nich z drugiej strony jak glonojad. No i rzeczywiście, pojawiła się za chwilę, zawinięta w czerwony ręcznik i trochę zawstydzona. Dłonią przejeżdżała po krótko ostrzyżonych włosach. Kiedy ją ostatnio widział, miała ich znacznie więcej. Dopiero po chwili zrozumiał, że zawstydza ją brak włosów, a nie brak ubrania. – Dzięki, że przyszedłeś. Cofnęła się do środka i znikła w łazience. Wszedł i zamknął drzwi. Zdążył się już lekko wkurzyć, raczej przez grubasa niż przez to, że czekał. Nigdzie się przecież nie spieszył. Córka, która miała według planu spędzić u niego weekend, wyjechała na wycieczkę. Podobno go uprzedzała, ale jakoś nie potrafił sobie tego przypomnieć. Wyszła po chwili w podkoszulku i spodenkach i wyniosła ręcznik na balkon. Właściwie nie był to balkon, ledwie barierka za drzwiami. Cały blok, w którym mieszkała, był pomnikiem ery niedoboru, pełnym małych klitek co pół kondygnacji, ze ślepymi kuchniami i ciasnymi łazienkami. Jej mieszkanie było całkiem przyjemne, w każdym razie po wąskiej, zatęchłej klatce schodowej przeżył bez mała wstrząs, kiedy się w nim znalazł. Prawie wszystkie ściany działowe zostały wyburzone, a z dwóch połączonych pokoi i przedpokoju powstała niezbyt intensywnie zagospodarowana przestrzeń. Mebli było niewiele: dwa granatowe fotele, chyba z Ikei, jednoosobowe raczej łóżko, niski stolik, szafka na książki, prehistoryczny wieszak na ubrania. Na parapecie stał duży kaktus w terakotowej donicy. Brak telewizora od razu rzucał się w oczy, za to przy łóżku leżał laptop. Peerelowska meblościanka w przedpokoju, oklejona tapetą w morskim kolorze, całkiem już siebie nie przypominała. Ściany były białe. Na jednej wisiał plakat w zielonej tonacji z dziewczyną w pociągu i nieduże zdjęcie starszej kobiety. Okna wychodziły na park, ospały wiatr wtłaczał do mieszkania zapach kwitnących akacji. To w ogóle nie było mieszkanie z tego świata (miał na myśli Europę Środkowo-Wschodnią, Polskę, okolice Warszawy). Przywodziło na myśl schludny staroświecki pokój hotelowy gdzieś na południu Europy. Przynajmniej takie miał skojarzenia, może przez słońce, które zalewało je od ściany do ściany. Nigdy wcześniej u niej nie był, więc poczuł coś w rodzaju potrzeby, żeby to skomentować. – Ładne mieszkanie – powiedział. – Tylko trochę puste. – Jeszcze się zagraci – odpowiedziała. Stanęła przy drzwiach na balkon i czekała, aż wyciągnie alkomat. – Co ci się stało z włosami? – Chciałam trochę skrócić i nie wyszło. Sąsiad wyrównał. Tak go to zaskoczyło, że nie spytał o blizny. – Ten mały gruby z przeciwka? – zdziwił się. – Wpuściłaś takie coś do mieszkania? Wzruszyła ramionami. To jest właśnie ten moment (w pamięci można przeciągać go w nieskończoność), kiedy widzi ją dokładnie w ostrym słonecznym świetle. Widzi miedziane punkciki piegów na ramionach. Widzi gładką, napiętą skórę, która mieni się w słońcu. Widzi kroplę, która spływa z włosów i zatrzymuje się we wgłębieniu u nasady szyi. Gdyby miał ją pocałować, zacząłby od tej kropli. Spuszcza wzrok, ale tam czekają już szczupłe nogi i wąskie stopy i zaraz pojawia się myśl o tych nogach, które zamykają go w uścisku. Ona nie zdaje sobie sprawy, jakie robi na nim wrażenie. Myśli może, że teraz, kiedy ścięła włosy, całkiem przypomina chłopaka. Proste brwi, które do tej pory zasłaniała grzywką, nadają jej twarzy chmurny, prawie surowy wyraz. Nie ma w niej kokieterii. Jest skacowana, jest zmęczona i naprawdę ma go gdzieś. Coś wydarzyło się tej nocy, to jasne. Coś oprócz niefortunnego pijaństwa, które skończyło się obcinaniem włosów. Ale w mieszkaniu brak śladów, które zostawiają nawet bardziej niewinne imprezy. Może po prostu wszystko wysprzątała. To by mu się nawet podobało. Sam był niemal pedantem i nie wstydził się tego. Jedyną rzeczą na świecie, której można być pewnym, jest porządek na biurku. No więc tak: on zdecydowanie nie jest człowiekiem, który dałby się ponieść szaleństwu. Ponieważ wybrał sobie wystarczająco dziwną pracę i poznawał w niej wystarczająco dziwnych ludzi, nie miał ochoty wchodzić z nimi w bliższe relacje. Kiedyś szaleństwo go bawiło. Od pewnego czasu raczej go martwi. Dostrzega pewne jego symptomy u swojej córki. Oczywiście wtedy, kiedy ma okazję. Oprócz córki, której prawie nie widuje, ma obok siebie kobietę, z którą trochę pomieszkuje i jeździ na zakupy. Wszedł w ten związek siłą
rozpędu po różnych życiowych zawirowaniach, a całkowita bezmyślność, z jaką się to dokonało, niestety ma w sobie coś z szaleństwa. Wie, że musi się z tego jak najszybciej wyplątać. Nie wplącze się teraz w nic nowego. Moment, który można potem dowolnie przeciągać, w rzeczywistości trwa może minutę. Dziewczyna wzięła alkomat i dmuchnęła z całej siły, raz, a potem jeszcze raz (akurat ta czynność nie budziła w nim żadnych erotycznych skojarzeń). Urządzenie pokazało 0,2 promila. Dopiero wtedy wyjaśniła, że ma niedługo gdzieś jechać i chciała wiedzieć, czy już będzie mogła. Za bardzo się jednak nie spieszyła. Zaproponowała, że zrobi kawę, dobrą kawę z ekspresu, i spytała, czy jadł śniadanie. Już niemal to poczuł i zobaczył: zapach kawy miesza się z zapachem akacji, coś tam się smaży na patelni, on przyciąga ją do siebie, a ona odpędza go ze śmiechem, tylko po to, żeby się trochę podroczyć. Nie wiedział, co go bardziej zdenerwowało: to, że taka wizja przyszła mu do głowy, czy to, że nie mogła się spełnić. Był zły na siebie i jeszcze bardziej na nią. W każdym razie wymówił się byle jak i wyszedł. A potem starał się już o tym nie myśleć. I coraz gorzej mu to szło. 10 Kobieta, która pojawiła się o czternastej w pokoju numer dwadzieścia trzy, była niewiarygodnie okrągła, obsypana brodawkami i skołowana jak piłeczka. Przyszła z synem, wysokim, chudym mężczyzną pod trzydziestkę, o jasnej, łysiejącej głowie. Wyglądali razem jak por i seler. Wbrew swoim protestom mężczyzna został na dole, a Petro zaprowadził jego matkę do swojego pokoju, który natychmiast wypełnił się zapachem czosnku. Poprosił, by usiadła, otworzył szeroko okno (na szczęście było ciepło), po czym zajął miejsce przy biurku i wyjął protokół przesłuchań. – Mój Boże, po co to wszystko – westchnęła jękliwie kobieta, zanim jeszcze cokolwiek powiedział. Nazywała się Julia Gałązka, miała lat pięćdziesiąt pięć i była tą nieszczęsną opiekunką, która została z braćmi Terleckimi w noc wypadku. Jej wezwanie było pomysłem prokuratora i wydawało się Petrowi Szewczence czystą stratą czasu. Po uzupełnieniu danych i uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej Petro poprosił panią Gałązkę, aby opowiedziała o wieczorze w domu Renaty i Radosława Terleckich od momentu, kiedy się w nim znalazła, aż do następnego dnia rano. Na czoło pani Gałązki wystąpiły krople potu. – No więc tak… – zaczęła. – No więc tak… Przyszłam koło osiemnastej. Przywiózł mnie mój syn Jacek. Weszłam do domu… Pani Terleckiej nie było, był tylko pan Terlecki. Miał gdzieś jechać i nie chciał zostawiać chłopców samych w domu. Gdzie była pani Terlecka, ja nie wiem. Na chwilę się zablokowała i spojrzała bezradnie na siedzącego po przeciwnej stronie biurka policjanta. – Czy często zostawała pani z chłopcami? – spytał Petro. – Nie – odpowiedziała stanowczo pani Gałązka. – Do tej pory dwa razy. Raz w tym roku i raz w zeszłym. – Czyli była to wyjątkowa sytuacja? – Tak. Pan Terlecki zadzwonił do mnie godzinę wcześniej i zapytał, czy będę mogła przyjść. Powiedziałam, że tak. To była taka przysługa, po starej znajomości – dorzuciła nerwowo. – Kiedyś pracowałam u pana Terleckiego w sekretariacie, ale odeszłam z powodów zdrowotnych… Poczerwieniała i umilkła. Petro skończył pisać i czekał, aż pani Gałązka zacznie mówić, ale najwyraźniej trudno jej było zebrać myśli. Wyjęła chusteczkę z niedużej torebki, którą trzymała na podołku, i otarła czoło. – Pani nie jest na rencie – zauważył. – Nie, ale się staram… – Znów się zaczerwieniła. – Z jakiego powodu? – Zwyrodnienie kręgosłupa – powiedziała. – Proszę się nie denerwować, ja nie jestem z urzędu skarbowego ani z ZUS-u – powiedział Petro. – Mam całkiem inne zadania. Pani Gałązka uśmiechnęła się niepewnie. – A więc znalazła się pani w domu państwa Terleckich około godziny osiemnastej. – Tak. Pan Terlecki był w domu, ale zaraz pojechał. On już tam nie mieszka, wie pan… Nie chcę wnikać w te sprawy między nimi. Ja o niczym nie wiem. To mnie nawet nie interesuje. Rozchodzą się, to się rozchodzą. Trudno. No więc zostałam z chłopcami. – Co pani robiła? – Słucham? – Pytam o to, co pani robiła w domu państwa Terleckich. Jak pani spędziła te kilka godzin? – Oglądałam telewizję. – Zaczerwieniła się. – No, tak. Taka jest prawda. Co miałam robić? Oni byli na górze, a ja na dole. To są duże chłopaki, trudno, żeby ze mną siedziały. Chodziło o to, żeby w domu był ktoś dorosły. Jakby chcieli wyjść, to przecież ja bym i tak ich nie zatrzymała. – Miała pani zostać na całą noc? – Tak. – I kto miał panią zmienić następnego dnia? – Nie wiem – przyznała z wahaniem. – Po prostu miałam być, dopóki ktoś nie przyjdzie. Pani Terlecka, pan Terlecki albo jego mama. – Matkę pana Terleckiego też pani zna? – Poznałam ją, tak. Wtedy kiedy jeszcze pracowałam u pana Terleckiego. – Czy chłopcy schodzili na dół, kiedy pani tam była?
– Tak, schodzili parę razy do kuchni. Coś tam sobie brali do jedzenia. – Rozmawialiście? – Nie. Nie byli zadowoleni, że przyszłam. Widocznie już wcześniej sobie zaplanowali, że pójdą na ten koncert – powiedziała z rezygnacją. – Szkoda, że pan Terlecki mnie nie uprzedził, bo bym się bardziej pilnowała. – A czy pani gdzieś wychodziła? – spytał. – Może do ogrodu albo do łazienki? – Do łazienki, oczywiście, że do łazienki. Kilka razy. Do ogrodu chyba nie, ale zamykałam drzwi. Było ciepło, więc długo były otwarte. A potem zasnęłam, sama nie wiem kiedy. – Co pani jadła lub piła? Chrząknęła parę razy, jakby nagle rozbolało ją gardło. – Zrobiłam sobie herbatę. Kanapki przyniosłam ze sobą. – A więc wypiła pani herbatę i zjadła kanapki. Nic więcej? – Nic. Tylko to. – I dodała pospiesznie: – Ja nie mogę powiedzieć, że oni mi coś do tej herbaty dosypali albo dorzucili. Byłam zmęczona i zwyczajnie zasnęłam. Wie pan, najbardziej człowieka męczy, jak nic nie robi. Taka jest prawda. Kiedy jesteś w ruchu, nie możesz się zatrzymać. A jak już się zatrzymasz, nie możesz się ruszyć. Niszczy mnie ten brak pracy, to życie w zawieszeniu… ale co robić, prawda? Mogę sobie tylko ponarzekać… Miała wrażenie, że w jego otwartym, przyjaznym spojrzeniu dostrzegła ślad współczucia, i poczuła się trochę pewniej. – I co było dalej? – spytał Szewczenko. – Obudziłam się wpół do jedenastej – powiedziała. – Dokładnie: za dwadzieścia sześć. Wiem, bo spojrzałam na zegar. W domu było strasznie cicho. Od razu mnie coś tknęło. Weszłam na górę i sprawdziłam pokoje. No i jak zobaczyłam, że chłopców nie ma, to od razu zadzwoniłam do pana Terleckiego. Nie mógł odebrać, więc tylko mu się nagrałam. Pomyślałam, że jednak trzeba zadzwonić do matki, prawda? Pani Terlecka odebrała. Powiedziała, że się tym zajmie. Spytałam, czy przyjedzie po chłopców, a ona, że ktoś przyjedzie. Dlatego zadzwoniłam po syna i pojechałam do domu. – Nie czekała pani na nich – zauważył Petro. Pani Gałązka znów zrobiła się czerwona i zaczęła ocierać zroszone czoło. – Skoro pani Terlecka miała przyjechać, to po co ja miałam siedzieć? Sama, w tym wielkim domu pod lasem. Bałam się zwyczajnie. Nawet psa nie mają. A w te alarmy to ja nie wierzę. Zanim przyjadą, to człowieka pięć razy zamordują. Niech pan sam powie, czy nie tak? – Czy syn nie mógł z panią zostać? – Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Żeby go zapraszać do cudzego domu? To by się mogło nie spodobać panu Terleckiemu. – O której przyjechał pani syn? – Około dwunastej. Nie wchodził, tylko puścił sygnał. Zamknęłam drzwi, wzięłam ze sobą klucz i wyszłam. – Mieszka pani we wsi Górka – zauważył Petro. – Tak, w Górce, na ulicy Warszawskiej. Ale to pan już wie… – Jechała pani razem z synem ulicą Leśną. Kogoś państwo po drodze mijali? Pokręciła głową. – Chyba nie. Nikogo. Ja w każdym razie nie zwróciłam uwagi. Petro Szewczenko skończył pisać, przebiegł wzrokiem protokół i podał pani Gałązce. – Proszę się z tym zapoznać. Jeżeli nie będzie pani miała żadnych uwag, proszę podpisać w tym miejscu. Wskazał miejsce na podpis. Miał nadzieję, że pani Gałązka nie zgłosi uwag. Czosnek nie należał do jego ulubionych aromatów. Swoimi uwagami miał zamiar podzielić się z prokuratorem. Niech on się martwi, co z tym dalej robić. Pani Gałązka sapnęła z ulgą. Adam się ucieszy, pomyślała. Nie było tak źle, jak się bali. ===Pglt DzYPaQw7W TsI M AM 1AzdRZQNgW T8J OV1sD25ebQs=
ŚRODA 22 MAJA 11 Była ósma dwadzieścia pięć. Niebo przypominało bury, sfilcowany koc, który gdzieniegdzie się poprzecierał. W ciągu dnia przetrze się tak bardzo, że w końcu porobią się w nim dziury, a do wieczora całkiem się postrzępi. Ale tymczasem wisiał nisko nad Troską, okrywając ją posępnym cieniem. Znad łąki za domami unosiła się mgła, poza tym wszystko trwało w bezruchu, nawet bambusowe piszczele wietrznego dzwonka. Dom nie błyszczał w słońcu. Jego właścicielka wyglądała na dwadzieścia groszy. Wydawała się jeszcze wątlejsza, jeszcze bledsza niż poprzednio, jej palce tylko markowały uścisk. – Przepraszam, że panią fatygowałam. Wczoraj nie myślałam jasno – powiedziała. – Niech pani się tym nie zajmuje. To już nie ma znaczenia. – A potem jeszcze: – To już koniec. Niech pani nie zwraca sobie głowy. – Nic nie szkodzi. Na tym polega moja praca – powiedziała Maria. – Dowiem się, kto… – Nie chcę wiedzieć – przerwała kobieta. W jej przestronnym holu kurz zbił się w kłębki, które turlały się w przeciągu jak pustynne zmartwychwstanki. Maria pomyślała o butelce na tarasie, chociaż od Terleckiej nie czuć było alkoholu. Pachniała szamponem do włosów. Chyba wreszcie wzięła prysznic. – Jak się czuje Alek? – spytała Maria. – Bez zmian – odpowiedziała Terlecka. – Nie odzywa się. Nic więcej nie powiedziała, a Maria nie miała sumienia, żeby ją dociskać. 12 – O co w tym chodzi? Rozumiesz coś z tego? – powiedziała Maria kilka godzin później, siedząc za swoim biurkiem i mieszając zupę cebulową w kubku z piosenkarzem Psy, który udawał, że jeździ konno bez konia. Czekała na spotkanie, które miała o dwunastej, i korzystając z wolnej chwili, zrobiła sobie coś w rodzaju obiadu. Pytanie było skierowane do kierowniczki rewiru dzielnicowych Katarzyny Danowskiej. Dzielnicowy Jarosław Chudziak, jej wrzód na dupie, który nie dość że był obecny, to w dodatku z podejrzaną uwagą studiował Kodeks wykroczeń z komentarzem, naturalnie nie wchodził w grę jako partner do rozmowy. – A tobie o co chodzi, kobieto? – spytała nieuważnie Danowska. Przeglądała karty pracy dzielnicowych i wpisywała z boku uwagi zaskakująco drobnym, gęstym pismem. – Chciałabym wiedzieć, dlaczego zmieniła zdanie – odparła Maria. Danowska wzruszyła ramionami. – Po prostu do niej dotarło, że to nie ma znaczenia dla sprawy. Sprawa wypadku stanęła w martwym punkcie. Obiecujący początkowo wątek Mikołaja Kalety, tego jasnowłosego kolegi, który wracał z Terleckimi do domu, urwał się, ledwie Szewczenko z Piekarczykiem chwycili go w dłonie. Wojciech Kaleta, ojciec Mikołaja, twierdził, że zabrał syna z drogi, a dwóch Terleckich na niej zostawił, bo nie chcieli z nim jechać. W zgodnej opinii jego i jego syna zostawił ich całych i zdrowych. Nie zgłosił się na policję, bo nie miał nic do powiedzenia. Nie jest dumny z zachowania syna przed kamerą na skwerku. W ogóle rzadko bywa z niego dumny. Szukał go przez cały wieczór, jeździł po ludziach, robił z siebie kretyna. Syn go okłamał, że idzie do kolegi. Głupka z niego zrobił. Porządna matka, prywatna szkoła, ojciec z dobrej rodziny, a syn łachudra. Ot, zagadka. Oczywiście, gdyby mu powiedział, że chce iść na koncert, na którym jakiś stary pierdziel przebrany za diabła nawołuje do niejedzenia mięsa, toby mu nie pozwolił. Ale syn przewidująco nawet o to nie zapytał. Była to pod pewnymi względami intrygująca rozmowa, ale niczego nie wniosła do sprawy. W dalszym ciągu nie mieli żadnych świadków oprócz chłopca, który zaniemówił. Mijał kolejny dzień śledztwa i wszyscy robili się nerwowi. Przez ostatnie dwa dni Maria odwiedzała lokalne warsztaty samochodowe. Wprawdzie oficjalnie nie zajmowała się tą sprawą, ale odczuwała wewnętrzny przymus, żeby sprawdzić, czy Piekarczyk zajmuje się nią jak należy. I miała nawet małą satysfakcję: dotarła do dwóch, do których nie zajrzał. Niestety, nic w nich nie znalazła. Spisała numery rejestracyjne i nazwiska klientów i przekazała je Szewczence. Z tego, co wiedziała, Piekarczyk nie tryskał wdzięcznością. – Wypadek wypadkiem, a bójka bójką – powiedziała Maria. – To są całkiem inne rzeczy. Chyba Terlecka nie myślała, że coś je łączy. – Mhm… – mruknęła Danowska, co mogło oznaczać zarówno zachętę, jak i jej brak. – Bała się, że się narobię? – mówiła dalej Maria. – Już jej nie obchodzi, kto pobił jej syna? No, powiedz, czy to nie jest dziwne? Danowska odłożyła długopis i sięgnęła po suszone morele, które zawsze miała pod ręką. Odkąd rzuciła palenie, bez przerwy napychała się takimi rzeczami. – To się da wyjaśnić na wiele różnych sposobów – powiedziała niewyraźnie. – Może nie chce przyjąć do wiadomości, że czegoś tam
– To się da wyjaśnić na wiele różnych sposobów – powiedziała niewyraźnie. – Może nie chce przyjąć do wiadomości, że czegoś tam wcześniej nie dopilnowała. Albo że synalek nie był wcale taki święty i nie powiększy grona aniołków. – Albo już się dowiedziała, co się stało – dodała Maria. – Albo i tak – powiedziała Danowska i znów wrzuciła w siebie morele. – Nie pytałaś? – Nie pomyślałam o tym – przyznała. – Zaskoczyła mnie. – To ją spytaj, jak będziesz miała okazję. – Ale tak naprawdę myślisz, żeby dać sobie z tym spokój? – spytała sceptycznie Maria. Danowska wolno pokręciła głową. – Nie, dlaczego? Zbieranie informacji to nasz święty ustawowy obowiązek. Tyle że nie ma pośpiechu. Daj kobiecie odsapnąć. Wykończyła do reszty morele, wyjęła torebkę z suszonymi śliwkami i wróciła do pracy. Dzielnicowy Chudziak wciąż czytał, drapiąc się po niedogolonej brodzie i otwierając przy tym usta ubogie w uzębienie. Nie był to widok, na którym można by zawiesić oko, zwłaszcza podczas jedzenia, więc Maria przeniosła je na plan Ostolina, umieszczony naprzeciwko jej biurka. Pośrodku planu znajdowała się duża fioletowa łata. Było to osiedle Gałczyńskiego, na którym mieszkała. Najbardziej atrakcyjne tereny, w samym centrum miasta. – Wkurzają mnie ci ludzie – powiedziała nagle. – Myślą, że jesteśmy na posyłki? Szkoda, że nie widziałaś ich domu. Muzeum, nie dom. Mauzoleum. – Co? – zdumiała się Danowska, zawieszając długopis nad kartką. – Terleccy. Coś jest w nich takiego… – Pokręciła głową. – Sama nie wiem… Nawet Chudziak podniósł oczy znad kodeksu. Danowska zaczęła się śmiać. – Jak to, nie wiesz? Pieniądze – powiedziała ze śmiechem. – Biedni bogacze. Nikt ich nie lubi. Maria też się uśmiechnęła. – Ja lubię. A w każdym razie, na pewno bym lubiła, gdyby należeli do mojej rodziny… – O, to nie jest wcale takie pewne… Danowska nagle zwróciła się do Chudziaka: – Jarku, może w czymś ci pomóc? – A, nie. Nie trzeba. Już znalazłem, co chciałem – odparł Chudziak chrapliwym, jakby dawno nieużywanym głosem, i zatrzasnął tom. – A czego szukałeś? – Uśmiechnęła się z fałszywą słodyczą. – Powiedz, może nas to zainteresuje. Powinniśmy uczyć się od siebie nawzajem. W ich konwersacji brakowało ostrych słów, ale nadrabiali to w inny sposób. Przez chwilę mordowali się oczami, a potem Chudziak wepchnął kodeks na półkę i bez słowa wyszedł z pokoju. – Widziałaś brudasa? – Danowska skrzywiła się z obrzydzenia. – Policjant na służbie. Majestat Rzeczpospolitej zafajdany. Znowu dałam mu na imieniny pastę do butów. Ciekawa jestem, co z nią zrobił. Maria miała na końcu języka jakiś dowcip, ale się powstrzymała. Uważała, że im mniej rozmawia się ze zwierzchnikiem o kolegach, tym lepiej. Nawet jeżeli tak się wyjątkowo składa, że się tego zwierzchnika lubi. – Możesz mi powiedzieć, po co był ci tydzień wolnego? – spytała nagle Danowska, jakby chciała wykorzystać to, że zostały same. – I co oznacza ta ogolona głowa? Maria wiedziała, że Danowska w końcu ją o to zapyta, ale i tak nie była przygotowana na odpowiedź. Gdyby mogła zobaczyć siebie w lustrze, byłaby pod wrażeniem: miała twarz doskonale nieodgadnioną. – Co ma oznaczać? – powiedziała wreszcie. – Nic. Po prostu ścięłam włosy. – Nie masz czasem jakiś problemów? Wiesz, że ze mną możesz pogadać jak z własną matką… Maria nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła śmiechem. – Oj, Mańka, Mańka. Z tobą też trudno dojść do ładu – westchnęła Danowska. – Pomyśl, jak ty wyglądasz. To jest służba. Kobiety z taką głową nie budzą w ludziach zaufania. I jeszcze te blizny… – Przyzwyczają się – odparła lekko Maria. – Aha – powiedziała Danowska. – Rozumiem. Wstała i podeszła do okna. Stanęła na jego tle wielka jak góra. Nic nie mówiła i Maria od razu odgadła, na co się zanosi: zastanawiała się, czy spuścić na nią całą lawinę, czy jeden kamień. – Posłuchaj, kochanie – powiedziała wreszcie. – Jesteś dobrą policjantką i masz mnie po swojej stronie. Ale nie staraj się mi tego utrudniać. Jasne? – Jasne – odpowiedziała Maria. Więcej na ten temat nie rozmawiały – co jej zresztą mogła powiedzieć? Ty też będziesz musiała się przyzwyczaić? Zabrała swoje rzeczy i pojechała na „grupę”. To nie był jej dobry dzień. 13 „Grupa” była całkiem nową instytucją, wymyśloną przez ustawodawcę w nadziei na to, że im więcej formularzy, sprawozdań,
korespondencji i urzędników, tym szybciej rozwiąże się problem przemocy w rodzinie. Zgodnie z tą logiką kilka albo nawet kilkanaście przypadkowych osób z różnych instytucji, na przykład ze szkoły czy z ośrodka zdrowia, miało co jakiś czas spotykać się z ofiarą i sprawcą przemocy i doradzać im, jak wyjść na prostą. Ludzie ci najczęściej nie mieli o tym zielonego pojęcia. Co do ofiar i sprawców, to idea publicznej spowiedzi również nie przypadła im do gustu, więc zazwyczaj omijali te spotkania szerokim łukiem. W Ostolinie nie było ośrodka dla ofiar przemocy ani specjalistycznej terapii, cały system pomocy ograniczał się do działań policji. Kierowniczka rewiru Danowska dbała o to, żeby dzielnicowi działali według starej ustawy, po każdej interwencji raz na miesiąc odwiedzali rodzinę „dotkniętą przemocą”, jak to się ładnie mówiło, i sprawdzali, co się u nich dzieje. Nie było to wiele, ale lepiej niż nic. Gdyby czekali, aż „grupa” zbierze się i każe im robić to, co i tak robili, mogłoby to potrwać i rok. Jaki był tego sens, nikt nie wiedział. Przewidziany na dziś delikwent, pan K., oczywiście znów się nie pokazał. Nie było w tym zresztą nic dziwnego, bo miał z Marią na pieńku. Kiedyś podczas jednej z interwencji dostał od Marii w szczękę, a potem w tylną część ciała i spadł ze schodów. Nie wiedziała, czy opacznie zrozumiała jeden z jego gwałtownych gestów, czy naprawdę chciał się na nią rzucić, ale skutek był właśnie taki: pełny nokaut. Był to szczególny dzień, tuż przed Wigilią; w mieszkaniu pachniało choinką i płynem do mycia podłóg, a pan K. leżał pod schodami i kwilił jak Dzieciątko Jezus. Tym razem to on, a nie żona, spędził święta w szpitalu. Potem nawet złożył na Marię skargę, ale żaden z biorących udział w interwencji policjantów nie potwierdził jego wersji i wszystko rozeszło się po kościach. W nieoficjalnych relacjach kolegów ten błahy epizod nabrał rozmiarów epickiej bójki. Gość aż fruwał. Nakrył się nogami. Sturlał się jak piłka. I tak dalej, i tak dalej. Było w tej przesadzie sporo żartów, na które Maria sobie zasłużyła: oni najchętniej już dawno spuściliby mu łomot, a ona mówiła, jak ważna jest praca z rodziną, terapia, rozmowa, wyciszanie emocji. Oficjalnie traktowała incydent z panem K. jako zawodową porażkę, ale tak naprawdę był to najbardziej satysfakcjonujący moment w jej policyjnej karierze. Pan K. i pani K. co prawda się rozwiedli, ale wciąż ze sobą mieszkali. Liczba interwencji w ich domu utrzymywała się na stałym poziomie i nic nie wskazywało na to, że miała się zmienić, zwłaszcza pod wpływem pogadanek na „grupie”, w których żadne z nich nie uczestniczyło. Ponieważ niewiele rzeczy tak Marię dobijało jak biurokratyczne przelewanie z pustego w próżne, po wyjściu z „grupy” czuła się zawsze wypluta i wkurzona. Tymczasem ledwie wsiadła do samochodu, oparła głowę o zagłówek i przymknęła oczy, kiedy w kieszeni odezwała się Lekka kawaleria. No, nie da mi spokoju, pomyślała Maria. A potem odebrała. – Czy ty możesz do mnie przyjechać? – powiedziała matka z pretensją. To była jej taktyka. Obrazić kogoś i udawać obrażoną. – Po co? – Porozmawiać. – O czym? – Dowiesz się, jak przyjedziesz. Maria milczała. Zauważyła, że po wycieraczce chodzi biedronka. Duża, spasiona. Pewnie ta żarłoczna azjatycka odmiana, która wykańcza nasze siedmiokropki. – Przyjedziesz? – zniecierpliwiła się matka. – Zastanowię się – odparła Maria i przerwała połączenie. Czuła, że daje jej to godzinę, najwyżej dwie. Potem matka znów zacznie dzwonić, a w najgorszym wypadku do niej przyjedzie. A wtedy to ona zdecyduje, kiedy skończyć wizytę. 14 Stosunki między Marią i jej matką nigdy nie układały się najlepiej, chociaż odkąd Maria się wyprowadziła, wyszły na prostą. Przynajmniej tak uważała Maria. Matka była zdania, że powinny razem mieszkać, zwłaszcza po śmierci babci. Nigdy w życiu nie mieszkała sama i zwyczajnie się bała. A poza tym sądziła (i oczywiście miała rację), że tak będzie taniej. Ale Maria była zdecydowana i nic nie mogło odwieść jej od tej decyzji. Kiedy już kupiła mieszkanie, prawie natychmiast się do niego przeniosła, mimo że wymagało poważnego remontu. Poczekała tylko, aż robotnicy wyburzą ściany, a potem spała w kuchni na polówce, dopóki nie doprowadzili wszystkiego do porządku. Między innymi dlatego nie zdecydowała się na wyburzenie dziwnej ścianki z oknem, która dzieliła kuchnię od reszty mieszkania: stanowiła granicę jej tymczasowego schronienia. Matka poczuła się opuszczona i nie potrafiła zrozumieć, dlaczego do tego doszło. Wciąż gotowała dla trzech osób – całe szczęście, miała pod ręką Anitę, tę kulinarną abnegatkę. Poza tym nie czuła się bezpiecznie i kazała zamontować w domu alarm. Pod koniec sierpnia, miesiąc po tym, jak Maria się wyprowadziła, na budynku zawisła żółto-czarna tabliczka z napisem „Securina”. Maria odebrała to jako zniewagę. Była gosztowską dzielnicową, a jej własna matka powierzała swoje bezpieczeństwo prywatnej ochronie. Nawiasem mówiąc, do jej służby też nie miała poważnego stosunku. Kiedy Maria dostała mianowanie na starszego sierżanta, jej matka prawie popłakała się ze śmiechu. Za każdym razem na jej widok intonowała: „Starszy sierżancie, skąd te łzy, starszy sierżancie, powiedz mi… Starszy sierżancie…”. Ha, ha, ha! „Starszy…” Ha! Ha! Dalej nie dawała rady. Wreszcie Maria przypomniała jej inną kabaretową piosenkę: „Przestań już dręczyć mnie, córko grabarza…”. I dopiero wtedy matka (a zarazem córka grabarza) obraziła się i zaprzestała popisów wokalnych. Tak naprawdę nie miało większego znaczenia, czy Maria była sierżantem, czy nadinspektorem. Mogła dowodzić łodzią podwodną albo polecieć w kosmos. I tak nie zaimponowałaby tym swojej matce. Problem polegał na tym, że Maria nie miała rodziny i dzieci. A za ten defekt dostało się od Ireny nawet Szymborskiej. (I co jej po tym Noblu? Usiądzie z nim do Wigilii?).
Te drobne potyczki nie były dla Marii niczym dotkliwym. Ona sama, gdyby tylko chciała, mogłaby ułożyć czarną listę swojego dzieciństwa: listę głupstw, za które dostała lanie, listę kar za nic, listę wyzwisk i wydumanych zarzutów, listę kpin i upokorzeń. A na końcu tej listy byłby dom, którego matka nie pozwoliła jej wybudować na swojej działce; wolała oddać ją Izie, która natychmiast ją sprzedała. Nie da się tego rozplątać i nie ma to już większego sensu. Obie brały udział w pokoleniowej sztafecie krzywd, która zakończyła się na Marii. Maria lubiła myśleć, że jej dzieciństwo było jak wojna. Przetrwała je i była z tego dumna. Teraz mogła się już śmiać z wygodnej sklerozy matki i wszystkich przytyków pod swoim adresem, ze Starszego sierżanta, z chodzącej recydywy i nawet z tego, że ktoś obcy buduje dom na „jej” wymarzonej działce. Miała to już za sobą. A tymczasem jej matka zachowywała się tak, jakby wciąż jeszcze miała nadzieję, że tę wojnę wygra, że pewnego dnia Maria przyjdzie do niej i powie: przepraszam, mamo, od dziś będę taka jak Iza. Wreszcie będziesz mogła mnie pokochać. Komu tak naprawdę należało współczuć? Matka rzadko do niej dzwoniła – i tylko w sprawach praktycznych. Zdarzało się jej na przykład wyjeżdżać na parę dni z kołem seniorów czy też klubem parafialnym (Maria nie odróżniała tych dwu towarzystw, a z tego, co wiedziała, skupiały tych samych członków, z wyjątkiem dwóch czy trzech antyklerykałów płci męskiej). Już tydzień przed taką wycieczką uprzedzała o niej Marię, po czym codziennie dzwoniła z przypomnieniem, żeby karmić koty i drób i podlewać rośliny doniczkowe. Raz zadzwoniła w imieniu sąsiadki, którą okradziono, ale wtedy nie owijała w bawełnę. Podobnie jak wtedy, kiedy umarła babcia. Zawsze mówiła wprost, o co chodzi. O co mogło chodzić tym razem? Po co te dziwne tajemnice? Może chce, żeby złożyć się na budowę nowego, solidnego płotu, o którym marzy od lat? Albo rozmyśla nad testamentem? Jeśli to testament, na pewno da jej mniej niż innym. Po co obdarowywać kogoś, kto jest, jak twierdziła, „bezproduktywny”? Mimo wszystko zdecydowała, że najpierw pojedzie do domu i weźmie prysznic. Powinna się też przebrać, choć nad tym zastanawiała się chwilę dłużej. Może jeszcze dziś odwiedzić Szyncerów? Postanowiła, że później zdecyduje, czy do nich zajrzeć. Jeśli dziewczyna nie chce współpracować, to mundur nic nie zmieni. Powinna również odwiedzić ich szkołę, chociaż raczej nie tam doszło do bójki. Wtedy sprawa otarłaby się o rodziców. Ale przynajmniej sprawdzi wersję z ławką. Dlaczego od razu nie przyszło jej to do głowy? Chyba jednak nie traktowała tej sprawy poważnie, dopóki Terlecka się nie wycofała. Wyszła z samochodu i zdjęła biedronkę z okna. Skubana, ugryzła ją w palec i odleciała. Tak to jest, jak chcesz komuś pomóc. 15 – Trudno być twoją matką – oświadczyła Irena Gajda, patrząc na swoją niemal pozbawioną włosów córkę. – Naprawdę nie potrafię cię zrozumieć. Maria siedziała za stołem i kroiła kotlet schabowy. Irena stała przy kuchni i przyglądała się jej z czymś na kształt głębokiej troski. O cokolwiek mogło chodzić, na razie nie było o tym mowy. Obiad był jeszcze ciepły i w związku z tym miał pierwszeństwo. – Nie przejmuj się, mamusiu. Ja siebie też nie rozumiem – powiedziała lekko Maria. – No, to mi ulżyło – odparła urągliwie Irena i założyła ręce na piersiach. Tyle lat patrzyła na Marię ze zdumieniem, które z biegiem lat raczej rosło, zamiast maleć: jak to możliwe, że to moje dziecko? Ale oczywiście nie miała co do tego wątpliwości. Tamtego dnia na porodówce oprócz Marii urodzili się sami chłopcy. Maria też była jakby chłopcem i z wyjątkiem dużych niebieskich oczu, które miała po niej, całkowicie przypominała swojego ojca, beztroskiego pijanicę. Taki pech. – Wychudłaś – westchnęła. – Dzięki – odpowiedziała Maria. – Mówię poważnie. – Ja też. Nie chcę przytyć. – Mówię przecież, że schudłaś. Źle się odżywiasz. – Zaraz się udławię. Irena odwróciła się i zaczęła bez potrzeby stukać garnkami, a potem wyszła do pokoju. Maria spokojnie dokończyła obiad, a potem napiła się kompotu. Słodki jak diabli. Matka przesłodziła kompot. Niedobrze. Poszła do pokoju i zastała matkę siedzącą w fotelu, z tą chmurną miną, którą ostatnio tak często jej prezentowała. Ledwie zdążyła usiąść, a już chciała się poderwać. – Anita ma kłopoty – rzuciła matka takim tonem, jakby to Maria była temu winna. – Kłopoty? Jakie kłopoty? – Nie wiem – odparła Irena. – Ty się musisz dowiedzieć. Po to do ciebie zadzwoniłam. Maria odpięła guzik w spodniach. Ile można jeść? Musimy się częściej kłócić, pomyślała.
– Słyszałaś, co powiedziałam? – Poprosiłaś Securinę, żeby się tym zajęli? Matka ze złością uderzyła dłońmi o uda. – Maria! Maria przyglądała się swojej matce, próbując rozpoznać dalsze oznaki osłabienia umysłowego. A potem przypomniała sobie, że to przecież jej matka, ta sama od lat. Węszy zło tam, gdzie go nie ma, i nie dostrzega tam, gdzie jest, choćby się miała o nie potknąć. – I co ja mam zrobić według ciebie? – Z trudem opanowała złość. – Przesłuchiwać ją? Śledzić? – Myślałam, że się przyjaźnicie – stwierdziła Irena. – To cię chyba do czegoś zobowiązuje. Maria wolno skinęła głową. Nagle przyszło jej do głowy coś absurdalnego: ona sama w jednej z peruk Anity, a konkretnie w pomarańczowym afro, kryje się za drzewem. – Nie do tego, żebym ją szpiegowała w twoim imieniu – powiedziała, wstając. Irena poczerwieniała. – Ty zawsze wszystko rozumiesz tak opacznie! W ogóle nie można się z tobą dogadać! – Jak będzie potrzebowała pomocy, to sama cię poprosi. Maria ruszyła do wyjścia, a Irena poderwała się za nią. – A jak się wstydzi? – Czego miałaby się wstydzić? Maria przystanęła i odwróciła się do matki. – Już coś tam wykombinowałaś, tak? Przyznaj się, mamo: co ci chodzi po głowie? – Nie będziemy rozmawiać tym tonem – Irena odzyskała godność. – W ogóle nie zamierzam dłużej z tobą dyskutować. Gdyby wszyscy żyli tak jak ty, każdy mieszkałby na bezludnej wyspie. Maria oszczędziła sobie komentarza, że wyspa zamieszkana nawet przez jednego człowieka przestaje być bezludna. Poza tym przyznawała matce rację. Ale tylko w sprawie wyspy. – Nic nie kombinuj. – Wymierzyła w nią palec. – Bo pójdę do Anity i wszystko jej opowiem. A wtedy koniec z Melą. Zobaczysz. Irenie krew odpłynęła z twarzy i wciąż sterczała w drzwiach jak żona Lota, kiedy Maria wsiadła do samochodu i wyjechała z podwórza. 16 Z początku miała zamiar pojechać do Anity i wszystko jej opowiedzieć. Nawet skręciła w tamtą stronę, ale zaraz zmieniła zdanie i zaczęła zawracać tak gwałtownie, że o mało nie wjechała do rowu. Potem wytoczyła się wolno z Morwowej i jeździła ulicami Gosztowa, dopóki się nie uspokoiła. Jej wybuch, patrząc z boku, nie miał żadnych racjonalnych podstaw. Żeby go zrozumieć, trzeba by się zagłębić w całe lata wspólnego burzliwego pożycia matki i córki, dziesiątki niesnasek, nieporozumień i co najmniej jednej tragedii, przejrzeć wnikliwie jak archeolog pokłady wzajemnych pretensji i może wtedy ich stosunek zyskałby na jasności. Trzeba by na przykład wiedzieć, że Maria miała chłopaka, który ją zgwałcił i którego jej matka uwielbiała. Trzeba by wiedzieć, jakich metod używała, żeby ich znów połączyć. Trzeba też dodać na jej usprawiedliwienie, że długo nie miała pojęcia o gwałcie. Nie miała, ponieważ przez całe życie ignorowała to, co widziała, i to, co słyszała, jeśli nie zgadzało się z jej z góry przyjętą wizją rzeczywistości. Trzeba by również wiedzieć, że nikt tak dobrze jak Maria nie znał tej rodziny i jej tajemnic. Nie znała ich z pewnością jej matka. Nie wiedziała na przykład tego, że Maria już raz ratowała Anitę i Maćka, czy raczej ich małżeństwo. Oczywiście, to, że wciąż trwało, nie było jej zasługą. Przede wszystkim Maciek przestał zachowywać się jak chłopiec i wziął odpowiedzialność za swoje decyzje. Anita wybaczyła mu zdradę. On okazał się świetnym mężem i ojcem. Sprawiał wrażenie, jakby był z tym szczęśliwy, ale czy można ocenić to z boku? Może jednocześnie był i nie był. Może to mu nie wystarczało. Co ona może o tym wiedzieć? Problem polegał na tym, że Maria w swoim własnym mniemaniu uważała, że wie. Nie dopuszczała nawet myśli, że jest inaczej. A na pewno nie dopuszczała myśli, że jej matka może to wiedzieć lepiej od niej. Nie ma mowy. Jej matka myli się z zasady. Oczywiście, Maria też miała na koncie pewne pomyłki dotyczące własnej rodziny, a co gorsza, własnej siły sprawczej. Jeszcze w zeszłym roku, kilka miesięcy po rozwodzie, pierwszy mąż Izy przyjeżdżał do Marii i wypłakiwał się jej na ramieniu. Żal jej było tego wielkiego, ciepłego faceta, który umiał poradzić sobie ze wszystkim oprócz rozstania. Z czasem weszło mu to w zwyczaj: prawie każdą sobotę spędzał u niej, pijąc, płacząc i cytując poetów. Któregoś dnia przyłapała go ze śrubokrętem nad kasetką z bronią. Gdyby kasetka nie była zamknięta na klucz i przykręcona do dna szafy, skorzystałby z okazji i strzelił sobie w łeb. Nawet o tym nie rozmawiali, po prostu kazała mu się wynosić. Od tego czasu widziała go tylko raz, na wigilii. Słyszała, że wziął się w garść. Podobno nawet kogoś sobie znalazł. Zdaje się, że jej współczucie tylko przedłużało jego depresję. Maria nie była w stanie tego zrozumieć. Nie pojmowała tej gwałtownej, nieopanowanej potrzeby bycia z drugim człowiekiem. Nie miała takiego modułu albo tyle razy dostała w kość, że się zepsuł. Nie zakochiwała się. Nie chodziła z nikim do łóżka. Nie marzyła o tym, żeby założyć rodzinę. Nie wiedziała, czy była taka zawsze, czy to była reakcja obronna organizmu. Wiedziała tylko, że lepiej nikomu tego nie tłumaczyć. Ludzie mogli uwierzyć we wszystko, tylko nie w to, że jest samotna i szczęśliwa, nawet jeżeli sami nie doświadczali satysfakcji we własnych związkach. I na tym polegał kolejny problem: postanowiła, że już więcej nie będzie się angażować w poplątane sprawy swojej rodziny. Już nigdy